Copyright © Małgorzata Warda, 2014 Projekt okładki www.studio-kreacji.pl Zdjęcie na okładce Fot. Oana Stoian/Trevillion Images Redaktor prowadzący Ann...
11 downloads
40 Views
1013KB Size
Copyright © Małgorzata Warda, 2014 Projekt okładki www.studio-kreacji.pl Zdjęcie na okładce Fot. Oana Stoian/Trevillion Images Redaktor prowadzący Anna Derengowska Redakcja Ewa Witan Korekta Grażyna Nawrocka ISBN 978-83-7961-883-5 Warszawa 2014 Wydawca Prószyński Media Sp. z o.o. 02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28 www.proszynski.pl
Emma musi wejść w głębinę włosów tam, gdzie jest dziko i niebezpiecznie Gro Dahle & Svein Nyhus, Włosy mamy
Podziękowania Wielu ludzi zasługuje na wielkie podziękowania. Dziękuję redaktorom: Annie Derengowskiej, Ewie Witan i Michałowi Nalewskiemu za wsparcie, pomysły i konstruktywną krytykę tekstu. Dziękuję mojemu zespołowi czytających przyjaciółek: Manuli Kalickiej, Annie Fryczkowskiej, Agnieszce Gil, Annie Łacinie za czas poświęcony czytaniu książki w trakcie jej powstawania, a potem za rozmowy o niej. Ilonie Poćwierz-Marciniak, Dorocie Keller oraz Agnieszce Sikorskiej-Celejewskiej dziękuję za dostarczanie rad oraz nieszczędzenie mi pochwał – kiedy mój entuzjazm spadał, to właśnie one dodawały mi sił. Agnieszce dodatkowo dziękuję za użyczenie mi powieści Majgull Axelsson Kwietniowa czarownica, mojej siostrze Oli dziękuję za zachęcenie mnie do czytania książek Asy Larsson oraz za jej wielką pasję do tajemnic, którą w końcu podzieliłam. Magdzie Pioruńskiej dziękuję za serdeczność, wiarę we mnie i podsunięcie piosenek Lany Del Rey. Mojemu szwagrowi Jarkowi Orlicie dziękuję za czas poświęcony na ratowanie plików z książką. Annie Staszczak dziękuję, ponieważ zaraziła mnie miłością do najpiękniejszej i jednocześnie najsmutniejszej na świecie pin up girl. Wkład Rodziców w moje działania pisarskie jest nie do przecenienia; dziękuję więc, że zawsze przy mnie są, służą dobrymi radami oraz wielkim, naprawdę wielkim, wsparciem. Dziękuję Rodzicom mojego męża za pomoc w organizacji czasu do pisania – gdyby nie brali do siebie tak chętnie Sylwii, pewnie nie napisałabym tej książki do dzisiaj. Dziękuję wszystkim Internautom, którzy podzielili się ze mną doświadczeniami o życiu z chorobą afektywną dwubiegunową. Policjantom Piotrowi Pochuro oraz Jarosławowi Zychowi dziękuję za pomoc w prowadzeniu książkowego śledztwa. Pisarkom z Grupy Siedleckiej dziękuję za przyjaźń, śmiech, łzy oraz przywracanie mnie do pionu, gdy zaczynałam jęczeć. Darii „Nafi” Rogali dziękuję za piękne zdjęcia na okładkę książki. I wreszcie dziękuję Maćkowi – mojemu mężowi, najlepszemu przyjacielowi, cierpliwemu redaktorowi i encyklopedii wiedzy. Wiem, jak ciężko jest żyć z pisarką, i dlatego jestem wdzięczna za jego wytrzymałość, poczucie humoru i nieustającą wiarę we mnie. Ta książka jest dla niego i naszej córki, Sylwii.
Znaleziono mnie rankiem następnego dnia, kiedy okolica pokryła się grubą warstwą śniegu. Leżałam nad brzegiem rzeki, z daleka od cywilizacji. Grupa turystów wybrała się tam na wycieczkę: dwie studentki i ich chłopcy, zaprawieni w górskich wędrówkach. – Zejdę nad rzekę. – Jedna z dziewczyn, oświetlając drogę latarką czołową, ruszyła w dół zbocza, skąd dobiegał szum płynącej wody. Powietrze ochładzało się z każdą minutą, turystka, trzymając się zmarzniętych gałęzi, schodziła coraz niżej, aż w ciemności zobaczyła rzekę. Jeszcze nie ściął jej lód, jeszcze miała wartki nurt na powierzchni. Na brzegu leżał stary, zniszczony pień obrośnięty hubą. I właśnie dlatego, że skierowała na nią światło latarki, zobaczyła mnie leżącą. Byłam przysypana śniegiem. Włosy tonęły w miękkiej bieli, tak samo jak dłonie, rozłożone i odwrócone wnętrzem do góry. Turystka dostrzegła moje bose stopy, obmywane wodą. Jakiś ptak poderwał się z gałęzi drzewa i odleciał, trzepocząc skrzydłami. Światło latarki biegło teraz po śniegu wokół ciała, ale nie było tam żadnych śladów. Bliżej drogi leżały skarpetki. Światło wyrwało z mroku torbę, powieszoną na najniższej gałęzi. Dziewczynie przebiegło przez myśl, że jest świadkiem morderstwa. Teraz wyraźnie słyszała szum wiatru w koronach drzew, trzask łamanej gałązki kilka metrów dalej, a potem szybkie kroki, jakby ktoś oddalił się biegiem.
1 Środa, godzina 06:52 W nocy padał śnieg. Rankiem moja mama wychodzi z domu i owiewa ją mroźne powietrze, które natychmiast zmienia jej oddech w obłoczek pary. Idzie po śladach łapek ptaków, które nocą wędrowały po ogrodzie. Koło szopy zauważa plamy krwi. – Zawsze czekam! – irytuje się kierowca śmieciarki, starszy mężczyzna w rosyjskiej czapie nasuniętej na uszy. – Każda środa miesiąca, zapamiętałaby nareszcie! Teresa łapie za kubeł i kołysząc nim w miękkiej bieli, rusza w jego stronę. – Ciężko się p...przyzwyczaić. – Otula się szczelniej płaszczem. – Zmieniliście termin. – Dwa miesiące temu. – Kierowca z wymówką patrzy jej w oczy i dłonią w grubej, brudnej rękawiczce odlicza resztę. – Miłego dnia! – Miłego! Silnik śmieciarki warczy za plecami Teresy, kiedy mama wtacza pusty kubeł na posesję i rusza za plamami krwi aż pod siatkę, która dzieli las od ogrodu. Tam znajduje martwego kruka. Może złapał go lis i próbował uciec ze swoją zdobyczą, ale coś go spłoszyło, więc zostawił ptaka pod płotem i zwiał. Wiatr porusza czarnymi piórkami, śnieg powoli zakrywa niewielką głowę. Teresa patrzy na ptaka przez kilka chwil, wie, że powinna go stąd zabrać, zakopać, ale w końcu cofa się do domu. Zimno wkrada się przez nieszczelne, stare drewniane okiennice i ciągnie po drewnianej podłodze. Wraz z zimnem wraca niepokój, Teresa próbuje czymś się zająć w kuchni, włącza ekspres do kawy i radio, ale pod powiekami czeka obraz, stworzony z lodu i śniegu. Dziewczynka z rozrzuconymi rękami. Wpatrzone w niebo oczy. Bose stopy... W radiu spiker informuje: – W górach trwa akcja ratownicza. Turyści znaleźli nieprzytomną młodą kobietę. Na razie nie znamy przyczyn zdarzenia...
Środa, godzina 06:59 Aleksander kończy śniadanie w barze na dworcu PKS. – Dziękuję – zwraca się do kelnerki, zapina kożuch, zarzuca na ramię torbę z aparatem fotograficznym i wychodzi na ulicę. Temperatura spadła do jedenastu stopni poniżej zera, śnieg skrzypi pod butami, kiedy Aleksander idzie w stronę samochodu, starego opla vectry, który ma przed sobą zaledwie kilka dni życia, zanim trafi na złom. Aleksander jeszcze o tym nie wie. Rzuca na przednie siedzenie torbę i siadając za kierownicą, spogląda na mgłę unoszącą się nad górami. W tym czasie silnik krztusi się i gaśnie. – Ruszaj, do cholery!... Proszę, proszę, proszę!... Nie zawiedź mnie, staruszku, nie dzisiaj!
