Frankowi, jak zawsze z miłością Rozdział 1 MARTWY NUREK tkwił jak wielka kość w kamiennej gardzieli podwodnej jaskini nazywanej Potworem. Ciało — nada...
3 downloads
14 Views
1MB Size
Frankowi, jak zawsze z miłością
Rozdział 1
MARTWY NUREK tkwił jak wielka kość w kamiennej gardzieli podwodnej jaskini nazywanej Potworem. Ciało — nadal w pełnym rynsztunku, złożonym z butli ze sprężonym powietrzem, automatu oddechowego, płetw, kamizelki wypornościowej i maski — lekko falowało poruszane słabym prądem. Dłoń w rękawiczce unosiła się i opadała w geście widmowej przestrogi. Zawróć! Ale dla Judsona Coppersmitha nie było drogi odwrotu. Mieszkańcy wyspy opowiadali, że zalana wodą bestia pożera nurków w całości. Tych uzależnionych od adrenaliny, na tyle głupich, że ignorowali umieszczony przy wejściu znak, który ostrzegał przed zapuszczaniem się w głąb niezbadanego labiryntu podwodnych korytarzy. Rozsądniejsi w porę zawracali. Ale wybuch w suchej części groty zamknął nadziemne wyjście i Judson musiał spróbować wydostać się na powierzchnię, przepływając przez system jaskiń. Nie istnieje ciemność bardziej nieprzenikniona niż panująca we wnętrzu podwodnych grot. Jednak w tej jaskini przejrzystość wody wydawała się wręcz surrealistyczna. Snop światła z latarki przecinał głęboką czerń jak promień lasera, aż zatrzymał się na zwłokach. Judson podpłynął bliżej, żeby obejrzeć ekwipunek nurka. Poczuł ulgę, widząc, że zabójcy nie opróżnili butli. Ściągnął ją z napuchniętego ciała i wetknął pod ramię. Wziął też latarkę. Osłonięte maską martwe oczy mężczyzny patrzyły na niego z wyrzutem. Przykro mi, kolego, ale ten sprzęt już ci się nie przyda. Mnie być może też nie, ale przynajmniej zyskam trochę czasu. Przecisnął się obok ciała i skierował światło latarki na kręty skalny korytarz. Miał ochotę przepłynąć go jak najszybciej, wiedział jednak, że gwałtowne ruchy grożą śmiercią tak samo jak brak powietrza. Opanował się więc i przez kilka sekund tylko unosił się swobodnie na wodzie. W pewnym momencie wyczuł lekkie szarpnięcie podwodnego prądu. Mogła to być jego ostatnia deska ratunku, ale równie dobrze podwodny nurt mógł go poprowadzić do zagłady. Nie miał innego wyjścia, niż zaryzykować. Poddał się strumieniowi kryształowo przezroczystej wody
i pozwolił, by prąd pociągnął go w głąb labiryntu. Mieszkańcy wyspy twierdzili, że istnieje z niego wyjście na powierzchnię morza i że zostało to udowodnione przed laty za pomocą prostego testu. Barwnik wlany do rozlewiska w grocie wypłynął w innym miejscu niedaleko brzegu. Jednak nikomu nie udało się odnaleźć podwodnego wyjścia. Wielu nurków zginęło, próbując tego dokonać. Oddychał z coraz większym trudem, bo butla, którą zdążył złapać, kiedy musiał ukryć się pod wodą, była prawie pusta. Zdjął ją i postawił na kamiennej krawędzi. Zrobił to bardzo ostrożnie, żeby nie poruszyć osadu pokrywającego dno. Nie mógł marnować cennego czasu na czekanie, aż prąd oczyści wodę z odpadów, gdyż każda minuta zwłoki oznaczała zużycie dodatkowej porcji powietrza. A przecież i tak istniało duże prawdopodobieństwo, że nie starczy mu tlenu, nawet jeśli będzie starał się oddychać jak najwolniej. Założył butlę, którą znalazł przy zwłokach nurka, i pozwolił nieść się wodzie. Po chwili znowu poczuł lekkie szarpnięcie wciągające go głębiej w labirynt. Jakiś czas później — nie spojrzał na zegarek, bo nie widział w tym sensu — światło latarki zaczęło słabnąć. Korzystał z niej, dopóki było to możliwe, w końcu jednak latarka całkiem zgasła i otoczyła go nieprzenikniona czerń. Nigdy dotąd nie miał problemów z poruszaniem się w ciemności, bo dzięki nadnaturalnemu zmysłowi widzenia mógł nawigować bez użycia światła, wystarczała mu do tego naturalna pararadiacja skał. Ale dziwna zorza, jaka pojawiła się w jaskini, i wybuch, który potem nastąpił, poparzyły mu zmysły i został parapsychicznie oślepiony. Nie wiedział, czy to stan odwracalny, lecz w tej chwili nie przejmował się tym. Utrata zdolności parapsychicznych i tak nie będzie miała żadnego znaczenia, jeśli nie wydostanie się żywy z zatopionych katakumb. Sięgnął po latarkę znalezioną przy zwłokach, chcąc ją włączyć. Mało brakowało, a by ją upuścił, bo dłonie zdrętwiały mu z zimna. Cienki trzymilimetrowy skafander, który miał na sobie, nie chronił przed chłodem. Wprawdzie wyspa leżała na obszarze Karaibów, ale na tej głębokości woda była lodowata. Kiedy dziesięć minut później pokonał kolejny zakręt podwodnego korytarza, natrafił na skalne przewężenie. Żeby się w nim zmieścić, musiał zdjąć butlę. Przepchnął ją na drugą stronę, po czym sam wcisnął się w wąski otwór. Przez chwilę bał się, że tu utknie — nie będzie mógł ani popłynąć dalej, ani zawrócić — i serce zaczęło mu bić jak oszalałe, a oddech gwałtownie przyspieszył.
Wkrótce znalazł się po drugiej stronie i szybko odzyskał kontrolę nad oddechem, ale szkoda już się stała. W ciągu zaledwie kilkunastu sekund zużył mnóstwo powietrza. Na szczęście nurt prowadził go we właściwym kierunku. Uświadomił to sobie, gdy zobaczył, że do tej pory kryształowo przejrzysta woda lekko zmętniała. Najwyraźniej dotarł do miejsca, w którym czysta woda z podziemnej rzeki mieszała się z morską. Był bez wątpienia blisko wyjścia, ale jeszcze nie wiedział, czy gdy do niego dotrze, zdoła się przez nie przecisnąć. Jeżeli nie, ostatnie minuty życia spędzi jak skazaniec spoglądający przez kraty ciemnej więziennej celi na promienie jasnego słońca. Druga latarka również powoli się wyczerpywała. Gdy zupełnie zgasła, otoczyła go atramentowa czerń. Instynktownie wyostrzył zmysły, ale jego parapsychiczny wzrok nie działał. Nadal był ślepy. Pozostawało mu tylko dać się nieść prądowi. Płynął wolno, szeroko rozkładając ręce, żeby nie uderzyć o skalną ścianę. W pewnym momencie wypuścił automat oddechowy i nabrał w usta wody. Chciał poczuć jej smak. Była słona, a to oznaczało, że dotarł do tej części jaskini, która rozciągała się pod powierzchnią morza. Kilka minut później dostrzegł słabą poświatę wdzierającą się w gęste ciemności. Był skrajnie wyczerpany, zziębnięty i niedotleniony, bo w butli zostały zaledwie resztki powietrza, pomyślał więc, że to pewnie tajemnicze jasne światło opisywane przez osoby, które doświadczyły śmierci klinicznej. Tyle że w jego przypadku zwiastuje prawdziwą śmierć. Jednego był pewien. Jeśli przeżyje, już nigdy nie będzie traktował dziennego światła jak czegoś oczywistego. Słaba poświata robiła się coraz jaśniejsza. Judson zaczął płynąć szybciej. Nie miał nic do stracenia.
Rozdział 2
SPÓŹNIŁAŚ SIĘ — oznajmił duch w lustrze. — Już nie żyję. To nie było oskarżenie, tylko stwierdzenie faktu. Doktor Evelyn Ballinger, za życia bardzo racjonalna i opanowana, rezerwująca wszelkie emocje tylko dla swojej pracy, najwyraźniej pozostała uosobieniem stoickiego spokoju także po śmierci. To jednak nie umniejszało straszliwego przerażenia i poczucia winy, które mroziły krew w żyłach Gwen Frazier. Gdyby tylko odczytała maila wczoraj wieczorem, a nie dopiero rano. Gdyby tylko... Dwa najbardziej rozpaczliwe słowa w języku angielskim. Gwen powiodła wzrokiem po zagraconym pokoju, który Evelyn przerobiła na gabinet. W oknach wisiały grube zasłony, nieprzepuszczające ani odrobiny słonecznego światła. Takie same były we wszystkich pozostałych pokojach. Evelyn nie lubiła światła dziennego. Twierdziła, że przeszkadza jej w pracy. Przechodząc przez pokój, Gwen wprawiła w ruch zastałe powietrze. Zwisające z sufitu kryształowe dzwoneczki zakołysały się, wydając dźwięk, który wydał jej się upiorny, niczym dobiegający zza grobu. Max, tłusty szary kocur Evelyn, miauknął żałośnie, jakby domagał się, żeby Gwen naprawiła sytuację. Ale ze śmiercią nic się nie da zrobić. Ciało leżało na podłodze obok biurka. Evelyn, kobieta tuż po siedemdziesiątce, była wysoka i mimo sporej nadwagi bardzo zgrabna. Jak wielu innych mieszkańców miasteczka Wilby w stanie Oregon hołdowała modzie sprzed lat. Z długimi siwymi włosami, szerokimi spódnicami farbowanymi domowym sposobem i biżuterią z kryształów stanowiła modelowy przykład osoby noszącej się w stylu, który Gwen na własny użytek nazywała Hippie Couture. Błękitne oczy Evelyn wpatrywały się martwo w sufit. Jej okulary do czytania walały się na podłodze. Obok bezwładnej dłoni leżało zdjęcie. Mała dziurka na górze wskazywała, że pochodziło z korkowej tablicy wiszącej nad biurkiem. Na ciele nie było widać krwi ani żadnych obrażeń. — Żadnych śladów zranienia — odezwał się duch z lustra. — Co nam to mówi?
— Niepoprawna mentorka — burknęła Gwen. — Nie możesz się powstrzymać, co? — Nie miałoby większego sensu, gdybym się teraz zmieniła, nie sądzisz? Ponawiam więc pytanie: na co może wskazywać brak obrażeń? — Że śmierć nastąpiła z przyczyn naturalnych. Miałaś siedemdziesiąt dwa lata i chorowałaś na cukrzycę, ale nie przestrzegałaś diety i nieregularnie przyjmowałaś lekarstwa. Nie chciałaś też zrzucić wagi, a jedyną formą ćwiczeń fizycznych, jakie uprawiałaś, były sporadyczne spacery wzdłuż rzeki. — No tak, rzeka — powtórzył miękko duch. — Nie zapomnisz o rzece i wodospadzie, prawda, kochanie? — Nie, nigdy — zapewniła Gwen. Wiedziała, że to beznadziejne, lecz mimo wszystko zmusiła się, aby zbadać tętno na nadgarstku Evelyn. Poczuła tylko straszliwy chłód i kompletny bezruch śmierci. Powoli dźwignęła się na nogi. — Ta sceneria wydaje się znajoma, nie sądzisz? — zagaił duch. — Przywodzi na myśl wydarzenia sprzed dwóch lat. — Tak — zgodziła się Gwen. — Faktycznie. — Kolejna osoba związana z badaniami umiera z, jak się wydaje, przyczyn czysto naturalnych. Interesujący zbieg okoliczności, nieprawdaż? Gwen popatrzyła na zjawę w lustrze. Duchy zawsze objawiały się jej jako niewyraźne i zamglone, a nie ostre jak na zdjęciach. Najczęściej były to widma nieznanych jej osób, ale niektóre znała bardzo dobrze. Evelyn Ballinger dołączyła do tej krótkiej listy, była bowiem zarówno jej mentorką, jak i przyjaciółką. — Bardzo mi przykro, ale przeczytałam twojego maila dopiero dziś rano — powiedziała do ducha. — Od razu do ciebie zadzwoniłam, a kiedy nie odbierałaś, domyśliłam się, że stało się coś złego. — To oczywiste, kochanie — odparła zjawa, zanosząc się chichotem. — Jesteś przecież medium. — Wsiadłam do samochodu — tłumaczyła dalej Gwen — ale z Seattle do Wilby są cztery godziny drogi. — Nie powinnaś się o nic obwiniać, kochanie — uspokoił ją duch. — Nie byłaś w stanie mi pomóc. Jak widzisz, zginęłam zeszłej nocy. Byłam w biurze. Wiesz, że jestem sową i lubię
pracować po nocach. — Tak, wiem. Twój mail dotarł do mnie około drugiej nad ranem. — A tak, oczywiście. I pewnie już spałaś. Wcale nie, pomyślała. Kręciła się po swoim małym mieszkanku, próbując się otrząsnąć ze złego snu. Od śmierci Zandera Taylora minęły już dwa lata, a mimo to co roku, pod koniec sierpnia, dopadały ją koszmary. Do pewnego stopnia panowała nad nimi, bo potrafiła zachowywać świadomość podczas snu, ale nie umiała w pełni uwolnić się od nich. Za każdym razem, kiedy śniła o przerażających wypadkach tamtego lata, budziła się ze złowieszczym przekonaniem, że to, co się wtedy działo, wcale nie skończyło się wraz ze śmiercią Taylora. — Nie spałam — wyznała. — Ale też nie zaglądałam do poczty. Odeszła od zwłok i wyjęła z torby telefon. Kocur znowu miauknął i zamachał ogonem. — Przykro mi, Max, ale jest za późno, nic już nie mogę zrobić. Kot najwyraźniej nie był usatysfakcjonowany odpowiedzią, bo wpatrywał się w nią intensywnie zielonozłotymi ślepiami. Gwen skupiła się na wystukiwaniu numeru alarmowego. Starała się przy tym nie patrzeć w lustro. Rozmowy z duchami nie były mile widziane. Budziły lęk, nawet wśród jej przyjaciół i potencjalnych kochanków. Poza tym tak naprawdę żadne duchy nie istniały. Gwen rozmawiała sama ze sobą, próbując w ten sposób nadać sens informacjom, które jej dziwaczna intuicja zbierała w miejscach gwałtownej śmierci. Zresztą na ogół starała się unikać tych konwersacji, bo wprowadzały ją w stan silnego rozdrażnienia. Nie mogła nic zrobić dla zmarłych. To zadanie należało do policji. Już przed laty przekonała się, że duchy, pojawiające się w lustrach, szybach okien, kałużach i wszelkich innych powierzchniach odbijających światło, oznaczają złe miejsce, przesiąknięte ciężką energią powstałą podczas czyjejś gwałtownej śmierci. Jak mówi stare porzekadło, śmierć pozostawia po sobie trwały ślad. Ale Gwen nie była policjantką ani wykwalifikowanym detektywem. Zajmowała się doradztwem parapsychologicznym, interpretowała sny klientów, a dorabiała sobie, pisząc scenariusze dla niskobudżetowego programu w telewizji kablowej. Nie mogła pomóc zmarłym, szukając dla nich sprawiedliwości. — Kiedy Wesley Lancaster dowie się o mojej śmierci, prawdopodobnie będzie chciał ją wykorzystać jako podstawę scenariusza — oznajmił duch w lustrze. — Już sobie wyobrażam te teksty. Czy tę żyjącą w odosobnieniu badaczkę zjawisk nadnaturalnych zamordowano przy
użyciu nadnaturalnych środków? Czy istnieje związek między jej śmiercią a tajemniczymi zgonami, jakie miały miejsce w tym samym miasteczku przed dwoma laty? — Przeszkadzasz mi — burknęła Gwen. — Próbuję się dodzwonić na policję. — Po co? Obie wiemy, jak to się skończy. Policja uzna, że zmarłam z przyczyn naturalnych. — Co jest całkiem prawdopodobne. — Mimo to intuicja podpowiada ci, że zostałam zamordowana, tak jak reszta. — Moja intuicja już nie raz mnie zawiodła — odparła Gwen. — Masz na myśli to, co się wydarzyło dwa lata temu, prawda? — To chyba oczywiste. Myślałam o tym całą noc i podczas jazdy z Seattle. Gwen odwróciła się plecami do ducha w lustrze i skupiła na rzeczowo brzmiącym głosie operatorki linii alarmowej. — W jakiej sprawie pani dzwoni? — zapytała kobieta. — Chodzi o moją przyjaciółkę. Wygląda na to, że nie żyje — poinformowała. — To doktor Evelyn Ballinger. — Ballinger? Ta szurnięta staruszka, która mieszka przy Miller Road? — Jestem pewna, że pani profesjonalizm mógłby posłużyć za inspirację dla wszystkich operatorów numerów alarmowych w całym kraju — Gwen pozwoliła sobie na sarkazm. Potem szybko przekazała fakty i podała dokładny adres. — Już wysyłam pomoc — oznajmiła operatorka. — Pani nazwisko? — Gwendolyn Frazier. — Proszę pozostać na miejscu, pani Frazier. — Zapewniam, że nigdzie się nie wybieram. Gwen zakończyła rozmowę, zastanawiając się, czy w gronie osób z ekip ratunkowych znajdzie się Harold Oxley, komendant policji w Wilby. Pewnie tak. Wilby to bardzo małe miasteczko. Kiedy znowu odwróciła się do lustra, widmo wymownie cmoknęło. — Nikt oprócz ciebie i zabójcy nie dowie się, że zostałam zamordowana, i to środkami nadnaturalnymi. Zabójca nie poniesie kary za swój czyn, chyba że coś w tej sprawie zrobisz. Zupełnie jak poprzednim razem, pomyślała Gwen. — Ale przecież nic nie mogę zrobić — odparła. — Nie jestem policjantką ani nawet
prywatnym detektywem. — Nie, jesteś mi jednak coś winna, czyż nie? Kiedy tkwiłaś zamknięta w Summerlight Academy, nauczyłam cię, jak masz się obchodzić ze swoimi uzdolnieniami. No i załatwiłam ci tę fuchę na pisanie scenariuszy do Zjaw nocy. Przyjaźniłyśmy się. Poza tym teraz sytuacja wygląda inaczej niż dwa lata temu, nie uważasz? Wtedy nie znałaś żadnego detektywa do spraw parapsychicznych, a teraz masz świadomość istnienia pewnej firmy konsultingowej działającej w obszarze nadnaturalnym. Tak czy nie? Najbardziej irytującym aspektem rozmów z duchami jest to, że bardzo często przypominają dyskutowanie z samą sobą, pomyślała Gwen. I teraz właśnie coś takiego się działo. Zamknęła klapkę telefonu i wrzuciła go z powrotem do torby. W tym momencie dostrzegła ciemniejszy prostokąt na blacie biurka, wszędzie indziej pokrytym warstewką kurzu. Uświadomiła sobie, że w tym miejscu wcześniej stał laptop. — Zabójca zabrał twój komputer — powiedziała na głos. — Może to jednak był napad rabunkowy. — W takim razie zostałabym zabita w bardziej tradycyjny sposób, nie sądzisz? — odparł duch. — Zginęłabym od postrzału albo pchnięcia nożem. Albo od uderzenia w głowę. — Wyraźnie czuję, że doszło tu do aktu przemocy, ale nie widzę żadnych śladów walki, a jestem pewna, że byś się broniła. — Nie, jeśli zabójca mnie zaskoczył — zauważył duch. — Tu na pewno wydarzyło się coś złego, jest jednak możliwe, że zmarłaś na skutek ataku serca lub udaru wywołanego szokiem związanym z napadem. Duch się uśmiechnął. — Teoretycznie tak, tyle że jedyną rzeczą, która zniknęła, jest mój laptop. A przecież dobrze wiesz, że nie był ani cenny, ani nowy. Na krześle leży mój stary plecak. Może byś tak sprawdziła, czy złodziej zabrał pieniądze i karty kredytowe. Gwen podeszła do krzesła i podniosła mały wyświechtany plecak. Kryształowe dzwonki wietrzne znowu zadrżały, wydając kolejną serię upiornych dźwięków. Max przysiadł w progu i znowu głośno miauknął. Gwen sięgnęła do plecaka. W portfelu Evelyn znalazła pięćdziesiąt dolarów i dwie karty kredytowe. To było tyle, jeśli chodzi o hipotezę o napadzie. — Co do innych motywów, to przecież mnie znasz — podjął duch. — Nie handlowałam
narkotykami, nie uprawiałam marihuany w piwnicy i chociaż bardzo lubiłam moją biżuterię z kryształów, te świecidełka nie były kosztowne. — Miałaś komórkę. — Gwen obróciła się na pięcie, lustrując wzrokiem pokój. — Nigdzie jej nie widzę. — Zniknęła, tak jak komputer. — Komórki są małe. Może leżeć gdziekolwiek. Może zostawiłaś ją w kuchni albo w łazience? W oddali zawyły syreny. Brzmiało to, jakby operatorka linii alarmowej przysłała do Evelyn całą flotę wozów ratunkowych. Gwen uzmysłowiła sobie, że ma mało czasu na odnalezienie telefonu. Pospiesznie przeszukała szuflady biurka, ale komórki nigdzie nie było. Odgłos syren narastał. Gwen z hukiem zamknęła ostatnią szufladę i mijając Maxa, wybiegła na korytarz. Kot podążył za nią. Zatrzymała się w drzwiach kuchni i szybko się po niej rozejrzała. Blaty pokryte staromodnymi kafelkami były puste, nie licząc wiekowej maszynki do kawy i ustawionych w równym rzędzie ceramicznych pojemników. Odwróciła się i z Maxem depczącym jej po piętach pognała na piętro i prawie w biegu przejrzała dwie małe sypialnie. Kiedy schodziła na dół, pod dom zajechał pierwszy wóz patrolowy. Wróciła do gabinetu, gdzie znów rozległo się denerwujące brzęczenie dzwonków wietrznych, jakby zniecierpliwionych fiaskiem jej poszukiwań. — Moja śmierć stanie się do południa najważniejszą nowiną w mieście — oznajmił duch. — Tyle zamieszania nie było w Wilby od czasu, gdy przed dwoma laty zginęli Mary, Ben i Zander. — Niemożliwe, żeby ich śmierć i twoją coś łączyło — powiedziała Gwen. — Jesteś pewna? — Przecież minęły dwa lata. — Ale ty nadal śnisz o tym, co się wtedy wydarzyło, zwłaszcza o tej porze roku, czyż nie? Od początku dobrze wiedziałaś, że w tej łamigłówce wciąż brakuje jakiejś części. Gwen odsunęła grubą zasłonę i zrobiło jej się słabo. Z jednego z wozów patrolowych wysiadał Harold Oxley we własnej osobie. Miał wprawdzie ciemne okulary, ale widać było, że
minione dwa lata odcisnęły na policjancie swoje piętno. Od wysiłku, jaki musiał włożyć w to, żeby wydostać opasłe cielsko z samochodu, jego nalana twarz przybrała niezdrowy odcień czerwieni. Poruszał się sztywno, jakby cierpiał na artretyzm, a koszula munduru napinała się na wielkim brzuszysku. Ale pistolet wiszący u pasa był ogromny jak zawsze i nic nie wskazywało, że Oxley wykaże większą niż przed dwoma laty otwartość na sugestię, że śmierć Evelyn mogła mieć przyczyny nadnaturalne. Gwen opuściła zasłonę, odwróciła się plecami do okna i jeszcze raz rozejrzała się po pokoju, zatrzymując wzrok na fotografii leżącej na podłodze. Pomyślała, że zdjęcie prawdopodobnie samo nie spadło, tylko Evelyn, umierając, zerwała je z tablicy. — To ważne spostrzeżenie, kochanie — usłyszała głos ducha. — Bo z jakiego innego powodu zdjęcie miałoby się znaleźć obok mojej dłoni? Podniosła fotografię i patrzyła na nią przez chwilę. Dobrze znała to zdjęcie. Zostało zrobione przed dwoma laty, na krótko przed pierwszym zabójstwem, i przedstawiało siedem osób. Ona też się na nim znajdowała. Stała w dolnym rzędzie, a obok niej Mary Henderson, Ben Schwartz i Zander Taylor. Wszyscy się uśmiechali. — To zdjęcie zawsze wisiało na tablicy — zauważyła. — Dlaczego znalazło się na podłodze? — Intrygujące pytanie — stwierdził duch. Rozległo się pukanie do drzwi wejściowych. Gwen włożyła fotografię do torebki i wyszła do przedpokoju. Max podreptał za nią. Otworzyła drzwi. W progu stał Harold Oxley. — Witam, panie komendancie — rzuciła, siląc się na uprzejmy ton. Oxley zdjął okulary przeciwsłoneczne i spojrzał na Gwen wzrokiem, który mówił, że on też nie jest zachwycony ich powtórnym spotkaniem. — Cindy przekazała mi, że telefon z wezwaniem pochodził od Gwendolyn Frazier — odezwał się policjant. — Mam nadzieję, że to tylko zwykły zbieg okoliczności — dodał i zawiesił głos, wyraźnie czekając na wyjaśnienia. — Przyjaźniłam się z Evelyn — odparła Gwen, starając się mówić spokojnie i z opanowaniem. — Byłyśmy w stałym kontakcie. — Dwa lata temu spotkaliśmy się nad trzema martwymi ciałami — powiedział Oxley. — Opuściła pani miasto i od tamtej pory nie było tu żadnych niewyjaśnionych zgonów. Teraz
wraca pani i mamy kolejną śmierć. Co ja mam o tym myśleć? — Dwa lata temu doszedł pan do wniosku, że wszystkie trzy zgony nastąpiły z przyczyn naturalnych — przypomniała mu. Starała się panować nad sobą, ale jej głos zabrzmiał, jakby mówiła przez zaciśnięte zęby. — Nie w przypadku Taylora. — Oxley podejrzliwie zmrużył orzechowe oczy. — Taylor rzucił się z wodospadu do rzeki i utonął. — Uznał pan to za samobójstwo — odparowała. — Tak czy inaczej, dzisiaj również będę chciał panią przesłuchać. — To oczywiste. W drzwiach za plecami Oxleya pojawił się młody policjant i dwóch sanitariuszy ze sprzętem medycznym i noszami. Komendant zajrzał do przedpokoju. — Gdzie ona jest? — spytał. — W gabinecie. — Gwen odsunęła się i szerzej otworzyła drzwi. — Po prawej. Oxley, młody funkcjonariusz i sanitariusze wyminęli ją i Maxa, po czym zniknęli za załomem korytarza. Gwen została na progu, wpatrzona w letni deszcz padający równomiernym strumieniem na otaczające dom drzewa. Z głębi domu dobiegały stłumione postukiwania i odgłosy rozmów. Max otarł się bokiem o jej nogę. Schyliła się i podrapała kota za uchem. — Wiem, że ci jej brakuje — powiedziała cicho. — Mnie też. Po chwili przypomniała sobie o zdjęciu znalezionym na podłodze. Wyjęła je z torebki i jeszcze raz uważnie przyjrzała się twarzom widniejących na nim osób. Wnioski nasuwały się same. Troje ludzi z fotografii zginęło przed dwoma laty, a teraz śmierć dosięgła osobę, która ją zrobiła — Evelyn. Odwróciła fotografię i ze zdumieniem stwierdziła, że ktoś napisał tam dwa słowa: „Lustro, lustro”.
Rozdział 3
A DLACZEGO GWEN UWAŻA, że Ballinger została zamordowana przy użyciu środków parapsychicznych? — zapytał Judson Coppersmith. Siedział na werandzie na odchylonym w tył drewnianym krześle, ze stopami w adidasach opartymi na balustradzie i telefonem mocno przyciśniętym do ucha, żeby lepiej słyszeć głos brata, zagłuszany wyciem fal rozbijających się o brzeg. Nad wybrzeże Oregonu nadciągał sztorm, a miasteczko Eclipse Bay znajdowało się w rejonie zagrożonym uderzeniem huraganu. Judson wcale się tym nie przejmował. Wręcz przeciwnie. Niecierpliwie czekał na nadejście sztormu, bo miał nadzieję, że choć na chwilę wyrwie go z odrętwienia. Potrzebował tego. Dni, jeden bliźniaczo podobny do drugiego, ciągnęły się w nieskończoność, a noce były jeszcze gorsze. Otaczające go pokłady szarości — od ołowianego nieba, po wyblakłe deski, z których sklecona była wiejska chata — doskonale wpisywały się w ponury nastrój, który go ogarnął i nie chciał opuścić od czasu, gdy zdołał się wydostać z podwodnej groty. Nie sypiał dobrze, ale to akurat go cieszyło, bo ilekroć udało mu się zasnąć, pojawiały się koszmary. Za każdym razem intensywniejsze. — Gwen posiada nadnaturalne zdolności — cierpliwie wyjaśniał Sam. — Jak my, pamiętasz? O tak, doskonale pamiętał. Widział Gwen Frazier tylko raz — kiedy przed miesiącem pojechał do Seattle poznać narzeczoną brata, Abby Radwell — ale nie mógł o niej zapomnieć. Wybrali się wtedy we czworo na obiad do restauracji w modnej dzielnicy South Lake Union. Wystarczyło mu jedno spojrzenie w magiczne zielonozłote oczy Gwen, a umysł natychmiast zarzucił go obrazami długiej namiętnej nocy i pościeli wilgotnej od potu. Uznał, że wywarł na niej równie silne wrażenie, że przyciąganie było obopólne. Nie mógł przecież błędnie zinterpretować tego iskrzenia, jakie dało się wyczuć między nimi. I oczywiście był przekonany, że Gwen jest dokładnie tym, czego potrzebował, aby zapomnieć o nieustannie go nawiedzającym koszmarnym śnie.
Jednak wizja namiętnej nocy odeszła w niebyt równie szybko, jak się pojawiła, bo Gwen, spojrzawszy na niego, wypowiedziała cztery niewinne słowa: Zajmuję się leczeniem koszmarów. W tym momencie uświadomił sobie, że jednak źle zinterpretował wyraz jej magicznych oczu. Nie dostrzegła w nim potencjalnego kochanka, tylko klienta — zranionego i potrzebującego profesjonalnej pomocy. Udało mu się nie okazać rozczarowania, lecz postanowił sobie w duchu nigdy nie umawiać się na randki z doradczyniami parapsychicznymi. — Gwen potrafi widzieć ludzką aurę, prawda? — rzucił do słuchawki. — Ale martwi nie mają aury, więc nie wiem, jakim cudem mogła dojść do podobnych wniosków na miejscu zbrodni. — Abby twierdzi, że uzdolnienia Gwen są o wiele bardziej złożone, niż się do tego przyznaje — odparł Sam. — I można jej wierzyć, bo dziewczyny przyjaźnią się od czasów licealnych, gdy obie znalazły się za kratkami. — Za kratkami? — Kiedy zaczęły się ujawniać ich nadnaturalne zdolności, trafiły do Summerlight Academy, szkoły z internatem dla trudnej młodzieży. Rodzice Abby wysłali ją tam, bo uznali, że jest zaburzona psychicznie. Gwen trafiła do internatu po śmierci ciotki, która ją wychowywała. To długa historia i niezbyt przyjemna. Abby mówiła, że w oknach internatu były kraty. Judson westchnął. — To musiało być okropne. — Znajomość z Abby i Gwen uzmysłowiła mi, że my i Emma nie zawsze docenialiśmy, jakie mieliśmy szczęście, że rodzice umieli sobie poradzić z parapsychiczną stroną naszych osobowości. Judson pomyślał, że znajomość z Abby Radwell zmieniła całe życie jego brata. Abby zaangażowała Sama, aby przeprowadził dochodzenie w skomplikowanej sprawie, z którą wiązało się morderstwo, zemsta i cenne książki zapieczętowane kodami psi. Przyjął zlecenie i w ciągu zaledwie kilku dni zakochał się w Abby po uszy. Z wzajemnością. Gdy parę tygodni później oznajmili, że zamierzają się pobrać, Willow Coppersmith wpadła w lekką panikę. Odwołując się do faktu, że jako matka pana młodego posiada jednak jakieś prawa, zaklinała Sama i Abby, żeby zaczekali, aż zdąży zaplanować bardziej formalny
ślub. Strony zawarły kompromis. Termin ślubu przesunięto na koniec sierpnia, czyli za niecałe trzy tygodnie. Judson był przekonany, że do negocjacji doszło wyłącznie dzięki przyszłej pannie młodej. Abby całe życie marzyła o znalezieniu prawdziwej rodziny i na pewno nie chciała wstępować do klanu Coppersmithów skłócona z przyszłą teściową. Ceremonia ślubna miała się odbyć w Copper Beach, rodzinnej posiadłości położonej na Legacy Island w archipelagu San Juan. Zwykle spokojna wysepka teraz tętniła życiem. Głównie za sprawą Willow i wynajętego przez nią organizatora wesel, próbujących wykorzystać swoje nadzwyczajne zdolności organizatorskie do urządzenia ogromnej uroczystości w bardzo krótkim przedziale czasu. Bardzo niewielu mężczyzn lubi zamieszanie towarzyszące planowaniu hucznego wesela. Sam z pewnością do nich nie należał, ale był panem młodym, musiał więc jakoś znosić niekończące się wizyty ludzi z firm cateringowych, fotografów i kwiaciarzy. Judson trochę współczuł bratu, ale nie miał wątpliwości, że Sam sobie poradzi. Zresztą w obecnym nastroju i tak nie byłby dobrym kompanem. Ze względu na swój stan ducha musiał również unikać Willow, znanej z matczynej intuicji. Gdyby się dowiedziała o nawracającym koszmarze i nieprzespanych nocach, na pewno ogromnie by się zmartwiła. A to była ostatnia rzecz, jakiej ktokolwiek — zwłaszcza Sam i Abby — teraz potrzebował. — Posłuchaj. Rozumiem, że chciałeś sobie zrobić przerwę, zanim postanowimy co dalej z Coppersmith Consulting — powiedział Sam, zmieniając temat. — Ale tu chodzi o sprawę rodzinną. Abby twierdzi, że Gwen jest bardzo przybita śmiercią Ballinger. Chce przeprowadzić dochodzenie, a miejscowa policja na pewno jej w tym nie pomoże. Prosimy cię tylko o to, żebyś pojechał do Wilby i zbadał, co przydarzyło się Evelyn Ballinger. — A jeśli się okaże, że faktycznie ktoś ją zamordował, wykorzystując metody nadnaturalne? Co, do jasnej cholery, miałbym wtedy zrobić? Przecież to nie jest jedno z naszych zwykłych zleceń. Nie mogę tam pojechać, zbadać miejsca zbrodni, a potem przekazać sprawy Spaldingowi, żeby pozbył się problemu. Gliny nie będą chciały ze mną gadać. Nie obchodzą ich jakieś czary mary, tylko konkretne dowody na to, że została popełniona zbrodnia. — Zdaję sobie z tego sprawę — zapewnił Sam. — Właśnie dlatego nie przyjmujemy prywatnych zleceń, pamiętasz? — Pamiętam, ale tę sprawę można zaliczyć do kategorii przyjacielsko-rodzinnych —
odparł Sam. — Wiem. Mimo to nadal uważam, że nie powinniśmy jej brać. Bo co będzie, jeśli ustalę, że przyjaciółka Gwen została zamordowana, ale nie uda mi się znaleźć na to dowodów? — Na pewno coś wymyślisz. Jak zawsze. Ta sprawa jest bardzo ważna dla Abby. Mówi, że Gwen potrzebuje zamknięcia. — Zamknięcia czego? Sam milczał chwilę. — Wygląda na to — rzekł wreszcie — że Gwen ma jakieś wcześniejsze powiązania z Wilby. — Ta historia z każdą minutą staje się coraz bardziej skomplikowana. — Dwa lata temu Gwen była jedną z siedmiu osób, które poddały się badaniom naukowym prowadzonym przez Ballinger. Ich celem było znalezienie dowodu na istnienie zdolności parapsychicznych. — I pewnie zakończyły się fiaskiem — domyślił się Judson. — Nie da się dowieść czegoś, czego nie można zmierzyć w naukowy sposób. Laboratorium R i D od lat się nad tym głowi. — Masz rację. Ale w tej historii sprzed dwóch lat chodziło o coś innego. — O co? — Okazało się, że jeden z członków grupy, niejaki Zander Taylor, był seryjnym mordercą. Specjalizował się w tropieniu i zabijaniu ludzi, którzy twierdzą, że posiadają zdolności parapsychiczne. Zanim zjawił się w Wilby, większość jego ofiar stanowili rozmaici oszuści — wróżbici, tarociści, wywoływacze duchów i inni naciągacze. Judson drgnął. Uświadomił sobie, że ta historia zaczyna budzić jego ciekawość. Po raz pierwszy od chwili powrotu z wyspy poczuł coś więcej niż tylko zniechęcenie, przygniatające go jak ciężki głaz. Zdjął stopy z balustrady i wstał. — Niech zgadnę — powiedział. — Ten Zander Taylor szukał wyzwania. Zgłosił się do grupy badawczej, bo wiedział, że znajdzie w niej ludzi posiadających prawdziwe zdolności. — Potrafisz myśleć jak przestępca — pochwalił Sam. — Trafiłeś w sedno. Taylor zamordował dwie osoby z grupy badawczej i szykował się do zabicia Gwen. Jego plan się nie powiódł, ale Abby twierdzi, że Gwen bardzo przeżyła atak. A teraz, po śmierci Ballinger, powróciły koszmarne wspomnienia i złe wibracje.
Ciekawość Judsona narastała z każdą sekundą. Spojrzał na bursztynowy kryształ w swoim pierścieniu. Kamień lekko się rozjarzył, pobudzony wzrostem natężenia zdolności psi, którymi był obdarzony. — Jak to możliwe, że nigdy nie słyszeliśmy o tym Taylorze? — zapytał. — Taka sensacja powinna obiec wszystkie media. Już widzę nagłówki w gazetach. „Seryjny morderca zabija osoby ze zdolnościami parapsychicznymi”. — Taylor nie trafił do mediów, bo nikt się nie zorientował, że zabijał — odpowiedział Sam. — Jego ofiary w Wilby uznano za zmarłe z przyczyn naturalnych, a śmierć samego Taylora za samobójstwo. Judson zapatrzył się w niespokojny ocean. — Miejscowa policja nie miała żadnych podejrzeń? — spytał po chwili. — Słyszałem, że komendant z Wilby, niejaki Oxley, coś podejrzewał, ale niczego nie zdołał udowodnić. Na szczęście dla Gwen. — Jak to? — zdziwił się Judson. — To ona zgłosiła wszystkie trzy przypadki — wyjaśnił Sam. — A wiesz, jak na takie sytuacje zapatruje się policja. Osoba, która zgłasza znalezienie zwłok, ląduje na szczycie listy podejrzanych. — A dzisiaj Gwen znalazła kolejne ciało. — Judson gwizdnął cicho. — To dopiero interesujący zbieg okoliczności. — Oxley doszedł do tego samego wniosku. Judson otoczył ramieniem drewniany filar i znowu popatrzył na wzburzone morze. — No cóż, to faktycznie wygląda nie najlepiej. — Właśnie. Kiedy ten Oxley pojawił się dziś na miejscu zbrodni, stwierdził, że nie wierzy w takie zbiegi okoliczności. — Naprawdę uważa, że to Gwen dokonała tych trzech zabójstw? — Nie jest w stanie dowieść, że to były zabójstwa, więc Gwen nie grozi natychmiastowe zatrzymanie, ale dla spokoju umysłu musi odkryć, o co w tym wszystkim chodzi. Wie od Abby, że zajmujemy się dochodzeniami parapsychicznymi. — Zajmowaliśmy, dopóki nie wysadziłem nas z siodła — mruknął Judson. — Znajdziemy innego klienta — pocieszył go Sam. — Tam, skąd pochodził ostatni, musi ich być więcej.
— Bardzo zabawne. — Mówię serio. Biorąc pod uwagę, czego się o nim dowiedzieliśmy, utrata akurat tego klienta to żadna szkoda. — Zapominasz tylko, że poza pracą w ochronie dla Coppersmith Inc. to był nasz jedyny klient. I nie tylko jego straciliśmy. Rozwaliłem całą cholerną agencję. — Nie przejmuj się, prędzej czy później znajdziemy innego klienta — powtórzył Sam. — Według oficjalnych danych istnieje prawie tysiąc różnych agencji rządowych i biur powiązanych z wywiadem, a do tego kilka tysięcy prywatnych kontrahentów. Na pewno znajdziemy kogoś zainteresowanego usługami firmy konsultingowej specjalizującej się w dochodzeniach parapsychicznych. Ale na razie musimy coś zrobić w sprawie Gwen Frazier. Judson czuł, że jego zmysły wyostrzają się z każdym podmuchem coraz silniejszego wiatru. Tym razem będzie inaczej, pomyślał, bo to Gwen potrzebuje jego, a nie on jej. Nie potraktuje go jak jednego ze swoich klientów. — W porządku. Pojadę do Wilby i rozejrzę się — obiecał. Sam przez chwilę nie odpowiadał. — Powinieneś coś jeszcze wiedzieć o Gwen — odezwał się wreszcie. — To znaczy? — Ona widzi duchy. — Co takiego!? — zapytał zdumiony Judson. Ale Sam już się rozłączył. Judson stał nieruchomo przez kilka minut, jakby chciał czerpać energię ze zbliżającej się nawałnicy. Ale to myśl o ponownym spotkaniu z Gwen najbardziej pobudzała jego zmysły. Potem odwrócił się i wszedł do chaty, żeby się spakować przed podróżą. Duchy to nic wielkiego, uznał. Każdej nocy widywał co najmniej kilka w swoich snach.
Rozdział 4
GWEN SIEDZIAŁA PRZY MAŁYM STOLIKU w kawiarni zajazdu Riverview i przyglądała się wchodzącemu do lobby ciemnowłosemu mężczyźnie o oczach drapieżnego ptaka. W otaczającej go aurze dostrzegła błyski bursztynowych wyładowań. Najwyraźniej stan psychiczny Judsona Coppersmitha nie zmienił się od tamtego katastrofalnego wieczoru w Seattle. Nadal dręczyły go koszmary. Nie zmienił się również wpływ, jaki Judson wywierał na jej zmysły. Przeszył ją gwałtowny dreszcz samoświadomości i niepohamowanego podniecenia, zmieszanego z lękiem oraz silnym przeczuciem, graniczącym z pewnością. Tak samo jak wtedy w Seattle, intuicja podpowiadała jej, że to jest ten jedyny. Skrzące się wokół Judsona promienie parapsychicznej energii rozeszły się jak huragan po przytulnym lobby starego wiktoriańskiego zajazdu. Ale tylko Gwen zwróciła na to uwagę. Inni goście nie podnieśli wzroku znad książek i gazet, a recepcjonista Riley Duncan nie przestał się wpatrywać w ekran komputera. Właścicielka zajazdu Trisha Montgomery, siedząca przy stoliku naprzeciwko Gwen, również nie była niczego świadoma. — Tak między nami, radzę ci, żebyś, dopóki jesteś w mieście, trzymała się z daleka od Nicole Hudson — powiedziała i dodała konspiracyjnym szeptem: — Ta kobieta ma nierówno pod sufitem. Zresztą sama wiesz, że już przed dwoma laty nikt nie nazwałby jej zrównoważoną. A od tamtego czasu jej stan się nie poprawił. — O nic się nie martw — uspokoiła ją Gwen. — Zapewniam cię, że nie zamierzam wchodzić Nicole w drogę. — To może być trudne, jeśli zostaniesz dłużej niż dzień czy dwa — zauważyła sucho Trisha. — Wilby to bardzo małe miasteczko. Trisha dobiegała czterdziestki, ale wciąż była bardzo atrakcyjna. Miała krótkie kręcone kasztanowe włosy i śliczną twarz o regularnych rysach. Gwen poznała ją przed dwoma laty, gdy rozpoczynały się badania Evelyn. Trisha, świeżo upieczona multimilionerka, która zbiła fortunę
w branży zaawansowanych technologii, postanowiła przejść na wcześniejszą emeryturę i zamieszkać w Wilby, aby zająć się tym, o czym marzyła od zawsze — prowadzeniem własnego pensjonatu. Ku zaskoczeniu mieszkańców miasteczka odniosła sukces, tworząc ze starego zajazdu miejsce, do którego klienci napływali przez okrągły rok. Gwen próbowała skupiać się na rozmowie, ale jej spojrzenie samo wracało do lobby i Judsona, teraz idącego w stronę recepcji. Wiedziała, że iskrząca się wokół niego bursztynowa aura to wizja wygenerowana przez jej parazmysły. Kiedy się znajdowała wśród ludzi, zwykle starała się tłumić swój talent. Dzisiaj jednak była spięta i podenerwowana i dlatego nie w pełni nad nim panowała. Jej zmysł jasnowidzenia uaktywnił się w chwili gdy ujrzała Judsona. Spodziewała się, że przyjedzie, a mimo to na jego widok jej parazmysły i talent doznały szoku. Co takiego działo się w jego snach, że podświadomość podsunęła jej aż tak dramatyczny obraz: twardego, zdeterminowanego mężczyzny emanującego gorącym bursztynowym światłem? Potrafiła analizować sny, ale żeby zrozumieć podpowiedzi intuicji, potrzebowała kontekstu. Judson był dla niej zagadką i pewnie chciał, aby tak pozostało, zważywszy, jak zareagował w Seattle, kiedy mu zaproponowała sesję terapeutyczną. Najwyraźniej wyczuł, że jest obserwowany, bo jeszcze zanim dotarł do recepcji, przystanął i powiódł po gościach znajdujących się w lobby wzrokiem drapieżnika wypatrującego ofiary. Gwen była pewna, że przynajmniej w niewielkim stopniu uaktywnił parazmysły. Świadczyły o tym reakcje ludzi, na których popatrzył. Kilka osób uniosło głowy znad gazet, a parę innych przerwało rozmowy i zaczęli się rozglądać, jakby instynktownie szukali tego, co spowodowało uniesienie włosków na ich karkach. Szybko jednak zignorowali — jak większość ludzi poddanych działaniu sił parapsychicznych — podświadomy sygnał o zagrożeniu. W końcu lobby wydawało się przytulnym, bezpiecznym miejscem, a nowo przybyły był dobrze ubrany i nie wyglądał na agresywnego. Goście wrócili do swoich lektur i rozmów. Może intuicja podpowiedziała im to, co dla Gwen było jasne, już w chwili gdy Judson stanął w drzwiach — że są bezpieczni. Judson nie polował na żadną z osób w lobby. Znalazł się w zajeździe ze względu na nią. Gwen sprowadziła parazmysły do normalnego poziomu. Płomienie ultraświatła zgasły, ale przeczucie rozpoznania nadal się utrzymywało. To był mężczyzna, na którego czekała nie od
czasu, gdy zadzwoniła do Abby, ale przez całe życie. Poczuła silniejsze bicie serca. Jej palce mocniej zacisnęły się na filiżance z herbatą. Weź się w garść, kobieto, strofowała się w duchu. Zawsze była marzycielką, ale już dawno zrozumiała, że nie powinna dawać się zwodzić własnym fantazjom. W tym momencie Judson spojrzał prosto na nią i znowu przeszył ją dreszcz. Była pewna, że w jego topazowych oczach dostrzegła rozbłysk gorąca. Skinęła głową w wyrazie — jak miała nadzieję — uprzejmego potwierdzenia, że go zauważyła. Odpowiedział takim samym gestem, po czym ruszył w stronę recepcji, żeby się zameldować. Gwen wróciła do rozmowy ze swoją towarzyszką. — Nicole nadal prowadzi kwiaciarnię? — zapytała. — Tak — potwierdziła Trisha. — I naprawdę świetnie sobie radzi. Obsługuje wszystkie śluby, pogrzeby i bale maturalne w okolicy. A raz w tygodniu zmienia aranżację kwiatów w moim zajeździe. — Ruchem głowy wskazała wiązankę zdobiącą okrągły stolik w lobby. — Ale ma niezłego zajoba. W zeszłym miesiącu wpadłam do niej, żeby omówić pewne zmiany dotyczące kwiatów dostarczanych do pokojów. Drzwi biura były otwarte, a wnętrze wyglądało jak jakieś upiorne sanktuarium poświęcone temu gościowi, z którym się spotykała dwa lata temu. No wiesz, temu, co się rzucił z wodospadu. Gwen przeszył dreszcz niepokoju. — Nadal pali świeczki na ołtarzyku Zandera Taylora? — Obawiam się, że tak. — Trisha skrzywiła się. — I nadal to ciebie obwinia za jego śmierć. Ten Zander był chyba jedyną bliską osobą, jaką kiedykolwiek miała. Nicole świetnie sobie radzi z kwiatami i ze zwierzętami, ale nie z ludźmi. Powinnaś to wiedzieć. I zachować ostrożność. — Dzięki za ostrzeżenie. — Widziałam, że zarezerwowałaś pokoje dla siebie i tego Judsona Coppersmitha na cały tydzień — powiedziała Trisha tonem, który zdradzał wyraźne zaciekawienie. — Muszę się zająć pogrzebem Evelyn i uporządkowaniem jej spraw osobistych i związanych z pracą — wyjaśniła Gwen. — Judson ma mi w tym pomóc. Trisha zmarszczyła brwi. — Bez obrazy, ale dlaczego akurat ty? Evelyn nie miała rodziny?
— Nie. Wszystko zostawiła mnie. — Nie wiedziałam. Dom w mieście powinnaś sprzedać bez problemu, ale co, na litość boską, zrobisz z tą starą chałupą przy wodospadzie, którą Evelyn nazywała swoim laboratorium badawczym? — Nie mam zielonego pojęcia. Pewnie wynajmę kogoś, żeby usunął sprzęt, który tam zainstalowała, a potem poszukam jakiegoś kupca. Mam nadzieję, że uda mi się to zrobić w ciągu tygodnia. Tak czy inaczej, czeka mnie mnóstwo roboty. — Ten Judson Coppersmith to twój znajomy? — Nie do końca, raczej doradca finansowy — skłamała Gwen zadowolona, że tak łatwo jej to przyszło. Cały poranek zastanawiała się, jak przedstawi Judsona. — Ma pewne doświadczenie w obrocie nieruchomościami. Trisha pojaśniała na twarzy. — To dobrze, bo uważam, że pomoc ci się przyda. Evelyn pewnie nie za bardzo dbała o swoje interesy. Dla niej liczyły się tylko badania. — Wiem, wiem. — Wilby jest pełne różnych dziwaków, ale ona była wyjątkową ekscentryczką. Mimo to będzie mi jej bardzo brakowało. — Mnie też — wyznała Gwen. Trisha odchrząknęła. — Sara, jedna z moich pokojówek, mówiła, że masz w pokoju dużego kota. — To Max, kot Evelyn. Nie mogłam go zostawić. Ktoś musi go karmić, więc zabrałam go ze sobą. Mam nadzieję, że to nie stanowi problemu. Mam tu jego kuwetę. Karmę kupię później. — Nie przejmuj się. Pozwalam gościom trzymać zwierzęta — uspokoiła ją Trisha. Judson załatwił sprawy w recepcji i przeszedł do kawiarni. Ostre, wyraziste rysy jego twarzy pasowały do jastrzębich oczu. Poruszał się jak zwinny, czujny drapieżnik. Miał na sobie krótkie botki, spodnie w kolorze khaki i szary pulower. Niezwykły bursztynowy kryształ w czarnym metalowym pierścieniu na palcu jego prawej dłoni przechwycił blask wpadających przez okno promieni letniego słońca. Gwen mogłaby przysiąc, że na krótką chwilę się rozjarzył, jakby ktoś naładował go energią. Błyszczy się zupełnie jak oczy właściciela, pomyślała. Judson zatrzymał się przy stoliku i spojrzał na nią jak na łup.
— Witam — rzucił. — Judson. Miło cię znowu widzieć. — Gwen przywołała na usta powitalny uśmiech. — Szybko dojechałeś. To Trisha Montgomery, właścicielka zajazdu — przedstawiła swoją towarzyszkę. — Witam w Riverview — powiedziała Trisha i uśmiechnęła się przyjaźnie. — Słyszałam, że zostanie pan z nami kilka dni, żeby pomóc Gwen uporać się ze sprawami Evelyn Ballinger. Gwen ogarnęła panika. Nie miała czasu zapoznać Judsona ze zmyśloną historyjką na jego temat. On jednak patrzył na nią z niewzruszonym spokojem, lekko tylko unosząc brwi. — Zgadza się — potwierdził. Gwen odetchnęła z ulgą i posłała mu uśmiech pełen wdzięczności. Poradził sobie z sytuacją. Nic dziwnego, pomyślała. W końcu jest doradcą do spraw bezpieczeństwa. Trisha wstała, sięgnęła po torbę z komputerem wiszącą na oparciu krzesła i zarzuciła ją na ramię. — Przepraszam was, ale muszę porozmawiać z kucharzem. Mówcie, jeśli będziecie czegoś potrzebować. — Tak zrobimy, dziękujemy — zapewnił Judson. Trisha szybkim krokiem oddaliła się w stronę kuchni, a Judson usiadł przy stoliku naprzeciwko Gwen. Skórzaną torbę podróżną postawił na podłodze. — A więc oficjalnie zajmujemy się sprawami Ballinger? — rzucił neutralnym tonem. — Przecież nie możemy ogłosić, że chodzi o dochodzenie w sprawie morderstwa — odparła Gwen, starając się, by jej głos brzmiał twardo i zdecydowanie. Nie potrzebowała intuicji parapsychicznej, aby wiedzieć, że kobieta od samego początku musi przejąć inicjatywę, jeśli nie chce zostać całkiem zdominowana. Faceci typu Judsona Coppersmitha mają nadmierną skłonność do wydawania rozkazów. — Rzeczywiście, na razie lepiej nie wypowiadać słowa „morderstwo” — zgodził się. — Zdziwiłabyś się, jak bardzo potrafi ono ludzi przygnębić. — Wiem, że nie możemy rozmawiać na ten temat w miejscu publicznym. Nasze pokoje sąsiadują ze sobą i są połączone drzwiami, więc będziemy mogli pogadać na osobności i nikt nie będzie musiał o tym wiedzieć.
— No, no — mruknął obojętnym tonem. — Wewnętrzne drzwi. Gwen zaczynało trochę denerwować to jego opanowanie. — Zajazd jest trochę droższy od dwóch pozostałych moteli w mieście, ale w sumie nic nie tracimy, bo w cenie pokoju mamy śniadanie i popołudniową herbatę. — Popołudniowa herbata? — powtórzył. — A bułeczki i bita śmietana? Gwen przymrużyła oczy. — Oczywiście ja płacę za wszystko. Coś, co podejrzanie przypominało rozbawienie, zabłysło w jego oczach, ale po chwili zgasło. — Będę zbierał paragony, zapisywał wszystkie wydatki i dołączę je do rachunku, jaki ci wystawię. Nie ulegało wątpliwości, że się z niej nabijał. — Zdaję sobie sprawę, że to zlecenie jest mało rentowne w porównaniu ze zleceniami od rządowych agencji wywiadowczych, ale Abby zapewniała, że na skutek niefortunnych okoliczności, jakie wynikły w trakcie twojego ostatniego śledztwa, obecnie nie masz klienta i będziesz mógł poświęcić całą uwagę mojemu dochodzeniu. Na usta Judsona wypłynął leniwy uśmieszek. — Nic się nie martw, Gwen Frazier. Jestem cały do twojej dyspozycji. Przy stoliku pojawiła się kobieta w średnim wieku. Była w białym fartuszku, a na plakietce na jej piersi widniało imię Paula. Podała Judsonowi kartę i zmarszczyła brwi. — Już prawie czwarta, za parę minut zamykamy — oznajmiła. — Kanapki i ciastka już się skończyły. Zostało jeszcze kilka bułeczek, ale to wszystko, co mamy. — Poproszę tylko kawę — powiedział Judson. — Hm. — Paula była wyraźnie zawiedziona, że nie zamierzał się z nią wykłócać o porę zamykania kawiarni. — Ze śmietanką i cukrem? — Czarną — odparł. Oczywiście, pomyślała Gwen. Jaką inną kawę miałby pić taki mężczyzna, jak Judson Coppersmith. — Podać jeszcze jedną zieloną herbatę? — spytała ją kelnerka. — Tak, poproszę. — Słyszałam, że trzyma pani w pokoju kota Evelyn Ballinger — zagaiła Paula.
— To prawda — potwierdziła Gwen. — Zamierza go pani oddać do schroniska? — Nie, prawdopodobnie zabiorę Maxa do Seattle. — Gwen zawahała się. — Chyba że zna pani kogoś, kto chciałby przygarnąć miłego kotka? — Niestety nie. Kotów tu mamy aż nadto. Ludziska z Portland przyjeżdżają do nas, żeby wyrzucać przy drodze niechciane koty i psy. Poza tym Sara, nasza pokojówka, twierdzi, że kot Evelyn wcale nie jest miły. Mówiła, że syczał na nią spod łóżka, kiedy sprzątała dzisiaj pani pokój. Powiedziawszy to, Paula ruszyła w stronę kuchni. Judson zaczekał, aż znajdzie się poza zasięgiem głosu. — Wygląda na to, że dorobiłaś się domowego zwierzaka — skomentował. — Na razie faktycznie tak to wygląda — zgodziła się Gwen. Nachyliła się i zniżywszy głos, spytała: — Jak długo, twoim zdaniem, potrwa to dochodzenie? — To zależy, do jakiego stopnia mam się zaangażować w sprawę. — Judson mówił normalnym głosem, wcale nie próbując go ściszać. Gwen spochmurniała. — Co przez to rozumiesz? — Ustalenie, czy twoja przyjaciółka została zamordowana, zajmie mi na miejscu zbrodni nie więcej niż pięć sekund. — Doprawdy? Brat przedstawił cię jako profesjonalnego detektywa i osobę o dużym talencie, ale pięć sekund to chyba za mało na dogłębne zbadanie miejsca zbrodni. Judson rozwiał jej obawy lekceważącym machnięciem dłoni. — Morderstwo to morderstwo. Zostawia po sobie wizytówkę, nawet jeśli dokonano go środkami nadnaturalnymi. Ale ty to już przecież wiesz, prawda? Musiałaś coś wyczuć, kiedy znalazłaś zwłoki przyjaciółki, dlatego nabrałaś podejrzeń. Gwen zabębniła palcami o blat. — Owszem, mam pewne podejrzenia, ale w takich sprawach wolę się nie opierać na moich uzdolnieniach. — A to czemu? — Potrafię interpretować sny i odczytywać aurę, ale nie umiem prowadzić dochodzeń w sprawie morderstw. Muszę mieć całkowitą pewność co do losu Evelyn. Dlatego potrzebuję
detektywa, który spędzi na miejscu zbrodni więcej niż pięć sekund. — Ach tak. — Judson wyciągnął nogi pod stolikiem i odchylił się na oparcie krzesła, wtykając kciuki za pasek spodni. — Czego właściwie ode mnie oczekujesz? — Przede wszystkim masz określić przyczynę śmierci. — Chcesz wiedzieć, czy Ballinger została zabita w sposób nadnaturalny? — Tak, chociaż wziąwszy pod uwagę jej stan zdrowia, jest całkiem możliwe, że dostała zawału albo udaru. Ale muszę to wiedzieć na pewno. — Co jeszcze? — Jeśli dojdziesz do wniosku, że ją zamordowano, masz wskazać mordercę. — No cóż, w tym punkcie sprawy mogą się skomplikować. Zmrużyła oczy. — Skomplikować? — Nawet bardzo. — Nie radzisz sobie z identyfikowaniem zabójców? — spytała, nie kryjąc sarkazmu. — Nie o to chodzi. W tym też jestem dobry. Zamilkł, bo do stolika podeszła Paula z kawą i rachunkiem do podpisania. Stała nad Gwen, dopóki ta nie nagryzmoliła na skrawku papieru swojego nazwiska oraz kwoty napiwku. — Nie wyglądała na zachwyconą napiwkiem — zauważył Judson po odejściu kelnerki. — A powinna, bo był wysoki. Pracowałam kiedyś jako kelnerka. Byli kelnerzy i kelnerki zawsze dają za duże napiwki, nawet jeśli obsługa jest marna. — Powiedziałem tylko, że nie była zachwycona. — I nie lubi kotów. Zostawmy kelnerkę i wróćmy do tematu. Mówiłeś, że jesteś dobry w tropieniu i identyfikowaniu przestępców. Na czym więc polega trudność w ustaleniu sprawcy morderstwa? Judson podniósł filiżankę i wypił łyk kawy. — W sytuacjach takich jak ta problem polega na znalezieniu dowodów, z którymi moglibyśmy się udać na policję. Takich, które pozwalałyby na zatrzymanie sprawcy i postawienie mu zarzutów. — Ale przecież właśnie tym zajmujecie się z bratem? — Niezupełnie — odrzekł. — Zazwyczaj pracujemy nieoficjalnie. — Nieoficjalnie?
— Abby nie mówiła ci, czym się zajmuje firma doradcza Coppersmith Consulting? Gwen milczała chwilę, jakby zastanawiała się nad odpowiedzią. — Mówiła, że prowadziliście śledztwa dla agencji rządowej, która ostatnio została zamknięta z powodu ostrych cięć finansowych. Judson się skrzywił. — Zgadza się — potwierdził. — Ale w pracy dla naszego niedawnego klienta najważniejsze było to, że szef agencji nie przywiązywał większej wagi do procedur, których muszą przestrzegać oficjalne organa ścigania. Wynajmowali nas, żebyśmy zbierali informacje i na ich podstawie sugerowali środki ochronne. Nie mieliśmy nic wspólnego ze stawianiem zarzutów i aresztowaniami. — Rozumiem. — Widzisz w tym jakiś problem? — spytał. — Jeszcze nie wiem. Czy brat powiedział ci, że jeśli w sprawie Evelyn Ballinger udowodnimy morderstwo, komendant lokalnej policji prawdopodobnie uzna mnie za główną podejrzaną? Judson upił kolejny łyk kawy i odstawił filiżankę. — Wspomniał, że jest taka możliwość. — Musimy sobie coś wyjaśnić. Zatrudniam cię, żebyś znalazł zabójcę Evelyn Ballinger, o ile rzeczywiście została zamordowana. Ale masz to zrobić tak, żebym nie trafiła za kratki. — Za coś takiego zwykle każę sobie płacić ekstra. — Mówisz serio? — spytała ze zdumieniem po chwili milczenia. — Nie. — Jego uśmiech był zimny jak lód, ale oczy emanowały ciepłem. — Nie martw się. Zastosuję taryfę dla przyjaciół i rodziny. Nie będziesz musiała dopłacać za dodatkowe usługi, takie jak zadbanie o to, żebyś nie została zatrzymana za popełnienie morderstwa. Dorzucę ci to gratis. — Jezu, dzięki. — Niewiele brakowało, żeby wybuchła, jakoś się jednak powstrzymała. W końcu nie miała wielkiego wyboru, jeśli chodzi o śledczych. — Od czego zamierzasz zacząć? — Zgodnie ze wskazówkami z Parapsychicznego dochodzenia dla opornych, pierwszy krok to wizyta na miejscu zbrodni. — Zerknął na zegarek. — Zrobię to w nocy. Wtedy będę mógł wejść do domu, nie rzucając się w oczy. — Nie musisz się zakradać, mam klucze.
— Świetnie, to ułatwi nam życie. A tak na marginesie, skąd masz klucze do domu ofiary? Gwen splotła ręce na piersiach. — Evelyn nie była zamożna. Całe życie poświęciła badaniu zjawisk nadnaturalnych. — Niezbyt dochodowa kariera, chyba że jest się oszustem. — Fakt — przytaknęła. — Tak czy inaczej, Evelyn zapisała mi wszystko, co miała. Judson uniósł brwi. — Ta historia z każdą minutą staje się coraz bardziej intrygująca. Zdajesz sobie sprawę, że w pewnych kręgach spadek może być uznany za motyw morderstwa? — Zapewniam cię, że ta myśl nieraz przemknęła mi przez głowę.
Rozdział 5
JUDSON WSZEDŁ DO POKOJU i rzucił torbę podróżną na półkę bagażową u stóp wielkiego łoża z baldachimem. Jedno było absolutnie jasne — jego reakcja na Gwen nie uległa zmianie. Kiedy zobaczył ją w kawiarni, poczuł tę samą burzę zmysłów, to samo przenikliwe drżenie, które dopadło go miesiąc wcześniej w Seattle. Tamtego wieczoru podziałała na niego jak narkotyk. Dzisiaj się to powtórzyło, a jego reakcja była nawet silniejsza. Może dlatego, że przez miniony miesiąc ciągle o niej myślał. Jest bardzo wysoka jak na kobietę, chociaż dla mnie w sam raz, dumał. Gwen bardzo mu się podobała, mimo że nie przypominała dziewczyn z okładek kolorowych pism. Ale najbardziej pociągała go jej hardość. Ciemne włosy zaczesywała do tyłu i wiązała w koński ogon. To uwydatniało szlachetną linię nosa, wysokie czoło i czujne, magiczne oczy. Miała regularne rysy twarzy, a jej zwinne ruchy przywoływały na myśl kota, co ogromnie pobudzało zmysły. Patrząc na nią, człowiek natychmiast zadawał sobie pytanie o jej mężczyznę. Sam i Abby twierdzili, że Gwen nikogo nie ma, ale to wydawało się mało prawdopodobne. Jakiego smoka muszę zabić, żeby do ciebie dotrzeć, Gwendolyn Frazier? Przeszedł przez pokój, czemu towarzyszyło skrzypienie starych klepek pod jego stopami. Budynek zajazdu powstał pod koniec XIX wieku. Wnioskując z czarno-białych fotografii na ścianach, początkowo był to dom prywatny. Postawił go bogaty właściciel tartaku, któremu służył jako dom letniskowy. Judson stanął przy oknie i wyjrzał na zewnątrz. Przez zagajnik drzew przeświecały wody rzeki, ale wodospadu stąd nie widział. Zaczął rozmyślać o tym, co już wiedział o wydarzeniach sprzed dwóch lat. Dwa pierwsze zgony nastąpiły w odstępie niecałych trzech tygodni. Oba ciała znalazła Gwen. Kilka dni później Zander Taylor rzucił się z wodospadu, rzekomo popełniając samobójstwo. Również w tym przypadku to Gwen wezwała policję. Wszystko to było bardzo niejasne, a fakt, że seria tajemniczych zgonów ustała po śmierci Taylora, wydawał się co najmniej zastanawiający. Pozostali członkowie grupy badawczej
Ballinger uszli z życiem. Tak było do dzisiejszego poranka. Teraz nie żyła również autorka projektu. I znowu to Gwen Frazier znalazła ciało. Judson przez chwilę beznamiętnie kontemplował leśny krajobraz za oknem. W Oregonie nadal było wiele dziewiczych terenów, które przyciągały amatorów górskich wycieczek i wypoczynku na łonie natury. Każdego roku zdarzały się tu przypadki zaginięć. W oregońskiej dziczy było mnóstwo miejsc nadających się na kryjówki dla wszelkiego typu drapieżców, łącznie z tymi rodzaju ludzkiego. Zabójca mógł popełnić zbrodnię i zniknąć w puszczy na tak długo, jak było trzeba. Judson odwrócił się od okna, zdjął sweter i wyjąwszy z torby kosmetyczkę oraz świeżą koszulę w nieco jaśniejszym odcieniu szarości niż pulower, przeszedł do obszernej wiktoriańskiej łazienki, żeby się odświeżyć. Nie miał doświadczenia w pracy dla prywatnych klientów, ale był pewien, że schludny wygląd ma niemałe znaczenie. Zwłaszcza jeśli klientem jest ktoś taki jak Gwen. Podczas ich rozmowy w kawiarni wyraźnie dała mu do zrozumienia, że powątpiewa zarówno w jego umiejętności, jak i zaangażowanie w sprawę. Lepiej, żeby się ogarnął, bo inaczej Gwen może zrezygnować z jego usług. A utrata kolejnego klienta byłaby bardzo niedobra dla Coppersmith Consulting. Kiedy spojrzał w lustro, ledwie rozpoznał swoje odbicie. W jego oczach nie było już tego wyrazu posępnej rezygnacji, jaki widniał w nich przez ostatnich kilka tygodni. Miał rację przynajmniej w jednej kwestii: Gwen Frazier okazała się skuteczną odtrutką na jego odrętwienie. Włożył czystą koszulę, wetknął ją w spodnie i wyszedł z łazienki. Zatrzymało go stłumione pomiaukiwanie. Odwrócił się, żeby spojrzeć na wewnętrzne drzwi. Były zamknięte na klucz od jego strony, ale w prześwicie przy podłodze dostrzegł cień czterech łap. Kot znowu miauknął, tym razem jakby z zaciekawieniem, i zaczął się przechadzać wzdłuż drzwi w tę i z powrotem. Judson przekręcił klucz i nacisnął klamkę, ale drzwi były zamknięte również od strony Gwen. — Przykro mi, kolego — mruknął. — Na razie musisz tam zostać. Rozległo się kolejne miauknięcie. Tym razem kot wydawał się poirytowany. — Najlepiej, jeśli porozmawiasz o tym ze swoją panią — poradził Judson. Podszedł do półki koło łóżka, oparł na niej stopę i podciągnąwszy nogawkę, sprawdził
pistolet w przypiętej do kostki skórzanej kaburze. Zadowolony z faktu, że jest odpowiednio ubrany — może nawet zbyt dobrze jak na to, czym miał się zająć — wyszedł na korytarz i skierował się w stronę schodów. Kiedy znalazł się w lobby, jego zmysły przeszył dreszcz niepokoju, bo Gwen tam nie było. Recepcjonista oderwał się od swoich zajęć i zezując zza okularów w czarnej oprawce, obrzucił go zaciekawionym spojrzeniem. Wyglądał na trzydzieści parę lat, był krępy i miał jasnorude włosy, wyraźnie przerzedzone na czole. Zaczesywał je na pożyczkę, ale niewiele to pomagało. Na jego plakietce widniało imię i nazwisko: Riley Duncan. — Jeśli szuka pan pani Frazier, to wyszła przed zajazd do tamtego pana — poinformował. Judson kiwnął głową. — Dzięki. Spojrzał w stronę okna i zobaczył, że Gwen stoi na parkingu w towarzystwie jakiegoś długowłosego blondyna. Oboje zachowywali się swobodnie, jakby dobrze się znali, ale z mowy ciała Gwen wyraźnie wynikało, że nie jest zadowolona z tego spotkania. Judson pchnął frontowe drzwi i wyszedł na ulicę pogrążoną w głębokim cieniu nadchodzącego zmierzchu. Było dopiero późne popołudnie, ale w górskich rejonach Oregonu zmrok zapada szybko nawet w środku lata. Krew tętniła mu w żyłach ze zdwojoną mocą, kiedy szedł w stronę swojej klientki i jej towarzysza. Może to właśnie jego będzie musiał zabić, żeby zdobyć Gwen. Gwen była w tych samych spodniach i ciemnym pulowerze co wcześniej, a na ramiona narzuciła czarny żakiet. Kiedy dostrzegła Judsona, na jej twarzy pojawił się wyraz ulgi, ale oczy zabłysły ostrzegawczo. Posłała mu uśmiech, jakim kobiety obdarzają zwykle tylko swoich kochanków. O co w tym wszystkim chodzi? — zastanawiał się. — Jesteś wreszcie — powiedziała. — Właśnie tłumaczyłam Wesleyowi, że już mamy plany na dzisiejszy wieczór. Poznajcie się. Wesley Lancaster, Judson Coppersmith. Judson był nieco zaskoczony, że Gwen awansowała go z doradcy finansowego na kochanka. Ale nie zmartwiło go to. Wręcz przeciwnie. Natychmiast wszedł w nową rolę. Stanął tak blisko niej, że prawie stykali się ramionami. — Bardzo mi miło — powiedział do Lancastera. Mając na względzie sygnały wysyłane przez Gwen, postanowił być uprzejmy, przynajmniej do momentu, aż połapie się w sytuacji.