Moje spojrzenie biegnie dalej, wzdłuż ulicy, nad dachami domów. Miasteczko znajduje się w pobliżu tatrzańskich masywów. Kiedy tu przyjechałam z mamą, był koniec września. Nad górami wisiała kula słońca, a powietrze falowało w upale. Pamiętam mamę w butach wiązanych wokół kostek i sukience w kwiaty, na cienkich ramiączkach. – Tu może być? – zapytała, zatrzymując samochód przy krawężniku. Miała na myśli, że zjemy w miasteczku obiad, a potem ruszymy w dalszą drogę. Siedziałam na fotelu pasażera, z nogami wyciągniętymi na przednią szybę, i bazgrałam pisakiem po dżinsowych krótkich spodenkach. Kiedy silnik zgasł, podniosłam wzrok i zobaczyłam miasteczko jak z pocztówki: małe sklepiki rozciągnięte wzdłuż ulicy zalanej powodzią światła, a dalej domy ze spiczastymi, w większości czerwonymi dachami, z niektórych kominów unosił się dym, jak na starych filmach. W radiu szedł koncert Zaz. Piosenkarka właśnie dziękowała publiczności za owacje i śmiejąc się, mówiła: „Biorę to sobie prosto do serca!”. – Biorę to sobie p...prosto do serca! – powtórzyła z rozbawieniem mama, wyjmując kluczyki ze stacyjki. – Dobra, zatrzymamy się, jestem zmęczona. Wybrałyśmy kawiarnię najbliżej samochodu. Miała szeroki drewnianym taras, na którym w pełnym słońcu ustawiono małe okrągłe stoliki. – Coś podać? – zapytała kelnerka, zjawiając się przy naszym. – Ja p...poproszę kawę. – Mama zajrzała do karty dań. – Jajecznicę na bekonie i do tego b...bułkę. Nie zdjęła okularów przeciwsłonecznych, więc w ich odbiciu widziałam siebie. – Ja poproszę herbatę – zdecydowałam. – Z mlekiem – dodałam i przerzuciłam wzrokiem listę dań. – Do tego jogurt. Mama nie powiedziała: „zjedz coś ciepłego”, bo takie słowa nie mieściły się w naszych układach. Podparła głowę na ręce i zapatrzyła się w zalaną słońcem ulicę. Ja spojrzałam na góry, które przysłaniały horyzont. – Może to jest dobre miejsce? – zapytała, kiedy kelnerka odeszła. Wzruszyłam ramionami. – Jak chcesz. – Chcę, a ty? Znowu wzruszyłam ramionami. – Kiedyś słyszałam, że w górach mieszkają same fri...iki – podjęła. – Ludzie uciekają tutaj, żeby żyć w zgodzie z naturą i zapomnieć o cywilizowanym świecie. – To nie tu, to w Bieszczadach – odparłam. Nakryłam dłonią dziurę w blacie, która wyglądała, jakby ktoś ją wypalił papierosem. – Dlaczego tutaj? – spytałam. Tak naprawdę chciałam zapytać, dlaczego właśnie teraz zdecydowała się dać nam szansę i zabrała mnie z sobą. Obejrzała się w stronę brudnego samochodu, za którym rozciągała się bajkowa uliczka. – Byłam tu jako m...mała dziewczynka, kiedy jeszcze rodzice mieszkali razem. Miałam wtedy sześć lat, moje ostatnie, najlepsze wakacje. – Uśmiechała się, ale w jej oczach widniał smutek. Dodała ciszej: – A poza tym powinnyśmy gdzieś w końcu zostać, Agata, jeśli ma nam się udać. Jeździłyśmy po Polsce od kilku dni, nocując w przygodnych motelach i hotelach. Miałam wrażenie, że jesteśmy nomadkami, które poszukują swojego miejsca. Mama pewnie myślała, że widzę w tym przygodę i z ufnością podchodzę do bezosobowych pokoi, w których się zatrzymywałyśmy, i do jazdy przez cały dzień. Im dłużej jednak trwała nasza podróż, tym bardziej czułam się bezradna. Potrzebowałam własnego
miejsca, poczucia, że jeśli rozpakuję walizkę, za chwilę nie będę jej znowu pakować. Tęskniłam też za życiem, z którego mama mnie wyrwała, i zapamiętałam, co powiedziała na początku podróży, że oszczędności starczy nam tylko na dwa miesiące skromnego życia, a jeśli wciąż będziemy nocować w hotelach, nie przetrwamy nawet miesiąca. – Czy możemy wrócić? – zapytałam, ciągle zakrywając dziurę w blacie. Pokręciła głową. – Nie, kochanie... Po ulicy właśnie przeszedł jakiś mężczyzna i popatrzył na nas przelotnie. Mama nie należała do kobiet, na które spojrzy się raz i to wystarczy. Więc spojrzał drugi raz, a potem niemal się potknął o krawężnik, wpatrzony w nią. Poprawiła na nosie duże, ciemne szkła w stylu Paris Hilton i zaczęła się uśmiechać. – No to zostaniemy – zadecydowała. – Na razie chociaż na jedną n...noc. Moja mama – Teresa Tomaszewska, lat trzydzieści jeden, metr sześćdziesiąt pięć wzrostu i zaledwie pięćdziesiąt kilogramów wagi. Od kiedy pamiętam, maluje powieki eye-linerem, a jasne włosy spadają jej na ramiona, ale w przeciwieństwie do moich, prostych, jej układają się w miękkie loki. Ludzie dosłownie nie mogą oderwać od niej oczu. Jest taka śliczna i wygląda jak dziewczynka przebrana za dorosłą kobietę. Kiedy ktoś na nią patrzy, widzi jej wysportowane uda, długie łydki, wyraźne przewężenie nad kostkami, wokół których mama wiąże rzemyki butów. Urodziła mnie przez cesarskie cięcie i na brzuchu pozostała jej podłużna blizna, której się nie wstydzi, i kiedy tylko robi się ciepło, wkłada bluzki sięgające ledwie do pępka. Nie nosi stanika, więc okrągłe wypukłości przyciągają wzrok jak magnes, a pod cienkim materiałem bluzek zarysowują się sutki. Usta maluje szminkami w ognistych kolorach, a kiedy się uśmiecha, mam wrażenie, jakby cały świat stawał się jaśniejszy. Są jednak dni, gdy niebieskie pastylki przestają działać albo świat wokół niej staje się zbyt przytłaczający. Wówczas szminkę, sukienkę i buty na obcasach zastępują brudne, śmierdzące od potu łachy. Mama nie myje wtedy włosów, oczy ma ciągle pełne łez. Mówi dużo i chaotycznie i prawie jej nie rozumiem. Mówi: – Dzisiaj przejedziemy czterysta kilometrów. Równo tyle, nie mniej i nie więcej. Bo czterysta to liczba doskonała. Czterysta cieni do powiek, czterysta szminek, czterysta dziewczynek o jasnych włosach. Najważniejsze, żebyśmy zrobiły dokładnie czterysta, bo jeśli zrobimy mniej, nie dojedziemy w wyznaczone miejsce, a miejsce wyznaczyłam tutaj, na mapie, zobacz, jest punkt zaznaczony czerwonym długopisem. Czerwone światło stopu, czerwone usta, czerwone... Nasza kwatera u podnóża gór to pomalowany na niebiesko dom z dużym ogrodem, gdzie główną atrakcją była bujana ława. Zabrałyśmy z samochodu walizki, rzuciłyśmy je na podłogę w pokoju i mama pierwsza poszła pod prysznic. Rozejrzałam się po niewielkim wnętrzu. Wodziłam wzrokiem po dwóch wąskich łóżkach, nakrytych identycznymi kocami, które raziły grubością w panującym tu zaduchu, i mogłabym dać się oszukać, że to ten sam hotel, w którym spałyśmy wczoraj, gdzieś bliżej Katowic. Kiedy to się skończy?, pomyślałam, zrzucając z nóg tenisówki. Czy w ogóle się skończy? Mama zabrała mnie od babci dwa tygodnie wcześniej. Przyszła do jej mieszkania, pościągała niewyschnięte pranie z suszarki, spakowała mi walizkę i oznajmiła, że jeśli mamy spróbować żyć jak rodzina, musimy wyjechać z Gdyni. – Co ty wyprawiasz? Będziesz teraz ciągać dziewczynę po Polsce? – zapytała ostro babcia. – Wzięłaś leki? Chodzisz do lekarza?