— Mnie również. — Wesley lekko pochylił głowę. Wyraz jego twarzy zdradzał, że nie zachwyca go fakt, iż Gwen nie jest sama. Przyjrzawszy mu się, Judson doszedł do wniosku, że gdzieś po drodze do puli genetycznej Wesleya dodało coś od siebie kilka pokoleń wikingów. Był wysoki, miał wąskie biodra i mięśnie rozbudowane w strategicznych miejscach, co sugerowało, że sporo czasu spędza na siłowni. Silna szczęka, wysokie kości policzkowe, jasnoniebieskie oczy i modnie uczesana blond czupryna dopełniały wizerunku. Brakuje tylko topora, tarczy i szyszaka, pomyślał Judson. Zamiast zbroi Wesley miał na sobie szyte na miarę czarne spodnie, granatową jedwabną koszulę rozpiętą na piersi i luźną płócienną marynarkę. We włoskich mokasynach i designerskich okularach wyglądał jak playboy rodem z Hollywood. Judson uznał, że żaden szanujący się wiking nigdy by sobie na taki wygląd nie pozwolił. — Wesley jest tropicielem duchów ze Zjaw nocy. To program telewizyjny o śledztwach prowadzonych w sprawie starych nawiedzonych domów i zjawisk nadnaturalnych — wyjaśniła Gwen. To wiele tłumaczy, pomyślał Judson. — Naprawdę? — zapytał. I na tym poprzestał. Nie było sensu zaogniać sytuacji stwierdzeniem, że wszystkich tropicieli duchów uważa za oszustów i że nigdy nie słyszał o programie. — Gwen mówiła, że przyjechaliście do Wilby, żeby zająć się pogrzebem Evelyn Ballinger i jej sprawami spadkowymi — zagaił Wesley. — Zgadza się. — Judson postanowił być zdawkowy. Cały czas próbował wyczuć, jakiego rodzaju wibracje krążą między Wesleyem i Gwen. Bez wątpienia tę parę coś kiedyś łączyło, ale sprawy szybko przybrały nieciekawy obrót. — A ciebie co sprowadza do Wilby? Wesley ciężko westchnął. — Chciałem się spotkać z Evelyn. Już od kilku dni próbowałem się z nią skontaktować, bo od jakiegoś czasu nie odpowiadała na moje maile i wiadomości, które jej zostawiałem na automatycznej sekretarce. Wsiadłem więc w samolot do Portland, a tam wynająłem samochód i przyjechałem do Wilby. Byłem zaszokowany, kiedy się dowiedziałem o śmierci Evelyn. — Przyjaźniliście się? — spytał Judson. — Pracowaliśmy razem — odparł Wesley. Gwen rozprostowała ramiona, dotąd splecione na piersi, i włożyła dłonie do kieszeni
żakietu. — Evelyn wykonywała dla Wesleya prace zlecone — odezwała się. — Była jego główną researcherką. Sprawdzała historie o nawiedzeniach i zjawiskach nadnaturalnych. Proponowała miejsca do kolejnych odcinków Zjaw nocy, a potem ja pisałam scenariusze. Judson popatrzył na nią ze zdumieniem. — Pisałaś scenariusze? — zapytał z nieskrywaną ironią. — Tak — potwierdziła, gromiąc go wzrokiem. — Do programu o nawiedzonych domach? — pytał dalej, ale już bardziej neutralnym tonem. Wesley się skrzywił. — Masz z tym jakiś problem, Coppersmith? — Nie — zapewnił Judson. — Wiedziałem, że Gwen zajmuje się doradztwem parapsychicznym, ale nie miałem pojęcia, że jest też pisarką. To wszystko. Gwen, które wyglądała na lekko poirytowaną, podniosła oczy ku wieczornemu niebu. — Zjawy nocy to nie fikcja — powiedział Wesley. — Zajmujemy się przypadkami prawdziwych nawiedzeń. Scenariusze Gwen oparte są głównie na autentycznych przypadkach niewyjaśnionych morderstw sprzed lat i tajemniczych zaginięć lub zgonów. — Rozumiem — mruknął Judson. — Ile osób dla ciebie pracuje? Wesley rzucił mu niechętne spojrzenie. — Kilka. Bo co? — Tak się tylko zastanawiam, czy za każdym razem, kiedy nie możesz się skontaktować z którymś z pracowników, wskakujesz do samolotu, a potem jedziesz kilka godzin samochodem, żeby się z nim spotkać. Kątem oka dostrzegł, że twarz Gwen stężała. Poczuł poruszenie energii i zdał sobie sprawę, że uaktywniła swój talent. Badała aurę Wesleya. Co w niej zobaczyłaś, Magiczne Oczy? Wesley był wyraźnie wkurzony, ale starał się tego nie okazywać. — Evelyn spóźniała się z wynikami ostatniego projektu — wyjaśnił. — Zawaliła aż dwa terminy. Kiedy ją pytałem, czy skończyła badania nad następną lokalizacją, odpowiadała, że potrzebuje jeszcze kilku dni. W końcu w ogóle przestała odbierać moje telefony. Zjawy nocy mają bardzo napięty grafik. Nie możemy sobie pozwolić na bezczynne czekanie na wyniki, więc postanowiłem spotkać się z Evelyn. Nie wiedziałem, że zmarła.
— O której przyjechałeś? Wesley przestał silić się na uprzejmość. — To nie twoja sprawa, Coppersmith — burknął i zwrócił się do Gwen. — Zastanów się nad tym, co powiedziałem. Jeśli zajmiesz się nie tylko pisaniem scenariuszy, ale także badaniami, na pewno nie pożałujesz. Terminy mnie gonią i twoja pomoc bardzo się przyda. — Przemyślę twoją propozycję — obiecała Gwen. — Zrób to, byle szybko — rzucił Wesley. — Zapłacę ci tyle samo co Evelyn. Ze scenariuszy i prac badawczych wyciągniesz o wiele więcej niż z tego interesu z doradztwem parapsychicznym. — Wiem — odparła. — Jak długo zamierzasz zostać w mieście? — Muszę wrócić do Portland jeszcze dzisiaj w nocy, żeby zdążyć na poranny lot do Kalifornii. Ale złapiesz mnie na komórkę. Możesz dzwonić o każdej porze. Tylko pamiętaj, że mi się spieszy. — Jasne. Wesley zawahał się, po czym spytał: — Orientujesz się, nad czym Evelyn pracowała przed śmiercią? — Nie. Nie przysłała mi żadnych notatek. Zazwyczaj najpierw przez jakiś czas omawiałyśmy różne pomysły, a dopiero potem wybierałyśmy te, które wydawały się odpowiednie dla ciebie. Ale Evelyn nie odzywała się do mnie przez ostatnie dwa tygodnie. — Gdybyś znalazła w jej papierach coś związanego z programem, daj mi znać. — Jeśli tylko na coś trafię, odezwę się — obiecała. — To dziwne — mruknął Wesley. — Kiedy z nią ostatnio rozmawiałem, jakiś tydzień przed tym, jak przestała odbierać moje telefony, odniosłem wrażenie, że pracuje nad czymś ważnym. Na pewno nic ci o tym nie wspominała? — Nie, nic nie mówiła. — No cóż, trudno — powiedział, chociaż nie wyglądał na przekonanego. — Potraktuj moją propozycję poważnie, Gwen. Evelyn na pewno chciałaby, żebyś to ty przejęła po niej badania. Będziesz miała okazję kontynuować jej pracę. A ja gwarantuję, że dobrze na tym wyjdziesz. — Obiecuję, że się zastanowię. — Gwen wyjęła rękę z kieszeni i zerknęła na zegarek. — Robi się późno. Musisz nam wybaczyć, Wesley, ale mamy coś do załatwienia.
— Taa, jasne. — Wesley posłał Judsonowi niechętne spojrzenie i szarpnięciem otworzył drzwiczki samochodu. Wsiadł za kierownicę i popatrzył na Gwen. — Tylko nie zapomnij — poprosił. — Jeśli znajdziesz ostatnie notatki Evelyn, zadzwoń. — Na pewno zadzwonię. Ale wątpię, żebym coś znalazła. Te notatki prawdopodobnie są w komputerze, a komputer zniknął. — Cholera. — Wesley zatrzasnął drzwiczki i włączył silnik. — Chyba nie możemy go dopisać do listy podejrzanych — powiedział Judson, kiedy Lancaster odjechał. — Potrzebował Ballinger, żeby utrzymać program. — Na pewno była dla niego ważna — zgodziła się Gwen. — A to znaczy, że nie miał motywu. Poza tym Evelyn zamordowano przy użyciu środków nadnaturalnych. Już to wyklucza Wesleya z grona podejrzanych. — A niby dlaczego? — Poznałam go, gdy Evelyn prowadziła swoją grupę badawczą, i jestem prawie pewna, że nie ma żadnych zdolności parapsychicznych. On nawet nie wierzy w takie rzeczy. Uważa tylko, że to dobry temat na program telewizyjny. — No tak, to rzeczywiście go wyklucza. — Judson ujął Gwen pod ramię i skierował ku czarnemu SUV-owi. — Zacznijmy więc od rzeczy najważniejszych. Chodźmy obejrzeć miejsce zgonu, żeby się przekonać, czy faktycznie doszło do morderstwa, a jeśli tak, to czy dokonano go środkami nadnaturalnymi. Dopiero wtedy zdecydujemy co dalej. — Jeśli mamy zacząć od rzeczy najważniejszych, to najpierw powinniśmy wpaść do sklepu. Mam kota, którego muszę czymś karmić. — W porządku. Najpierw kocia karma, a potem śledztwo w sprawie morderstwa. Judson uzmysłowił sobie, że dotykanie Gwen sprawia mu przyjemność. Kiedy otworzył drzwiczki od strony pasażera, zatrzymała się i popatrzyła na jego dłoń. — Ten pierścień... — powiedziała i zawiesiła głos. — Tak? Co z nim? — Jest naładowany energią. To nadnaturalny kryształ, taki sam, jaki ma twój brat, prawda? Judson spojrzał na pierścień. Bursztynowy kryształ mienił się słabym blaskiem. Kamień reagował na jego lekko wyostrzone zmysły. — Tak, trochę się rozgrzał — potwierdził. — Dostałem go od ojca, kiedy byłem
nastolatkiem. Sam i Emma też takie dostali, chociaż każdy jest unikalny. Pomógł Gwen wsiąść do samochodu, zamknął drzwiczki i obszedł SUV-a. Przy drzwiach od strony kierowcy jeszcze raz zerknął na pierścień. Kryształ był naładowany energią również tamtego wieczoru w Seattle, kiedy rozważał możliwość zaciągnięcia Gwen do łóżka. Dzisiaj znowu czuł podekscytowanie. Niewątpliwie z tego samego powodu co poprzednio. Podniecało go już samo myślenie o Gwen, a co dopiero bezpośredni kontakt. Na przestrzeni lat przekonał się, że pierścień reagował na energię jego talentu. Kiedy zanurzał się w parapsychiczny trans, kryształ zaczynał lśnić jak roztopiony bursztyn. Jednak emitowane przez niego ultraświatło pochodziło z krańca nadnaturalnego spektrum. Tylko ktoś wrażliwy na energię psi mógł je dostrzec. Judson wiele razy obserwował poruszenie energii w krysztale, ale dopóki nie spotkał Gwen, nigdy nie płonął on tą niezwykłą, intensywną barwą. Jest jak blask słońca, myślał, jak to światło, które go wyprowadziło z podwodnej groty. Otworzył drzwiczki, usiadł za kierownicą, uruchomił silnik i odjechał z parkingu. — Wyjaśnisz mi, dlaczego zasugerowałaś Thorowi, że ze sobą sypiamy? — spytał. Przez chwilę w samochodzie panowała przepełniona zdumieniem cisza. — Thorowi? — powtórzyła Gwen, jakby nie była pewna, czy dobrze usłyszała. — Wybacz, ale to chyba przez te włosy — odparł Judson. Uśmiechnęła się. — Wesley rzeczywiście ma dość specyficzny styl. — Przestała się uśmiechać. — A co do twojego pytania, wcale nie chciałam sugerować, że coś nas łączy. Jesteś pewien, że Wesley tak to zrozumiał? Judson mocniej zacisnął palce na kierownicy. — Na sto procent. — A skąd ta pewność? — Nazwij to męską intuicją — odrzekł z uśmiechem. — Naprawdę nie takie były moje intencje. Chciałam tylko, żeby wiedział, że mam... — Wsparcie? — wszedł jej w słowo. — Tak, to trafne określenie. — Nie bardzo rozumiem. — Wesley potrafi być bardzo natarczywy, kiedy uzna, że może coś wykorzystać w swoim programie. Nie chcę, żeby nam przeszkadzał w dochodzeniu.
— A sądzisz, że mógłby? — Nie mam co do tego cienia wątpliwości. Trudno o lepszy temat dla Zjaw nocy niż śledztwo w sprawie tajemniczej śmierci kobiety, która badała zjawiska nadnaturalne. — Czy ten jego program jest popularny? — Ma swoją widownię w telewizji kablowej, ale tak mówiąc między nami, uważam, że ledwo zipie. No bo jak długo można pokazywać historie o duchach? Po jakimś czasie wszystkie wydają się takie same. Robiłyśmy z Evelyn, co się dało, żeby kolejne odcinki były atrakcyjne, ale trudno ciągle wymyślać coś nowego. — Zwłaszcza że duchy nie istnieją — zauważył Judson. — To akurat było naszym najmniejszym zmartwieniem — odparła. — Nasza praca, Evelyn jako poszukiwaczki odpowiednich miejsc i moja jako scenarzystki, dawała dobre rezultaty głównie dlatego, że skupiałyśmy się na przypadkach prawdziwych zabójstw. Oczywiście wybierałyśmy tylko naprawdę stare sprawy, co najmniej sprzed kilkudziesięciu lat. — Żeby wszystkie osoby mające z nimi jakiś związek już nie żyły. — Właśnie. Po co się narażać na pozwy od rozeźlonych krewnych. Tak czy inaczej, kiedy już natknęłyśmy się na zagadkową śmierć, wymyślałam historię z duchem. To była łatwizna. — Nie musiałyście też niczego zgłaszać policji. Spojrzała na niego, ale po chwili odwróciła głowę i wbiła wzrok w przednią szybę. — W większości przypadków zawiadamianie policji nie miałoby sensu — odparła. — Nikt nie chciałby słuchać doradcy parapsychicznego. — Pewnie nie. Ale założę się, że te nierozwiązane sprawy musiały być wciągające. — O tak. — Gwen znowu się ożywiła. — To naprawdę fascynujące zagadki. Evelyn i ja rozwiązałyśmy wiele z nich, chociaż nie da się tego w żaden sposób udowodnić. — Bo wszyscy zainteresowani już nie żyją. — No właśnie. — Nie kłamałaś, kiedy powiedziałaś Wesleyowi, że nie wiesz, nad czym ostatnio pracowała Evelyn? — Nie — zapewniła. — Byłam zajęta moimi klientami i kończeniem scenariusza do poprzedniego odcinka. Evelyn nie kontaktowała się ze mną od jakiegoś czasu, ale nie widziałam w tym nic niezwykłego. Uznałam, że też jest pochłonięta pracą. Kiedy jakiś projekt ją wciągał,
całkowicie się na nim skupiała. — Mówisz o wyszukiwaniu informacji dla Zjaw nocy? — Nie. Evelyn pracowała dla Wesleya tylko dlatego, że dobrze jej płacił. Jej prawdziwą pasją było badanie zjawisk nadnaturalnych. W starej chacie koło wodospadu urządziła laboratorium. Właśnie tam najczęściej przebywała. — Kiedy ostatnio dostałaś od niej jakąś wiadomość? — Wczoraj w nocy. Przysłała mi zagadkowy mail, w którym pisała, że natknęła się na coś bardzo ważnego. Ale nie chciała o tym rozmawiać przez telefon, tylko osobiście. — Gwen popatrzyła przez boczną szybę na rzekę. — Niestety odczytałam tę wiadomość dopiero rano. Od razu do niej zadzwoniłam, ale było już za późno. Judson usłyszał w jej głosie lekkie drżenie. — Nie mogłaś nic zrobić — powiedział cicho. — Wiem. — Gwen wetknęła dłonie między kolana, nie przestając wpatrywać się w rzekę. — Wiem. Ma poczucie winy, pomyślał. Rozumiał ją, ale wiedział z doświadczenia, że rozpamiętywanie tego, co można było zrobić inaczej, to strata czasu. Najlepszym sposobem na próżne żale jest skupienie się na teraźniejszości. — Trzymajmy się tego, co mamy — rzekł. — Twoim zdaniem śmierć Ballinger, jeśli Evelyn została zamordowana, ma jakiś związek z tym, nad czym ostatnio pracowała? — Tak. — Gwen odwróciła głowę od bocznego okna, żeby na niego spojrzeć. — Słyszałeś, jak mówiłam Wesleyowi, że zniknął jej komputer. To samo się stało z jej komórką. — Przyznaję, że to zastanawiające. Nie ufasz Thorowi... Lancasterowi, prawda? Gwen zastanawiała się chwilę nad odpowiedzią. — Nie w tym rzecz — odparła wreszcie. — Chodzi raczej o to, że w kontaktach z Wesleyem trzeba pamiętać, że jemu zawsze o coś chodzi i że zrobi i powie wszystko, byle tylko uzyskać to, czego chce. A dla niego najważniejsza jest przyszłość programu. Jeśli się przepuści wszystko przez ten filtr, można z nim pracować. Nie jest gorszy od innych osób obsesyjnie skupionych na swojej karierze. Prawdę mówiąc, znam znacznie większych egoistów od niego. — Masz jakieś konkretne powody, żeby mu nie ufać? Gwen znowu chwilę milczała, po czym rzekła z uśmiechem: — Tak, kobiecą intuicję.
— Żywię wielki szacunek dla intuicji — zapewnił Judson. — To jednak nie znaczy, że nie lubię twardych faktów. Popraw mnie, jeśli się mylę, ale odniosłem wrażenie, że ciebie i Lancastera łączyło kiedyś coś więcej niż praca. — Dwa lata temu, kiedy się poznaliśmy w Wilby, próbował mnie zaciągnąć do łóżka. Judson poczuł ucisk w żołądku. — Nie ufasz żadnemu mężczyźnie, który tego próbuje? — Tylko tym, którzy nie byli łaskawi wspomnieć, że są żonaci. To mnie wyjątkowo wkurza. Judson powoli wypuścił powietrze i złagodził uchwyt dłoni na kierownicy. — W porządku — mruknął. — Rozumiem. Dowiedziałaś się o żonie po czy przed? Posłała mu lodowate spojrzenie. — To chyba nie twój interes? — Nie mój, ale pamiętaj, że masz do czynienia z doświadczonym śledczym. Ciekawość to nasza druga natura. — A tu przecież chodzi o ciebie, dodał w myślach. — Przepraszam. Masz rację. To nie moja sprawa. Wracając do... — Przed. — Słucham? — Dowiedziałam się, że Wesley ma żonę, zanim nasza znajomość przybrała bardziej intymny charakter — sztywno wyjaśniła Gwen. — Nadal jest żonaty? — Nie. Kilka miesięcy temu Evelyn wspomniała, że się rozwiódł. — Czy Lancaster był w Wilby, kiedy dwa lata temu doszło do morderstw? — Tak. — A teraz znowu tu jest. — Też zwróciłam uwagę na ten zaskakujący zbieg okoliczności — wyznała Gwen. — Jesteśmy na miejscu. Możesz zaparkować od frontu. Na szczęście sklep jest jeszcze otwarty. Buddy rzadko zamyka przed szóstą.
Rozdział 6
BUDDY POOLE, WŁAŚCICIEL SKLEPU WIELOBRANŻOWEGO, oparł się o ladę i obrzucił Gwen badawczym spojrzeniem znad złotych oprawek okularów do czytania. — Więc przygarnęłaś kota Evelyn — powiedział. — To bardzo szlachetne, ale muszę cię ostrzec, że Max jest przyzwyczajony do drogiego jedzenia. Evelyn kupowała tylko to, co najlepsze. Luksusową kocią karmę albo produkty dla ludzi, puszkowanego łososia i dobrego gatunkowo tuńczyka. Nawet mój pies nie jada tak dobrze jak ten kot. — Jeśli go zatrzymam, będzie musiał zmienić gust — oznajmiła Gwen stanowczym tonem. — Buddy, chciałabym ci przedstawić mojego znajomego Judsona Coppersmitha. — Miło mi pana poznać — Buddy wyciągnął rękę do Judsona. — Witamy w Wilby. Szkoda, że sprowadziły pana do nas tak smutne okoliczności. Judson potrząsnął dłonią sklepikarza. — Proszę mi mówić po imieniu. — Oczywiście. Już mi doniesiono o przyjeździe Gwen i jej znajomego. Zatrzymaliście się w zajeździe? — Tak — odparła. — Trisha była tak miła, że pozwoliła mi trzymać Maxa w pokoju, ale potrzebuję żwirku do kuwety i karmy. Może ty znasz kogoś, kto chciałby przygarnąć miłego kotka? — Niestety nie. Sam też nie wezmę Maxa, bo mam psy. Moje rottwailery mogłyby pomylić Maxa z zabawką do gryzienia. Podczas tych dwóch lat, kiedy Gwen nie było w mieście, sklep Buddy’ego prawie się nie zmienił. Regały z żywnością stały po lewej stronie. Z prawej były stoły i półki z wytworami miejscowych artystów. Sam Buddy Poole też się nie zmienił. Nadal krzepki i przysadzisty, z gęstą siwą brodą i zakolami nad czołem. Jak zawsze był we flanelowej koszuli w kratę i ogrodniczkach na czerwonych szelkach. — To okropne, co się stało z biedną Evelyn — westchnął ciężko i pokręcił głową. —
Będzie jej nam brakowało. — Spojrzał na Gwen. — Słyszałem, że to ty znalazłaś ciało. — Wieści szybko się tu rozchodzą — mruknęła. — Święta prawda. Tak czy inaczej, to przykre, że trafiło na ciebie. Bardzo ci współczuję. Wiem, że się przyjaźniłyście. — Dzięki — rzuciła. — A co do kociego jedzenia, na razie kupię to, co Max lubi. Już i tak jest wystarczająco przybity. Wszyscy wiedzą, że koty bardzo źle znoszą zmianę miejsca. — Taa, ponoć niezbyt dobrze czują się w nowym otoczeniu — zgodził się Buddy. — Z psami jest inaczej. Przywiązują się do ludzi, nie do miejsc. — Obszedł ladę. — W takim razie będziesz potrzebowała łososia. I jeszcze świeżych jajek. Evelyn karmiła Maxa jajkami. Masz w pokoju lodówkę? Jeśli nie, Trisha na pewno pozwoli ci trzymać jajka w lodówce zajazdu. — W pokoju jest minilodówka — odparła Gwen. — Powinien się w niej zmieścić mniejszy karton. — Przydałby się też otwieracz do puszek — wtrącił się Judson. — Trzecia alejka. — Buddy, objuczony kilkoma puszkami i kartonem jajek, wrócił za ladę. Do sklepu weszło dwoje ludzi. Było widać, że to nie miejscowi, tylko turyści. Lekki powiew, jaki wdarł się do środka przy okazji otwierania i zamykania drzwi, poruszył zawieszonymi pod sufitem wietrznymi dzwonkami, które zaczęły melodyjne pobrzękiwać. Ten cichy, melancholijny dźwięk sprawił, że Gwen poczuła lodowate ciarki na karku, a przed jej oczami pojawił się obraz leżącej na dywanie martwej Evelyn. Wiedziała, że ten obraz już zawsze będzie jej towarzyszył, ilekroć usłyszy melodyjne dzwonienie. Judson, nieświadomy reakcji swojej towarzyszki, przyglądał się kryształowym dzwonkom. — Dużo ich sprzedajecie? — spytał Buddy’ego. — Sporo — odparł sklepikarz, stawiając puszki z karmą na ladzie. — Robi je mieszkanka Wilby, Louise Fuller. Turystom bardzo się podobają. I prawie wszyscy miejscowi mają taki dzwonek na ganku domu albo w samym domu. Wytwarza je jeszcze kilka osób, ale te od Louise są najlepsze. Mają unikalne brzmienie. Sporo ich też sprzedaję na jarmarkach rzemiosł artystycznych. — Nadal na nich handlujesz? — zaciekawiła się Gwen. — A jakże. — Buddy wystukał ceny na staromodnej kasie. — Staram się być na pięciu,
sześciu rocznie. Wystawiam dzieła miejscowych twórców i wielu z nich żyje dzięki ich sprzedaży na jarmarkach. Kiedy wyjeżdżam, moimi psami zajmuje się Nicole, kwiaciarka. Pamiętasz Nicole Hudson? — Pamiętam — potwierdziła Gwen. Buddy się skrzywił. — Wybacz. Zapomniałem, że miałaś z nią jakieś spięcie po tym, co się wydarzyło przy wodospadzie kilka lat temu. — Odchrząknął i spojrzał na Gwen znad kasy. — Czy to już wszystko? — Tak — powiedział Judson, sięgając po portfel. — Zaczekaj — powstrzymała go Gwen. — Ja zapłacę. — Rozliczymy się później — obiecał. Buddy wrzucił pieniądze do kasy i wydał resztę. Spojrzał na Gwen znad oprawek okularów. — Nie chcę się wtrącać, ale podobno Oxley dał ci popalić w związku z tym, co się stało z Evelyn. — Powiedzmy, że komendant Oxley życzyłby sobie, żebym niezwłocznie opuściła miasto — odparła Gwen. — Zresztą nie tylko on. Niestety, muszę najpierw coś zrobić z domem Evelyn i jej laboratorium, a to może trochę potrwać. Krzaczaste brwi właściciela sklepu kilka razy uniosły się i opadły. — Słyszałem też, że do miasta zawitał ten gość z telewizji, dla którego Evelyn pracowała. Wiesz może, co go do nas sprowadziło? — Szukał nowych pomysłów do programu — odparła Gwen, umyślnie nie wdając się w szczegóły. — Ale już wyjechał. — Sięgnęła po torbę z puszkami i jajkami. — Dzięki, Buddy. — Proszę bardzo — rzucił sklepikarz i westchnął. — Strasznie mi przykro z powodu Evelyn. Naprawdę będzie mi jej bardzo brakowało. — Mnie też — zapewniła Gwen.
Rozdział 7
MAŁY, OTOCZONY DRZEWAMI DOM EVELYN stał przy końcu drogi. Okna były zasłonięte. Zupełnie jak rano, pomyślała Gwen i znowu poczuła mrowienie na plecach. Wstrząsnął nią nieprzyjemny dreszcz. Judson zatrzymał SUV-a na podjeździe i przez chwilę obserwował budynek. W powietrzu czuć było przepływ energii. Kamień w jego pierścieniu lekko promieniował. — Też to czujesz, prawda? — zapytała Gwen. Nie spytał jej, co ma na myśli. Nie musiał. — Jest jak cień oplatający dom — odparł. — Od razu wiadomo, że stało się tu coś złego. — To samo poczułam dziś rano, jeszcze zanim weszłam do środka — wyznała Gwen. — Ja też wyczuwam takie rzeczy wcześniej. — Judson zamilkł na chwilę. — Ale tylko wtedy, kiedy chodzi o drastyczną przemoc. — Ze mną jest identycznie. — Gwen nie odrywała wzroku od domu. — Ale ty przynajmniej możesz sprawić, żeby przestępca poniósł karę. — Muszę cię rozczarować — odparł. — Większość zleceń otrzymu... otrzymywałem od agencji wywiadowczych. O wymierzaniu sprawiedliwości nie było mowy. — W takim razie co było waszym zadaniem? — Zbieranie informacji. W tym jestem dobry. Obrzuciła go przenikliwym spojrzeniem. — Ale ta praca nie przynosi ci szczególnej satysfakcji? Zastanawiał się chwilę, zanim odpowiedział. — Czasami myślę, że mama miała rację. Powinienem zatrudnić się w FBI. — Żeby ścigać przestępców? Przecież nie lubisz słuchać rozkazów ani pracować w zespole. Nie nadajesz się do FBI. — Nie. — Zamilkł i zmarszczył czoło. — Dowiedziałaś się od Sama, że wolę działać w pojedynkę? — Nie.
Był wyraźnie zirytowany. — Potrafisz wyczytać takie rzeczy z aury? — Nie uzyskałam tych informacji z aury. — Gwen odpięła pas i otworzyła drzwiczki. — Wystarczy spędzić z tobą pięć minut, żeby się zorientować, jakim jesteś człowiekiem. Wysiadła z samochodu i zatrzasnęła drzwiczki nieco mocniej niż potrzeba. Judson też wysiadł i wraz z Gwen wszedł po schodach na ganek. Zatrzymali się przed drzwiami i Gwen sięgnęła do torby po klucze. Wszedł do środka pierwszy i od razu wyczuł szemrzącą w korytarzach intensywną energię. Gwen zorientowała się, że wyostrzył parazmysły. — Prąd jest nadal włączony — poinformowała. Weszła do holu i nacisnęła włącznik. W małym pomieszczeniu zabłysło światło. — Nie musimy błądzić po omacku. — W którą stronę mam iść? — W prawo. Ruszył we wskazanym kierunku. — Co się stało z grupą badawczą Ballinger? — zapytał. — Evelyn rozwiązała ją po śmierci drugiego członka grupy — odparła. — Zrozumiała, że dzieje się coś złego w związku z jej badaniami. — Będziesz musiała opowiedzieć mi o tych trzech zmarłych osobach — uprzedził. — I o tym, jak znalazłaś zwłoki. Upomniała się w duchu, że nie powinna się denerwować. Przecież było oczywiste, że Judson zapyta o morderstwa sprzed lat. — Domyślam się, że chcesz usłyszeć całą historię ze szczegółami? Obejrzał się na nią przez ramię. — Tak, ale później — rzekł. — Na razie pokaż mi, gdzie dokładnie znalazłaś ciało Ballinger. — Dobrze, ale najpierw powinieneś zobaczyć to zdjęcie. — Wyjęła z torebki fotografię i podała mu ją. — Znalazłam je rano na podłodze obok zwłok. Mam wrażenie, że chodzi o coś ważnego. Judson przyjrzał się zdjęciu. — Rozpoznaję ciebie. Kim są pozostałe osoby?
— To zdjęcie grupowe członków grupy badawczej Evelyn. Zawsze wisiało na tablicy korkowej nad jej biurkiem. To, że znalazło się na podłodze, bardzo mnie zaniepokoiło. — Nie ma na nim Ballinger. — Bo ona je robiła. Trzy osoby z tego zdjęcia nie żyją. Mary Henderson, ta blondynka z lewej, Ben Schwartz, który stoi obok niej, i Zander Taylor. To ten przystojny brunet w pierwszym rzędzie. — Stoisz koło seryjnego mordercy. Gwen zadrżała. — Nie przypominaj mi o tym. Zamierzał zabić nas wszystkich, w takiej kolejności, w jakiej stoimy na zdjęciu. Dla niego to była zwykła zabawa. Złościł się, że musi mnie zabić jako trzecią. Powiedział, że zakłóciłam mu porządek. Oczy Judsona zapłonęły ogniem. Tak samo jego pierścień. — Tak powiedział? — Tuż przed skokiem z wodospadu. — W porządku, dokończymy później tę rozmowę. Teraz przyjrzyjmy się miejscu przestępstwa. Gwen starała się trzymać swoje zdolności w uśpieniu. Nie chciała zobaczyć ducha w lustrze. Wsunęła rękę do pokoju, wymacała kontakt i nacisnęła go. Doznała szoku na widok panującego wewnątrz bałaganu. Szuflady i drzwiczki biurka były otwarte. Akta wyciągnięte z metalowej szafy walały się na podłodze. — Wielki Boże — szepnęła zdumiona. — Domyślam się, że rano biuro wyglądało inaczej? — upewnił się Judson. — Tak — potwierdziła. — Ktoś musiał tu być po moim wyjściu. Była zdenerwowana i spięta. Szok wywołany pobojowiskiem w gabinecie Evelyn uaktywnił jej zdolności. To była podświadoma reakcja. Zanim się obejrzała, już patrzyła w lustro. — Wiedziałaś, że sprawy się skomplikują, prawda, kochanie? — powiedział duch. — Dlatego przyprowadziłaś prywatnego detektywa parapsychicznego. Muszę przyznać, że wygląda interesująco. Zdecydowanie wyjątkowy talent. Mam tylko nadzieję, że zna się na rzeczy. — Tak jak ty i ja — szepnęła Gwen. — Słucham? — spytał Judson. — Nic, nic. — Gwen oderwała wzrok od lustra i uciszywszy parazmysły, spojrzała na
niego. — Mówiłam do siebie. Mam tak czasem. Paskudny nawyk. — Omiotła ręką pokój. — Co tu się wydarzyło? — Zaryzykuję stwierdzenie, że ktoś tu czegoś szukał. — No coś ty, nie żartuj. — Gwen zamilkła i w zadumie zmarszczyła czoło. — Może zabójca nie znalazł tego, czego szukał w komputerze, i wrócił, żeby rozejrzeć się po gabinecie. — Nie sądzę. — Judson przemierzył pokój, zatrzymał się przy biurku i przesunął palcami po jego blacie. — Myślę, że to był ktoś inny, chociaż może istnieć jakiś związek między zabójcą a tą drugą osobą. — Na jakiej podstawie twierdzisz, że był tu ktoś jeszcze? — Wyczuwam desperację i rosnący gniew. Ten ktoś działał w wielkim pośpiechu, a wychodząc, czuł frustrację i złość. Gwen była pod wrażeniem. — Potrafisz to wyczuć w atmosferze pokoju? — Łatwizna — rzucił niedbale. — Pod warunkiem, że emocjom towarzyszyła duża dawka energii, a tak było w tym przypadku. Na tym właśnie polegają moje umiejętności. — No dobrze. Zastanówmy się. Jeśli do biura wdarł się ktoś inny niż zabójca, może szukał czegoś, co było w komputerze albo w komórce. Ale nie znalazł, bo zabójca zabrał i komputer, i telefon. — Całkiem rozsądna hipoteza. — Judson przykucnął i zaczął przekładać leżące na podłodze teczki z dokumentami. — Niektóre z nich dotyczą spraw sprzed trzydziestu lat. — Mówiłam ci, że Evelyn całe życie poświęciła badaniom zjawisk nadnaturalnych. Jednak jej odkrycia nie zostały uznane przez tradycyjną naukę. Judson otworzył kilka teczek i przejrzał zawartość. — Zdaje się, że większość jej badań dotyczyła marzeń sennych. — Zgadza się. Właśnie to nas zbliżyło. Poznałam Evelyn, jeszcze kiedy byłam w liceum, w Summerlight Academy. Pracowała tam jako konsultantka i jako jedyna zrozumiała, na czym polegają moje parapsychiczne zdolności. Umiejętność widzenia aury łączy się u mnie z umiejętnością świadomego snu. — Doprawdy? Gwen oblała się rumieńcem. Przypomniała się jej krępująca sytuacja z Seattle, kiedy zaproponowała, że wyleczy Judsona z dręczących go koszmarów.
— Nieważne — mruknęła. — Wierz mi, to dość skomplikowane. — Wierzę. — Judson wstał z gracją zwinnego drapieżnika. — Utrzymywałaś kontakt z Ballinger po opuszczeniu Summerlight Academy? — Tak — potwierdziła, patrząc na Judsona, który ruszył w głąb pokoju. — No i co o tym myślisz? Czy Evelyn umarła na skutek szoku wywołanego napadem, czy jednak było to morderstwo? Judson zatrzymał się w pobliżu miejsca, w którym Gwen znalazła ciało. W powietrzu buzowała naładowana energia. — Bez wątpienia została zamordowana — oznajmił spokojnie. Rano Gwen doszła do tego samego wniosku, sądziła więc, że jest przygotowana na tę odpowiedź. Mimo to pewność w głosie Judsona sprawiła, że zrobiło jej się słabo. — W sposób nadnaturalny? — zapytała. — Tak. — Cholera, zupełnie jak poprzednio. — Zacisnęła dłonie w pięści. — A już miałam nadzieję, że się mylę. Judson nie odpowiedział. Okrążył pokój i znowu zatrzymał się przy biurku. — O co chodzi? — zainteresowała się Gwen. — Widzę, że coś ci nie pasuje. Popatrzył jej w oczy. — Ballinger zmarła w miejscu, w którym stoję. Ale jestem prawie pewien, że zabójca nie był blisko, kiedy umierała. Stał tam, koło drzwi. — Jesteś pewien? Skinął głową. — Oczywiście. Analizowanie miejsca zbrodni to mój zawód. — Tak, wiem. Chodzi tylko o... zresztą nieważne. Chyba się domyślam, do czego zmierzasz. — Wiem z doświadczenia, że trzeba mieć wyjątkowe zdolności, żeby przytłoczyć czyjąś aurę i zatrzymać pracę serca — wyjaśnił. — Mało kto potrafi wygenerować tak wielką siłę rażenia i tak mocno skupić wiązkę energii, żeby użyć jej jako śmiertelnej broni. W tych rzadkich przypadkach zabójca powinien mieć fizyczny kontakt z ofiarą. Ale oczywiście zdarzają się wyjątki. Parazmysły Gwen przeniknął chłód przerażenia.
— Więc uważasz, że osoba, która zabiła Evelyn, użyła jakiejś parapsychicznej broni? — To jedyne wytłumaczenie tego, co się tutaj wydarzyło. Zgodnie z odkryciem Sama i techników z laboratorium, broń oparta na energii psi jest skuteczna, kiedy używa się jej z niedużej odległości. Powyżej dwóch metrów jej siła rażenia jest zbyt słaba, poza tym taka broń przestaje być celna. Gwen wzięła głęboki wdech i powoli wypuściła powietrze. — Słyszałam, że laboratorium R i D prowadzi badania w tej dziedzinie. — Parapsychiczna broń ma też inne ograniczenia. Może jej użyć tylko osoba o parapsychicznych uzdolnieniach. A jeśli broń opiera się na kryształach, muszą one być dostrojone do długości fal użytkownika. Co więcej, kryształy, z których można zrobić śmiercionośną broń, są bardzo w naturze rzadkie. Sam próbował je hodować w warunkach laboratoryjnych, ale wynik był mało satysfakcjonujący. Gwen otoczyła się ramionami. — Jednak taka broń istnieje. Judson popatrzył jej w oczy przez całą szerokość pokoju. — Mówisz, jakbyś miała z czymś takim do czynienia. — Dwa lata temu Zander Taylor użył parapsychicznej broni, żeby zamordować Mary i Bena. Judson spochmurniał. — Jesteś pewna? — Tak — odparła. — Przecież i mnie próbował nią zabić. A teraz wygląda na to, że Evelyn zginęła w taki sposób. Jakby Zander Taylor wstał z grobu i kolejny raz użył swojego aparatu. — Aparatu? — Tak, bo to przeklęte urządzenie wyglądało jak mały aparat fotograficzny. Wystarczyło wycelować nim w ofiarę i koniec. Judson przyglądał się jej dłuższą chwilę. — Jak udało ci się uciec? — zapytał. — Byliśmy w laboratorium, w którym aż buzowało od aktywnej energii. Coś się stało, kiedy Zander uruchomił swój aparat. Urządzenie jakby... wybuchło. Spojrzał na nią sceptycznie.
— Wybuchło? — Trudno to wyjaśnić. Wiem tylko, że Zander zaczął wrzeszczeć, a potem wybiegł z laboratorium i rzucił się w dół z wodospadu. — To wszystko? — Mniej więcej. — Potrafisz doskonale kłamać — rzekł Judson z uśmiechem. — Bardzo to lubię u kobiet.
Rozdział 8
KIEDY ZACZĘŁAŚ MÓWIĆ DO SIEBIE? — zapytał Judson, gdy kelner, który przyniósł im dwa kieliszki wina, oddalił się. Restauracja nazywała się Wilby Café i specjalizowała się w potrawach typowych dla tego obszaru północno-zachodniego wybrzeża, od łososia po ciasto krabowe i steki. Jednak zdaniem Judsona jej największą zaletą była lokalizacja. Znajdowała się w odległości zaledwie kilkuset metrów od zajazdu Riverview. Zauważył, że Gwen jest zaskoczona pytaniem. Właśnie o to mu chodziło. Spodziewała się, że będzie ją wypytywał o Zandera Taylora i jego śmiercionośny aparat. I rzeczywiście chciał w pewnym momencie poruszyć ten temat, ale wolał do niego dotrzeć okrężną drogą. Zazwyczaj łatwiej jest uzyskać od kogoś szczere odpowiedzi, jeśli ten ktoś nie domyśla się, czego będzie dotyczyła rozmowa. A z Gwen spędził wystarczająco dużo czasu, aby się zorientować, że potrafi chronić swoje tajemnice. Pod tym względem byli do siebie bardzo podobni. Gwen, która właśnie podnosiła kieliszek do ust, zamarła i przez dłuższą chwilę tylko mu się przyglądała. Ta zwłoka nie przeszkadzała Judsonowi. Mógłby całymi godzinami siedzieć naprzeciwko niej i wpatrywać się w jej oczy. Uświadomił sobie, że nadal jest lekko pobudzony. Przy Gwen nie potrafił się wyciszyć. Jakby miała w sobie coś, czym bezwiednie rozpalała jego zmysły. Milczenie przedłużało się i wreszcie zaczął powątpiewać, czy usłyszy odpowiedź. Jego pytanie nie miało nic wspólnego ze sprawą, ale po prostu bardzo chciał lepiej poznać Gwen. Był pewien, że to mówienie do siebie to nie żaden nawyk. Nadal milczała, aż w końcu upiła łyk wina, odstawiła kieliszek na stół i powiedziała cicho: — To, co się ze mną działo, to nie było mówienie do siebie. Weszłam w stan świadomego snu i rozmawiałam z duchem Evelyn w lustrze. Zamilkła i patrzyła na niego, czekając na jego reakcję.
Przebiegł w myślach możliwe scenariusze, po czym spytał: — Czy ten duch to coś w rodzaju sennego obrazu wykreowanego przez twoją intuicję? Gwen wyraźnie się rozluźniła. Jej oczy pojaśniały, a na usta wypłynął uśmiech ulgi. — Tak. Dokładnie to się dzieje, kiedy widzę duchy. Ale trudno to komukolwiek wytłumaczyć, bo brzmi to, jakbym twierdziła, że mam omamy. — W zasadzie tak jest. — Niby tak — przyznała, znowu przybierając czujny wyraz twarzy. — Nie wyglądasz na specjalne poruszonego. Kiedy przyznaję się ludziom, że widuję duchy, większość patrzy na mnie jak na wariatkę. Moja ciotka zabroniła mi komukolwiek o tym mówić i kazała mi ignorować wizje. Ale po jej śmierci trafiłam do domu dziecka i tam nieopatrznie zwierzyłam się terapeutce. Uznano, że jestem poważnie zaburzona. Zanim się obejrzałam, trafiłam do Summerlight Academy. Tam szybko się nauczyłam ukrywać moje tajemnice. — Kiedy zaczęłaś widzieć duchy? — W wieku około dwunastu lat. Wraz z upływem czasu wizje stawały się coraz wyraźniejsze. — Zdolności moje, Sama i Emmy ujawniły się mniej więcej w tym samym wieku — wtrącił Judson. — Duchy ukazywały mi się w najmniej spodziewanych momentach, najczęściej na powierzchniach odbijających światło — ciągnęła Gwen. — Za pierwszym razem było to lustro w sklepie z antykami. Przeraziłam się. W jakiś sposób wiedziałam, że to nie jest prawdziwy duch, ale to wcale nie poprawiło sytuacji. — Bo myślałaś, że tracisz rozum? — Tak. I tak samo myśleli wszyscy wokół mnie. Dopiero Evelyn wytłumaczyła mi, że te wizje to tak naprawdę świadome sny, które się pojawiają, kiedy jestem przytomna. Potrafię wejść w taki stan na życzenie. Ale energia, jaka się unosi w miejscach, gdzie doszło do przemocy, wywołuje go u mnie automatycznie. — Osoba, która potrafi świadomie śnić, może przejąć kontrolę nad snem, prawda? — Zgadza się. — Gwen upiła kolejny łyk wina. — To wcale nierzadkie zjawisko. Wiele osób okazjonalnie doświadcza świadomego śnienia. Ale w moim przypadku ta umiejętność łączy się z intuicją parapsychiczną i zdolnością widzenia aury. Z czasem doszłam do wniosku, że to, że widzę duchy w miejscach, gdzie dokonano zbrodni, jest skutkiem ubocznym mojego typu
parapsychicznej wrażliwości. — W jaki sposób odkryłaś, że widzisz duchy tylko w miejscach przestępstw? — Po kilku pierwszych epizodach zajrzałam do Internetu, żeby dowiedzieć się więcej o miejscach, w których mi się pokazały. Szybko ustaliłam, że w każdym przypadku gdzieś w okolicy doszło do morderstwa albo niewyjaśnionej śmierci. Moja intuicja przechwytuje osady parapsychicznej energii, którą przekształca w obrazy duchów. — Energia powstała podczas aktów przemocy to potężna siła — zauważył Judson. — Wyczuwa ją wiele osób, nawet te bez parapsychicznych zdolności. Niemal każdemu zdarza się czasami, że po wejściu do jakiegoś pomieszczenia lub na jakiś teren czuje tam nieprzyjemne wibracje. — Wiem, ale ja reaguję na tę energię znacznie silniej. — Czy w Summerlight Academy było bardzo źle? — spytał Judson, zmieniając temat. — Czasami po prostu strasznie, ale z perspektywy czasu uważam, że to była najlepsza rzecz, jaka mogła mi się przytrafić. Na początku czułam się tam bardzo osamotniona i okropnie się bałam, ale szybko poznałam Abby i Nicka Sawyera. On też miał zdolności parapsychiczne. Zaprzyjaźniliśmy się. Nie wiem, dlaczego akurat my. Tak się po prostu stało. Trzymaliśmy się razem aż do matury i nadal jesteśmy ze sobą blisko. Jak rodzina. Inna dobra rzecz, jaka mnie spotkała w Summerlight, to poznanie Evelyn. To ona nauczyła mnie radzić sobie z moimi uzdolnieniami. — Które na co dzień wykorzystujesz w pracy doradcy parapsychicznego? — Tak, zdecydowanie wolę żyjących klientów. — Uśmiechnęła się nad brzegiem kieliszka. — Lepiej płacą. Judson odwzajemnił uśmiech, rozbawiony jej uwagą. — Doskonale cię rozumiem — powiedział. Gwen przestała się uśmiechać i zmarszczyła nos. — Niestety żyjący klienci też potrafią być okropnie frustrujący. Kiedy analizuję czyjąś aurę, przechwytuję mnóstwo sygnałów, nic mi one jednak nie mówią, dopóki nie poznam kontekstu. Do tego potrzebuję pomocy klienta, której ci nie zawsze chętnie udzielają. Judson uniósł brwi. — Czyżbyś piła do mnie? — No cóż...
— Nie jestem twoim klientem — zauważył. — To prawda — przyznała. — Ale to się może zmienić. Mam w grafiku wolne miejsca. — Wolę się smażyć w piekle. — Skoro tak, nie będę nalegać. — Gwen dopiła wino i odstawiła kieliszek. — Twoje sny, twój kłopot. — Też tak uważam. — Przynajmniej nie będziesz jak moi klienci, którzy płacą za sesje, a potem nie wykorzystują moich rad. Roześmiał się. — To się często zdarza? — O tak, niemal zawsze. Klient rezerwuje sesję, czterdzieści minut opowiada o śnie, ja dokonuję analizy, wprowadzam go w trans i pomagam przyjrzeć się scenerii snu, aż odkryjemy związane z nim nieuświadomione problemy. Potem rozmawiamy o nich, a ja sugeruję sposób poradzenia sobie z sytuacją. Klient wychodzi, żeby wrócić miesiąc później z tym samym problemem. — Bo nie zastosował się do twoich rad? — Tak, to naprawdę frustrujące. — Gwen pokręciła głową. — Ze względów finansowych powinnam się cieszyć, że wracają, ale... Przerwała w pół słowa, bo Judson zaczął się śmiać. Przyglądała się mu szeroko rozwartymi oczami, w których malowało się zdumienie zmieszane z rozbawieniem. Judson był bardziej zaskoczony od niej. Już dawno tak serdecznie się nie śmiał. Kilka osób przy sąsiednich stolikach odwróciło się, żeby na niego spojrzeć. W końcu uspokoił się i sięgnął po kawałek chleba. Gwen zmrużyła oczy. — I co cię tak rozśmieszyło? — zapytała. — To, że jako terapeutka parapsychiczna zastanawiasz się, czemu ludzie płacą za porady, z których potem nie korzystają — wyjaśnił, mówiąc z pełnymi ustami. — To trochę naiwne, ale, jak się nad tym dłużej zastanowić, urocze. — Co proszę? — Ludzie nieustannie szukają porad. U krewnych, przyjaciół, czasem nawet u spotkanych gdzieś przypadkowo zupełnie obcych osób. Chodzą do psychiatrów, terapeutów i
wróżek. Ale tylko nieliczni biorą sobie te rady do serca, no chyba że jest to coś, co i tak zamierzali zrobić. — Bardzo trafna obserwacja. — Gwen znowu zmarszczyła nos. — Ale i tak wolę, żeby ktoś, tak jak ty, otwarcie odrzucił moją pomoc, niż płacił za sesję i potem nie korzystał z porady. Nawet nie wiesz, jakie to zniechęcające. — Ależ wiem. Nie zapominaj, że też jestem doradcą. I chociaż moi klienci słono mi płacą, prawie żaden nie kieruje się moimi radami. Gwen westchnęła. — Nie zdawałam sobie sprawy, że to takie powszechne — wyznała. — Spójrz na dobre strony tej sytuacji — odparł Judson. — Przynajmniej nieźle zarabiamy na naszych poradach. — Racja. Kelner postawił przed nimi talerze z pieczonym łososiem i odszedł. Gwen przez kilka sekund wpatrywała się w apetyczne danie, a potem podniosła wzrok i spytała: — Sądzisz, że uda nam się odkryć, kto zabił Evelyn? — Jasne. — Jesteś bardzo pewny siebie. Judson wzruszył ramionami. — Sprawa wydaje się prosta. Trochę potrwa, zanim się w niej rozeznamy, ale to tylko kwestia podążania za tropami. A tych jest mnóstwo. — Żałuję, że nie było cię tu dwa lata temu, kiedy Zander Taylor zasadzał się na ludzi z grupy Evelyn. Może dałoby się go powstrzymać, zanim zabił Bena i Mary. — W zawodzie doradcy nauczyłem się jednego. Nigdy nie należy się oglądać za siebie. Chyba że w przeszłości można znaleźć informacje przydatne do wyjaśnienia teraźniejszych zdarzeń. — Mądra zasada. — Gwen sięgnęła po widelec. — Chociaż ja w mojej pracy nauczyłam się, że przeszłość zawsze ma wpływ na teraźniejszość. — To prawda — zgodził się. — Sam też kilka razy się o tym przekonałem. Przerwali rozmowę i zajęli się jedzeniem. Judson starał się nie gapić na Gwen, ale trudno mu było oderwać od niej wzrok. Czuł się bardzo dobrze w jej towarzystwie. Emanująca od niej
kobieca energia działała na niego kojąco. Pomyślał, że właśnie tego mu brakowało po powrocie z wyspy. Gwendolyn Frazier była lekarstwem, którego potrzebował. — Najlepiej o to nie pytać — odezwała się niespodziewanie, nabijając na widelec plasterek pomidora. Judson znieruchomiał. Kątem oka widział, że kryształ w jego pierścieniu lekko się rozjarzył. — O co najlepiej nie pytać? — zapytał ostrożnie. — Zastanawiasz się, co widzę, kiedy patrzę na twoją aurę. — Gwen pogryzła pomidora i przełknęła. — Chciałam cię po prostu ostrzec, że lepiej się w to nie zagłębiać. Wiedział, że prędzej czy później do tego dojdzie. Gwen nie należała do osób, które łatwo odpuszczają. — Zdajesz sobie sprawę, że nie zostawiłaś mi wyboru? — mruknął z przekąsem. — Teraz muszę zapytać. — Tego się właśnie obawiałam. Tylko obiecaj, że się nie wystraszysz. — Jestem medium. Dla mnie nadnaturalne zjawiska to nic niezwykłego. — Nabił na widelec kawałek ryby. — Czego miałbym się wystraszyć? — Osoby, których aurę analizuję, czasami dziwnie reagują. Nawet te ze zdolnościami parapsychicznymi. — A co widzisz w mojej? — drążył. Zawahała się. W oczach miała niepewność. — No dobrze, powiem — rzekła wreszcie. — Tylko pamiętaj, że moje wizje przekładają się na niejasne symbole i metafory. Kiedy poddaję się moim zdolnościom, praktycznie wchodzę w trans, jakbym śniła na jawie. Takie sny równie trudno zinterpretować jak zwykłe, chyba że znam kontekst. Umilkła i uśmiechnęła się zachęcająco. — Żadnego kontekstu — zaprotestował. — Sprawdźmy, co potrafisz bez wskazówek i podpowiedzi. Przestała się uśmiechać. — Przypuszczałam, że tak powiesz — mruknęła. — Nie wierzysz, że jestem w stanie zobaczyć coś przydatnego, prawda? — Wierzę, że widzisz aurę i jesteś wrażliwa na ciężką energię, jaka się unosi w
miejscach zbrodni. Ale odczytywanie snów? Nie. Wątpię, żeby ktoś to potrafił. Przez chwilę siedziała nieruchomo. Jej niesamowite oczy emanowały energią psi, której wibracje wyczuwało się też w powietrzu. Dwaj mężczyźni siedzący przy sąsiednim stoliku rozejrzeli się niespokojnie, po czym wrócili do jedzenia. Gwen zaczęła mówić: — Twoja aura wygląda tak samo jak wtedy w Seattle. Jesteś w stabilnym stanie, ale twoje sny nabierają mocy. To nie są koszmary, ale mają w sobie coś... naglącego. Nie możesz przez to spokojnie spać. Jest coś jeszcze... ale bez kontekstu tego nie zinterpretuję. Judson odłożył widelec na stół. — To wszystko, na co cię stać? Bo coś takiego usłyszałbym z ust każdego ulicznego wróżbity. Wszyscy od czasu do czasu miewamy złe sny. — To prawda — zgodziła się. Jej głos brzmiał teraz chłodno i bezbarwnie. Judson miał wrażenie, jakby właśnie zdeptał kolorowego motyla. — Przepraszam — powiedział. — Nie powinienem był porównywać cię do ulicznych wróżbitów. — Wiem, co większość ludzi myśli o doradcach parapsychicznych. W najlepszym razie uważają nas za kogoś w rodzaju iluzjonistów, w najgorszym za szalbierzy. — Wierzę w twoje zdolności, Gwen — zapewnił Judson. — Nie powinienem był mówić tego, co powiedziałem. Przepraszam. Rozluźniła się. — Przeprosiny przyjęte. Chcesz, żebym dokończyła odczytywanie twojej aury? — Jasne. — Nie zostało dużo do powiedzenia. Najtrudniej mi zinterpretować to gorące promieniowanie w twoim śnie. Jestem pewna, że to energia psi. Ale ultraświatło ma ten sam kolor, jaki czasami dostrzegam w twoim pierścieniu. Czy przytrafiło ci się coś, co miało związek z kryształem? Przeżyłeś jakiś wybuch? Może to był pożar? Sądził, że jest przygotowany na wszelkie niejasne stwierdzenia — na wszystko, tylko nie na możliwość, że Gwen rzeczywiście będzie w stanie zobaczyć jego sen. Istniało tylko jedno wytłumaczenie tego, że była tak blisko prawdy. — Opowiadałem Samowi o mojej ostatniej sprawie — zaczął. — On opowiedział Abby,
a Abby tobie. Wiedziałem, że nie można liczyć na dyskrecję w rodzinie. — Nie powinieneś mieć do nich pretensji, bo nic mi nie mówili o twoich kłopotach ze snem. A co do twojej ostatniej sprawy, to żaden sekret, że ledwo uszedłeś z życiem, szukając wyjścia z podwodnej groty, co oczywiście w pewnym stopniu tłumaczy aspekt pośpiechu we śnie. Ale dzieje się coś więcej. We śnie ciągle powracasz do tego samego miejsca. Czegoś tam szukasz. Przeszył go zimny dreszcz. — A ty możesz mi pomóc to odnaleźć? — zapytał. Uśmiechnęła się, a w jej oczach pojawił się wyraz żalu, jakby właśnie sobie uświadomiła, że straciła coś, co bardzo pragnęła zachować. — Zajmuję się leczeniem złych snów, pamiętasz? — przypomniała miękko. — Nie jestem zainteresowany terapią. Sam sobie poradzę z moimi cholernymi snami. — No tak — mruknęła i nagle jakby się schowała w sobie. — Teraz rozumiesz, dlaczego mam takie ograniczone życie towarzyskie. — O czym ty mówisz? — O tym, że teraz, kiedy, jak ci się wydaje, zobaczyłam twój sen, masz wrażenie, że naruszyłam twoją prywatność. Chciał zaprzeczyć, uznał jednak, że to bez sensu. — Faktycznie coś takiego przemknęło mi przez głowę. — Jeśli to cię jakoś pocieszy, wiedz, że tak naprawdę nie jestem w stanie zobaczyć twojego snu. Zaczynał się wkurzać — nie na Gwen, ale na siebie. Sam ją zachęcał, żeby zajrzała w jego aurę, więc nie powinien mieć do niej pretensji, że nie spodobało mu się to, co usłyszał. — Dobrze to wiedzieć — burknął. — Nie musisz na mnie warczeć — obruszyła się. — Wcale nie warczę. — Przecież nie jestem głucha. Rzecz w tym, że intensywne sny wpływają na aurę, zwłaszcza jeśli się powtarzają, a osoba śniąca ma duże zdolności parapsychiczne. Jedyne, co jestem w stanie przechwycić, to poświata energii snu w aurze. Moja intuicja tylko ją interpretuje. Nie zawsze mi się to udaje i nie jestem w stanie dokonać dokładnej analizy bez kontekstu. Ale na ogół widzę tyle, że potrafię zadać odpowiednie pytania. W tym właśnie punkcie się znajduję, jeśli
chodzi o twój przypadek. — Nie jestem żadnym przypadkiem i nie przyjechałem tu po poradę doradcy od snów — rzucił ostrym tonem. — Jestem tu, żeby rozwikłać sprawę morderstwa. I to ty jesteś klientką, nie ja. Oczy Gwen zabłysły płomieniem gniewu, ale po chwili spowił je cień, za którym ukrywała swoje tajemnice. — To prawda — odparła spokojnie. — Nie jesteś moim klientem. Judson poczuł się, jakby zatrzasnęła mu drzwi przed nosem. I była to wyłącznie jego wina.
Rozdział 9
TO WSZYSTKO MOJA WINA, myślała Gwen. Niepotrzebnie powiedziała Judsonowi prawdę. Przecież mogła się spodziewać, że będzie zły, kiedy mu opisze, co widzi w energii wygenerowanej przez jego sny. Miała nadzieję, że zdolności parapsychiczne i zrozumienie zjawisk nadnaturalnych ułatwią mu zaakceptowanie jej talentu. Okazało się jednak, że postawiła na przegranego konia. A potem jeszcze bardziej pogorszyła sytuację, próbując przekonać Judsona, żeby pozwolił jej sobie pomóc. Nie pierwszy raz źle oceniła swoje siły w kontaktach z mężczyzną, ale teraz miało to o wiele większe znaczenie niż zazwyczaj. Uważała jednak, że powinno się odkrywać wszystkie karty już na początku znajomości. Z drugiej strony, łączył ją z Judsonem Coppersmithem tylko stosunek klienta z wynajętym detektywem. Popełniłaby błąd, gdyby o tym zapomniała. Nie okazuj słabości, upominała się w duchu, przypomniawszy sobie zasadę, którą Nick Sawyer wbijał jej do głowy już od pierwszych dni pobytu w Summerlight Academy. Zdaniem Gwen ta reguła była aktualna zawsze i wszędzie. W oparach chłodnej, pełnej napięcia ciszy skończyli posiłek i opuścili restaurację. Na zewnątrz przywitało ich rześkie nocne powietrze oraz mieniące się na niebie gwiazdy. Blade światło księżyca ledwo rozpraszało mrok spowijający ulice Wilby. — Muszę przyznać, że naprawdę wyjątkowo nie lubię tego miasta — wyznała Gwen, przerywając krępujące milczenie. — Wcale się nie dziwię, zważywszy, co tu przeżyłaś — zauważył Judson. — Co teraz zamierzasz zrobić? Jaki będzie nasz następny krok? — Czeka nas wiele pracy — odparł. — Jutro rano chciałbym odwiedzić tę starą chatę, w której znalazłaś ciała i gdzie zaatakował cię Zander Taylor. Co ty na to? — W porządku. Dotarli na prawie pusty parking. W oddali błyszczały światła zajazdu Riverview. — A skoro już mowa o Taylorze — odezwał się Judson — możesz mi powiedzieć, co
widziałaś w jego aurze? Gwen pomyślała o wizjach, jakie ją nawiedzały nocami. — Nie zobaczyłam niczego, co pozwoliłoby mi się domyślać, że jest seryjnym mordercą. Oczywiście po tym, jak mnie zaatakował, miałam jaśniejszy obraz, ale było już za późno. Na tym właśnie polega problem z moimi wizjami. Bez... — Bez kontekstu nie potrafisz zinterpretować tego, co widzisz — wszedł jej w słowo. — Wiem, już to mówiłaś. Tak czy inaczej, opowiedz, co zobaczyłaś w aurze Taylora? — Ten rodzaj energii, jaki zazwyczaj kojarzę z uzależnieniem od narkotyków, chociaż wtedy Taylor niczego nie brał. Wspominałam o tym Evelyn, ale powiedziała, że dopóki Taylor jest czysty, nie usunie go z grupy. Twierdziła, że wiele osób o zdolnościach parapsychicznych eksperymentuje z narkotykami, próbując w ten sposób złagodzić cierpienie. Osobom wrażliwym często się wydaje, że tracą rozum. Szukają pomocy u lekarzy, a ci, wychodząc z założenia, że mają do czynienia z zaburzeniami psychicznymi, zapisują leki. Zresztą w terapii snu substancje chemiczne to istotny element. — Jednym słowem, oznaki uzależnienia nie wzbudziły waszego niepokoju? — Nie, zwłaszcza że Taylor nie sprawiał wrażenia, jakby coś zażywał. Dopiero później zdałam sobie sprawę, że był uzależniony nie od narkotyków, tylko od zabijania. — Ulubionej zabawy psychopatów — mruknął Judson. — Zabawa to właściwe słowo. Taylor dokładnie tak do tego podchodził. Razem z Evelyn doszłyśmy do wniosku, że musiał zabijać, jeszcze zanim trafił do Wilby. Jadąca ulicą furgonetka niespodziewanie skręciła na parking. Ostre światła przednich reflektorów przeszyły panujące wokół ciemności. Auto jechało zdecydowanie za szybko, w dodatku prosto na nich. Reakcja Judsona była błyskawiczna. Złapał Gwen za ramię i pociągnął w bezpieczną przestrzeń między dwoma zaparkowanymi samochodami. Furgonetka, na której drzwiach od strony kierowcy widniał napis „Kwietne aranżacje”, z piskiem opon zatrzymała się nie więcej niż trzy kroki od nich. Z kabiny wyskoczyła kobieta ubrana w dżinsy, długie botki i wyblakłą bawełnianą koszulę. Ciemne włosy miała związane w kucyk. Ignorując Judsona, zwróciła się Gwen. — Słyszałam, że znowu do nas zawitałaś! — krzyknęła. Powietrze wokół niej strzelało iskrami wściekłości i zadawnionego bólu. — I że Evelyn Ballinger nie żyje, a Oxley znalazł cię
przy zwłokach. Wygląda na to, że wróciłaś do starych nawyków. — Witaj, Nicole — powiedziała Gwen cicho i spokojnie. Miała nadzieję, że jeśli zachowa spokój, Nicole choć trochę ochłonie i zapanuje nad gniewem. Judson stał tuż obok, częściowo zasłaniając ją swoim ciałem. Był spięty i czujny. Miała ochotę go zapewnić, że nic jej nie grozi, ale nie była o tym do końca przekonana. Kiedy przed dwoma laty widziały się ostatni raz, Nicole, zanosząc się histerycznym płaczem, przysięgała, że się na niej zemści. Teraz, widząc, że Gwen nie da się sprowokować, natarła na Judsona. — Podobno jesteś jej nowym facetem. Lepiej uważaj. Ludzie wokół niej padają jak muchy. — Tylko spokojnie, proszę — powiedział. — Spokojnie?! — żachnęła się Nicole. — Dwa lata temu twoja cizia zabiła mężczyznę, którego kochałam, i dwie inne osoby. Założę się, że śmierć Evelyn Ballinger to także jej sprawka. Poczekaj jeszcze chwilę, to też pożegnasz się z życiem. Uważaj, co jesz. Ona używa trucizny, żeby to wyglądało na atak serca albo... — Dosyć tego — przerwał jej Judson, tym razem znacznie ostrzejszym tonem. Jego pierścień lekko się rozgrzał. Gwen poczuła silne poruszenie rozchodzących się dookoła złowieszczych wibracji. Nicole sapnęła, wyraźnie zdumiona, i cofnęła się o krok, a potem obejrzała za siebie, jakby myślała, że ktoś się podkrada do niej od tyłu. Kiedy zobaczyła, że nikogo za nią nie ma, wybuchła płaczem i odwróciła się w stronę Gwen. — Jak śmiesz tu wracać, jakby nic się nie stało?! — krzyknęła przez łzy. — Jak śmiesz, ty dziwko! Zamachnęła się, chcąc wymierzyć Gwen policzek. Przeszkodził jej w tym Judson, który skoczył do przodu zwinnie jak kot. Nicole trafiła go w ramię. Wyczuwalne w powietrzu gorąco wzrosło o kilka stopni. Nicole okręciła się na pięcie i pobiegła do furgonetki. Wskoczyła za kierownicę i po chwili auto wystrzeliło z parkingu. Unosząca się wokół złowieszcza energia rozproszyła się. Gwen patrzyła za odjeżdżającą furgonetką do chwili, aż jej światła znikły. Dopiero wtedy wzięła głęboki oddech. Judson otoczył ją ramieniem i pociągnął za sobą na chodnik.
— Kto to był? — zapytał. Mówił spokojnie, jakby nie wydarzyło się nic szczególnego. — Nicole Hudson. Prowadzi w Wilby kwiaciarnię. — Widziałem napis na drzwiach. Była kochanką Taylora? — Tak. I mnie obwinia za jego śmierć. Nie wierzy, że popełnił samobójstwo. Uważa, że to ja go zabiłam. — Coś mi się zdaje, że nie cieszysz się w tym mieście najlepszą reputacją — mruknął. — Niestety masz rację.
Rozdział 10
KIEDY WESZLI DO LOBBY, stojący za recepcyjnym blatem Riley Duncan podniósł wzrok i spojrzał surowo na Gwen. — Miałem skargę od gościa z pani piętra, pani Frazier — oznajmił. — Klientka z pokoju trzysta pięć uskarżała się, że przeszkadza jej pani kot. Gwen uniosła brwi. — W jaki sposób Max mógłby komukolwiek przeszkadzać? — Ta pani twierdzi, że kot głośno miauczy, ilekroć ktoś przechodzi korytarzem. Poszedłem to sprawdzić i okazało się, że rzeczywiście tak jest. Kot miauczał zza drzwi. Pani z trzysta pięć mówi, że to miauczenie ją przeraża. Boi się, że kot wydostanie się z pokoju i rzuci się na nią, kiedy będzie szła korytarzem. — Przypilnuję Maxa — zapewniła Gwen. — Poza tym, gdy wrócę do pokoju, na pewno nie będzie więcej miauczał. Przypuszczam, że tęskni za byłą właścicielką. Evelyn wychowywała go od małego. Max nie rozumie, że odeszła na zawsze. — I pewnie nie podoba mu się otoczenie — dodał Riley. — Koty przywiązują się do miejsc i źle znoszą przenosiny. — Wiem o tym — powiedziała Gwen — ale nie mogłam zostawić go samego w pustym domu. Nie miałby go kto karmić. A może pan by go przygarnął? — Nie przepadam za kotami — odparł Riley. — Niech go pani odda do schroniska. Po tych słowach z powrotem wbił wzrok w ekran komputera. Gwen i Judson poszli na górę. Miauczenie usłyszeli, gdy tylko dotarli na drugie piętro. Niosło się głośnym echem po całym korytarzu. Gwen skrzywiła się i wyjąwszy klucz, podbiegła do drzwi. Kiedy je otworzyła, kocur wypadł na zewnątrz jak rakieta. — Max, nie! — krzyknęła za nim. — Wracaj. Judson pochylił się i złapał kota. — Nieładnie tak uciekać, Max — tłumaczył zwierzakowi. — Zwłaszcza osobie, która daje ci jeść. Chociaż tobie chyba nie trzeba jedzenia. Trochę ci się przytyło, co, brachu? A może
ćwiczysz na siłowni? — Evelyn mówiła, że Max przynajmniej w części jest rasy maine coon — wyjaśniła Gwen. — Może nawet więcej niż w części — dodała i włączyła światło. Max położył uszy po sobie i dał się wnieść do pokoju. Kiedy Gwen zamknęła drzwi, Judson postawił kota na podłodze i spytał: — Co zamierzasz z nim zrobić? — Pewnie będę musiała zabrać go ze sobą do Seattle — odparła. — Spróbuję namówić kogoś z miejscowych, żeby go wziął, ale wątpię, żeby ktoś się zgodził. Max nie ma, jak to się mówi, miłej osobowości. — Sprawia wrażenie twardziela. — Bo nim jest. Ale Evelyn uwielbiała Maxa. Nie oddam go do schroniska ani nie zostawię samego w pustym domu, bo zdziczeje. A dzikie koty mają ciężkie życie. — Coś mi się zdaje, że dorobiłaś się własnego kota — podsumował Judson. — Na to wygląda — przyznała i spojrzała na Maxa. — Ale jeśli nagle uznasz, że urodziłeś się, żeby żyć na wolności, to nie będę cię zatrzymywała. Max przeszedł do wyłożonej kafelkami łazienki, stanął przy pustej misce i posłał Gwen wymowne spojrzenie. — Okej, okej — mruknęła, podchodząc do minilodówki. Wyjęła z niej karton z jajkami i dwa wbiła do kociej miski. — Tylko nie miej do mnie pretensji, jeśli będziesz za gruby, żeby uciec. Judson zajrzał do minibaru. — Co powiesz na kieliszeczek podczas rozmowy? — zaproponował. — Chętnie się napiję. Po spotkaniu z Nicole coś mocniejszego dobrze mi zrobi.
Rozdział 11
ZACZNIJ OD POCZĄTKU — poprosił Judson. Gwen usadowiła się wygodnie w fotelu i wbiła wzrok w ogień płonący w gazowym kominku. Roztańczone płomienie rzucały na pokój ciepłą poświatę, a mimo to drżała, jakby było jej zimno. Obok niej, tuląc się do jej uda, rozciągnięty na poduszce leżał Max. Cicho mruczał, co na Gwen działało kojąco. Przez chwilę zastanawiała się, o czym powinna opowiedzieć w pierwszej kolejności. — Trudno stwierdzić, ile osób zabił Zander Taylor, zanim zjawił się w Wilby — zaczęła. — Nie da się nawet udowodnić, że kogokolwiek zabił. Po jego śmierci szukałyśmy z Evelyn jakichś informacji o nim, co nie było łatwe, bo brakowało nam doświadczenia profesjonalnych detektywów. Mimo to natknęłyśmy się na pewne wskazówki świadczące o istnieniu schematu. — Jak to robiłyście? — Zander był gadatliwy, chętnie o sobie opowiadał. Mówił, że bardzo lubi towarzystwo ludzi takich jak on, z autentycznymi uzdolnieniami. Ciągle narzekał, że na świecie jest mnóstwo oszustów. Kiedy zginął, zrobiłyśmy z Evelyn listę miejsc, o których wspomniał w rozmowach. Potem wyszukałyśmy w Internecie spisy firm z tych okolic. Judson z aprobatą kiwnął głową. — Szukałyście reklamujących się wróżbitów i porównywałyście nazwiska z ogłoszeń z nazwiskami z miejscowych nekrologów? Zerknęła na niego, szczerze zaskoczona. — Dokładnie tak. Tylko taki pomysł przyszedł nam do głowy. Nie było nikogo, kto mógłby zaproponować coś innego. Uczciwych prywatnych detektywów od zjawisk nadnaturalnych nie znajduje się przez Internet. Zander w jednym miał rację — na rynku roi się oszustów. W oczach Judsona błysnęło rozbawienie. — Może powinniśmy z Samem dać ogłoszenie do gazet — rzekł z uśmiechem. —
Pewnie zgłosiłoby się sporo klientów. Gwen odwzajemniła uśmiech. — Kłopot w tym, że wasze ogłoszenie wyglądałoby dokładnie tak samo jak ogłoszenia oszukańczych firm. — Więc uważasz, że rzecz polega na przekonaniu klienta, że nie jest się oszustem? Masz rację. To może być trudne. — Trochę to potrwało, ale w końcu znalazłyśmy wzmianki o osobach działających w sferze parapsychicznej, które zmarły z przyczyn naturalnych — wróżach, chiromantach i tak dalej. To nas upewniło, że Taylor faktycznie mordował już przed przyjazdem do Wilby. Później zaprzestałyśmy poszukiwań, bo nie widziałyśmy w tym sensu. — Czy Taylor przyznał się do wcześniejszych zbrodni, kiedy próbował cię zabić? — Tak. Był zachwycony, bo w Wilby mordował prawdziwe talenty, a nie oszustów. Judson upił łyk brandy. — Dzięki temu jego zabawa zyskała na atrakcyjności. — Początkowo obawiał się, że zabicie kogoś o prawdziwych zdolnościach będzie trudniejsze, ale okazało się tak samo proste jak mordowanie zwykłych ludzi. — Kiedy zaczęłaś podejrzewać, że między wami jest zabójca? — pytał Judson. — Zaraz po pierwszym morderstwie. — Dłoń Gwen, głaszcząca miękkie futro Maxa, znieruchomiała. Wróciło straszne wspomnienie. — W chacie znalazłam martwą Mary. Leżała na podłodze, koło jednego ze stołów roboczych. Coś mówiło mi, że nie umarła na zawał ani z powodu wylewu. Ułożenie ciała sugerowało, że próbowała uciekać. Tak przynajmniej powiedział duch. — Widziałaś tam ducha? — Tak, w ścianach lustrzanego silnika — przyznała. Znów zaczęła głaskać Maxa, który zastrzygł uszami i głośno zamruczał. — A co to takiego ten lustrzany silnik? — zaciekawił się Judson. — Najdziwniejszy przyrząd badawczy ze wszystkich skonstruowanych przez Evelyn. Była z niego dumna. Zbudowała go dla mnie. Zamierzała za jego pomocą mierzyć i zapisywać wzorce energii, jaką generuję, używając moich uzdolnień. Mary zmarła w pobliżu jednego z luster i właśnie w nim zobaczyłam ducha. — Było tam coś jeszcze, co zwróciło twoją uwagę?
— Nic, co by miało większe znaczenie — odrzekła. — Oxley przeprowadził dość staranne dochodzenie. Nic dziwnego. Mary była ledwie po trzydziestce i nie cierpiała na żadną przewlekłą chorobę. Jednak niczego nie znalazł. Lekarz medycyny sądowej stwierdził, że zmarła na atak serca. — Drugą ofiarę znalazłaś w tym samym miejscu trzy tygodnie później, tak? — Zgadza się. Ben również zmarł w pobliżu silnika. Intuicja podpowiadała mi, że również próbował uciekać, zanim zginął. Ale policja i tym razem stwierdziła zgon z przyczyn naturalnych. W jego przypadku było to nieco bardziej prawdopodobne, bo miał zaawansowaną astmę i inne problemy zdrowotne. Po jego śmierci znalazłam się w prawdziwych tarapatach. Oxley zaczął mi się uważnie przyglądać. — Dwa zgony w ciągu miesiąca, oba ciała znalezione w tym samym miejscu przez tę samą osobę. Każdy glina zacząłby coś podejrzewać — zauważył Judson. — Porozmawiałam z Evelyn. W tamtym momencie obie byłyśmy już przekonane, że ktoś planowo morduje członków grupy. Evelyn natychmiast zamknęła projekt i ostrzegła ludzi. Większość spanikowała i wyjechała. — Ale nie ty? — Nie, cały czas dręczyło mnie przeczucie, że coś przeoczyłam. Wróciłam więc do laboratorium, żeby się rozejrzeć. Wtedy zjawił się Zander. Natychmiast zauważyłam jego aurę. Był rozpalony i bardzo podekscytowany, naładowany złą, nieczystą energią. Zrozumiałam, że to on jest zabójcą. A on wiedział, że ja wiem. — I co się stało potem? — Byliśmy sami w laboratorium. Zander zaczął mówić, bawił się mną jak kot myszą. Powiedział, że planował nas pozabijać w kolejności, w jakiej staliśmy na zdjęciu. Miał do mnie pretensję, że pokrzyżowałam mu szyki, bo przeze mnie reszta stada się rozpierzchła. Ponieważ przeszkodziłam mu w polowaniu, musiał pozbyć się mnie poza kolejką, choć zamierzał to zrobić na końcu. Judson wpatrywał się w nią rozognionymi oczami. — Mów dalej. — Wyciągnął z kieszeni coś, co przypominało mały aparat cyfrowy, i wycelował go we mnie. Powiedział, że zabił nim Mary, Bena i wiele innych osób. A teraz przyszła kolej na mnie. Poczułam chłód. Serce zaczęło mi walić jak oszalałe, nie mogłam złapać tchu. Rzuciłam się do
ucieczki, a on zaczął się śmiać. Mówił, że tak samo było z Mary i Benem. Że pościg to najlepsza zabawa. Uznałam, że nie mam nic do stracenia, więc wbiegłam do silnika. Zander wszedł tam za mną i nagle zaczął krzyczeć. — Zobaczył coś w lustrach? Gwen wzięła głęboki oddech i głębiej zanurzyła palce w futrze na grzbiecie Maxa. Nadszedł moment, w którym musiała uważać na słowa. — Nagromadziło się tam mnóstwo energii — mojej, Taylora i tej generowanej przez aparat. Lustra zostały zaprojektowane tak, żeby wzmagały efekt psi. Nie jestem pewna, co się stało, ale Taylor mógł w nich zobaczyć wizerunki osób, które zamordował. Judson zasępił się. — Zobaczył duchy? — Tak sądzę. Krzyczał do nich: „Przecież nie żyjecie, do jasnej cholery! Zostańcie tam, gdzie wasze miejsce!”. Potem zaczął strzelać tym dziwnym aparatem. Nastąpiła eksplozja jaskrawego światła. Wyglądało to jak błysk flesza aparatu fotograficznego lub stroboskopu, ale czułam, że to była rozgrzana psi. Energia odbiła się od luster i uderzyła w Taylora. Wtedy wrzasnął, odwrócił się i wybiegł z laboratorium. Ciągle krzycząc, pobiegł do wodospadu i rzucił się do wody. Wybiegłam za nim, więc widziałam, jak to zrobił. Nigdy nie zapomnę wyrazu jego oczu. Gwen umilkła i przez jakiś czas w pokoju słychać było tylko mruczenie Maxa. Judson wpatrywał się w ogień na kominku. — Sądzisz, że Taylora zabiła odbita od luster energia jego własnej broni? — spytał. — To jedyne sensowne wytłumaczenie. Gdy ta energia w niego uderzyła, całkiem postradał zmysły. — Gwen znów na chwilę zamilkła. — A mnie od tamtej pory nawiedzają koszmary, zwłaszcza o tej porze roku. Judson uniósł brwi. — Nie potrafisz się uporać z własnymi koszmarami? — Z tymi akurat nie — przyznała. — Jako ktoś, kto posiadł zdolność świadomego śnienia, mogę do pewnego stopnia kontrolować sny. W tych złych sztuka polega na znalezieniu drogi wyjścia. Ale we śnie z Zanderem Taylorem nie umiem jej odnaleźć. Dlatego sen ciągle wraca. Najczęściej powtarza się w sierpniu. — W sierpniu doszło do morderstw?
— Tak. Gwen, ciekawa, czy Judson kupi tę mocno okrojoną wersję wydarzeń, w milczeniu czekała na dalsze pytania. Wmawiała sobie, że nie powinna mieć wyrzutów sumienia, bo przecież powiedziała prawdę, tyle że niecałą. Ku jej zaskoczeniu, Judson nachylił się i przykrywszy jej dłoń swoją, ciepłą i silną, lekko ją uścisnął. — Nie wiem, co miałbym ci doradzić — rzekł. — Wiem jednak, że nie zapomina się czyjejś śmierci, gdy się przy niej było. Nawet jeśli zmarły na nią zasługiwał. Gwałtowna śmierć zawsze w jakiś sposób wpływa na tych, którzy mieli nieszczęście znajdować się w pobliżu. Widzę to w mojej pracy i sam tego doświadczyłem. Człowiek już nigdy nie jest taki sam. Wypadki sprzed dwóch lat poskutkowały kilkoma źle przespanymi nocami, więc może to oznaczać, że jesteś porządną osobą. Tylko potwory zabijają i nie mają z tego powodu wyrzutów sumienia. Gwen popatrzyła na niego z zastanowieniem. — To ja powinnam służyć pomocą w sprawach psyche i ducha. — No tak, ale to już cała pomoc z mojej strony. Ostrzegałem, że to, co powiem, nie zlikwiduje nocnych koszmarów. Pamiętaj, najważniejsze są skutki. Uratowałaś życie nie tylko swoje, ale również ludzi, których Taylor prawdopodobnie zamordowałby w przyszłości. Trzymaj się tego i żyj dalej. — Odnoszę wrażenie, że ostatnio dość często musisz sobie to powtarzać. — Owszem. — I co? To działa? Spojrzał na nią, ale nic nie odpowiedział. — Racja — mruknęła, unosząc szklaneczkę z brandy. — Ty też potrzebujesz zamknięcia. Zignorował jej uwagę. — Nikt nie miał wątpliwości, że znalezione zwłoki należały do Taylora? — Nie. Evelyn, Nicole i ja zidentyfikowałyśmy go. — Czy po ciało ktoś się zgłosił? — Nie. Zostało skremowane. Nicole to załatwiła. — A co z bronią?
— Mówisz o aparacie? — Gwen pokręciła głową. — Nie wiem, co się z nim stało. Próbowałam go szukać we śnie. Następnego dnia poszłyśmy z Evelyn do laboratorium, ale nie znalazłyśmy aparatu. Uznałyśmy, że utonął, chociaż nie jestem o tym do końca przekonana. — Jak to? Skąd podejrzenie, że aparat nie utonął w rzece? — zdziwił się Judson. — Odtwarzałam tę scenę na okrągło w snach. Potrafię zrobić zbliżenie niektórych momentów. Mogłabym przysiąc, że Zander nie miał niczego w rękach, kiedy biegł w stronę wodospadu. Być może upuścił aparat gdzieś w laboratorium. Chyba nawet słyszałam, jak coś stuknęło o betonową posadzkę, ale mogę się mylić. Zresztą, jak już mówiłam, przeszukałyśmy z Evelyn całe laboratorium i niczego nie znalazłyśmy. — A teraz Evelyn Ballinger zginęła tak, jak poprzednie osoby zabite przez śmiercionośny aparat. — Tak. — Do laboratorium wróciłaś dopiero następnego dnia — ciągnął Judson. — To znaczy, że jeśli ktoś chciał je przeszukać, miał na to całą noc. — To by znaczyło, że ten ktoś nie tylko wiedział o aparacie i znał zasadę jego działania, ale także orientował się, gdzie go szukać. — Gwen wstrzymała oddech. — Musiał też mieć świadomość, że Taylor morduje ludzi bronią opartą na krysztale i że tamtego dnia zamierzał mnie zabić. Pierścień Judsona rozbłysł ciemną energią, jednak jego twarz pozostała niewzruszona. — Dokładnie — zgodził się. — Mówimy o wspólniku, który może kontynuować grę. — Ale przez dwa lata nie zginął nikt więcej z naszej grupy badawczej. Sprawdziłyśmy to z Evelyn. Judson nie odrywał wzroku od ognia w kominku. — Powiedziałaś, że Mary Henderson i Ben Schwartz padli ofiarą chorej zabawy Taylora i że bawiło go ściganie ofiary. Chciał, żebyś ty też przed nim uciekała. — Tak. Pościg go podniecał. — Po dzisiejszej wizycie na miejscu zbrodni sądzę, że zabójca nie uznawał Ballinger za postać z urojonej gry. Podniecało go, że zabija, ale na pewno nie uważał morderstwa za element zabawy. — Aż tyle zdołałeś wyczuć w laboratorium? — Na tym polegają moje uzdolnienia — przypomniał. — Wyczuwam emocje
towarzyszące zabójcy w chwili dokonywania morderstwa. Gwen zadrżała. — Zupełnie jakbyś robił zdjęcie, na którym widać stan umysłu. — Zgadza się. — Mało przyjemny talent. Może być przyczyną chronicznych sennych koszmarów. Judson wbił w nią ponure spojrzenie, po chwili jednak odwrócił wzrok w stronę paleniska. — Mój talent nie sprzyja ani dobrym snom, ani długotrwałym związkom — oznajmił. Zrozumiała, że w ten sposób próbuje ją ostrzec. Uśmiechnęła się. — Witaj w klubie — mruknęła. — Jest więcej ludzi takich jak ja? — Takich jak my. Ja też cierpię na zaburzenia snu, a to przeszkadza w utrzymaniu stabilnych, długotrwałych związków. W moim przypadku to nawet niemożliwe. — Czyżby? — Wyglądał na zaintrygowanego. — Zdziwiłbyś się, jak szybko faceci znikają, gdy dowiadują się, że widuję duchy. Ci, którym o tym opowiedziałam, uciekli z krzykiem w ciemną noc. Judson błysnął zębami w krzywym uśmieszku. — Brzmi interesująco. — Uważasz, że żartuję? — Jasne, ale dotarło do mnie to, co powiedziałaś. Masz kłopot z długotrwałymi związkami. Dobrze wiedzieć, że nie jestem w tym osamotniony. Gwen nie widziała sensu ani powodu, by wyjaśnić, że wcale nie żartowała. — Myślę, że winą za kłopoty w związkach możemy oboje obarczyć nasze uzdolnienia — powiedziała zamiast tego. Judson kiwnął głową. — Oprócz Sama nikt w mojej rodzinie tego nie rozumie. Mama i siostra są przekonane, że boję się zaangażowania. Według ich teorii mam obsesję na punkcie ścigania złych ludzi i jestem w jakiś sposób uzależniony od korzystania z moich uzdolnień. Martwią się, że to się kiedyś skończy urazem psychicznym, a może nawet fizycznym. — Musisz sobie jakoś z tym poradzić, bo przecież nie przestaniesz ścigać przestępców — odparła Gwen. — Pcha cię do tego twój talent, mój z kolei sprawia, że widzę duchy. Raczej
nie utracimy nagle naszych parazdolności. — To prawda — zgodził się. — W tej kwestii nie mamy wyboru. — Wcale nie jestem pewna, czy chcielibyśmy mieć. To czasami bywa przykre, ale nie wyobrażam sobie, żeby któreś z nas, stojąc na miejscu zbrodni, ucieszyło się, że nie czuje zła, jakie się tu wydarzyło. To jak chodzić po cmentarzu albo starym polu bitwy i nie czuć pod stopami energii zmarłych. Brak w tym... szacunku, nie sądzisz? Był zaskoczony. Zamyślił się, mrużąc oczy. — Tak, właśnie tak uważam. — A twój ojciec? On cię rozumie? — Jego zdaniem, które zresztą obwieszcza każdemu, kto zechce go słuchać, nie spotkałem jeszcze właściwej kobiety. Ale w głębi serca martwi się, że mi się nie poszczęści, tak jak jemu z mamą. I obwinia za to siebie. — Dlaczego? — Bo uważa, że podłożem wszystkich moich problemów jest mój talent. — Myśli, że odziedziczyłeś go po nim? — Jest tego pewien. — Jeden kącik ust Judsona powędrował lekko w górę. — I ma rację, do diabła. Dotyczy to również Sama i Emmy. Oni też mają po nim parapsychiczne zdolności. To nie jego wina, że czterdzieści lat temu pochłonął dużą dawkę nadnaturalnej radiacji. — Naprawdę? Opowiedz mi o tym. — To długa historia, która generalnie sprowadza się do tego, że w młodości tata znalazł się na miejscu wybuchu, do którego doszło na terenie starej kopalni. Prawdopodobnie towarzyszyła mu potężna erupcja nadnaturalnej energii. Sam, Emma i ja uważamy, że pod wpływem ultraświatła DNA ojca uległo zmianom, które zostały odziedziczone przez jego potomstwo, czyli nas. — Interesująca teoria — stwierdziła Gwen. — Ja nie wiem, po kim mam swoje uzdolnienia. Nie znałam rodziców, zginęli w wypadku krótko po moim urodzeniu. Ciotka przysięgała, że zdolności parapsychiczne nie pochodzą ze strony jej rodziny. Stąd wniosek, że chodziło o rodzinę ojca. Zresztą ciotka Beth miała własne kłopoty. Zapadła dłuższa chwila ciszy, którą zakłócało tylko ciche pomrukiwanie Maxa. — Jak sobie radziłaś z problemami w związkach? — zapytał Judson, przerywając
milczenie. — Starałam się ich unikać. — Problemów? — Nie, związków. Tak jest łatwiej. — Gwen rozprostowała nogi, po czym głębiej wsunęła się w fotel. — Skoro już ustaliliśmy, że żadne z nas nie nadaje się na partnera w długotrwałym związku, wrócimy do naszego śledztwa. Twoim zdaniem Evelyn nie padła ofiarą urojonej gry. Wobec tego jaki był motyw zbrodni? — Została zabita z powodów czysto praktycznych. — Judson wstał i podszedł do okna. Zapatrzony w ciemność, kontynuował: — Znałaś ją lepiej niż ktokolwiek inny. Masz jakiś pomysł, gdzie powinniśmy zacząć szukać jej tajemnic? — Może i mam — odparła niejasno. Gwen sięgnąła do torebki i wyjęła zdjęcie. Pokazała Judsonowi napis na odwrocie. — Lustro, lustro — przeczytał na głos. — Chyba wiem, gdzie Evelyn ukryła jeden ze swych najważniejszych sekretów.
Rozdział 12
GDY NASTĘPNEGO RANKA DOTARLI DO STAREJ CHATY, spowijała ją gęsta mgła. Judson wyłączył silnik SUV-a i przyjrzał się otoczeniu. Zniszczony wiejski dom miał dwie kondygnacje. Wszystkie okna na obu poziomach zasłaniały metalowe okiennice. — O co chodzi z tymi okiennicami? — zainteresował się Judson. — Evelyn była przekonana, że światło dzienne i generalnie światło z widzialnego końca spektrum wpływa na psi, utrudniając jej detekcję i mierzenie — wyjaśniła Gwen. — Miała rację. Sam i jego technicy z laboratorium doszli to takiego samego wniosku. Rozumem, że teraz to ty jesteś dumną właścicielką tej pułapki pożarowej? — Tak, odziedziczyłam dom, laboratorium i wszystkie związane z nimi obciążenia, jak choćby podatki od nieruchomości. — Gwen wyjęła z torebki jakąś kartkę. — Nie chciałam laboratorium ani urządzeń, które się w nim znajdują, ale nie potrafiłam powiedzieć tego Evelyn. Prawie wszystko, co tam jest — instrumenty i maszyny do badania zjawisk nadnaturalnych — sama zaprojektowała i zbudowała. — Co zamierzasz zrobić z tymi rzeczami? — Evelyn miała nadzieję, że znajdę odpowiednie miejsce dla jej ukochanych instrumentów i narzędzi pomiarowych. Niewiele osób zajmuje się badaniem zjawisk nadnaturalnych, ale jednak kilka takich jest. — Na przykład Sam i Coppersmith Inc. — podsunął Judson. Gwen uśmiechnęła się szeroko. — Myślisz, że Sama i jego pracowników mogłyby zainteresować te urządzenia? — spytała z nadzieją. — Oczywiście. Jestem pewien, że Sam i jego ludzie bardzo chętnie obejrzą laboratorium Evelyn, chociaż nie obiecuję, że wezmą wszystko. — To świetnie. Evelyn byłaby zachwycona, gdyby wiedziała, że jej wynalazkom przyjrzą się prawdziwi badacze. Niestety za życia nie miała pojęcia o istnieniu laboratorium Coppersmithów.
— A my nie widzieliśmy o jej badaniach. — Judson rozpiął pas. — Szkoda. Wiesz, nie pierwszy raz przyszło mi na myśl, że my, obdarzeni prawdziwymi zdolnościami parapsychicznymi, powinniśmy znaleźć jakiś sposób, żeby się ze sobą komunikować. Bo na razie wszyscy działamy oddzielnie. Jesteśmy osamotnieni w naszych poczynaniach. — Evelyn też tak mówiła. — Dużo czasu spędzała w laboratorium? — Czy dużo? — Gwen znowu się uśmiechnęła. — To miejsce było jej całym życiem. Inwestowała w nie prawie wszystkie zarobione pieniądze. System zabezpieczeń to istne dzieło sztuki, bo jak oka w głowie pilnowała swoich urządzeń. — Słusznie. Dobrego sprzętu badawczego i monitorów do zjawisk nadnaturalnych nie da się kupić przez Internet. Wiem, co mówię, bo Sam i jego technicy próbowali. — Judson otworzył drzwiczki i wysiadł z samochodu. — Chodźmy się rozejrzeć. Gwen też wysiadła, a kiedy do niego dołączyła, Judson dostrzegł w jej oczach błysk ponurej determinacji. Nie było jej łatwo wracać do miejsca, w którym znalazła zwłoki dwojga przyjaciół i w którym sama też o mało nie zginęła. — Kiedy byłaś tu ostatnio? — spytał. — W dzień po ataku Taylora. — Wtedy, gdy przyszłyście z Evelyn szukać broni? — Tak. Weszli po schodkach na ganek i zatrzymali się przed ciężkimi metalowymi drzwiami. Cyfry na klawiaturze zamka świeciły się na czerwono. Judson rozpoznał logo producenta widniejące na małym prostokątnym panelu. — Jestem pod wrażeniem — rzekł z podziwem. — Ballinger rzeczywiście zadbała o dobre zabezpieczenie. Zainstalowanie tego systemu musiało ją kosztować fortunę. — Mówiłam ci, że bardzo jej zależało na sprzęcie — przypomniała Gwen. Wbiła kod na klawiaturze. Czerwone cyfry zamieniły się na zielone. — Czy ktoś oprócz ciebie ma dostęp do tego miejsca? — zainteresował się Judson. — Nie, po zabójstwach Evelyn zmieniła kod. O ile wiem, nowy znam tylko ja. Judson spojrzał na kartkę w jej dłoni. — Mogła go gdzieś zapisać, tak jak ty. Na przykład w komputerze. — To całkiem możliwe. Evelyn była znakomicie zorganizowana, jeśli chodzi o badania,
ale w innych sprawach bywała bardzo roztargniona. Ten kod niełatwo zapamiętać. Właśnie dlatego zapisałam go na kartce. — Gwen w namyśle zmarszczyła czoło. — Myślisz, że morderca zjawił się u Evelyn, bo szukał kodu do laboratorium? — Bardzo prawdopodobne, chociaż morderstwo wydaje się nieco przesadnym sposobem na zdobycie kodu, zakładając, że tylko o niego chodziło sprawcy. Znacznie łatwiej byłoby złamać kod albo otworzyć łomem którąś z okiennic. Są metalowe, ale to tylko zwykłe okiennice nieprzepuszczające światła, a nie specjalne antywłamaniowe. — Fakt. Gwen otworzyła drzwi i weszli do środka. Przestronne wnętrze spowijał mrok. Czuło się tam obecność gorącego promieniowania, które cechuje nadnaturalną energię. W chacie kłębiły się silne prądy psi, bardzo podobne do tych, jakie przesiąkały komorę z kryształami Sama i obiekty laboratorium R i D. W miejscach, gdzie składuje się paranormalne artefakty, kryształy lub inne przedmioty naładowane energią psi, atmosfera zawsze jest naelektryzowana do granic możliwości. Jednak pod pokładami rozgrzanej energii Judson wyczuwał coś jeszcze — charakterystyczny fetor śmierci i przemocy. — Miałaś rację — powiedział. — Osoby, które tu zginęły, nie umarły z przyczyn naturalnych. — Ja też nadal to czuję — wyznała Gwen. Wcisnęła podświetlony włącznik na ścianie. Przy podłodze zabłysł pas świateł, które oświetliły obszar wokół ich stóp. Reszta laboratorium nadal tonęła w mroku. Judson zamknął drzwi, odgradzając ich od dziennego światła. — Nie ma tu górnego oświetlenia? — spytał. — Nie — odparła Gwen. — Na stołach roboczych są lampki, ale poza tym laboratorium oświetlają tylko lampy przypodłogowe. Działają na automatyczne czujniki. Kiedy przejdziemy dalej, lampki za nami zgasną. — Widzę, że Ballinger naprawdę nie lubiła światła — zauważył Judson. — Faktycznie wyjątkowo jej przeszkadzało. Miało to jakiś związek z jej talentem. Była bardzo wyczulona na energię ultrafioletu. Gwen szła po betonowej posadzce, a wokół jej stóp zapalały się kolejne pasy świateł. — Silnik lustrzany jest w głębi — powiedziała. — Zajmuje całą tylną ścianę.
Judson uaktywnił zmysł jasnowidzenia. Idąc za Gwen wśród stołów roboczych, rozmaitych szafek i gablot, czuł coraz większe zaintrygowanie. Oprócz różnych dziwnych przyrządów i maszyn w laboratorium znajdowała się spora kolekcja kryształów i kamieni. Był pewien, że Sam ogromnie się nimi zainteresuje. Jeszcze bardziej uaktywnił parapsychiczne widzenie, otwierając się na przesiąkniętą energią atmosferę pomieszczenia. Wokół było dużo psi, ale to ciemne prądy przemocy przykuwały jego uwagę. Już doszedł do siebie po wydarzeniach w grocie, wiedział jednak, że Gwen miała rację — dopóki będzie posiadał swoje uzdolnienia, dopóty będzie czuł wewnętrzny przymus, aby z nich korzystać. Gwen była jedyną kobietą, jaką spotkał, która rozumiała tę część jego osobowości i ani jej to nie odpychało, ani nie budziło w niej niezdrowego zainteresowania. Po prostu zaakceptowała jego naturę. A co ważniejsze, wczorajszego wieczoru otwarcie przyznała, że tak jak on nie szuka trwałego związku. Czyniło to z niej idealną partnerkę. Gwen wydawała się kobietą jego marzeń. Gdyby tylko jeszcze zdołał ją przekonać, że nie jest mu potrzebna żadna terapia. Gwen zatrzymała się przy ścianie naprzeciwko wejścia. — To właśnie jest wejście do silnika — powiedziała. Judson już wcześniej wyczuł nasilenie energii. Wszędzie dookoła strzelała gorąca psi, sprawiająca, że unosiły się włoski na jego karku i ramionach, a w dłoniach czuł charakterystyczne mrowienie. — Cokolwiek to jest, musi posiadać potężną moc — stwierdził. — Imponujące. — Silnik to największy wynalazek Evelyn. — Gwen okrążyła stół roboczy. — Zwierzała mi się, że początkowo był znacznie mniejszy. Miał rozmiary kabiny prysznicowej. Ale wyniki były tak zaskakujące, że stopniowo rozbudowywała powierzchnię przeznaczoną na lustra i w końcu silnik osiągnął taki rozmiar, jak widzisz. Ciemne lustrzane ściany tworzące zewnętrzną stronę silnika wznosiły się do połowy wysokości pomieszczenia. Judson obliczył, że miały powierzchnię około czterech i pół metra. Każdy centymetr grubego szkła był naładowany energią. W głębi powierzchni odbijającej światło pojawiały się i znikały błyski ultraświatła. Zajrzał do środka i zobaczył korytarz wypełniony lustrami. — Evelyn zaprojektowała wnętrze silnika na wzór labiryntu — wyjaśniła Gwen. —
Chodziło o zmaksymalizowanie powierzchni pokrytej lustrami. W rezultacie w środku jest wiele zakrętów i przecinających się krótkich korytarzyków. — Pierwszy raz spotykam się z czymś takim — odparł Judson. — Sam pewnie też nigdy czegoś podobnego nie widział. Kiedy tu przyjedzie, będzie zachwycony. Jak Evelyn wpadła na pomysł zbudowania silnika? Doszła do tego, bazując na swoich badaniach? — Mówiła mi, że wiele lat temu natknęła się na opis takiego silnika w starym pamiętniku, który wyszperała w jakiejś bibliotece. Były to zapiski niejakiego Welcha, badacza zjawisk nadnaturalnych żyjącego w drugiej połowie dziewiętnastego wieku. Próbował on zbudować podobne urządzenie, ale jego projekt miał poważny defekt. Judson wyciągnął rękę i ostrożnie dotknął najbliższego lustrzanego panelu. Jego zmysłami wstrząsnęło silne uderzenie psi. Pospiesznie cofnął dłoń. — Na czym polegał ten defekt? — zapytał, potrząsając palcami. — Welch był szaleńcem. Doszedł do wniosku, że najszybszym sposobem na naładowanie luster jak największą ilością energii będzie mordowanie ludzi. Zamierzał ich zabijać w komorze z luster, którą skonstruował w swojej rezydencji. Miał nadzieję, że energia, która uchodzi z ludzi podczas śmierci, wsiąknie w lustra. — Co za szatański pomysł — obruszył się Judson. — Jesteś pewna, że ta historia jest prawdziwa? — O tak — zapewniła Gwen. — Evelyn pokazywała mi zapiski Welcha. Twierdziła, że jego tok rozumowania był zasadniczo prawidłowy, ale pomylił się co do sposobu ładowania luster. — Dobrze wiedzieć — mruknął Judson, który przyglądał się lustrzanemu korytarzowi z rosnącym zaniepokojeniem. — Co się stało z silnikiem tego szaleńca? — Evelyn nie była pewna, ale z informacji, do jakich udało jej się dotrzeć, wynikało, że rezydencja Welcha, w której stał silnik, spłonęła w pożarze poprzedzonym wielkim wybuchem. Zdaniem Evelyn silnik się przegrzał i eksplodował. — Ile osób poza tobą i Ballinger znało historię silnika i teorię Welcha na temat jego ładowania? — O ile wiem, Evelyn poza mną nikomu o tym nie mówiła — odparła Gwen. — Rozważałyśmy nawet, żeby wykorzystać tę historię w jednym z odcinków Zjaw nocy, ale w końcu doszłyśmy do wniosku, że lepiej tego nie robić, bo jeszcze jakiś współczesny szaleniec
potraktuje ją poważnie. — Miałyście rację. Programy o zjawiskach nadnaturalnych ogląda mnóstwo świrów. A co z Taylorem? Zamordował w tym laboratorium dwie osoby i próbował zabić również ciebie. Jesteś pewna, że nie znał historii o badaniach Welcha? — Na sto procent — zapewniła z przekonaniem. — Tamtego dnia przed dwoma laty Taylor bardzo dużo mówił. Przechwalał się, ilu ludzi zabił, ale nawet słowem nie wspomniał o komorze lustrzanej ani o badaniach Welcha. Z tego, co udało nam się o nim dowiedzieć, wynika, że nie interesował się teorią ani historią zjawisk nadnaturalnych. Po prostu lubił mordować, stosując nadnaturalne środki. — Ale jakimś cudem natknął się na nieznaną nikomu broń, dzięki której mógł urzeczywistnić swoje fantazje. Czy powiedział, kiedy wszedł w posiadanie zabójczego aparatu i skąd go wytrzasnął? — Nie. Wiem tylko, że Evelyn była pewna, że ten aparat nie pochodził z jej laboratorium. Ale może ostatnio odkryła coś nowego na ten temat. Może to jest ta tajemnica, którą ukryła w sercu silnika. — Czy silnik jest oświetlony? — zapytał Judson. — Tak samo jak całe laboratorium — odparła. — Ale światło w środku nie jest potrzebne. Lustra oddają tak dużo energii, że większość ludzi, nawet z bardzo niewielkimi uzdolnieniami, widzi jej poświatę. Z tym że silnik emanuje ogromną mocą. To dla wielu osób jest bardzo dezorientujące. Gwen weszła do wnętrza silnika, a Judson podążył za nią. Sądził, że jest przygotowany, ale gorąca energia luster, która burzyła się w powietrzu niczym fale na rozszalałym morzu, natychmiast uaktywniła jego zmysły. — Niech to szlag — zaklął. — To dopiero zastrzyk adrenaliny. Gwen spojrzała na niego przez ramię. — Jesteś pewien, że możesz tu pozostać? — O tak. — To jak jazda na kolejce górskiej, prawda? — Dobre porównanie. — Co ciekawe, silnik nie na wszystkich działa jednakowo — powiedziała Gwen. — W pozostałych członkach grupy badawczej Evelyn wywoływał silny niepokój. Mówili, że czuli się
tu, jakby weszli w ciemną uliczkę albo do mrocznego szybu w kopalni. Skręciła za róg, znikając w głębinach labiryntu. Judson szybko ją dogonił. Energia emanująca z lustrzanych paneli przybierała na sile, w miarę jak podchodzili do serca urządzenia. Judson spojrzał w głąb najbliższego lustra i ujrzał w nim swoje odbicie, które powtarzało się w ciemnej tafli w nieskończoność. — Ballinger uznała, że luster nie da się ładować energią umierających ludzi. Czym w takim razie je ładowała? — zapytał. — Kryształami — wyjaśniła Gwen i skręciła za kolejny róg. — Te, które wykorzystywała na początku, trzeba było często stroić. Ale znalazła w Wilby kogoś, kto to potrafił. Louise Fuller. — Tę kobietę, która robi dzwonki wietrzne? — Tak. — Gwen znowu obejrzała się przez ramię. — Evelyn mówiła, że Louise łączy z kryształami swego rodzaju parapsychiczna więź. — Sam na pewno będzie chciał ją poznać. — Życzę mu szczęścia. Louise nie przepada za ludźmi. To bardzo dziwna osoba. Ekscentryczka i samotniczka. Miejscowi nazywają ją wiedźmą z Wilby. Ale robi naprawdę wspaniałe dzwonki wietrzne. Jednak nawet z jej pomocą silnik początkowo pracował najwyżej kilka godzin. — Dzisiaj lustra są bardzo naładowane — zauważył Judson. — Czy ktoś ostatnio nastrajał kryształy w silniku? — To już nie jest konieczne. Kilka lat temu Evelyn kupiła przez Internet geodę, którą po otrzymaniu otworzyła. Było w niej pełno kryształów na tyle silnych, że naładowały cały silnik. W dodatku tych kryształów nie trzeba stroić. Zmysły Judsona zmroziła lodowata pewność. — Gdzie jest teraz ta geoda? — zapytał ostro. — Evelyn trzymała ją w stalowym sejfie w sercu silnika, więc prawdopodobnie tam — odparła Gwen i weszła w kolejny krótki korytarz. — Jeśli chciała, żebym coś znalazła, na pewno ukryła to właśnie w tym sejfie. — Dziwna skrytka. — Nie mówiłbyś tak, gdybyś znał Evelyn. Była przekonana, że prawie nikt nie jest w stanie dojść na tyle daleko w głąb silnika, żeby znaleźć sejf. No, jesteśmy na miejscu.
Judson skręcił za Gwen w korytarz, który kończył się małym kwadratem pustej powierzchni otoczonej ze wszystkich stron panelami z luster. Na środku stała niewielka stalowa skrzynka. Była zamknięta. Gwen zdjęła zaczep i podniosła wieko. Ze środka buchnęła psi, gorąca jak dym unoszący się nad płonącym lasem. Judson podszedł do skrzynki i spojrzał na przepołowioną geodę. — Niesamowita — mruknął. W sejfie była jeszcze złożona mapa, ale on patrzył tylko na geodę. — To jest ta skała, która napędza silnik? — upewnił się. — Tak — potwierdziła Gwen. — Wygląda niepozornie, prawda? Ale w środku jest naprawdę piękna i wyraźnie czuć moc kryształów. Evelyn mówiła, że nigdy czegoś takiego nie widziała. — A ja widziałem — powiedział Judson. Geoda, szara i lekko chropowata, wyglądała jak zwykły kawałek skały. Ale kryształy w jej wnętrzu mieniły się tęczą nadnaturalnych barw, które rzucały upiorne cienie na spektrum widzialnego i niewidzialnego światła. Znad geody unosiły się silnymi falami prądy energii. W reakcji na to promieniowanie pierścień na palcu Judsona mocno się rozgrzał. — Naprawdę? — Gwen pochyliła się, żeby sięgnąć po mapę. — Gdzie widziałeś podobną geodę? — W sejfie w laboratorium mojego brata na Legacy Island. — Uniósł dłoń, żeby pokazać pierścień. — Ten kryształ pochodzi właśnie z niej. Założę się, że ta geoda została znaleziona w tym samym miejscu co moja, w kopalni Phoenix. — Co to za kopalnia? Nigdy o niej nie słyszałam. — To długa historia, ale najkrótsza wersja brzmi tak, że te geody są własnością mojej rodziny. Gwen spochmurniała. — Chwileczkę. Evelyn słono za nią zapłaciła i teraz geoda należy do mnie. — Nie martw się. Coppersmithowie zapłacą ci za nią, ile tylko będziesz chciała. — A jeśli nie zechcę jej sprzedać? — Obawiam się, że to jedna z tych ofert, których nie możesz odrzucić. I nie powinnaś. Geoda jest niebezpieczna, Gwen. Nie nadaje się na ozdobę na półkę.
— Niebezpieczna? — zdziwiła się. Nawet nie próbowała ukrywać, że nie dowierza temu, co usłyszała. — Tak, i to bardzo — zapewnił. — Problem w tym, że nikt nie wie jak bardzo — dodał i zamknął skrzynkę, żeby uniemożliwić dalszy wypływ rozgrzanej energii. — To naprawdę dziwne, że Ballinger nie wysadziła w powietrze laboratorium i wszystkich, którzy się w nim znajdowali. — Nie przesadzaj — odparła Gwen, nadal sceptyczna. — Evelyn była bardzo ostrożna. — Wątpię, żeby zdawała sobie sprawę, z czym ma do czynienia — tłumaczył cierpliwie. — Ta geoda musi trafić do sejfu Sama ze względów bezpieczeństwa. Ale, jak już wspomniałem, nie stracisz na tej transakcji. Gwen obrzuciła go chłodnym spojrzeniem. — Zastanowię się nad twoją ofertą. Judson widział, że nie podoba jej się, że wywiera na nią presję. I nie dziwiło go to. Miała prawo być zirytowana. Chciał jej przecież odebrać najcenniejszą rzecz, jaką odziedziczyła po zmarłej przyjaciółce. — Przepraszam — rzekł miękko. — Pewnie jesteś oszołomiona tym, co powiedziałem, ale obiecuję, że wkrótce wszystko wyjaśnię. Musimy zabrać stąd tę skrzynkę. Silnik jest już dostatecznie naładowany. Jeżeli poziom psi jeszcze się podniesie, wybuchnie i całe laboratorium pójdzie z dymem. To prawdziwy cud, że dotąd nie eksplodował. Nie sprawiała wrażenia przekonanej, ale przynajmniej się nie sprzeciwiła. Judsona zalała fala intuicyjnych myśli. — Powinniśmy rozważyć coś jeszcze — powiedział. — Taka geoda dla niektórych jest warta fortunę. Ba, jest wręcz bezcenna. Zapewniam cię, że aby ją zdobyć, posunęliby się nawet do morderstwa. — Sugerujesz, że to mógł być motyw zabójcy Evelyn? — spytała Gwen. — Dokładnie — potwierdził Judson. Milczała chwilę, rozważając jego hipotezę. — Może dlatego Evelyn zrobiła tę notkę na odwrocie zdjęcia — rzekła wreszcie. — Chciała, żebym tu przyszła, bo zrozumiała, że ktoś planuje wykraść geodę. Ale mapa też musi mieć jakieś znaczenie. — Spojrzała w dół na swoje dłonie, w których ściskała mapę. — Inaczej nie ukryłaby jej w sejfie. Nie trzymała w nim rzeczy, które mogłyby zakłócić przebieg
eksperymentów. — Wyjdźmy stąd — rzucił Judson rozkazującym tonem. — Później zajmiemy się mapą. Gwen posłała mu zdziwione spojrzenie, ale nie protestowała. Bez słowa ruszyła z powrotem przez lustrzany labirynt. Przemierzyli pogrążone w mroku laboratorium, przechodząc od jednej plamy światła do drugiej. Kiedy dotarli do ciężkich metalowych drzwi, Gwen otworzyła je i zrobiła krok na zewnątrz. Judson dostrzegł słaby błysk po drugiej stronie rzeki tylko dlatego, że jego zmysły były w stanie pełnej czujności. Zareagował odruchowo, zanim umysł zdążył go przytłoczyć długą listą rozsądnych wyjaśnień. Chwycił Gwen za ramię i wciągnął do środka. Sekundę później kula trafiła w metalową framugę. Rozległ się głośny huk, którego odgłos, silniejszy nawet od ryku wodospadu, rozszedł się po okolicy zwielokrotnionym echem.
Rozdział 13
CHYBA SIĘ NIE POMYLĘ, jeśli uznam, że nie strzelał myśliwy, który wziął mnie za zwierzynę łowną — wykrztusiła Gwen. Było jej trudno mówić, bo leżała na plecach, a na sobie miała Judsona. Ważył chyba z tonę. Gwen przypuszczała, że na tę wagę składały się głównie mięśnie. — Nie, nie mylisz się. — Judson sturlał się na podłogę. — Musimy przyjąć najgorszy scenariusz, czyli założyć, że ktoś właśnie próbował zabić jedno lub oboje z nas. Odsuń się od drzwi. Snajper, licząc na łut szczęścia, może oddać kilka strzałów na ślepo. W normalnych okolicznościach Gwen niechętnie spełniała czyjeś polecenia, ale okoliczności nie były normalne. Postanowiła więc posłuchać Judsona. W końcu lepiej od niej znał się na tych sprawach. Szybko przeczołgała się w głąb laboratorium, jak najdalej od uchylonych drzwi. W słabym świetle przypodłogowych lampek widziała, że Judson też zmienił pozycję. Doznała lekkiego szoku, kiedy zobaczyła, że z kabury przy kostce wyciągnął pistolet. Do tej chwili nawet przez myśl jej nie przeszło, że może być uzbrojony. Tymczasem Judson położył się płasko na podłodze i oddał trzy szybkie strzały. Trzymał pistolet pod takim kątem, że kule leciały w stronę wodospadu, a nie w kierunku kępy drzew po drugiej stronie rzeki. Były to strzały ostrzegawcze. Snajper nie odpowiedział ogniem. Chwilę później w oddali rozległo się wycie silnika samochodowego, jakby ktoś uciekał z lasu na pełnym gazie. — Strzelec nie spodziewał się, że jestem uzbrojony — oświadczył Judson. Gwen, która dopiero teraz zdała sobie sprawę, że wstrzymywała oddech, wypuściła powietrze z płuc. — To jest nas dwoje — mruknęła. — Wynajęłaś doradcę do spraw bezpieczeństwa — przypomniał jej. — Czemu więc myślałaś, że nie będę uzbrojony? — Sama nie wiem — odparła. — Pewnie założyłam, że posługujecie się z bratem jakąś
nadnaturalną technologią. — W naszej rodzinie to Sam jest miłośnikiem technologii. Uwielbia swoje gadżety. Ale na ogół o wiele lepsze są tradycyjne metody, zwłaszcza jeśli ktoś do ciebie strzela z daleka. Już ci wyjaśniałem, że parapsychiczna broń jest skuteczna tylko z bliska. — Tak, pamiętam. Tak czy inaczej, ten incydent nasuwa nowe pytania. Jakoś trudno mi uwierzyć, że ktoś chciał mnie po prostu zabić. — Może wcale nie o to mu chodziło. — Więc o co? — Nie wiem — odparł Judson — ale ten ktoś strzelał wysoko. Może chciał cię tylko wystraszyć, a nie zabić. — To brzmi o wiele lepiej. I co teraz? — Wyjdziesz tylnymi drzwiami. Ja pójdę po samochód i podjadę po ciebie. — Uważasz, że to bezpieczne wychodzić od frontu? — Przecież strzelec odjechał. — Jesteś pewien? — Tak. — Więc dlaczego chcesz, żebym ja wyszła tylnymi drzwiami? — Nie pytaj, tylko po prostu zrób, o co cię proszę, dobrze? — Dobrze — zgodziła się. — Ale obiecaj, że będziesz ostrożny. Judson, mile zaskoczony jej troską, lekko się uśmiechnął i podniósłszy z podłogi metalową skrzynkę, ruszył do drzwi. — Obiecuję — rzucił za siebie. Czekała w napięciu przy drzwiach na zapleczu laboratorium. Gdy wreszcie usłyszała odgłos zapalanego silnika, trochę się rozluźniła. Chwilę później SUV zatrzymał się przed chatą. Judson nachylił się, żeby otworzyć drzwiczki od strony pasażera. Gwen zamknęła drzwi laboratorium i z mapą w dłoni wskoczyła na przednie siedzenie. — Zawiadomimy Oxleya? — spytała, zapinając pas. — Jasne — odparł Judson, skręcając na szosę biegnącą wzdłuż rzeki. — Ciekawe, czy będzie mu się chciało coś w tej sprawie zrobić. Pewnie nie, a jeśli nawet, wątpię, żeby zebrał
jakieś dowody. Tak czy inaczej, najważniejsze, że po mieście się rozniesie, że ktoś do ciebie strzelał. — Twoim zdaniem to dobrze? — Tak. Strzelec będzie pod presją. Dwa razy się zastanowi, zanim podejmie kolejną próbę. Bo przecież żaden glina, nawet z małego miasteczka, nie zignoruje powtórnej strzelaniny. A ja będę miał czas odnaleźć naszego snajpera. — Jak zamierzasz to zro... — przerwała w pół słowa, widząc, że Judson skręca z szosy w złą stronę. — Dokąd jedziesz? Wilby jest w odwrotnym kierunku. — Do najbliższego mostu — wyjaśnił. — Chcę obejrzeć miejsce, w którym stał strzelec, kiedy do ciebie celował. Gwen spojrzała na niego z namysłem. — Uważasz, że wyczujesz tam jakieś pozostałości psi, które mogą pomóc go odnaleźć? — To całkiem prawdopodobne. Czasami takie rzeczy się zdarzają. Most, a właściwie drewniany mostek, był niecały kilometr dalej. Droga na drugim brzegu, bardzo wąska i wyboista, przypominała leśną przecinkę, ale prowadziła wzdłuż rzeki. Judson zatrzymał SUV-a na wysokości laboratorium i wysiadł. Gwen patrzyła przez chwilę, jak zagłębia się w las, a gdy zniknął między drzewami, również wysiadła z samochodu. Niebo zasnuły ciemne chmury i zerwał się porywisty wiatr. Zanosiło się na kolejną letnią burzę. Kiedy dołączyła do Judsona, uderzyła w nią krążąca wokół niego energia. — I co wyczułeś? — zapytała. — W tym miejscu stał strzelec, kiedy pociągnął za spust — odparł i wskazał frontowe drzwi laboratorium. — Wiedział, co robi. Celował we framugę i nie spudłował. — Skąd wiesz, że chciał trafić we framugę? — Był zadowolony ze strzału. Ale moja odpowiedź go zaskoczyła. Miałem rację. Nie wiedział, że jestem uzbrojony. — Jesteś pewien, że chodzi o mężczyznę? — Nie, używam męskich zaimków z przyzwyczajenia. — Więc to mogła być kobieta? — Tak — potwierdził. — Potrafisz wyczuć, jakie emocje towarzyszyły strzelcowi, kiedy pociągnął za spust?
— Był zły. Przestraszony. Zdesperowany. — Judson odwrócił się i spojrzał na Gwen. — Zastanawiasz się, czy to była Nicole Hudson, prawda? — A dziwisz mi się? Przecież słyszałeś, co powiedziała wczoraj na parkingu. Obwinia mnie za śmierć Taylora. — Jeszcze nie wiem, czy to była ona, ale jeśli nawet, na pewno nie zamierzała cię zabić. Aby ustalić, kto strzelał, potrzebuję więcej informacji. Gwen uśmiechnęła się. — Rozumiem, o co ci chodzi. To się nazywa kontekst.
Rozdział 14
MYŚLIWY — ORZEKŁ KOMENDANT OXLEY, przyjrzawszy się porysowanemu metalowi w miejscu, gdzie kula z dubeltówki przebiła framugę. — Każdego lata przyjeżdża do nas mnóstwo ludzi z miasta. Większość nie trafiłaby nawet w stodołę. Są napaleni i strzelają do wszystkiego, co się rusza. — Widzę, że nie jest pan specjalnie poruszony — zauważył Judson. Gwen była początkowo zaskoczona, że Oxley nie kazał im długo na siebie czekać. Skoro przyjechał do laboratorium zaraz po telefonie Judsona na policję, można było się domyślać, że tylko czekał na informację o zamieszaniu Gwen w kolejne zabójstwo. Pomyślała z przykrością, że w Wilby uważa się ją niemal za czarną zarazę. Oxley zwrócił twarz w stronę Judsona, w jego przeciwsłonecznych okularach odbiło się światło. — Takie incydenty zdarzają się u nas każdego sezonu. Cieszę się, że nikt nie został ranny. — Jezu, a jak my się cieszymy — zakpiła Gwen. Oxley zacisnął zęby. — Sądzi pani, że ktoś umyślnie do pani strzelał? — Owszem, coś takiego przemknęło mi przez głowę. — Ale dlaczego ktoś miałby to robić? — zapytał bardzo łagodnym tonem policjant. — Nie mam pojęcia — odparła. — Wydawało mi się, że znalezienie odpowiedzi na to pytanie jest pańskim zadaniem. Oxley przez chwilę nad czymś się zastanawiał. — To żadna tajemnica, że od dwóch lat ma tu pani wroga — powiedział. — Myśli pan o Nicole Hudson, prawda? — upewniła się Gwen. — Między nami mówiąc, Nicole nie należy do najbardziej zrównoważonych osób. — Już to słyszałam — mruknęła. Oxley odchrząknął.
— Wiem, że ma starą myśliwską strzelbę po ojcu. — Cudownie — burknęła Gwen. — Niezrównoważona kobieta właścicielką broni. Kto wie, kiedy postanowi jej użyć? Oxley potarł dłonią szeroki kark. — Porozmawiam z nią — obiecał. — Naszym zdaniem to nie był wypadek — oświadczył spokojnie Judson. — Postanowiliśmy więc zgłosić ten incydent, gdyby sytuacja eskalowała. — Eskalowała? — powtórzył Oxley z lękiem w głosie. — Tak jak dwa lata temu? — Dokładnie — potwierdził Judson. — Kim pan jest, panie Coppersmith, i co pana łączy z obecną tu panną Frazier? — Jestem przyjacielem Gwen — wyjaśnił Judson. — Pomagam jej uporać się ze sprawami doktor Ballinger. — Przyjaciel? Słyszałem, że łączy pana z panną Frazier coś więcej, ale to już wasza sprawa — mruknął Oxley. — Tak czy inaczej, doradzam wzmożoną ostrożność. Przyjaciele Gwen Frazier padają w Wilby jak muchy. — Poprawiwszy czapkę, policjant odszedł w stronę wozu patrolowego. — Dzwońcie do mnie, jeśli dojdzie do kolejnych incydentów. — Oczywiście — zawołała za nim Gwen. — Dobrze wiedzieć, że pan tu jest, żeby nas chronić. Oxley, zanim usiadł za kierownicą, przez chwilę stał nieruchomo. — Jeśli chce pani, żeby sytuacja nie eskalowała, proszę opuścić miasto. Mam przeczucie, że gdy pani wyjedzie, w Wilby od razu wszystko wróci do normy. Tak jak poprzednim razem.
Rozdział 15
ZNALAZŁEŚ GEODĘ Z KOPALNI PHOENIX?! — wrzasnął w słuchawkę Elias. — W jakiejś opuszczonej chacie w lesie? Judson skrzywił się i odsunął telefon od ucha. Jego ojciec zbudował swoje imperium na metalach ziem rzadkich i cennych kruszcach. Elias prowadził interesy w każdej części globu. Jako prezes i dyrektor generalny Coppersmith Inc. zawierał opiewające na niebotyczne sumy umowy nie tylko w największych stolicach Europy, ale i na terenach kopalni na wszystkich kontynentach. Jego koneksje rozciągały się od Wall Street i Waszyngtonu po najodleglejsze zakątki świata. Dzięki strategicznemu znaczeniu metali ziem rzadkich miał pełen i natychmiastowy dostęp do wysokich urzędników rządowych, dyrektorów dużych funduszy inwestycyjnych oraz właścicieli najróżniejszych firm o profilu technologicznym. To do niego się zwracano, gdy ktoś chciał sprawdzić, co się dzieje u zagranicznej konkurencji. W praktyce Elias prawie nigdy nie odbierał telefonów, chroniąc się w ten sposób przed licznymi petentami. Potrafił dogadać się ze wszystkimi, od bankierów ze Wschodniego Wybrzeża po inżynierów z Doliny Krzemowej. Zaczynał jako poszukiwacz kruszców na terenie Wielkiej Pustyni Słonej i już na zawsze pozostał człowiekiem Starego Zachodu. Świadczył o tym jego akcent, im bardziej się ekscytował, tym mocniej zaciągał. Tak jak w tej chwili. — To nie była chata, tylko laboratorium — wyjaśnił Judson i zerknął na stalową skrzynkę, która stała na ławce u stóp jego łóżka. — Poprzednia właścicielka otworzyła geodę. Używała jej do ładowania jednego z laboratoryjnych urządzeń, silnika wykonanego z luster naładowanych psi. Drzwi między jego pokojem a pokojem Gwen były otwarte. Pojawił się w nich Max, wykonał długi skok i opadł ciężko na łóżko. Przez chwilę uważnie przypatrywał się stalowej skrzynce, potem jednak przestał się nią interesować. — Jesteś pewien, że ta skała pochodzi z kopalni Phoenix? — dopytywał się Elias. — Tego nigdy nie można być pewnym — odparł Judson. — Skała to skała. Nie ma na
niej stempla poświadczającego miejsce pochodzenia. Ale jest silnie naenergetyzowana, jak inne w naszym sejfie. Jest jeszcze coś, co każe mi podejrzewać, że pochodzi z Phoenix. — No mów, do diabła, o co chodzi. — Rozpoznaję jej energię. Niektóre z kryształów w geodzie są identyczne z tym w moim pierścieniu. — A niech to... — Elias urwał, jakby nagle coś mu przyszło na myśl. — Skądkolwiek pochodzi, musimy przewieźć ją jak najszybciej do Copper Beach i zamknąć w sejfie. — Też tak uważam, ale ktoś będzie musiał tu po nią przyjechać. Na razie nie mogę opuścić Wilby. Moja klientka chce, żebyśmy zostali w mieście do czasu znalezienia zabójcy Ballinger. — Czy ta klientka to jedna z dwójki najbliższych przyjaciół Abby? — upewnił się Elias. — Tak, to Gwen Frazier. — Czy ona wie, w jaki sposób Ballinger weszła w posiadanie geody? — Podobno kupiła ją dwa lata temu przez Internet. — Znowu ten cholerny Internet — mruknął Elias. — Najlepszy czarny rynek na świecie. Każdy może bez śladu sprzedać i kupić, co tylko zechce. Trudno mi uwierzyć, że Ballinger używała kryształów do ładowania jakiegoś silnika. To cud, że nie wysadziła w powietrze laboratorium, a nawet całego miasta. — Podobno miała świadomość, że geoda posiada ogromną moc. Dlatego trzymała ją w stalowej skrzynce. Oczywiście nie zdawała sobie sprawy, że igra z ogniem, używając kryształów do zasilania silnika. — Nikt nie zdaje sobie sprawy, do czego mogą doprowadzić te kryształy. Właśnie dlatego są tak cholernie niebezpieczne. A ty co o tym myślisz? — O czym? — Nie jestem doświadczonym detektywem jak ty, synu, ale coś mi się widzi, że taka geoda to świetny motyw morderstwa. — Też mi to przyszło do głowy. — Ktoś taki, jak chociażby Barrett, zrobiłby wszystko, żeby dorwać jedną ze skał z Phoenix. Judson zdusił jęknięcie. Spodziewał się tego. Odwieczna waśń z Hankiem Barrettem, właścicielem Helicon Stone, zyskała już status legendy nie tylko w gronie rodzinnym, ale
również w górniczym światku na całym globie. Jej początki skrywała tajemnica, choć Judson podejrzewał, że Willow, jego matka, zna całą historię. — Nie sądzę, żeby Barrett posunął się do morderstwa — tłumaczył cierpliwie. — Oczywiście, że by się posunął — zaperzył się ojciec. — Ale nie chcąc sobie brudzić rąk, pewnie wysłałby syna do tej roboty. Gideon Barrett to twardziel, a zarazem silne medium, jak ty i Emma. — Jedno jest pewne — rzekł Judson. — Jeśli Ballinger została zamordowana z powodu geody, to sprawca nie osiągnął celu. Skała znajduje się w moim pokoju w zajeździe. Patrzę teraz na skrzynkę, w której jest zamknięta. — Nie spuszczaj jej z oczu. Przyjadę z samego rana.
Rozdział 16
BURZA ROZPOCZĘŁA SIĘ W CHWILI, gdy właśnie kończyli kolację. Gwen była zadowolona, że za namową Judsona do restauracji pojechali samochodem, chociaż mieli do niej bardzo blisko. Oczywiście chodziło mu o bezpieczeństwo, nie o pogodę. Stalową skrzynkę — teraz stojącą u ich stóp pod stołem — łatwiej było przetransportować SUV-em. Tak czy inaczej, w górach Oregonu pogoda potrafi się zmieniać w mgnieniu oka. Gdyby wracali piechotą, przemokliby do suchej nitki. — Zapowiada się naprawdę gwałtowna burza — zauważył młody kelner, który podszedł do stolika z rachunkiem. — I podobno jutro czeka nas kolejna. Judson podpisał paragon potwierdzający zapłatę kartą, wstał i pomógł Gwen włożyć kurtkę. Potem schylił się po skrzynkę. Kiedy szli do wyjścia, Gwen spojrzała na niego z zaciekawieniem. — Ciągle nie mogę uwierzyć, że twój ojciec sam przyjedzie po geodę. Czy jest dla niego aż tak ważna? — spytała. — Tata większość dorosłego życia spędził na śledzeniu wszelkich pogłosek związanych ze skałami z Phoneix — wyjaśnił. — W normalnych okolicznościach wysłałby po geodę Sama albo mnie, skoro jednak obaj jesteśmy zajęci, musi się sam pofatygować. — Nie obraź się, ale odnoszę wrażenie, że twój ojciec ma obsesję na punkcie kontroli. — Owszem. — Judson się uśmiechnął. — Mama twierdzi, że to cecha rodzinna. Właśnie dlatego Sam i ja otworzyliśmy własne firmy. — Żaden z was nie chciał pracować u ojca? — Zgadza się. Ale wypracowaliśmy pewien kompromis. Obaj z Samem wykonujemy usługi konsultacyjne dla Coppersmith Inc. Sam zarządza laboratorium R i D w Seattle, a ja zajmuję się sprawami bezpieczeństwa firmy. — A co robi wasza siostra? — Emma jest, jak to się mówi, wolnym ptakiem — oznajmił. — Nie potrafi dłużej utrzymać się w jednej pracy. Nie ma też pomysłu na to, co chciałaby robić. Twierdzi, że na razie
zdobywa doświadczenie życiowe. Mama uważa, że trzeba jej dać jeszcze trochę czasu, ale tata twierdzi, że powinna już zacząć żyć na własny rachunek. Wyszli na zewnątrz, w przesycony wilgocią mrok nocy. Judson otworzył drzwi samochodu od strony pasażera. Gwen wsiadła do środka i obserwowała go, jak stawia kołnierz kurtki i obchodzi przód SUV-a. Zmoczone deszczem ciemne włosy kleiły mu się do głowy. Najpierw przeszedł do tyłu i postawił skrzynkę na podłodze bagażnika. Potem zajął miejsce za kierownicą. Wraz z nim do wnętrza samochodu wdarła się energia burzy. Gwen poczuła, że robi się jej ciepło. Siedząc z Judsonem w przytulnym, mrocznym wnętrzu wozu, odczuwała dziwne, aczkolwiek przyjemne podniecenie, a zarazem lekki niepokój. Intensywne intymne oddziaływanie, które pojawiło się między nimi podczas pierwszego spotkania w Seattle, nie zniknęło, a stało się wręcz silniejsze i bardziej nieprzewidywalne, przynajmniej w odczuciu Gwen. Miała wrażenie, że chodzi po niewidzialnej linie, zawieszonej wysoko w powietrzu, nie mając pod sobą siatki zabezpieczającej. — Uważasz, że teoria twojego ojca, jakoby Hank Barrett mógł zabić Evelyn dla geody, jest warta rozważenia? — Raczej nie. — Judson uruchomił silnik i wyjechał z parkingu. — Tata i Barrett od lat ostro ze sobą rywalizują. Nie ulega wątpliwości, że w sprawach zawodowych Barrett potrafi być bezwzględny. Ale nie sądzę, żeby zamordował bezbronną siedemdziesięciodwuletnią kobietę dla jakiejś skały, nawet tak cennej jak ta geoda. — Innymi słowy, Barrett nie posunąłby się do morderstwa? — Raczej nie. Ojciec i Barrett są pod kilkoma względami bardzo do siebie podobni. Opierając się na tym, co wiem o ojcu, jestem niemal pewien, że chociaż Barrett potrafi zrobić wiele, żeby osiągnąć cel, w tej sprawie zastosowałby znacznie subtelniejsze środki. — Na przykład? — zainteresowała się Gwen. — Prawdopodobnie skorzystałby z pomocy swojego syna Gideona, a jemu na pewno by się udało przejąć geodę. To, że leży ona teraz w skrzynce w bagażniku mojego samochodu, świadczy o tym, że Barrettowie nie są zamieszani w tę sprawę. Gwen zapatrzyła się w przednią szybę, na której krople deszczu malowały fantazyjne wzory. — Co wiesz na temat Gideona Barretta? — Właściwie tylko tyle, że posiada parapsychiczne zdolności. Sam miał z nim do
czynienia jakiś czas temu. Z jego opowieści wynika, że Gideon to ekspert w dziedzinie technologii KEP. — A co to takiego? — zdziwiła się. — Skrót KEP oznacza kryształy emitujące psi. To nadnaturalny odpowiednik diod elektroluminescencyjnych i wyświetlaczy ciekłokrystalicznych — LED i LCD. — Chcesz powiedzieć, że oprócz Coppersmith Inc. istnieje jeszcze inna firma zajmująca się technologią parapsychiczną i psi? — Gwen się wzdrygnęła. — Trochę to przerażające. — Powiem ci coś jeszcze bardziej przerażającego — oznajmił Judson, mocniej zaciskając dłonie na kierownicy. — Wielu ludzi próbuje skonstruować broń opartą na technologiach psi. Niektórzy z nich odnoszą sukcesy. Nie zapominaj, że ktoś stworzył aparat, którym zabijał Zander Taylor. — Masz rację, to okropne. Do tej pory myślałam, że aparat Taylora to unikatowy wynalazek, wymyślony przez niego i skonstruowany w jakiejś piwnicy. — Mam nadzieję, że tak jest, bo wówczas złapanie zabójcy zamknie sprawę. Nie będzie żadnych niewyjaśnionych wątków. — Judson na moment zamilkł, po czym dodał: — A ja bardzo nie lubię niewyjaśnionych sytuacji. Gwen przypomniała sobie wszystkie duchy, jakie jej się do tej pory pojawiły. — Też tego nie lubię, jednak to, co mówisz, skłania do podejrzeń, że na świecie może być sporo broni parapsychicznej. — Dobra wiadomość brzmi tak, że zgodnie z tym, co udało nam się ustalić w Coppersmith Inc., technologia KEP ma bardzo poważne ograniczenia. — Na przykład kwestia odległości, o której wspominałeś — domyśliła się. — Na przykład. Nawet komuś o bardzo dużych uzdolnieniach trudno jest przesłać promieniowanie nadnaturalne dalej niż na sześćset metrów. Poza tym wiązka energii psi wystarczająco silna, żeby zabić człowieka, musi być bardzo skupiona. A to w sensie praktycznym oznacza, że za jednym razem można nią usunąć tylko jeden cel. Ponadto parabroń jest wrażliwa na różne czynniki, a także bardzo niestabilna. Łatwo omyłkowo ustawić ją tak, że staje się źródłem samozagłady. Gwen wysoko uniosła brwi. — Widzę, że dobrze znasz ten temat. — To prawda. Od jakiegoś czasu zgłębiam go dość intensywnie.
— Od ostatniego zadania? — Tak. — Można się więc domyślać, że na wyspie miałeś do czynienia z tego rodzaju bronią? — ostrożnie wypytywała Gwen. — To długa historia. — O której nie chcesz rozmawiać? — Nie dzisiaj — przyznał. — Teraz mamy ważniejsze sprawy. — W porządku, chyba rozumiem. Może więc zamiast tego opowiesz o kopalni Phoenix? Judson zatrzymał się na parkingu i zgasił silnik. Przez chwilę siedział w milczeniu. Potem zrobił taką minę, jakby podjął jakąś decyzję. — Masz prawo poznać kilka faktów — oświadczył. — Już i tak jesteś w to wszystko mocno wplątana. — Również odnoszę takie wrażenie. — Mój ojciec zajmował się górnictwem prawie przez całe życie. Jak to się mówi, ma nosa do kryształów i metali szlachetnych. — Czy posiada zdolności parapsychiczne, tak ja ty i twoje rodzeństwo? — W pewnym sensie, ale nie tak duże jak nasze. Ojciec uważa się za osobę normalną, bez zdolności parapsychicznych. Swoją wrażliwość na rzadkie kruszce nazywa intuicją górnika. Czterdzieści lat temu doszedł do wniosku, że znaczenie metali ziem rzadkich wzrośnie, bo staną się one niezbędnym surowcem dla przemysłu zaawansowanych technologii. — I nie pomylił się. — Nawiązał współpracę z dwoma innymi górnikami, Quinnem Knoxem i Rayem Willisem, którzy też mieli nosa do wyszukiwania kryształów i rud metali. Wszyscy byli spłukani, ale wyskrobali ostatnie grosze i wykupili prawa do starej porzuconej kopalni Phoenix. Odkryli w niej składowisko geod, takich jak ta w skrzynce. Rozłupali kilka i uznali, że znaleźli coś cennego. Nie wiedzieli tylko, co to jest. — A co to było? — dopytywała się Gwen. — W tym właśnie sęk. Nadal tego nie wiemy. Tylko jedno jest pewne — kryształy z geod potrafią generować moc o nadnaturalnej naturze. Ale nowoczesna technologia nie jest wystarczająco zaawansowana, żeby wykorzystać tę energię. — Chcesz powiedzieć, że istnieje kopalnia wypełniona takimi skałami jak ta leżąca z
tyłu? — Tak naprawdę nikt nie wie, co się kryje w kopalni Phoenix, a to dlatego, że sprawy uległy komplikacji. — Co to znaczy? — Jak się okazało, Ray Willis, z wykształcenia inżynier górnictwa, posiadał pewne zdolności parapsychiczne, o czym ojciec i Knox nie mieli pojęcia. Kiedy się o tym przekonali, było już za późno. W wyniku jakichś eksperymentów Willis doszedł do wniosku, że kryształy mają fenomenalny potencjał. Postanowił pozbyć się wspólników i zostać jedynym właścicielem kopalni. Doprowadził w niej do wybuchu, w którym ojciec i Knox o mało nie zginęli. — Willis chciał ich zabić? — Tak, ale to on zginął podczas eksplozji. Nie jest jasne, co dokładnie wydarzyło się tamtego dnia, niemniej ojciec zdołał wydostać się z kopalni z workiem geod, które obecnie leżą w sejfie Sama w Copper Beach. Dopiero po wielu latach ojciec i Knox odkryli, że Willis przed próbą pozbycia się wspólników wykradł z kopalni kilka geod i ukrył je w sobie tylko znanym miejscu. — Myślisz, że geoda Evelyn jest jedną z nich? — To najbardziej prawdopodobne wytłumaczenie — przyznał Judson. — A co się stało z kopalnią? — Po wybuchu ojciec i Knox postanowili zakopać tajemnice Phoenix, przynajmniej na jakiś czas. Wychodzili z założenia, że te przeklęte skały są zbyt niebezpieczne, a współczesna nauka nie jest dostatecznie rozwinięta, żeby okiełznać energię generowaną przez geody. Jednak ojciec nie chciał zniszczyć wszystkich śladów istnienia kopalni. Wiedział, że to tylko kwestia czasu, gdy na świecie zabraknie źródeł energii. Wcześniej czy później ludzkość będzie potrzebowała nowego paliwa. — Innymi słowy, twoja rodzina wzięła na siebie ciężar strzeżenia tajemnicy ukrytej w Phoenix? — Można tak powiedzieć. — A co z Knoxem? — Nie żyje. — Pozwól, że coś ustalę — zaczęła ostrożnie Gwen. — Czy tylko członkowie twojej rodziny wiedzą o istnieniu geod z Phoenix i o tym, że gdzieś na pustyni znajduje się kopalnia
pełna takich skał? — Chcielibyśmy, żeby tak było. Życie Coppersmithów wyglądałoby o wiele prościej. Co prawda Knox nie żyje, ale najtrudniej uśmiercić pogłoski o istnieniu opuszczonej kopalni pełnej bezcennych kamieni. Tata jest przekonany, że tę historię zna co najmniej jedna osoba spoza rodziny — Hank Barrett. — Twój ojciec ma na jego punkcie lekką paranoję — zauważyła Gwen. — Zgoda, ale pewnie słyszałaś powiedzenie, że nawet paranoicy mają wrogów. — Coś mi się zdaje, że nie jest bezpiecznie znać tę historię. — Nie jest — zgodził się Judson. — Abby też ją zna, prawda? I wie o istnieniu geod? — Tak. — Judson, z jedną ręką opartą na kierownicy, odwrócił się, żeby spojrzeć Gwen prosto w oczy. — Teraz ty też o nich wiesz.
Rozdział 17
ZDĄŻYŁA PRZEJECHAĆ PÓŁ STANU NEVADA, gdy nagle w lusterku ukazał się duch. — Musisz wrócić do początku i zacząć od nowa — oznajmił. — Przeoczyłaś coś bardzo istotnego. — To był błąd, że nie odłożyłam tej podróży do jutra. Jestem wykończona. Mam za sobą długi dzień. — Dowiedz się, że mój był jeszcze dłuższy — burknął duch z wyrzutem. — Nic zresztą nie zapowiada, że następny będzie krótszy. To straszna nuda nie żyć i tkwić w lustrze. — Wybacz, masz rację. Wrócę do Oregonu i spróbuję jeszcze raz. Tylko że to takie przygnębiające. — Wiem, ale musisz odkryć, co przeoczyłaś, zanim znów wybierzesz się w drogę. — Spróbuję. — Nie zapomnij o nazwiskach, które zapisałam na odwrocie mapy. Są istotne, podobnie jak miasta, które zakreśliłam kółkami. — No tak, oczywiście. — I przypomnij sobie, jak dopasowywałyśmy fakty, żeby odkryć istnienie schematu — pouczał ją duch. — Dobrze. — I pospiesz się, kochanie. Naprawdę chciałabym już wydostać się z tego lustra. — Gwen, obudź się. Głos Judsona rozerwał delikatne nici, z jakich utkany był trans snu. Gwen wpadła w silny, dezorientujący prąd rzeki łączącej świat podświadomości ze światem realnym i zaczęła się w nim szamotać w próbie dopłynięcia do odległego brzegu. Kiedy otworzyła oczy, zobaczyła Judsona otoczonego oślepiającą aureolą bursztynowego ultraświatła. Wyciągnęła do niego rękę. Chciała go wyprowadzić z tej energetycznej burzy. — Judson — szepnęła. — Chodź ze mną.
Poczuła, że chwycił jej dłoń. Jego ręka była gorąca. Intuicyjnie wyczuła, że to gorąco ma ponadnaturalną naturę. Widziała to w oczach Judsona. A może to ona sama jest taka rozgrzana? — Chodź ze mną — powtórzyła. — Musisz opuścić to miejsce. — Cii... — uspokajał ją. — Nic złego się nie dzieje. Jesteś bezpieczna. — Wiem, to tobie grozi niebezpieczeństwo. — Nie teraz — rzucił. — Nie dzisiaj. — Usiadł na brzegu łóżka i dotknął jej ramienia. — Ty nadal śnisz, Gwen. Musisz się obudzić. Coś ciężkiego opadło na łóżko obok. Usłyszała głośne miauknięcie. Zrozumiała, że wciąż jeszcze pławi się w mrocznych odmętach sennej rzeki. Nie pierwszy raz dała się porwać jej nurtowi. Przekraczała ją zawsze, kiedy wchodziła i wychodziła z transu śnienia na jawie. Ale ilekroć to robiła, starała się płynąć jak najszybciej. To miejsce było niebezpieczne, przerażające, o wielu niewidocznych głębinach. Gdy przekraczała rzekę, bała się, że jeśli szybko nie dotrze na drugi brzeg, kocioł kłębiącej się energii wciągnie ją w głęboką toń. Na szczęście miała duże doświadczenie w przekraczaniu rzeki snu. Wzięła głęboki oddech, żeby się uspokoić, po czym uaktywniła swój talent i wyrwała się zdradliwemu nurtowi. Teraz mogła pozwolić, by realny świat wokół niej przybrał materialną formę. Pierwsze, co ją uderzyło, kiedy szeroko otworzyła oczy, to fakt, że nie jest sama. Na brzegu łóżka siedział Judson. Widocznie zapomniała zamknąć przechodnie drzwi. Jeśli chodzi o senny trans, Gwen zawsze trzymała się jednej zasady: nigdy nie pozwalała sobie pogrążyć się w nim, jeśli wcześniej nie upewniła się, że jest sama i że nikt jej nie będzie przeszkadzał. A to dlatego, że już dawno się przekonała, że jej senne sesje, tak jak rozmowy z duchami, wzbudzają w ludziach lęk. Rozejrzała się dokoła. Siedziała na łóżku, oparta o poduszki. Miała na sobie koszulę nocną i biały frotowy szlafrok oraz kapcie, należące do wyposażenia pokoju. Max znowu miauknął i trącił ją łebkiem w ramię. Automatycznym ruchem pogłaskała kota po grzbiecie. Potem spojrzała na Judsona. Teraz, gdy jej zdolności nie były uaktywnione, nie widziała go już w otoczce ultraświatła. Mimo mroku panującego w pokoju zauważyła, że nadal jest w tym samym co wcześniej podkoszulku i spodniach khaki.