– Nie jestem chora! Nie w tej ch...chwili! – odpowiedziała mama. Po dniach, które minęły od tamtej pory, zapamiętałam głównie wypieki na jej twarzy i słowa wykrzyczane przez babcię na koniec, kiedy zrozumiała, że mama naprawdę chce mnie z sobą zabrać. – Nie było cię tak długo, Agata zdążyła się przyzwyczaić do życia tutaj, a teraz co? Dokąd chcesz ją znowu ciągnąć? Co ty w ogóle z nią wyprawiasz? Jeśli zaczniesz mieć problemy, twoja córka zostanie sama! Pomyślałaś o tym? Powinnam cię zgłosić na policję i wystąpić do sądu o przyznanie mi opieki nad małą! Plan mamy... Przymknęłam oczy i w pamięci zobaczyłam kilometry przebytej drogi, te wszystkie tanie motele i hotele, w których się zatrzymywałyśmy. Niektóre łóżka miały na materacach plamy, ukryte pod prześcieradłami. Inne były ładne i wygodne. Jeździłyśmy czerwonym citroenem, kupionym przez mamę okazyjnie kilka lat wcześniej od kolegi. Zanim wybrałyśmy się w podróż, podarowała mi aparat fotograficzny z opcją nagrywania filmów. – Mamo, to canon! – wykrzyknęłam, zdumiona. – To źle? – zdziwiła się. Wyglądał na tak drogi, że bałam się go dotknąć. Mama jednak stanowczo otworzyła pudełko, a cichy szum w aparacie uświadomił nam, że uruchomiła sprzęt. Nieporadnie uniosłam go w górę. – Wiem, że robisz ładne zdjęcia – podjęła, patrząc na mnie z nerwowym, pełnym niepewności uśmiechem. – Teraz możesz dokumentować naszą podróż. Byłam zdumiona, nie miałam pojęcia, że mama wie o moich fotografiach. Nie mieszkała ze mną, kiedy u babci znalazłam stary aparat fotograficzny, do którego wkładało się rolki filmów. Od chwili, gdy wzięłam go do ręki, stał się moim ulubionym sprzętem. Fotografowałam niemal wszystko: babcię, nasze mieszkanie, podwórko za wieżowcem, pobliski las, malownicze wzgórza morenowe, przez które przecinały się nieczynne już tory kolejowe, Zatokę Gdańską, widzianą z naszego balkonu... Wzięłam nawet udział w konkursie „Kolorowy Świat”, zorganizowanym przez naszą szkołę podstawową. Ponieważ miałam tylko czarno-białą kliszę, wykonałam zdjęcia w odcieniach szarości i myślałam, że nikomu się nie spodobają. Uchwyciłam w obiektywie dzieci puszczające bańki na torach i muszę przyznać, że wyglądało to tak, jakbym robiła je w slumsach, ale fotograf, który oceniał konkursowe prace, był zachwycony: – Co za kontrasty! – wykrzyknął. – I ten starszy mężczyzna na ławce na drugim planie... Piękne! A teraz miałam własny aparat, od mamy. – Dziękuję – powiedziałam ze ściśniętym gardłem. Mama wysunęła dłoń za okno samochodu, jakby chciała złapać fragment nieba rozpiętego nad polami. W odtwarzaczu obracała się płyta The Runaways. Znałyśmy dobrze stary hit jasnowłosej nastolatki, która nie potrafiła śpiewać, ale za to świetnie wyglądała, więc została przyjęta do zespołu, a on szybko zrobił karierę. Mama zaczęła nucić razem z nią: Hello Daddy, hello Mom...1 Obróciła się do mnie, roześmiałam się więc, wciąż z kamerą w trybie nagrywania, i już po chwili śpiewałam równie głośno jak ona: I’m your ch ch ch ch ch cherry bomb...!2 Zanim przyjechałyśmy w góry, prawie tydzień spędziłyśmy w Hajnówce pod wschodnią granicą,
w małym kompleksie identycznych domków przypominających baraki dla służby. Znajdowały się na terenie lasu. Pachniało tam liśćmi, wewnątrz panowała wilgoć, która przylgnęła do koców i dywanów. Z aparatem na szyi poszłam szukać mamy. – Mamo, nagrywa się! – zawołałam. – Musisz coś powiedzieć. Siedziała na schodkach prowadzących do domu. Kiedy się odezwałam, obróciła głowę, a na twarz spadło kilka rozczochranych kosmyków. – Powiedz coś, cokolwiek – poprosiłam już z mniejszą pewnością siebie. Jej spojrzenie prześlizgnęło się po obiektywie. Dziwna chwila, dziwne spojrzenie. Poczułam, jak niemal staje mi serce. Aparat wolno odmierzał sekundy ciszy. – Mamo? Powiedz coś o jarmarku, na którym byłyśmy. Miałam wrażenie, jakby się ocknęła z zamyślenia, odgarnęła z twarzy rozczochrane włosy i wskazała swoje sandały. – To m...moje nowe buty. – Uśmiechnęła się. – Córka namówiła mnie, żebym je kupiła na rynku w H...Hajnówce. Powiedziała: „M...mamo, są okropne i niemodne”... Parsknęłam śmiechem, a jej palce poruszyły się w sandałach, jakby same chciały dopowiedzieć dalszą historię. Moja mama. Jej uśmiech. Błyszczące oczy. Światło w jej włosach. A potem te wszystkie koszmarne dni, kiedy stawała się kimś innym i byłam z nią sama. W łazience w Hajnówce otworzyłam kosmetyczkę mamy, wyjęłam ze środka perfumy, waciki do ścierania makijażu i w końcu niewielkie plastikowe pudełeczko, w którym grzechotały tabletki. Wciąż szykowała sobie dzienną dawkę, a więc nie odstawiła leków, to pewnie stres związany z podróżą i strach, żeby się nam udało, przywołały chorobę. Obróciłam się w stronę okna, za którym rozciągał się las. Wczasowicze z innych domków właśnie szykowali się do kolacji. Jakiś mężczyzna rozpalił grilla, podczas gdy jego dwie córki biegały w koło domu, bawiąc się w berka. Letni dzień, jak co dzień. Ciepły dzień. Przyjemny czas. Wakacje. Wyszłam na taras. Strach ściskał mi serce, kiedy zbliżałam się do niej, siedzącej na najniższym schodku, z pochyloną głową, ukrytą w dłoniach. – Co zjemy na kolację, mamo? Patrzyłam na jej białe dłonie, na zgarbione plecy. – Mamo, zrobię nam kolację, tylko powiedz, na co masz ochotę. – W moim głosie pojawiły się pierwsze płaczliwe nuty. Obejrzałam się przez ramię na tamtego mężczyznę, który rozpalił grilla. Nie patrzył na nas, zajęty węglem, a jego żona nacinała skórkę kiełbaskom i też się nami nie interesowała. Uklękłam przed mamą i starałam się mówić tak, żeby ludzie nas nie usłyszeli. – Mamo, powinnaś wejść do domu... Sięgnęłam pomiędzy splątane pasma włosów, odnalazłam jej twarz i spojrzałam w oczy. Już nie błyszczały, były przepełnione bólem. – P...przepraszam – powiedziała szeptem. – Po prostu wejdźmy do domu. Była taka ciężka, kiedy brakowało jej sił. Musiałam trzymać ją pod ramię, a ludzie, obserwując nas, mogli pomyśleć, że źle się poczuła albo jest chora, a ja się nią opiekuję. Ale to też niedobrze. Trzynastoletnie dziewczynki nie powinny opiekować się swoimi mamami. W środku, na łóżku, okryła się kołdrą i wtuliła twarz w poduszkę. Na policzku widziałam pierwsze łzy. Na dłoni, którą przed nią otworzyłam, znajdowała się jedna niebieska tabletka. Zamartwiałam się, czy damy sobie radę same, bez pomocy lekarzy. – Popij wodą, mamo.
Nie mogła utrzymać szklanki w rękach, więc wlałam jej wodę do ust. – Może chcesz iPada? – pytałam dalej. – Obejrzymy zdjęcia i filmy, które zrobiłam w ciągu podróży? Chcesz? Czułam, że mi się wymyka. Połknęła tabletkę, odwróciła się do mnie plecami i nie chciała ani oglądać filmów, ani ze mną rozmawiać. Mogłabym garściami zbierać wspomnienia, w których nauczyłam się wyczuwać zmianę w mojej mamie. Te wszystkie czujne spojrzenia, nerwowe ruchy, szybko wyrzucane słowa, tysiące pomysłów, hałasy nocą, kiedy prawie nie mogła spać i wynajdywała sobie różne zajęcia. Za każdym razem, kiedy działo się źle, patrzyłam na nią i panicznie się bałam, ponieważ nie wiedziałam, co jeszcze zrobi. Nauczyłam się, co należy mówić, żeby poczuła się spokojna i przestała się bać. Przestałam też liczyć dni, nauczyłam się nie czekać i nie myśleć, że następnego razu nie będzie. Kiedy mama przytomniała na tyle, by sobie przypomnieć, co robiła podczas choroby, patrzyła na mnie smutnymi oczami. – Przepraszam – mówiła. – Wiesz, że cię kocham? – Obejmowała dłońmi moją twarz i spoglądała mi w oczy. – Następnego razu nie będzie – obiecywała w ten bajkowy sposób, w jaki rodzice mówią do dzieci. Ale następny raz zawsze przychodził. – Kiedy choruję, wierzę, że wszystko dzieje się naprawdę – powiedziała mi kiedyś. – Granica jest cienka. Jeden krok i nagle j...jestem po drugiej stronie, ludzie mają złe twarze, a ja czuję się zagubiona albo szczęśliwa tak bardzo, że chciałabym tym szczęściem obdarzyć cały świat. Mówiła, że kiedy choruje, świat się zmienia. – Wyobraź sobie, że ktoś zmienił matrycę w twoim telewizorze na nową i l...lepszą. Nagle wszystko ma głębsze barwy, wiele wymiarów, niesamowite kontrasty. Tak widzę wtedy świat. Jakby był... – Przymknęła powieki. – Jakby był całkiem nowym m...miejscem. W tym nowym miejscu mama miała wyznaczane nowe zadania. – Czasem wydaje mi się, że posiadam informacje, które m...mogą uratować ciebie i mnie. Innym razem wierzę, że ludzie chcą nas skrzywdzić. Najbardziej się boję, że skrzywdzą ciebie. Wiedziałam, że boi się ciemnych kolorów; fioletowy wróży nieszczęście, a niebieski powodzenie. Kiedy zaczynała chorować, osaczały ją fioletowe i czarne odcienie, podchodziły tak blisko, że nie mogła złapać tchu, rzucały się w oczy mocno, jakby nie było innych barw. Wtedy wpadała w panikę. Ryglowała drzwi, chowała pod poduszką ostre przedmioty, żeby w razie czego móc po nie sięgnąć. Kiedyś zakopała na podwórku pod wieżowcem wszystkie noże, ponieważ bała się, że zrobi nam krzywdę. Teraz, tydzień później, w górach, mordowałam się z popsutą klamką przy drzwiach na balkon, zanim udało mi się je otworzyć. Wyszłam na drewniany prostokątny taras, zobaczyłam dwa pasiaste, żółte leżaki, a pomiędzy nimi ucięty pień brzozy, który miał służyć jako stolik. Uderzyła mnie cisza tego miejsca, wrażenie jakiegoś zawieszenia w czasie, jakby w niewielkim górskim miasteczku czas biegł innym tempem, nie dając szans otaczającej go cywilizacji. Co nas tutaj czeka?, pomyślałam z nagłym strachem. Od mamy dzieliły mnie drzwi łazienki i szerokość pokoju. Zanim skończy się myć, owinie ciało ręcznikiem i wyjdzie na balkon, jeszcze przez kilka chwil byłam bezpieczna. 1 Witaj tato, witaj mamo! 2 Jestem waszą ch ch ch ch cherry bomb!