— O cholera — sapnęła. — Przepraszam. Powinnam była zamknąć drzwi. Nie chciałam cię wystraszyć. Judson nie wypuszczał jej ręki. — To był tylko sen — powiedział miękko. — Nie, to nie był tylko sen — odparła. — To był senny trans. I nie musisz udawać, że byłeś świadkiem czegoś normalnego. Ludzie wpadają w panikę, kiedy mnie widzą w takim stanie. Mówiłam ci, że przez moje zdolności mam spore problemy ze związkami. — A tak, racja. Mężczyźni z krzykiem uciekali z twojego łóżka. Ale wiesz, dla mnie to brzmi całkiem interesująco. — No, może nie uciekali, ale w czasach, kiedy jeszcze udawałam, że jestem normalna, i próbowałam się zakochać, doświadczyłam kilku bardzo krępujących rozstań. — Wiem, o czym mówisz — mruknął. — Moje uzdolnienia też często stawały mi na drodze. Mocniej ścisnął jej dłoń. Jego oczy nadal płonęły. Chociaż Gwen wiedziała, że już nie śni, wydawało jej się, że atmosfera w pokoju jest dziwnie nierealna. Miała wrażenie, że wokół niej kłębi się strzelająca iskrami energia, która rozbudzała i drażniła jej zmysły. W dolnych partiach ciała czuła płynne gorąco. Jakbym chodziła wysoko na linie, pomyślała znowu. Bez zabezpieczenia. — Zawsze podczas transu rozmawiasz na głos z duchami? — spytał Judson. Nie sprawiał wrażenia wystraszonego, raczej zaciekawionego. Max, wyraźnie znudzony, zeskoczył z łóżka i z podniesionym ogonem wymaszerował do drugiego pokoju. — Nie zawsze — odparła. — Ale w tym przypadku znowu rozmawiałam z Evelyn. Celowo pogrążyłam się w transie, bo chciałam sprawdzić, czy zdołam zrozumieć, co próbowała mi przekazać za pomocą mapy. Ona musi mieć jakieś znaczenie. W przeciwnym razie Evelyn nie ukryłaby jej w silniku. I nie zapisałaby tych słów na odwrocie zdjęcia. Judson spojrzał na mapę rozłożoną na kolanach Gwen. — I co? Znalazłaś we śnie jakieś podpowiedzi? — Nic konkretnego — odrzekła i odgarniając pasma włosów za uszy, starała się odtworzyć w pamięci wizje sprzed kilku minut. — W tym śnie wybrałam się w jakąś podróż. Jechałam od miasta do miasta. Chodziło o te, które Evelyn zaznaczyła kółkami na mapie. Jej
duch powiedział mi, że te miasta i zapisane na odwrocie mapy nazwiska są ważne. Ale mówił też, że powinnam wrócić do początku. — Do Wilby? — No właśnie... nie jestem pewna, o co chodzi. Pogrążyłam się w transie, bo założyłam, że punkty zaznaczone na mapie to miejsca nadnaturalnej aktywności, o których Evelyn zbierała informacje w Internecie. Potencjalne lokalizacje następnych odcinków Zjaw nocy. Myślałam, że któreś z nich może być jakąś wskazówką do zrozumienia tego, co się wydarzyło w Wilby. — Gwen wbiła palec w Reno. — Dotarłam aż tutaj, kiedy pokazała mi się Evelyn i kazała wrócić do początków. — Do Wilby. — Chyba tak. — Zacisnęła dłoń w pięść. — Czasami moje zdolności potrafią być bardzo frustrujące. — Masz za sobą długi dzień — przypomniał Judson. — Potrzebujesz odpoczynku. — Może i racja — przyznała. — Ty też powinieneś się wyspać. Przykro mi, że cię obudziłam. — Jeszcze nie spałem, a przynajmniej niezbyt twardo. Prychnęła cicho. — Wcale się nie dziwię, zważywszy na ten cały nadnaturalny zgiełk w twojej aurze. Judson się spiął. — Tylko nie zaczynaj ze swoimi terapeutycznymi mądrościami. Nie jestem w nastroju. — Już dobrze, dobrze, rozumiem. Ale tak na przyszłość, jeśli kiedyś uznasz, że potrzebujesz pomocy, żeby się porządnie wyspać, daj mi znać. Jestem jedyną terapeutką parapsychiczną w mieście i tak się składa, że specjalizuję się w leczeniu koszmarów. A ty należysz do rodziny Coppersmithów, więc na pewno stać cię na wykupienie u mnie sesji. — Zapamiętam to sobie, chociaż szczerze mówiąc, wolałbym poruszyć temat naszych problemów z partnerami. Znieruchomiała. — To znaczy? — Chętnie pogadałbym o możliwych rozwiązaniach. Gwen nagle poczuła, że brakuje jej tchu. W jej żyłach zatętniła krew, ale nie od przypływu adrenaliny, jakiego zawsze doświadczała, przekraczając rzekę snu. Ten nowy,
nieznany rodzaj podekscytowania był o wiele przyjemniejszy. Na pewno ostrzegał przed ryzykiem, nie widziała jednak żadnego powodu do lęku. Balansowanie na linie. Bez siatki zabezpieczającej. — Jesteś pewien, że nie przeszkadza ci, że rozmawiam z duchami? — zapytała. — To przecież nic wielkiego. — I nie uważasz, że jestem psychotyczką? — Spotykałem prawdziwych szaleńców i wiem, jak się zachowują. Wierz mi, ty się nie kwalifikujesz. — Skąd ta pewność? Uśmiechnął się leniwie. — Jestem medium, pamiętasz? — A tak, racja. — Odwzajemniła uśmiech. — Ciągle zapominam. Judson nachylił się, żeby wziąć ją w ramiona. Miała jeszcze czas na zmianę zdania, ale nie zamierzała tego robić. Kiedy ich usta się spotkały, ogarnęło ją silne przeświadczenie — to samo, jakie jej towarzyszyło, gdy dopływała do brzegów realnego świata po męczącej podróży do świata snów — że dotarła do bezpiecznej przystani. Przynajmniej na tę noc. Chwyciła ramiona Judsona, wyczuwając pod palcami twarde jak skała muskuły. W odpowiedzi usłyszała niskie, zduszone warknięcie — wyraz pożądania przekazany najbardziej pierwotnym językiem ze wszystkich. Nie przerywając namiętnego pocałunku, Judson pchnął ją na łóżko. Kiedy się na niej położył, przeszył ją silny dreszcz. Czuła na udach szorstki materiał jego spodni, kiedy się mościł między jej nogami. Wsunęła mu rękę pod podkoszulek i poczuła, że jego plecy są wilgotne od potu. Była pewna, że Judson uaktywnił swój talent. Ale nie skupił parazmysłów, tylko rozpostarł je szeroko, żeby lepiej wchłonąć surową energię namiętności, jaką generowali. Poszła w jego ślady i też szeroko otworzyła się na doznania. — Judson — jęknęła. — O mój Boże, Judson. Jej pocałunki były gorączkowe. Judson odpowiadał na nie namiętnymi, intensywnymi pieszczotami. Jakby oboje od dawna czekali na tę chwilę, a gdy już nadeszła, chcieli ją w pełni
wykorzystać. Spleceni w gorącym uścisku, przeturlali się po łóżku. Przez krótką i jakże podniecającą chwilę Gwen była na górze, gdzie mogła się napawać władzą. Ale zaraz Judson znów na niej leżał. Była zachwycona tym zmysłowym najazdem na jej ciało. W pewnym momencie chwycił ją za ręce i przeniósł je nad jej głowę. Ciężko dysząc i emanując gorącą, mroczną energią, popatrzył jej w oczy, a potem zaczął rozbierać. Zdjął z niej szlafrok i koszulę nocną, a gdy już była naga, zaczął ją obsypywać pocałunkami. Kiedy na wewnętrznej stronie uda poczuła lekkie ugryzienie, sapnęła głośno i mocniej zacisnęła palce zaplątane we włosy Judsona. Ale on nie przestawał jej pieścić. Czynił to dłońmi i ustami, aż w pewnej chwili, miękka jak roztopiony wosk, pomyślała, że dłużej nie wytrzyma. Na szczęście wtedy wypuścił ją z objęć i usiadł na skraju łóżka. Usłyszała cichy szelest i stuknięcie odkładanego na stolik nocny pistoletu. Judson rozebrał się do naga, po czym do niej wrócił. Rozchyliła przed nim nogi, a gdy położył się między nimi, zarzuciła mu je na biodra. Wtedy w nią wszedł. Zaszokowana gwałtowną i głęboką inwazją, znowu sapnęła. Ale jej ciało szybko dostosowało się do nowej sytuacji. Czując, jak jej pulsujące wnętrze zaciska się na męskości Judsona, pomyślała, że jest teraz jej więźniem i że go nie wypuści, dopóki nie wypełni złożonych jej wcześniej intymnych obietnic. Poruszał się w niej wolno i miarowo, prowadząc na szczyt rozkoszy, aż w końcu poczuła, że dłużej nie zniesie tego słodkiego napięcia przeszywającego całe ciało. Ekstaza przelała się przez nią falami. To było porażające doświadczenie — jeszcze nigdy czegoś takiego nie przeżyła. Z jej rozchylonych warg wydarł się okrzyk zdumienia i zachwytu. Judson osiągnął spełnienie chwilę później. Gwen mogłaby przysiąc, że w tym momencie ich aury weszły w rezonans i zlały się w jedno. To było dziwnie niepokojące, ale zarazem bardzo intymne doznanie. Jakby przez ułamek sekundy patrzyli sobie w dusze. Ja cię znam, Judsonie Coppersmicie, przemknęło jej przez głowę. Czekałam na ciebie.
Rozdział 18
BRZĘCZENIE DZWONKÓW WIETRZNYCH rozchodziło się po całym domu, ale Louise Fuller wiedziała, że ten dźwięk nie posiada wystarczającej mocy, by powstrzymać demona. Przychodził i odchodził, kiedy chciał. Od jego ostatniej wizyty minęły miesiące. Ilekroć demon odchodził, Louise modliła się, żeby już więcej nie wracał. Lecz on znowu się pojawił. Czuła jego obecność. Zatrzymała się na środku ciemnej piwnicy, kierując światło latarki na szczyt schodów. Demon zbliżał się korytarzem. Słyszała jego kroki. Światła w całym domu zgasły kilka minut wcześniej. Louise zeszła do piwnicy, aby sprawdzić korki, ale już wtedy przeczuwała, że demon zastawił na nią pułapkę. Pytanie tylko, po co zadał sobie aż tyle trudu, żeby ją zwabić do ciemnej piwnicy? Demon kontrolował ją od lat. Oboje wiedzieli, że jest jego niewolnicą, bo chociaż czasami próbowała mu się przeciwstawić, w końcu jednak zawsze robiła to, co chciał. I dzisiaj też tak będzie. Tylko dlaczego zwabił ją do piwnicy? Kroki w korytarzu zbliżały się. Dzwonki brzęczały coraz głośniej. Ich dźwięk był naglący, desperacki, złowieszczy. Ogłaszał bliski koniec. Wreszcie demon pojawił się na szczycie schodów — spowita w mroku ciemna sylwetka na tle słabej poświaty palącej się w korytarzu lampki bezpieczeństwa. — Witaj, Louise — rzekł. — Muszę ci powiedzieć, że te twoje dzwonki robią się coraz bardziej irytujące. Na szczęście nie będziesz ich już więcej wytwarzała. Demon uniósł rękę i Louise owiał chłód. Miała wrażenie, że jej serce zamienia się w sopel lodu. Teraz już wiedziała, po co demon zmusił ją do zejścia do piwnicy. Nie miała stąd drogi ucieczki. Nie mogła się nigdzie ukryć. Była w pułapce. Od zawsze przeczuwała, że któregoś dnia demon ją zabije. I ten dzień właśnie nadszedł. Jakaś część jej umysłu cieszyła się na tę myśl. Wreszcie jej męczarnie dobiegną końca.
Jednak niespodziewanie z głębin jej duszy wypłynął na powierzchnię dziwny, nieznany wcześniej gniew. Ten wewnętrzny głos mówił, że ktoś ją pomści. Do miasta przybyła druga wiedźma i przywiozła ze sobą człowieka mocy. Prędzej czy później oboje się tu zjawią i zaczną zadawać pytania w sprawie Evelyn i reszty. Louise wiedziała, że nie będzie już wtedy żyła, ale to jej nie martwiło. Gwendolyn Frazier potrafiła się kontaktować z duchami.
Rozdział 19
JUDSON LEŻAŁ NA ŁÓŻKU ZAPATRZONY W SUFIT. Jedną rękę trzymał pod głową, drugą otaczał miękkie, wtulone w niego ciało Gwen. Oboje nadal byli spoceni po intensywnym seksie, a w powietrzu unosił się zapach namiętności. Judson czuł się wspaniale — był usatysfakcjonowany pod każdym możliwym względem. — Wiesz, to było dziwne — odezwała się Gwen. W jej głosie pobrzmiewało tyle powagi i oszołomienia, że Judson nie mógł się powstrzymać i wybuchnął śmiechem. Gwen dźwignęła się w górę i wsparta na łokciu, obrzuciła go groźnym spojrzeniem. — A ciebie co tak bawi? — spytała podejrzliwie. — Nic, absolutnie nic — odrzekł, natychmiast poważniejąc. — Przecież widzę, że ci wesoło. Zanurzył palce w jej splątane włosy, delikatne w dotyku jak pasma jedwabiu. Magiczne oczy Gwen płonęły w ciemności niczym dwa ogniska. — No, może trochę — przyznał. — Po prostu podobało mi się, jak krzyczałaś. — Wcale nie krzyczałam. Przywołał w pamięci ostatnie chwile i uśmiechnął się. — Krzyczałaś — powtórzył z naciskiem. — Gdybym cię nie uciszył pocałunkiem, obudziłabyś cały zajazd. — Czy ktoś ci już mówił, że jesteś arogancki? — Stwierdziłem tylko fakt, proszę pani. — Nie spodziewałam się tego, co się stało — wyznała, lekko się rumieniąc. — Po prostu dałam się zaskoczyć. To wszystko. — A ja od początku wiedziałem, że będzie nam ze sobą dobrze. — Hm... Zmarszczył brwi, wyraźnie zaniepokojony. — Chcesz powiedzieć, że tobie nie było dobrze? — zapytał niepewnie. — Bo jeśli tak,
możemy to powtórzyć. — Nie, nie, było okej. — Okej? — Judson usiadł. — Tylko okej? — Było trochę tak, jakbym to robiła pierwszy raz. — Chodzi ci o pierwszy raz z kimś, kto też jest medium? — To też, ale przede wszystkim myślałam o tym, że po raz pierwszy miałam orgazm bez wspomagania się małymi domowymi urządzeniami. Judsona zalała fala ulgi, a po niej uczucie uniesienia. Roześmiał się i opadł na poduszki, a potem znowu przyciągnął Gwen do siebie. — Trochę mnie wystraszyłaś, Magiczne Oczy — szepnął. — Ale cieszę się, że mogłem się przydać. Pamiętaj, że zawsze jestem do usług. — No wiesz, jak możesz tak mówić? — obruszyła się i dała mu kuksańca w ramię. — Au. To co chciałabyś, żebym powiedział? — Nie wiem, ale na pewno nie coś tak prostackiego. Ujął jej twarz w dłonie. — To może: to była moja najpiękniejsza noc i zapamiętam ją do końca życia. — Gwen nie wyglądała na przekonaną. — Gdyby to jeszcze była prawda. — To jest prawda. Jej pełne wargi ułożyły się w kpiący uśmieszek. — No cóż, nawet jeśli nie, i tak brzmi to znacznie lepiej niż pamiętaj, że zawsze jestem do usług. — Masz rację. A teraz opowiedz o tym chłopaku, który z krzykiem uciekł z twojego łóżka. Zaskoczona, kilka razy zamrugała gwałtownie. — Jesteś pewien, że chcesz słuchać opowieści o moim nudnym życiu miłosnym? — Chcę o tobie wiedzieć wszystko. — No cóż, chłopak wcale nie uciekł z łóżka, a poza tym było dwóch chłopaków, nie jeden. — Co ty opowiadasz, u licha? Dwóch? — Miałam trzynaście lat — wyjaśniła. — Dopiero co przywieźli mnie do Summerlight.
Jeszcze nie znałam Nicka i Abby, więc czułam się bardzo samotna i wystraszona. Dwóch chłopaków przydybało mnie przy schowku z pościelą i wciągnęło do środka. — Łobuzy — warknął Judson. — Byłam przerażona, zrozpaczona i wściekła. Broniłam się, czym tylko mogłam, i okazało się, że miałam do dyspozycji więcej, niż sądziłam. — Wykorzystałaś swój talent? — To było zaskoczenie dla całej trójki, uwierz mi — rzuciła. — Moje zdolności nie były jeszcze w pełni rozwinięte i dopiero się uczyłam nad nimi panować. Naprawdę nie miałam pojęcia, do czego jestem zdolna, dopóki nie usłyszałam, że jeden z tych padalców wrzeszczy wniebogłosy, patrząc na mnie takim wzrokiem, jakby zobaczył potwora. Mimowolnie wprowadziłam go w trans snu — w koszmar na jawie. — Potrafisz to robić? — Jasne. Oczywiście wymaga to fizycznego kontaktu. Ale właśnie dzięki tej umiejętności wprowadzam moich klientów w trans. Właśnie tak to działa. I jeśli chcę, mogę sprawić, żeby to doświadczenie było... bardzo nieprzyjemne. — Rozumiem. Co było dalej z tymi chłopakami? — Kiedy pierwszy spanikował, drugi też się wystraszył. Puścili mnie, jakbym ich parzyła w ręce, i rzucili się do ucieczki. Ale kiedy otworzyli drzwi, wpadli na Nicka. Nick czuł, że dzieje się coś złego, i chciał to sprawdzić. — Mówisz o Nicku Sawyerze, twoim przyjacielu? — Tak — uśmiechnęła się. — Nick twierdzi, że urodził się na włamywacza. W ciemności widzi lepiej niż większość z nas za dnia. I mogę się założyć, że jeszcze nie znalazł się taki zamek, którego nie umiałby otworzyć. Czasami żartuje, że gdyby nie Abby i ja, zrobiłby karierę jako złodziej biżuterii. Namówiłyśmy go, żeby zamiast tego wszedł w podziemny rynek księgarski i zajął się starymi unikatowymi książkami o paranormalnym pochodzeniu. — Co Nick zrobił tym socjopatom, którzy cię zaatakowali? — Tego, który pierwszy wyszedł ze schowka, walnął o ścianę z taką mocą, że złamał mu nos. Drugiego spuścił ze schodów. Rezultatem był złamany nadgarstek i kilka pękniętych żeber. — Czy te łobuzy komuś się poskarżyły? — Jasne, ale dyrekcja szkoły nie potraktowała ich poważnie. Byli znani z tego, że znęcają się nad kolegami, a Nick był od nich mniejszy. Wygląda raczej jak zawodowy tancerz niż
uliczny zabijaka. Tak czy inaczej, od tamtego dnia tworzyliśmy z Nickiem i Abby paczkę przyjaciół. Trzymaliśmy się razem aż do matury. I nadal jesteśmy jak rodzina. Judson zdawał sobie sprawę, że to idiotyczne, ale nie potrafił opanować ukłucia zazdrości. — Czy Nick był twoją szkolną miłością? — zapytał. Gwen pokręciła przecząco głową. — Nick jest gejem. Był dla mnie jak brat, a nie chłopak. Zresztą na prawdziwe randki zaczęłam się umawiać dopiero po skończeniu Summerlight. — Żadnych szkolnych dyskotek? Balu maturalnego? Wypadów samochodem w ustronne miejsca? — Nie, nie i nie. Coś takiego nie zdarza się w szkole z internatem, w której w oknach są kraty. — Brzmi to ponuro. Gwen się skrzywiła. — Summerlight nie było zwyczajnym liceum. Uczęszczali do niego uczniowie z problemami. Niektórzy byli bardziej zaburzeni od innych. A kilku było wręcz niebezpiecznych. Atmosfera w szkole nie sprzyjała randkom, wierz mi. Zresztą nie wolno nam było wychodzić poza teren. — Czy wszystkie dzieciaki miały parapsychicznie uzdolnienia? — Nie, część rzeczywiście była zaburzona. Ale zdecydowaną większość cechowało to, co Nick, Abby i ja kojarzyliśmy z różnymi formami parapsychicznych uzdolnień. Właśnie to przyciągnęło Evelyn do tej szkoły. W jakiś sposób dowiedziała się, że w Summerlight jest sporo uczniów z parapsychicznym potencjałem. Abby i Sam odkryli ostatnio, że szkoła planowo wyszukiwała uczniów o parapsychicznych właściwościach. — Sam coś mi o tym wspominał. — W wyniku zakrojonych na szeroką skalę poszukiwań do szkoły trafiło sporo autentycznych szaleńców. Przypuszczam, że wyrośli na bardzo niebezpiecznych osobników — zauważyła Gwen. — Jak ci dwaj dranie, którzy na ciebie napadli. Wiesz, co się z nimi stało? — Nie. Po wydarzeniach tamtego dnia trzymali się z daleka od naszej trójki. Kiedy skończyliśmy Summerlight, nawet przez myśl nam nie przeszło, żeby utrzymywać kontakt z
byłymi kolegami szkolnymi. Ale muszę powiedzieć, że Summerlight nauczyło nas pewnej bardzo przydatnej rzeczy. — Czyli? — zainteresował się. — Jak udawać, że jest się normalnym — wyjaśniła. — Ale to przecież prawie niemożliwe w bliskich relacjach, czy to przyjacielskich, czy miłosnych. — Racja, sam to wiesz najlepiej — zgodziła się Gwen. — No tak. Tyle że w przeciwieństwie do ciebie, ja dorastałem w rodzinie, która akceptowała to, że Sam, Emma i ja jesteśmy inni. — Uśmiechnął się. — A ściślej mówiąc, tata to akceptował. Mama wciąż udaje, że nasza trójka jest zupełnie normalna, chociaż w głębi duszy zna prawdę. — Matki zawsze znają prawdę o swoich dzieciach, nieważne, czy się do tego przyznają czy nie — powiedziała Gwen. — Możliwe — przyznał. — No dobrze, incydent w schowku tłumaczy, jak odkryłaś, że potrafisz tak wystraszyć faceta, że ucieknie przed tobą z krzykiem. Ale to był przypadek, kiedy wykorzystałaś swoje uzdolnienia, bo musiałaś się bronić. Nadal nie rozumiem, dlaczego faceci uciekają z krzykiem z twojego łóżka. Co takiego im robisz? — Zapewniam, że nic, co można nazwać umyślnym działaniem — mruknęła. — To znaczy? Skrzywiła się. — Problemem jest moja aura. Kiedy zasypiam, śnię intensywniej od większości ludzi. Aura mojego snu wpływa na wszystkich, którzy mają ze mną fizyczny kontakt. Jeśli dana osoba też jest pogrążona we śnie, prądy moich marzeń sennych mogą przytłoczyć prądy snu drugiej osoby. Jak już mówiłam, rezultatem są bardzo nieprzyjemne koszmary. — Cóż, to wyjaśnia przynajmniej jedną rzecz — rzekł Judson z satysfakcją w głosie. Gwen wysoko uniosła brwi. — Dotyczącą mojego życia miłosnego? — Nie, dotyczącą Zandera Taylora i powodu, który go zmusił do rzucenia się z wodospadu. Wprowadziłaś go w trans i wywołałaś u niego koszmar, prawda? A Taylor ze strachu oszalał? Gwen zamknęła oczy.
— Wiedziałam, że prędzej czy później na to wpadniesz. — Wykonałaś dobrą robotę. Uniosła powieki i popatrzyła na niego z napięciem. — Nie przeszkadza ci, że potrafię wywołać u ludzi tak intensywne koszmary, że uciekając przed nimi, mogą się zabić? Poklepał ją po nagim ramieniu. — Każdy z nas ma na sumieniu jakieś grzeszki. — To bardzo tolerancyjne podejście, ale ja z powodu tych grzeszków jestem główną podejrzaną o kilka morderstw. Przeszłych i obecnych. Niektórzy powiedzieliby nawet, że jeśli chodzi o śmierć Zandera Taylora, jestem winna. — Jego śmierć nie była dla świata zbyt dotkliwą stratą — zauważył Judson. — Nie traktujesz tego serio, prawda? — Ależ skąd, jestem bardzo poważny — zaprzeczył. Ujął jej twarz w dłonie i całował Gwen do chwili, aż przestała mówić i przytuliła się do niego. Jakiś czas później obudziło go delikatne potrząsanie. — Judson — usłyszał głos Gwen. — Co? O co chodzi? — zapytał, nie otwierając oczu. — Judson, obudź się. Naglący ton w jej głosie sprawił, że natychmiast oprzytomniał. Usiadł na łóżku, uaktywnił zmysł parawidzenia i rozejrzał się po pokoju, szukając zagrożenia. Ale nie dostrzegł niczego niebezpiecznego. — Co się stało? — spytał. — Nic. — Gwen klęczała wśród skotłowanej pościeli. Jej oczy lśniły podekscytowaniem. — Właśnie w tym rzecz. Judson opadł na poduszkę. — Czegoś tu nie rozumiem. Jeśli nie dzieje się nic złego, dlaczego, u licha, zachowujesz się, jakby coś jednak było nie w porządku? — Oboje zasnęliśmy. — Fakt. To bardzo przyjemne uczucie. Ostatnio rzadko mi się zdarza dobrze wyspać, a
potrzebuję odpoczynku. Na kłopoty ze snem nie ma lepszego lekarstwa niż udany seks. Jest znacznie skuteczniejszy od pigułek nasennych. — Masz rację, ale nadal nie łapiesz, o co mi chodzi. Zasnęliśmy, Judson. W jednym łóżku. Ja śniłam, a ty nawet nie drgnąłeś. — Nigdy się nie wiercę — mruknął. — To irytujące dla innych. — Ja nie żartuję, Judson. Jesteś pierwszą osobą w moim dorosłym życiu, która śpiąc obok mnie, nie zareagowała źle na aurę moich marzeń sennych. — Ach, o to chodzi. — Judson przeciągnął się i rozprostował ręce nad głową. — Szczerze mówiąc, wcale nie zakładałem, że ucieknę z krzykiem z twojego łóżka. Gwen zignorowała tę uwagę. — Chciałam odesłać cię do twojego pokoju, ale nie zdążyłam, bo zasnęłam. I ty też. — To pewnie wynik wyczerpania wysiłkiem fizycznym — zgadywał. — Spałeś naprawdę twardo. — Wiem, i z chęcią spałbym dalej. Mogę? — Mam pewną teorię — oznajmiła Gwen, jakby go nie słyszała. — To tylko teoria, ale jest w niej pewna logika. — I pewnie muszę jej wysłuchać, zanim pozwolisz mi znowu zasnąć? — Tak, musisz. — Gwen miała wyraźny problem z opanowaniem ekscytacji. — Myślę, że ponieważ sam posiadasz silne uzdolnienia, jesteś na mnie uodporniony. Uniósł palec, uciszając ją gestem. — Akurat tu się mylisz, Magiczne Oczy. Zmarszczyła czoło. — Jak to? Co masz na myśli? — Można o mnie powiedzieć wszystko, ale nie to, że jestem na ciebie uodporniony. Sytuacja wygląda wręcz odwrotnie. Po tych słowach przyciągnął Gwen i znów zamknął jej usta pocałunkiem, żeby nie zaczęła mówić.
Rozdział 20
OBUDZIŁ SIĘ, czując, że Gwen dyskretnie wyślizguje się z łóżka. Pewnie chce iść do łazienki, pomyślał. Ale kiedy zobaczył, że włożyła szlafrok i schyliła się po mapę, która wcześniej spadła na podłogę, zrozumiał, że chodzi o coś innego. Podciągnął się i oparł na łokciach. — Wszystko w porządku? — spytał. — Co? — Gwen była zaskoczona, że Judson nie śpi. — A tak, przepraszam. Nie chciałam cię budzić, ale sama kilka minut temu się obudziłam i postanowiłam, że jeszcze raz wybiorę się w senną podróż. Wróciłam do początku, do Wilby, i wreszcie dostrzegłam schemat. — Przeszła do stołu i rozłożyła na nim mapę. — Tylko coś się w nim nie zgadza. Poruszenie w jej głosie sprawiło, że Judson natychmiast oprzytomniał. Odrzucił kołdrę, włożył spodnie i podszedł do stołu. — Wyjaśnij mi, co to za schemat i co z nim jest nie tak — poprosił. — Przed wejściem w trans myślałam, że na mapie są zaznaczone miasta i miejsca, które Evelyn zamierzała odwiedzić w celach badawczych. Ale tych miast jest za dużo. — Wspominałaś, zdaje się, o sześciu? — No właśnie, a to o cztery, może nawet o pięć za dużo. Rzecz w tym, że Wesley ma ograniczony budżet. Nie pokryje kosztów przelotów i zakwaterowania ekipy, zanim nie będzie stuprocentowo pewny, że lokalizacja jest właściwa. Mało prawdopodobne, żeby Evelyn wybrała aż sześć miast do następnego odcinka Zjaw nocy. A gdyby rozpoczęła pracę nad jakimś dużym projektem, związanym z większą liczbą miast, na pewno omówiłaby to ze mną i prawdopodobnie także z Wesleyem. Judson oparł dłonie na blacie i uważnie przyglądał się mapie z zaznaczonymi miejscowościami. — Uważasz, że te miasta coś ze sobą łączy? — spytał. — Coś związanego ze zjawiskami nadnaturalnymi? — Nie. To znaczy niezupełnie. Na pewno nie chodzi o legendy o nawiedzonych domach
i wirach nadnaturalnych. W moim śnie Evelyn kazała mi wrócić do początku. Oczywiście to nie ona, ale własna intuicja próbowała mi uzmysłowić, że chodzi o ten sam schemat, jaki odkryłyśmy po śmierci Zandera Taylora. Ostatnie zdanie podziałało pobudzająco na zmysły Judsona. — Zidentyfikowałyście wtedy miejsca jego wcześniejszych morderstw i doszłyście do wniosku, że Taylor polował na osoby przypisujące sobie posiadanie zdolności parapsychicznych. — Odwrócił mapę na drugą stronę i spojrzał na sześć zapisanych tam nazwisk. — Daj mi parę minut, muszę coś sprawdzić w Internecie. Dziesięć minut później zamknął stronę nekrologów z internetowej gazety i odhaczył ostatnie nazwisko na liście, którą doktor Ballinger sporządziła na odwrocie mapy. — Wszystko się zgadza — powiedział. — Sześć miast, sześć zgonów, każdy z przyczyn naturalnych, mniej więcej w okresie ostatnich osiemnastu miesięcy. Nazwiska zmarłych osób pasują do nazwisk na mapie. Ale nawet jeśli ktoś znowu zabija aparatem, to tym razem kieruje się innymi motywami. — Jak to? — Żadna z ofiar nie była praktykującym medium, czy to prawdziwym, czy fałszywym. Ani jedna z tych osób nie utrzymywała się z pracy w fachu, w którym potrzebne są nadnaturalne zdolności. Przynajmniej nie wspomniano o tym w nekrologach. — Nie wiem, o co w tym chodzi, ale wygląda na to, że ktoś znowu zabija, używając nadnaturalnych środków, tak samo jak Zander Taylor. — Gwen zabębniła palcami o blat stołu. — A Evelyn jakimś cudem to wykryła. — Być może morderca zorientował się, że go wyśledziła, więc ją zabił — zasugerował Judson. — Tak właśnie myślę — odparła. Judson pogrążył się w zadumie. — Morderca wykradł komputer Evelyn i jej komórkę, żeby pozbyć się wszelkich śladów, które mogłyby doprowadzić do niego policję. — Ale nie wiedział o mapie i o tym, gdzie jest ukryta — dodała Gwen. — Albo nie mógł przejść silnika lustrzanego. Mówiłam ci, że nie każdy potrafi znieść promieniowanie psi, jakie emituje ta maszyna. Tak czy inaczej, coś mi tu wciąż nie pasuje. Skąd ta zmiana schematu?
— Wiemy, że Taylor nie żyje — przypomniał Judson. — Jeżeli mamy do czynienia z innym zabójcą, to inny może być też schemat jego działania, jak również typ ofiar. Jestem pewien, że ofiary coś ze sobą łączy. Musimy tylko dowiedzieć się, co to takiego. — Kimkolwiek jest morderca, na pewno mieszka w Wilby — orzekła Gwen. — To ktoś, kto znał Taylora i postanowił go naśladować. Może jakiś psychopatyczny naśladowca, kopiujący zbrodnie opisywane w prasie. — Całkiem możliwe. No i wiemy o nim coś jeszcze poza tym, że mieszka w Wilby. Gwen uniosła wzrok znad mapy. W jej spojrzeniu pojawił się błysk zrozumienia. — Zabójca posiada wystarczające zdolności parapsychiczne, żeby posługiwać się aparatem — powiedziała. — Szukamy kolejnego medium.
Rozdział 21
ELIAS COPPERSMITH PRZYJECHAŁ wielkim czarnym SUV-em z przyciemnianymi szybami. Gwen stała z Judsonem w lobby i przyglądała się, jak wielki samochód sprawnie parkuje na wolnym miejscu przed zajazdem. — Twój brat Sam też jeździ SUV-em, prawda? — zapytała. — Tak. Bo co? — mruknął Judson, nie odrywając wzroku od samochodu za oknem. — Nic, po prostu jestem ciekawa, skąd wasze zamiłowanie do tych wozów — odparła. — Ty też masz SUV-a. Chyba nawet ten sam model. — Rabat dla firm — wyjaśnił. To raczej geny Coppersmithów sprawiają, że ciągnie ich do dużych samochodów, pomyślała Gwen. Inni nadziani faceci na ogół wolą lśniące czerwone ferrari lub porsche. Ze środka zajazdu trudno było zobaczyć osoby w SUV-ie, ale Gwen i tak doznała lekkiego szoku, kiedy otworzyły się drzwi od strony pasażera. Na ziemię zeskoczył wysoki, szczupły mężczyzna, który idealnie nadawałby się do roli szeryfa w klasycznym westernie. — To ojciec — poinformował Judson. — Przyjechał wcześniej, niż zapowiadał. Musiał wyruszyć zaraz po północy. Ciekawe, kto siedzi za kółkiem? Pewnie jeden z firmowych ochroniarzy. — Twój ojciec aż tak się boi o geodę, że zabrał ze sobą uzbrojoną eskortę? — Dobrze znam tatę i jego opinię o Hanku Barrecie, więc możesz być pewna, że nie tylko eskorta jest uzbrojona — odpowiedział Judson tonem zabarwionym lekką ironią. Gwen pomyślała o pistolecie, który nosił przy kostce, a także o tym, że zamiłowanie do broni może być kolejną rodzinną cechą Coppersmithów. — Lepiej wyjdę i powiem, że dotarł pod właściwy adres. Zaraz wracam — zapowiedział i ruszył w stronę przeszklonych drzwi frontowych. Gwen obserwowała rodzinne przywitanie przez okno, tłumiąc rodzące się w jej sercu uczucie tęsknego smutku. Zauważyła, że Judson i jego ojciec nie uściskali się. Niemniej łącząca ich więź była tak silna, że wyczuwała ją nawet z miejsca, w którym stała. Siła kochającej się rodziny, pomyślała. Nic jej nie dorówna.
W tym momencie otworzyły się drzwi kierowcy i z samochodu wysiadł z gracją tancerza elegancko ubrany przystojny mężczyzna o platynowych włosach ostrzyżonych bardzo krótko, w stylu wojskowym. Od stóp do głów odziany był w modną i bardzo kosztowną czerń — czarny golf, czarne spodnie, czarne mokasyny. Gwen była przekonana, że każda część jego garderoby posiada metkę znanego projektanta. Zalała ją fala radości. Ona też miała rodzinę. Co z tego, że przyszywaną? Pobiegła przez lobby do drzwi i wypadła na parking. — Nick! — zawołała. — Skąd się tu wziąłeś? Nick Sawyer uśmiechnął się szeroko, prezentując dwa rzędy śnieżnobiałych zębów, i rozpostarł ramiona. Gwen wpadła w objęcia przyjaciela, a on poderwał ją z ziemi i wraz z nią okręcił się na piętach. Kiedy wreszcie postawił ją na nogach, mocno go uściskała. — Przyjechałem sprawdzić, co u ciebie słychać — oznajmił. — Kiedy ostatnim razem jedna z moich sióstr zadała się z Coppersmithami, ledwie uszła z życiem. Mam nadzieję, że tobie nic takiego nie grozi. Gwen roześmiała się. — Ależ skąd. Wszystko jest w jak najlepszym porządku. U jej boku jak duch zmaterializował się Judson, który zmierzył Nicka krytycznym spojrzeniem. — To pewnie ty jesteś ten włamywacz. — Dla ciebie handlarz starymi książkami — odparł chłodno Nick. — Tak, oczywiście. — Oczy Judsona zamigotały rozbawieniem. — Taki, co to trzyma łom w bagażniku samochodu. — Każdy powinien mieć jakieś hobby — mruknął Nick i zwrócił się do Gwen. — A tak przy okazji, w bagażniku leży walizka. Abby spakowała dla ciebie kilka ciuchów. Wiedziała, że nie planowałaś dłuższego pobytu w Wilby, więc uznała, że przyda ci się coś świeżego do przebrania. Gwen uśmiechnęła się, czując, jak jej serce wypełnia się ciepłem. — Taka jest właśnie moja siostra. Nigdy o mnie nie zapomina, nawet kiedy ma na głowie przygotowania do własnego ślubu.
Rozdział 22
MÓWIĘ CI, że w całą tę historię na pewno wplątany jest Hank Barrett — upierał się Elias. — Brudną robotę zlecił synowi. To jedyne sensowne wytłumaczenie. Elias stał w pokoju Judsona przy oknie, przez które mógł dostrzec rzekę, pobłyskującą za gęstym zagajnikiem z jodeł i sosen. Nigdy nie czuł się pewnie w zalesionym terenie. Denerwował się, kiedy otaczały go drzewa zasłaniające światło i ograniczające widoczność. Zdecydowanie wolał otwarte przestrzenie pustyni, gdzie człowiek widział, co się do niego zbliża. Cała czwórka — wraz z kotem, największym, jakiego Elias w życiu widział — zgromadziła się w małym saloniku Gwen. Kocur siedział obok niej na staroświeckim fotelu. Judson stał przed kominkiem, opierając się o gzyms. Nick, wygodnie rozparty w drugim fotelu, metodycznie oczyszczał tacę stojącą obok na małym stoliku z fantazyjnych maleńkich kanapek. Był głodny, ponieważ Elias, mając na względzie odległość dzielącą Wilby od Seattle, zabronił Nickowi zatrzymywać się na posiłek, grożąc pozostawieniem go na poboczu. — Mylisz się, tato — odparł Judson. Nietrudno było zauważyć, że z trudem zachowuje cierpliwość. — To nie jest jedyne sensowne wytłumaczenie. W gruncie rzeczy, jest wręcz pozbawione sensu. Cholera, żadne z moich dzieci tego nie rozumie, złościł się w duchu Elias, zaciskając dłonie na brzegu parapetu. Obaj synowie i córka zdawali sobie sprawę, że należąca do Barretta firma Helicon Stone to poważna konkurencja, po której można się spodziewać twardych i bezwzględnych posunięć. Dzieciaki nie pojmowały jednak, jak wielką osobistą niechęć żywił od lat Barrett wobec Coppersmith Inc. Nie były przy tym, kiedy ślubował, że zniszczy wszystko, co Elias zbudował, wszystko, co było drogie jego sercu. Nie bardzo też chciały wierzyć ojcu, gdy je przekonywał, że Barrett zaraził tą niechęcią również swojego syna Gideona. Na ich korzyść przemawia tylko fakt, że żadne nie zna całej historii, pomyślał Elias. Znała ją tylko Willow, ale nie zdradziła tajemnicy. — Skąd ta pewność, że Barrett nie ma z tym nic wspólnego? — zapytał na głos. — Już ci tłumaczyłem — powiedział Judson beznamiętnym tonem. — Gdyby to Gideon
chciał wykraść skałę, działałby o wiele subtelniej, a poza tym prawdopodobnie osiągnąłby swój cel. Tymczasem to my mamy geodę. Elias chrząknął wymownie. Dobrze znał ten wyraz niewzruszonego uporu na twarzy syna. Ilekroć skarżył się żonie, że żadne z ich dzieci nie wydaje się zainteresowane przejęciem sterów Coppersmith Inc., Willow przypominała mu, że cała trójka odziedziczyła po nim nie tylko inteligencję i upodobanie do skał i kryształów, ale też gigantyczny upór i nieustępliwość. Żadne nie wytrzymałoby z tobą w pracy dłużej niż pięć minut, powtarzała. Musiałbyś odejść, żeby któreś zechciało zająć twoje miejsce. Ale ja przecież nie mogę odejść, myślał. Przynajmniej do chwili, aż upewni się, że firmie i rodzinie nic nie grozi ze strony Hanka Barretta. Już dawno powinien był pozbyć się go w staroświecki sposób i zakopać na pustyni. Nikt nie odnalazłby ciała i teraz miałby problem z głowy. Jednak ten prosty, czysty sposób pozbycia się kłopotów nie wchodził w grę. Willow stanowczo się temu sprzeciwiła. Zresztą, jak się nad tym zastanowić, niełatwo zabić kogoś, kto nieraz w opałach ratował ci tyłek i komu równie często się ten tyłek ratowało. Niektórych granic nie wolno przekraczać. To powszechnie znana zasada. — Nie możesz mieć pewności, że Barrett nie maczał palców w morderstwie — upierał się. Ale wiedział, że jego rozumowanie nie jest pozbawione wad. Judson miał rację. Wilby to małe miasteczko. Gdyby Gideon Barrett przyjechał tu po geodę, na pewno odnalazłby ją i wykradł. Ze swojego fotela odezwała się Gwen. — O tym Barrecie i Helicon Stone wiem niewiele. Tylko tyle, ile usłyszałam od Judsona — zaczęła. — Za to dobrze znałam Evelyn Ballinger i sytuację w Wilby. Zgadzam się z Judsonem. Wątpię, żeby Evelyn zabił ktoś spoza miasta. To był ktoś stąd, kto miał osobiste powody. — Czyżby? — Elias odwrócił się w jej stronę. Dobrze wiedział, że jest w nastroju, który Willow nazywała niebezpiecznym, ale trudno, sytuacja była poważna. — A skąd to przekonanie, panno Frazier? Jest pani detektywem? — Nie, ale potrafię odnieść się do problemu, zachowując zdrowy rozsądek — odparła chłodno. — Uważam, że takie podejście jest o wiele bardziej pomocne niż pozwalanie, żeby stare
urazy mąciły mi jasność myślenia. Elias uniósł brwi. Tego się nie spodziewał. Przyglądał się Gwen z rosnącym zainteresowaniem. Mało kto spoza rodziny miał odwagę stawiać go do pionu. Willow twierdziła, że działa na ludzi onieśmielająco. I bardzo dobrze. To, że ludzie się go bali, bywało pomocne. Ale Gwen Frazier wcale nie sprawiała wrażenie onieśmielonej. Siedziała w fotelu z nogą założoną na nogę, emanując pewnością siebie pasującą do spojrzenia, które mówiło: nie boję się ciebie. Zerknął na syna, przyłapując go na tym, że się uśmiecha. To zaskoczyło go jeszcze bardziej niż odkrycie, że Gwen ma pazurki. Wszyscy w rodzinie wiedzieli, że od ostatniego zadania na wyspie Judson rzadko się uśmiechał. Uciekając przed ludźmi, skrył się w małym miasteczku w Oregonie, by tam leczyć się z ran. Elias go rozumiał. Po zdradzie i otarciu się o śmierć mężczyzna potrzebuje czasu, żeby dojść do siebie. Przypuszczał też, że wybuch w podziemnej grocie spowodował szkody niewidzialne dla oka. Rodzina ustaliła, że Judsonowi należy się odpoczynek. Wydawało się jednak, że Gwen Frazier i dość proste śledztwo w sprawie morderstwa były dokładnie tym, czego syn potrzebował. Nick parsknął śmiechem i sięgnął po ostatnią kanapkę. — Witam w moim świecie — zwrócił się do Gwen. Wepchnął filigranową kromkę do ust i otrzepał dłonie z okruszyn. — Musiałem wysłuchiwać obecnego tu Wyatta Earpa i jego utyskiwań na tych okropnych Barrettów przez całą drogę z Seattle. Daję słowo, było to bardzo nużące. Judson obrzucił go kpiącym spojrzeniem. — Znudziłeś się już po kilku godzinach? Ciekawe, jak byś się czuł, gdybyś przez całe życie musiał słuchać tych narzekań na Barretta i jego syna. Kiedy byliśmy dziećmi, nasza matka musiała wprowadzić zasadę „żadnych Barrettów” podczas posiłków i na wakacjach. — Nie żartuj — mruknął Nick tonem wyrażającym absolutny brak zainteresowania. — Wykłady staruszka o waszych przyszłych konkurentach w biznesie psuły wam pewnie wypady do Disneylandu. Doprawdy, to musiała być straszliwa trauma. Mówił nonszalanckim głosem, ale o tym, że to tylko poza, świadczyło spojrzenie, jakie wymienił z Gwen. Chociaż ich oczy spotkały się nie dłużej niż na sekundę, Elias był prawie pewien, że dobrze odczytał wiadomość, którą sobie przesłali. Jeśli ta dwójka miała jakieś
wspomnienia rozmów przy rodzinnym stole albo z wakacji, to bez wątpienia nie należały one do najprzyjemniejszych. — Spotkaliśmy się tutaj, żeby porozmawiać o interesach, więc może do nich wróćmy — zaproponował, po czym, marszcząc brwi, spojrzał na syna. — Opowiedz, co odkryłeś w domu Ballinger. — Emocje, jakie się tam unosiły, dowodzą, że chodzi o morderstwo z premedytacją — zaczął Judson. — Motywem było uciszenie świadka, który wiedział coś, co zagrażało zabójcy. — Hm. — Elias znowu odwrócił się do okna. — Muszę przyznać, że zabicie bezbronnej kobiety nie pasuje do Barretta — orzekł po chwili. — Z drugiej strony, mógł się posunąć do wszystkiego w celu zdobycia geody. — Wiem — zgodził się Judson. — Ale są też inne elementy, niepasujące do Gideona. Gwen i ja uważamy, że śmierć Ballinger mogła mieć związek z czymś, co się wydarzyło w Wilby parę lat temu. „Gwen i ja uważamy”. Elias przez kilka sekund uważnie przyglądał się synowi. Co tu się działo? Dotychczas Judson zwykł działać w stylu „samotnego wilka”. Ta jego cecha ujawniła się już w dzieciństwie. Dla wszystkich było jasne, że z trójki rodzeństwa Judson zajmuje ostatnie miejsce w kolejce do przejęcia rodzinnego imperium. Niemal zawsze pracował w pojedynkę. A tu nagle mówi: „Gwen i ja uważamy”. Elias, zaabsorbowany swoją teorią na temat Hanka Barretta, dopiero teraz zauważył kipiącą w powietrzu energię, która przepływała między Judsonem i Gwen. Zerknął na łączące pokoje wewnętrzne drzwi. Trudno było uniknąć wrażenia, że tych dwoje spaja głęboka intymna więź. A więc to tak, pomyślał. Tylko kobieta może sprawić, by mężczyzna szybko otrząsnął się z kilku niemiłych wspomnień. Ale Elias nigdy nie widział, żeby syn był tak blisko z jakąkolwiek kobietą. Gwen różniła się od wcześniejszych partnerek Judsona. Wydawało się, że nie tylko rozumie jego mroczną i porywczą naturą, ale też w pełni ją akceptuje. — Może faktycznie za bardzo skupiłem się na Barrecie — przyznał, zaglądając do stalowej skrzynki. — Mamy geodę. To najważniejsze. — Może dla pana — odezwała się Gwen z lodowatą uprzejmością w głosie. — Osobiście mam inne priorytety. Wynajęłam Judsona, żeby znalazł zabójcę mojej przyjaciółki, a
nie żeby odzyskał ten idiotyczny kawałek skały. Elias posłał jej swój najbardziej ujmujący uśmiech, ten sam, który towarzyszył mu podczas negocjowania wielomilionowych kontraktów. — Coś pani powiem — rzekł z taką samą chłodną uprzejmością. — Zabiorę tę idiotyczną skałę i wrócę do Copper Beach wraz z naszym włamywaczem. — Handlarzem starymi księgami — poprawił z naciskiem Nick. Elias zignorował ten komentarz, z uwagą przypatrując się Gwen, na której jego czarujący uśmiech najwyraźniej nie robił większego wrażenia. — Judson zostanie z panią w Wilby, żeby się rozejrzeć. Co pani na to? — To doskonały plan — odparła Gwen. — Kiedy dokładnie zamierza pan wyjechać? Jej uśmiech był słodki jak karmelowa polewa na pieczonym jabłku, które wcześniej zostało naszprycowane trucizną. Elias widział, że Judson z trudem hamuje wesołość. Już dawno nie był w tak dobrym nastroju. — Natychmiast — odrzekł. Znów spojrzał na skrzynkę. — Im szybciej ta skała znajdzie się w sejfie w Copper Beach, tym lepiej. Judson oderwał się od kominka. — Zanim wyjedziecie, muszę jeszcze coś ustalić. — Popatrzył na Nicka i spytał: — Rzeczywiście jesteś tak dobry w miejskiej wspinaczce, jak twierdzi Gwen? Elias prychnął. — Miejska wspinaczka? Ciekawe określenie na to, czym on się zajmuje. — Owszem — potwierdził Nick rzeczowo, bez cienia fałszywej skromności. Widać było, że jest zaintrygowany. — Tak przynajmniej sądzą Gwen i Abby. Dlaczego pytasz? — Mam dla ciebie robotę — wyjaśnił Judson. — Trzeba będzie trochę pobawić się komputerem, pojechać w kilka miejsc, może też wspiąć na jakiś budynek i wyłamać kilka zamków. — Całkiem wyczerpujący opis moich umiejętności — ocenił Nick. Oczy Gwen zabłysły entuzjazmem. — To wspaniały pomysł. Elias, który czuł, że traci wątek, skrzywił się. — O jaki znów wspaniały pomysł chodzi? Judson spojrzał na ojca.
— Gwen i ja potrzebujemy informacji dotyczących okoliczności śmierci sześciu osób, które zmarły w różnych miastach w okresie ostatnich osiemnastu miesięcy. Musimy się dowiedzieć, co je ze sobą łączyło. Tego typu śledztwo wymaga czasu, a my nie mamy go zbyt wiele. Dlatego przyda nam się pomoc. — O co chodzi z tymi zmarłymi osobami? — dociekał Nick. — Jeśli mamy rację, wszystkie zostały zabite przy użyciu nadnaturalnych środków — wyjaśniła Gwen. — Chcemy się przekonać, czy istnieje jakiś schemat, coś, co by wskazywało, że ci ludzie zginęli z ręki jednej i tej samej osoby. Nick był już absolutnie zaaferowany. — Myślicie, że istnieje jakiś związek między nimi a wydarzeniami w Wilby? — dopytywał. — Sądzimy, że Zander Taylor, rzucając się z wodospadu, nie miał przy sobie aparatu — tłumaczyła spokojnie Gwen. — W ciągu minionego półtora roku miało miejsce przynajmniej sześć zgonów przypominających morderstwa popełnione przez Taylora. — A czego oczekujecie ode mnie? — W tej chwili mamy tylko listę z sześcioma nazwiskami zmarłych — odparł Judson. — Chcę, żebyś zebrał jak najwięcej informacji na temat ich śmierci. Sprawdź miejsca zamieszkania, pogadaj z sąsiadami, poszperaj w Internecie. Zrób cokolwiek, co wpadnie ci do głowy. Jak mówiła Gwen, szukamy schematu. — Dajcie mi wszystkie dostępne materiały, a zobaczę, co będę w stanie zdziałać — rzekł Nick, rozglądając się po pokoju. — Są tu gdzieś jeszcze jakieś kanapki?
Rozdział 23
ELIAS I JUDSON STALI PRZED SUV-EM, a Gwen przyglądała się Nickowi, który mocował skrzynkę z geodą w bagażniku. Elias odchrząknął i zwrócił się do syna. — Matka będzie chciała, żebym zdał jej raport na twój temat. — Powiedz jej, że u mnie wszystko w porządku — rzucił bez zastanowienia Judson. Jego uwagę pochłaniała Gwen. — Tak zrobię. — Elias postanowił w inny sposób wyciągnąć od syna informacje, które będą ważne dla Willow. — Więc ty i Gwen... Judson uniósł brwi. — Co ja i Gwen? Elias poczuł, że się czerwieni. Nie potrafił prowadzić tego typu rozmów. Był zdania, że słowa „osobisty” i „prywatny” nie zostały wymyślone bez powodu. Ale Willow martwiła się o syna, a Elias zrobiłby dla żony wszystko, łącznie z pakowaniem się w krępujące sytuacje. — Wygląda na to, że się ze sobą dobrze dogadujecie — dokończył, siląc się na swobodny ton. — Gwen jest... inna — powiedział Judson. — Tak, to widać. Polubiłem ją. Ma pazurki, a u kobiety to zaleta. — O tak — zgodził się Judson. Jeden kącik jego ust powędrował lekko w górę. — A co do tego zamieszania na wyspie... — Tak? — Czasami tak bywa, że coś nam się nie udaje, synu. Nic na to nie poradzisz. Trzeba zapomnieć o tym, czego się nie da naprawić. Judson przestał się uśmiechać i zmrużył oczy. — Wiem, tato. — Wierz mi, doskonale rozumiem, jak to jest, kiedy ktoś, komu zaufaliśmy, okazuje się zwyczajnym padalcem. Ale tak się niestety zdarza. Musisz zapomnieć i żyć dalej.
Judson znów był bliski parsknięcia śmiechem. — Tak jak ty zapomniałeś o Hanku Barrecie? — Barrett to co innego. — Tak? A niby czemu? — Głównie dlatego, że sukinsyn wciąż żyje i wierzga. W twoim przypadku jest inaczej. Joe Spalding zszedł z tego świata i zresztą bardzo dobrze, że tak się stało. — Tu się z tobą zgodzę — rzucił Judson i umilkł. Elias nie bardzo wiedział, jak dalej poprowadzić rozmowę. Pogaduszki z synem jakoś się nie kleiły. Judson znowu skupił uwagę na Gwen. — Nie martw się — powiedział po chwili. — Nie zarywam nocy, zastanawiając się, dlaczego tak długo zajęło mi zorientowanie się, że Spalding przeszedł na stronę przestępców. — To dobrze — ucieszył się Elias. Również milczał dobrych kilka sekund, zanim zdobył się na odwagę, żeby zapytać: — W takim razie, czemu, u licha, masz kłopoty ze snem? — Zdarza ci się czasami, że nie możesz sobie czegoś przypomnieć, chociaż wiesz, że to coś bardzo ważnego? Elias przez chwilę się zastanawiał. — Raczej nie — odparł — ale chyba wiem, o czym mówisz. Gdzie widziałeś to coś, czego nie możesz sobie przypomnieć? — Pierwszy raz zobaczyłem to w dniu tej cholernej porażki na wyspie. Elias zerknął na syna kątem oka. — Pierwszy raz? — Teraz mam wrażenie, że widuję to w snach. — Słyszałem, że jeśli chodzi o znaczenie snów, to Gwen jest w tym dobra — zauważył Elias. — Ona twierdzi, że aby je zanalizować, musi najpierw do nich zajrzeć. Metoda, jaką stosuje, to coś w rodzaju hipnozy. Elias popatrzył na Gwen. Ożywiona i rozpromieniona, wesoło gawędziła z Nickiem. — Wydaje mi się, że mężczyzna musi bardzo ufać kobiecie, zanim pozwoli jej wprowadzić się w trans — powiedział. — Też tak uważam. Ale nie to jest najtrudniejsze.
— A co? — Gwen uważa się za swego rodzaju uzdrowicielkę — wyjaśnił Judson. No, wreszcie rozumiem, ucieszył się w duchu Elias. — Nie chcesz — powiedział głośno — żeby widziała w tobie kogoś bezradnego, kto potrzebuje pomocy. — Nie chcę — potwierdził Judson. — A mnie się widzi — odparł Elias — że jeśli mężczyzna chce być szanowany, to sam również musi pokazać kobiecie, że szanuje jej zdolności i umiejętności. — Wiem, że to nie mój interes, ale zauważyłem, że drzwi między twoim pokojem a pokojem Coppersmitha nie były zamknięte — powiedział Nick. — Chodzi o... eee... względy bezpieczeństwa? — Możliwe. Ale masz rację, to nie twój interes. — Gwen podała mu torbę z lunchem, o którego przygotowanie poprosiła kucharkę z zajazdu. — Proszę, jedzenie na drogę i kawa. — Dzięki. — Nick odebrał torbę. — Przyda się, bo wątpię, żeby Wyatt Earp zgodził się na postój w czasie drogi. Staruszek ma szmergla na punkcie tej przeklętej skały. — A ja dziękuję, że pomożesz nam sprawdzić tę listę nazwisk, którą ci daliśmy — powiedziała Gwen. — Nie ma za co — zapewnił Nick. — Robota wydaje się interesująca. Na pewno będzie to jakaś odmiana. — Tylko nie mów, że znudził ci się handel książkami. Przecież wyciągasz z tego kupę kasy. Ku jej zaskoczeniu, Nick wzruszył ramionami. — Zarobki są dobre, ale szczerze mówiąc, książki mnie nie interesują. Ani wariaci, którzy je kolekcjonują. Gdybyście z Abby nie przekonały mnie do tego fachu, pewnie zająłbym się czymś zupełnie innym. Gwen uśmiechnęła się. — Kradzieżą biżuterii na skalę światową? — Każdy z nas ma jakiś talent. — Twój jest takiej natury, że wolałyśmy z Abby namówić cię do wejścia na rynek księgarski.
Nick wyszczerzył zęby w szerokim uśmiechu. — Bo wam na mnie zależy i nie chciałyście, żebym wylądował za kratkami. — To też. Nie zrozum mnie źle, Nick... jestem zachwycona, że mogłam cię zobaczyć... Ale powiedz, jakim cudem doszło do tego, że przyjechałeś tu z Eliasem Coppersmithem? — Przedstawiła nas sobie Abby. Wczoraj, kiedy pojechałem na wyspę, żeby przećwiczyć marszrutę. — Jaką znów marszrutę? — Abby ci nie mówiła? No tak, pewnie nie miała okazji. Poprosiła, żebym ją poprowadził do ołtarza. Gwen pokiwała głową z uśmiechem. — No jasne. Przecież jesteś jej bratem. — Cóż, formalnie rzecz biorąc, Abby ma ojca. — Który, nawet gdyby go poprosiła, żeby ją poprowadził do ołtarza, prawdopodobnie w ostatniej chwili by się wycofał, bo coś pokrzyżowałoby mu plany. Słyszałam, że jego rozwód nie przebiega najlepiej. Krążą plotki, że obecna pani Radwell utrudnia wszystko, jak może, a przyszła pani Radwell mocno się niecierpliwi. Z ich trójki tylko Abby mogła powiedzieć, że ma coś, co przynajmniej w oczach osób z zewnątrz mogło uchodzić za prawdziwą rodzinę. Ale pozory mylą, myślała Gwen. Ojciec Abby, doktor Brandon C. Radwell, notorycznie zawodził bliskich. Parę lat temu napisał poradnik Rodzina z wyboru: jak stworzyć współczesną rodzinę łączoną, który okazał się bestsellerem i przyniósł mu spory dochód. Zdaniem Gwen i Nicka najlepsze, co można było powiedzieć o panu doktorze, to to, że realizował swoje teorie we własnym życiu. Właśnie próbował się wyplątać z trzeciego małżeństwa, a żona numer cztery czekała na swoją kolej. W ramach zakładania i burzenia rodzin Radwell uszczęśliwił Abby przyrodnim bratem i dwiema przyrodnimi siostrami. Ale wbrew temu, co sugerowało urocze zdjęcie z tyłu okładki książki ojca, Abby nie była blisko z nikim z rodziny. Gwen zerknęła na Judsona i Eliasa, wciąż pogrążonych w cichej rozmowie. — Jedno jest pewne — powiedziała — teraz Abby wejdzie do prawdziwej rodziny. Coppersmithowie się nią zaopiekują. Będzie jedną z nich. Nick potwierdził skinieniem głowy. — Tak, będzie jej z nimi dobrze.
— No a ty fantastycznie wyglądasz w smokingu. — Pewnie. — Nick mrugnął porozumiewawczo. — I co najlepsze, Girard, organizator ślubów, to niezłe ciacho. Gwen roześmiała się głośno. Słysząc to, Judson i Elias przerwali rozmowę i spojrzeli w jej stronę. Judson się uśmiechnął, jakby to, że widzi Gwen wesołą, sprawiło mu przyjemność. Elias, oślepiony słońcem, przymrużył oczy i kiwnął głową, jakby spodobało mu się to, co zobaczył. Potem sięgnął do kieszeni po kluczyki do samochodu i rzucił je Nickowi. — Czas się zbierać, synu — zawołał i otworzył drzwiczki od strony pasażera. — Ty prowadzisz. Ja będę robił za pilota. Nick spojrzał na Gwen i ciężko westchnął. — Przerażające jest to, że on nie żartuje z tym pilotowaniem. Gwen i Judson odprowadzali wzrokiem SUV-a, który odjeżdżał z parkingu przed zajazdem. Zanim wóz zniknął za zakrętem, Gwen ostatni raz pomachała Nickowi, po czym odwróciła się, żeby wrócić do lobby. — Co jest następne w naszym rozkładzie zajęć? — zapytała. — Rozmowy z ludźmi, którzy dobrze znali Evelyn Ballinger — odparł Judson. — Przychodzi ci ktoś na myśl? — Takich osób było niewiele, ale na szczycie listy umieściłabym Louise Fuller. Nie powiem, żeby przyjaźniła się z Evelyn, bo Louise z nikim się nie przyjaźni, ale pracowały razem przy lustrach i na swój zwariowany sposób chyba się rozumiały. Evelyn jako jedyna w mieście zdawała sobie sprawę, że Louise posiada zdolności parapsychiczne. Wszyscy inni myślą, że jest wariatką. — W takim razie zaczniemy od pani Fuller. Judson pchnął szklane drzwi i odsunął się, puszczając Gwen przodem. Kiedy weszli do lobby, Riley Duncan podniósł na nich wzrok znad blatu recepcyjnego. — Szefowa chce z panią porozmawiać, panno Frazier — poinformował. — Chodzi o kota. Gwen zatrzymała się w pół kroku. — A co on znowu nawyrabiał? Z biura wyszła Trisha. Miała skruszony wyraz twarzy.
— Przykro mi, Gwen — zaczęła — ale pokojówka powiedziała, że podczas twojej nieobecności kot dobrał się do zasłon i pościeli. Podarł je pazurami. — O Boże. Nie przyszło mi do głowy, że może coś takiego zrobić — zmartwiła się Gwen. — Dopisz, proszę, straty do rachunku, a ja, wychodząc, będę zamykała Maxa w klatce do noszenia. Nie spodoba mu się to, ale skoro niszczy wyposażenie pokoju... Trisha westchnęła. — Obawiam się, że to nie wystarczy. Sara powiedziała, że nie wejdzie do twojego pokoju, jeśli ten kot tam będzie. Ma alergię na kocią sierść. Będziesz musiała zabierać Maxa ze sobą.
Rozdział 24
UPIORNE POBRZĘKIWANIE DZWONKÓW WIETRZNYCH działało drażniąco na zmysły Gwen. Czując na plecach lodowate ciarki, stała przy otwartych drzwiach SUV-a i wpatrywała się w mały domek Louise Fuller. Coraz silniejszy wiatr zapowiadał, że zbliża się burza. Ostra bryza gwałtownie potrząsała tuzinem kryształowo-metalowych dzwonków zwisających z sufitu ganku. Nieziemskie dźwięki pochodziły z całego zakresu spektrum. Gwen zerknęła na Judsona, który właśnie wysiadł z samochodu. Wiedziała, że czuł to samo co ona. Na tylnym siedzeniu zamknięty w klatce Max gniewnie wymachiwał ogonem. Nie podobało mu się, że jest uwięziony. — Teraz rozumiem, o co ci chodziło, kiedy opowiadałaś o tych dzwonkach — rzucił Judson, wodząc badawczym spojrzeniem po zniszczonym wiktoriańskim budynku. — Faktycznie mają dziwne brzmienie. — Evelyn często powtarzała, że Louise wykazuje nadnaturalną wrażliwość, jeśli chodzi o strojenie kryształów i szkła — odparła Gwen. Już miała zamknąć drzwiczki SUV-a, ale usłyszała głośne miauknięcie. Spojrzała na Maxa, który położył po sobie uszy. — To tylko twoja wina, że siedzisz w klatce i że musieliśmy cię ze sobą zabrać — przypomniała kotu. — Mogłeś nie straszyć pokojówki. Max prychnął gniewnie. — No już dobrze, dobrze — mruknęła, łagodząc ton. — Nie bój się, nie porzucimy cię. Wracamy za kilka minut. Ostrzejszy powiew wiatru znów mocno potrząsnął dzwonkami. Wokół rozległa się kakofonia brzęczenia i postukiwania. Max znowu miauknął, tym razem jakby żałośnie, i wbił się pazurami w zakratowane drzwiczki klatki. — Chyba go zabiorę — postanowiła Gwen. — Jest bardzo zdenerwowany. — Denerwuje się, że musi siedzieć w klatce — zauważył Judson. — I wcale mu się nie
dziwię. Gwen otworzyła tylne drzwi i oburącz podniosła ciężką klatkę. — Coś mi się zdaje, że znowu utył — mruknęła. Judson obszedł samochód. — Daj, wezmę go. Chwycił rączkę klatki. Max nie sprawiał wrażenia szczęśliwszego, ale przynajmniej przestał miauczeć. Ruszyli do drzwi. — Zanim wejdziemy do środka... o ile Louise nas wpuści, bo to wcale nie jest pewne... chcę cię ostrzec, że dzwonki w domu brzmią jeszcze dziwniej niż te na ganku — powiedziała Gwen. — Dzięki nim Louise ma gwarancję, że żaden gość się u niej nie zasiedzi. — Czy Louise Fuller należała do grupy badawczej Evelyn? — zapytał Judson. — Nie. Evelyn chciała, żeby do niej dołączyła, ale Louise odmówiła. Wszystko, na czym jej zależy, to te dzwonki. Przygotuj się, że może nie chcieć z nami rozmawiać. — Gwen zamilkła na chwilę, po czym dodała: — Dwa lata temu zarzuciła mi, że jestem wiedźmą, tak jak ona. Spojrzenie Judsona stwardniało. — Rozumiem, że to nie był komplement? — Szczerze mówiąc, nie wiem, co miała na myśli. Na tym polega kłopot z Louise. Żyje we własnym świecie i interpretuje wszystko na własny zwichrowany sposób. Nie sądzę, że chciała mnie obrazić. To raczej było ostrzeżenie. — Powiedziała, na co powinnaś uważać? Gwen skuliła ramiona, chroniąc się w ten sposób przed silnym wiatrem i niesioną przez niego melodią dzwonków. — Mówiła o jakimś demonie — odparła. — Poprosiłam, żeby wyjaśniła mi to dokładniej, ale nie chciała. — Wygląda na to, że czeka nas trudna rozmowa. — To na pewno. Wspięli się po schodkach na ganek, gdzie Judson zatrzymał się, żeby przyjrzeć się z bliska jednej z muzycznych konstrukcji. Składała się z kilku cienkich kryształów różnej wielkości i kształtów. Każdy otaczał pasek srebrzystego metalu. — To niesamowite — stwierdził. — Przynajmniej niektóre z tych dźwięków pochodzą z
nadnaturalnego końca spektrum. Słyszę to wszystkimi zmysłami. — Evelyn miała teorię, że fale dźwiękowe muzyki przechodzą zarówno przez normalne, jak i paranormalne strefy — powiedziała Gwen. — Właśnie dlatego muzyka potrafi tak bardzo nas poruszyć. Większość ludzi, łącznie z tymi, którzy nie posiadają zdolności parapsychicznych, reaguje na muzykę na poziomie pozazmysłowym. — Wiesz, myślę, że taki dzwonek świetnie by się nadawał na prezent ślubny dla Sama i Abby. Co o tym sądzisz? — Jeśli chcesz podarować im dzwonek zrobiony przez Louise, będziesz go musiał kupić w miejscowym sklepie. Louise utrzymuje się z produkcji i sprzedaży dzwonków dla turystów, ale jej domowe dzwonki są inne i nie na sprzedaż. Nazywa je strażnikami. Judson rzucił Gwen pytające spojrzenie. — Chodzi o magię? Odstraszanie demonów? — Tak sądzę — odparła. — Louise bardzo się ich obawia. Stąd te dzwonki wokół domu. Judson wyciągnął rękę, żeby jednego dotknąć. — Ciekawe, jakiego stopu używa do owijania kryształów? — Na twoim miejscu bym ich nie dotykała — ostrzegła go Gwen. Ale było za późno. Judson już zdążył chwycić pasek metalu. Max syknął. — Cholera. — Judson, krzywiąc się, szybko cofnął rękę, jakby metalowa wstęga była rozgrzana do czerwoności. — Teraz rozumiem, co miałaś na myśli. Zupełnie jakbym dotknął drutu pod napięciem. Tyle że porażenia doznały moje parazmysły. — Uważniej przyjrzał się dzwonkom, zachowując jednak bezpieczną odległość. — Mnie też kiedyś popieściły — wyznała Gwen z uśmiechem. Judson wpatrywał się w rząd dzwonków uderzających o siebie i brzęczących w powietrzu naelektryzowanym prądami nadciągającej burzy. — Wszystkie działają na parazmysły? — spytał. — Nie wiem — odrzekła Gwen. — Po pierwszym niemiłym doświadczeniu wolałam więcej nie eksperymentować. Ale podejrzewam, że dzwonki na ganku są naładowane dużą dawką nadnaturalnej energii. A te w środku pewnie jeszcze większą. — Ciekawe, jak ona to robi? — Pytałam ją kiedyś o to — odparła Gwen i zapukała do drzwi. — Mówiła coś o
dostrajaniu częstotliwości kryształów i o wielu innych rzeczach, ale nie bardzo zrozumiałam, o co jej chodzi. — Sama bardzo interesuje zagadnienie strojenia paranormalnych kryształów. Ciekawe, czy Louise zechciałaby... — urwał w pół zdania. Gwen obejrzała się przez ramię. — Co się stało? Zobaczyła, że Judson wpatruje się w swój pierścień. Bursztynowy kamień lekko się żarzył. — Mój pierścień — wymamrotał z niepokojem. — Zdaje się, że reaguje na brzmienie dzwonków. — A może przechwytuje prądy twojej wewnętrznej energii, pobudzonej ich muzyką? — Może. Max miauknął cicho i uderzył łapą w zakratowane drzwiczki klatki. Gwen odwróciła się do drzwi i ponownie zapukała, tym razem silniej. Ale nikt nie odpowiadał. Judson nagłym ruchem odstawił klatkę z kotem na deski ganku. — Odsuń się od drzwi, Gwen — polecił. Nie zamierzała się z nim sprzeczać. Teraz i ona wyczuwała ciemniejsze prądy, przepływające na tle osobliwej energii dzwonków. Ich muzyka początkowo maskowała sączące się z wnętrza domu złowróżbne fale promieniowania psi. — A niech to szlag. — Szybko cofnęła pięść, którą zamierzała opuścić na drzwi. — Tylko nie to. Niemożliwe, żeby to się znowu działo. Judson już stał przed drzwiami. W jego dłoni, jakby za sprawą magii, pojawił się pistolet. Uchylił drzwi siatkowe i spróbował przekręcić gałkę we właściwych drzwiach. Uczynił to z łatwością. Gwen wiedziała, że tak być nie powinno. Louise zawsze zamykała się na klucz. Judson otworzył drzwi, a wiatr poruszył dzwonkami w przedpokoju. Upiorna muzyka zabrzmiała jak zawodzenie potępionych dusz. Gdzieś w głębi domu usłyszeli najpierw jakieś stukanie, a potem tupot kroków biegnącego człowieka. — To na pewno nie Louise — oświadczyła z przekonaniem Gwen. — Cierpi na
artretyzm. Nie może się tak szybko poruszać. — Zostań tu — rozkazał Judson. Wbiegł na korytarz. Max głośno zasyczał i zaczął gwałtownie atakować drzwiczki klatki pazurami i zębami. — Przestań, Max! — krzyknęła na niego Gwen. Drzwi klatki otworzyły się z trzaskiem. Kot wystrzelił na zewnątrz i pognał przez ganek do środka domu. Zanim Gwen zdążyła zareagować, z wnętrza dobiegł ją znajomy głos. — Puść mnie, puść mnie! — krzyczała Nicole Hudson. — Błagam, puść! Przysięgam, że nic nikomu nie powiem... — Uspokój się wreszcie — zagrzmiał w korytarzu głos Judsona. — Nikt nie zamierza cię skrzywdzić. Ku zaskoczeniu Gwen Nicole posłuchała. Przestała histerycznie krzyczeć, ale nie umilkła zupełnie, lecz cicho pochlipywała. — Proszę, nie rób mi nic złego — błagała żałośnie. — Nie powiem o niczym szeryfowi Oxleyowi. — O czym ty mówisz, do cholery? — irytował się Judson. — O tym, co widziałam w piwnicy — odparła szeptem Nicole. — Chodźmy to zobaczyć — zarządził, po czym krzyknął w stronę drzwi frontowych: — Możesz wejść, Gwen. Gwen przekroczyła próg i znalazła włącznik światła. Ale kiedy go nacisnęła, nic się nie stało. W głębi korytarza pojawił się Judson. Zamiast na pistolecie, który gdzieś zniknął, zaciskał teraz dłoń na ramieniu Nicole. — Już próbowałem włączyć światło — poinformował. — Elektryczność nie działa. Zdaje się, że ktoś majstrował przy korkach. — To nie ja — zakwiliła Nicole. — Co tu się dzieje? — spytała Gwen z nadzieją, że jej przeczucie nie okaże się prawdą. — Gdzie jest ciało? — zwrócił się Judson do Nicole. — Na dole w piwnicy — odparła kobieta, przybierając zalęknioną minę. — Ktoś zabił Louise.
— Dlaczego sądzisz, że to było morderstwo? — zapytała cicho Gwen. — Widziałaś krew? — Nie, nie widziałam, bo tam nie schodziłam. — Jesteś pewna, że Louise nie żyje? — Tak myślę. Zginęła w ten sam sposób co reszta. — Nicole zerknęła z przerażeniem na Gwen, potem szybko odwróciła wzrok. — Dokładnie tak samo. Wszyscy będą myśleli, że to zawał serca albo że Louise spadła ze schodów. Nie da się udowodnić, że to było morderstwo. — Chodźmy się przekonać — zaproponował Judson. — Proszę, nie, ja nie chcę tam schodzić — powiedziała Nicole ledwie słyszalnym szeptem. — Gdzie jest zejście do piwnicy? — spytał Judson. — Tam — wymamrotała Nicole, wskazując kierunek gestem dłoni. Judson pchnął ją w tamtą stronę. Gwen ruszyła za nimi. U jej stóp pojawił się Max. Uszy leżały mu płasko przy głowie, wyprostowany ogon celował pionowo w górę. — Tu jesteś — powiedziała cicho. — A już myślałam, że zniknąłeś na dobre. Zatrzymali się w połowie korytarza przed otwartymi drzwiami. Betonowe schody prowadziły na dół w atramentową ciemność, rozciętą smugą jaskrawego światła kładącego się ukosem po betonowej posadzce. — To latarka — mruknął Judson. — Louise zabrała ją ze sobą, kiedy poszła sprawdzić korki. Max robił ósemki między nogami Gwen, pomrukując coś nerwowo w tajemniczym kocim języku. Zdawało się, że grobowa muzyka dzwonków zwisających z sufitu przybiera na sile. W korytarzu panował przeciąg. Powinnam była zamknąć drzwi, pomyślała Gwen. Nicole stała na szczycie schodów jak zamurowana. — Nie chcę tam schodzić — powtórzyła błagalnym tonem. — Zejdziemy razem — oznajmił Judson. — A kiedy wrócimy na górę, powiesz nam, co, u licha, tu robiłaś? Kobieta, ociągając się, zeszła stopień w dół. — Chciałam tylko porozmawiać z Louise. — I na pogaduszki zabrałaś starą dubeltówką ojca, co?
— Nie! Przysięgam, że nie! — Nicole zatrzymała się w pół kroku i, chwyciwszy się poręczy, obejrzała się za siebie. — Wiem, co myślicie. Był u mnie komendant Oxley. Powiedział, że myślicie, że to ja do was wczoraj strzelałam. Kazał mi pokazać strzelbę ojca, ale nie mogłam jej znaleźć. Ktoś ją ukradł. — Doprawdy? — mruknął Judson tonem, który świadczył, że nie wierzy w ani jedno jej słowo. — Kiedy to się stało? — A skąd mogę wiedzieć? — jęknęła. — Trzymam strzelbę w cedrowej skrzyni, która została mi po babce. Nie otwierałam jej od miesięcy. — O szczegółach porozmawiamy później — oznajmił twardo Judson. W połowie schodów zmysłami Gwen targnął kolejny niepokojący dreszcz świadomości. Zdała sobie sprawę, że nie słyszy już pomrukiwania Maxa. Zerknęła za siebie i stwierdziła, że kota za nią nie ma. Stał przyczajony na szczycie schodów, ale nie patrzył na nią ani na Judsona czy Nicole. Jego uwagę pochłaniało coś, co tylko on mógł widzieć. Mroczna muzyka dzwonków stawała się coraz intensywniejsza. Przewiercała uszy aż do bólu. Po starym domu hulał wiatr. Cienie w korytarzu wydłużały się, bo na niebie przybywało coraz więcej ciemnych burzowych chmur. Nagle u stóp piwnicznych schodów coś zabłysło. Na szczęście okazało się, że to tylko światło latarki, którą Judson podniósł z podłogi. Gwen odetchnęła z ulgą. Judson skierował snop światła na ciało. Louise leżała na zimnym cemencie z twarzą zwróconą do sufitu. Jej długie siwe włosy były potargane. Zawsze była chuda, ale po śmierci wyglądała jak szkielet. Ostre, wyraźne rysy sprawiały wrażenie, jakby skóra została zbyt mocno naciągnięta na czaszkę. Agresywna energia wirująca w pomieszczeniu nie pozostawiała złudzeń co do przyczyny śmierci. Sądząc po sposobie, w jaki Judson przyglądał się zwłokom, Gwen domyślała się, że również wyczuwał w piwnicy obecność mrocznych wibracji oraz wielu innych rzeczy, których ona nie potrafiła zarejestrować. — Biedna Louise — szepnęła. — To było morderstwo — oświadczył Judson. Nicole skuliła się i odwróciła od ciała. — Ale ja jej nie zabiłam — wykrztusiła przez ściśnięte gardło. Jakby tego nie słysząc, Judson omiótł małą piwnicę wiązką światła z latarki, oświetlając
skrzynie i kartony wypełnione kryształami, szkłem i metalem, które Louise wykorzystywała do wytwarzania dzwonków. Przeniósł snop światła w inne miejsce. — Tablica z korkami jest tam, na ścianie — powiedział. — Ale w momencie śmierci Louise stała tutaj, obok tej skrzyni. To dziwne, że do niej podeszła. Przecież zeszła do piwnicy, żeby sprawdzić korki. Blask latarki zatańczył na stosie podłużnych kryształów wielkości ludzkiej pięści, które leżały w pobliżu zwłok. Gwen podążyła wzrokiem za wiązką światła i wcale się nie zdziwiła, kiedy w jednym z kryształów zobaczyła ducha. — Wiedziałam, że prędzej czy później przyjdziesz — oznajmiła zjawa. — Chociaż trochę to potrwało. Judson przesunął snop światła latarki nieco dalej i kryształy pogrążyły się w ciemności. Duch znikł. — Zaczekaj — zawołała Gwen. — Poświeć jeszcze raz na te kryształy na podłodze. Judson bez słowa skierował światło z powrotem na kamienie. — Widzisz ducha? — zapytał, choć z góry znał odpowiedź. — Tak. — Gwen zbliżyła się do stosu kryształów. — Ducha?! — wrzasnęła przerażona Nicole. — Jesteście jeszcze bardziej szaleni niż ta stara wiedźma. Gwen nie zamierzała tego komentować. Podobnie Judson, który nie przestawał celować światłem w kupkę kryształów na ziemi. Gwen przykucnęła, żeby im się bliżej przyjrzeć. Duch prychnął z odrazą. — I to by było tyle, jeśli chodzi o te twoje wielkie uzdolnienia — oznajmił tonem pełnym dezaprobaty. — Nie ma z nich żadnego pożytku. Zawsze się spóźniasz. A teraz na dodatek będziesz musiała żyć ze świadomością, że nie zdążyłaś mnie ochronić przed demonem, tak jak nie zdążyłaś ochronić Evelyn. — Odczep się, dobrze? — warknęła Gwen. — Twierdziłaś, że jesteś czarownicą. Nie mogłaś sama przewidzieć, co się święci? Wiedziałaś, że jestem w mieście. Trzeba było do mnie zadzwonić. Ale ty przecież nie masz telefonu, prawda? Ani niczego innego, co miałoby jakikolwiek związek z nowoczesnymi technologiami. — O cholera — zaklęła Nicole i pokręciła głową. — Ona naprawdę uważa, że rozmawia
z duchem Louise? — Coś w tym stylu — przyznał Judson, który cały czas oświetlał latarką kryształy. — Ale teraz bądź cicho. — Ja mam być cicho? — prychnęła Nicole z itytacją. — To przecież ona rozmawia z duchem zmarłej kobiety, nie ja. — I co z tego? — burknął Judson. — Za to ty miałaś romans z seryjnym mordercą. — Co?! — Nicole nie posiadała się z oburzenia. — Nie, nie, to nieprawda. To nie może być prawda. Zander nie był mordercą. To Gwen zabiła tych ludzi przed dwoma laty, tak jak teraz Evelyn i Louise. — Bądźcie cicho, oboje — krzyknęła Gwen. — Muszę się skoncentrować. — Zwróciła się do ducha: — Co tu robiłaś, Louise? — Chyba pamiętasz, że wiedziałam o twoim małym problemie? O tym, że widujesz duchy na miejscu zbrodni? — spytała zjawa. — Tak, pamiętam — potwierdziła Gwen. — To jasne, że zeszłam do piwnicy, żeby sprawdzić korki, ale potem pojawił się demon. Wiedziałam, że przyszedł mnie zabić, więc postanowiłam zostawić ci wiadomość. — Przed śmiercią zdążyłaś jeszcze otworzyć tę skrzynkę z kryształami — skonstatowała Gwen, rozglądając się po piwnicy. — Tak — odparł duch. — Na szczęście demon się nie zorientował, że to miała być wiadomość dla ciebie. — To samo zrobiła Evelyn ze zdjęciem. — Gwen w zamyśleniu omiatała wzrokiem niewielkie pomieszczenie. — Bardzo mało osób wie, że pokazują mi się duchy. — No właśnie. Całe życie starałaś się utrzymać to w tajemnicy. — Bo to dość dziwne. — Mnie to mówisz? Przecież ja widuję demony, zapomniałaś? A ściślej mówiąc, widywałam za życia. Gwen bardziej wyostrzyła zmysły i pogłębiła trans, chcąc zobaczyć więcej niż to, co widziała do tej pory. — Powiedz mi coś, czego jeszcze nie wiem. — Zrobiłabym to, gdybym mogła — zapewniła zjawa. — Ale sama dobrze wiesz, że to tak nie działa. Wszystko, co mogę, to wywołać u ciebie silne poczucie winy, które zmusi cię do
odnalezienia osoby winnej mojej śmierci. — Przede wszystkim należałoby się zastanowić — odparła Gwen — dlaczego w ogóle ktoś chciał cię zabić. — Wiedźmy nigdy nie cieszą się popularnością, bywają jednak użyteczne. Evelyn potrzebowała moich zdolności, pamiętasz? — W jaki sposób byłaś w to wszystko zamieszana? — dopytywała się Gwen. — To chyba jasne. Wiedziałam coś, o czym wiedziała także Evelyn. Demon pozbył się najpierw jej, potem mnie. — Ale dlaczego właśnie teraz? Przez dom przetoczyła się gwałtowna seria piekielnych akordów. Eksplozja dzikich dźwięków naładowała atmosferę agresywną, bolesną energią. Max, który nadal stał na szczycie schodów, głośno zapiszczał. Wyrwana z transu Gwen szybko odwróciła się w jego stronę. — Max — zawołała. Kocura otaczała błyszcząca kula energii ultraświatła. Prężąc grzbiet i ogon, syczał na coś, czego nie można było dostrzec z poziomu piwnicy. Nicole zaczęła histerycznie krzyczeć. Gwen chwyciła ją za ramię. — Cicho — nakazała szeptem, wspomagając się odrobiną energii, żeby polecenie dotarło do kobiety. Nicole przestała wrzeszczeć, ale zaczęła się trząść ze strachu. — W tym domu coś jest, prawda? — wykrztusiła drżącym głosem. — To coś nas zbije, tak jak zabiło Louise. Judson już wbiegł na górę. Przyklejony plecami do ściany, wyglądał na korytarz. Patrzył w tym samym kierunku co Max. — Tu nikogo nie ma — oznajmił po chwili. — Ale w powietrzu zbiera się mnóstwo energii. Musimy stąd natychmiast wyjść. Gwen pchnęła Nicole ku schodom. — Idziemy — powiedziała tonem nieznoszącym sprzeciwu. Nicole posłusznie ruszyła na górę. Gwen za nią. Upiorne brzęczenie rozedrganych dzwonków wietrznych przenikało przez ściany i
rozchodziło się głośnym echem po całym domu. Drewniane klepki pod stopami Gwen trzeszczały i skrzypiały złowieszczo. Judson szedł pierwszy w stronę wyjścia. Gwen dopiero po chwili zauważyła, że pierścień na jego palcu jest rozgrzany. — Co się dzieje? — zapytała. — Nie jestem pewien — odparł, nie odwracając się. — Ale te cholerne dzwonki generują mnóstwo silnej energii. Wygląda na to, że ich brzmienie osiągnęło punkt krytyczny, a prądy energii wyrwały się spod kontroli. Nicole dotarła na szczyt schodów. — Nic z tego nie rozumiem — powiedziała. — Ta muzyka jest okropna, ale to niemożliwe, żeby była niebezpieczna. — Myślę, że żadne z nas nie zechce tu zostać, żeby się o tym przekonać — mruknął Judson, po czym spojrzał na Gwen. — Idźcie pierwsze, prosto do samochodu. I nie zatrzymujcie się, dopóki nie będziecie w środku. Zrozumiałaś? — Tak — potwierdziła. Nicole była tak roztrzęsiona, że Gwen musiała ją dosłownie za sobą ciągnąć. Uważała, żeby nie potknąć się o kota, który cały czas trzymał się blisko nich, plącząc się pod nogami. Pobrzękiwanie dzwonków stawało się coraz bardziej chaotyczne. W powietrzu czuło się coraz gęstsze pokłady energii. Kiedy dotarli do salonu, hałas wywoływany przez dzwonki stał się wręcz ogłuszający. W domu rozpętała się burza nadnaturalnych wyładowań. Rozszalałe prądy ognistej muzyki rozbijały się o wszystko niczym potężne morskie fale. Chroniąc się przed tą nawałnicą, Gwen instynktownie uaktywniła swój talent. W jakimś stopniu to pomogło. Odgrodziła zmysły od najsilniejszych uderzeń energii, wiedziała jednak, że nie zdoła długo utrzymać tak wysokiego poziomu ochronnych wibracji. Nicole wydała z siebie zduszony pisk i zemdlała. Zaskoczona tym Gwen nie zdążyła jej chwycić i dziewczyna zwaliła się na podłogę. Max głośno miauknął. Drogę do drzwi tarasowała im kaskada palącej energii. Judson sięgnął w górę i chwycił najbliższy zwisający z sufitu dzwonek. Gwen widziała, jak w wyniku fizycznego kontaktu z rozedrganymi kryształami wstrząsnął nim silny dreszcz. Zaciskając zęby z bólu, szarpnął mocno, zerwał całą konstrukcję z haka i grzmotnął nią o
podłogę. Zielone kryształy, z których każdy obramowany był paskiem ciemnego metalu, zagrzechotały i ucichły. Ale złowroga muzyka wciąż przybierała na sile i dzikości. Nadnaturalne płomienie unosiły się coraz wyżej. — Ta taktyka prowadzi nas donikąd — stwierdził Judson. — Energetyczna nawałnica blokuje każdą drogę wyjścia z domu. Będziemy musieli przez nią przebiec. — To chyba niemożliwe. — Gwen spojrzała na Nicole leżącą na podłodze. — Prawdopodobnie tak jak ona stracimy przytomność. — Spróbujmy. Jest szansa, że nam się uda. Musimy tylko utrzymać fizyczny kontakt — przekonywał. Gwen chciała go zapytać, dlaczego sądzi, że to pomoże, ale to nie był najlepszy moment na dyskusje o zasadach parafizyki. Nie mieli innego wyjścia, jak tylko przeprowadzić eksperyment. Żadne z nich nie było w stanie dłużej znosić naporu energii na zmysły. — Dobrze — zgodziła się. — Więc przechodzimy do planu B. Schyliła się, żeby złapać Nicole za nadgarstek. Judson chwycił drugi. — Cokolwiek będzie się działo, nie puszczaj — ostrzegł. Max głośno syknął. Judson schylił się po niego i włożył go sobie pod pachę. Ku zaskoczeniu Gwen, kot nie próbował się wyrywać. Brzęczenie dzwonków raz narastało, raz cichło, jakby upiorne kryształowe konstrukcje brały udział w jakiejś demonicznej orkiestralnej bitwie. Z każdą sekundą energia w powietrzu stawała się coraz gorętsza i gęstsza. Ale teraz w małej przestrzeni wokół całej ich czwórki zaczął się unosić nowy rodzaj palących płomieni. Gwen zdała sobie sprawę, że ten świeży napływ energii pochodził z pierścienia Judsona, który żarzył się niczym miniaturowe słońce. Atmosferę wypełniły silne prądy psi. W reakcji na nie dzwonki wietrzne zaczęły jeszcze mocniej kołysać się i drgać. Gwen usłyszała trzask pękającego szkła i kryształów. W następnej sekundzie straszliwa muzyka nagle ucichła. Gwen nadal słyszała brzęczenie, ale dźwięk brzmiał tak, jakby dochodził z pokoju obok lub nawet z innego wymiaru. Nadnaturalny ogień blokujący drogę do drzwi wyjściowych przygasł. Ulga, jaką odczuli, niemal zwalała z nóg.
— Jestem w stanie wytłumić fale wokół nas, ale nie na długo — powiedział Judson. — Uciekajmy stąd. Wspólnie powlekli Nicole ku drzwiom. Bursztynowy pierścień emanował zaskakująco silną energią. Gwen wyczuwała surową moc, kontrolowaną przez Judsona. Wiedziała, że tak pokaźny wydatek energii będzie go dużo kosztował. W najlepszym razie zupełnie pozbawi go sił. Udało się im wydostać za drzwi. Kiedy przebiegali przez ganek, chwyciła klatkę Maxa. Potem już bez zatrzymywania, zalewani strugami deszczu, zeszli po schodkach do samochodu. Wybuch nastąpił kilka sekund później. Prądy nadnaturalnej energii wygenerowanej przez dzwonki wystrzeliły na zewnątrz jak macki, próbujące ściągnąć ich z powrotem do domu. Rozległ się niski, głośny świst, a po nim przeraźliwy huk. Gwen obejrzała się przez ramię i zobaczyła, że dom stanął w płomieniach. Judson też się obejrzał. — A niech to wszyscy diabli — mruknął ze złością. — Straciliśmy ślady, jakie mógł zostawić morderca, i pozostałości psi, bo one też giną w ogniu. — Nie rozumiem. — Gwen, której serce waliło jak młotem, wpatrywała się ze zdziwieniem w płomienie. — Przecież w domu nie było żadnego ognia, tylko mnóstwo nadnaturalnej energii. Jak to możliwe, że doszło do wybuchu? — Zgodnie z tym, o czym się przekonał mój ojciec czterdzieści lat temu w kopalni Phoenix, jeśli w zamkniętym pomieszczeniu wygeneruje się dużo psi, może ona wybuchnąć, przechodząc od nadnaturalnego krańca spektrum do normalnego zakresu. — Judson wypuścił z uścisku rękę Nicole i sięgnął po komórkę. — Oxleyowi się to nie spodoba. — A jak zamierzasz mu wytłumaczyć, co tu się stało? — To żaden problem — odparł. Gwen zamrugała. — Mówisz serio? Judson przywołał na usta ponury uśmieszek. — Ze zjawiskami nadnaturalnymi jest tak, że jeśli człowiek dobrze się zastanowi, zawsze wpadnie na jakieś całkowicie logiczne, zdroworozsądkowe wytłumaczenie. — Czyżby? — Możesz być tego pewna — rzucił z przekonaniem i wystukał na klawiaturze telefonu numer alarmowy. — Poza tym wiem z doświadczenia, że i tak nikt nigdy nie jest zainteresowany
prawdą.
Rozdział 25
WYBUCH GAZU — powtórzyła Gwen z podziwem i lekko się uśmiechnęła. — Muszę przyznać, że takie wytłumaczenie brzmi całkiem sensownie. — Dzięki — mruknął Judson. Z jakiegoś powodu, może dlatego że wciąż był nakręcony po niedawnych wydarzeniach, cieszyło go, że zrobił na Gwen pozytywne wrażenie, wymyślając naprędce bajeczkę przeznaczoną dla Oxleya. — Lata praktyki. Posłała mu zaciekawione spojrzenie. — Masz na myśli zlecenia od agencji rządowych? — Agencje rządowe specjalizują się w ukrywaniu prawdy. To duża sztuka, której się nauczyłem, pracując dla Joego Spaldinga. — Czy to dyrektor jednej z takich agencji? — zainteresowała się Gwen. — Tak — potwierdził. — Abby wspominała mi, że jego biuro zlikwidowano na skutek cięć finansowych — powiedziała Gwen. — Jak wiele innych — odparł Judson. — Brak funduszy to stały problem agencji rządowych. — Czy Spalding został lobbystą? Bo tak się zazwyczaj dzieje, prawda? Ci goście zawsze spadają na cztery łapy. — Nie w tym przypadku. Spalding nie żyje. — Och. — Gwen umilkła. Judson, który dopiero teraz czuł, jak bardzo jest wyczerpany, sięgnął po kieliszek z winem i upił łyk. Opierając stopy na stojącym przed nimi podnóżku, siedzieli oboje w fotelach przed kominkiem w pokoju Gwen. Na stole między nimi stała butelka czerwonego wina, kupiona w pobliskim sklepie spożywczym, a w kartonowym pudełku leżały resztki pizzy. Jak zawsze po intensywnym używaniu parazmysłów Judson czuł, że w jego krwiobiegu krąży biologiczny koktajl, złożony z adrenaliny i psi. Podenerwowany i niespokojny, najchętniej poszedłby z Gwen do łóżka, żeby podczas ostrego seksu pozbyć się nadmiaru energii. Nie
wypadało mu jednak tego zaproponować. Byłoby to mało dżentelmeńskie po wszystkim, co Gwen przeszła tego dnia. Próbował więc wyciszyć się alkoholem, spodziewając się, że za chwilę padnie z wyczerpania. Może nawet tej nocy nie będzie śnił. Max siedział na parapecie zapatrzony w noc. Gwen uważała, że kot wygląda na przygnębionego, ale zdaniem Judsona sprawiał wrażenie raczej gotowego do zemsty. Jestem z tobą, kocurze, pomyślał. — Jak sądzisz — odezwała się Gwen — czy Nicole będzie pamiętała cokolwiek z tego, co się wydarzyło? Nicole odzyskała przytomność w chwili przyjazdu pierwszego wozu strażackiego. Potem nadjechało pogotowie. Sanitariusze obejrzeli ją i uznali, że nie trzeba jej zabierać do szpitala. Jeden z ludzi Oxleya odwiózł Nicole do domu. — Jeśli nawet, to raczej niewiele — odparł Judson, kładąc rękę na oparciu fotela. — Utrata przytomności, bez względu na to, co ją wywołało, zawsze skutkuje jakimiś ubytkami w pamięci. Wątpię, żeby Nicole mogła sobie dokładnie przypomnieć minuty bezpośrednio poprzedzające eksplozję. Ale na pewno będzie umiała wytłumaczyć, po co poszła dzisiaj do Louise. To dla nas ważna informacja. Gwen odwróciła głowę, żeby na niego spojrzeć. — Co, twoim zdaniem, tak naprawdę wydarzyło się u Louise? — zapytała. — Te dzwonki wiszą na jej ganku i w domu od lat. Dlaczego oszalały akurat dzisiaj? — Nie znam się na parafizyce tak dobrze jak Sam, ale mam przeczucie, że wybuch był końcowym efektem reakcji łańcuchowej zapoczątkowanej kilka godzin wcześniej, kiedy zabójca użył kryształu do zabicia Louise. Tam do licha, możliwe nawet, że reakcja rozpoczęła się już przed wielu laty. — Jak to? — zdumiała się Gwen. — Obecność kryształów w domu Louise od dawna powodowała kumulowanie się energii. Podejrzewam, że wytworzyło się tam coś w rodzaju gotującego się krateru. Użyciu parapsychicznej broni towarzyszy emisja dużej dawki aktywnej psi. Myślę, że to dolało oliwy do ognia. Aktywna psi i dodatkowo silna burza z wyładowaniami atmosferycznymi stanowiły iskrę, która roznieciła pożar. Gwen przyjrzała mu się badawczo. — Oprócz burzy było coś jeszcze — powiedziała. — Ty i ja. Oboje doznaliśmy w domu
Louise silnego uaktywnienia parazmysłów. — To prawda — zgodził się. — Nie sądzisz, że to raczej nasze energie mogły być tą iskrą, która doprowadziła do pożaru? — To całkiem prawdopodobne. — Jezu... — Ale, jak już mówiłem, dom Louise był przepełniony energią jeszcze przed naszym przyjazdem. Gwen z zastanowieniem pokiwała głową. — Powiedz mi, na czym polegało działanie pierścienia? Judson spojrzał na swoją dłoń. Kryształ w pierścieniu nie był już naładowany mocą, jednak w blasku ognia z kominka jego barwa wciąż przypominała roztopiony bursztyn. — A bo ja wiem? — mruknął. — Rany boskie. — Gwen wytrzeszczyła oczy. — Naprawdę nie wiesz, jak ten pierścień działa? — Taką sztuczkę wykonałem wcześniej tylko raz. — Judson upił więcej wina. — Kiedy ktoś próbował mnie zabić. — Znowu mówisz o ostatnim śledztwie, prawda? — Tak. — Opuścił kieliszek. — Skąd wiedziałeś, że musimy się dotykać, żeby utrzymać się w strefie ochronnej, którą wygenerowałeś? — Prawdę mówiąc, wcale nie byłem pewien, czy to zadziała. Po prostu pomyślałem, że to sensowne, biorąc pod uwagę zasady fizyki. Zresztą była to jedyna możliwość, jaka przyszła mi do głowy. — Tak czy owak, musiałeś mieć przecież jakieś pojęcie o działaniu pierścienia — skonstatowała Gwen. Judson popatrzył na kryształ na palcu. — Potrafię za jego pomocą skupiać paraenergię, przypomina to jednak próby okiełznania błyskawic podczas letniej burzy. Kryształ sam w sobie jest bardzo naenergetyzowany, ale wydaje się, że przede wszystkim wpływa na energię otoczenia. Potrafi dławić jej nadnaturalne prądy — wyjaśnił, zamilkł na chwilę, po czym dodał: — Podobne
działanie wywiera na ludzką aurę. — Chcesz powiedzieć, że możesz go użyć jako broni? — Oczywiście, ale tylko z bliskiej odległości. — A jak go stroisz? — Słucham? — Judson był tak potwornie zmęczony, że miał coraz większe trudności ze skupieniem uwagi. — Mówiłeś, że nadnaturalne kryształy wykorzystywane przez przemysł wysokich technologii wymagają częstego strojenia — przypomniała Gwen. — Na czym polega strojenie twojego kamienia? — Nie mam zielonego pojęcia. — Dziwne. Judson wpatrywał się w rozżarzone oczko pierścienia. — Do tej pory zaledwie dwa razy korzystałem z jego pełnej mocy — powiedział. — Dzisiaj i przy okazji ostatniego śledztwa. Być może zużyłem cały zawarty w nim potencjał, ale o tym przekonam się dopiero wtedy, kiedy wypocznę. — Jesteś wyczerpany — zauważyła Gwen. — Zużyłeś mnóstwo energii, żeby nas osłonić. — Muszę się tylko przespać. Gwen przez chwilę wymownie milczała. Judson poczuł w powietrzu zmianę natężenia energii. Domyślił się, że Gwen pogrążyła się w transie. Max cicho miauknął, zeskoczył z parapetu, przemaszerował przez pokój, wskoczył na fotel i zwinął się w kłębek obok niej. Judson, napawając się ciepłymi prądami energii w powietrzu, przymknął oczy. — No dobrze — rzucił. — Zajrzyj. Ale ostrzegam, że mogę się od tego rozpalić. — Jesteś na to zbyt zmęczony. — Na twoim miejscu bym na to nie liczył. — Otworzył oczy. — Lepiej powiedz, co widzisz. Gwen, wychodząc z transu, kilka razy szybko zamrugała. Judson poczuł, że poziom wirującej między nimi energii wrócił do tak zwanego normalnego stanu. Nic nigdy nie będzie między nami normalne, Gwen Frazier, pomyślał. — Okej. Nie znam się na kryształach, ale na podstawie tego, co widzę w twojej aurze i co zaobserwowałam dzisiaj, kiedy używałeś pierścienia, wydaje mi się, że stroisz go
automatycznie, przez sam fakt noszenia — wyjaśniła. Judson znowu uważnie przyjrzał się pierścieniowi. — Zazwyczaj jest tak, że jeden kryształ stroi się innym. I na ogół potrzebny jest do tego ktoś, kto posiada w tej dziedzinie specjalne zdolności, parapsychiczny odpowiednik osoby obdarzonej słuchem absolutnym. — Może w twoim przypadku pierścień sam się stroi, bo twoja aura generuje długości fal, które w naturalny sposób współgrają z kryształem. To by wyjaśniało twoje przywiązanie do tego kamienia. — Co? — Judson z całych sił starał się nadążać za tokiem rozmowy, ale zmęczenie brało nad nim górę. — Chyba powinieneś się położyć — poradziła Gwen. — Świetny pomysł. — Odstawił kieliszek z niedopitym winem. — Zrobię to od razu. Ale nie zamykaj drzwi między pokojami. Względy bezpieczeństwa. — Okej — zgodziła się. Idąc do siebie, czuł, że na niego patrzy. — O nic się nie martw — dodał. — Już przez to przechodziłem. Trochę snu i będę jak nowy. — Okej — powtórzyła. Ale Judson wiedział, że Gwen nie przestanie się o niego bać. Nie pójdzie spać, zanim się nie upewni, że z nim wszystko w porządku. Chciał jej powiedzieć, że nie ma potrzeby, żeby przy nim czuwała. Nie jest przecież chory. A już na pewno nie potrzebował terapii. Jedyne, czego mu brakowało, to odrobina snu. Padł na łóżko, zamknął oczy i zanim zdążył wypowiedzieć na głos swoje myśli, osunął się w ciemność.
Rozdział 26
NICK SAWYER NIE MIAŁ CIENIA WĄTPLIWOŚCI, że jest urodzonym włamywaczem. Stał wewnątrz pogrążonego w mroku domu, wsłuchując się w ciszę emanującą ze wszystkich ciemnych kątów. Kilka tygodni wcześniej rodzina zmarłej kobiety wystawiła jej dom na sprzedaż, o czym zawiadamiała tabliczka na podjeździe. Dom był prawie pusty. Zostało w nim trochę nieco dziwnych sprzętów i kilka obrazów, ale resztę spadkobiercy upłynnili wkrótce po śmierci leciwej właścicielki. Prawdopodobnie nie było tu nic, co mogłoby posłużyć za wskazówkę pomocną do rozszyfrowania tajemnicy, którą polecono mu zgłębić. Jednak Nick chciał dowiedzieć się więcej o zmarłej, a przeczuwał, że wizyta w jej domu pozwoli mu zrozumieć ją lepiej niż informacje, jakie dotąd uzyskał z Internetu i podczas rozmów z sąsiadami. Szedł przez zaciemniony salon, gdy nagle przy podłodze wyczuł pozostałości silnej agresywnej energii. — No, no — mruknął. — A więc to w tym miejscu oberwałaś, co? Oglądałaś telewizję. Podobno znaleźli cię siedzącą w fotelu. Facet z sąsiedniego domu mówił, że twój syn zabrał telewizor już następnego dnia po pogrzebie. Sprawdźmy, co jeszcze masz mi do powiedzenia. Poszedł na piętro do sypialni, po drodze zwracając uwagę na windę zainstalowaną przy poręczy schodów. — Za słaba, żeby samodzielnie wejść na górę — wymamrotał pod nosem. — Nie ma co, byłaś łatwym celem. Nie mogłaś uciec, nawet gdybyś chciała. Ale nie chciałaś. Po wspięciu się na szczyt schodów przeszedł korytarzem do głównej sypialni. Był czujny, ale też podekscytowany. Grzebanie w prywatnych sprawach obcych ludzi podobało mu się o wiele bardziej niż handel starymi książkami. Nawet rozmowa z sąsiadami zmarłej kobiety wywołała u niego przypływ adrenaliny. Był niemal tak samo dobrym oszustem jak włamywaczem, chociaż wcale nie musiał wykorzystywać specjalnych zdolności, żeby wyciągnąć od ludzi informacje, na
których mu zależało. Sami chętnie mu opowiadali, że syn i synowa zmarłej zupełnie o niej nie pamiętali, oprócz momentów, kiedy odwiedzali staruszkę, by wyciągnąć od niej trochę gotówki. Uważnie przyjrzał się sypialni. Pod jedną ze ścian stała stara komoda z szufladami, poza tym pokój był pusty. Podszedł do komody i zaczął otwierać kolejne szuflady. Dziwne, jak niespodziewany zwrot losu może zmienić całe życie człowieka, myślał. Gdyby w tej instytucji rodem z piekieł, która ukrywała swój prawdziwy charakter za niewinnie brzmiącą nazwą Summerlight Academy, nie poznał Abby i Gwen, byłby teraz światowej klasy złodziejem biżuterii. Jego zdolność widzenia w ciemności przewyższała skuteczność nawet najnowocześniejszych noktowizorów wykorzystywanych przez wojsko. Ponadto potrafił doskonale sobie radzić z wszelkimi zamkami i komputerami. Ale Gwen i Abby uparły się, żeby utrzymywał się z zajęcia, które co prawda balansowało na granicy legalności, ale nie wyczerpywało znamion przestępstwa. Nie chcąc dłużej wysłuchiwać niekończących się morałów prawionych przez siostry, zgodził się wreszcie, żeby Abby wprowadziła go w arkana handlu parapsychologicznymi książkami, co zresztą okazało się całkiem intratnym biznesem. Nick wyciągał z niego kupę forsy, zdaniem Abby dlatego, że działał na obrzeżach rynku, a jego klientami byli zwariowani kolekcjonerzy, skłonni zapłacić każdą cenę za wymarzoną pozycję. On zaś, chociaż cechowała go wrodzona wrażliwość na paraksiążki — co zresztą nie wydawało się dziwne, w końcu pociągało go prawie wszystko, co posiadało odpowiednią wartość — niespecjalnie interesował się rzadkimi egzemplarzami, którymi handlował. Jeśli się temu bliżej przyjrzeć, był po prostu pośrednikiem — dobrze opłacanym, ale mimo wszystko tylko pośrednikiem. Tak naprawdę ekscytowała go jedynie nocna robota. Uwielbiał ten dreszczyk emocji, jaki mu towarzyszył, kiedy zakradał się w ciemności do mieszkań ludzi, żeby poznać ich tajemnice. No i co, pozwiecie mnie za to? — pokpiwał sobie w duchu. Proszę bardzo, tylko najpierw musicie mnie złapać. A to się nigdy nie zdarzy. Zdaniem Gwen, włamania do domów i inne sposoby naruszania prawa kręciły go tak bardzo, bo dzięki nim miał sposobność pełnego wykorzystywania swoich zdolności. Uważała, że byłby równie szczęśliwy, gdyby swoje parapsychiczne uzdolnienia zaprzągł do pracy w policji. Ale Nick dobrze wiedział, jaka jest prawda. Lubił zgłębiać tajemnice innych, ponieważ jego własna przeszłość wciąż pozostawała ukryta za zamkniętymi drzwiami, których nigdy nie będzie
w stanie otworzyć, mimo całego arsenału sztuczek cechujących wybitnego włamywacza. Jak dotąd nie znalazł jeszcze wytrycha, którym zdołałby sforsować sejf zwany przeszłością. Bank spermy, z którego skorzystała jego matka, spłonął do szczętu przed wieloma laty. Tym sposobem połowa rodzinnej historii Nicka — ta dotycząca ojca — poszła z dymem. Drugą połowę utracił po śmierci matki, samotnej, osieroconej w niemowlęctwie kobiety, która zginęła w wypadku samochodowym. Miał wtedy dziesięć lat. Potem było kilka rodzin zastępczych, a na koniec Summerlight Academy. To tam spotkał prawdziwą rodzinę, swoje siostry, Gwen i Abby. To z ich powodu został w Summerlight, mimo iż, korzystając z szybko rozwijających się zdolności, mógłby stamtąd bez trudu uciec. Ale nie zrobił tego. Nie chciał zostawić Gwen i Abby samych, bo wiedział, że go potrzebowały. Musiał je bronić przed szkolnymi wariatami i łobuzami. Po raz pierwszy w jego życiu ktoś go potrzebował, co sprawiało, że Nick czuł się, jakby miał do wykonania bardzo ważne zadanie. Dopilnował więc, żeby cała trójka trzymała się razem aż do matury. Kiedy skończyli szkołę, role się odwróciły. Teraz to Abby i Gwen się nim opiekowały. Przede wszystkim pilnując, żeby nie zszedł na drogę przestępstwa. On długo się upierał, że najlepiej poradziłby sobie w życiu jako złodziej, nie chcąc jednak burzyć rodzinnego spokoju, w końcu podjął legalną pracę. Ale czasami, na przykład w takich chwilach jak ta, nadal czuł całym sercem, że minął się z prawdziwym powołaniem. Zamknął ostatnią szufladę i zajrzał do górnej części komody. Była pusta, nie licząc niezgrabnych białych pantofli w stylu tych, jakie zwykle noszą starsze panie mające problemy z chodzeniem. Za panelem z tyłu szafy znalazł ukryty tam mały sejf. Był zamknięty, ale otwarcie go zajęło Nickowi zaledwie czterdzieści sekund. Stosik banknotów w środku powiedział mu wszystko, co chciał wiedzieć o zmarłej staruszce. — Było się lekką paranoiczką, co, babciu? — rzucił w ciemność. — Nikomu nie ufałaś, nawet własnemu synowi. Cóż, znałaś go lepiej niż ktokolwiek. W końcu byłaś jego matką. W sejfie znalazł coś jeszcze: stary rejestr wpływów i wydatków. Włożył gotówkę i rejestr do małego czarnego plecaka i zszedł na dół. Dom opuścił tą samą drogą, jaką się do niego dostał — oknem na tyłach budynku. Wrócił do samochodu, stojącego kilka przecznic dalej na parkingu za sklepem spożywczym, i pojechał na lotnisko. Tam oddał wóz do wypożyczalni. Kiedy go wynajmował,
posłużył się jednym z fałszywych dowodów. Lubił nosić przy sobie kilka zapasowych, nie tylko dla siebie, ale również dla Gwen i Abby. Tak na wszelki wypadek. Przyszło mu do głowy, że Abby nie będzie już więcej potrzebowała jego wsparcia. Wychodzi za Coppersmitha, więc jego rodzina na pewno troskliwie się nią zaopiekuje. Jeśli dobrze interpretował to, co się działo między Gwen i Judsonem, wkrótce druga siostra także przestanie korzystać z pomocy brata. Myśl, że straci je obie na rzecz Coppersmithów, poruszyła mroczne struny w jego sercu. Od czasów Summerlight Abby i Gwen zawsze go wspierały. Abby nauczyła go tajników handlu starymi parapsychologicznymi książkami. Gwen pomagała pozbyć się koszmarów, które ostatnio wprawdzie już go nie nawiedzały, ale czuł, że nadal czają się gdzieś w zakamarkach jego podświadomości. Okej, więc Gwen i Judson ze sobą sypiają. To żaden problem, zwłaszcza że chodzi pewnie tylko o przelotny romans. Nic nie wskazywało na to, aby miał stracić Gwen. To, co się działo między nią a Judsonem, to tylko wynik nadmiaru adrenaliny i podekscytowania zagrożeniem, pomieszany z seksualnym przyciąganiem. Nick nie raz czegoś takiego doświadczył. Z drugiej strony wiedział, że Gwen nie jest zwolenniczką powierzchownych związków. Chociaż więc jej uczucia do Judsona rozgorzały dość gwałtownie, wcale nie musiały równie szybko wygasnąć. Nawet Wyatt Earp zauważył, że pomiędzy tą dwójką dzieje się coś poważnego. Nick wolał nie zastanawiać się nad tym, jak będą wyglądały jego noce, jeśli powrócą potwory z koszmarów sennych, ani nad tym, jak potoczy się jego życie po stracie obu sióstr, które wejdą do rodziny Coppersmithów. Kupił sobie kawę, znalazł dyskretne miejsce i zabrał się do przeglądania rejestru rachunków znalezionego w sejfie. Zawsze interesowały go liczby, zwłaszcza jeśli miały związek z pieniędzmi. Po jakimś czasie wyjął z plecaka komputer i uruchomił przeglądarkę internetową. Szybko odnalazł to, czego szukał. W znajdowaniu w cyberprzestrzeni potrzebnych informacji był równie dobry jak w otwieraniu ukrytych sejfów. Tak, to święta prawda, że urodził się na przestępcę.
Rozdział 27
GWEN WYCZUŁA MROCZNĄ ENERGIĘ marzeń sennych Judosna akurat w chwili, kiedy sama zamierzała pogrążyć się w stan świadomego śnienia. W szlafroku, koszuli nocnej i kapciach, z podkurczonymi pod siebie nogami siedziała w fotelu przed kominkiem. Przywołując w pamięci obraz martwej Evelyn, próbowała wprowadzić się w delikatny trans. Nagle jej zmysły zarejestrowały poruszenie prądów energetycznych przypływających z pokoju obok. W pierwszej chwili Gwen pomyślała, że te dziwne nici światła sennego są produktem jej własnej wyobraźni, w rodzaju halucynacji. Mimo że wielokrotnie oddawała się śnieniu na jawie, to nigdy nie wiedziała, czego się może spodziewać po wejściu w trans. Ten stan był z natury nieprzewidywalny. Kiedy jednak usłyszała zduszony, niespokojny okrzyk Judsona, natychmiast otrząsnęła się z sennego otumanienia. Szybko się podniosła i zobaczyła, że Max też się obudził. Siedział na łóżku wpatrzony w przejście do drugiego pokoju. Judson jęknął. Gwen pospieszyła do niego. W słabym świetle dochodzącym z kominka w jej pokoju zobaczyła, że Judson leży na wznak, pogrążony we śnie. Jego pierścień żarzył się jaskrawym gorącym blaskiem. Max zeskoczył z łóżka, miauknął niespokojnie i dołączył do niej. Gwen wyostrzyła zmysły i ostrożnie weszła w trans świadomego śnienia, chcąc sprawdzić, co się dzieje w przestrzeni sennej Judsona. Nie była zaskoczona, kiedy ujrzała eksplozję bursztynowych błyskawic, zdumiała ją natomiast ciemna, gwałtowna energia otaczająca łóżko. Podświadomość podpowiadała jej, że Judson odtwarza we śnie zdarzenie, którego skutkiem były dręczące go koszmary. Fakt, że spał głęboko, tylko potęgował efekt majaków sennych. — Na litość boską, Judson — szepnęła. — Od jak dawna się z tym męczysz?
Wolno podeszła do łóżka. Jeszcze nigdy nie miała do czynienia z kimś, kto spał aż tak mocno. Zazwyczaj jej klienci, kiedy z nimi pracowała, byli przytomni. Proces terapeutyczny zakładał wprowadzenie klienta w płytki trans, a następnie sprowadzenie go tuż pod powierzchnię świadomości. Jednak teraz coś jej mówiło, że lepiej nie budzić Judsona. Spał tak głęboko, że gdyby się szybko obudził, jego umysł nadal rejestrowałby senne halucynacje. Odróżnienie snu od jawy zajęłoby mu kilka sekund, a może nawet całą minutę. W takich okolicznościach osoba o silnych uzdolnieniach, uzbrojona w pierścień naładowany nieznaną nadnaturalną energią, mogłaby w krótkim czasie wyrządzić wiele szkód. Nie chciała więc zbyt gwałtownie go budzić, ale żeby mu pomóc, musiała nawiązać z nim fizyczny kontakt. Nie wiedziała tylko, jak Judson zareaguje na nawet najdelikatniejszy dotyk. Znajdował się przecież w pułapce świata podziemnego. A to nigdy nie wróży niczego dobrego. — Powiem ci, Max, że każdy, kto ma jakieś nadnaturalne zdolności, powinien się nauczyć sztuki kontroli snów — rzuciła szeptem do kota. Max znowu miauknął niespokojnie, jakby pytał, czy Gwen zamierza zaradzić jakoś sytuacji. Potem, w wyrazie narastającego zniecierpliwienia, kilka razy machnął ogonem, podszedł do niej i przykucnąwszy przy jej nogach, oparł się o nie baryłkowatym bokiem. Z gardła leżącego na łóżku Judsona wydobyło się kolejne zduszone jęknięcie. Buzująca wokół niego energia była coraz ciemniejsza i groźniejsza. Kryształ w pierścieniu jarzył się coraz silniejszym światłem. Gwen pomyślała, że nie ma wyboru. Nie mogła dopuścić, żeby Judson jeszcze głębiej zanurzył się w krainę snów. Skoncentrowała się, aby łatwiej jej było uaktywnić parazmysły. Max u jej stóp mocniej się do niej przycisnął, jakby chciał ją wesprzeć. Wyciągnęła rękę i opuszkami palców delikatnie dotknęła dłoni Judsona. Sądziła, że jest przygotowana na skutki fizycznego kontaktu, ale porażenie, jakiego doznały jej zmysły, było tak silne, że ledwie powstrzymała okrzyk bólu. W jednej chwili osunęła się w samo serce jego sennego koszmaru. W ciemności przeszywanej błyskiem bursztynowych piorunów wyczuwała obecność upiornej mgły, oznaki okrucieństwa i śmierci. Wokół jej stóp krążyły przerażające wyziewy nasączone fioletowym światłem. Wydało jej się, że słyszy miauczenie kota.
— Judson — powiedziała szeptem. — Gdzie jesteś? — Witaj w moim świecie — odparł. — Nie powinnaś tu przychodzić. Odwróciła się, próbując go odszukać w rozdzieranej blaskiem błyskawic ciemności. W końcu go dostrzegła. Stał w mroku, a wokół jego stóp wirowała ta sama ultrafioletowa energia, jaka opływała jej stopy. Oczy płonęły mu tym samym bursztynowym blaskiem, jaki rozpalał pierścień na jego palcu. Nie wyglądał jak ktoś uwięziony w piekle. Wydawało się raczej, że w świecie snów czuje się jak jego władca. — Ciebie też nie powinno tu być — powiedziała cicho. — To tylko zły sen. Wracaj ze mną na powierzchnię. Rozmowy prowadzone w marzeniach sennych nie różniły się od rozmów, jakie prowadziła z duchami, kiedy sama pogrążała się w transie. Dialogi rodziły się w jej wyobraźni na podstawie tego, co potrafiła wyczytać w aurze klienta. — Nie mogę stąd odejść — oświadczył. — Dlaczego? — Coś tu zgubiłem i muszę to odnaleźć. — Co takiego zgubiłeś? — zapytała. — Jeszcze nie wiem, ale rozpoznam to, kiedy znajdę. — Rozumiem. Ten sen ciągle do ciebie wraca, prawda? — O tak. Często tu zaglądam. — Zaglądasz, żeby odnaleźć to coś, co zgubiłeś, ale dzisiaj zszedłeś za głęboko — ostrzegła. — Tego się właśnie obawiałam. Znalazłeś się tu z powodu wydarzeń w domu Louise Fuller. Musisz wrócić ze mną na powierzchnię. Twoje zmysły muszą dojść do siebie, zanim znowu powrócisz do tego snu. Wyglądał na rozbawionego jej słowami. — Ty nic nie rozumiesz, prawda? To jest mój świat, moje miejsce. — Nie, to jest tylko sen, a ty możesz na niego wpłynąć. Pokażę ci, jak to się robi. — Może to i sen, ale też moja przeszłość — oznajmił. — A przeszłości nie da się zmienić, prawda, pani terapeutko? — Prawda, ale można się nauczyć, jak z nią lepiej żyć. — A niech to — prychnął. — Mówisz jak prawdziwa terapeutka. Jedna z tych, co to
każą sobie słono płacić. Tyle że ty nie jesteś prawdziwą terapeutką. — Nie — przyznała — jestem tylko zwykłą konsultantką od zjawisk parapsychicznych. Ale wiem, jak można odszukać coś, co zaginęło w krainie marzeń sennych. Ty zabrałeś się do tego w niewłaściwy sposób. — Serio? — spytał takim tonem, jakby zaczynał się nudzić. Gwen wiedziała, że go traci. — Wróć ze mną na powierzchnię — ponowiła prośbę. — Później, kiedy odpoczniesz, pomogę ci przeszukać obszar snu. — Dziękuję, ale nie skorzystam z twojej propozycji. — Dlaczego nie? — Masz rację — przyznał niespodziewanie. — Tym razem rzeczywiście zszedłem dość głęboko. Jak nigdy dotąd. Ale dzięki temu teraz widzę rzeczy, których wcześniej nie widziałem. Może wreszcie odnajdę to, czego szukam. — I co ci z tego przyjdzie, jeśli nie będziesz mógł wrócić? — odparła. — Posłuchaj, Judsonie Coppersmith. Twój dzisiejszy sen jest taki głęboki, bo w domu Louise Fuller doznałeś poparzenia zmysłów. — Ty też tam byłaś. Dlaczego nie doznałaś takiego samego poparzenia i wyczerpania energii jak ja? Czyżbyś posiadała specjalne nadnaturalne supermoce? — Nie posiadam żadnych supermocy, a czuję się dobrze tylko dlatego, że ochroniłeś mnie przed najgorszymi skutkami wybuchu w domu Louise — przypomniała. — Poza mną osłoniłeś jeszcze Nicole, Maxa i siebie. Bóg jeden wie, ile energii zużyłeś i przesłałeś przez pierścień, żeby tego dokonać. Tak czy inaczej, bardzo wyczerpałeś swoje zmysły. Powinieneś teraz mocno spać, a nie podróżować po krainie marzeń sennych. — A ty powinnaś stąd odejść, zanim sama w niej utkniesz. — Nigdzie bez ciebie nie pójdę — oświadczyła twardo. — Proszę, wróć ze mną, Judsonie. — To chyba niemożliwe. Już na to za późno. Jego głos był wyprany z emocji, nie słychać w nim był ani żalu, ani rozpaczy. Judson mówił z dystansem, jakby komentował pogodę. Jakby był duchem, pomyślała Gwen i przeszył ją kolejny dreszcz przerażenia. Sytuacja nie wyglądała dobrze. Jeszcze nigdy nie miała do czynienia z kimś, kto tak głęboko pogrążył się
w marzeniach sennych. Sama też nigdy tak daleko nie zaszła. Ale była pewna jednego: musiała wyciągnąć Judsona na powierzchnię, zanim zejdzie niżej. — Nie, wcale nie jest za późno — zapewniła. — Możemy stąd wyjść, tylko musimy to zrobić razem. Nie ty jeden zszedłeś dzisiaj tak głęboko. Żeby cię odnaleźć, ja też musiałam przekroczyć znane mi granice. Jestem tu uwięziona tak samo jak ty. — Już mówiłem, że niepotrzebnie za mną poszłaś. Tym razem miała wrażenie, że w głosie Judsona usłyszała cień emocji — chyba złość — i uznała, że to dobry znak. — Cóż, zrobiłam to i teraz tkwię tu razem z tobą — powtórzyła. — Jeśli ze mną nie pójdziesz, nie będę umiała sama wrócić. — Jesteś medium, potrafisz śnić na jawie. Zabieraj się stąd, póki możesz. — Bez ciebie nigdzie nie idę. I przestań się ze mną sprzeczać. To nie jest zwyczajny sen. Może się skończyć śpiączką. Musimy wracać. I to natychmiast. Dziwne, ale ona też zaczynała tracić panowanie nad sobą. Coś takiego nie powinno się zdarzyć, kiedy podróżowała po świecie snów. Wyszkoliła się przecież w beznamiętnej obserwacji. Jako terapeutka miała za zadanie wyprowadzać swoich klientów z pułapki nawracających koszmarów. Nawet najmniejsze poruszenie emocji z jej strony działało deformująco na senną przestrzeń — przestrzeń, która w całości składała się ze zniekształconych obrazów. — Łatwo to ty się nie poddajesz — powiedział Judson takim tonem, jakby jej upór go zaintrygował. — To prawda — zgodziła się. — A już na pewno nie w przypadku, gdy chodzi o moich klientów. — Tym właśnie jestem? Twoim klientem? — Dzisiaj tak. Złap mnie za rękę, Judsonie — poleciła. Przez jedną przerażającą chwilę myślała, że jej nie posłucha. Ale w końcu, ku jej bezgranicznej uldze, poczuła na dłoni uścisk jego palców. Wiedziała, że to była zwykła iluzja, interpretacja jej umysłu tego, co się naprawdę działo. W rzeczywistości bowiem ona również spała, a to całe trzymanie się za ręce było tylko senną metaforą oddającą fakt, że Judson się budził. Doznała jednak fizycznego i psychicznego szoku, gdy po wyjściu z transu zobaczyła, że
rzeczywiście trzymał ją za rękę. Na ten widok natychmiast oprzytomniała, a Judson wraz z nią. Otworzył oczy i mocniej ścisnął jej dłoń. — Już w porządku, Judsonie, już nie śpisz — uspokoiła go i uśmiechnęła się ciepło z nadzieją, że dzięki swym zdolnościom Judson jest w stanie to dostrzec mimo ciemności. Spróbowała też delikatnie oswobodzić rękę, ale nie chciał jej puścić. — Nie jestem jednym z twoich klientów — wychrypiał, wpatrując się w nią rozpalonym wzrokiem. — Już się obudziłeś — powiedziała, ignorując jego słowa. — Miałeś zły sen. Martwiłam się, że za głęboko się w nim pogrążyłeś, ale teraz już jest dobrze. — Nie jestem żadnym przeklętym klientem — powtórzył. — Słucham? — Powiedziałem, że nie jestem twoim klientem. Gwen przypomniała sobie, że po wyjściu z głębokiego snu często się zdarza, że rozbudzona osoba przez jakiś czas myli obrazy senne z jawą. W takim przypadku należy ją delikatnie sprowadzić do rzeczywistości. — Masz rację, nie jesteś — przyznała spokojnie. — Zapamiętaj to sobie, do diabła. Po tym ostrzeżeniu szybkim ruchem powalił ją na łóżko. Manewr został wykonany z precyzją zawodnika judo. Nie wiadomo jak i kiedy Gwen nagle leżała na plecach, czując, że ciemna sypialnia wiruje wokół niej. Okej, to nowe doświadczenie w moim nieprzewidywalnym fachu konsultantki snów, pomyślała. Utraciłam kontrolę nad sesją, co nigdy nie powinno było się zdarzyć. Zanim zdążyła się zastanowić i wymyślić nowy sposób na poradzenie sobie z sytuacją, Judson już na niej leżał. Przyciskając umięśnionymi udami jej nogi do materaca, chwycił Gwen za drugą rękę i przełożywszy ją nad jej głowę, przyszpilił w nadgarstku do łóżka. I wtedy ją pocałował — z taką gwałtownością, że aż jej dech zaparło. Pocałunek wywołał eksplozję. Dosłownie. Całą sypialnię zalały prądy gorącej energii. Aż dziwne, że nie zajęły się od niej zasłony w oknie. Jednak to nie była budząca grozę energia, jaka przenikała sen Judsona. Ta była wynikiem płomiennego pożądania. Judson był rozpalony. Gwen również po niedawnej sesji. Razem wytwarzali całe morze gorąca. Ale przede wszystkim zaszokowało ją, a zarazem zachwyciło, wrażenie oszałamiającej
parapsychicznej intymności. Coś bardzo dziwnego wydarzyło się między nimi poprzedniej nocy i teraz się powtarzało. Intuicja ostrzegała Gwen, że im więcej czasu ona i Judson spędzali ze sobą — nie tylko uprawiając namiętny seks, ale po prostu przebywając w obrębie swoich aur — tym mocniej się do siebie przywiązywali. Tak przynajmniej wyglądało to z jej strony. Judson puścił ją, ale tylko po to, żeby rozwiązać pasek jej szlafroka. Kiedy to zrobił, jego dłonie powędrowały na jej piersi, a usta opadły na jej szyję. Gwen wsunęła mu rękę pod podkoszulek i powiodła nią w górę, na szerokie, umięśnione plecy. Poczuła pod palcami intensywne ciepło, jakby płonął od gorączki psi. — Judson — szepnęła. — Nie jestem twoim klientem — powiedział ochryple. — Powiedz, że nie jestem. — Nie jesteś moim klientem — wydyszała. — Nie możesz być, bo ja nigdy, przenigdy nie sypiam z klientami. — Tak. Nie sypiasz z klientami. Sypiasz ze mną. Tylko ze mną. Zsunął szlafrok z jej ramion, zdjął koszulę nocną i zaczął pieścić ustami jej piersi. Krzyknęła głośno z rozkoszy, czując dotyk języka na brodawce. Nie przerywając pieszczoty i obejmując ją jedną ręką, drugą sięgnął do spodni, żeby rozpiąć rozporek. Potem jego dłoń zanurzyła się między udami Gwen, a wargi powróciły do jej szyi. — Mokra i gorąca — wydyszał. — Tak właśnie lubię. Przesunęła rękę w dół i objęła palcami jego członek. — Twardy i gorący. Tak jak lubię. Jego śmiech był niski, mroczny, lubieżny. — Jesteśmy dla siebie stworzeni, Magiczne Oczy. Być może, pomyślała, chociaż w głębi duszy obawiała się, że to, co do siebie czuli, to nie była miłość. W każdym razie jeszcze nie. Mieli za mało czasu, aby się w sobie zakochać. Chodziło o czyste pożądanie podsycane więzią, jaka się zadzierzgnęła między nimi w obliczu zagrożenia i w następstwie sesji terapeutycznej. Gwen zdawała sobie sprawę, że tej nocy nie powinna ufać swoim emocjom, ale ta świadomość topniała z każdą chwilą w ogniu podniecenia. Judson zdjął spodnie, położył się na niej i wszedł w nią jednym płynnym ruchem, mocno i głęboko. Sapnęła z rozkoszy, a potem przyciągnęła go do siebie z żarliwą namiętnością, oplatając ramionami i nogami. Spełnienie nadeszło już po chwili przy wtórze jęków Judsona, który tak jak ona dał się
ponieść gwałtownym falom najwyższej ekstazy.
Rozdział 28
TEJ NOCY POŁÓW OKAZAŁ SIĘ OWOCNY. Zanęcanie nowego klienta — w tym wypadku klientki — zostało uwieńczone pełnym sukcesem. Dziewięćdziesięciodwuletni teść kobiety cieszył się znakomitym zdrowiem. Wyglądało na to, że dożyje setki. Jednakowoż, na nieszczęście dla spadkobierców, staruszka nie cechowała oszczędność. Wydawał pieniądze w takim tempie, że było całkiem prawdopodobne, iż przed śmiercią zdąży się spłukać do cna. Synowej zupełnie się to nie podobało. Wraz z mężem liczyli na spadek po ojcu i teściu; planowali z jego pieniędzy sfinansować własną emeryturę. Sundew doskonale rozumiał obawy kobiety. Wszak rodzice powinni pozostawiać swój dorobek dzieciom, zamiast żyć nie wiadomo jak długo, chociaż od pewnego wieku to życie wcale nie wygląda szczególnie zachwycająco. Tak właśnie było z tym staruszkiem. Od jakiegoś czasu nie mógł już prowadzić samochodu, a kilka lat temu musiał się pożegnać ze swoim ulubionym hobby — grą w golfa. Teraz całe dnie spędzał na grze w karty i oglądaniu telewizji w towarzystwie innych rezydentów komfortowego i tym samym bardzo kosztownego domu starców. Zarazem nie przestawał narzekać, że nikt nigdy go nie odwiedza. W czasie gdy on pławił się w luksusach, syn i synowa przyglądali się, jak ich dziedzictwo topnieje z każdym dniem. Śmierć starszego pana wszystko zmieni. Rozkręcenie interesu zajęło Sundew wiele miesięcy. Całymi godzinami siedział w Internecie, wyszukując potencjalnych klientów, których potem musiał w żmudnym procesie oswajać z pomysłem, że ich problemy spadkowe można całkiem łatwo rozwiązać — rzecz jasna, za odpowiednią opłatą. Teraz interes kręcił się już niemal samoistnie. Sundew poświęcał znacznie mniej czasu na szukanie klientów. Zmniejszyło się też ryzyko. Jak to zwykle bywa, reklama „z ust do ust” okazała się najlepszą z możliwych. Wieści rozchodziły się wśród internautów tak szybko, że Sundew nie brakowało klientów logujących się do jego czatroomu. No i nie chodziło mu już o pieniądze. Zarobił ich tyle, że mógł zaspokoić wszystkie
swoje potrzeby. Teraz pracował z przyzwyczajenia. Gdzieś po drodze zabawa w mordercę do wynajęcia zamieniła się w wywołujący euforię nałóg. Do niedawna Wilby w stanie Oregon służyło mu za doskonałą kryjówkę na okres między kolejnymi polowaniami. Wprawdzie awantura sprzed dwóch lat o mało nie doprowadziła do katastrofy, ale wszystko się uspokoiło, kiedy Gwen Frazier wyjechała z miasta. Jakiś czas potem Sundew zorientował się, że Evelyn Ballinger zaczęła coś podejrzewać, ale bez większego trudu uporał się z tym problemem. Szybko i — jak sądził — skutecznie. Teraz jednak sytuacja znowu zaczęła się komplikować. Ta zdzira Frazier wróciła do miasta, a co gorsza, przywiozła ze sobą wsparcie. Gwen Frazier sama w sobie nie stanowiła problemu. Była nikim. Ot, jakaś lekko szurnięta kobitka, która widzi ludzką aurę. Nikt, kogo mógłby się obawiać. Nawet biorąc pod uwagę to, co się wydarzyło przed dwoma laty, nie widział w niej poważnego zagrożenia. Rozprawiłby się nią w ten czy inny sposób. Natomiast obecność Coppersmitha komplikowała sytuację. Jego rodzina była bardzo wpływowa. Gdyby jeden z synów i dziedziców rodzinnego imperium zginął w małym miasteczku, takim jak Wilby, Coppersmithowie narobiliby niezłego hałasu. Pytaniom i dochodzeniom nie byłoby końca. Poza tym wydawało się, że Coppersmithowie mają wiele tajemnic, których potrafią dobrze strzec. Tajemnice zawsze pociągały Sundew. Jego rodzina też miała ich sporo. I także je ukrywała, równie skutecznie jak rodzina Coppersmithów.
Rozdział 29
JUDSON OBUDZIŁ SIĘ TUŻ PRZED ŚWITEM z silnym przeświadczeniem, że wreszcie przeniknął sposób rozumowania zabójcy. Wiem, kim jesteś i dlaczego zabijasz, sukinsynu, myślał. Jestem już bardzo blisko, zaledwie o krok, i wkrótce cię dopadnę. Odrzucił kołdrę, usiadł na brzegu łóżka i z niejakim zdziwieniem skonstatował, że ma na sobie tylko slipki. Wróciły wspomnienia z minionej nocy. Znowu dręczył go ten przeklęty koszmar, tym razem nawet intensywniejszy niż zazwyczaj, ale Gwen go z niego wyprowadziła. Wyglądało na to, że — czy mu się to podobało czy nie — na jakiś czas stał się jej klientem. Sięgnął po kaburę i pistolet. Najważniejsze jest, pomyślał, że kiedy Gwen pomogła mu się wydostać z krainy snów, znowu się kochali. Drzwi między ich pokojami były otwarte. Włożył spodnie i podszedł do nich. Gwen wciąż miała na sobie koszulę nocną i szlafrok, ale nie leżała w łóżku, tylko siedziała w fotelu. Głowę opierała na poduszce, miała zamknięte oczy, a nogi podwinęła pod siebie. Obok, przytulony do jej uda, leżał Max, który obrzucił Judsona niechętnym spojrzeniem spod półprzymkniętych powiek. — Przykro mi, brachu — poinformował go Judson — ale to, że pierwszy się do niej dorwałeś, wcale nie znaczy, że jest twoja. Kot przyjął to oświadczenie ze stoickim spokojem. Judson przeniósł wzrok z Maxa na śpiącą Gwen, zastanawiając się, czy powinien przenieść ją do łóżka, czy tylko przykryć kocem. Zanim rozstrzygnął ten dylemat, otworzyła oczy. — Obudziłeś się — powiedziała. — Widzę, że ty też. — Jak się czujesz? — Dobrze. — Zatrzymał się w pół kroku. — Dzięki tobie. Nie wiem, czy rozmawialibyśmy teraz, gdybyś nie wyciągnęła mnie z tego koszmaru. Dziękuję, Gwen. Jestem twoim dłużnikiem.
Uniosła brwi. — Tak samo jak ja twoim. Pamiętaj, że jesteśmy partnerami. Wczoraj najpierw ty uratowałeś mnie, Nicole i Maxa. Potem ja pomogłam tobie. Na tym polega partnerstwo. Ty osłaniasz moje tyły, a ja twoje. Żadne nie zostawiłoby drugiego. Właśnie tak to działa. Judson nie odpowiedział od razu. Podszedł bliżej rozpalonego kominka i dopiero wtedy się odezwał. — I właśnie na tym polegała twoja przyjaźń z Abby i Nickiem w Summerlight Academy, prawda? — Tak — potwierdziła. Spojrzał na nią uważniej i nagle do niego dotarło. Partnerzy. Przyjaciele. Kochankowie. Ani słowa o terapii snu. Mógł z tym żyć. — Masz rację — rzucił. — Żadne nie zostawiłoby drugiego. Nigdy. — Cieszę się, że to ustaliliśmy — powiedziała z uśmiechem i przeciągnęła się leniwie. — Kiedy spałeś, trochę rozmyślałam nad sprawą i... — A ja — przerwał jej — uświadomiłem coś sobie podczas snu. Wiem, kim on jest, Gwen. Jeszcze nie znam jego nazwiska, ale wiem, dlaczego zabija. Oczy Gwen rozbłysły ekscytacją. Judson wiedział, że nie musi jej niczego tłumaczyć, bo doskonale zrozumiała, o co mu chodzi. — Obudziło cię jakieś przeczucie, tak? Potwierdził skinieniem głowy. — No to mów — poprosiła. — Do tej pory zakładaliśmy — zaczął — że mamy do czynienia z zabójcą, który naśladuje Taylora i w jakiś sposób wszedł w posiadanie jego aparatu. Ale to nie tak. Ten facet jest zawodowcem. — Zawodowcem? — powtórzyła Gwen, siadając prosto i wyciągając spod siebie nogi. — Masz na myśli płatnego zabójcę? Max, przestraszony jej gwałtownym ruchem, prychnął, dźwignął się na łapy i zeskoczył z fotela. Potem dumnie przemaszerował przez pokój i wskoczywszy na parapet, zapatrzył się w krajobraz za oknem. — Sposób, w jaki zamordował Evelyn Ballinger i Louise Fuller, wygląda na robotę profesjonalisty, który usuwa niebezpiecznych świadków — podjął Judson. Opadł na fotel
naprzeciwko Gwen. — Wskazuje na to rodzaj energii, jaką wyczułem w gabinecie Evelyn Ballinger i w piwnicy Louise Fuller. Płatny morderca też doświadcza przypływu adrenaliny, gdy zabija swoją ofiarę, ale w odróżnieniu od wszelkiego rodzaju szaleńców i psychopatów potrafi nad tym zapanować. W rezultacie zostawia po sobie na miejscu zbrodni zupełnie inną wizytówkę. — Zawodowy morderca uzbrojony w kryształ, którym można zabijać bez pozostawiania śladów. — Gwen pochyliła się, oparła łokcie na kolanach i wpatrzyła się w ogień płonący w kominku. — Sama nie wiem, co jest bardziej przerażające: szalony seryjny zabójca czy zawodowy morderca zabijający dla pieniędzy. — Gdybym mógł wybierać — odparł Judson — sto razy bardziej wolałbym szaleńca. Spojrzała na niego. — Tak? A czemu? — Bo jest znacznie większe prawdopodobieństwo, że szaleniec popełni jakiś błąd. Profesjonaliści, kiedy wokół nich robi się gorąco, potrafią rozpłynąć się we mgle na bardzo długi czas. Posługują się kilkoma zestawami dokumentów osobistych i wynajmują domy na nikomu nieznanych wyspach na Karaibach. Niełatwo ich złapać, w odróżnieniu od psychopatów. Gwen zmarszczyła czoło. — Ten nie mieszka na Karaibach, tylko tutaj, w Wilby — zauważyła. — To nie ma znaczenia — odparł Judson. — Zasada jest ta sama. — Ale zawodowcy nie mordują przypadkowych ludzi. — To prawda. Najczęściej robią to dla pieniędzy albo żeby uniknąć zdemaskowania. Motyw ma kluczowe znaczenie dla wykrycia sprawcy. Jeżeli mamy rację, to Evelyn została zamordowana, bo odkryła, czym zabójca zajmuje się na co dzień. Teraz musimy się dowiedzieć, z jakiego powodu zabił Louise. Gwen odchyliła się na oparcie fotela i zabębniła palcami o poręcz. — Nie znam się na technologiach psi, ale mówiłeś, że broń, której używa morderca, wykorzystuje kryształy. — To jedynie hipoteza wynikająca z badania miejsca, w którym stał zabójca w chwili popełniania zbrodni. Tylko w ten sposób mógł dosięgnąć ofiarę. — Mówiłeś też, że większość nowoczesnych gadżetów zawierających paranormalne kryształy, może z wyjątkiem twojego pierścienia, wymaga okresowego strojenia, żeby zachować
optymalną moc. Do krwiobiegu Judsona trafiła nowa dawka adrenaliny, gdy zdał sobie sprawę, że Gwen właśnie odkryła motyw ostatniego morderstwa. — Ten sukinsyn potrzebował kogoś do strojenia kryształu — powiedział cicho. — Louise była jego działem technicznym. Stroiła kryształ w aparacie. To miałaś na myśli, prawda? — Tak. — Jesteś genialna, Gwen. Po prostu genialna. — Dobra, dobra, nie tak prędko — odparła. — Widzę w swoim rozumowaniu pewną lukę. Skoro Louise była mu potrzebna, dlaczego ją zabił? — Doszedł do wniosku, że nie ma wyboru — wyjaśnił Judson. — Jak już mówiłem, to zawodowiec. Na bieżąco analizuje swoją sytuację, żeby w razie zagrożenia w porę wycofać się z gry. Louise za dużo o nim wiedziała. Musiał się jej pozbyć, bo zamierzaliśmy z nią porozmawiać. — A teraz, kiedy już zatarł ślady, pewnie wyjedzie z miasta. Może nawet już to zrobił. Judson przyglądał się płomieniom tańczącym w kominku, myśląc o tym, czego dowiedział się na miejscu zbrodni. — Nie sądzę — rzekł po dłuższej chwili. — Za jakiś czas, kiedy sprawa przyschnie, na pewno wyjedzie, ale nie zrobi tego, dopóki jesteśmy w Wilby. Chyba że uzna ucieczkę za jedyne wyjście z sytuacji. — Dlaczego tak uważasz? — Wilby to małe miasteczko. Jeśli zabójca jest stąd, jego nagłe zniknięcie wzbudziłoby zainteresowanie wszystkich mieszkańców, łącznie z Oxleyem. Ludzie zaczęliby się dziwić i zadawać kłopotliwe pytania. Zawodowiec stara się unikać takich sytuacji. — Judson pokręcił głową, jeszcze raz przebiegając w myślach wszystko, co zwróciło jego uwagę podczas oględzin obu miejsc zbrodni. — Nie, on ma nadzieję, że zabijając Evelyn Ballinger i Louise Fuller, pozbył się jakiegokolwiek zagrożenia z naszej strony. — W takim razie co teraz zrobimy? — zapytała Gwen. — Będziemy się starali myśleć tak jak on — odpowiedział Judson. — Ale jednego możemy być pewni. — Czego? — Prędzej czy później sprawca będzie musiał znaleźć jakiegoś specjalistę, który nastroi kryształ w aparacie.