2 Środa, godzina 08:11 Las porasta góry od dawnych czasów, kiedy przeszedł tędy lodowiec. W lesie panuje półmrok, słońce nie przebija się przez korony drzew, na ziemi widać tylko pojedyncze plamy światła. Wataha wilków czeka na noc, przyczajona z daleka od szlaków. Dwa kilometry na wschód od nich spaceruje sarna, szukając jedzenia na pokrytej śniegiem polanie, a po jej nogach zostają głębokie ślady. Wiatr kołysze czubkami sosen, przecina czerwony szlak, uderza w niedźwiedzia, który został obudzony w swojej gawrze hałasem śmigłowca i teraz instynktownie porusza się w głębokim śniegu, wspinając się w górę zbocza. Śmigłowiec, który miał mnie zabrać z miejsca zdarzenia, zawraca. Pilot informuje ratowników przez radio, że mgła jest za gęsta, nie ma szans wylądować. – Jedźcie na parking, tam czeka karetka – wyjaśnia. Ratownicy z GOPR-u pompują więc sanie lodowe i przypinają mnie do nich pasami. – To jeszcze dziecko – stwierdza jeden z nich. – Żadna kobieta! – Jedziemy! – Ratownik odpycha się kijkami i jego narty rozpoczynają ślizg w dół zbocza. Turystka, która mnie znalazła, stoi kilometr niżej, na parkingu, z przyjaciółmi, z którymi wyruszyła w góry, i z dwoma policjantami z pobliskiej komendy. Ma zmarznięty i zaczerwieniony nos, z zimna przebiera nogami w śniegu. – Myślałam, że nie żyje – mówi. – Nie przyszło mi do głowy, że powinnam podejść... Miała... Miałam bose stopy. Ten obraz nie chce stracić swojej wyrazistości mimo mijającego czasu. Dziewczyna obejmuje się ramionami, zaciska powieki, jakby tym sposobem mogła wymazać go z pamięci. Przypomina sobie moją białą skórę, ten spokój, który widuje się u zmarłych, to, że śnieg nakrył pierzyną moje włosy. – Spotkała pani kogoś po drodze? – pyta posterunkowy. Turystka potrząsa przecząco głową. Wiatr wciąż wyje w konarach, jak wtedy, gdy stała na brzegu rzeki sam na sam ze mną. Przypomina jej się drugi dźwięk, tak cichy, że mogła go pomylić... – Wydawało mi się, że słyszałam kroki – podejmuje. – Jakby ktoś uciekł, kiedy nadeszłam. Być może... Porusza ustami, ale brakuje jej odwagi, żeby to powiedzieć. Patrzą na siebie z posterunkowym przez kilka napiętych chwil. Może była świadkiem próby morderstwa. Serce mężczyzny zaczyna bić szybciej. W niewielkim miasteczku, gdzie wszyscy wszystkich znają, nie zdarzają się zbrodnie dla kryminologów. Tu ludzie giną, spadając ze szlaków, zasypani lawinami, albo umierają z wyziębienia organizmu, gdy nie dobiorą stroju do pogody, a zabłądzą w górach. Ostatnia zbrodnia miała miejsce ponad dziesięć lat wcześniej, potem nie działo się prawie nic wartego uwagi: drobne kradzieże, potrącenia przez samochody, turysta zaatakowany przez niedźwiedzia, pies york porwany przez sokoła. Wszystko zmieniło się w ubiegłym roku, kiedy zginął dyrektor gimnazjum.
Prokuratura nie zebrała jednak dowodów, żeby wszcząć sprawę o morderstwo. Ja natomiast mogę być pierwszą taką sprawą od lat. Posterunkowy obrzuca spojrzeniem teren, zauważa ekipę biegłych, którzy mozolnie wspinają się na zbocze, ślizgając się na zalodzonej drodze. – Pojadą państwo ze mną na komisariat – zwraca się do turystów. Śmigłowiec zawraca. Aleksander spogląda za nim z okien swojego samochodu. Zabrali ciało?, zastanawia się. Czy ta kobieta żyje? Skąd się tutaj wzięła o tak wczesnej porze? Koła opla zaczynają się ślizgać i mężczyzna traci kontrolę nad kierownicą. Raptownie cofa stopę z gazu i pulsacyjnie wytraca prędkość. Udaje mu się zatrzymać samochód na poboczu, w śniegu, tuż przy drodze, która rozpoczyna turystyczny szlak. Kiedy wychodzi na zewnątrz, mróz jest tak silny, że Aleksander natychmiast naciąga na włosy czapkę, z tylnego siedzenia zabiera szalik, a na dłonie wsuwa wełniane rękawiczki. Zapinając kurtkę, obserwuje, jak nad górami ciemnieje niebo; potem obraca się tyłem do wejścia na szlak i na cienkiej, krętej jak wstążka drodze zauważa nadjeżdżający samochód Anny. – Szybka jesteś! – stwierdza, gdy Anna otwiera drzwiczki. – Cholera, widziałam śmigłowiec. Co to było, do diabła? Nie zabrał dziewczyny? – Nie lądował. Aleksander jest tak wysoki, że większość kobiet sięga mu do ramion. Tak samo jest z Anną. Dziennikarka musi zadrzeć głowę, żeby mogli popatrzeć sobie w oczy. – Aleks, cholera, mój informator twierdzi, że chodzi o jakieś dziecko, a nie, jak podali w radiu, o kobietę. Będzie pewnie sprawa o zaniedbanie, chyba że rodzice dziecka też są w górach i GOPR zaraz ich znajdzie. Powiedz, czemu ciągle piszę o zaniedbaniach? Szlag by to! Nienawidzę rodziców, którzy nie dbają o swoje dzieci! Pod śniegiem, na drodze, która pnie się w górę, kamienie pokrył lód. Kozaki Anny ślizgają się, niedostosowane do warunków, a jej oddech już po kilku metrach zmienia się w ciężkie sapanie. Żadne z nich nie widzi ratownika z saniami, który za linią drzew gna w dół, do parkingu, gdzie czeka karetka pogotowia. Pokonali właśnie kilka pierwszych, stromych metrów, gdy ciszę gór rozrywa kołujący dźwięk syreny. Aleksander ogląda się i we mgle widzi rozbłyski niebieskiego światła, gdy pojazd odjeżdża z parkingu. Miejsce, gdzie leżałam, zostało oznaczone żółtymi taśmami, teraz szarpanymi przez wiatr. Aleksander rozpoznaje komisarza, ubranego w grubą kurtkę z kapturem, trzymającego w dłoni dyktafon. – Ślady turystki schodzą ze stoku, gdzie grupa rozbiła obóz... – mówi do mikrofonu. – Pozostałe pewnie należą do dziewczyny. Rozmiar stopy trzydzieści pięć, może sześć... Taśm pilnuje sierżant, który jest w kole łowieckim z bratem Anny, więc dziennikarka zbliża się do niego. – Hej, hej! Co tu mamy? – Wyciąga dyktafon, ale jest tak zimno, że sprzęt nie chce pracować. Ogrzewa go w dłoniach, aż w końcu Aleksander podaje jej notes i długopis. – Daj mi coś. Co to za historia? Zaniedbanie? Gdzie są rodzice tej małej? – Nic nie mamy. Turyści rozbili obóz. Kobieta zeszła nad rzekę, zobaczyła nastolatkę... – Ile ta mała ma lat? – Z legitymacji wynika, że trzynaście. – Kurwa, trzynaście? Co ty mówisz?… Spojrzenie Aleksandra biegnie pomiędzy krzewy, do śladów odznaczających się w śniegu. Zauważa torbę wiszącą na gałęzi.
– To jej? – pyta. – Tak, w środku są podręczniki. Aleksander ściąga z ramienia aparat. W ciszy, jaka zapada, słychać głos komisarza mówiącego do dyktafonu. Opisuje znalezione przy drzewie skarpetki. Aleksander zbliża w oku obiektywu miejsce między drzewami, gdzie widać fragment pnia, częściowo zanurzonego w wodzie. Spada migawka, kiedy rozpoczyna dokumentację. Klik-klik brzmi cicho, ale komisarz i tak przerywa nagranie i obraca się do nich. – Kto to jest? – woła, nie rozpoznając Aleksandra pewnie z powodu czapki i szalika, które nadały mu wygląd nastolatka. – Co oni tu robią, do cholery?! – Dziennikarze! – odkrzykuje sierżant. – Są od nas! – Niech spadają! – Tam leżała ta dziewczyna? – Aleksander wskazuje miejsce przy brzegu. – Ktoś... – Kolejne słowa stara się wypowiedzieć jak najzwyczajniej. – Ktoś ją zgwałcił? Zapada niezręczna cisza, policjant odpowiada ze wzruszeniem ramion. – Nic nie wiem. Miała bose stopy. – Zabierz ich stąd! – powtarza komisarz, teraz już wściekły. – Wypierdol ich na dół! Ogłuchliście? Wypieprzajcie stąd! Materiał skręcicie na dole! Zrywa się wiatr i biegnie w dół stoku, strzepuje śnieg z gałęzi, rozwiewa włosy Anny i porusza szalikiem Aleksandra. – Bose stopy? – powtarza zaskoczona dziennikarka. – Co ty mówisz?... Tutaj? Przy tej pogodzie? Aleksander z pochyloną głową posłusznie cofa się do drogi, którą przyszedł. Słyszy za sobą przekleństwo, a potem wściekły głos komisarza: – Niech mnie diabli! Powiedz mi, że to ten cholerny pismak z wczoraj, a rozwalę mu łeb! Nie do wiary!... – I dodaje głośno: – Złożyłem na ciebie skargę, gnoju! Wypieprzą cię z roboty! Tak ci zrobię koło dupy, że będziesz szukał pracy trzysta mil stąd!