Rozdział 30
JUDSON USŁYSZAŁ, że dzwoni jego komórka. Wyjął ją z pokrowca przy pasku i sprawdził na wyświetlaczu, kto chce z nim rozmawiać. Rozpoznał numer Nicka. — Cześć, Sawyer, co dla mnie masz? — spytał. — To zawodowiec — zaczął Nick. — Pracuje za kasę. — Może cię zdziwię, ale sam też do tego doszedłem. — Jezu, ale z ciebie Sherlock Holmes. — Po tym, czego się nasłuchałem o twoim wspaniałym talencie i bystrości, oczekiwałem czegoś więcej — rzucił Judson. — Masz jeszcze coś? — Mam jeszcze dużo, dzięki mojemu wspaniałemu talentowi i bystrości — odparował Nick. — Po pierwsze, miałeś rację, że nasz morderca nie zabija osób ze zdolnościami parapsychicznymi. Żadna z ofiar nie miała jakichkolwiek zdolności tego typu. I żadna nie interesowała się światem nadprzyrodzonym. Judson, słysząc wyraźne podniecenie w głosie Nicka, lekko się uśmiechnął. Mieli ze sobą o wiele więcej wspólnego, niż któryś chciałby przyznać. — Co w takim razie łączyło ofiary? — zapytał. — Motywacja najsilniejsza ze wszystkich — pieniądze. Cztery z sześciu ofiar były w podeszłym wieku. Pozostała dwójka nieuleczalnie chora. I wszystkie stały na drodze pokaźnych spadków albo lukratywnych polis ubezpieczeniowych. — Czyli trzeba sprawdzić spadkobierców — orzekł Judson. — Ponieważ jestem taki zdolny i bystry, już się do tego zabrałem — oznajmił Nick. — Czterdziestodwuletni syn ostatniej ofiary przelał niedawno sporą kwotę na zagraniczne konto. Prawie identyczną przelał na to samo konto bratanek innej ofiary. — Wiesz co, Sawyer, rzeczywiście jesteś dobry w te klocki. Myślę, że powinieneś pogadać z moją matką. — Już z nią rozmawiałem — odparł Nick. — Pomagam przy organizacji ślubu, zapomniałeś? To bardzo miła pani. Uważa, a Girard podziela jej zdanie, że mam doskonały gust.
To ja zasugerowałem ciemny fiolet i złoto na motyw kolorystyczny. — Bardzo fajnie, ale miałem na myśli rozmowę na zupełnie inny temat. Moja mama jak nikt potrafi prześledzić przebieg transakcji finansowych. Moim zdaniem ma w tym względzie szósty zmysł, ale ona oczywiście nie wierzy w takie rzeczy. — Chyba żartujesz? — roześmiał się Nick. — Wszystkie jej dzieci są parauzdolnione, a ona mimo to nie wierzy? — Nie, woli myśleć, że mamy rozwiniętą intuicję. — No tak, pewnie o wiele łatwiej tak myśleć, niż zaakceptować fakt, że własne dzieci są dziwadłami. — Mniej więcej o to chodzi. — Matki już tak mają. W swoim potomstwie widzą tylko to, co najlepsze. — Nick wyraźnie zmarkotniał. — Próbuję tylko powiedzieć — rzekł Judson, przerywając ciszę, jaka zapadła na łączach — że przydałoby się, żebyście się spotkali i poświęcili trochę czasu na poszukanie informacji, czy ktoś z Wilby dokonywał ostatnio większych operacji bankowych. — Chcesz, żebyśmy sprawdzili całe miasto pełne podstarzałych hipisów, chronicznych nieudaczników, niespełnionych artystów i rozmaitych odmieńców? To by nam zajęło co najmniej kilka dni — odparł Nick, ale było słychać, że znowu się ożywił. — Poproszę Gwen, żeby spisała nazwiska osób, które uczestniczyły w badaniach Ballinger — zaproponował Judson. — Kiedy będę miał tę listę, zadzwonię. — W porządku — zgodził się Nick. — Będę czekał z zapartym tchem. A tymczasem mam jeszcze jedną informację, która może cię zainteresować. Jak już wspominałem, żadna z ofiar nie interesowała się zjawiskami parapsychicznymi, ale przynajmniej w przypadku dwóch na jakiś miesiąc przed zabójstwem spadkobiercy — bratanek jednej ofiary i synowa innej — spędzili jakiś czas w czatroomie konsultanta parapsychologicznego. Wcześniej ani bratanek, ani synowa nie interesowali się parapsychologami, wróżkami czy tarocistami. Judson mocniej zacisnął palce na telefonie. — Mogłeś powiedzieć o tym od razu — mruknął. — Chciałem najlepsze zachować na koniec. — Znasz nazwisko tego konsultanta od parapsychologii? — zapytał Judson. Gwen, zaintrygowana tym, co usłyszała, uniosła brwi i szerzej otworzyła oczy.
— Znam — odparł Nick. — Nazywa się Sundew. I zanim spytasz, powiem ci, że już sprawdziłem. Sundew to roślina mięsożerna. Niezłe, co? Myślę, że warto byłoby się dowiedzieć, czy pozostali szczęśliwi spadkobiercy również kontaktowali się z nim przed zabójstwami. — Na pewno warto — zgodził się Judson. — Ale powiedz mi, jakim cudem, u licha, natrafiłeś na informację o tym Sundew? — Pogrzebałem trochę w komputerach tej dwójki spadkobierców, o których wspominałem — oznajmił Nick bez cienia skrępowania. — To doprawdy zadziwiające, jak wiele osób nie pamięta o chowaniu hasła. — Uważaj, Sawyer — powiedział Judson. — Byłoby kiepsko, gdyby zapuszkowali cię w trakcie naszego śledztwa. — Więcej nie musisz mówić. — Głos Nicka przygasł. — Mam świadomość, że jeśli do tego dojdzie, dowiem się, że Coppersmithowie nigdy o mnie nie słyszeli. — To bardzo kusząca opcja — rzekł Judson ze śmiechem — ale niestety nierealna. — Nie? A dlaczego? — Dlatego że teraz podpadasz pod kategorię „przyjaciele lub rodzina”. Mama by mnie zabiła, gdybyś nie mógł poprowadzić Abby do ołtarza. Jeśli więc wpakujesz się w kłopoty, trzymaj gębę na kłódkę i od razu do mnie dzwoń. — Po co? Co zrobisz? — zapytał Nick, siląc się na obojętny ton. — Coppersmith Inc. ma całą armię prawników, bardzo dobrych prawników. Oni się wszystkim zajmą. Zapewniam cię, że długo nie posiedzisz. — Dobrze wiedzieć. — Co nie znaczy, że nie wolałbym, żebyś jednak nie dał się przyskrzynić. Zaoszczędziłbyś mi sporo kłopotów — ostrzegł Judson. — Wyluzuj, jeszcze nigdy mnie nie złapali i teraz też mi to nie grozi. Prześlij tę listę z nazwiskami, to się jej przyjrzymy z twoją mamą. I opiekuj się Gwen. Jeśli cokolwiek się jej stanie, będziesz miał ze mną do czynienia. — Rozumiem. Judson zakończył rozmowę i spojrzał na Gwen. — Jak widać nie wszyscy konsultanci parapsychologiczni kierują się równie wysokimi standardami etycznymi jak ty — powiedział. — A niech to szlag — mruknęła. — Ten parapsycholog zabójca może popsuć dobre imię
mojej profesji.
Rozdział 31
GWEN POWIODŁA WZROKIEM ZA JUDSONEM, który poszedł do łazienki, żeby nalać wody do dzbanka do kawy. Max podreptał za nim, najwyraźniej z nadzieją, że przy okazji Judson uzupełni jego miskę. — Myślisz, że ten Sundew wykorzystuje czatroom do zdobywania klientów? — zapytała. — Tak przypuszczam — rzucił Judson od drzwi. — Klienci trafiają do czatroomu na podstawie informacji pozyskanych od innych internautów. Sundew może ich anonimowo sprawdzić i jeśli uzna, że ktoś dobrze rokuje, kontaktuje się z tym kimś osobiście. — Mogliśmy zakłócić jego działalność w Wilby, ale jeśli go nie powstrzymamy, będzie nadal zabijał, prawda? — Na pewno — odparł Judson i zamilkł na chwilę, bo zajął się robieniem kawy. Przelał wodę z dzbanka do ekspresu, dzbanek postawił na płytce grzejnej, a do pojemnika na kawę wsypał odmierzoną porcję zmielonych ziaren. Gdy włączył ekspres, ponownie zwrócił się do Gwen. — Podejrzewam, że jest uzależniony od zabijania, i to prawdopodobnie od dawna. Gwen zadrżała. — Uzależniony? Przecież mówiłeś, że to zawodowiec i morduje dla pieniędzy. — To nie znaczy, że nie uzależnił się od tej roboty, zwłaszcza od poczucia władzy, jakiego doświadcza, zabijając. Max, porzuciwszy nadzieję, że dostanie nadprogramową porcję karmy, wskoczył na łóżko, zwinął się w kłębek i przymknął oczy. Gwen starała się zdławić chłód zmrażający jej krew w żyłach. — Jeśli Sundew zabija, bo lubi czy musi, to jest zwykłym seryjnym mordercą, nawet jeśli uważa się za zawodowca — powiedziała. Judson skinął głową. — Masz rację. — No dobrze. Załóżmy, że będzie musiał nastroić kryształ — ciągnęła Gwen. — Kim
zastąpi Louise? Stroicieli kryształów nie znajduje się w Internecie ani książce telefonicznej. Przynajmniej tak mi się wydaje. Judson wpatrywał się w szumiący ekspres, jakby to była kryształowa kula odkrywająca tajemnice przeszłości i przyszłości. — Na jego miejscu założyłbym — rzekł po chwili — że najlepszym źródłem informacji przydatnym w poszukiwaniu stroiciela są akta Evelyn. Gwen uniosła brwi. — Założyłbyś? Judson się skrzywił. — Przepraszam. Starałem się myśleć jak zabójca. To bardzo przydatne w pracy detektywa. — Nie musisz przepraszać — pospieszyła z zapewnieniem. — Zresztą to, że próbujesz odtworzyć sposób rozumowania przestępcy, wcale nie oznacza, że myślisz jak on. — Na pewno nie? — spytał z lekkim rozbawieniem. — Na pewno. Myślisz jak dobry detektyw. Robisz to, do czego masz predyspozycje: ścigasz złych ludzi. — Dzięki. Zapamiętam sobie ten argument — powiedział i zadał kolejne pytanie: — W jaki sposób Evelyn znajdowała chętnych do swojej grupy badawczej? — Domyślam się, do czego zmierzasz — odparła Gwen. Wzięła głęboki oddech, po czym wyjaśniła: — Evelyn miała listę osób uzdolnionych parapsychicznie, którym udzielała konsultacji podczas swojej pracy w Summerlight Academy. Trzymała te dane w komputerze. Były starannie uporządkowane i podzielone na kategorie według rodzaju uzdolnień. To przerażające, kiedy się pomyśli, że Sundew może dotrzeć do jakiejś biednej stroicielki kryształów i zmusić ją, żeby stroiła jego broń. — Nie będzie miał okazji, bo wcześniej go dorwiemy — oznajmił Judson. — Naprawdę wierzysz, że to możliwe? — Wierzę — odparł z przekonaniem. Kawa już się zaparzyła, więc podszedł do ekspresu i napełnił dwie filiżanki. Przez parę minut popijali ją w milczeniu. Wreszcie Gwen odstawiła swoją i powiedziała: — Odnalezienie tych osób nie będzie łatwe. Judson podniósł na nią wzrok.
— Chodzi ci o osoby z akt Evelyn? — Tak. Wspominałam ci, że podczas pobytu w Summerlight nauczyliśmy się nie zwracać na siebie uwagi i udawać normalnych. Niektórzy, zwłaszcza ci z naprawdę groźnymi uzdolnieniami, opanowali tę sztukę po mistrzowsku. Ale byli też uczniowie przytłoczeni własnym potencjałem albo zbyt wrażliwi, żeby nad nim zapanować. Kilku z nich trafiło do zakładów dla umysłowo chorych. Inni skończyli na ulicy. A jeszcze inni po prostu zniknęli. W rezultacie grono osób, które Sundew ma do dyspozycji, jest mocno okrojone. — Ty świetnie udajesz normalną — zauważył Judson. — Dlaczego nie zostałaś zwykłym psychologiem? Z twoim talentem zrobiłabyś furorę. Założę się, że za godzinną sesję mogłabyś brać kilkaset dolców. Nikt nie musiałby wiedzieć, że to dzięki parazdolnościom jesteś taka dobra. Gwen lekko się uśmiechnęła. — Chcesz wiedzieć, czemu zostałam tanią konsultantką parapsychiczną, skoro mogłabym mieć rząd literek przed nazwiskiem? — Tak dla ścisłości, nie użyłem słowa „tania”. — Fakt. Cóż, przyczyny są dwie. Po pierwsze, trudno uciec od własnej przeszłości, jeśli w tej przeszłości pojawia się takie miejsce, jak Summerlight Academy. — Wystarczyło zmienić tożsamość — zauważył. — To prawda — przyznała. — Nick bez trudu mógłby mi załatwić komplet dokumentów, łącznie z dyplomami renomowanych uczelni. Nieraz mi to zresztą proponował. — Widzę, że Nick jest bardzo wszechstronny. — Jest. — W oczach Gwen zalśniła duma. — Mój przyszywany brat posiada wiele talentów. I szczerze mówiąc, kusiło mnie, żeby skorzystać z jego oferty. Ale ostatecznie uznałam, że nie chcę do końca życia udawać kogoś, kim nie jestem. — To rzeczywiście ciężkie zadanie. — Żeby mistyfikacja nie wyszła na jaw, musiałabym oszukiwać swoje otoczenie dwadzieścia cztery godziny na dobę, przez siedem dni w tygodniu, rok po roku. Myślę, że po jakimś czasie stałoby się to nieznośne. — Coś jak życie świadka koronnego — powiedział Judson. — Dobre porównanie — oceniła. — Wyobraź sobie, że nie możesz opowiedzieć o swojej przeszłości przyjacielowi czy partnerowi, bo obawiasz się, że gdy pozna prawdę, stracisz
go. Wyobraź sobie, że nikomu, dosłownie nikomu, nie możesz powierzyć swoich tajemnic. — Moja rodzina już od dwóch pokoleń ukrywa tajemnicę — odparł. — I wygląda na to, że jeszcze jakiś czas to potrwa. To niespodziewane wyznanie zaskoczyło Gwen. — No tak — powiedziała — twoja rodzina wie, jak to jest mieć tajemnice. Te kryształy z kopalni Phoenix... — Nie chodzi tylko o kryształy — wszedł jej w słowo. — Sam niedługo się żeni. Na pewno będą chcieli mieć z Abby dzieci. Oboje mają silne zdolności parapsychiczne. Wprawdzie niewiele wiadomo o ich dziedziczeniu, istnieje jednak spore prawdopodobieństwo, że potomstwo Abby i Sama też będzie uzdolnione. Ich dzieci będą potrzebowały ochrony i pomocy w posługiwaniu się tymi talentami. — Nigdy o tym nie myślałam, ale podejrzewam, że nawet członkowie zamożnej i wpływowej rodziny Coppersmithów musieli się nauczyć udawać normalnych. — Oczywiście, że musieli. To nieodzowne, jeśli ma się stałe kontakty ze zwyczajnymi ludźmi. A Coppersmith Inc. to duża firma. Gwen spojrzała na niego z uśmiechem. — Słyszałam, że nawet bardzo duża. — Owszem — potwierdził. — Tak czy inaczej, wszyscy do końca naszych dni będziemy musieli przynajmniej częściowo ukrywać nasze zdolności. I to samo czeka nasze potomstwo. Trudno powiedzieć, kiedy, jeśli w ogóle kiedykolwiek, osoby uzdolnione parapsychicznie zaczną być traktowane jak normalne. — Ale przynajmniej masz bliskich krewnych, którzy ci pomagają ukrywać te tajemnice. — A co z twoją rodziną? Co wiesz na jej temat? — zainteresował się. — Chodzi ci o rodzinę biologiczną? — spytała, a kiedy potwierdził skinieniem głowy, odparła: — Niewiele. Wychowywała mnie ciotka, która wzięła mnie do siebie, gdy rodzice zginęli w wypadku samochodowym. Ciotka Beth była dobrą kobietą, ale zarazem bardzo religijną. Kiedy moje uzdolnienia zaczęły się ujawniać, była po prostu przerażona. Szczerze wierzyła, że opętał mnie diabeł. Często prowadziła mnie do kościoła. Po jakimś czasie załapałam, o co chodzi, i zaczęłam udawać, że zostałam uleczona. Ale ciotka wiedziała, że nadal mam wizje. Jej ostatnie słowa przed śmiercią brzmiały: „Nikomu o tym nie mów”. — Całkiem dobra rada, zważywszy na okoliczności — stwierdził Judson.
— Dobra — zgodziła się Gwen. — I starałam się nią kierować. Ale i tak wylądowałam w Summerlight. Judson zmarszczył czoło, jakby coś go zastanowiło. — Jak do tego doszło? Przecież Summerlight to droga szkoła z internatem. Abby mówiła Samowi, że jej rodzice zapłacili fortunę, żeby ją tam umieścić. — Ja trafiłam do Summerlight w taki sam sposób jak Nick. Powiedziano nam, że za naszą naukę zapłaciła jakaś fundacja charytatywna. Ale prawda była inna, o czym dowiedziałam się dopiero po latach od Evelyn. Władze szkoły zachęcały pracowników pomocy społecznej, psychologów i inne osoby zajmujące się trudną młodzieżą, żeby tych wykazujących pewne specyficzne cechy przysyłano do Summerlight. Kto przeszedł specjalne testy, zostawał przyjęty, nawet za darmo. Evelyn była pewna, że przynajmniej jeden konsultant wyszukiwał uczniów mających zdolności parapsychiczne. A przypuszczała, że nie tylko on się tym zajmował. — Kiedy dorwiemy tego drania Sundew, postaram się ustalić, czy ktoś jeszcze może mieć kopie akt Evelyn — oznajmił Judson. — Nie zamierzam pozwolić, żeby wykorzystywano je do szukania parapsychicznych talentów. Te słowa podziałały na Gwen jak kubeł zimnej wody. Wyprostowała się i zmierzwiła dłonią włosy. — Wezmę szybki prysznic — powiedziała. — To była długa noc. No i przydałoby się zjeść jakieś śniadanie. Wstała i chciała pójść do łazienki, ale Judson poderwał się ze swojego fotela i zagrodził jej drogę. Oczy mu płonęły. — Co ja takiego powiedziałem, do diabła? — spytał. Gwen uśmiechnęła się słodko. — Nie rozumiem, o co ci chodzi. — Przestań, Gwen. — Przyciągnął ją do siebie. — Powiedziałem coś, od czego cała aż zdrętwiałaś. Co cię tak poruszyło? — Nie przejmuj się — odparła swobodnym tonem. — To nic wielkiego. Taki test rzeczywistości. Judson spojrzał jej w oczy. — Mów, Gwendolyn Frazier — zażądał. — Wprawdzie mam zdolności parapsychiczne, ale nie potrafię czytać w myślach.
— Naprawdę nic się nie stało — zapewniła. Widziała, że Judson rzeczywiście nie ma pojęcia, co ją mogło urazić. Zresztą w gruncie rzeczy nie było powodu, żeby poczuła się urażona. — Przypomniałeś mi tylko, że to dla ciebie krótkookresowe zadanie. Jesteś tu, bo wyświadczasz uprzejmość Samowi i Abby. Gdy zamkniesz śledztwo, odejdziesz, żeby zająć się czymś innym. Nagle wszystko zrozumiał. — A więc o to chodzi — rzekł i ujął twarz Gwen w dłonie. — W takim razie powinniśmy coś sobie wyjaśnić. To zadanie miało być krótkoterminowe i oby właśnie takie było, bo, na litość boską, po świecie chodzi bezwzględny morderca i zabija ludzi. Ale nasza znajomość to co innego. Dla mnie to nie jest przelotny romans. Zalała ją fala ulgi tak obezwładniająca, że opadłaby z powrotem na fotel, gdyby Judson jej nie obejmował. Tylko się za bardzo nie ekscytuj, upomniała się w myślach. Nie próbuj wybiegać marzeniami w przyszłość. Odchrząknęła. — Nie byłam do końca pewna, co miałeś na myśli. Sytuacja jest ostatnio dość napięta. W takich okolicznościach emocje biorą górę, przyćmiewając rozsądek. Nie można wtedy polegać nawet na intuicji. — Czyżby? Zdaje się, że miałaś wiele tego typu doświadczeń. To stwierdzenie poruszyło Gwen do żywego. Jej spokój prysnął jak bańka mydlana, ale zdołała się opanować. — Przecież dobrze wiesz, co chcę powiedzieć — odparła. — Jesteśmy sobie prawie obcy. — Wcześniej mówiłaś, że jesteśmy partnerami. — To też — potwierdziła szybko. — Przynajmniej na razie. — Partnerami, którzy ze sobą sypiają. Wiesz, co to naprawdę oznacza? — Nie, nie wiem. — Że jesteśmy kochankami. Wstrzymała oddech. — Kochankami? — Tak, kochankami. Judson pocałował ją, zanim zdążyła coś powiedzieć. Pocałunek był namiętny i trwał, aż Gwen się rozluźniła i miękko wtuliła w jego ramiona. Kiedy ją wreszcie wypuścił z objęć, oboje
ciężko dyszeli. — Kochankowie — powtórzył z naciskiem. — Dobrze — zgodziła się. Wzięła głęboki oddech i zrobiła krok w tył. — Niech tak będzie. Sprawiał wrażenie usatysfakcjonowanego. — Cieszę się, że to ustaliliśmy. — Ja też. — Gwen ruszyła w stronę łazienki. — Ciekawe, skąd się bierze przekonanie, że mężczyźni mają problemy z komunikacją? Weszła do łazienki i zatrzasnęła za sobą drzwi.
Rozdział 32
KIEDY JUDSON SKOŃCZYŁ BRAĆ PRYSZNIC i zaczął się ubierać, z pokoju Gwen dobiegło go niepokojące miauknięcie Maxa. W powietrzu unosiła się strużka dziwnej energii. Trochę jak ten prąd w podziemnej rzece, który wyprowadził go z zalanej groty. Na korytarzu na zewnątrz usłyszał kroki. Zerknął na zegarek i stwierdził, że jest już prawie siódma. Znowu doszły go jakieś odgłosy, jakby ktoś trzasnął drzwiami prowadzącymi z korytarza na schody przeciwpożarowe. Max znowu miauknął, tym razem głośniej. Judson wyjął z szafy czystą koszulę i podszedł do drzwi łączących jego pokój z pokojem Gwen. Zobaczył, że kot siedzi przed drzwiami wyjściowymi i intensywnie się w nie wpatruje. Z garderoby wyłoniła się Gwen. Zapinała pasek przy dżinsach. — Wiesz, dlaczego Max tak miauczy? — zapytał. — Nie mam pojęcia. — Gwen spojrzała w stronę drzwi. — Ale to trwa już jakiś czas. Zaczął, kiedy poszedłeś się kąpać. Pewnie jest głodny. Dam mu coś, zanim zejdziemy na śniadanie. Kot nagle stracił zainteresowanie drzwiami. Dźwignął się na łapy, przeszedł przez pokój i zatrzymawszy się przed Gwen, głośno zamruczał. Pochyliła się i podrapała go za uchem. — Chyba usłyszał kogoś na korytarzu — stwierdził Judson. — Skąd wiesz? — Ja też słyszałem kroki. Ktoś wyszedł na schody przeciwpożarowe. Gwen wyprostowała się. — Pewnie któryś z gości poszedł pobiegać. — Możliwe, mimo wszystko pójdę się rozejrzeć. Judson otworzył drzwi swojego pokoju i wyszedł na korytarz zalany ciepłym blaskiem kinkietów. Na podłodze zobaczył błotniste ślady butów, które ciągnęły się aż pod drzwi na klatkę schodową.
Wrócił do pokoju. — No i? — zapytała Gwen. — Nasz tajemniczy gość to kobieta. Musiała przyjść z zewnątrz, bo zostawiła trochę błota na wykładzinie i schodach. Gwen była pod wrażeniem. — Skąd wiesz, że to była kobieta? Użyłeś parazmysłów? — Nie, nie musiałem. Wystarczyło przyjrzeć się śladom. To odciski damskich pantofli. Prowadzą z klatki schodowej do twojego pokoju. Rozejrzyjmy się tam. Judson przeszedł do pokoju Gwen i skierował się do miejsca, gdzie wcześniej siedział Max. Z punktu, w którym stał, mógł zobaczyć to, co nie było widoczne z drugiego krańca pokoju. Na podłodze leżała koperta. Podniósł ją. — Nasz gość zostawił nam wiadomość — mruknął. — To pewnie rachunek za pokój — domyśliła się Gwen. — Zajmę się tym po śniadaniu. — To nie jest żaden rachunek. — Na kopercie nie było ani nazwiska, ani adresu, ale Judson wyczuwał niepokój, jakim przesiąknięta była koperta. Otworzył ją i wyjął jakieś zdjęcie. Gwen podeszła do niego i stanęła obok. — To odbitka tej samej fotografii, którą znalazłam na podłodze w gabinecie Evelyn — powiedziała. — Zdjęcie siedmiu członków grupy badawczej. — Nachyliła się, żeby dokładniej przyjrzeć się fotografii. — Ktoś narysował kółko wokół mojej twarzy. Judson odwrócił zdjęcie i na głos odczytał napis na drugiej stronie: „Będziesz następna”.
Rozdział 33
NA PEWNO WIESZ, CO ROBISZ? — zapytała Gwen z niepokojem. — Mam nadzieję — odparł Judson, wyłączając silnik. Gwen wyostrzyła zmysły, żeby obejrzeć jego aurę. Nie ulegało wątpliwości, że gotował się od mieszanki adrenaliny i psi — było tak od chwili gdy otworzył kopertę ze zdjęciem — jednak jak zawsze w pełni nad sobą panował. Przez jakiś czas przyglądał się w milczeniu zasnutym mgłą drzewom, które rosły przed wejściem na zaplecze kwiaciarni Kwietne Aranżacje. Na tylnym siedzeniu stała kocia klatka. Max łypał na nich wściekłym wzrokiem zza jej świeżo naprawionych drzwiczek. Przestało padać, ale poranna mgła, która nadciągnęła znad rzeki, tłumiła dźwięki i utrudniała widoczność. Przynajmniej tym, którzy mają zwyczajny słuch i wzrok, pomyślała Gwen. — Widzisz coś? — spytała. — Słucham? — Judson zerknął na nią. Jego oczy świeciły się nienaturalnie. — Myślałam, że może coś dostrzegasz przez tę mgłę. — Ach, chodzi ci o mój zmysł jasnowidzenia. Nie martw się, dobrze widzę te drzewa przed nami. Nie rozbiję sobie głowy, kiedy będziemy między nimi przechodzili. — Bardzo zabawne — mruknęła i znowu spojrzała na widok za oknem. — Prawdę mówiąc, wcale nie jest mi do śmiechu. Przede wszystkim dlatego, że, jak sam przyznałeś, nie do końca wiesz, co robisz. Chyba pamiętasz o starej strzelbie Nicole? — Przecież ci proponowałem, żebyś została w motelu — przypomniał. Gwen puściła tę uwagę mimo uszu. — Może najpierw porozmawiajmy z Oxleyem? — zasugerowała. — A co to zmieni? — Jeśli cię przyłapią na włamaniu, może być nieprzyjemnie. — Nie przyłapią. Gdyby jednak tak się stało, od razu dzwoń do mojego ojca. Gwen niemal parsknęła śmiechem.
— Taką samą radę dałeś Nickowi. — Bo to najlepsza rada w takich okolicznościach. — No, no — strzeliła palcami. — Dobrze należeć do rodziny, która może usunąć każdy problem jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. — Coppersmithowie nie mają aż takiej władzy, za to dość często mijają się z prawem. — Judson rozpiął pas i otworzył drzwiczki. — Zaraz wracam. — Chyba oszalałeś. — Gwen również wysiadła z wozu. — Nie pójdziesz tam bez wsparcia, partnerze. Po chwili zastanowienia kiwnął głową. Decyzja została podjęta. — W porządku — mruknął. — Dobrze, że się ze sobą zgadzamy — zakpiła Gwen, chociaż w głębi duszy była zadowolona, że Judson widzi w niej równorzędnego partnera. — No, nie wiem — odparł. — Uznałem po prostu, że zważywszy na całokształt, wolę mieć cię na oku. A więc o partnerstwie nie ma mowy, pomyślała zniechęcona. — Ale ty mnie przecież potrzebujesz — powiedziała na głos. — Znam to miasto i jego mieszkańców. Beze mnie nie miałbyś pojęcia, od czego zacząć śledztwo. Poza tym to ja tu rządzę, bo płacę za twoje usługi. — To, że płacisz, jeszcze nie znaczy, że rządzisz. Oznacza tylko, że jesteś moją klientką. — Kwestia interpretacji. Weszli między drzewa i skierowali się w stronę wąskiego żwirowego parkingu na zapleczu. Kiedy tam dotarli, Gwen stanęła z boku, spodziewając się, że Judson spróbuje wyłamać zamek. Ale on, ku jej zdumieniu, zapukał do drzwi, i to tak mocno, że aż podskoczyła. Po chwili zaskoczył ją jeszcze bardziej, bo nacisnął klamkę i drzwi się otworzyły. — Wiemy, że tam jesteś, Nicole — krzyknął w głąb kwiaciarni. Gwen spojrzała na niego z niepokojem. — Jesteś pewien, że konfrontacja to dobry pomysł? — spytała, ale zaraz umilkła, gdyż za drzwiami rozległy się czyjeś kroki. Na progu stanęła Nicole. Miała na sobie wypłowiałe dżinsy, bawełnianą koszulę z długimi rękawami i puchową kamizelkę. Włosy związała w koński ogon. — Powinnam była przewidzieć, że zorientujecie się, kto zostawił to zdjęcie pod
drzwiami Gwen — powiedziała, wykrzywiając usta w ponurym uśmiechu. — W końcu oboje posiadacie zdolności parapsychiczne. Za to ja jestem zwykłą idiotką, na tyle naiwną, że kiedyś zakochałam się w kimś podobnym do was. Ale nie obawiajcie się. Dostałam nauczkę i teraz już wszystko rozumiem. Zmysłami Gwen wstrząsnął zimny dreszcz. Przypomniała sobie, co powiedziała Evelyn, gdy rozmawiały o jej projekcie badawczym. Udowadnianie światu, że zjawiska nadnaturalne istnieją naprawdę jest ryzykowne, bo zawsze znajdą się tacy, którzy będą traktować osoby o zdolnościach parapsychicznych jak dziwolągi, a co gorsza, uznają je za niebezpieczne dla otoczenia. A ludzie starają się kontrolować, izolować lub nawet niszczyć tych, których się obawiają. Wystarczy wspomnieć proces czarownic z Salem. — Zander Taylor nie był taki jak my — odparła spokojnie. — On był potworem. — Co ty powiesz? — prychnęła Nicole. — Sama już na to wpadłam. — Czas, żebyśmy porozmawiali — odezwał się Judson. — Możemy pogadać, zapraszam do środka. — Nicole odwróciła się na pięcie i ruszyła w głąb ciemnego korytarza. — Ale i tak niczego to już nie zmieni. Judson wszedł do kwiaciarni. Czując ciągnącą się za nim wyraźną smugę energii, Gwen domyśliła się, że aktywował swój talent. Weszła za nim do pomieszczenia na zapleczu, gdzie jej zmysły zaatakowała mieszanka zapachów bijących od świeżo ściętych kwiatów, roślin doniczkowych i gnijących liści. Zaplecze wypełniały regały zastawione rzędami wazonów i dekoracyjnych doniczek. W dużych metalowych pojemnikach leżały suszone roślinne ozdoby. W rogu szumiała lada chłodnicza o przeszkolonych drzwiach, a na stole roboczym w idealnym porządku leżało kilka par nożyc ogrodniczych i innych narzędzi. Nicole przeszła do frontowej części kwiaciarni. W mroku lśniły duże wazony, w których stały pęki chryzantem, orchidei, margerytek i lilii. Z sufitu zwisały kosze wypełnione ziołami i roślinami ozdobnymi. Nicole okrążyła ladę i otworzyła drzwi małego biura. Kiedy włączyła światło, Gwen rozejrzała się po pomieszczeniu i aż zadrżała na widok ścian pokrytych fotografiami. Trisha Montgomery miała trafne skojarzenie. Biuro Nicole wyglądało jak świątynia na cześć Zandera Taylora. Nad biurkiem wisiał duży kalendarz ze zdjęciami kwiatów. Sierpniowa ilustracja
przedstawiała polne kwiatki z okolic Oregonu. W kilku kwadracikach widniały notatki sporządzone starannym charakterem pisma. „Ślub Cartera”. „Nakarmić psy”. „Zamówić nowe wazony do zajazdu”. Ale poza tym miłym dla oka wyjątkiem resztę ściany zajmowały zdjęcia z Taylorem. Były różnej wielkości i najczęściej przedstawiały samego Taylora, uśmiechającego się czarująco do aparatu. Zaledwie na kilku fotografiach było widać Nicole. Wtulona w Taylora, sprawiała wrażenie bardzo zakochanej i szczęśliwej. Ale świątynia Zandera Taylora została zniszczona. Na zdjęciach widniały głębokie rysy, wykonane, jak się wydawało, nożyczkami, które teraz leżały na biurku. Nienaruszona pozostała jedynie ilustracja z kalendarza. — Ludzie mówili mi, że powinnam się otrząsnąć — odezwała się Nicole. — Że muszę się pogodzić z utratą Zandera. — Wbiła wzrok w jedno z porysowanych zdjęć. — Ale ja nie potrafiłam. Przez dwa lata, ilekroć tu wchodziłam, czułam się, jakby dopiero zginął. I było mi z tym dobrze. — Nie chciałaś o nim zapomnieć — powiedziała miękko Gwen. — Nie. — Nicole uśmiechnęła się gorzko. — Ale teraz, kiedy znam prawdę, mam ochotę uciec stąd jak najdalej. Tyle że to niemożliwe. — Dlaczego podrzuciłaś zdjęcie do pokoju Gwen? — zapytał Judson. — Chciałam ją ostrzec. — Nicole splotła ręce na piersi i spojrzała na Gwen. — Pomyślałam, że przynajmniej tyle mogę dla ciebie zrobić po tym wszystkim, co mówiłam do ciebie i o tobie, po tych niesłusznych oskarżeniach. Miałam wyrzuty sumienia, że do ciebie strzelałam. — To byłaś ty? — zdumiała się Gwen. — Nie zamierzałam cię zabić. Chciałam cię tylko nastraszyć, żebyś wyjechała z Wilby. — Przed czym chciałaś mnie ostrzec, zostawiając to zdjęcie pod moimi drzwiami? — spytała Gwen. Nicole powiodła wzrokiem po fotografiach na ścianie. — To Zander. On wrócił, żeby nas wszystkich pozabijać. Ale jestem prawie pewna, że ciebie pierwszą obierze za cel. Judson spojrzał na Nicole i powiedział: — Zander Taylor nie żyje. Jego zwłoki dwa lata temu wyłowiono z rzeki.
— Brałaś udział w ich identyfikacji — przypomniała Gwen. Kobieta pokręciła głową. — On był bardzo silnym medium. Potrafił wywieść w pole każdego. Wcale bym się nie zdziwiła, gdyby sfingował własną śmierć. Jestem pewna, że wrócił, żeby się zemścić i dokończyć swoją misję. — O jakiej misji mówisz? — zdziwił się Judson. — Zander twierdził, że jest kimś w rodzaju tajnego agenta. Powiedział mi, że ponieważ był prawdziwym medium, FBI zatrudniło go do wykrywania oszustów udających, że mają zdolności parapsychiczne. Tłumaczył, że to są przestępcy, którzy wykorzystują osoby starsze i ludzi w żałobie. Każdego roku ci oszuści kradną miliony i znikają z nimi, bo nie ma nikogo, kto mógłby ich powstrzymać. — Oprócz Taylora — zauważył Judson. Nicole pociągnęła nosem i sięgnęła po chusteczkę higieniczną. — Zander uważał, że jest jak współczesny Harry Houdini, który jeździł po całym kraju i demaskował oszustów. Powiedział mi, że dołączył do grupy badawczej Evelyn, żeby zebrać przeciwko niej dowody. — Czy wyjaśnił, dlaczego zależało mu na zdemaskowaniu Evelyn? — zainteresowała się Gwen. — Przecież ona nigdy nie pracowała jako medium. Nie przepowiadała przyszłości ani nie kontaktowała się ze zmarłymi. Zajmowała się wyłącznie badaniem zjawisk nadnaturalnych. — Zander twierdził, że te badania to tylko przykrywka — odparła Nicole. — Że w rzeczywistości Evelyn prowadzi szkołę, w której uczy, jak udawać medium. W trakcie śledztwa odkrył jednak, że w grupie uczniów znajduje się osoba o prawdziwych zdolnościach parapsychicznych. Bardzo niebezpieczny zabójca, potrafiący mordować bez pozostawiania śladów. — Opisywał samego siebie — wtrącił Judson. — Teraz i ja to wiem. — W oczach Nicole zamigotały łzy rozpaczy i wściekłości. Wydmuchała nos w chusteczkę. — Jaka ja byłam naiwna i łatwowierna. — Nie tylko ty — pocieszała ją Gwen. — Taylor oszukał nas wszystkich. — Ale ty i Evelyn w końcu się zorientowałyście, co się dzieje — odparła Nicole. — Ja niczego nie widziałam. Do wczoraj. — Co mówił Zander po śmierci dwóch pierwszych osób z grupy? — zapytała Gwen.
Nicole wzdrygnęła się i zaczęła się kołysać na krześle. — Twierdził, że grozi mu wielkie niebezpieczeństwo, bo jest coraz bliżej osaczenia zabójcy. Ostrzegał, że może zniknąć bez zapowiedzi, ale gdyby się tak stało, wróci po mnie. — Wiedział, że Evelyn i ja wpadłyśmy na jego trop — domyśliła się Gwen. — Chociaż nie byłyśmy w stanie przedstawić żadnych dowodów na to, że to on jest zabójcą, wiedział, że go zdemaskowałyśmy i będziemy chciały poznać całą prawdę o nim. Nie mógł do tego dopuścić, więc postanowił nas zabić. Zamierzał zacząć ode mnie. — Dzień przed śmiercią wyznał mi, że to ty jesteś tą niebezpieczną osobą w grupie — powiedziała Nicole. — Że jesteś morderczynią. — I dlatego, kiedy znaleziono jego zwłoki, doszłaś do wniosku, że Taylor się ze mną skonfrontował i ja go zabiłam. — Tak, przecież wszystko do siebie pasowało. — Nicole rozplotła ramiona i wierzchem dłoni otarła łzy z policzków. — Komendant Oxley powiedział, że ty ostatnia widziałaś Zandera żywego. Oxley nie wierzy w zjawiska nadprzyrodzone, ale widziałam, że on też coś podejrzewa. Kiedy Evelyn rozwiązała grupę i wszyscy wyjechali z miasta, byłam przekonana, że to właśnie ty jesteś tym zabójcą, którego ścigał Zander. Byłam rozżalona i wściekła, że unikniesz kary i Zander nigdy nie zostanie pomszczony. — I teraz, po dwóch latach, Evelyn umiera, a ja znowu zjawiam się w mieście — dokończyła za nią Gwen. — Wszyscy, łącznie z tobą i Oxleyem, zaczynają się zastanawiać, czy coś mnie łączy z zabójstwami. — Tak, właśnie tak. Tyle że minęły dwa lata. Miałam dużo czasu na myślenie. — Nicole utkwiła wzrok w jednym ze zdjęć na ścianie. — Od śmierci Zandera zadawałam sobie mnóstwo pytań. Ale nie znalazłam wielu odpowiedzi. Właśnie dlatego poszłam wczoraj do Louise. Judson uważnie przyglądał się fotografiom. — Co to były za pytania, które sobie zadawałaś? — Chodziło przede wszystkim o bezcenny aparat Zandera — wyjaśniła Nicole. — On nigdy nie spuszczał go z oka. Mówił, że to specjalny aparat fotograficzny wykonany przez tajne laboratorium rządowe, którego może używać tylko ktoś taki jak on — prawdziwe medium. Wyjaśniał, że soczewka ma właściwości nadnaturalne i trzeba ją często nastawiać. Używał słowa „strojenie” i twierdził, że Louise jest jedną z niewielu osób na świecie, które potrafią to robić. — Jak tłumaczył fakt, że Louise znała się na działaniu aparatu? — dopytywał się Judson.
Nicole wzruszyła ramionami. — Twierdził, że ma dobrą rękę do kryształów, bo jest prawdziwą czarownicą. Śmiał się, kiedy o tym mówił. Wtedy sądziłam, że się ze mnie nabija. Wiedziałam, że wierzy w istnienie zjawisk nadnaturalnych, ale nie w wiedźmy i czary. Uznałam, że nazywa Louise wiedźmą, bo potrafiła nastawić soczewkę w jego aparacie. — Aparat zniknął po śmierci Taylora — powiedziała Gwen. — Evelyn i ja wszędzie go szukałyśmy, ale bezskutecznie. — Ja też go szukałam — wyznała Nicole. — Nawet poszłam nad wodospad. Ale go tam nie znalazłam, więc przeszukałam dom Zandera. Pytałam też Louise, czy wie, co się mogło stać z aparatem. — Co odpowiedziała? — zainteresował się Judson. — Nic, co mogłoby mi w jakikolwiek sposób pomóc. Powiedziała, że aparat zabrał jakiś demon i że i tak nie miałabym z niego żadnego pożytku, bo nie posiadam mocy potrzebnych, żeby zadziałał. Louse miała wtedy jeden z tych swoich złych dni. Wiadomo, jak się wtedy zachowuje. Zresztą ona zawsze oscylowała między lekką a poważną paranoją. Tamtego dnia zdecydowanie przeszła na drugą stronę. — Dlaczego tak ci zależało na tym aparacie? — spytała Gwen. — Chciałam mieć jakąś pamiątkę po Zanderze — wyjaśniła Nicole. — Coś, co było dla niego ważne. A ten aparat uważał za swoją najcenniejszą własność. Kiedy nie mogłam go nigdzie znaleźć, uznałam, że albo ty go ukradłaś, albo utonął w rzece. — My z Evelyn też myślałyśmy, że utonął — odparła Gwen. — Ale Evelyn i Louise zostały zamordowane przy użyciu środków parapsychicznych, więc wygląda na to, że ktoś jednak znalazł aparat, i to ktoś, kto posiada odpowiednie zdolności, żeby się nim posługiwać. Nicole rzuciła jej ponure spojrzenie. — Obawiałam się, że to powiesz. — Jest całkiem możliwe, że od początku istniały dwa takie aparaty — wtrącił Judson. — Nie wiemy jeszcze wszystkiego. Wspominałaś, że poszłaś do Louise Fuller, bo chciałaś zadać jej kilka pytań. — Tak — potwierdziła Nicole. — O co chciałaś ją zapytać? — Zander mówił mi, że Louise potrafi odpowiednio ustawić soczewkę w aparacie. Co
prawda nazywał ją wiedźmą, ale uważał, że bardzo niewiele osób posiada takie umiejętności. Pomyślałam, że jeśli Gwen wykradła aparat, to będzie go musiała co jakiś czas ustawiać, więc jeżeli wiedziała o umiejętnościach Louise, na pewno zwróci się do niej po pomoc. — Słuszny tok rozumowania — pochwaliła Gwen. — Po śmierci Louise my z Judsonem również doszliśmy do wniosku, że właściciel aparatu korzystał z usług Louise i pozbył się jej w obawie, że coś nam powie. — Tak, pewnie tak właśnie było — zgodziła się Nicole. — Kiedy znalazłam ją w piwnicy, byłam potwornie przerażona. I jeszcze te przeklęte dzwonki. Będą mnie nawiedzały w koszmarach do końca życia. — Słyszałaś je, kiedy wchodziłaś do domu Louise? — zainteresował się Judson. — Tak — potwierdziła Nicole i uniosła ręce, żeby rozmasować skronie. — To było okropne. Zupełnie jakby jakiś duch zmuszał je do wydawania tych straszliwych dźwięków. Brzęczały coraz głośniej i głośniej. Miałam ochotę stamtąd uciec. Ale usłyszałam wasz samochód i pomyślałam, że może to wy zamordowaliście Evelyn, Louise i teraz zamordujecie mnie. Przez te dzwonki nie mogłam jasno myśleć. — Umilkła i odetchnęła głęboko. — Ale wczoraj w nocy zrozumiałam, że myliłam się co do ciebie, Gwen. — Co cię przekonało, że nie jestem zabójczynią? Nicole spojrzała na Gwen, a potem na Judsona. — Wyciągnęliście mnie z pożaru, ratując mi życie — odparła. — Tylko tyle? — Gwen zmarszczyła czoło. — Uznałaś, że nie jesteśmy mordercami, bo nie zostawiliśmy cię w płonącym domu? — Potwór, którego opisywał mi Zander, na pewno by tak zrobił — wyjaśniła Nicole. — Jak mogłam się tak mylić co do niego? — Umiejętność manipulowania ludźmi była jednym z jego talentów — przypomniała jej Gwen. — Przecież wiesz, że był medium. Myśl o nim jak o swego rodzaju hipnotyzerze. Potrafił omamić każdego. Nawet Evelyn i ja dawałyśmy mu się zwodzić przez jakiś czas. Tak samo było z resztą mieszkańców Wilby. — Ciekawe, czy omamił również Louise — zastanawiała się Nicole. — Myślicie, że zdawała sobie sprawę, że pomaga seryjnemu mordercy?
Rozdział 34
MUSIMY ZEBRAĆ WIĘCEJ INFORMACJI O TAYLORZE — orzekł Judson. — I to jak najszybciej. — Spojrzał na Gwen. — Czego ty i Evelyn zdołałyście się o nim dowiedzieć? — Niewiele — odparła. — Miałyśmy do dyspozycji tylko formularze, które wypełnił, kiedy dołączył do grupy badawczej. Wynikało z nich, że zaraz po urodzeniu matka oddała go do adopcji, a jego rodzice adopcyjni zostali zamordowani podczas napadu rabunkowego na dom, w którym mieszkali. Później Zanderem zajęło się państwo. Ale kto wie, czy tak było naprawdę. Słuchając jej, podważył wieczko na plastikowym kubku z kawą. Kubek z herbatą dla Gwen stał na półce między przednimi siedzeniami. Kupili napoje w jedynym w mieście barze z fast foodem, do którego podjechali po wyjściu od Nicole. Stamtąd, po sugestii Gwen, Judson zawiózł ich wąską drogą gruntową na porośnięte drzewami urwisko przy wodospadzie. Z miejsca, w którym zaparkowali, widać było drugi brzeg rzeki i stojącą tam starą chatę, w której Evelyn urządziła swoje laboratorium. Pozbawiony okien budynek spowijał przygnębiający mrok. Kolejny pomnik daremnych badań nad zjawiskami nadnaturalnymi, pomyślał Judson. — Evelyn przeznaczała na to laboratorium każdy zarobiony grosz — powiedziała Gwen, która również przyglądała się pogrążonemu w ciemnościach domowi. — Kiedyś nawet zapytałam ją, dlaczego tyle czasu i energii poświęca na próby udowodnienia światu, że zjawiska parapsychiczne są w gruncie rzeczy całkiem normalne. — Odpowiedziała ci? — Tak. Odparła, że dostała od losu dar, który pozwolił jej się przekonać, że świat nadprzyrodzony naprawdę istnieje. Niestety nie miała pełnego wglądu w tę inną rzeczywistość i stąd tak silne pragnienie, by dowiedzieć się o niej czegoś więcej. — Podobnie jest z moim bratem. Sam powiada, że nie może porzucić swoich badań, bo świat nadprzyrodzony patrzy mu w twarz za każdym razem, ilekroć staje przed lustrem. No a teraz przybył mu jeszcze jeden argument: twierdzi, że musi kontynuować badania ze względu na przyszłe potomstwo.
— Poznałam Sama i rzeczywiście odniosłam wrażenie, że jest zafascynowany kryształami i parafizyką. Ale ciebie to nie pociąga, prawda? — Nie, co nie znaczy, że nie interesują mnie rezultaty badań prowadzonych w laboratorium Sama. Wszyscy w rodzinie Coppersmithów są nimi zainteresowani. Ale ja nie ekscytuję się ostatnimi teoriami o kryształach ani nowinkami w obszarze eksperymentalnym. — Wzruszył ramionami i upił kawy. — No, chyba że uznam, że te nowinki mogą mi się przydać. Gwen uśmiechnęła się ze zrozumieniem. — W trakcie śledztwa? — Tak — potwierdził. — Sam jest moim wspólnikiem w Coppersmith Consulting i zajmuje się naukową i techniczną stroną biznesu ochroniarskiego — kryminalistyką. On jest od teorii, a ja od praktyki, bo zdecydowanie wolę pracować w terenie. — Tak, wiem. — Sięgnęła po kubek z herbatą i zdjęła wieczko. — I zdaje się, że lubisz pracować w pojedynkę. — Może i tak — burknął, dziwnie poirytowany — ale wierz mi, że równie dobrze mogę pracować z Samem. — Jasne. W końcu to twój brat. Możesz mu ufać. Judson wziął głęboki oddech, po czym zapewnił: — Tobie też ufam, Gwen. Wyglądała na zaskoczoną, ale po chwili uśmiechnęła się szeroko. — No, no — rzuciła. — Dzięki. I tak się składa, że ja również tobie ufam. — To dobrze. Bardzo dobrze. — Judson spojrzał jej w oczy. — Bo jest coś jeszcze, co chciałem ci powiedzieć. Otóż uważam, że sposób, w jaki wykorzystujesz swój talent, jest godny szacunku. Uśmiechnęła się szerzej. — Naprawdę? Miło to słyszeć. Konsultanci parapsychiczni na ogół nie cieszą się dużym poważaniem. — I nie bez przyczyny — zauważył. — Chyba powinienem uściślić moją wypowiedź. Szanuję ciebie, a nie twoich kolegów po fachu. Wielu z nich to zwykli oszuści. — Smutne, ale niestety prawdziwe. — Gwen napiła się herbaty. — Właśnie dlatego zastanawiam się nad zmianą zawodu. — Co takiego?
— Spodobał mi się ten cały detektywistyczny biznes. — Dało się zauważyć — mruknął. — I chociaż może to zabrzmi nieskromnie, ale wydaje mi się, że mam do tego dryg. — To prawda — potwierdził. — Tylko nie bardzo rozumiem, do czego właściwie zmierzasz. — Przez minione dwa lata w ramach zleceń dla Zjaw nocy zajmowałam się rozwiązywaniem zagadek niewyjaśnionych morderstw. Wiele się nauczyłam na ten temat, przede wszystkim od Evelyn. Od ciebie też przejęłam kilka użytecznych technik. — Gwen, jeżeli myślisz o... — No i nie zapominajmy o terapii snu — weszła mu w słowo. Jej entuzjazm wzrastał z każdą sekundą, o czym świadczył ożywiony głos i roziskrzony wzrok. — Jak się nad tym zastanowić, taka terapia bardzo przypomina pracę detektywa. Szukasz wskazówek, interpretujesz je, próbujesz zrozumieć motywy. Czuję się, jakbym przez te wszystkie lata uczyła się rzemiosła, a teraz była już gotowa pójść na swoje. Judsona ogarnęło przeczucie, bardzo silne i bardzo nieprzyjemne, że za moment usłyszy coś, czego wcale nie chciał usłyszeć. — Co planujesz zrobić po zakończeniu naszego dochodzenia? — spytał. — Otworzę agencję detektywistyczną o profilu parapsychicznym — oznajmiła z dumą. Za chwilę spłonie od tej ekscytacji, pomyślał. — Bałem się, że to powiesz. — Odstawił kubek z kawą na półkę między fotelami. — Gwen, posłuchaj mnie. Ten biznes nie jest taki, jak sobie wyobrażasz. — Nie martw się, nie zamierzam konkurować z Coppersmith Consulting — zapewniła szybko. — Nie interesuje mnie ani wywiad przemysłowy, ani tajna agentura. — To dobrze, bo... — Myślę, że mogłabym się zająć mniejszymi śledztwami w sprawie morderstw i zaginionych osób. — Nie istnieją mniejsze śledztwa w sprawie morderstw, a jeśli chodzi o zaginięcia, to ludzie zazwyczaj giną z jakiegoś powodu... często bardzo niebezpiecznego. — Nie obawiaj się, będę ostrożna. — I to ma mnie uspokoić? Zarabiasz na życie, odczytując aury i lecząc senne koszmary, zapomniałaś?
— Już ci tłumaczyłam, że dotychczasowe doświadczenie bardzo mi się przyda w pracy detektywistycznej. — Gwen nie dała się zniechęcić. — To naprawdę dobry pomysł, jestem tego pewna. Mam wrażenie, jakbym całe życie szukała sensu istnienia i wreszcie znalazła to, czym powinnam się zająć. — Mówisz jak moja siostra. — Odnalazłam swoje powołanie, Judsonie. Tak jak ty. Jestem przekonana, że Emma też je w końcu odnajdzie. Przez jedną koszmarną chwilę znowu był w zatopionej grocie i oddychał resztkami powietrza z butli. Musiało minąć kilka sekund, zanim zdołał uspokoić oddech. Uświadomił sobie, że wolałby, aby entuzjazm Gwen dotyczył jego samego, a nie profesji, którą uprawiał. Ale ona miała rację. Rzeczywiście kochał to, co robił. Czemu więc nie chciał, żeby Gwen poszła w jego ślady? Ponieważ ta robota jest cholernie niebezpieczna. Stąd jego obawy. Myśl, że Gwen poprowadzi „małe” śledztwo w sprawie morderstwa, mroziła mu krew żyłach. Z drugiej strony doskonale ją rozumiał. Przez jakiś czas siedzieli w milczeniu, zapatrzeni w krople deszczu spływające po przedniej szybie samochodu, którego wnętrze wypełniały przypływające od wodospadu prądy skłębionej energii. Coś głęboko w sercu Judsona współgrało z tymi dzikimi fluidami. Miarowy huk spadającej wody, mimo iż częściowo wytłumiony przez zamknięte szyby, był wyraźnie słyszalny w tle. Od ilu już stuleci te wody spływają z urwiska? — zastanawiał się Judson. Nie trzeba być medium, dumał, aby wiedzieć, że świat nadnaturalny istnieje. Wystarczy popatrzeć na siły natury. Ich potęga to jasny dowód na istnienie niewidzialnych energii, których żadne urządzenia skonstruowane dotychczas przez człowieka nie są w stanie zmierzyć. — Niektóre śledztwa nie kończą się dobrze — rzekł, przerywając ciszę. — Czasami odpowiedzi znajduję zbyt późno albo moi klienci nie chcą słuchać tego, co mam im do powiedzenia. A czasami po prostu nie potrafię rozwiązać zagadki. — Tak jak ja czasami nie potrafię wyleczyć klienta z koszmarów — odparła Gwen. — A niektórzy klienci też nie chcą zaakceptować moich rad, jeżeli im jakichś udzielę. Bo zdarza się, że nie mam pojęcia, jak im pomóc. — Największą wadą pracy detektywa jest to, że ma się do czynienia z ludźmi. — Twoi klienci nie mogą być bardziej frustrujący i trudni niż moi. — Być może, ale na pewno mogą być bardziej niebezpieczni. Ostatni próbował mnie
zabić. — O Boże! — wykrzyknęła Gwen i głośno przełknęła ślinę. — Nie wiedziałam. Ale obiecuję, że będę uważać. — Teraz tak mówisz. — Bez obrazy, ale akurat ty chyba nie powinieneś mi przypominać o konieczności zachowywania rozwagi i nienarażania się na niepotrzebne ryzyko. Oboje jesteśmy mediami i nie możemy tego ignorować. Judson westchnął ciężko. — Rozmowa na ten temat nie idzie nam najlepiej, nie uważasz? — powiedział. — Może więc wróćmy do śledztwa, nad którym pracujemy. — W porządku — zgodziła się. Judson odchrząknął: — Zastanawiałem się nad tym, co mi mówiłaś o Zanderze Taylorze, i doszedłem do wniosku, że powiedział wam o sobie znacznie więcej, niż by się wydawało. Gwen lekko uniosła brwi. — Na jakiej podstawie tak twierdzisz? — spytała. — Wprawny oszust jest zazwyczaj dość sprytny, by między kłamstwa wplatać jak najwięcej prawdziwych informacji. Dzięki temu jego opowiastki zyskują na wiarygodności. — Jedno wiem na pewno — oznajmiła Gwen. — Zander Taylor był znakomitym kłamcą. — Co może oznaczać, że przynajmniej niektóre fakty, jakie przekazał Evelyn, przystępując do jej grupy badawczej, były prawdziwe — skonstatował Judson. — Nawet jeśli masz rację, w jaki sposób oddzielimy ziarno od plew? Judson przymknął powieki i skupił wewnętrzną energię, żeby móc się dostroić do odpowiedniego pasma — myśli nieżyjącego psychopaty. — Mam przeczucie — powiedział po dłuższej chwili, nie otwierając oczu — że Taylor rzeczywiście został oddany do adopcji, a jego adopcyjnych rodziców naprawdę ktoś zamordował. Najprawdopodobniej on sam, zważywszy na jego profil parapsychiczny, ale akurat to nie ma dla nas żadnego znaczenia. — Czasami się zastanawiam, ilu ludzi zabił — stwierdziła ponuro Gwen. — Pewnie nigdy się tego nie dowiemy i może to lepiej. Chyba wolę nie wiedzieć.
Judson otworzył oczy. — Taylor prawdopodobnie nie kłamał również w kwestii tego, że po śmierci rodziców adopcyjnych trafił do domu dziecka. To są fakty, które można zweryfikować. A poza tym takie historie budzą w ludziach współczucie. Na tym mu właśnie zależało. — Jestem skłonna się z tobą zgodzić, choćby dlatego, że kiedy opowiadał o domu dziecka, mówił o przeżyciach znanych tylko tym, którzy sami mieli okazję ich doświadczyć. — Jak ty? — Jak ja — przyznała pozornie obojętnym tonem. — Ale nawet jeżeli akurat te informacje są prawdziwe, co z tego wynika? — Jeszcze nie wiem — odparł Judson. — Wciąż się nad tym zastanawiam. Analizuję w myślach różne możliwości. Ale musimy zwiększyć tempo. Nie mamy czasu na zbieranie nowych informacji o Taylorze i weryfikowanie tych, które podał Evelyn. Każę to zrobić Nickowi. Zobaczymy, do czego się dokopie. — Sięgnął po komórkę. — Cholera. Szkoda, że nie mamy dostępu do akt z okresu, kiedy Ballinger pracowała w Summerlight. — A po co ci one? — zdziwiła się Gwen. — Przede wszystkim — odparł, wybierając na telefonie numer Sawyera — żeby dokładniej poznać historię Taylora. Szkoła musiała mieć jakieś dane o jego przeszłości. — Ale Taylor nie uczył się w Summerlight. Judson znieruchomiał z palcem nad klawiaturą komórki. — Jesteś pewna? — Tak. — Myślałem, że wszyscy członkowie grupy badawczej Evelyn trafili do niej na podstawie akt z Summerlight. — Większość tak, ale nie wszyscy — wyjaśniła Gwen. — Na samym początku Evelyn umieściła ogłoszenie w Internecie, jednak po kilku dniach postanowiła je wycofać, bo była dosłownie zalewana odpowiedziami od miłośników gier fantasy, fałszywych spirytystów, ludzi, którzy twierdzili, że zostali porwani przez obcych, i rozmaitych innych pomyleńców. Uznała, że jest ich zdecydowanie za dużo, żeby rozpoznać wśród nich osoby naprawdę uzdolnione parapsychicznie, które mogłaby zaangażować do badań. — Gdzie znalazła Taylora? — Skontaktował się z nią przez Internet. Twierdził, że widział ogłoszenie, które
umieściła w sieci. Bez trudu oczarował Evelyn, łechcąc jej dumę naukowca. Udawał zaangażowanego badacza. Zapewniał, że słyszał o jej pracach i nawet czytał kilka artykułów, które opublikowała w piśmie internetowym. Kiedy zaproponował, że przyjedzie do Wilby na własny koszt, aby ją odwiedzić, chętnie się zgodziła. Po rozmowie z Taylorem była przekonana, że posiada prawdziwe zdolności parapsychiczne. — Zgadza się — powiedział Judson, spoglądając w stronę grzmiącego wodospadu. — Wszystko się zgadza. Gwen nie do końca rozumiała, o co mu chodzi. — Uważasz, że to ważne, że Zander Taylor skontaktował się z Evelyn przez Internet? — spytała. — Dlaczego? Judson odwrócił wzrok od wodospadu i popatrzył na nią. — Naprawdę nie wiesz? — odparł. — To proste. Evelyn zamieszcza w Internecie ogłoszenie, ale szybko je wycofuje i postanawia skompletować swoją grupę badawczą spośród osób, których nazwiska miała w aktach z Summerlight. Ogłoszenie wisiało w sieci bardzo krótko, a mimo to jakimś sposobem zdążył się nim zainteresować seryjny morderca. Gwen pokiwała głową. Już wiedziała, do czego zmierzał Judson. — W Internecie są tysiące ofert od fałszywych mediów. Jakie było prawdopodobieństwo, że Taylor natknie się akurat na ogłoszenie Evelyn? — No właśnie, jakie? — Jeśli sądzisz, że ci odpowiem, to muszę cię rozczarować. Matematyka nie jest moją najmocniejszą stroną. — Tu nie chodzi o matematykę, tylko o moją intuicję. Gwen uśmiechnęła się. — Chyba raczej wgląd uzyskany drogą parapsychiczną. Judson odwzajemnił uśmiech. — Jak zwał, tak zwał. Intuicja, zwykła czy też nadnaturalna, mówi mi, że Zander Taylor dowiedział się o Evelyn i jej projekcie, bo zainstalował sobie alert z powiadomieniami. — Alert z powiadomieniami? — Tak. Program, który wszystkie wiadomości nadawane z Wilby przekierowywał na jego komputer. — Czemu miałby śledzić wiadomości z takiej dziury?
— Przychodzi mi na myśl tylko jeden powód — odparł. — Obserwował, co się dzieje w Wilby, bo miał tu jakieś osobiste powiązania. — Ale przecież w mieście nikt go nie znał, jestem tego pewna. Gdyby było inaczej, ktoś musiałby coś o nim wspomnieć. — Mówiłaś, że Louise Fuller nie należała do osób szczególnie towarzyskich. — Louise... — Gwen zawiesiła głos i przymrużyła oczy. — Wielkie nieba, masz rację. Nicole powiedziała, że Louise stroiła kryształ dla Taylora. To znaczy, że mógł ją znać, jeszcze zanim zjawił się w Wilby. Może od początku korzystał z jej pomocy. Ale przecież żadnego z zabójstw nie dokonał w tej okolicy, w każdym razie żadnego z tych, o których wiemy. — Cwany psychopata nie kala własnego gniazda. Po co ryzykować, zabijając w okolicy? — Judson zamilkł na chwilę, po czym dodał: — Chyba że pojawia się wyzwanie, któremu nie może się oprzeć. — Dla Taylora tym wyzwaniem byli członkowie grupy badawczej Evelyn — powiedziała Gwen. — Uzależnienie od zabijania wzięło górę nad rozsądkiem. — Podejrzewam, że właśnie tak było — zgodził się Judson. — Obserwował, co się dzieje w Wilby, bo tu mieszkała Louise Fuller, stroicielka kryształu w jego aparacie. Nadal jednak nie wiemy, w jaki sposób Taylor ją znalazł. — I dlaczego nikt z miejscowych go nie znał, dopóki nie dołączył do grupy Evelyn — dodała Gwen. Judson zapatrzył się na starą chatę po drugiej stronie rzeki. — Mam pewną koncepcję — powiedział po dłuższej chwili. — Na razie to tylko hipoteza, ale kilka rzeczy wiem na pewno. Zdolności parapsychiczne są przynajmniej częściowo uwarunkowane genetycznie. Weźmy choćby moją rodzinę. Umiejętność widzenia sfery nadnaturalnej i manipulowania nią jest u nas dziedziczna. Druga rzecz, której jestem pewien, to że najpilniej strzeże się rodzinnych tajemnic. — Rodzinne tajemnice? — powtórzyła Gwen w osłupieniu. — Tak podejrzewam — odparł Judson. — Ale potrzebujemy potwierdzenia. Zadzwonię do Sawyera. Sięgnął po komórkę i wystukał numer na klawiaturze. Nick odebrał po trzecim sygnale. Judson usłyszał w tle stłumione głosy, z których jeden należał niewątpliwie do jego matki.
— Lepiej, żeby chodziło o coś ważnego, Coppersmith — ostrzegł Nick Sawyer. — Jestem teraz bardzo zajęty. — Czym jesteś tak bardzo zajęty? — spytał Judson. — Przymiarką smokingu. A przy okazji, twoja mama mówi, że też masz się wkrótce pojawić na przymiarce, bo inaczej pożałujesz. Jesteś drużbą Sama, pamiętasz? — Pamiętam, że dałem ci zadanie do wykonania. — Niektórzy z nas, ci z prawdziwymi zdolnościami, potrafią robić kilka rzeczy naraz. Na przykład twoja matka i ja. Przy okazji, pani Coppersmith kazała ci powiedzieć, że nie doszukała się żadnych podejrzanych operacji finansowych na kontach osób z listy, którą otrzymała od ciebie. — Muszę do niej dodać jeszcze kilka nazwisk — oznajmił Judson. — Różowa? — Głos Nicka drżał z wściekłości. — Prowadzę pannę młodą do ołtarza. Nie mogę mieć różowej koszuli. To klasyczny ślub. Włożę białą. — Do diabła, Sawyer, skup się! — wrzasnął Judson. — Okazuje się, że kilku innych spadkobierców również spędziło trochę czasu w czatroomie Sundew — poinformował Nick. — Żaden wcześniej nie wykazywał zainteresowania poradami parapsychologicznymi. Nie, tylko nie zakładki. To ma przypominać garnitur od Armaniego, a nie ten z wypożyczalni, który miałeś na balu maturalnym. — Zapomnij o tej cholernej przymiarce, Sawyer — gorączkował się Judson. — Na razie wycofuję cię z tego projektu z czatroomem. Pojawiło się coś ważniejszego. Nick westchnął przeciągle. — Czego chcesz teraz? — Szczegółowych informacji o niejakiej Louise Fuller. — Czego konkretnie mają dotyczyć te informacje? — Historii rodzinnej. Chcę wiedzieć, czy Louise była spokrewniona z Zanderem Taylorem. — Tym psycholem, który chciał zabić Gwen? Cholera. Myślisz, że ten sukinsyn żyje? — Ty mi to powiedz. — Mów, co wiesz o tej kobiecie — zażądał Nick. Judson przekazał kilka faktów, które znali. — Oddzwonię, kiedy będę coś miał — obiecał Nick, teraz już śmiertelnie poważny.
Judson zakończył rozmowę. — I co teraz? — spytała Gwen. — Czekamy — odparł. Nienawidził tego etapu. — Sawyer nie powinien długo szukać odpowiedzi, bo wątpię, żeby Louise znała się na tuszowaniu przeszłości. Gwen uważnie mu się przyjrzała. — Ty już znasz odpowiedź, prawda? Zawahał się. — Życie w bolesny sposób nauczyło mnie, że nie należy wyciągać pochopnych wniosków. — Ale ty już wiesz? — Tak — potwierdził. — Tylko ta jedna odpowiedź pasuje do obrazka. Nick oddzwonił piętnaście minut później. Judson słyszał entuzjazm w jego głosie. Jesteśmy bardziej do siebie podobni, niż nam się wydaje, pomyślał. Obaj kochamy polowanie. Przełączył telefon na tryb głośnomówiący, żeby i Gwen mogła słyszeć rozmowę. — Chyba na coś wpadłem i nie wygląda to najlepiej — oznajmił Nick. — Trzydzieści cztery lata temu Louise mieszkała w Los Angeles. Dołączyła do sekty, w której nadużywało się środków psychoaktywnych. W rzeczywistości sekta była przykrywką dla dobrze zorganizowanego gangu. Przywódca kontrolował swoich ludzi za pomocą prochów i seksu. Mężczyznom kazał handlować narkotykami, kobiety zmuszał do prostytucji. Louise była jedną z jego panienek. Zaszła w ciążę. Dziecko oddała do adopcji. — Wiadomo, kto był ojcem? — Nie. Tu wpadłem na ścianę. W tamtym czasie Louise żyła w ciągłym zamroczeniu narkotykowym. Szef gangu co wieczór wysyłał ją na ulicę, żeby oddawała się każdemu, kto chciał zapłacić. Opiekun społeczny zajmujący się jej przypadkiem uznał, że z powodu uzależnienia od narkotyków i problemów ze zdrowiem psychicznym jest niezdolna do macierzyństwa. Dziecko oddano bezdzietnej parze, która... — ...została zamordowana w trakcie napadu rabunkowego — dokończył Judson. — Myślisz, że dzieckiem Louise Fuller był Zander Taylor, prawda? — zapytał Nick. — To by wiele wyjaśniało. Nie zdziwiłbym się też, gdyby się okazało, że to on zamordował rodziców adopcyjnych.