3 Drugiego dnia pobytu w górach obudził mnie jej głos. Mama spacerowała od ściany do ściany, rozczesując włosy. Nie dopięła zamka w sukience na plecach, więc materiał rozchylał się przy łopatkach. Rozwiązane rzemyki butów ciągnęły się za jej stopami po podłodze. – Musisz wstać – mówiła. – Musimy wyjść, zanim stanie się nieszczęście. W kawiarni usiadłyśmy przy drewnianym prostokątnym stoliku. – Ile m…masz w portfelu? – Jej rozbiegane spojrzenie otarło się o bar, przy którym siedziało trzech mężczyzn. – Dziesięć złotych. – T…tylko? Chciałam kupić drinka! Nie masz więcej pieniędzy, na p....pewno nie masz? – Nie, mamo. Tylko dziesięć złotych. Przechyliła się przez blat, jakby chciała powiedzieć coś ważnego, więc odruchowo zrobiłam to samo. Z bliska jej spojrzenie pobiegło od jednego mojego oka do drugiego. – Dzisiaj mam dobry dzień. Doskonały. Wyszłyśmy na czas z kwatery, a tamta kobieta w białej sukience to dobra wróżba. – Jaka kobieta, mamo? – Mijałyśmy ją na ulicy. Biała sukienka. Szczęście. Nie widziałaś? Teraz skup się na tym, co mówię. Od tej chwili nie mówisz do mnie „mamo”. Wpatrywałam się w nią ze zmarszczonymi brwiami. – Świetnie. Zapamiętasz? Nie „mamo”… Matka, mama, matka Polka, Matka Boska… – Mamo? Pogroziła mi palcem przed nosem. – Nie m…miałaś mówić do mnie w ten sposób. Zapomniałaś? Możesz mówić do mnie, jak chcesz, możesz mówić „hej, ty!”, tak też będzie fajnie! – Hej, ty – powiedziałam na próbę. Nie podobało mi się. Teraz już się bałam. – Hej, ty – powtórzyła i z głośnym szuraniem podniosła się z krzesła. Poszła w stronę baru, oparła się o niego łokciami, a jeden z mężczyzn, facet ubrany w czarną bluzę z kapturem, której ramiona przecinały dwa białe pasy, w czapce z daszkiem nasadzonej nisko na oczy, od razu się nią zainteresował. Nie podobało mi się, jak na nią popatrzył, ponieważ mama w tamtej chwili nie wyglądała na wariatkę. Mężczyzna pewnie pomyślał, że jest pijana. Gapił się, a ona odrzuciła głowę do tyłu i spytała o wiele za głośno: – Ma ktoś ochotę postawić mi drinka? Ogłaszamy konkurs! K...kto jest chętny? Barman przeniósł spojrzenie z niej na mnie. Pochyliłam głowę i zaczęłam skubać skórkę przy paznokciu. Słyszałam, jak mama chichocze: – Pan był p...pierwszy, więc p...pan dzisiaj wygrywa! Drink mohito i poproszę jeszcze o herbatę z cytryną i m...miodem... To moja siostra. Moja siostra… I dwie łyżeczki cukru... Nie było szans, że sama wyjmie z torebki klucze.
– Daj mi – poprosiłam, ale nie słuchała. Za okienną szybą zobaczyłam dwie blade plamy: gospodynię i jej córkę, obie w nas wpatrzone. Za furtką przystanął mężczyzna, który w pubie postawił mamie drinka. Mama też go zauważyła i zaczęła się denerwować: – Przyszedł za nami!... Widzisz go? W milczeniu, które zżerało mnie od środka, patrzyłam, jak grzebie w torebce. Pasek zsunął jej się z ramienia i zawisł na łokciu. Klucze znalazła po tym, kiedy już wyjęła ze środka chusteczki, paczkę papierosów, a nawet mapę Polski. Jakaś starsza kobieta za płotem właśnie wieszała pranie na linkach w ogrodzie. Ona też nas dostrzegła. Mijały minuty, gdy mama celowała kluczem do dziurki. – Ktoś tu był, chciał się nam w...włamać do kwatery, czegoś powciskał w zamek! – zdenerwowała się. – Sama zobacz... – Daj mi. – Zabrałam od niej klucz i przekręciłam. Trzęsły mi się ręce, w środku zapaliłam światło i opuściłam rolety, a mama szła na wysokich obcasach i ciągle coś mówiła. Dała radę odstawić torebkę na nocny stolik, a potem zachwiała się i upadła plecami na łóżko. – P...próbowali dostać się do środka, p...pewnie wiedzą coś ważnego. Bo ja t...też wiem coś ważnego, mam cholernie w...ważne informacje, ale jestem tu s...sama! Chciało mi się płakać. – Nie jesteś sama, mamo. – P...potrzebujemy ludzi. Sprowadźmy kogoś, kto nam pomoże. Jeśli tu wejdą, będę gotowa... Babcia miała rację, kiedy pytała, czy mama chodzi do lekarza, czy wszystko w porządku. Nic nie było w porządku. Usiadłam przy mamie na łóżku i zaczęłam rozwiązywać rzemyki przy jej butach. – Mamo? Skierowała na mnie spojrzenie szeroko otwartych, zmęczonych oczu. Rozświetlał je ten niedobry blask, który widziałam wiele razy w przeszłości. Gdy się pojawiał, babcia zabierała mnie od mamy, mówiła: „ona nie jest sobą”, i pozwalała działać lekarzom. Teraz byłyśmy same, a babcia znajdowała się wiele kilometrów stąd. Wcześniej miałam niewiele okazji, żeby dotykać mamy. Prawie jej nie znałam, zbyt krótko mieszkałyśmy z sobą pomiędzy atakami jej choroby. Teraz czułam się dziwnie, kiedy przyłożyłam dłoń do jej policzka. Pogładziłam ją uspokajająco. – Wszystko będzie dobrze – zapewniłam szeptem. Dotknęłam jej włosów. Były sztywne, jakby je zalakierowała. Wsunęłam palce między splątane loki, spróbowałam je uporządkować, ale bez grzebienia nie było na to szans. Dziwne, że zniknął z nich cały blask, który widziałam, gdy jechałyśmy samochodem przez Polskę i śpiewałyśmy piosenki razem z radiem, a mama powtarzała, że nareszcie stworzymy prawdziwą rodzinę. Teraz jej loki wydawały się matowe, a oczy pełne strachu. – Śpij – poprosiłam. – Ktoś m...musi pilnować wejścia! – zaoponowała, łapiąc mnie za rękę. – Proszę, nie dzwoń do babci! – Nie zadzwonię. Obudził mnie dźwięk, który powtarzał się monotonie. Otworzyłam oczy z wrażeniem, jakbym nie spała ani minuty, ale w pokoju było już ciemno. Nie miałam pojęcia, która godzina, nigdzie nie widziałam zegarka. Ona nie spała. Stała przy oknie i przez rozchylone firany spoglądała na zewnątrz. Na jej twarzy kołysały się cienie drzew. Nerwowo rysowała coś na kartkach w notesie opartym o parapet. Potem wydzierała każdą kartkę i rzucała na podłogę. Bałam się zapytać, co robi. Powiedziałaby, że dokumentuje wiatr albo że rysuje plany, dzięki którym ludzie będą wiedzieć, co nas tu spotkało. Nie chciałam tego słyszeć. Nie w nocy. Nie, kiedy na dworze
trwała wichura, a tutaj nie było nikogo, kto mógłby pomóc. Wysunęłam się z łóżka i narzuciłam na ramiona koc. Halny spadł na dolinę z siłą, której się nie spodziewałyśmy. Słyszałam, jak wyjąc, napierał na dom. Brzmiał inaczej niż wichury, których doświadczyłam w Gdyni. Był silniejszy, bardziej porywisty i chwilami miałam wrażenie, jakby śpiewał. – Coś się urwało! – powiedziałam. Ona też usłyszała zgrzyt, który potem powtarzał się już regularnie. W pokoju zrobiło się bardzo zimno. Lampa nie zareagowała, kiedy próbowałam ją włączyć. – Nie ma prądu – stwierdziłam. W jej oczach widziałam upór i strach. Była teraz jak te matki, które potrafią wskoczyć w ogień za swoimi dziećmi i ratować je z płomieni. Zamknęła mnie ciasno w ramionach, a ja popatrzyłam na tamte kartki, które upadły na podłogę, a które zarysowywała w ciemności. W świetle reflektora, obejmującego trawnik i układającego się prostokątem na podłodze, widziałam chaotyczne wzory. Nic nie przedstawiały. Zacisnęłam powieki, obejmując mamę ze wszystkich sił. Kiedy nagle zapadła cisza, poczułam w całym ciele napięcie, jakie towarzyszy momentowi przed burzą. Miałam wrażenie, że wiatr zbiera siły, że zaraz uderzy w naszą kwaterę z jeszcze większą mocą, będzie chciał powyrywać z korzeniami drzewa, krzewy i pościągać z domów dachy. Bałam się, jeszcze nigdy tak bardzo się nie bałam. – Mamo, połóż się – nalegałam. Nie pozwalała odprowadzić się do łóżka. Zawracała do okna, wyrywała rękę z mojego uścisku. Przecież miała jeszcze coś narysować. Jak inaczej ludzie dowiedzą się, co nas tutaj spotkało? Jak inaczej nas obroni? Przecież musi komuś przekazać ważne informacje. Jeśli coś się stanie, jak świat będzie się bronił bez niej? Powtarzałam, że teraz moja pora na czuwanie, i mama uległa. Położyła się. – Nie d...dasz sobie rady, to ja muszę cię chronić. – Zacisnęła dłonie na mojej ręce, aż poczułam paznokcie. – Nie mogę pozwolić, żeby coś ci z...zrobili. Patrzyłam w jej wystraszone, zdesperowane oczy i wiedziałam, że mnie kocha. – Zamknij oczy – poprosiłam. Oczy rozwarte tak szeroko, jakby nie miały powiek. Kiedy je