— Tak, mnie też to przyszło do głowy. W tamtym okresie młody Zander pozostawał pod opieką psychologów. W gruncie rzeczy psychologowie zajmowali się nim od dłuższego czasu ze względu na niepokojące zachowania, które zaczął wykazywać już jako małe dziecko — skłonność do torturowania zwierząt i upodobanie do zabawy ogniem. Kiedy wydarzył się ten rzekomy napad, Taylor miał trzynaście lat. Powiedział policji, że wrócił do domu i znalazł zwłoki przybranych rodziców. Później przez kilka lat opiekowało się nim państwo, aż w końcu zniknął, ku powszechnemu zadowoleniu, bo wszędzie, gdzie trafiał, czynił prawdziwe spustoszenie. — A co z Louise? — Sekta w pewnym momencie się rozpadła — odparł Nick. — Przywódca zniknął bez śladu, a Louise, po przeprowadzce do Wilby, zajęła się produkcją dzwonków wietrznych w ramach hobby i żeby zarobić na życie. — Po jakimś czasie Taylor musiał ją wytropić — powiedział Judson. — Przypuszczam, że wtedy potrafił już wykorzystywać swoje uzdolnienia. Podobno miał dar czarowania ludzi. Louise musiała być łatwą ofiarą, wziąwszy pod uwagę jej kondycję psychiczną. — A także dlatego, że była jego matką — dorzuciła Gwen. — Na pewno w głębi serca marzyła o połączeniu z dzieckiem. — W takich sprawach Gwen zazwyczaj się nie myli — mruknął Nick. — Przypuszczam, że to ona podarowała Taylorowi kryształ, który dawał moc jego aparatowi — kontynuowała Gwen. — Louise obawiała się demonów. Może ten kryształ miał ochronić Taylora przed ich wpływem? — Taylor co jakiś czas przyjeżdżał do Wilby, żeby go nastroić — dodał Judson. — Louise prawdopodobnie nie miała pojęcia, do czego go wykorzystuje. — Ta skądinąd zgrabna teoria ma pewien słaby punkt — orzekła Gwen. — Dlaczego nikt w Wilby nie zauważył Taylora wcześniej, zanim dołączył do grupy badawczej Evelyn? Skoro odwiedzał Louise, czemu nikt go nie widział? — Louise mieszkała w środku lasu, kilka mil za miastem — wyjaśnił Judson. — Taylor mógł ją odwiedzać, nie ściągając na siebie niczyjej uwagi. Poza tym wizyty nie musiały być częste. Podejrzewam, że poszczególne zabójstwa dzielił okres kilku miesięcy. — A aparat, zanim trzeba go było nastroić, mógł wystarczyć na dwa lub trzy zabójstwa — dodała cicho Gwen. — Jeśli tak, to Taylor nie musiał odwiedzać kochanej mamuśki częściej niż dwa lub trzy
razy w roku — skonkludował Nick. — Nietrudno było utrzymać to w tajemnicy. Co wskazuje, że również Louise nikomu o tym nie mówiła. Ciekawe, z jakiego powodu? — Nie znam jeszcze wszystkich odpowiedzi — mruknął Judson. — Nie żartuj — prychnął Nick. — Ja mam całkiem odmienne wrażenie i trochę się dziwię, że w ogóle do mnie z tym dzwonisz. — Chodzi o to, że muszę szybko zebrać jak najwięcej informacji, bo ktoś inny z takim samym talentem jak Taylor wykorzystuje aparat do mordowania ludzi i robi to na czyjeś zlecenie. Kimkolwiek jest ta osoba, również ona stroiła kryształ u Louise. Ale Zander Taylor nie zabijał dla pieniędzy. Robił to, bo to lubił. — Tego rodzaju szaleńcy rzadko zmieniają sposób działania, więc możemy zapomnieć o teorii, że Taylor żyje — stwierdził Nick. — Też tak uważam — zgodził się z nim Judson. — Mamy do czynienia z innym zabójcą, który przypadkowo posiada ten sam talent co Taylor. I jeśli wierzyć genetyce... Gwen nagle znieruchomiała. — Rodzina. — Co ona powiedziała? — dopytywał się Nick. — Myśli o tym samym co ja — odparł Judson, czując, jak po plecach przebiega mu dreszcz ekscytacji. — Opierając się na naszej niewielkiej wiedzy na temat dziedziczenia zdolności parapsychicznych można założyć ze sporą dozą prawdopodobieństwa, że zabójca, którego ścigamy, jest spokrewniony z Zanderem Taylorem. — Louise Fuller mogła wydać na świat i oddać do adopcji więcej niż jedno dziecko — zasugerowała Gwen. — Masz na myśli popularny scenariusz o bliźniętach rozdzielonych przy urodzeniu? — spytał Nick, a gdy potwierdziła, odparł: — Niestety, to nie ten przypadek. Według akt Louise Fuller urodziła tylko jedno dziecko, przez cesarskie cięcie. Lekarze podwiązali jej wtedy jajowody. Opiekunowi społecznemu powiedziała, że zgodziła się na to, bo nie chciała ryzykować kolejnej ciąży. Gwen pochyliła się do telefonu. — A tłumaczyła, dlaczego nie chciała mieć więcej dzieci? — Z tego, co zapisano w aktach, wynika, że Fuller uważała swojego syna za dziecko szatana — poinformował Nick. — Wolała nie ryzykować sprowadzenia na świat kolejnego
potwora. — Cholera. — Judson czuł, że jego intuicyjne domniemania krystalizują się w pewność. — Musimy go odnaleźć. — Kogo? — zdumiał się Nick. — Ojca demona — odparł. — To on jest kluczem do wszystkiego. — To niemożliwe. Nie ma żadnej szansy, żebym odnalazł gościa, z którym Fuller przespała się trzydzieści cztery lata temu. Miała przecież setki klientów — przypomniał Nick. — To prawda, że jestem dobry, ale nie aż tak. Uliczna prostytucja to interes gotówkowy. Nie pozostawia śladów na kontach bankowych. Zresztą po tylu latach nikt nie będzie pamiętał nazwisk ani twarzy. To ślepa uliczka. Gwen znowu nachyliła się do telefonu, żeby było ją lepiej słychać. — Demonem nie był jeden z klientów — powiedziała. — To był ten sukinsyn, który wysłał Louise na ulicę. Dlatego się go bała. Miał nad nią kontrolę. Nad jej ciałem i duszą. — Szukamy przywódcy sekty — wyjaśnił Judson. — Człowieka, który kiedyś w przeszłości zmienił zawód i został niezależnym mordercą na zlecenie. Wracaj do swojego komputera, Sawyer, i znajdź Sundew.
Rozdział 35
GWEN Z NIECIERPLIWOŚCIĄ CZEKAŁA, aż Judson zakończy rozmowę. — Już wiem, po co Louise dała synowi aparat z kryształem — oznajmiła, kiedy się rozłączył. — Wiesz? — Judson schował telefon do pokrowca przy pasku. — Mam nadzieję, że nie chodziło o to, żeby pchnąć syna w kierunku kariery seryjnego mordercy? — Nie. Dała mu kryształ, żeby się nim bronił przed ojcem demonem. Judson przez chwilę rozważał jej słowa. — Wiesz — powiedział po namyśle — moim zdaniem to bardzo prawdopodobne. — Może dała synowi kryształ nie tylko do obrony przed ojcem — zasugerowała Gwen. — Może miała nadzieję, że Taylor zrobi to, czego sama nie mogła zrobić — zabije człowieka, który od tak dawna ją dręczył. — Chciała, żeby syn ją pomścił? — Judson znowu chwilę się zastanawiał, po czym orzekł: — Tak, to też brzmi całkiem logicznie. Muszę przyznać, że rozmowy z tobą są bardzo cenne. Rozjaśniają mi w głowie. Jesteś naprawdę dobra w ustalaniu profilu psychologicznego. — Dzięki — odparła, nieco zaskoczona, że pochwała sprawiła jej aż tak dużą przyjemność. — To chyba skutki uboczne mojego talentu. Ty potrafisz wczuć się w sposób myślenia przestępców, a ja, jak widać, ofiar. — Chodzi ci o te rozmowy z duchami? — Tak, myślę, że do tego się to sprowadza. Rozmawiając z duchami, w rzeczywistości tworzę profil ofiary. — Faktycznie, coś w tym jest — przyznał. — Tworzymy uzupełniający się zespół. — Na to wygląda. — Cóż, tak czy inaczej, ten demon, kimkolwiek jest, ma wiele na sumieniu. — To prawda — zgodził się Judson. — Ale jedno już teraz jest pewne: wszystko wskazuje na to, że nasz zabójca mieszka w Wilby. Był tu przez cały czas i Louise pewnie o tym
wiedziała. Czemu zatem postanowiła się tu przeprowadzić? — Pamiętaj, że Louise była ułomna nie tylko w sensie fizycznym, ale i psychicznym — przypomniała Gwen. — Zdobycie kontroli nad taką osobą to żaden problem, zwłaszcza dla kogoś z charyzmą. Poza tym demon pewnie chciał mieć ją na oku. Pilnował, żeby nie przyszło jej do głowy zwrócić się do glin. — Jeżeli nasze przypuszczenia są słuszne, to ten sukinsyn ma bardzo silny talent — powiedział Judson. — Dzięki temu jeszcze łatwiej mu było manipulować kimś tak słabym jak Fuller. Gwen pokiwała głową i westchnęła. — Biedna Louise. Nic dziwnego, że była takim kłębkiem nerwów. Następne pytanie brzmi: czy ojciec i syn się znali? Judson zastukał palcami w kierownicę. — Może jeszcze nie wtedy, kiedy Taylor odkrył, że matka mieszka w Wilby. Ale później pewnie się poznali. Może sama Louise opowiedziała Taylorowi o ojcu, a może demon odkrył, że doszło do ponownego spotkania matki z synem, i postanowił się ujawnić. Teraz to on ma aparat, a przynajmniej kryształ. Używał go przez ostatnie półtora roku. — To by wyjaśniało, dlaczego zabił Evelyn. Musiała odkryć jego tożsamość. — Właśnie. — Znowu wracamy do etapu czekania, prawda? — Niestety tak.
Rozdział 36
GWEN ZDUSIŁA JĘK NIECHĘCI, kiedy przed zajazdem zobaczyła Wesleya Lancastera. Chodził w tę i z powrotem z rozwianymi przez wiatr blond włosami, raz po raz zerkając niecierpliwie na drogi czarny zegarek na nadgarstku. Gdy dostrzegł SUV-a zajeżdżającego na parking, na jego przystojną twarz wypłynął wyraz ulgi. — Wiedziałam, że łatwo się nie podda — mruknęła Gwen — ale miałam nadzieję, że da mi trochę więcej czasu, zanim znów zacznie mnie nagabywać. Judson zaparkował wóz na jednym z wolnych miejsc i wyłączył silnik. — Chcesz z nim rozmawiać? — spytał. — Pewnie, że chcę — odparła. — Rozkręcenie agencji detektywistycznej trochę potrwa, więc zanim ją otworzę, będę potrzebowała honorariów za scenariusze dla Zjaw nocy. — Rozpięła pas, otworzyła drzwiczki i wysiadła z samochodu. — Kłopot w tym, że w tej chwili jestem zajęta. Ale może zdołam przekonać Wesleya, żeby trochę zaczekał. — Raczej w to wątpię — mruknął Judson. Nie patrzył na Gwen, tylko na wejście do zajazdu. Kiedy podążyła wzrokiem za jego spojrzeniem, zobaczyła, że Wesley już idzie w ich stronę. — Dobrze, że cię widzę — wołał z oddali. — Musimy pogadać. Wpadłem na niesamowity pomysł. Jeżeli wypali, program zyska nowy format. — Okej, daj mi minutę — poprosiła. Przeszła na tył SUV-a, otworzyła bagażnik i oburącz dźwignęła ciężką klatkę z kotem. Max zasyczał gniewnie. — Nie narzekaj, bo to wyłącznie twoja wina, że nie mogę zostawiać cię w pokoju — przypomniała mu Gwen. — Trzeba było nie straszyć pokojówki. Podszedł do niej Judson, który najwyraźniej udawał, że nie widzi Wesleya. — Daj, wezmę go — powiedział, wyciągając ręce. — Dzięki. — Gwen podała mu klatkę. — Pójdę porozmawiać z Wesleyem w lobby. — A ja odniosę Maxa do pokoju. Tylko nie wychodź z zajazdu.
— Dobrze — obiecała. Judson skinął lekko głową, wreszcie uznając obecność Wesleya. — Lancaster — mruknął obojętnie. Wesley spochmurniał. — Widzę, Coppersmith, że nadal się tu kręcisz. Judson, zamiast odpowiedzieć, ukradł Gwen szybkiego, zaborczego całusa. Potem wyprostował się i spojrzał na nią spod przymrużonych powiek. — Tylko się nie zasiedź — rzucił. — Mamy dzisiaj jeszcze mnóstwo rzeczy do zrobienia. Po tych słowach odszedł w stronę zajazdu, niosąc klatkę z taką łatwością, jakby nic nie ważyła. Gwen, poirytowana, ale też rozbawiona, odprowadziła go wzrokiem. Wesley również patrzył za Judsonem. Z zaciśniętymi zębami. — Któregoś dnia będziesz mi musiała wyjaśnić, co ty widzisz w tym Coppersmicie. — Zrobił wymowną pauzę. — Oczywiście poza pieniędzmi jego rodziny. — Wiesz co, obrażanie mnie i faceta, z którym obecnie jestem w związku, to nie najlepszy początek rozmowy. Wesley zrobił skruszoną minę. — Masz rację, przepraszam. Tylko że ja naprawdę pilnie potrzebuję twojej pomocy, a Coppersmith robi wszystko, żeby stanąć mi na drodze. — Łączą nas sprawy zawodowe — odparła Gwen. — Zapewniam cię, że Judson to rozumie i akceptuje. W kawiarni jest pusto o tej porze. Może usiądziemy tam i pogadamy? Obsłudze nie powinno to przeszkadzać. — Dobrze, chodźmy. Gwen ruszyła przodem i po wejściu do kawiarni usiadła przy stoliku koło okna. Wesley zajął krzesło naprzeciwko niej. — Gdzie byłaś? — zapytał. — Czekałem na ciebie przed zajazdem ponad półtorej godziny. — Nie miałam pojęcia, że wróciłeś do Wilby. Czemu nie zadzwoniłeś, żeby się umówić? — Próbowałem. Miałaś wyłączony telefon. Gwen przypomniała sobie, że wyłączyła komórkę przed odwiedzinami u Nicole. — Wybacz, moja wina. Mieliśmy ważne spotkanie. — Sięgnęła do torebki po komórkę i
ją włączyła. Przy okazji zerknęła na listę nieodebranych połączeń. — Dzwoniłeś aż sześć razy? — Martwiłem się o ciebie — odpowiedział. Wrzuciła telefon z powrotem do torby. — Dlaczego? — Czyżbyś nie zapomniała, że w ciągu ostatnich czterdziestu ośmiu godzin w tym miasteczku zginęły już dwie kobiety? To chyba nic dziwnego, że się denerwowałem, kiedy się okazało, że i ty zniknęłaś. — Przecież wcale nie zniknęłam. — Nikt w zajeździe nie wiedział, gdzie jesteś. Każdy mówił tylko, że ostatnio widział cię w towarzystwie Judsona Coppersmitha. Gwen wzięła głęboki wdech i wolno wypuściła powietrze. — Przykro mi, ale nie pomyślałam, że ktoś mógłby się o mnie niepokoić. — Prawdopodobnie nikt poza mną się nie niepokoił — rzekł Wesley. — Ale muszę ci powiedzieć, że śmierć Evelyn ogromnie mną wstrząsnęła. I jeszcze ten pożar, w którym spłonęła miejscowa czarownica. Może za długo pracuję przy Zjawach nocy, ale to miasteczko zaczyna mnie przerażać. Kiedy więc nie odbierałaś moich telefonów, dałem się ponieść nerwom. — Louise — powiedziała Gwen. — Słucham? — Ta kobieta, która zginęła w pożarze, nazywała się Louise Fuller. I dla twojej wiadomości, nie była żadną czarownicą, tylko biedną zbłąkaną duszą z poważnie rozchwianą psychiką. Wesley poczerwieniał. — Wybacz, nie chciałem być grubiański. Jakoś ciągle cię dzisiaj obrażam, a wierz mi, że to ostatnie, czego bym sobie życzył. — Lepiej mi wyjaśnij, dlaczego dzwoniłeś aż sześć razy i czekałeś półtorej godziny. Wesley wyraźnie się ożywił. Nachylił się do Gwen, splótł dłonie na blacie i zaczął mówić niskim, podekscytowanym głosem: — To świetny sposób na odświeżenie programu. Nie wiem, czemu od razu na to nie wpadłem. Chyba przez ten szok na wiadomość o śmierci Evelyn. Zresztą na początku myślałem tylko o odnalezieniu jej akt.
— A niech mnie, powinnam była się domyślić. To ty splądrowałeś gabinet Evelyn po wyniesieniu zwłok? — Nie, Gwen, to nie było tak — tłumaczył się Wesley. — Niczego stamtąd nie zabrałem. — Jak mogłeś zrobić coś takiego? Przecież to niemoralne, nie mówiąc już, że nielegalne. To się nazywa włamanie, jeśli chcesz wiedzieć. Za takie rzeczy ludzie lądują za kratkami. Oczy Wesleya pociemniały z oburzenia. — Oskarżasz mnie o włamanie do domu Evelyn? — Nie tyle oskarżam, ile stwierdzam, że tak było — sprostowała. — Skąd ta pewność? — Intuicja mi podpowiedziała. — Nie możesz zarzucać ludziom, że zrobili coś złego, bazując na podpowiedziach intuicji. — Wiem, że to byłeś ty, więc daj sobie spokój z zaprzeczeniami. — No dobrze, wpadłem do niej tamtego dnia i przeszukałem gabinet — przyznał. — Ale przysięgam, że niczego nie wziąłem. I nie włamałem się. Tylne drzwi były otwarte. Chciałem tylko przejrzeć akta i notatki Evelyn. Zatrudniałem ją, więc mam prawo do wszystkiego, nad czym pracowała przed śmiercią. — Ten dom należy teraz do mnie i zabraniam ci zbliżać się do niego bez pozwolenia. — Uspokój się już, Gwen. Przepraszam. — Wesley, zniechęcony, z powrotem odchylił się na oparcie krzesła. — Zresztą i tak nie mam potrzeby tam wracać. I jeszcze raz powtarzam, że niczego nie zabrałem. — A jak wytłumaczysz bałagan, jaki zostawiłeś? — Spieszyłem się — powiedział — bo się bałem, że ktoś mnie przyłapie i pomyśli, że jestem jednym z tych, co to rabują domy po śmierci właściciela. A tego bym nie chciał. Ale niczego nie ukradłem. — Wierzę ci — oznajmiła Gwen. — Chociaż to nie zmienia faktu, że postąpiłeś nieetycznie. Przez dłuższą chwilę Wesley przyglądał się jej w milczeniu, bębniąc palcami w blat. — Ty naprawdę myślisz, że Evelyn ktoś zamordował? — spytał wreszcie. — Tak — potwierdziła.
— Jak tamtych dwa lata temu? — Tak. — Wiedziałem. Niesamowite. — Pokręcił głową i odgarnął włosy za uszy. Jego oczy znowu rozbłysły podekscytowaniem. — Jeśli masz rację, będzie gorąco. — Wątpię. Jeśli mam rację, to wszystkie ofiary zostały zabite przy użyciu środków nadnaturalnych, a tego nie da się udowodnić. — Ale przecież właśnie to próbujesz zrobić, czyż nie? Szukasz dowodów na to, że ktoś zabił Evelyn, korzystając z nadnaturalnych mocy. Po to zostałaś w Wilby. Nie chodzi o sprawy spadkowe, tylko o to, co się naprawdę wydarzyło z Evelyn i z tą wiedźmą. — Z Louise Fuller. — Z Louise Fuller — powtórzył posłusznie. Gwen westchnęła. — Tak, to prawda — przyznała — szukam odpowiedzi. — A jaka jest w tym wszystkim rola Coppersmitha? — To mój przyjaciel. — Raczej kochanek — zauważył. — Wszyscy w mieście o tym wiedzą, ale to nie jest cała prawda. Znam cię od dwóch lat i przez cały ten czas byłaś sama. — Nie sądziłam, że aż tak się interesujesz moim życiem osobistym. — No cóż, po moim rozwodzie w zeszłym roku raz czy dwa pytałem Evelyn o ciebie — przyznał się Wesley. — Ale dała mi wyraźnie do zrozumienia, że intymne związki z mężczyznami cię nie interesują. Załapałem, o co chodzi. — Czyżby? — Cóż, tak mi się wydawało. Uznałem, że po prostu nie lubisz mężczyzn, bo bardziej interesują cię kobiety. — Wesley spochmurniał. — Ale kiedy zobaczyłem cię z Coppersmithem, zrozumiałem, że coś się zmieniło. — Zastanawiasz się, dlaczego on, a nie ty? Na litość boską, Wesley, przecież nigdy nic poważnego do mnie nie czułeś. Oboje to wiemy. Dwa lata temu zainteresowałeś się mną z czystej ciekawości. Chciałeś się przekonać, jak to jest przespać się z kobietą o zdolnościach parapsychicznych. To było wszystko, więc daj już spokój. Czasami ludzie po prostu do siebie nie pasują. — Ale ty i Coppersmith pasujecie?
— Odnoszę wrażenie, że odeszliśmy od tematu. Wesley burknął coś pod nosem. — Tak, masz rację — powiedział do Gwen. — Możesz mi nie wierzyć, ale wróciłem, żeby ci złożyć biznesową propozycję. — Słucham. — Zrobiłem sobie totalną burzę mózgu i wpadłem na świetny pomysł, który wyprowadzi Zjawy nocy na szerokie wody. — No, no, ciekawe — odparła, udając entuzjazm. — Do tej pory koncentrowaliśmy się na starych opowieściach o nawiedzonych domach i na tajemniczych zjawiskach nadnaturalnych. Ale to się już wszystkim przejadło. Musimy wprowadzić do programu świeży powiew. — I jak zamierzasz to osiągnąć? — Przeorientujemy program. Zajmiemy się nierozwiązanymi zbrodniami. — Przykro mi to mówić, ale nie widzę w tym pomyśle nic nowego. — Wysłuchaj mnie do końca, a zmienisz zdanie. Do tej pory badaliśmy nierozwiązane morderstwa, ale tylko te sprzed wielu lat. Teraz zajmiemy się świeżymi zbrodniami, których nie rozwiązano z braku dowodów. I może zahaczymy również o niewyjaśnione zaginięcia. — Wesley... — A teraz najważniejsze. — Lancaster pochylił się i zniżył głos. — Śledztwa w sprawie nierozwiązanych morderstw będzie prowadził detektyw ze zdolnościami parapsychicznymi. Odchylił się na oparcie krzesła i szeroko rozłożył ręce. Bardzo z siebie zadowolony, czekał na reakcję Gwen. Nie wiedziała, co ma powiedzieć, żeby nie zabrzmiało to za bardzo krytycznie. — Rozumiem — mruknęła w końcu. — Ale morderstwa będą fikcyjne, tak? — Nie, nie i jeszcze raz nie — odparł, energicznie kręcąc głową. — Cały wic polega na tym, że będziemy pracowali z prawdziwymi detektywami parapsychicznymi i zajmiemy się prawdziwymi zbrodniami. — A gdzie chcesz znaleźć tych prawdziwych detektywów? — spytała. — Dobrze wiesz, że na rynku jest mnóstwo oszustów. Wesley puścił do niej oko. — Tak, ale wiem też, gdzie szukać autentyków... prawdziwych mediów.
Gwen zamarła. — W aktach Evelyn? — Wyobrażam sobie mały zespół złożony z ciebie i pozostałych członków grupy badawczej Ballinger. — O ile dobrze pamiętam, nigdy nie wierzyłeś, że świat nadprzyrodzony naprawdę istnieje, a teraz mówisz o zatrudnieniu osób wykorzystujących zdolności parapsychiczne do rozwiązywania zagadek kryminalnych. Skąd ta zmiana? — Jeśli mam być szczery, nadal nie wierzę w żadne siły nadprzyrodzone — wyznał. — Ale to nie ma znaczenia. Mówimy przecież o telewizji, Gwen. To będzie strzał w dziesiątkę, czuję to przez skórę. A że straciliśmy Evelyn, chciałbym, żebyś mi pomogła przy produkcji. W pierwszej kolejności mogłabyś się skontaktować z osobami, które dwa lata temu uczestniczyły w jej badaniach. — Właśnie po to zakradłeś się do domu Evelyn — domyśliła się Gwen. — Wcale nie szukałeś jej ostatnich pomysłów na kolejny odcinek Zjaw nocy. Chodziło ci o dokumentację z badań. — Chcesz znać prawdę? Jestem w kropce i potrzebuję twojej pomocy. Oglądalność programu spada. Dyrekcja stacji straszy, że zdejmie Zjawy z anteny. Poza tym nie chodzi tylko o mnie. Jeśli szybko czegoś nie wymyślę, ty też zostaniesz bez pracy. — Przykro mi, Wesley, ale moim zdaniem to nie jest dobry pomysł. Mogłam pisać scenariusze na podstawie znajdowanych przez Evelyn informacji o starych zbrodniach, a ty proponujesz mi zajmowanie się świeżymi sprawami. Gdybyśmy robili taki program, mielibyśmy poważne problemy prawne. — O czym ty mówisz, do diabła? — Tylko się zastanów, do czego może dojść, kiedy zaczniesz jeździć po kraju i rozgrzebywać zamknięte śledztwa w sprawie niewyjaśnionych morderstw. I to w telewizji, na żywo. Gliny na pewno nie będą zachwycone. Rodziny ofiar też nie. A gdyby nawet się udało rozwiązać jakąś zagadkę dzięki pomocy medium, jak, na Boga, zamierzasz to udowodnić? — To jest telewizja — powtórzył Wesley. — Niczego nie musimy udowadniać. Wystarczy, że wypracujemy przekonującą teorię, która podważy pierwotne ustalenia dotyczące zamkniętej sprawy. Jeżeli zmusimy gliniarzy, żeby jeszcze raz się jej przyjrzeli, tylko przysłużymy się społeczeństwu.
— A jak ustalisz, które sprawy nadają się do Zjaw nocy? — Tu właśnie wkraczasz ty. Twoim zadaniem będzie wyszukiwanie odpowiednich przypadków. To nie powinno być trudne. Kiedy w sieci pojawi się wiadomość, że interesują mnie niewyjaśnione zabójstwa i podejrzane zgony, zostaniemy zalani różnymi tropami. — Nie mogę ci pomóc, Wesley — powiedziała Gwen. Ale on jej nie słuchał. Zachwycony własną błyskotliwością, mówił dalej. — Zaczniemy tutaj, w Wilby — oznajmił. — Przeprowadzimy dochodzenie w sprawie śmierci Evelyn. Gwen wytrzeszczyła na niego oczy. — Co?! — To idealny przypadek. — Wesley uśmiechnął się od ucha do ucha. — Badaczka zjawisk nadprzyrodzonych pada ofiarą ciemnych mocy, które nawiedziły jej tajne laboratorium. Brzmi świetnie, prawda? Na pewno chwyci. — Możesz o tym zapomnieć. — Po pierwszym odcinku laboratorium stanie się naszym stałym planem. Będziemy w nim kręcili wszystkie kolejne. Muszę jak najszybciej się tam rozejrzeć. W mieście mówią, że odziedziczyłaś laboratorium, tak samo jak dom. Moglibyśmy od razu tam pojechać. — Nie — rzuciła Gwen ostro. To przystopowało Wesleya. Mina mu zrzedła. — Evelyn nie zapisała ci laboratorium? Ale wszyscy mówią... Gwen wstała. — Laboratorium jest moje, ale nie pozwolę ci zamienić śmierci Evelyn w odcinek twojego programu. Wesley też się podniósł. — Przecież uważasz, że została zamordowana — próbował ją przekonać. — Masz szansę to udowodnić. — Policja i sądy potrzebują twardych dowodów. Nikt nie potraktuje poważnie śledztwa prowadzonego przez bandę telewizyjnych paradetektywów. Ruszyła w stronę wyjścia. Wesley rzucił się za nią i chwyciwszy za ramię, zmusił, żeby się zatrzymała. — Potrzebuję listy osób z grupy badawczej Evelyn — powiedział. — Zapłacę za nią.
Podaj tylko cenę. Spojrzała na jego rękę. — Puść mnie — zażądała. — Posłuchaj mnie, do cholery. Nie możesz odejść. Sytuacja jest naprawdę poważna. Gwen wyczuła falę lodowatej energii, jeszcze zanim usłyszała głos Judsona. — Zabieraj od niej te swoje łapska — warknął. — Już! Gwen poczuła, że Wesley się wzdrygnął. Natychmiast cofnął rękę i odsunął się tak gwałtownie, że wpadł na sąsiedni stolik. — Nie próbuj mi grozić, Coppersmith — powiedział, łypiąc wściekle na Judsona. — Rozmawiam z Gwen, bo mam do tego prawo. W końcu dla mnie pracuje. Judson zignorował go i spojrzał na Gwen. — Skończyłaś już rozmowę? — zapytał. Jego oczy płonęły lodowatym ogniem. Ludzie znajdujący się w lobby spojrzeli w ich stronę. Recepcjonista Riley Duncan zmarszczył brwi. Z biura na zapleczu wyszła Trisha Montgomery. — Jakieś problemy? — spytała. Mówiła uprzejmym tonem, ale w oczach miała stalowe błyski. — Nie, nie, już wszystko w porządku — zapewniła szybko Gwen, chociaż wcale tak nie uważała. Musiała jak najszybciej rozdzielić obu panów. — Powiedzieliśmy sobie z Wesleyem wszystko, co mieliśmy do powiedzenia — odpowiedziała Judsonowi i ruszyła w stronę schodów. — A takie sceny są nam zupełnie niepotrzebne — dodała cicho, mijając go. Bała się, że jej odejście niczego nie zmieni, ale na szczęście Judson ruszył za nią. Tymczasem Wesley wypadł z kawiarni i przemierzywszy lobby, wyszedł z zajazdu. Trisha wróciła do biura, Riley do swoich zajęć, a goście do lektury książek i czasopism. W drodze na górę oboje milczeli. Gdy dotarli na drugie piętro, Judson otworzył drzwi pokoju Gwen i weszli do środka. Max, który leżał na łóżku, wstał i zamruczał. Gwen podeszła do niego i pogłaskała po głowie. Judson zamknął drzwi i oparł się o nie plecami. — O co chodziło tam na dole? — spytał. — To jeszcze nic pewnego, ale możliwe, że będziemy mieli konkurencję — odparła,
siadając na brzegu łóżka. — Wesley ma pomysł na nowy program. Detektywi o zdolnościach parapsychicznych będą próbowali rozwikłać zagadki niewyjaśnionych zbrodni. Nie wiadomo, czy mu się uda, bo sam wiesz, jak trudno znaleźć ludzi z prawdziwym talentem. Judson natychmiast skojarzył fakty. — To on włamał się do gabinetu Evelyn — powiedział. — Szukał jej akt, bo chciał dotrzeć do osób z grupy badawczej. — Zgadza się — potwierdziła Gwen. — Nie miałam serca mu mówić, że sama zamierzam zająć się takimi śledztwami. — W naszym fachu robi się tłoczno — mruknął Judson, podchodząc do okna. Zerknął na zegarek i wyjrzał na zewnątrz. — Zostało nam jeszcze trochę czasu. Ile ci to zajmie? — Co? — zdziwiła się. Odwrócił głowę, żeby na nią spojrzeć. — Mówiłaś, że możesz mi pomóc znaleźć to, czego szukam w moim nawracającym śnie — wyjaśnił. — Długo to potrwa? Znieruchomiała. — Raczej nie — odparła. — Więc zróbmy to. — Jesteś pewien? Oczy mu płonęły. — Mój ojciec powiedział, że zanim mężczyzna pozwoli kobiecie wprowadzić się w trans, musi nauczyć się jej ufać. Ja się tego nauczyłem. — Ale nadal nie podoba ci się myśl, że potrzebujesz pomocy. Uśmiechnął się gorzko. — Znasz mnie lepiej niż ja sam, Magiczne Oczy. — Pomyśl, że jestem kimś w rodzaju hydraulika. On naprawia rury, ja sny. — Masz dar, prawdziwy talent — rzekł. — To, co robisz, jest niewiarygodne. — Cóż, dziękuję. — Zajrzyj do mojego snu, partnerko. Pomóż mi odnaleźć zgubę. — Dobrze, ale muszę cię ostrzec. Najpierw będę chciała poznać kontekst. — Wiedziałem, że to powiesz. Domyślny jestem, prawda? — Ano jesteś. A teraz opowiadaj.
Rozdział 37
JUDSON CZUŁ, że dłużej nie wytrzyma bez uzyskania odpowiedzi, miał jednak świadomość, że sam do nich nie dotrze. Stąd jego decyzja, żeby zwrócić się o pomoc do eksperta. Nie bał się. Znał zdolności Gwen, a poza tym w pełni jej ufał. Odwrócił się od okna. — Co właściwie masz na myśli, mówiąc „kontekst”? — zapytał. — Wiem, że sen, który cię nawiedza, ma coś wspólnego z twoim ostatnim śledztwem i klientem z anonimowej agencji. Na tym jednak moja wiedza się kończy. Jeśli chcesz, żebym cię przeprowadziła przez trans, muszę poznać więcej szczegółów. — Dobrze — zgodził się. — Opowiem ci, co się wydarzyło. Chociaż nie rozumiem, jak może ci to pomóc w interpretacji snu. — Nie spiesz się. Na moment pogrążył się w zadumie, zbierając myśli i wspomnienia. Potem zaczął mówić, wiedząc, że nie przestanie, dopóki nie opowie wszystkiego do samego końca. — Wiesz, że Sam i ja świadczymy... świadczyliśmy usługi tajnej rządowej agencji — zaczął. — Nie wiesz jednak, w jaki sposób nawiązaliśmy kontakt z naszym klientem. — Domyślam się, że nie przez ogłoszenie w Internecie. — Nie. Dyrektor agencji, Joe Spalding, zwerbował mnie i jeszcze dwóch innych chłopaków, Burnsa i Ellanda, kiedy byliśmy na ostatnim roku studiów. Spalding był szarą eminencją światka wywiadowczego. W pewnym momencie dostał zielone światło na utworzenie eksperymentalnego tajnego wydziału, którego kadra miała się składać z agentów o nadnaturalnych zdolnościach. To miała być zmodernizowana wersja projektu CIA ze zdalnym postrzeganiem pozazmysłowym. — A jak, na Boga, Spalding wyszukiwał potencjalnych agentów? To przecież prawie niemożliwe. — Jego największym utajnionym atutem było to, że sam posiadał zdolności parapsychiczne — wyjaśnił Judson. — I to duże. Potrafił rozpoznać medium, jeśli tylko miał
bliski dostęp do energii jego aury. Spalding jeździł po kampusach i namawiał studentów, żeby wzięli udział w eksperymentalnym teście, który miał określić, czy dana osoba posiada nadnaturalne zdolności. Zapisałem się na taki test, żeby sprawdzić, czy to faktycznie coś poważnego, czy tylko zwykła blaga. — Wiedziałeś, że jesteś uzdolniony, więc mogłeś sprawdzić wiarygodność testu — domyśliła się Gwen. — Właśnie. Jak się okazało, było to oszustwo. Chodziło o test typu: „proszę powiedzieć, jaką kartę trzymam w ręku”. — Bezużyteczny, zdaniem Evelyn. — Zgadza się, ale Spaldinga nie obchodziły wyniki testu. Próbował wyłowić osoby, które miały, jak on to nazywał, „gorącą aurę”. Oczywiście do testu zgłosiło się mnóstwo ludzi bez żadnych zdolności, ale pojawiło się też kilku autentycznie uzdolnionych, którzy, tak jak ja, chcieli się dowiedzieć czegoś więcej o parapsychologicznej stronie własnej natury. — Spalding rozpoznał, że jesteś uzdolniony, kiedy tylko cię zobaczył. — Tak. Burnsa i Ellanda wyszukał na innych kampusach. Całej naszej trójce zaproponował fascynującą karierę, pełną ekscytujących akcji, przygód i okazji do używania naszych talentów w służbie ojczyźnie. — Domyślam się, że takiej ofercie nie mogłeś się oprzeć — mruknęła Gwen. — Jasne, że nie — potwierdził. — Miałem dwadzieścia jeden lat i marzyłem o wszystkim, co obiecywał Spalding. Mama próbowała wyperswadować mi pomysł pracy w agencji, ale ojciec był za. Uważał, że takie doświadczenie mi się przyda, bo zapowiadało się, że moim przeznaczeniem będzie praca w ochronie. I rzeczywiście było to bardzo przydatne doświadczenie. Przynajmniej do pewnego momentu. Gwen się uśmiechnęła. — Realizowałeś marzenie każdego młodego chłopaka. Zostałeś tajnym agentem. Świetna sprawa. — Nie powiem, było nieźle. Spalding rozumiał, że wolę działać w pojedynkę, i pozwalał mi na to. Nie zadawał żadnych pytań. Zależało mu tylko na wynikach. A ja zawsze dobrze się wywiązywałem z moich zadań. Ale po kilku latach dotarło do mnie, że nie nadaję się do pracy dla kogoś. Chociaż nadal lubiłem prowadzić dochodzenia. — Bo to zajęcie odpowiadające twojemu talentowi — stwierdziła Gwen. — Przynosiło
ci satysfakcję. — Tak. Jednak wiedziałem już, że nie chcę w przyszłości pracować ani dla Spaldinga, ani kogokolwiek innego. Chciałem sam sobie być szefem. W tym czasie mój brat skończył wymarzone studia geologiczne i inżynierskie. Wszyscy wiedzieliśmy, że jego przeznaczeniem jest kierowanie laboratorium należącym do rodziny, ale, podobnie jak Emma i ja, Sam nie chciał pracować pod bezpośrednim nadzorem ojca. — Wy Coppersmithowie bardzo troszczycie się o siebie nawzajem, ale jesteście uparci i nie lubicie wypełniać niczyich poleceń — dokończyła za niego Gwen. — Mama mawia, że jesteśmy jak odłamki starych skał, a ojciec jak cała wielka bryła. Tak czy inaczej, Sam rozważał pomysł otwarcia własnej firmy konsultingowej, ale poza laboratorium R i D nie było zbyt dużego zapotrzebowania na parapsychicznych konsultantów od kryształów. Jednak Spalding dostrzegł użyteczność jego talentu. To on zasugerował, żebyśmy z Samem otworzyli własną firmę doradczą i współpracowali z nim na zasadach kontraktu. — Coppersmith Consulting. — Uwierz mi, słowo „doradcza” odnosi się do szerokiego spektrum. Spaldingowi podobała się forma kontraktowa, bo to ułatwiało prowadzenie tajnych dochodzeń. Tak więc otworzyliśmy z Samem firmę, a Spalding został naszym głównym klientem. Przez pewien czas wszystko szło gładko, ale mniej więcej rok temu sprawy zaczęły się komplikować. — Coś się wydarzyło? — Początkowo zmiany były bardzo subtelne. Jako kontraktowi konsultanci nie wiedzieliśmy o wielu sprawach dotyczących agencji. Intuicja podpowiadała nam jednak, że nie działo się tam najlepiej. Niektóre zadania powierzane nam przez Spaldinga budziły nasz niepokój. Zaczęliśmy odrzucać zlecenia, jeśli nie udało nam się wyciągnąć od niego wyczerpujących informacji. Gwen pokiwała głową. — Przyjmując zlecenie, chcieliście wiedzieć, w co się angażujecie — powiedziała. — Chcieliście znać kontekst. — Brzmi znajomo, prawda? — Właśnie. Reasumując, odnoszę wrażenie, że wraz z upływem czasu wasze stosunki ze Spaldingiem i jego tajną agencją zaczęły się robić napięte. — Tak. — Judson zaczął krążyć po pokoju. — Ale przez jakiś czas wszystko
funkcjonowało w miarę normalnie. Głównie dlatego, że Spalding nas potrzebował. Mieliśmy najsilniejsze uzdolnienia ze wszystkich agentów i on o tym wiedział. Jeżeli bardzo mu zależało na wynikach, zwracał się do nas, ale wtedy my pytaliśmy o kontekst. — A co z resztą agentów? — Burns i Elland byli jak papierek lakmusowy. To właśnie dzięki nim zauważyłem pierwsze zmiany. — To znaczy? — Dość często z nimi współpracowałem, więc dobrze poznałem ich możliwości i ograniczenia. Dysponowali podobnymi zdolnościami jak twój przyjaciel Sawyer — widzenie w ciemności oraz błyskawiczny refleks. — Co się wydarzyło? — dopytywała. — Któregoś dnia musiałem zajrzeć do biura, żeby pogadać ze Spaldingiem o nowym śledztwie. Kiedy tam wszedłem, rozmawiał przez telefon. Burns też tam był. Zaproponował, że zrobi mi kawę. Kiedy podawał mi kubek, wyczułem coś niedobrego w jego energii. — Co to było? — Coś niestabilnego, niezdrowego, niegodziwego. Wydał mi się też jakiś większy, jakby trenował na siłowni podnoszenie ciężarów. Oczy mu dziwnie błyszczały, jak nigdy wcześniej. Zapytałem go, czy się dobrze czuje. Myślałem, że może złapał jakiegoś wirusa. — I co odpowiedział? — Zareagował bardzo dziwnie. Do tej pory był spokojny i przyjazny, a gdy usłyszał pytanie, wpadł w furię, jakbym go czymś obraził. Chyba nawet miał ochotę mi przyłożyć, ale wtedy do pokoju wszedł Elland i powiedział coś w stylu „wyluzuj, stary”. Burns odwrócił się na pięcie i wypadł z biura. Elland wyglądał na tak samo rozgorączkowanego, tyle że lepiej nad sobą panował. — To rzeczywiście był jakiś wirus? Judson ponownie podszedł do okna. — Nie miałem zielonego pojęcia — odrzekł. — Wiedziałem tylko, że musiało to być coś silnie działającego na nadnaturalne zmysły. Postanowiłem trzymać się z daleka od Burnsa i Ellanda. My, Coppersmithowie, jesteśmy zdrowi jak byki, ale tamtego dnia w agencji Spaldinga zacząłem się zastanawiać, czy ludzie tacy jak ja, posiadający uzdolnienia, nie są przypadkiem podatni na choroby, którymi zwykli śmiertelnicy nie muszą się przejmować.
— Zrozumiały niepokój. Kiedy ponownie zobaczyłeś się z Burnsem i Ellandem? — Gdy próbowali mnie zabić na Karaibach — odparł. — No tak. W porządku, mów dalej. — Niedługo po tej nieprzyjemnej scenie w agencji Spalding skontaktował się ze mną w sprawie pilnego śledztwa. Zaginął analityk wywiadu z innej agencji. Według teorii roboczej, gość albo się urwał z wrażliwymi informacjami, albo ktoś go sprzątnął. Spalding chciał, żebym się dowiedział, co się stało. Moje zadanie jak zwykle polegało na dostarczeniu odpowiedzi. Sam i ja nie zajmujemy się ściganiem i aresztowaniami kryminalistów. — Jesteście tylko konsultantami. — Tak, tylko konsultantami — powtórzył. — To było ostatnie zlecenie, jakie Coppersmith Consulting wykonało dla anonimowej agencji, prawda? Potem na jakiś czas postanowiliście zawiesić działalność? Zerknął na nią z zaskoczeniem. — Wiesz o tym? — Wtedy nie wiedziałam. Byłam na Hawajach. Ale kiedy wróciłam, Abby powiedziała mi, że po ostatnim śledztwie na jakiś czas zniknąłeś z widoku, bo najwyraźniej coś poszło nie tak. Wszyscy uważali, że zadekowałeś się na wyspie, żeby obmyślić nowy plan działania Coppersmith Consulting. — To wszystko prawda — przyznał. — Poza tą częścią z nawracającym snem. — Poza nią. — Opowiedz, co się wydarzyło na wyspie — poprosiła. — Pojechałem tam w ślad za zaginionym analitykiem, który podobno wybrał się na wyspy, żeby ponurkować w podwodnych grotach. W tej części archipelagu aż się roi od podwodnych jaskiń. Są ludzie, którzy lubią w nich nurkować. — Ja dostaję dreszczy na samą myśl o wejściu do zwykłej jaskini, a co dopiero mówić o grocie zalanej wodą — wyznała Gwen. — Atak paniki murowany. — To sport nie dla wszystkich, nawet nie dla każdego nurka — zaznaczył Judson. — Tak czy inaczej, szybko ustaliłem, że nasz analityk zniknął jak kamfora wkrótce po przyjeździe na wyspę. Miejscowa policja przeprowadziła śledztwo i okazało się, że poszedł nurkować. Uznano, że najpewniej utonął, próbując przepłynąć przez zalany wodą system jaskiń nazywany
przez lokalną społeczność Potworem. Zapewniano mnie, że nie był pierwszym nieostrożnym turystą, który zniknął w ten sposób. — Ale ty w to nie uwierzyłeś? — Nie — potwierdził Judson. — Wcześniej zrobiłem małe rozpoznanie na temat tego analityka. Był doświadczonym nurkiem, ale wcześniej nie zdradzał żadnego zainteresowania podwodnymi jaskiniami. Wydało mi się mało prawdopodobne, żeby postanowił przepłynąć Potwora, zwłaszcza że wybrał się tam w pojedynkę. Nie każdy miłośnik sportów ekstremalnych jest głupi. Z informacji, jakie zebrałem na jego temat, wynikało, że analityk głupi nie był. — Znalazłeś go? — Znalazłem miejsce, w którym został zamordowany. W jaskini, u wejścia do Potwora. Ale jego zwłoki zniknęły. Byłem prawie pewien, że zabójca przeniósł ciało do zatopionej części groty i tam zaklinował je między skałami. Gdyby zostało kiedykolwiek znalezione, miało to wyglądać tak, jakby analityk zginął na skutek nieszczęśliwego wypadku. — Domyślam się, że postanowiłeś odnaleźć ciało? — Taki miałem zamiar — odparł Judson i znów zaczął krążyć po pokoju. — Ale nie zdołałem dokończyć poszukiwań, bo pojawili się Burns i Elland. Śledzili mnie. Chcieli pozbyć się mnie w taki sam sposób, w jaki wykończyli analityka. Miałem zniknąć w otchłani Potwora. Kolejny szalony nurek, który zaryzykował o jeden raz za dużo. — Jak ci się udało przeżyć? — W staromodny sposób. Miałem broń i jej użyłem. — No tak. Metoda stara, ale wciąż skuteczna. Postrzeliłeś obu? — Tak, ale od tego momentu sprawy przybrały dziwny obrót. — Judson umilkł na chwilę, po czym podjął: — Wyciągnąłem z nich wszystko, co chciałem wiedzieć, a potem wezwałem miejscowe gliny. Zaczekałem na ich przyjazd i wyjaśniłem, że Burns i Elland zamordowali analityka. Gliniarze mnie wysłuchali, bo pomachałem im przed nosem specjalnym identyfikatorem, który dostałem od Spaldinga. Przysięgam, że kiedy ostatni raz widziałem Burnsa i Ellanda, obaj żyli. Nie byli śmiertelnie ranni, zresztą i tak szybko zawieziono ich do szpitala. Gwen zmarszczyła brwi. — Więc nie wyszli z tego żywi? — No właśnie. Nie byłem przy tym, ale później się dowiedziałem, że obaj dostali ataku
szału. Po czterdziestu ośmiu godzinach od zatrzymania obaj już nie żyli. Popełnili samobójstwo. Burns się powiesił, a Elland podciął sobie żyły. Miejscowi lekarze nie potrafili wyjaśnić, co się z nimi działo, zanim się zabili. — A tobie się udało? — Pielęgniarki twierdziły, że obaj domagali się specjalnego lekarstwa. Kazali personelowi szpitala dzwonić do szefa, który podobno je miał, ale pod podanym przez nich numerem nikt nie odbierał. — Bo ich szef, Spalding, też już wtedy nie żył? — domyśliła się Gwen. — Tak. Zanim zjawiły się gliny, Burns przyznał się, że on i Elland mieli zostawić moje zwłoki w tej samej podwodnej jaskini, w której ukryli ciało analityka. Wiedzieli, że moja śmierć musi być bardzo starannie upozorowana. — Żeby twój ojciec i brat nie nabrali żadnych podejrzeń co do tego, jak zginąłeś, bo inaczej dobraliby się Spaldingowi do skóry? — Nie zapominaj o mamie i Emmie — powiedział Judson. — One też mają pazurki, zapewniam cię. — Nie wątpię. — Tak czy owak, Burns i Elland wykombinowali sobie, że jeśli moje ciało zostanie znalezione w pełnym oprzyrządowaniu, wszyscy pomyślą, że zginąłem, próbując wyłowić zwłoki analityka. Jak się wkrótce dowiedziałem, Spalding miał podobny pomysł na moją śmierć. Był bardzo pewny siebie, kiedy wyłuszczał mi swój plan. — Zaraz, zaraz — przerwała mu Gwen. — Skąd nagle wziął się Spalding? — Czekał na mnie w grocie. Poszedłem tam ze sprzętem do nurkowania, bo zamierzałem się rozejrzeć pod powierzchnią wody w jaskini. Wiedziałem, że muszę jak najszybciej odnaleźć zwłoki analityka. W wodzie dowody bardzo szybko znikają, również te nadnaturalne. Ledwie zdążyłem założyć skafander, gdy pojawił się Spalding. — On też był na wyspie? — Obserwował Burnsa i Ellanda, bo chciał mieć pewność, że wszystko poszło zgodnie z planem. Obawiał się, że w konfrontacji ze mną mogą wyniknąć problemy, z którymi Burns i Elland sobie nie poradzą. Mówił też, że to była jego ostatnia robota w ramach agencji, po której miał zamknąć swój kramik. — Wiedział, że Burns i Elland są w szpitalu? — zainteresowała się Gwen.
— Tak. I domyślał się, że wyciągnąłem od nich informację, w którym miejscu szukać zwłok analityka. — Spalding chciał cię zabić? — To oczywiste. Ale wcześniej poprosiłem go, żeby mi łaskawie wyjaśnił, co się dzieje. Spełnił moją prośbę. Powiedział, że zamierza przyjąć posadę dyrektora ochrony ściśle tajnego oddziału pewnej firmy farmaceutycznej, która chce rozpocząć produkcję preparatu potęgującego zdolności parapsychiczne. Ten preparat wywoływał bardzo poważne skutki uboczne, ale naukowcy już nad tym pracowali. — To wyjaśnia, dlaczego Burns i Elland najpierw oszaleli, a potem odebrali sobie życie. — Tak — potwierdził Judson. — Obaj zażywali ten preparat, który, jak się okazało, bardzo silnie uzależnia. Jego odstawienie kończy się obłędem i prowadzi do śmierci. Tak czy inaczej, szef firmy farmaceutycznej uznał, że doświadczony ekspert do spraw bezpieczeństwa, który nie tylko dysponuje nadnaturalnymi uzdolnieniami, ale też zna od podszewki działanie amerykańskiego systemu wywiadowczego, to cenny nabytek. — Czy Spalding też zażywał ten preparat? — Tak. — Co jeszcze ci powiedział? — Niewiele. — Judson zacisnął dłonie na brzegu parapetu i spojrzał na rzekę. — Mówił, że ma mało czasu, bo po pozbyciu się mnie zamierza zaaranżować własną śmierć. Chciał rozpocząć nową karierę z nową tożsamością. — Ale najpierw musiał cię zabić bez pozostawienia śladów. Jak, na Boga, chciał tego dokonać? — Miał przy sobie broń opartą na technologii kryształów. Wyglądała jak latarka. Powiedział, że to prezent od szefa firmy farmaceutycznej. Zanim się obejrzałem, celował nią we mnie. Poczułem uderzenie przeraźliwie zimnej energii, która niemalże zamieniła moje serce w sopel lodu. Nie przesadzam. — Jak te dzwonki w domu Louise? — Nie. Energia dzwonków była chaotyczna i nieharmonijna... rozproszona. Wiązka z małego pistoletu Spaldinga była bardzo skupiona i mocna. — Co zrobiłeś? Judson dotknął pierścienia.
— To wtedy po raz pierwszy przekonałem się, jakie właściwości posiada mój kryształ. Użyłem go instynktownie, intuicyjnie. Przepchnąłem przez niego energię. Jego drgania w jakiś sposób zneutralizowały siłę uderzenia pistoletu Spaldinga. Ale to jeszcze nie był koniec. Strumień energii z pistoletu odbił się ode mnie. Zdaniem Sama to efekt podobny do fali wody uderzającej w ścianę basenu i odbijającej się od niej w przeciwnym kierunku. — Odbite prądy przytłoczyły aurę Spaldinga — domyśliła się Gwen. — To go zabiło. — Tak — potwierdził. — Ale w tamtym momencie nie myślałem o naukowym wytłumaczeniu całego zajścia, tylko zastanawiałem się, co dalej. — Więc ten koszmar się jeszcze nie skończył? — Niestety nie. W jaskini zaczęła wzbierać energia, podniósł się poziom psi i pojawiła się dziwna poświata. Chwyciłem sprzęt i rzuciłem się do jeziora, żeby uciec przed wybuchem. Ale kiedy chwilę później wypłynąłem na powierzchnię, zobaczyłem zapadnięte ściany jaskini. Wyjście tarasowało kilka ton kamieni. W dodatku eksplozja spowodowała uwolnienie się toksycznych gazów. Miałem tylko jedną drogę ucieczki. — O mój Boże — szepnęła. — Przepłynąłeś podwodną grotę? Judson przeszedł przez pokój i opadł na jeden z foteli. — Rozmawiałem z miejscowymi o tym systemie jaskiń, bo wiedziałem, że będę musiał tam nurkować, żeby odnaleźć ciało. Ktoś mi powiedział, że podobno jest jakieś wyjście na powierzchnię morza, ale nikt nigdy go nie znalazł, więc nie byłem pewien, czy to prawda. Gwen zadrżała. — Utknięcie w podwodnej grocie to najgorszy koszmar, jaki mogę sobie wyobrazić. — Nie — odparł, spoglądając jej prosto w oczy. — Najgorszym koszmarem jest zakopanie żywcem w grobie. Ostatnie chwile życia spędzone na wdychaniu toksycznych wyziewów i świadomość, że znikąd nie nadejdzie pomoc. Gwen wzięła głęboki oddech i kiwnęła głową. — Masz rację. Pogrzebanie żywcem jest jeszcze bardziej przerażające niż uwięzienie w podwodnej grocie. — Za nic nie chciałbym powtórzyć tego doświadczenia podczas następnych wakacji — rzekł Judson cicho. — Przeżyłem tylko dzięki zamordowanemu analitykowi, chociaż on nigdy się o tym nie dowie. — Jak to? Nie rozumiem.
— Po zabiciu go Burns i Elland nie opróżnili jego butli tlenowej. Przy zwłokach zostawili też latarkę. Chcieli, żeby wszystko wyglądało naturalnie, na wypadek gdyby ktoś znalazł zwłoki. — Nic dziwnego, że masz koszmary — szepnęła Gwen. — Czasami śni mi się, że płynę przez system jaskiń, ale naprawdę zły sen, ten, z którego mnie wczoraj wyrwałaś, dotyczy momentu tuż przed wskoczeniem do wody w poszukiwaniu wyjścia na powierzchnię morza. Kątem oka widziałem jakiś przedmiot. W tamtej chwili o tym nie myślałem. Miałem ważniejsze rzeczy na głowie. — Judson zacisnął dłoń w pięść. — Ale teraz, w moich snach, odtwarzam tę chwilę i wiem, że cokolwiek tam zobaczyłem, a może tylko wydawało mi się, że zobaczyłem, to coś ważnego. — Domyślasz się, co to mogło być? — Nie — zaprzeczył, kręcąc głową. — Zastanawiałem się nad tym milion razy, ale nie mam pojęcia. Pochylił się i oparł łokcie na kolanach, mocno zaciskając splecione palce dłoni. — Myślisz, że potrafisz mi pomóc znaleźć to, czego szukam w moim śnie? — spytał. — Pomogę ci tego poszukać — odparła. — Ale nie daję gwarancji, że cokolwiek znajdziemy. Twoje senne poszukiwania mogą być tylko wyrazem stresu po tym wszystkim, co się wydarzyło tamtego dnia. Tak czy inaczej, przynajmniej zdołam ci pomóc przerwać to błędne koło i sprawić, że sen nie będzie powracał. — Zrób to — poprosił. — Zrób to teraz.
Rozdział 38
SEN NASYCONY BYŁ PRZYMGLONYM ŚWIATŁEM. Gwen szła w stronę Judsona prawie po omacku. — Uważaj, nie potknij się o ciało — ostrzegł. — A gdzie ono jest? — spytała, rozglądając się dookoła. — Przed tobą. Spojrzała w dół. — Aha, już widzę. To zawsze jest problem, kiedy zanurzam się w czyjś sen. Zwykle łatwo mi przychodzi zobaczenie całości obrazu, ale żeby dostrzec szczegóły, muszę skorzystać z pomocy śniącego. Z jakiegoś powodu Judsona rozbawiło to, co powiedziała. — Masz na myśli drobiazgi, takie jak ten trup? — Daj spokój. Przejdźmy do rzeczy. Zatrzymałam tę scenę, żebyś miał czas dokładnie przyjrzeć się otoczeniu. Byłoby dobrze, gdybyś wszystko komentował na głos. — Ale ten sen różni się od tamtego, który dotąd mi się śnił — zauważył. — Sam też czuję się jakoś inaczej. — To dlatego, że jest to sen świadomy. Wiesz, że śnisz, a poza tym masz kontrolę nad tym, co się dzieje. — Skoro tak mówisz. — Do roboty, Judsonie — ponagliła go cicho. Powiódł wzrokiem dookoła, chcąc zorientować się w swoim położeniu. Chociaż Gwen zatrzymała sen, wiedział, gdzie jest i który to moment. Wybuch jeszcze nie nastąpił. Gdyby nie umiejętność widzenia w ciemności, nie zdołałby dostrzec niczego poza dwiema smugami światła emitowanego przez latarki — jego własną i Spaldinga, która po śmierci wypadła mu z ręki, podobnie jak pistolet z kryształem. Grota była dość obszerna, ale wchodziło się do niej przez bardzo wąski przesmyk — trudny do przebycia dla dorosłego człowieka.
Dzięki wyostrzonym parazmysłom Judson wyraźnie widział lustro wody u wejścia do zatopionej części jaskini. Stał na jego brzegu. Woda mieniła się słabą zielonosinawą barwą — kolorem naturalnej energii skał. Patrząc w dół, dostrzegał pod powierzchnią gardziel Potwora. — Właśnie użyłem pierścienia do wyzerowania aury Spaldinga — oznajmił. — Kryształ w pierścieniu nadal jest rozgrzany. Pistolet z kryształem dezaktywował się tuż przed śmiercią Spaldinga. Ale jest już za późno. Energia wyemitowana przez pistolet i pierścień pobudziła otoczenie. Czuję narastające gorąco i niestabilność. Tworzy się zorza. — Podobna do zorzy polarnej? — Tak, ale ta powstaje z fal energii parapsychicznej. Czuję, że zaraz nastąpi wybuch. Nie wiem, czy będzie na tyle silny, by wpłynąć na normalne długości fal spektrum, ale zdaję sobie sprawę, że może mnie zabić albo przynajmniej poparzyć mi parazmysły. Intuicja podpowiada mi, że moją jedyną nadzieją jest ucieczka do zalanej części jaskini. Jeśli od wybuchu oddzieli mnie wystarczająca warstwa skał i wody, może będę miał szansę przeżyć. — Gdzie jest wejście do zalanej części? — spytała Gwen. — Stoję na brzegu jeziora. — Opisz mi to miejsce — poprosiła. — System jaskiń nie bez przyczyny nosi nazwę Potwór. Podobno zalane groty połykają nurków w całości. Niektórzy twierdzą, że istnieje z nich wyjście na powierzchnię morza, ale nikt do niego nie dotarł. Tylko kilka osób próbowało przepłynąć jaskinie. Większość musiała zawrócić. Ci, którzy tego nie zrobili, zniknęli. — Ale w tej chwili jeszcze nie zdecydowałeś się na przepłynięcie całego systemu? — Nie. Na razie postanowiłem zanurzyć się w wodzie, żeby uciec przed wybuchem, który ma nastąpić za moment. Mam na sobie skafander do nurkowania, ponieważ zamierzałem szukać zamordowanego analityka. Łapię sprzęt i latarkę i wchodzę do jeziora. Docieram do gardzieli Potwora. Czuję wybuch i słyszę go, mimo że jestem pod wodą. Wybuch wywołuje falę uderzeniową, ale woda i skały mnie przed nią chronią. Kiedy już jest po wszystkim, wypływam na powierzchnię. — No dobrze, to nowa faza snu. Badasz suchą część groty. Opisz mi, co widzisz. — Niewiele. Mój zmysł parawidzenia został uszkodzony przez tę niby-zorzę. W sensie parapsychicznym jestem ślepy. — O mój Boże, nie zdawałam sobie sprawy, że utraciłeś zdolność nadnaturalnego
widzenia. — Musiał minąć cały miesiąc, zanim ją odzyskałem. I wcale nie miałem pewności, że tak się stanie. — Nic dziwnego, że na jakiś czas ukryłeś się w tym małym miasteczku na wyspie — zauważyła Gwen. — Ani że dręczyły cię koszmary. — Wróćmy do snu... — Oczywiście, masz rację. Idziemy dalej. — Moje nadnaturalne postrzeganie nie funkcjonuje, ale nadal widzę w zwykły sposób, no i mam latarkę. — I co dzięki niej jesteś w stanie dostrzec? — Ciało Spaldinga. Jego latarka leży niedaleko, ale nie działa. Popsuła się podczas wybuchu. Widzę też broń na kryształ. Potoczyła się pod stertę kamieni. Nie zwracam szczególnej uwagi na zwłoki Spaldinga ani na broń, bo właśnie sobie uzmysłowiłem, że będę musiał przepłynąć podwodny system jaskiń. W tym momencie Judson zamilkł. Uważał, że nie ma sensu opisywać koszmaru, jakiego doświadczał, płynąc przez skalny labirynt. — Skąd wiesz, w którym kierunku masz się udać? — dopytywała Gwen. — W wodzie wyczuwam słaby, ale stały prąd. Podążam jego śladem. — Przecież nie wiedziałeś, czy wyjście do którego zmierzasz, nie będzie tak wąskie, że nie zdołasz się przez nie przecisnąć — wyszeptała z przejęciem, chociaż to był tylko sen. — Nie miałem innego wyboru — przypomniał jej. — Kończmy już ten terapeutyczny proces. — Wybacz. Czasami zdarza mi się bardzo mocno zaangażować w sen klienta. W porządku, teraz muszę sprawdzić, na czym stoimy. — Chcesz znać kontekst. — Właśnie. Zamierzasz popłynąć do wyjścia, ale na razie wciąż jesteś w wodzie niedaleko brzegu i patrzysz na suchą część jaskini. Czy widzisz przedmiot, którego szukasz? — Tak. — Judson poczuł, jak wzbiera w nim fala gwałtownych emocji. — Teraz widzę. To coś małego i białego, coś, co wygląda, jakby nie powinno tu być. — Przyjrzyj się temu dokładniej. Sen płynnie przeszedł do następnej sekwencji. Judson odwrócił wzrok od
znieruchomiałej kurtyny utkanej z tajemniczej poświaty i skupił go na mroku spowijającym całą resztę obszaru snu. — Jest tam, po drugiej stronie rozlewiska — rzekł. — To jakby róg kartki. Widzę tylko mały skrawek. Reszta jest zasłonięta kamieniem. — Zasłonięta? — powtórzyła Gwen. — Jesteś pewien? — To niemożliwe, żeby ta kartka znalazła się tam przez przypadek. Leży blisko miejsca, w którym został zamordowany. — Kto? — Analityk. — Judson, zalewany adrenaliną i psi, gwałtownie wybudził się ze snu. — Jeszcze żył, ale wiedział, że zginie. Chciał zostawić wiadomość dla ekipy ratunkowej. Muszę wrócić do jaskini. — Chcesz znowu przepłynąć podwodną grotę? — zaniepokoiła się Gwen. — To nie będzie konieczne. Wciąż zapominasz, że mój ojciec prowadzi jedną z największych firm inżynieryjno-górniczych. — A tak, prawda. Przecież pochodzisz z Coppersmithów. — Ojciec jak mało kto zna się na przewiercaniu twardych skał. Dla niego przebicie się do tej jaskini to bułka z masłem. A zebranie ekipy i przetransportowanie sprzętu nie powinno zająć mu więcej niż kilka dni. — Jezu, najpierw dochodzenie w sprawie morderstwa w Wilby, a zaraz potem Karaiby i kolejne śledztwo, w którym pojawia się tajemniczy preparat wzmacniający zdolności parapsychiczne i dziwna broń na kryształ. — Gwen westchnęła przeciągle. — Prowadzisz bardzo interesujące życie, Judsonie Coppersmicie. — Tak, najwyraźniej mój kalendarz ponownie się zapełnia. — Przez głowę przemknął mu jakiś obraz i nagle wszystko wskoczyło na swoje miejsce. — Cholera, że też wcześniej na to nie wpadłem. — Na co? — spytała ze zdumieniem. — Odpowiedź jest w kalendarzu.
Rozdział 39
NOCĄ WILBY WYGLĄDAŁO JAK WYMARŁE. Wszystko było pozamykane, nawet restauracje, które kończyły działalność już o dziesiątej wieczorem. Z parkingu przed Wilby Tavern, najdłużej otwartej knajpy w mieście, ostatni pickup wyjechał krótko przed północą. Dwadzieścia minut później również obsługa porozchodziła się do domów. Judson zaczekał, aż noc stanie się jeszcze ciemniejsza, i dopiero wtedy wszedł tylnym wejściem do kwiaciarni Nicole Hudson. Miał już lekko wyostrzone zmysły, więc rozłożone na stole warsztatowym noże do kwiatów, nożyce ogrodnicze i obcinaczki do kolców mieniły mu się w oczach wieloma barwami. Podobnie było ze szklanymi wazonami na półkach, choć te wysyłały głównie zielonkawosiną poświatę. Skierował się do pomieszczenia na froncie kwiaciarni i wszedł za ladę. Drzwi biura nie były zamknięte na klucz. Najwyraźniej ludzie z małych miasteczek nie są szczególnie ostrożni. Wnętrze małego pomieszczenia wyglądało tak samo, jak podczas ostatniej ich wizyty. Porysowane i podziurawione zdjęcia Taylora wciąż wisiały na ścianach. Judson sięgnął po kalendarz ze zdjęciami kwiatów, na którym Nicole robiła krótkie notatki. Przy datach pierwszego, drugiego i trzeciego sierpnia widniała ta sama notka: „Nakarmić psy”. Nie musiał sprawdzać, by wiedzieć, że te same dni znajdowały się na liście z datami, którą miał w kieszeni. Więc jednak się nie pomylił. Stłumiony odgłos kroków na schodach na zapleczu postawił jego zmysły w stan wzmożonej czujności. Pierścień na jego palcu rozjarzył się gorącym bursztynowym blaskiem. Wyszedł z biura, obszedł ladę i ruszył do frontowych drzwi. Już sięgał do klamki, gdy zorientował się, że na zapleczu są dwie osoby. Znieruchomiał i czekał. Po chwili drzwi od zaplecza stanęły otworem. Wnętrze kwiaciarni przeciął snop światła latarki. — Witaj, Poole! — zawołał Judson. Buddy Poole wszedł do środka. Po staroświeckich okularach do czytania w złotych
oprawkach, flanelowej koszuli w kratę i czerwonych szelkach nie było śladu. Tej nocy Poole ubrał się na czarno. Nie był sam. Towarzyszyła mu Nicole. Ręce miała związane na plecach, usta zaklejone taśmą. Patrzyła na Judsona wytrzeszczonymi z przerażenia oczami. Poole w jednej dłoni trzymał pistolet, który przyłożył jej do skroni, a w drugiej latarkę, której światło nakierował na Judsona. — Odłóż broń, Coppersmith — rozkazał. — Albo ją zabiję. Judson bardzo ostrożnie położył pistolet na podłodze i wolno się wyprostował. — Skąd wiedziałeś, że tu jestem? — spytał. — Obserwowałem cię — odparł Poole. — Widziałem, jak wychodzisz z zajazdu, i uznałem, że coś kombinujesz. Myślałem, że zajrzysz do mnie. Nawet się ucieszyłem, bo chętnie bym zobaczył, jak sobie poradzisz z moimi psami. Ale nie pojechałeś Falls View Road, więc domyśliłem się, że pewnie wpadniesz tutaj. Po drodze zabrałem tę dziwkę i przywiozłem ze sobą, wiesz, w razie gdybym potrzebował jakiejś formy nacisku. Nicole zakwiliła. Poole pchnął ją tak mocno, że zatrzymała się dopiero na ścianie i z bolesnym jękiem osunęła się na kolana. Prześladowca nie zwracał na nią uwagi. Oczami gorejącymi od psi wpatrywał się w Judsona. — Jak się wszystkiego domyśliłeś, Coppersmith? — Całkiem zwyczajnie — odparł Judson. — Połączyłem fakty. Wspominałeś, że gdy wyjeżdżałeś na jarmarki, Nicole karmiła twoje psy. Kiedy przyszliśmy z Gwen do Nicole, żeby z nią porozmawiać, zauważyłem ten kalendarz nad biurkiem. Na trzech pierwszych dniach sierpnia była notatka „Nakarmić psy”. To znaczyło, że wyjechałeś z miasta, prawdopodobnie na jarmark. Ale jednego z tych dni, dokładnie drugiego sierpnia, zamordowałeś starszą panią. Właśnie skończyłem porównywać daty innych zabójstw. Pasują do terminów twoich wyjazdów z miasta, kiedy Nicole karmiła twoje psy. Poole prychnął. — Dokładnie w ten sam sposób doszła do tego Evelyn — oznajmił. — Tyle przynajmniej z niej wyciągnąłem, zanim ją zabiłem. — Zabrałeś jej komputer i komórkę. — Chciałem sprawdzić, czy pisała albo dzwoniła do kogoś, żeby opowiedzieć o swoich
podejrzeniach. Znalazłem tylko jeden krótki mail wysłany tamtej nocy do Gwen Frazier. Domyślałem się, że Frazier zjawi się w mieście, ale nie widziałem w tym problemu. Byłem pewien, że Oxley, nawet gdyby coś podejrzewał, skupi się na Gwen jako na prawdopodobnej zabójczyni. — Ale pojawiłem się ja. — Tak. Twój przyjazd mnie zaniepokoił. Martwiłem się, że zaczniesz węszyć i dotrzesz do Louise. Ona od lat stanowiła ryzyko. Była wariatką i z każdym rokiem coraz bardziej traciła rozum. Nie była mi już potrzebna, więc pozbyłem się jej i miałem nadzieję, że to zakończy sprawę. Potem postanowiłem czekać. Zakładałem, że kiedy ty i Gwen wreszcie wyjedziecie, wszystko wróci do normy. Ale dzisiejszego wieczoru zdałem sobie sprawę, że nie zamierzacie się poddać. — To ty byłeś demonem, którego tak bardzo bała się Louise — powiedział Judson. — Ojcem jej jedynego dziecka. Poole znowu prychnął. — Chciała, żeby mój własny syn mnie zabił. — A czemu nie? W końcu syn odziedziczył cechy ojca. — Ale nie gen szaleństwa — zauważył Poole. — Ten dostał od matki. — Moim zdaniem jednak od ciebie — odparł Judson. — Zander Taylor, tak samo jak ty, był psychopatą. — Nie gadaj bzdur, Coppersmith — warknął Poole. — Ja jestem zawodowcem. Zabijam za pieniądze. Zander był hazardzistą. Miał obsesję. Kiedy raz posmakował tej swojej zabawy „zabić medium”, kompletnie oszalał. Stracił nad sobą kontrolę. Gliny nakryłyby go wcześniej czy później. Kiedy przed dwoma laty zaczął mordować w Wilby, pomyślałem, że będę musiał go usunąć. Wyręczyła mnie Gwen Frazier i nawet było mi to na rękę. — Kiedy się dowiedziałeś, że Taylor rzucił się z wodospadu, od razu pojechałeś do laboratorium po aparat. Znalazłeś go i na pewno ci ulżyło, bo wiedziałeś, że twojej tajemnicy już nic nie zagraża. Ale zaczęły cię dręczyć inne kwestie, prawda? — Wiedziałem, że Zander nie rzucił się z wodospadu z własnej woli. Nie zrobiłby tego, za bardzo kochał zabijanie. Doszedłem więc do wniosku, że musiała się wywiązać jakaś szarpanina między nim a Gwen, i że jej się poszczęściło. — Poole przymrużył oczy. — Ty pewnie wiesz, co się wydarzyło?