w końcu zamknęła, zasnęła w kilka chwil. Dopiero wówczas ogarnął mnie naprawdę wielki strach. Objęłam się ramionami i wpatrywałam w ciemność. Chciałam zadzwonić na pogotowie. Chciałam zawiadomić babcię. Co będzie dalej?, myślałam. Już raz mama przeze mnie trafiła do szpitala, a tygodnie, które miała tam spędzić, przemieniły się w miesiące. Odwiedzając ją w ośrodku, widziałam, co lekarze z nią zrobili. Nie mogłam jej stracić po raz drugi. Wyjazd był naszą ostatnią szansą. Jeśli coś pójdzie nie tak, babcia wystąpi do sądu o przyznanie jej prawa opieki nade mną. Dlatego zamiast gdziekolwiek dzwonić, rozchyliłam kołdrę i położyłam się przy mamie. Była gorąca, a ja okropnie się bałam i bardzo potrzebowałam ciepła. Nie umiałam jednak przytulić się do niej, nie znałam jej ciała, nie wiedziałam, które miejsca ma miękkie. Kiedy w końcu zasnęłam, przyśnił mi się nasz wynajęty pokój. We śnie leżałam na łóżku, dokładnie tak, jak leżałam naprawdę. Otworzyłam oczy i zobaczyłam, jak z korytarza coś wychodzi. Przypominało niebieski dym, ale miało kształt wilka. Weszło do pokoju powolnym krokiem. Ogarnął mnie paniczny strach. Wiedziałam, że w dymie było coś złego, że zaraz stracimy nad tym kontrolę... Mama zawsze mówiła, że pierwszy sen w nowym miejscu jest bardzo ważny, więc po obudzeniu próbowałam go zapamiętać, ale się rozpierzchł, pozostawiając po sobie tylko niebieski, zły powidok. Halny połamał wiele drzew, zniszczył trakcje elektryczne i z rana usłyszałam w radiu, że w kilku
dzielnicach naszego miasteczka nie ma prądu ani wody. – Biedni ludzie – stwierdziła gospodyni, zsuwając z bosych stóp ubłocone kalosze. – Mieszkam tu od małego, ale czegoś takiego jeszcze nie widziałam. Zostawiła kalosze przy drzwiach i poszła do mieszkania, a ja po chwili wahania weszłam do łazienki. Zza okna dobiegał kołujący dźwięk karetki pogotowia i odległe zawodzenie syren straży pożarnej. Kiedy podniosłam wzrok na szybę, zobaczyłam ukryte we mgle góry i rzeki błota, które spływały po stoku. Sąsiadka góralka zbierała z ogrodu połamane szczeble płotu i ubrania, które wiatr zrzucił z suszarki. Co mam robić?, zastanawiałam się, spoglądając na opakowanie tabletek. Babcia zawsze powtarzała, że odstawienie leków może spowodować nawrót choroby, więc mama miała je zażywać nawet w okresach, kiedy czuła się dobrze. Lekarze zwiększali jej dawkę węglanu litu, kiedy wpadała w fazę maniakalną. Nie miałam pojęcia o ile, nie znałam się na dawkowaniu lekarstw. Mama schowała w etui notatki dotyczące zmiany dawkowania w razie nasilenia choroby. Miały już nam się nie przydać, ale teraz były ostatnią deską ratunku. Wysunęłam je z etui i zaczęłam studiować. Dowiedziałam się, że lit nie może przekroczyć maksymalnej dawki 1,2 ml na litr. Lit był niebezpiecznym lekiem. Mama co kilka miesięcy sprawdzała jego poziom we krwi, musiała też wykonywać badania wątroby i nerek, więc zaczęłam się martwić, że bez porozumienia z lekarzem mogę jej zrobić krzywdę, zwiększając dawkę. Wróciłam do pokoju po laptop. „Leczenie fazy maniakalnej” – wpisałam w wyszukiwarkę internetową i po chwili namysłu dopisałam „omamy”. Artykuły znałam niemal na pamięć, ponieważ już dawno temu chciałam dowiedzieć się jak najwięcej o mamy chorobie. Teraz jednak odkrywałam świat jej leczenia. Kiedy mama jeszcze była zdrowa, mówiła, że w przypadku nasilenia choroby pomagają jej neuroleptyki. Niezrealizowaną receptę zostawiła na dnie kosmetyczki. W internecie znalazłam potwierdzenie tych słów. – Nie idźcie dzisiaj w góry, zamknięto szlaki! – poinformowała mnie gospodyni, kiedy minęłyśmy się na schodach. – Jest niebezpiecznie, w radiu apelują. Przekaż mamie. – Dziękuję, przekażę. W aptece farmaceutka przeczytała nazwę leku i popatrzyła na mnie uważnie znad okularów. – To dla osoby dorosłej? – upewniła się. – Tak. Wyjęła z szuflady oba opakowania. Wpatrywałam się w te leki tak, jakby miały nam uratować życie, lecz kiedy znalazły się w moich rękach, ogarnął mnie strach. – Tym leczy się też schizofrenię? – zapytałam ze zdziwieniem, przeglądając ulotkę. – Oczywiście. – Farmaceutka dodała, że lek ma poważne skutki uboczne, ale też daje szybkie uspokojenie i poprawę stanu psychicznego pacjenta. Kiedy wyszłam z apteki, przy krawężniku parkował jakiś samochód. Okno od strony kierowcy było otwarte. Mijając je, zauważyłam, że w środku siedział mężczyzna, z łokciem wysuniętym na zewnątrz. Widziałam tylko czarną bluzę z kapturem, gdzie po ramionach biegły dwa białe pasy. Czapkę z daszkiem nasadził tak nisko na czoło, że nie miałam możliwości dojrzeć jego twarzy, ale i tak pomyślałam, że wygląda całkiem jak tamten facet z baru, który postawił mamie drinka, a mnie herbatę. – No, co tam u twojej mamy? – zagadnął, odsłaniając w uśmiechu białe zęby. – Nie widać jej w mieście. Wszystko gra? Starałam się na niego nie patrzeć i iść przed siebie, jakby go nie było. – Pytałem uprzejmie, czy wszystko gra. – W jego głosie pojawiła się nuta zniecierpliwienia, więc stanęłam. Roześmiał się, jakby to miał być żart. – Mama nie nauczyła cię, że trzeba być uprzejmą dla dorosłych? Gdzie ona jest?
– Przeziębiła się. – Długi kac. – Ostatnie słowo przeciągnął. – Zawsze tak dobrze się bawi? Nie odpowiedziałam. – Nie mamy tutaj takich jak ona. Jest wyjątkowa. Podjęłam wędrówkę, nie oglądając się za siebie. – Coś mi obiecała w pubie! – Dobiegł mnie jego głos. – Przekaż jej, że zawsze dotrzymuję obietnic i tego samego chcę od ludzi, którzy mnie o coś proszą! Bałam się, że za mną ruszy jak na filmach akcji, dogoni, a potem będzie jechał wzdłuż chodnika, wykrzykując jakieś głupoty na temat mamy. Przyszło mi też do głowy, że wiedział, gdzie mieszkamy, i mógł w każdej chwili zapukać do drzwi. Przeszłam niemal trzy przecznice, zanim zdecydowałam się zerknąć do tyłu. Moje spojrzenie długo biegło od jednej osoby do drugiej, szukając mężczyzny, ale nigdzie go już nie widziałam. Po powrocie do pokoju wyjęłam z walizki zdjęcie, które woziłam z sobą od lat, od kiedy znalazłam je w mieszkaniu babci. Z fotografii patrzyła na mnie mama, jeszcze młoda, sprzed ciąży. – Hej! – powiedziałam szeptem, dotykając palcem jej ust. Uśmiechała się w miły sposób, a świat wokół zmieniał się w bezpieczne i szczęśliwe miejsce. Mój palec przesunął się po jej oczach. Opuszka dotknęła nosa, a potem złotych loków. Kocham cię, pomyślałam. Mama, śpiąca na łóżku w kwaterze, przewróciła się na drugi bok, wydając cichy jęk, ale ta druga mama patrzyła na mnie ze zdjęcia, jakby chciała obiecać, że się zmieni, zwalczy chorobę i jeszcze będzie dla mnie prawdziwą mamą, o jakiej marzyłam od zawsze. Kula słońca stawała się coraz mniejsza i kryła się za szczytem góry, kiedy pchnęłam skrzypiącą furtkę. Mama ciągle spała, a ja nie miałam pojęcia, dokąd mogłabym pójść. Każda droga zdawała się prowadzić albo do miasteczka, albo w góry. W końcu wybrałam szosę, która pięła się wzdłuż łąki. Rosły na niej dmuchawce i stokrotki. Szłam z rękami w kieszeniach bluzy i słuchałam ćwierkania ptaków. Kwatera została za mną, skręciłam w wąską, kamienistą ścieżkę, rozpoczynającą podejście pod masywną i niezbyt stromą górę. Nigdy wcześniej nie byłam na szlaku, więc nie miałam pojęcia, które oznaczenie dotyczy trudniejszej drogi, a które łatwiejszej. W końcu wybrałam trasę wzdłuż drzew. Obok wisiała drewniana tabliczka, informująca o zagrożeniu spotkania z dzikimi zwierzętami, ale dla mnie wydała się egzotyczna jak niezwiązany z życiem film. Doliny zmieniły się w potoki błota. Nigdy w życiu nie widziałam takiego pejzażu jak tutaj: połamane dachy nielicznych domów i szop, poprzewracane ogromne drzewa. Niektóre były tak wielkie, że same ich korzenie, sterczące w pionie, zdawały się wyższe ode mnie. Zdjęłam z szyi aparat fotograficzny. Dokumentowałam zniszczone płoty, siwe niebo wiszące nad połamanymi drzewami, kałuże błota, które utrudniały przejście, i strażaków tnących na małe kawałki zwalone drzewo. – Dalej nie ma przejścia! Tu jest niebezpiecznie! – zawołał jeden z nich. Poszłam więc inną drogą. Nie miałam pojęcia, jak długo szłam, zanim poczułam zmęczenie, a w gardle zrobiło mi się całkiem sucho. Byłam już tak wysoko, że w dole widziałam czubki najwyższych sosen, rosnących na stoku. Mama powiedziała, że w górach jest siedem różnych odmian śniegu. Pomyślałam o tym, kiedy w końcu zobaczyłam zielony górski szczyt. Wydało mi się takie oczywiste, że pomimo jej planów i nadziei nie doczekamy tutaj zimy. Szczyt okazał się dokładnie taki, jak to sobie wyobrażałam. Kilkanaście minut szybkiej wędrówki