— Jasne, że wiem — potwierdził Judson. — Miałeś rację, twój syn nie chciał się zabić. Taylor zaatakował Gwen, a ona się broniła. Taylor przegrał i rzucił się z wodospadu. — Pewnie w krytycznym momencie stracił głowę. — Coś w tym stylu — mruknął Judson. — Jak już mówiłem, wiedziałem, że to tylko kwestia czasu, zanim coś spaprze. Wszystko przez jego matkę. Louise bywała przydatna, ale to nie był dobry materiał genetyczny. — Sprowadziłeś ją do Wilby dla własnej wygody. Chciałeś ją mieć pod ręką, żeby w każdej chwili mogła nastroić kryształ w broni, którą dla ciebie zrobiła. — Więc już wiesz o moim małym urządzonku? — Poole lekko uniósł brwi. — Przyznaję, jestem zaskoczony, że dotarłeś tak daleko. — Ale ten pistolet, który trzymasz, nie jest napędzany kryształem, prawda? — Nie, to zwyczajna pukawka. Ale i takie czasami się przydają. Zostawiają ślady, za którymi przepada policja. Kiedy już tu skończymy, będzie to wyglądało jak bijatyka przy zakupie narkotyków. Kto by pomyślał, że Nicole zajmuje się ich rozprowadzaniem, a ty zajrzałeś do niej, żeby kupić trochę towaru? — Czemu nie zabijesz nas bronią z kryształem? — Bo to nie jest konieczne. — Chciałeś raczej powiedzieć, że nie zdążyłeś nastroić kryształu po zabiciu Louise Fuller — stwierdził Judson. — Wolisz zachować tę resztkę energii, jaka w nim została, bo w dzisiejszych czasach trudno o stroiciela. Kiedy przyszło ci do głowy, że w aktach Ballinger z Summerlight znajdziesz kandydata na następcę Louise? Poole gwizdnął cicho. — Sukinsyn — mruknął. — Ty naprawdę wszystko wiesz? — Nie zbierałem informacji sam — odparł Judson. — Miałem pomoc przyjaciół. — To znaczy, że kiedy tu skończymy, czeka mnie kolejne sprzątanko. Ten cały bałagan to wina Zandera. Gdyby dwa lata temu nie przyjechał do Wilby w poszukiwaniu ukochanej mamuśki, to wszystko by się nie zdarzyło. Działam w tym biznesie od ponad dekady i dotąd nikt o nic mnie nie podejrzewał, no, może oprócz tego, że sprzedaję zwiędłą sałatę. — Czy to wtedy Louise zrobiła dla ciebie pierwszą broń? Dziesięć lat temu? — Ta wiedźma od zawsze kombinowała z kryształami. Trzydzieści cztery lata temu stworzyła kamienie pierwszej generacji. Nie były tak mocne jak kryształ w aparacie, ale w
połączeniu z psychoaktywnymi lekami uwrażliwiały ofiary na hipnotyczne sugestie. — Korzystałeś z nich, prowadząc swoją wysokodochodową sektę w Los Angeles, co? — Cholera. O tym też wiesz? — Poole był niepocieszony. — Niedobrze. Ale nie mylisz się co do kamieni. Kiedy rozwiązałem sektę, używałem ich do wielu różnych rzeczy: szantażu, oszustw inwestycyjnych i podobnych przedsięwzięć. Ale dziesięć lat temu Louise wyprodukowała wersję, którą można było zabijać bez zostawiania śladów. Natychmiast zorientowałem się, jakie to daje możliwości. — Przeprowadziłeś się do Wilby i zabrałeś Louise ze sobą — powiedział Judson. — Zmieniłeś nazwisko i zająłeś się zabijaniem na zlecenie. — Wszystko szło świetnie do czasu, gdy przyjechał Zander w poszukiwaniu matki. Na początku nie miałem pojęcia, że ją odnalazł. Nie wiedziałem też, że Louise podarowała mu kryształ. Zaczął działać na własną rękę, wdając się w tę swoją idiotyczną grę. Kiedy usłyszał o projekcie badawczym Ballinger, nie mógł się oprzeć. — I wtedy odkryłeś, że masz syna, który odziedziczył po tobie niektóre zdolności — domyślił się Judson. — To oczywiste, że czeka mnie sprzątnięcie Gwen Frazier — warknął Poole. — Kto jeszcze wie, czym się tu zajmowałeś? — Pytasz poważnie? — zdumiał się Judson. — Myślisz, że podam ci listę osób do odstrzału? — Tak. Pytam poważnie. A to dlatego, że bardzo się mylisz co do mojego urządzonka z kryształem. Zostało w nim jeszcze mnóstwo energii. Zaraz ci pokażę. Poole sięgnął za koszulę i wyciągnął brelok zawieszony na szyi na złotym łańcuszku. Kryształ miał kształt łzy i był wtopiony w metalową obudowę. Pobłyskiwał groźnie w ciemności. — To wyjaśnia przynajmniej jedną kwestię, nad którą się zastanawiałem — zauważył Judson. — Kryształ nie wymaga strojenia po każdym użyciu. — Trzeba go pozycjonować dopiero po trzecim razie — potwierdził Poole. — Louise nastroiła go tuż przed tym, nim ją zabiłem. Wolałbym drugiego razu nie marnować na ciebie, ale nie zostawiasz mi wyboru. I wiedz, że to urządzonko, jeśli pośpiech nie jest wymagany, potrafi zabijać naprawdę wolno. Podobno ból jest straszny — jakby ktoś został żywcem pogrzebany w lodowcu. Kryształ zamigotał ciemnym ultrafioletowym światłem, ale Judson był na to
przygotowany. Przesłał energię do swojego pierścienia i natychmiast uzyskał efekt, na jaki liczył. Bursztynowy kamień rozjarzył się gorącym promieniowaniem. Jego fale zderzyły się z falami wyemitowanymi przez ciemny brelok, zmieniając ich kierunek i odsyłając tam, skąd przybyły. Poole sapnął, kiedy uderzyła w niego nadnaturalna radiacja jego własnej broni. Zatoczył się, ale się nie przewrócił. Za to aparat z kryształem wypadł mu z rąk. Zapominając o nim, podniósł pistolet i wycelował nim w Judsona. Na ten widok Judson złapał z lady szklany wazon z kilkoma kwartami wody i pękiem żółtych chryzantem i rzucił nim w głowę Poole’a. Ten uchylił się instynktownie, a potem uciekł na zaplecze. Wazon roztrzaskał się na ścianie. Judson dogonił Poole’a i kopnięciem ściął go z nóg. Poole upuścił pistolet i poleciał plecami na stół roboczy. Szybko się jednak wyprostował. Złapał nóż do kwiatów i rzucił się z nim na Judsona, ale ten mocnym wymachem stopy ponownie podciął mu nogi. Poole stęknął i zwalił się na podłogę, lądując na niej twarzą w dół. Nastąpiła chwila przerażającej ciszy. Potem Poole zaczął rzęzić. Judson podniósł pistolet i odłożył go na stół. Dopiero wtedy przykucnął przy rannym i przekręcił go na plecy. W jego piersi tkwił nóż. — Wszystko przez kobiety — wycharczał Poole. Jego rozszerzone zdumieniem oczy zachodziły mgłą konania, a usta wypełniały się krwią. — Im nigdy nie można ufać. — To raczej one nie powinny ufać tobie — mruknął Judson. Krew i parapsychiczna energia brutalnej śmierci zaczęły już wsiąkać w deski podłogi. Judson wiedział, że ta skaza zostanie tu na zawsze. Niektórych plam nie da się niczym wywabić.
Rozdział 40
PROSZĘ NIE MARNOWAĆ CZASU I ENERGII na przekonywanie mnie, że Buddy Poole jeździł po kraju i mordował ludzi za pomocą jakiegoś psychotronicznego aparatu — oznajmił Oxley. Zamknął skoroszyt i odchylił się na oparcie krzesła. — Nie ma potrzeby tworzyć szalonych teorii na wytłumaczenie tego przypadku. Motyw finansowy i notatki w kalendarzu w zupełności mi wystarczają. — Dobrze wiedzieć — mruknął Judson. — Przekonał mnie pan, że Poole był płatnym mordercą, ale uważam, że stosował tradycyjne metody — uduszenie poduszką czy otrucie. To bardzo skuteczne techniki, zwłaszcza jeśli ofiarami były osoby starsze i schorowane. — Ma pan rację, komendancie — stwierdził Judson. — Nie ma sensu sięgać po nadnaturalne wyjaśnienia, tyle że na te zdroworozsądkowe nie znajdzie pan dowodów. Judson bardzo silnie odczuwał bliskość Gwen, która siedziała obok niego napięta jak struna. Nicole z nimi nie było. Kiedy złożyła zeznania, jeden z funkcjonariuszy odwiózł ją do domu. — A co z Evelyn i Louise? — zapytała Gwen. — Wierzy pan, że to Poole je zamordował? — Wierzę — potwierdził Oxley i westchnął ciężko. — Ale wiem, że tego też nigdy nie udowodnię. Tak jak tego, że zabijał za pieniądze. Nie zabiorę się do szukania jego klienteli, bo to nie moje zadanie, a do FBI nie bardzo mam się z czym zwrócić. — Jednym słowem, kilku łobuzom upiecze się zlecenie morderstwa — zauważył Judson. — Na to wygląda — zgodził się Oxley, pocierając kark. — I bardzo mi z tego powodu przykro, ale to się ciągle zdarza. W takich sytuacjach jak ta nie da się wiele zrobić. Ale wiecie, co jest najważniejsze? — Co? — zaciekawił się Judson. — Uratowaliście życie Nicole Hudson, a Buddy Poole nie żyje. Był to oczywisty przypadek obrony własnej zakończony tragicznymi konsekwencjami. W tych okolicznościach o
większej sprawiedliwości nie można marzyć. Jeśli chodzi o mnie, sprawa jest zamknięta. — A co z morderstwami sprzed dwóch lat? — dopytywała się Gwen. Oxley przymrużył oczy. — Nie ma sensu wracać do tych spraw, skoro nie ma żadnych nowych dowodów. Może jednak poczuje się pani choć trochę lepiej, jeśli oświadczę, co następuje: wierzę, że to Zander Taylor zabił te dwie osoby z grupy badawczej Evelyn Ballinger. Uważam też jego śmierć za kolejny tragiczny wypadek, który na skutek zaskakującego zbiegu okoliczności sprawił, że ofiary Taylora zostały pomszczone. Gwen spojrzała na Judsona, ciekawa jego opinii. — Komendant ma rację — powiedział. — Mordercy nie żyją. To chyba wszystko, na co możemy liczyć. — Wiem — zgodziła się. Oxley odchrząknął. — Mam do pani jeszcze jedno pytanie, panno Frazier. Gwen przeniosła wzrok z powrotem na komendanta. — Tak, słucham? — Jak szybko zamierza pani opuścić Wilby? Nie, żebym panią wyganiał, ale... — Proszę mi wierzyć, że o niczym nie marzę bardziej niż o rychłym wyjeździe z tego miasta — zapewniła. — Świetnie — mruknął Oxley. — Proszę nie mieć mi tego za złe, ale to naprawdę radosna nowina.
Rozdział 41
TWOJA MAMA I JA mamy dla ciebie kilka dobrych i kilka interesujących wiadomości na temat kasy, jaką Buddy Poole zgromadził na zagranicznym koncie — oznajmił Nick. Judson z komórką przyciśniętą do ucha dotarł do końca pokoju, zawrócił i ruszył w stronę przeciwległej ściany. Nie podobało mu się to niepokojące uczucie, które podnosiło mu włoski na karku. Max, rozciągnięty na łóżku, bacznie mu się przyglądał. — Jeśli dobrze zrozumiałem, „interesujące” znaczy złe? — domyślił się Judson. — Jeszcze do tego dojdziemy — zapewnił Nick. — Ale zanim zdam raport, pani Coppersmith i ja chcielibyśmy zaznaczyć, że śledzenie operacji finansowych poszłoby nam o wiele szybciej, gdybyś nie zapomniał dopisać Poole’a do listy podejrzanych. Judson potarł ręką kark. Uczucie niepokoju nasilało się. To był znak, że przeoczył coś bardzo istotnego. — Poole nie był powiązany z grupą badawczą Ballinger — wyjaśnił. — Wymówki, zwykłe wymówki. — Nie jestem w nastroju do wysłuchiwania krytyki moich umiejętności śledczych. Doskonale zdaję sobie sprawę, że nie wszystko idzie nam tu gładko, ale chciałbym przypomnieć tobie i mamie, że przyjechałem do Wilby zaledwie kilka dni temu, a sytuacja okazała się nieco bardziej skomplikowana, niż mi to przedstawiono. — Jakbym nie wiedział — prychnął Nick. — A tak na marginesie, zdradź mi, w jaki sposób uzyskałeś numer tego zagranicznego konta i hasło do niego. — Kilka razy robiłem coś dla FBI — przypomniał Judson. — A tak, racja. — Co nie znaczy, że z tym kontem było łatwo. Musiałem się zmierzyć z groźnymi psami. Naprawdę groźnymi. — Były na łańcuchu? — Nie, biegały luzem po domu. — I jak je obłaskawiłeś? — W głosie Nicka brzmiało szczere zainteresowanie. — Psy
często stanowią naprawdę poważny problem. — Miałem pomoc — przyznał się Judson. — Poszedłem do domu Poole’a z torbą karmy i Nicole Hudson. To ona dawała jeść psom, kiedy Poole wyjeżdżał realizować zlecenia. Dobrze ją znają i dosłownie uwielbiają. Postanowiła je przygarnąć. — Czy ta Nicole wiedziała, co robił Poole, kiedy wyjeżdżał? — Nie — burknął Judson, coraz bardziej zniecierpliwiony. — Mów, co z tym kontem. — Mając numer i hasło, szybko je wyśledziliśmy — zaczął Nick. — Ale? — Ale konto zostało zamknięte. Judson zatrzymał się w pół kroku na środku pokoju. — Jesteś pewien? — Gdy idzie o duże kwoty, nigdy się nie mylę — zapewnił Nick. — Tak jak twoja matka. — Nie wątpię. Mów dalej. — Zagraniczne konto Poole’a zostało wyczyszczone. — Pewnie wiedział, że go namierzyliśmy — orzekł Judson — i na wszelki wypadek przelał pieniądze na inne. — Nie przelał, chyba że zza grobu. — Nie mów, że... — Konto zostało zamknięte dziś rano, czterdzieści minut po niefortunnym spotkaniu Poole’a z ostrym narzędziem. — A niech to szlag. — Zgodnie z tym, co mi mówiłeś — podjął Nick — śmiertelny wypadek przytrafił się Poole’owi w kwiaciarni około drugiej w nocy. Konto zostało zamknięte wkrótce później, więc wygląda to tak, jakby... — Jakby w sprawę był zamieszany ktoś jeszcze — dokończył Judson, który już szedł do drzwi. — Ktoś, kto nie tylko wiedział o zagranicznym koncie, ale też o tym, że należy je zamknąć. — Ten ktoś, ktokolwiek to jest, musi świetnie znać się na komputerach i na bieżąco śledzić wydarzenia w Wilby — dodał Nick. — Dokładnie — mruknął Judson. — Sukinsyn miał doskonały widok ze swojego
stanowiska w recepcji. Po tych słowach szarpnięciem otworzył drzwi i wypadł na korytarz. Max zeskoczył z łóżka i pobiegł za nim. — Droga wolna, bracie — powiedział do niego Judson. Kot, zamiast uciec, dreptał mu przy nodze jak wierny pies. Judson otworzył drzwi prowadzące na klatkę schodową. Max nadal szedł za nim. — Wyszedłeś na schody? — spytał Nick. — Słychać cię, jakbyś nadawał z bunkra. — Schodzę klatką przeciwpożarową. Teraz rozumiem, dlaczego rano w domu Poole’a nie znalazłem komputera Evelyn ani jej komórki. — Judson zeskoczył z ostatnich kilku schodków. Max zrobił to samo. — Dokończymy rozmowę później. Teraz dzwoń na policję w Wilby. Powiedz, żeby natychmiast wysłali patrol do starej chaty w lesie, bo prawdopodobnie szykuje się kolejne morderstwo. — Co się tam dzieje, do cholery? — denerwował się Nick. — Nic poza tym, że kilka minut temu Gwen pojechała na spotkanie z Sundew. Sama.
Rozdział 42
GWEN ZAJECHAŁA NA PODJAZD PRZED STARĄ CHATĄ. Jeszcze nie padało, ale zasnute chmurami niebo z każdą minutą stawało się ciemniejsze. Wesley Lancaster zaparkował wypożyczone auto przy frontowym wejściu, pod osłoną daszku. Gwen zatrzymała się tuż za jego wozem. Tego ranka Lancaster zaskoczył ją propozycją odkupienia chaty, w której chciał urządzić plan swojego nowego programu. Kwota, jaką wymienił, była zdumiewająco wysoka, więc Gwen, chociaż początkowo zamierzała odrzucić jego ofertę, zmieniła zdanie. Doszła do wniosku, że przy jej niepewnych dochodach taki zastrzyk finansowy bardzo się przyda, zwłaszcza że planowała rozpocząć nową działalność. Wbrew temu, czego się spodziewała, Wesley nie czekał na nią w samochodzie. Nie było go też na ganku przed domem. Pomyślała, że dla zabicia czasu poszedł rozejrzeć się po okolicy. Wyjęła z torebki kartkę z kodem i zaczęła go wystukiwać na klawiaturze zamka. Poniewczasie zorientowała się, że ciężkie stalowe drzwi nie są zamknięte. Pchnęła je. — Wesley, skąd, u licha, wziąłeś kod do zamka? Nie usłyszała odpowiedzi, więc weszła do wnętrza laboratorium. Ledwie wkroczyła w przesyconą energią ciemność, jej zmysłami wstrząsnął znajomy dreszcz. Włączył się system lampek przypodłogowych, które oświetliły obszar wokół jej stóp. Odstawiła torbę na pobliski stół i odwróciła się, żeby zlustrować wzrokiem mroczne pomieszczenie. W środkowej części posadzka była podświetlona, ale nikt tam nie stał. Dziwne, pomyślała. Ruszyła przed siebie. — Wesley? Jesteś tam? — zawołała, lecz odpowiedziała jej tylko cisza. Szła dalej i nagle zobaczyła, że na przecięciu dwóch korytarzy ktoś leży. Bujna blond czupryna nie pozostawiała wątpliwości, kto to jest. — Wesley! Przerażona, szybko podbiegła do leżącego. Po obejrzeniu jego aury odetchnęła z ulgą.
Lancaster żył, chociaż był nieprzytomny. Przykucnęła przy nim, żeby poszukać śladów obrażeń, i w tej samej chwili usłyszała głośny trzask zamka przy drzwiach wejściowych. Sparaliżowana strachem, znieruchomiała. Dopiero teraz zdała sobie sprawę, że lampki przypodłogowe na froncie laboratorium nadal się świecą. Z mroku dobiegł znajomy głos. — Wiesz — powiedział Riley Duncan — właściwie powinienem podziękować tobie i Coppersmithowi za to wspaniałe zakończenie. Ten cały czatroom zaczynał mnie nudzić. Znajdowanie klienteli dla Poole’a było stanowczo zbyt łatwe. Pierwsze, co jej przyszło do głowy, to myśl, że Riley nie wygląda jak zabójca. Wyglądał jak ktoś, kim był — recepcjonista. Wtedy dostrzegła migotanie słabego światełka na lufie jego broni. — Zbyt łatwe, ale nie potrafiłeś się wycofać z tego interesu, prawda? — odezwała się. Instynkt podpowiadał jej, żeby nie podnosiła się z kucek. W mały cel trudniej trafić. — Jakkolwiekby patrzeć, Poole był zawodowym mordercą. Utrzymywał się z zabijania i robił to, używając nadnaturalnych środków. Był naprawdę niebezpieczny. — Uznałem, że zanim spróbuję się od niego uwolnić, muszę mieć pewność, że mi się uda — odparł Riley. — Miałem czas, nie musiałem się spieszyć. Poza tym, dopóki Poole działał, jego zagraniczne konto stale się powiększało. Jednak w pewnym momencie zorientował się, że Ballinger wpadła na nasz trop, i postanowił się jej pozbyć. No i wtedy zjawiłaś się ty. Wiedziałem, że uważasz, że Ballinger nie umarła naturalną śmiercią, tylko została zamordowana. — Poole też to wiedział. — Tak, ale się tym nie przejmował, przynajmniej do przyjazdu Coppersmitha. Kiedy sprawdził go w Internecie i okazało się, że Coppersmith może być niebezpieczny, Poole stwierdził, że musi zlikwidować potencjalne zagrożenie. Przyszła kolej na Louise Fuller. — Ostatnią osobę, które była w stanie wskazać jego powiązania ze zleceniami na morderstwa. — Trudno orzec, ile ta stara wiedźma naprawdę wiedziała i czy ktoś by jej uwierzył, gdyby zaczęła gadać, ale Poole wolał dmuchać na zimne. — No i wtedy już wiedział, że w aktach Evelyn z Summerlight prawdopodobnie znajdzie kogoś, kto może zastąpić Louise — dodała Gwen.
— Więc o aktach też wiesz? — Riley zachichotał. — No, no, tego się nie spodziewałem. Ładnie rozegrane. Ale ja też nieźle się spisałem — oznajmił z dumą. — Bo to ja włamałem się do komputera Ballinger i znalazłem te stare pliki, które okazały się kopalnią złota. Poole zabrał jej komputer i komórkę tylko po to, żeby zatrzeć po sobie ślady. Tak między nami, nie należał do geniuszy w dziedzinie technologii. — To ty prowadziłeś ten czat parapsychologiczny? Ty jesteś Sundew? — Punkt dla ciebie. Jestem pod wrażeniem. Doszliście z Coppersmithem o wiele dalej, niż przypuszczałem. Zmysłami Gwen wstrząsnęło nagłe olśnienie. — Zander Taylor nie był jedynym synem Poole’a, prawda? — Nie — potwierdził Riley. — Zander i ja byliśmy braćmi przyrodnimi. Różne matki, ten sam ojciec. Gdy tatuś prowadził sektę, sypiał z wieloma kobietami. — Jak Poole odnalazł ciebie i Zandera? — Nie miał pojęcia o naszym istnieniu. To ja go odnalazłem. Kilka lat temu postanowiłem sprawdzić, czy mam jakieś rodzeństwo. Dość szybko zlokalizowałem Zandera, który był wówczas początkującym seryjnym mordercą. Od razu przypadliśmy sobie do gustu. Pomogłem mu przekształcić jego małe hobby w coś bardziej ambitnego. Zasugerowałem, że powinien być bardziej wybredny, jeśli chodzi o ofiary, i przekonałem, że będzie o wiele zabawniej dla nas obu, jeśli skupi się na ludziach takich jak my — z autentycznymi uzdolnieniami. Oczywiście wtedy nie miał kryształu, więc uśmiercał swoje ofiary tradycyjnymi metodami. Preferował truciznę, bo nie zostawia żadnych śladów, no i padalce dłużej schodziły. — Padalce? — No wiesz, tak się nazywa krowy, które mają chorobę szalonych krów i nie mogą się utrzymać na nogach. — Widać, że byliście ze sobą spokrewnieni — mruknęła Gwen. — Jak to się stało, że obaj wylądowaliście w Wilby? — Zander bywał sentymentalny. Ponieważ wiedział, że potrafię odszukiwać ludzi, poprosił, żebym znalazł jego matkę. Trochę to potrwało, bo Poole po sprowadzeniu Louise do Wilby starannie zatarł wszystkie tropy. Ale trzy lata temu odnalazłem starą wiedźmę. Przyjechaliśmy do Wilby z Zanderem i ku naszemu zdumieniu okazało się, że nasz staruszek też tu mieszka.
— To musiało być wzruszające spotkanie po latach. — Poole trochę się zmartwił na nasz widok, ale kiedy mu powiedzieliśmy, że wiemy, czym się zajmuje i że podzielamy jego zainteresowania, od razu dostrzegł możliwości. To ja wpadłem na pomysł czatroomu i na bazie modelowej formy prowadzenia interesu stworzyłem idealnie działającą firmę. Co do Louise, była przekonana, że jej ukochanemu synalkowi Zanderowi grozi wielkie niebezpieczeństwo ze strony, jak go nazywała, ojca demona. — Więc żeby mógł się przed nim obronić, podarowała mu aparat z kryształem. — Tak, ale zależało jej głównie na tym, żeby Zander wykończył ojczulka. Tylko że on zaczął używać aparatu w swojej grze pod tytułem „zabić medium”. Po jakimś roku Ballinger rozpoczęła swoje badania, do których zaprosiła całą bandę autentycznie uzdolnionych osób. Wtedy Zanderowi kompletnie odbiło. — Zgłosił się do badań i zaczął zabijać członków grupy. — Podejrzewam, że nie potrafił się opanować. — Riley prychnął z odrazą. — Czuł się jak lis w kurniku. Poole i ja zaczęliśmy się poważnie niepokoić. Cały interes stanął pod znakiem zapytania. Oxley może nie wierzyć w zjawiska nadprzyrodzone, ale nie jest idiotą. — Zbyt dużo tajemniczych zgonów w małym miasteczku mogło ściągnąć na was uwagę glin — stwierdziła Gwen. — Zander zadbał, żeby dwa pierwsze zabójstwa poszły na twoje konto, ale było wiadomo, że taki numer więcej nie przejdzie. Poole uznał, że Zander stracił kontrolę nad sobą i musi zniknąć. — Ale zanim się tym zajął, Zander popełnił samobójstwo. — No właśnie i problem sam się rozwiązał — odparł Riley. — Lepszego momentu nie mógł sobie wybrać. Poole’owi naprawdę ulżyło. Ale żaden z nas nie mógł rozgryźć, co się wydarzyło tamtego dnia przy wodospadzie. Wersja z samobójstwem zupełnie nie pasowała do Zandera. — Tak czy inaczej, to, że zginął, było wam na rękę — zauważyła Gwen. — Jak najbardziej. Na kilka miesięcy zrobiliśmy przerwę, a potem wznowiliśmy działalność. — I wszystko szło dobrze do momentu, gdy Evelyn zorientowała się, co naprawdę robił Poole, kiedy wyjeżdżał na jarmarki. A teraz, po śmierci Poole’a, ty oczyszczasz pole. — Poole nie był najlepszym ojcem, ale przez te trzy lata nauczył mnie kilku ważnych
rzeczy. Przede wszystkim tego, że nie należy ignorować detali. — Dlaczego zaatakowałeś Wesleya? — spytała Gwen. — Przecież nie był w to wszystko zamieszany i nie stanowił żadnego zagrożenia. — Potrzebowałem go, żeby cię tu ściągnąć — wyjaśnił Riley. — Z jego adresu wysłałem ci maila z ofertą na tyle hojną, żeby cię zainteresowała. Kiedy połknęłaś haczyk, zadzwoniłem do niego i powiedziałem, że prosiłaś, abym mu przekazał, że chcesz się z nim spotkać w laboratorium Evelyn. Oczywiście natychmiast się zgodził. Był tak zachwycony, że o nic nie pytał. — Jak zamierzasz wyjaśnić moją śmierć? — zainteresowała się Gwen. — To będzie wyglądało na kłótnię między tobą i Wesleyem o przyszłość laboratorium. Całe miasto wie, że Wesley chciał tu kręcić kolejne odcinki swojego idiotycznego programu. No i że kiedyś coś was ze sobą łączyło. Całkiem dobry motyw zabójstwa w afekcie. — Chcesz mnie zabić i wrobić w to Wesleya? — Zastanawiałem się nad Coppersmithem, ale szczerze mówiąc, ten facet działa mi na nerwy — wyznał Riley. — A wiesz, co ja myślę? To nie nerwy, tylko intuicja podpowiada ci, że powinieneś być ostrożny. — Bez obawy, jestem — zapewnił. — Kiedy się dowiedziałem, że jakimś cudem dał radę wykończyć Poole’a, mimo że kryształ wciąż posiadał pełną moc, uznałem, że wrabianie Coppersmitha jest zbyt ryzykowne. A tak swoją drogą, ciekawe, jak udało mu się przeżyć. Poole miał duże doświadczenie w posługiwaniu się tym śmiercionośnym urządzonkiem. — Założę się, że Judson bardzo chętnie sam ci to wyjaśni. Riley parsknął śmiechem. — Masz poczucie humoru, to ci muszę przyznać. Ale zanim zakończymy tę zabawę, chcę ci zadać jedno pytanie. — Jesteś ciekaw, jak to się stało, że Zander rzucił się z wodospadu? — Skąd wiedziałaś? — Widzę to w twojej aurze. — Bzdura — burknął Riley. — Tak sądzisz? — odparła. — No to ci powiem, co jeszcze zdradza twoje pole energetyczne. Kręci cię odkrywanie cudzych tajemnic i wykorzystywanie ich przeciwko ludziom.
Masz klasyczną obsesję władzy i to ona cię napędza. Już wcześniej domyślałam się, że masz problem z jakimś uzależnieniem, ale dopiero teraz, kiedy poznałam kontekst, widzę pełen obraz. — Nie ma mowy o żadnym uzależnieniu. Nie jestem taki jak Zander. Nie jestem wariatem. — Jesteś uzależniony, to nie ulega wątpliwości. Nie mógłbyś przestać robić tego, co robisz, nawet gdybyś bardzo chciał. Riley lekko się uśmiechnął. — Ale nie chcę, bo nie mam ku temu żadnych powodów. — Cóż, w rzeczywistości jest ich wiele, tyle że szaleniec nigdy tego nie pojmie. No to jak, chcesz wiedzieć, co zmusiło twojego brata do rzucenia się do rzeki? — Chcę. — Głos Rileya zdradzał wyraźne podekscytowanie. — Zrobię coś lepszego. Pokażę ci, w jaki sposób spaprał sprawę. Riley zarechotał. — Próbujesz zyskać na czasie? Och, tę część lubię najbardziej. Masz nadzieję, że Coppersmith przyjedzie i cię uratuje. Kto wie? Może przyjedzie. Na tym właśnie polega naprawdę dobra zabawa. Na zwrotach akcji. Okej, zabawimy się na twój sposób. Pokaż mi, co się stało z Zanderem. — Zander zobaczył ducha, nawet kilka, jeśli mam być dokładna, i trochę mu odbiło. Wybiegł tylnym wyjściem, pognał nad wodospad i rzucił się do rzeki. — I to wszystko, na co cię stać? — Riley uniósł lufę rewolweru. — Szkoda. Liczyłem na ciekawszy finał, więc jeśli masz dla mnie tylko jakąś durną opowiastkę o duchach, lepiej skończyć naszą zabawę już teraz. — Mogę ci pokazać, co zobaczył Zander. Widzisz, tu naprawdę są duchy. Pokazują się w lustrach silnika. — Mówisz o tej kupie starych luster na tyłach laboratorium? — Tak. — Tam nie ma żadnych duchów. — Są — zapewniła Gwen. — Tylko trzeba umieć je przywołać. Do tego potrzebne są specjalne zdolności. — Takie jak twoje? — Zgadza się.
Riley nie był przekonany, ale energia w jego aurze pulsowała pragnieniem poznania odpowiedzi. — Jeśli mnie teraz zabijesz, nigdy się nie dowiesz, co się naprawdę stało z Zanderem — uzmysłowiła mu Gwen łagodnym głosem. — No to pokazuj, co tam masz. Gwen wiedziała, że jej życie zależy od tego, na ile trafnie odczytała aurę Rileya. Wzięła głęboki oddech, odwróciła się i ruszyła na tyły laboratorium. Strzał nie padł. Słyszała tylko kroki Rileya, który szedł za nią po betonowej posadzce między stołami roboczymi. Rzędy automatycznych świateł zapalały się i gasły, kiedy przechodzili przez kolejne części laboratorium. W powietrzu czuć było silne natężenie energii. — To miejsce jest bardzo dziwne — rzucił w pewnej chwili Riley. — Byłeś tu wcześniej? — spytała Gwen. — Tak, kilka razy i zawsze wydawało mi się, że to laboratorium jest jak wielki śmietnik zapełniony wariacką aparaturą Ballinger. — Ale do silnika pewnie nigdy nie wchodziłeś? — Nie było takiej potrzeby. — Była, tylko o niej nie wiedziałeś. To w silniku Evelyn ukrywała niektóre swoje tajemnice. Właśnie dzięki temu dowiedziałam się, że twój ojciec nadal prowadzi swoją działalność. — Po co Ballinger miałaby ukrywać tajne informacje w starym laboratorium? Ludzie trzymają takie rzeczy w komputerach. — Nie zawsze. Może to cię zdziwi, Riley, ale nie wszyscy mają zaufanie do komputerów. Zatrzymała się przy wejściu do silnika. Energia uwięziona w srebrzystym szkle wrzała i buzowała. Gwen nie miała pojęcia, czy Riley to widzi, ale wiedziała, że energia wywiera na niego wpływ. Silnik potęgował jego już i tak silne podniecenie niebezpieczną grą. — Co się dzieje? — Riley trzymał rewolwer wycelowany w Gwen, ale jego uwagę przykuwały roziskrzone, migoczące lustra. Był nakręcony, zupełnie jak narkoman tuż przed zażyciem narkotyku. — Lustra są ustawione w taki sposób, żeby mogły działać jak silnik — wyjaśniła Gwen. — Byłeś kiedyś w labiryncie?
— Jasne. Labirynty to łatwizna dla kogoś z moim talentem. — Wątpię, żebyś w tym wypadku zaszedł daleko. Zanderowi się nie udało. Zrobił zaledwie kilka kroków i zaczął krzyczeć, że widzi duchy. — Zander nie miał takiej mocy jak ja. Ja przejdę cały ten pieprzony labirynt. — Wątpię. — Co jest w samym środku? — chciał wiedzieć Riley. — Zbiór niewiarygodnie cennych kryształów — skłamała gładko Gwen. — To one napędzają silnik. Riley machnął pistoletem. — Idź pierwsza. Ja będę szedł za tobą. Weszła do silnika. Riley podążył za nią. Kiedy po dłuższej chwili się obejrzała, dostrzegła w jego oczach obsesyjne rozgorączkowanie. — To dopiero moc — szepnął. — Prawdziwy haj. Byli już głęboko w labiryncie. Ciemne lustra odbijały w nieskończoność ich sylwetki. Rozgrzane szkło odbijało też aurę Rileya. Teraz albo nigdy, pomyślała Gwen. Nastawiła zmysły na pasmo niewidzialnego światła podświadomości Rileya, odnalazła odpowiednią długość fali i wprowadziła Rileya w trans snu na jawie. A potem ściągnęła go w koszmar, jaki dla niego wyreżyserowała. Lustra nadal ich otaczały, ale teraz wyglądały jak otwarte wrota zawieszone nad niezmierzonym morzem mgły, z której wystawały czubki kryształowych gór. To było miejsce, gdzie człowiek nie miał szans przeżyć. Twarz Rileya wykrzywił grymas przerażenia. Podszedł do najbliższego otworu i spojrzał w głąb bezdennej studni przepełnionej mglistą zawiesiną. — Gdzie my jesteśmy? — wykrztusił. — Co się dzieje? — To sen na jawie — odparła. — Wywołałam go dla ciebie. — Ale to przecież niemożliwe. — Na ogół, aby wywołać taki sen, muszę mieć fizyczny kontakt z klientem — odparła — ale silnik wszystko zmienia. Wzmacnia moje zdolności. Do tego właśnie zaprojektowała go Evelyn. W oczach Rileya znowu zamigotało gorączkowe podniecenie.
— W takim razie musi też wzmacniać moje — stwierdził. — Nie — odparła. — Silnik jest nastrojony na częstotliwość mojej energii, nie twojej. W dwóch z licznych otworów pojawiły się duchy Evelyn i Louise. — No, nareszcie go sprowadziłaś. Najwyższa pora — odezwał się duch Evelyn. — Czekałyśmy na niego. — Wybaczcie, że tak długo mi to zajęło — odrzekła Gwen. — Ale były pewne komplikacje. — Tak czy inaczej, już od jakiegoś czasu przeczuwałaś, że w układance czegoś brakuje, prawda? — upewniła się Evelyn. — Tak. Przeczuwałam. — Myślałam, że nikt nie jest w stanie zabić demona — wtrąciła się Louise. — Już po nim — zapewniła Gwen. — Mówiłam ci, że jesteś wiedźmą, tak jak ja. Tylko myliłam się co do twojej mocy. Jest o wiele większa od mojej. — Co się dzieje? — powtórzył Riley. — Z kim ty rozmawiasz? — Z duchami Evelyn i Louise — odparła Gwen. — Nie widzisz ich? — Nie. — Riley był tak przerażony, że ociekał potem. — Ale coś tam jest, tylko nie wiem co. — Widzisz majaki własnego koszmaru. Nie wiem, jak to ukazuje się tobie, ale w moim śnie widzę otwarte drzwi pływające w powietrzu nad oceanem mgły. Gdzieniegdzie wystają z niej ostre wierzchołki kryształowych gór. — Tak, tak, widzę dokładnie to samo. — Świetnie. To znaczy, że kontroluję twoje halucynacje. Ten silnik jest naprawdę niesamowity. — Anuluj te majaki. — Nie — rzuciła twardo. — Wtedy mnie zabijesz. — Nie zrobię tego, przysięgam. — Zander też tak mówił. Ale był oszustem, tak samo jak ty. To dziedziczne, jak sądzę. Masz tylko jedno wyjście. Musisz uciekać. Tak zrobił Zander. — Dokąd? Machnęła ręką.
— Wybierz któreś drzwi, którekolwiek. — Nie! — wrzasnął. — Twój wybór. Innej drogi nie ma. Ja odchodzę. Zostawiam cię sam na sam z twoim koszmarem. Gwen przeszła przez najbliższe drzwi, z powrotem do rzeczywistości laboratorium, i wpadła prosto w ramiona Judsona. Gwoli ścisłości — w jedno z ramion, bo w drugiej ręce trzymał broń. Coś futrzanego otarło się o jej łydki. Max wyminął ją i skoczył w głąb labiryntu. Gwen nie miała pojęcia, co takiego zobaczył Riley na widok kota, ale musiało to być coś przerażającego. Zaczął przeraźliwie krzyczeć. — Co mu zrobiłaś? — spytał Judson, zaglądając do środka silnika. Nadal otoczona jego ramieniem, odwróciła się i spojrzała w głąb roziskrzonego labiryntu. Nie widziała już Rileya, który zniknął w czeluściach. — Zesłałam na niego koszmar i zostawiłam go z nim — odpowiedziała szeptem. — To samo zrobiłam z Zanderem Taylorem. Różnica jest tylko taka, że Taylor wybiegł z silnika, a Riley pobiegł w stronę jego środka. — Uciekając przed Maxem. Krzyk Rileya nie ustawał do chwili, gdy rozległ się wystrzał z pistoletu. Sekundę później Gwen usłyszała ostry trzask. Rozgrzane lustra zaczęły drżeć, jakby pod wpływem trzęsienia ziemi. — Max! — zawołała. — Max, wracaj! Musisz szybko stamtąd wyjść! Ku jej zaskoczeniu i ogromnej uldze kot wyłonił się z labiryntu. — Dzięki Bogu. — Szybko wzięła go na ręce. Lustra drżały coraz gwałtowniej, a z serca silnika dobiegał odgłos pękającego szkła. Judson pociągnął Gwen i Maxa w tył, z dala od deszczu ostrych okruchów. Patrzyli, jak silnik rozpada się na kawałki. Kilka sekund później było po wszystkim. Ciało Rileya Duncana leżało w kałuży krwi pośród sterty błyszczących odłamków. Dopiero wtedy Gwen dostrzegła krew na łapach Maxa.
Rozdział 43
JUDSON ZAMKNĄŁ KLAPKĘ TELEFONU, oparł rękę na gzymsie i popatrzył na Gwen. — Oxley powiedział, że Lancaster ma tylko lekkie wstrząśnienie mózgu. Zostanie w szpitalu przez noc na obserwacji, ale jutro go wypuszczą. Co do Rileya Duncana, policja uznała jego śmierć za samobójstwo. — W rzeczywistości zabił go własny koszmar — odrzekła Gwen, która głaskała drzemiącego obok niej Maxa. Wcześniej, co mu się bardzo nie podobało, obmyła mu łapy z krwi. — Oszalał od tego, co w nim zobaczył. Tak samo jak Zander. Znowu byli w przytulnym pokoju w zajeździe. W kominku płonął ogień, a na stole czekała zamówiona przez Judsona pizza. Jednak Gwen nie była głodna, wystarczała jej brandy, którą sączyła ze szklaneczki. Uczucie rozedrgania i napięcia, będące wynikiem skrajnego wyczerpania i wypalenia energii normalnej i parapsychicznej, nadal jej nie opuszczało. Wiedziała, że po tak silnych wrażeniach czeka ją bezsenna noc. Judson oderwał się od gzymsu i przeszedł przez pokój. Zatopił się w drugim fotelu i wbił wzrok w płomienie na kominku. — Cieszę się, że lustrzany silnik się rozleciał — oznajmiła Gwen. — Co prawda mówiłeś, że Sam i jego technicy z laboratorium chętnie by go obejrzeli, ale odnoszę wrażenie, że lepiej się stało, że go już nie ma. Judson zerknął na nią kątem oka. — Doprawdy? Przecież dwa razy uratował ci życie? — I wystarczy. Mam nadzieję, że już nigdy nie będę go potrzebowała. — Nie będziesz, bo od dzisiaj nawet na sekundę nie spuszczę cię z oka — oznajmił stanowczo. Uśmiechnęła się. — Spuścisz, a mimo to ani tobie, ani mnie nic się nie stanie. — No nie wiem. Myślę, że po dzisiejszych wydarzeniach mogę się spodziewać nowych
koszmarów. Gwen dotknęła jego ręki. — Mam dla ciebie dobrą wiadomość, Coppersmith. Ja leczę koszmary. Judson uśmiechnął się, pochylił i pocałował jej dłoń. — Wiem, Magiczne Oczy. — Splótł swoje palce z jej palcami. — Zdecydowałaś już, co zrobisz z laboratorium? — Twój brat może zabrać z niego wszystko, co go zainteresuje. Resztę oddam Wesleyowi, łącznie z samą chatą, jeżeli nadal chce ją mieć na planie swojego programu. Chociaż bez instrumentów Evelyn może być dla niego bezużyteczna. Judson skinął głową. — Sam dobrze ci zapłaci za sprzęt, który wybierze. — Dla mnie liczy się tylko to, że urządzenia Evelyn znajdą się w rękach ludzi, którzy będą umieli je docenić. Dzięki temu jej praca nie pójdzie na marne. Przez jakiś czas w milczeniu popijali brandy, a ciszę przerywało tylko ciche pomrukiwanie śpiącego kota. — Ciekawe, co zobaczył Riley Duncan, kiedy do silnika wbiegł Max — odezwała się po chwili Gwen. Judson zerknął w stronę drzemiącego kocura. — Cokolwiek to było, zadziałało jak przysłowiowa ostatnia kropla, która przelała dzban. I musiało być tak straszne, że postanowił się zastrzelić. — Wiesz, naprawdę już nie mogę się doczekać wyjazdu z Wilby. — Mam takie same odczucia w związku z tym miasteczkiem. — Czuję, że czeka mnie długa noc. — Gwen niespokojnie poruszyła się w fotelu. — Ale ty się już kładź. — Bez ciebie nigdzie nie idę — odparł. — Ale ja chyba nie zdołam dzisiaj zmrużyć oka — ostrzegła. — W takim razie ja też go nie zmrużę. — Miło z twojej strony, że chcesz mi dotrzymać towarzystwa, ale nie ma sensu, żebyśmy oboje całą noc nie spali. Judson podniósł ją z fotela i posadziwszy sobie na kolanach, przyciągnął do siebie. — Właśnie tego nam potrzeba: całej nocy w swoich objęciach — oświadczył. —
Następną noc też chcę tak spędzić. A potem kolejne, aż do końca naszych dni. Gwen opanowało uczucie nadziei i tęsknoty. — To znaczy, że chcesz sprawdzić, czy pasujemy do siebie jako wspólnicy? — Nie chodziło mi o interesy — zaprzeczył. — Miałem na myśli nas jako kochanków. — Ach, kochanków. No tak, zapomniałam. To też warto sprawdzić. Może nawet coś z tego wyjdzie, pomyślała. Jeśli nie na zawsze, to przynajmniej na jakiś czas.
Rozdział 44
TRZY DNI PÓŹNIEJ GWEN W TOWARZYSTWIE JUDSONA, Nicka i Eliasa stała pod wielkim parasolem rozstawionym na plaży dla ochrony przed słońcem przypiekającym małą wyspę. Maxa z nimi nie było; został w Copper Beach, gdzie Willow Coppersmith pilnowała, żeby dostawał tyle łososia, ile mógł w siebie zmieścić. Gwen przyglądała się, jak kilku robotników przy użyciu nowoczesnego sprzętu górniczego wydobywa z zapadniętego wejścia do jaskini resztki pokruszonych skał. Na wszystkich narzędziach i maszynach widniało logo Coppersmithów. Zdobiło też kaski, okulary ochronne i skafandry załogi. Z otworu wydobywały się pasma skłębionej energii, od której Gwen dostawała gęsiej skórki. Wiedziała, że trójka jej towarzyszy też wyczuwa te powiewy psi. Pracujący przy wejściu robotnicy poruszali się szybko i zwinnie. — Wystarczy skupić na małej przestrzeni większą ilość energii, a od razu wszyscy to czują — zauważył Elias. — Nawet ci, którzy nie są uwrażliwieni na takie sprawy. Jeden z robotników odłączył od kolegów i podszedł do szefa. — Myślę, że w środku mógł się zebrać jakiś gaz — oznajmił. — Nie jestem pewien, z czym mamy do czynienia, więc może sprowadzimy więcej sprzętu testującego z naszego oddziału w Arizonie. Będzie tu najpóźniej jutro. Elias popatrzył na Judsona. — Ty decyduj. Schodzisz teraz czy chcesz czekać, aż rozwiążemy problem natężenia energii w jaskini? — Obaj dobrze wiemy, że nie da się zmniejszyć natężenia psi — odrzekł Judson. — Ale dam sobie z tym radę. Problemem może być zorza. Jeśli nadal świeci, nikt tam nie wejdzie. Pozostanie nam tylko zamknąć wejście i dobrze je ukryć, żeby nikomu nie przyszło do głowy schodzić do jaskini. Pójdę to sprawdzić. — Idę z tobą — zawołał Nick. — Lubię gorąco. Daje mi kopa. — No, no, też mi nowina — zakpił Judson, który już zmierzał w kierunku jaskini. —
Chodźmy więc. Gwen ogarnął nagły niepokój. — Zaczekajcie! — krzyknęła. — Może rzeczywiście lepiej najpierw się zastanowić, zamiast od razu pakować się do środka. Judson i Nick udali, że jej nie słyszą. — Nie martw się — uspokoił ją Elias. — Nie zrobią niczego głupiego. Przynajmniej taką mam nadzieję. — A jeżeli zrobią? — nie ustępowała. Elias wzruszył ramionami. — Wtedy ty i ja będziemy musieli tam zejść i wyciągnąć ich z tej przeklętej jaskini. — No tak, oczywiście — mruknęła. Przyglądali się, jak Judson i Nick nakładają sprzęt ochronny, a potem znikają w otworze prowadzącym do groty. — Nie wyskoczyli z krzykiem, więc chyba nie ma tam nic, z czym sobie nie poradzą — powiedział Elias. Gwen popatrzyła na skupisko maszyn i kręcących się przy nich członków ekipy. Nie znała się na tym, ale wydawało jej się, że robotników jest o wiele za dużo jak na ten rodzaj prac odkrywkowych. — Trzeba przyznać, że szybko się pan uwinął z organizacją wykopalisk — zauważyła. — Jestem pod wrażeniem, tym bardziej że na tych małych wyspach zazwyczaj panuje wielka biurokracja. Pewnie trzeba dni, tygodni, a może nawet miesięcy, żeby otrzymać zezwolenie na prowadzenie tego typu prac. Elias pokręcił przecząco głową. — Nie w przypadku, kiedy się zatrudnia całą masę mieszkańców wyspy, wydaje mnóstwo kasy na rozwój miejscowego biznesu i opłaca tabuny najróżniejszych urzędników każdego stopnia. Zdziwiłabyś się, jak szybko można wtedy rozpocząć projekt taki jak ten. — Dobry pan jest, panie Coppersmith. Bardzo dobry. — Też lubię tak o sobie myśleć. — Elias uśmiechnął się. — Chociaż załatwienie pozwolenia akurat na te prace nie było zbyt trudne. — Ale nawet gdyby było, i tak pojawiłby się pan tu z małą armią prywatnych ochroniarzy, ciężkim sprzętem i załogą, żeby otworzyć jaskinię dla Judsona.
— Oczywiście. — Zrobiłby pan wszystko, co możliwe, bo Judson jest pańskim synem, a pan wiedział, że on musi tam wejść. — Taa... coś w tym stylu. — Elias wpatrywał się w wejście do jaskini zza przyciemnionych szkieł okularów. — Podczas naszej rozmowy telefonicznej wyraźnie dał mi do zrozumienia, że powrót do tej jaskini to dla niego cholernie ważna sprawa. — Bo tak jest — zapewniła Gwen. Elias zakołysał się na obcasach kowbojek. — Judson wygląda teraz o niebo lepiej, niż kiedy wrócił z wyspy. Gwen przypomniała sobie gorącą energię, jaka płonęła w aurze Judsona, gdy go spotkała w Seattle. — Tak, to prawda. Czuje się już znacznie lepiej. — Dzięki tobie. — Nie. Po prostu musiał odpocząć po poparzeniu zmysłów. — Ale ty przyspieszyłaś ten proces, a Willow i ja nie zapomnimy ci tego. Jesteśmy twoimi dłużnikami. Gdybyś kiedyś czegoś potrzebowała, możesz się do nas z tym zwrócić. Gwen uśmiechnęła się. — Dziękuję, panie Coppersmith, ale dług został już spłacony. Judson pomógł mi domknąć moją niezałatwioną sprawę w Wilby. Jesteśmy kwita, proszę mi wierzyć. — To dobrze. — Pooraną zmarszczkami twarz Eliasa rozjaśnił uśmiech satysfakcji. — Willow uważa, że tak jest najlepiej. — I ma rację — zgodziła się Gwen. — Tak jest najlepiej, bo każdy może pójść w swoją stronę. — Willow mówi, że to niedobrze, kiedy kobieta sądzi, że mężczyzna coś do niej czuje, tylko dlatego, że otrzymał od niej pomoc. Kiedy w grę wchodzą związki męsko-damskie, kobieta musi być przekonana, że chodzi o coś głębszego i trwalszego niż poczucie zobowiązania. Gwen wstrzymała oddech. — Pańska żona jest bardzo mądrą kobietą. — To prawda. — Elias zerknął na Gwen, a jego okulary zamigotały w słońcu. — Ale ja też nie jestem głupcem. Gwen parsknęła śmiechem.
— Nikt nigdy by tak pana nie nazwał, panie Coppersmith. — Judson się w tobie zakochał. Gwen odwróciła się i popatrzyła na wejście do jaskini. — Za wcześnie na takie stwierdzenia. — Nie dla Coppersmithów. Pytanie brzmi, czy zamierzasz złamać mu serce? Zaczerwieniła się. — Naprawdę myślę, że to nie pora ani miejsce na takie rozmowy. — Nie umiem sobie wyobrazić lepszej pory i miejsca. A pytanie jest proste: złamiesz Judsonowi serce? — Panie Coppersmith, na litość boską... — Willow mówi, że jeśli planujesz to zrobić, byłoby dobrze, gdybyś przynajmniej zrobiła to z właściwych powodów... a nie z niewłaściwych. Gwen zdała sobie sprawę, że zaczyna ją ogarniać gniew. — Załóżmy, że posiadam taką moc, by złamać serce pańskiemu synowi... w co szczerze wątpię... Co miałoby się składać na te niewłaściwe powody? — Mogłabyś z nim zerwać, uznawszy, że tak będzie dla niego lepiej — odparł Elias. — Najgorszy powód z możliwych. Gwen zamarła. — A jeśli on sam nie wie, co jest dla niego dobre? — spytała po chwili. — Nie istnieje Coppersmith, który nie wie, co jest dla niego dobre — odpowiedział Elias i znów spojrzał na wejście do jaskini. — No i proszę, wracają i wcale nie wyglądają na poparzonych. Gwen powiodła wzrokiem za spojrzeniem rozmówcy. Judson i Nick gramolili się z otworu. Automatycznie wyostrzyła zmysły, żeby przebadać ich aury. Wyglądały normalnie — o ile normalnie mogą wyglądać aury osób z dużymi uzdolnieniami. — Rzeczywiście nic im się nie stało — stwierdziła. Judson zdjął kask, założył okulary przeciwsłoneczne i podszedł do Gwen i Eliasa. Nick szedł tuż za nim, szczerząc zęby w szerokim uśmiechu. — Tam na dole nadal jest bardzo gorąco — oznajmił. — Ale dla mnie to tylko większa frajda. Elias popatrzył na syna.
— Znaleźliście coś? — Chyba tak. — Judson wskazał przedmiot przypominający latarkę. — To broń, której Spalding użył przeciwko mnie. Sam i jego technicy będą musieli się jej dokładnie przyjrzeć. Gwen zmarszczyła brwi. — Ale to nie tego szukałeś we śnie. — Masz rację — potwierdził, wyjmując z kieszeni skrawek papieru. — Do jaskini zszedłem po to. — Kartka z jakimiś bazgrołami? Co tam jest napisane? — zaciekawił się Elias. — To chyba nazwa firmy i miasto, w którym się znajduje — wyjaśnił Judson. — Czy ktoś słyszał o firmie Jones i Jones ze Scargill Cove w Kalifornii?
Rozdział 45
GŁOS PO DRUGIEJ STRONIE LINII brzmiał jak niski, złowieszczy pomruk niedźwiedzia. — Fallon Jones. Kim pan jest i skąd pan ma ten numer? — Nazywam się Judson Coppersmith — przedstawił się Judson. — A numer mam od gościa, który jest bardzo dobry w wyszukiwaniu informacji w Internecie. Nick uśmiechnął się i łyknął piwa z puszki, którą trzymał w dłoniach. Na łączach zapadła krótka cisza. — Coppersmith z firmy wydobywczej Coppersmith? — zapytał Jones, teraz już z większym zainteresowaniem. — Tak, a także z Coppersmith Consulting — dodał Judson. — Nigdy nie słyszałem o Coppersmith Consulting. — To mała firma ochroniarska — wyjaśniał Judson. — Specjalizujemy się w dochodzeniach parapsychicznych. Podobnie jak wy. — Doprawdy? Na rynku jest pełno takich firm. Ale większość to jedna wielka lipa. — My jesteśmy autentyczni — zapewnił Judson. — Tak jak pan. Przy okazji, też nigdy o panu nie słyszeliśmy. Ale musimy pogadać. — Niby dlaczego? — Dzwonię z małej wyspy na Karaibach. Wyciągnęliśmy dzisiaj z podwodnej groty to, co zostało po niejakim Danielu Parkerze. Jakiś miesiąc temu został zamordowany. Zostawił wiadomość dla tych, którzy mogliby go szukać: kartkę z zapisaną na niej nazwą pańskiej firmy. — Ma pan rację — zgodził się Fallon Jones. — Musimy pogadać.
Rozdział 46
FIRMA JONES I JONES wynajęła Daniela Parkera do wykonania tajnego zlecenia innej anonimowej agencji powiązanej z rządowymi służbami wywiadowczymi — tłumaczył Judson. — Miesiąc temu Parker zniknął bez śladu. Jones mówił, że trop doprowadził ich do wyspy na Karaibach, ale nie tej właściwej. Tam stracili Parkera z oczu. Nick zerknął na ekran komputera. — To dlatego, że od przyjazdu na pierwszą wyspę Parker płacił wyłącznie gotówką. Chcąc dostać się na drugą, prawdopodobnie w celu spotkania ze Spaldingiem, na pierwszej wyspie wynajął łódź. — Jones twierdzi, że Parker natknął się na operację Spaldinga podczas rozpracowywania innej sprawy — kontynuował Judson. — Ale zamiast zgłosić to do firmy, przeszedł na stronę wroga. Pewnie zwietrzył łatwe pieniądze. Jones sądzi, że próbował szantażować Spaldinga. Jeśli tak było, Parker nie miał szans. Za niska liga. Znajdowali się na werandzie hotelowego baru. Gwen, wygodnie usadowiona w fotelu, bawiła się kolorową parasolką w drinku z rumem i kontemplowała wspaniały zachód słońca, którego barwa była dokładnie taka jak jej napoju. — Czy Spalding chciał dołączyć do grupy Nightshade, o której wspominał ci Jones? — zapytała. — Jones powiedział, że ludzie z Nightshade wynaleźli jakiś związek przyspieszający rozwój naturalnych zdolności parapsychicznych u ludzi — odparł Judson. Brwi Nicka podjechały w górę. — Zajebiście... — Zdaniem Jonesa nie za bardzo — rzekł Judson. — Ten lek daje skutki uboczne w postaci napadów szału, przy których atak paniki to drobnostka. Poza tym powoduje uzależnienie. Wystarczy nie wziąć jednej dawki i obłęd gotowy. Stąd częste samobójstwa tych, co go zażywają. Firma Jones i Jones posiada antidotum, ale nikt się po nie nigdy nie zgłaszał. Nightshade nie pozostawia po sobie śladów.
— Niech to szlag — mruknął Nick. — Czemu zawsze muszą być jakieś minusy? Ale zdaje się, że teraz już wiemy, co się przytrafiło tym dwóm kolesiom, których zdjąłeś na wyspie, zanim poszedłeś nurkować. — Chyba wiemy — zgodził się Judson. — Wylądowali w miejscowym szpitalu — wtrąciła się Gwen. — Ich szef nie żył. Ty płynąłeś przez labirynt jaskiń, ratując życie. Nie było nikogo, kto mógłby im podać lek lub zadzwonić po antidotum do J i J. — Westchnęła. — Bardzo to smutne. — Nie zapominaj, że wcześniej zamordowali Parkera i próbowali to samo zrobić ze mną — przypomniał jej. — Racja — przytaknęła. — Z rozmowy z Jonesem wywnioskowałem, że Nightshade nagminnie stosuje politykę porzucania agentów, którzy mieli pecha i dali się nakryć — dodał Judson. Elias gwizdnął cicho. — Surowe zasady. Przez chwilę wszyscy w milczeniu obserwowali zachód słońca, panowie popijając piwo, Gwen — drinka z parasolką. — Wygląda na to, że twój były klient Spalding i jego dwóch ludzi sprzedali dusze diabłu o imieniu Nightshade — odezwała się w końcu Gwen. — Według Jonesa jego główny klient, organizacja o nazwie Towarzystwo Wiedzy Tajemnej, już od czasów wiktoriańskich próbuje uzyskać kontrolę nad obdarzonymi talentem zbuntowanymi jednostkami, wliczając w to ludzi z Nightshade — wyjaśnił Judson. — Wygląda na to, że wdepnęliśmy w sam środek wojny o wpływy, która toczy się w ukryciu już od ponad stulecia. Elias prychnął. — To raczej oni wplątali się w nasze sprawy — stwierdził. — Bez względu na twój punkt widzenia, kontakt został nawiązany — oświadczył Judson. — Na tym etapie wydaje się, że Coppersmithowie oraz J i J są po tej samej stronie barykady. — Tu bym zalecał ostrożność — odparł Elias. — Nadal bardzo mało wiemy o ludziach z Towarzystwa. Uśmiech Judsona był zimny jak lód.
— A oni jeszcze mniej o nas. — I niech tak zostanie — rzucił twardo Elias. — Racja — przytaknął Judson. — Cóż, wszyscy mają jakieś tajemnice, ale to nie znaczy, że nie można ze sobą współpracować — zauważył Nick. — Słusznie — zgodził się Judson. Łyknął piwa i odstawił butelkę. Gwen wyczuła poruszenie energii w powietrzu i uśmiechnęła się. — Odnoszę wrażenie, że Jones zaproponował ci jakiś wspólny biznes. Mam rację? Judson wpatrywał się w niebo zasnute pomarańczowymi smugami zachodzącego słońca. — Jones wspomniał — odparł po chwili — że zatrudnia agentów na zasadach kontraktu. Dodał też mimochodem, że mógłby skorzystać z wiedzy i szerokich możliwości sprawdzonej firmy konsultingowo-ochroniarskiej, która ma kontakty na całym świecie oraz solidną przykrywkę dla swojej działalności. Elias spojrzał na syna. — Szerokie możliwości? — spytał. — Jones o nas słyszał — wyjaśnił Judson. — No cóż, co do jednego ma rację. Coppersmith Inc. to świetna przykrywka. Jej profil wymaga przemieszczania się po całym świecie przez okrągły rok. Tam do licha, mamy nawet własne odrzutowce, helikoptery i statki. To naprawdę niemało. — Ale brakuje wam klienta — wtrąciła się Gwen. — Przydałby się nowy w zastępstwie poprzedniego. — Też o tym myślałem — przyznał Judson. — Tylko że wtedy będziecie też potrzebowali nowych, uzdolnionych pracowników. Na przykład kogoś, kto na miejscu zbrodni porozumie się z duchami. — I może człowieka, który potrafi przechodzić przez zamknięte drzwi — dodał Nick. — Bez problemu włamuje się do prawie każdego komputera i ma kontakty w kręgach, w jakich bogacze pokroju Coppersmithów raczej się nie obracają. Nick jak zawsze mówił obojętnym tonem, ale Gwen wyczuwała nadzieję w jego głosie. Tak jak ona szukał miejsca, które mógłby nazwać domem, gdzie czułby się jak u siebie. Nick pragnął mieć rodzinę. Judson uśmiechnął się ciepło do obojga.
— Coppersmith Consulting chętnie skorzysta z waszych umiejętności. Jesteście zatrudnieni. Nick, usatysfakcjonowany, kiwnął głową. — Tylko ostrzegam, że odkąd asystuję twojemu ojcu, nabrałem upodobania do pierwszej klasy, zarówno w podróżowaniu, jak i zakwaterowaniu. Ten korporacyjny odrzutowiec to całkiem wygodne urządzenie. — Stworzyłem potwora — jęknął Elias. — Ale biorąc pod uwagę jego kwalifikacje, chyba było warto.
Rozdział 47
TEJ NOCY JUDSON KOCHAŁ SIĘ z Gwen pod błyszczącym, srebrzystym karaibskim księżycem. Zachwycona czułością namiętnych pieszczot, poddała im się bez reszty. Jednak przede wszystkim uskrzydlała ją bliskość, jaką dzieliła z Judsonem. Właśnie to wrażenie pragnęła na zawsze zachować w pamięci. Kiedy skończyli, Judson przekręcił się na plecy i przyciągnął ją do siebie. — Kocham cię, Magiczne Oczy — wyznał. — Pokochałem cię już podczas naszego pierwszego spotkania w Seattle. Roześmiała się. — Tamtej nocy liczyłeś tylko na gorący seks, żeby zapomnieć o złych snach. — Masz rację. Tak właśnie myślałem, ale kiedy do seksu nie doszło, zrozumiałem, że się myliłem. — W jaki sposób do tego doszedłeś? Uśmiechnął się i owinął pasmo jej włosów wokół palca. — Uświadomiłem sobie, że skoro nie mogę kochać się z tobą, to nie chcę też robić tego z nikim innym. Nawet jeśli miałoby to oznaczać brak wytchnienia od koszmarów. A ty kiedy zorientowałaś się, że mnie kochasz? — Och, ja też zakochałam się w tobie tamtego dnia w Seattle — przyznała się. — Naprawdę? — Już wtedy wiedziałam, że jesteś tym jedynym, na którego zawsze czekałam. Niestety, na pierwszej randce wszystko popsułam, mówiąc, że leczę koszmary. Wkurzyłeś się i uciekłeś do Eclipse Bay. — Miałem wrażenie, że mi współczujesz, a to było ostatnie, czego wtedy potrzebowałem. — Oczywiście, że ci współczułam. Widziałam, jak bardzo się męczysz, i uważałam, że naprawdę mogę ci pomóc. Ale to nie miało nic wspólnego z tym, że się w tobie zakochałam. — Jesteś pewna?
— Już ci mówiłam, że nie sypiam z klientami — przypomniała mu. — I na pewno się w nich nie zakochuję. A z tobą tak się stało. Zakochałam się, i to już przy naszym pierwszym spotkaniu. — Cieszę się, że to ustaliliśmy. — Uśmiechnął się i ujął jej twarz w dłonie. — Wtedy w Eclipse Bay przez cały miesiąc myślałem tylko o dwóch rzeczach — o tobie i o tym przeklętym nawracającym śnie. Wiedziałem, że to tylko kwestia czasu, zanim zacznę cię szukać. Ale najpierw chciałem się uporać z koszmarami. I wtedy zadzwonił Sam z wiadomością, że masz kłopoty. — To niesamowite, bo ze mną było tak samo. Też myślałam tylko o tobie, pocieszając się, że już wkrótce zobaczę cię na weselu — wyznała. — I nawet przyszykowałam sobie sprytny plan. Oczy Judsona zamigotały rozbawieniem. — Na czym polegał? — Postanowiłam, że słowem nie wspomnę o twoich problemach ze snem. Zamierzałam udawać, że nie widzę w twojej aurze niczego złego, i zamiast opowiadać o moich umiejętnościach parapsychicznej doradczyni, zamierzałam cię po prostu uwieść. — To faktycznie bardzo podstępny plan, który na pewno zakończyłby się sukcesem. — Naprawdę tak uważasz? — Nie mam co do tego cienia wątpliwości — odrzekł z przekonaniem. — Mogę ci to nawet udowodnić. — Jak? — Spróbuj zrealizować swój plan teraz, a sama się przekonasz, czy zadziała. — Genialny pomysł — pochwaliła Gwen i na początek przytuliła się do Judsona, żeby go pocałować. Jego reakcja nie pozostawiała wątpliwości, że w pełni aprobował jej poczynania.
Rozdział 48
W DNIU ŚLUBU POGODA była jak zamówiona na ceremonię na wolnym powietrzu. Legacy Island kąpała się w ciepłych promieniach słońca, co rzadko się zdarza w tym rejonie. Jednak Gwen miała wrażenie, że posiadłość Coppersmithów w Copper Beach ogrzewało dodatkowe ciepło z innego rodzaju źródła. Morze było roziskrzone, a powietrze tak przejrzyste, że sąsiednia wyspa sprawiała wrażenie bliskiej na wyciągnięcie ręki. Tuż przy brzegu, jakby dla dopełnienia scenerii, harcowała grupa potężnych orek. Wychylały z wody swe lśniące czarno-białe ciała, jakby nic nie ważyły. — Ależ one są piękne — powiedziała Gwen do Abby. Znajdowały się w małej alkowie starej rezydencji, którą Abby i Sam nazywali teraz domem. Gwen dokonywała ostatnich poprawek przy fałdach atłasowej sukni przyjaciółki. Przez otwarte okno balkonowe widać było, że udrapowane zdobną materią krzesła, stojące w rzędach po stronie pana młodego, są już zajęte przez gości. Oprócz krewnych i przyjaciół rodziny Coppersmithów na ceremonię zaślubin i wesele zostali zaproszeni także mieszkańcy wyspy. Wnioskując po liczebności tłumu, nikt z Legacy nie odrzucił zaproszenia. Niestety rodzina panny młodej nie dopisała i Girard, organizator ceremonii, musiał na miejscach przeznaczonych dla krewnych i znajomych narzeczonej pousadzać mieszkańców wyspy. Ale przynajmniej pojawili się brat przyrodni Abby oraz jej przyrodnie siostry. Ojciec i macocha z żalem zawiadamiali o swojej nieobecności na ślubie, czemu jednak nikt się nie dziwił, gdyż wszyscy wiedzieli, że para aktualnie znajdowała się w trakcie nieprzyjemnego rozwodu. Tym większą przyjemność sprawiała Abby obecność kilku jej klientów z rynku rzadkich książek. Pojawił się też Grady Hastings, młody mężczyzna zamieszany w sprawę, która zbliżyła ze sobą Abby i Sama. — Dlaczego ja się tak denerwuję? — dziwiła się Abby. — Przecież to zupełnie bez sensu.
— Panny młode zawsze się denerwują — pocieszała ją Gwen. — A ty skąd to możesz wiedzieć? Nie występowałaś jeszcze w roli panny młodej. Zaczekaj na swoją kolej, dopiero wtedy zobaczymy, jak będziesz śpiewała. W wejściu do alkowy pojawił się Nick, który w eleganckim smokingu wyglądał jeszcze przystojniej niż w codziennym ubraniu. — Mam najpiękniejsze siostry na świecie — oznajmił z szerokim uśmiechem. — A my najprzystojniejszego brata na całej planecie — odwdzięczyła mu się Gwen, trochę zaskoczona widokiem łez w oczach Nicka, który rzadko pozwalał sobie na okazywanie emocji. — Jestem naprawdę szczęśliwy z twojego powodu, Abby — dodał. — Wreszcie będziesz miała prawdziwą rodzinę. — Ale ja ją już przecież mam. Ty i Gwen jesteście moją prawdziwą rodziną — przypomniała mu Abby. — O lepszej nie mogłabym marzyć. A dzisiaj tylko dodaję do niej męża i kilku nowych krewnych. — Mimo to od teraz będzie inaczej — upierał się Nick. — Nie, nie będzie. — Abby podeszła do niego, wspięła się na palce i cmoknęła go w policzek. — To, co jest między nami, nigdy się nie zmieni. — Zawsze będziemy rodziną — zgodziła się Gwen i ucałowała Nicka w drugi policzek. — Jeśli tak, to w porządku. — Nick wyglądał na usatysfakcjonowanego. Kilka razy zamrugał, żeby pozbyć się łez, po czym podał Abby ramię. — Chodźmy zatem, bo Sam już się pewnie denerwuje. — Niemożliwe. Sam się nigdy nie denerwuje — odparła Abby z przekonaniem. — Uwierz mi, Sam w tej chwili umiera ze strachu, że zmienisz zdanie i uciekniesz mu sprzed ołtarza — oświadczył Nick. — Mówiąc między nami, widok spanikowanego Sama sprawia mi wielką frajdę. Gwen uśmiechnęła się. — Na szczęście nie będzie musiał długo się męczyć, bo Abby nie zamierza uciekać. — Nie — potwierdziła Abby. — Nigdy. Z zewnątrz przypłynęły do nich pierwsze takty marsza weselnego. — No i się zaczyna — mruknęła Gwen. Ostrożnie, żeby nie popsuć makijażu pannie młodej, złożyła na jej policzku ostatni siostrzany pocałunek, po czym sięgnęła po kosz z
kwiatami. Sam już czekał przy ołtarzu, a wraz z nim jego drużba, Judson, który nie spuszczał oka z Gwen, gdy ta szła główną nawą, żeby zająć miejsce pierwszej druhny panny młodej. Kiedy to uczyniła, uśmiechnęła się do Judsona spod przybranego kwiatami rąbka kapelusza. Jego oczy natychmiast rozpaliły się ogniem miłości. Jakiś czas później Gwen, stojąc w jednym z kilku dużych białych namiotów weselnych, przyglądała się, jak młoda para kończy tańczyć pierwszego walca. — Trzeba przyznać Girardowi, że świetnie zorganizował ślub i wesele. Nie było ani jednej wpadki — oznajmił Nick, unosząc kieliszek z szampanem. — Też jestem tego zdania. Girard to doskonały materiał na dowódcę — zauważył Judson. — Wojsko dużo by zyskało, gdyby zamiast zajmować się organizacją wesel, wstąpił do armii. — Tak się składa, że Girard dziesięć lat służył w marynarce i dowodził całym oddziałem — poinformował Nick. Judson uśmiechnął się z aprobatą. — To by się zgadzało. Niewiele osób potrafiłoby tak zręcznie pokierować bandą upartych Coppersmithów i całą chmarą mieszkańców Legacy Island. A tak przy okazji, czy Girard to jego prawdziwe imię? — Nie mogę odpowiedzieć na to pytanie — odrzekł Nick, upijając szampana. — W tej kwestii proszono mnie o dyskrecję. Ale jeśli chcesz, mogę ci opisać jego tatuaże... — Ani mi się waż — zaprotestował Judson. — Szkoda, to prawdziwe dzieła sztuki. — Chyba pora zmienić temat — wtrąciła się Gwen. — Pomijając tatuaże i fałszywe imiona, Girard zorganizował naprawdę genialne wesele. Oczywiście ułatwił mu to fakt, że Sam i Abby to idealna para. Spójrzcie, jak sobie patrzą w oczy. Czuć, że między nimi jest dobra energia. Walc się skończył. Sam i Abby pocałowali się, a goście uczcili to wiwatami i oklaskami. Potem orkiestra zaczęła grać żywszy kawałek, zachęcając zebranych do wyjścia na parkiet. Nick odstawił kieliszek na stół. — Wybaczcie, ale chyba pójdę zaprosić Girarda do tańca. Obawiam się tylko, że mi odmówi, taki jest przejęty rolą organizatora.
— Powiedz mu, że to przyjęcie weselne Coppersmithów i że wszyscy mogą na nim tańczyć — oznajmił Judson. — Nawet organizatorzy. Nick posłał mu promienny uśmiech. — Dzięki. Powtórzę mu to. Kiedy zniknął w tłumie, Judson wziął Gwen za rękę. — Zatańczysz ze mną, Magiczne Oczy? — spytał. — Oczywiście. I nawet obiecam, że nie będę ci deptała po palcach — zażartowała. Judson poprowadził ją na parkiet i przyciągnął do siebie. — Możesz robić, co tylko zechcesz, bylebyś była blisko. — Wzmocnił uścisk ramion. — A wszystko dlatego, że cię kocham, Magiczne Oczy. — A ja ciebie, Judsonie. Kryształ z kopalni Phoenix na palcu Judsona zamigotał, rozjarzony energią miłości.
Podziękowania
Specjalne podziękowania dla Stephena Castle’a, kierownika kursów Krajowego Związku Instruktorów Nurkowania (NAUI), trenera nurkowania dla instytucji państwowych (PSDA) oraz trenera nurkowania technicznego (TDI). Stephen jest właścicielem firmy organizującej kursy nurkowania AAI Neptun Divers w Las Vegas oraz posiada certyfikat nurka jaskiniowego. Jestem mu ogromnie wdzięczna za techniczne wsparcie oraz porady, i zarazem z dumą stwierdzam, że Stephen to mój brat. Dobrze jest mieć w rodzinie eksperta. Wszelkie błędy w tekście należy zaliczyć wyłącznie na moje konto.