i nagle stanęłam na wprost wielkich głazów, które kończyły górę. Wspinałam się po nich, łapiąc się skalistych ścian. Płaski występ skalny nie został ogrodzony barierką, kiedy więc kucnęłam blisko krawędzi i poczułam we włosach wiatr, uświadomiłam sobie obecność przepaści. Kamienie kończyły się drobnymi kwiatkami. – Ludzie próbują je zrywać i wielu spada – powiedział turysta, siedzący na kamieniu, z odpakowanymi ze sreberka kanapkami. Zerwałam jeden z kwiatów i zaczęłam obrywać płatki. Turysta obserwował mnie, gryząc bułkę. – Góry są niebezpieczne. Jesteś za młoda, nie powinnaś włóczyć się sama. – Jestem z mamą – odpowiedziałam, rwąc ostatni listek. – Po prostu idzie trochę wolniej. W drodze powrotnej wstrzymałam oddech i usłyszałam z daleka szum, który oznaczał rwącą rzekę. Zdziwiona rozchyliłam gałęzie rosnące z jednej strony drogi i zobaczyłam wodę. Pachniała czystością, drżały na niej refleksy zachodzącego słońca i wyglądała przez to, jakby płonęła. Zsuwałam się z kamienia na kamień, przytrzymując się gałęzi. Kiedy znalazłam się nad wodą, zanurzyłam w niej dłonie i poczułam, jaka jest lodowata, aż bolało. Piłam, póki nie stałam się pełna. Wokół nie było żywego ducha. Panowała tu wielka, naprawdę wielka, cisza. Później w tej ciszy usłyszałam szelest liści gniecionych łapami jakiegoś zwierzęcia. Podniosłam oczy na miejsce, gdzie coś się poruszyło. Coś wyszło z lasu i stanęło na brzegu. Na tle błyszczącej wody wyglądało, jakby było cienkim sznurkiem, poprzerywanym w wielu miejscach. W pierwszej chwili pomyślałam, że to duży pies, wilczur jakiegoś turysty. Wtedy jednak zwierzę odwróciło w moją stronę pysk i uświadomiłam sobie, czym jest naprawdę. Wstrzymałam oddech, a cisza zdawała się aż dzwonić w uszach. Wiatr poruszył liśćmi na gałęziach i niemal czułam, jak zbiera mój zapach i niesie w stronę zwierzęcia. Gdybym stała bliżej, widziałabym, jak poruszają się mu nozdrza, kiedy dotarł do nich podmuch. Minęło kilka kolejnych chwil, a potem nagle samotny wilk opuścił łeb i odszedł tam, skąd przyszedł.
4 W swoim śnie Teresa spacerowała ze mną po rozległej plaży. Morze obmywało jej stopy i skraj białej sukienki. Uzbierała całe pudełko okrągłych, wypolerowanych przez wodę kamieni. Ja w tym śnie miałam nie więcej niż pięć lat, więc znowu byłam małą dziewczynką z cienkimi włosami zebranymi w kitkę i opaloną na brąz skórą. Podbiegłam do niej, wołając: – Mamo! Mamo! W dłoni, którą dla niej otworzyłam, leżał biały kamyk. – Znalazłam. – Wrzuć go tutaj – poleciła, podsuwając mi pudełko... Obudził ją mój głos. – Weź leki... Miała coś mokrego na policzkach. Łzy. Nie były wynikiem emocji, raczej brakiem jakiejkolwiek innej reakcji. Jeszcze przez chwilę tkwiła w tamtym śnie, w niebieskiej wodzie zalewającej falami biały piasek, a potem dotarło do niej, że jesteśmy w górach i że leży ze mną na łóżku. Tak trudno było otworzyć oczy. Zmienić pozycję. Wykonać jakikolwiek ruch. Miała wrażenie, jakby jej ciało rozpadło się na małe kawałeczki. – Opowiedz mi o konkursie – poprosiłam. Konkurs – zacisnęła powieki. Potrzebowała kilku chwil, żeby zebrać pourywane myśli i poruszyć się w ciemnym tunelu, w którym utknęła jak w pułapce. Powoli na ścianach jej wyobraźni zaczęły się rysować jasne plamy. Przybierały jakiś kształt, jak z okruszków składała pierwszy obraz: siebie jako piętnastoletniej dziewczynki. – Opowiedz o sukience – naciskałam. Usta miała spękane, język suchy. Cienie się cofały, mój głos wpuścił do tunelu światło. Sukienka? Zmrużyła oczy, wpatrzona w obraz, który powoli nabierał barw. Sukienka na konkurs. Materiał w niebieskim kolorze, ter-ter-ter – terkot maszyny do szycia, nad którą pochylała się jej mama, popołudnie było upalne jak dzisiaj, powódź światła zalewała kuchnię w ciasnym mieszkaniu w wieżowcu. – Mamo, opowiedz o sukience. Już prawie odepchnęła tamto wspomnienie, ale je zatrzymałam. Obraz się zmienił. Wracał terkot maszyny do szycia. – Była niebieska. – Głos miała schrypnięty i szorstki. – Kto ją uszył? – Moja m...matka. Tunel, w którym tkwiła, powoli gubił swój kształt. Mama już nie była w nim sama, tkwiła tam ze mną. Obejmowałam ją ramionami, na dłoni czuła moją rękę. – Co z butami? – Nie m...miałam butów. Nie było nas stać. Wspomnienia układały się teraz, tworzyły całość, której nie musiała się bać. Nie było w nich niczego
ostrego, mogła w nie wejść boso. Przypomniała sobie, że włożyła do sukienki stare kozaki swojej matki. Białe, ze skóry, ze ściętymi obcasami, wyglądały jak buty córki hodowcy krów na Dzikim Zachodzie. Kogo jednak to obchodziło? Jej mama nie była zainteresowana konkursem. Uważała, że to upokarzające i seksistowskie działanie i że Teresa powinna zostać w domu, ponieważ w ten sposób niczego się nie nauczy, tylko pokaże, jaka jest pusta. Jednak kilka dni przed konkursem przerobiła sukienkę dla córki. Teresa sama poskładała dodatki do kreacji. Od Klary pożyczyła owalne klipsy, mama Klary zakręciła jej włosy na wałki, a potem rozczesała je starannie, dbając o każdy lok. W oczach Klary czuła się piękna, lecz kiedy zjawiła się za kulisami sceny i zobaczyła swoje rywalki, ubrane o wiele gustowniej i dużo bardziej bogato niż ona, ogarnęło ją przerażenie. Dziewczynki miały na nogach szpilki, na głowach wyszukane fryzury, uszyte przez krawcowe sukienki, a rodzice tkwili w garderobie, denerwując się konkursem bardziej od swoich córek. Teresa była sama, wodziła wzrokiem po błyszczących żakietach i bolerkach, kryjących nagość ramion dziewczynek. „Kto cię tak ubrał?” – zapytała jedna z nich, lustrując Teresę wzrokiem. „A to nie jest przypadkiem sukienka, którą moja siostra oddała dla biednych?”. Kilka minut przed rozpoczęciem konkursu za kulisy weszła prezenterka. Mijając Teresę, zmyliła krok. „Ale ty jesteś śliczna!” – wykrzyknęła zdumiona. Gdyby Teresa potrafiła zmusić teraz usta do uśmiechu, roześmiałaby się na całe gardło na wspomnienie spojrzeń innych dziewczynek, gdy usłyszały te słowa. Kopciuszek zmienił się w królewnę. Kiedy nastąpiła jej kolej, szła po scenie jak modelka, oświetlona blaskiem reflektorów, krokiem, którego wyuczyła się przed telewizorem, katując kasetę wideo z nagraniem pokazu mody z Paryża. Jedną rękę trzymała na biodrze i starała się iść po prostej kresce, jaką sobie wyobraziła. Głowa wysoko, plecy proste, na ustach utrzymywała uśmiech, pukle jasnych loków otaczały jej twarz, a kolorowe reflektory rozświetlały skórę. – Nagrodzili mnie – wyszeptała teraz. – P...powiedzieli... – Spróbowała zmienić ton, naśladując prezentera, który wręczył jej nagrodę: – A miss nastolatek tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego ósmego roku zostaje Teresa Tomaszewska! Słowa wypadły z jej ust ciche, jak wypuszczony głośno oddech. W pamięci miała huk braw, zawiedzione spojrzenia rywalek i radość, rozpierającą wówczas jej serce. Czas się rwał. Budziła się w górskiej kwaterze z myślą, że jest ranek, ale głosy z zewnątrz uświadamiały jej, że dochodzi południe albo wieczór. Było jej niedobrze, bolała ją głowa. Leki jednak zadziałały. Wiedziała, że musi się umyć, zmienić koszulę i zająć się mną, ale wszystko było takie trudne. Codziennie łykała tabletki, które jej dawałam, aż poczuła się na tyle silna, by samodzielnie dojść do łazienki. Tam wsparła się ciężko o umywalkę, ale wciąż bała się spojrzeć w lustro. Ogarnęło ją absurdalne wrażenie, że jeśli to zrobi, zobaczy nie siebie, tylko swoją matkę. – Skąd miałaś pieniądze? – zapytała w pokoju, przeglądając kalendarz, na którym czas pouciekał tak, jakby czarodziej pstryknął palcami. – Wzięłam z twojego portfela. Musiałam... – Ile? – Niedużo, kilkanaście złotych. Ale kupiłam też leki i... – Ile nam z...zostało? Nabrałam głęboko tchu. – Nie okłamuj mnie, Agata. Powiedz, ile zostało. Oblizałam usta i odpowiedziałam wystraszonym głosem:
– Mało. – Do kiedy m...mamy opłaconą kwaterę? – Do poniedziałku. Zmusiła się, żeby spojrzeć za okno, na błoto wysychające w słońcu. – Dzwoniłaś do babci? – Poczuła lęk. – Nie. Wypuściła z ulgą powietrze. Na moim nadgarstku zauważyła srebrną bransoletkę, na której pobrzękiwały jakieś świecidełka. – Co to t…takiego? – zapytała, już czując, że wcale nie chce znać odpowiedzi. – To? – Uniosłam rękę. – Amulet na szczęście. Ma mnie chronić. Nie zadała pytania, ile kosztował i kto go kupił. – Mówiłaś, że to ważne – dodałam. Odpięłam bransoletkę, żeby jej pokazać. Ciężkie srebro, a na nim wiele srebrnych zawieszek. – Nie powiedziałaś mi, co to za symbol? – Dotknęłam grawerunku zawieszki, która przypominała oko. – Oko Horusa. – Teresa zważyła ją w dłoni. – O...odbija złe spojrzenie, chroni przed złymi ludźmi i nieszczęściem. Boże, nawet mi nie mów, ile kosz...sztowała. Najchętniej ukryłaby twarz w dłoniach. Nie zrobiła tego tylko z mojego powodu. Chociaż dzielnie odpowiadałam na wszystkie pytania, w oczach miałam strach. – P…pomożesz mi? – zapytała, próbując się pozbierać. – Trzęsą mi się ręce, ale jeśli mnie umalujesz, to pójdę do m...miasta i spróbuję to oddać. Rozejrzę się też za jakimiś ogłoszeniami o pracy, może coś się znajdzie. Z kosmetyczki wyjęłam szminkę i przytknęłam do jej warg. Pomyślała o moich ustach, o tym, jak łatwo było malować młodą, napiętą skórę. Jej wargi lekko się zmarszczyły, kiedy przeciągnęła po nich szminką. Kiedyś było inaczej. Wcześniej pasował jej każdy kolor szminki, wargi były pełne i przyciągały wzrok mężczyzn. Teraz ludzie częściej patrzyli jej w oczy, a na usta spoglądali tylko przelotnie. Dzisiaj nie byłaby w stanie ściągnąć na siebie żadnych spojrzeń. W lustrze patrzyła, jak rozdzielam jej włosy na trzy i splatam z nich dobierany warkocz. Pomogłam jej włożyć sukienkę, zasunęłam długi zamek na plecach, a Teresa zapytała, czy przyniosłabym jedną tabletkę. – Jasne. Kiedy mnie nie było, zmusiła się, żeby wyjść na balkon. Słońce ją raziło, namacała ręką leżak. – Twoje lekarstwo. – Otworzyłam dłoń, na której leżała tabletka. Usiadłam na drugim leżaku. Mijały chwile w słońcu, z niebieskim niebem nad nami i pniem sosny pomiędzy leżakami. Teresa czuła, jak ciążą jej powieki, jaka jest senna i zmęczona, chociaż dopiero co wstała. Próbowała przygotować się na to, co będzie dalej: musi zejść po schodach, otworzyć furtkę i wmieszać się w tłum ludzi. Spojrzała w dół, na zalaną słońcem ulicę. Wydała jej się kolorowa, hałaśliwa. Pod kocem poruszyła nogami. Dawno temu każdy centymetr ciała wydawał się ważny i wart zadbania. Dzisiaj miała wrażenie, że nikomu nie będzie się podobać, nawet jeśli włoży swoje najładniejsze buty i najkrótszą sukienkę. Zmusiła się, żeby na mnie spojrzeć. – K...kochanie, czy j...jutro też mi pomożesz? – zapytała z uśmiechem, który miał pokryć strach. Jutro umaluje się tak, jak to robi od lat: czerwona szminka i czarne kreski tuszu na powiekach. Włoży dobrze dopasowaną sukienkę, do tego buty na szpilkach. Zrobi tak rewelacyjne wrażenie na ludziach, że pierwszy lepszy szef ją zatrudni. Ale to jutro. Nie dzisiaj. Dzisiaj brakowało jej sił i nie wyglądała dość
atrakcyjnie.
5 Środa, godzina 09:33 Martwy kruk wciąż leży w śniegu koło szopy, a Teresa patrzy na niego z okna kuchni. Wiatr napiera na szybę, w radiu zapowiadają obfite opady śniegu i wynikające z tego problemy z komunikacją. Zagrożenie lawinowe trzeciego stopnia, zamknięto szlaki turystyczne, turyści są proszeni o pozostanie w miastach. Poddaje się złudzeniu, że stoi w przeciągu, że dom się kołysze wraz z wiatrem. Ktoś dotyka jej ramienia. Odwraca się i widzi mnie. Mam wilgotną, siną z zimna skórę. We włosach szron. Filiżanka wypada Teresie z palców i rozpryskuje się po kuchni. Zanim schyli się po szmatę, dzwoni telefon. – Pani Teresa Tomaszewska? – pyta mężczyzna na linii. Wyjaśnia, że dzwoni z komisariatu policji, że stało się coś złego. – Przywieziono tu moje dziecko – zwraca się do dziewczyny, która obsługuje recepcję w szpitalu. – Podobno została znaleziona w górach. – Ogląda się na okno, za którym widać podnóże gór, częściowo przysłonięte przez spadający śnieg. Przez chwilę patrzy też na wysokiego mężczyznę w korytarzu, trzymającego w ręce czapkę, ale nie rejestruje tego. – Nie powiedziano mi, o co chodzi... M...może mi pani wyjaśnić, co się dzieje? Kobieta wskazuje windę. – Proszę pójść na drugie piętro, na OIOM. Wszystkich informacji udzieli pani lekarz. Ja wiem tylko tyle, że dzisiaj przywieziono wyziębioną, nieprzytomną dziewczynkę, znalezioną na górskiej ścieżce. Dojście na drugie piętro zajmuje Teresie kilka chwil. OIOM jest oddzielony od schodów szklanymi, wahadłowymi drzwiami, które kobieta odpycha jak blokującą ją przeszkodę. Przechodzi jej przez myśl, że szyba powinna mieć rysy, powinna pęknąć, jak na filmach, gdzie umierają kochający nas ludzie. Ale ta tutaj dobrze się trzyma. W Teresie rodzi się więc nadzieja, że może ja też dobrze się trzymam, pomimo że leżę na oddziale intensywnej terapii. W rozpiętym płaszczu, szybkim krokiem, w kozakach na obcasach mija sale. Pielęgniarka zatrzymuje ją pytaniem o ochraniacze na obuwie. – Gdzie jest moja córka? P...podobno została odnaleziona w górach dzisiaj rano... – przerywa jej Teresa. Pielęgniarka tłumaczy, że obecnie znajduję się na sali operacyjnej, mój stan jest ciężki, ale ona nie czuje się kompetentna, żeby wyjaśnić, jak bardzo. – Jakie ma obrażenia? – Być może moja mama pyta o to drugi albo trzeci raz, skoro pielęgniarka zaczyna wyglądać na poirytowaną. – Musi pani rozmawiać z lekarzem. Wiem tylko, że trzeba się liczyć z najgorszym. Czy mam kogoś zawiadomić? Proszę pani, mogę jakoś pomóc? Może zawiadomię ojca? Jak się nazywa? Ale Teresa już jej nie słucha. Czuje się jak w jednym z tych snów, gdzie śpiący nie ma możliwości
wydostania się z dramatycznej sytuacji, na przykład próbuje biec, lecz jego nogi poruszają się w miejscu. – Proszę podać mi imię – naciska pielęgniarka. – Jakie imię? – Teresa marszczy brwi, podnosi na nią wystraszone oczy. – Ojca. – Radek. Pielęgniarka notuje na pustym opakowaniu od bandażu. – Radek i jak dalej? Ktoś się do nich zbliża. To znowu tamten mężczyzna, którego mama widziała w holu koło recepcji: wysoki, w kożuchu sięgającym kolan i z wełnianą czapką w ręce. Patrzy, jakby wiedział, kim Teresa jest i co przeżywa, więc do niego kieruje kolejne słowa: – Nie wiem, co robić – mówi. – Pomylili się, p...powiedzieli najpierw, że miała wypadek, a teraz twierdzą, że umiera. Mężczyzna łapie ją za łokieć i kieruje do krzesła. Sadza Teresę w chwili, gdy uginają się pod nią nogi. Teresa kryje twarz w dłoniach. Ma wrażenie, że jej głowa waży tonę. Siedząc blisko Teresy, Aleksander przygląda się bransoletce, którą kobieta przed chwilą wsunęła na nadgarstek i z której zwisają metalowe, srebrne zawieszki. Aleksandrowi przypomina się, że widywał takie ozdoby na nadgarstkach nastolatek, a jego bratanek, Gustaw, wyjaśnił, że to najlepszy prezent dla dziewczyny, panienki podobno je uwielbiają, ponieważ zawieszki można samodzielnie dobierać, kierując się znakami zodiaku, imionami albo innymi symbolami, które dla nastolatek mają duże znaczenie. Teresa jednak nie jest nastolatką, więc Aleksander zakłada, że to moja bransoletka. Na jednej zawieszce zauważa jakiś symbol, na innej imię, którego jednak nie udaje mu się odczytać. Ogląda się w stronę schodów, w nadziei, że zaraz zjawi się Anna, ale dziennikarka nie dotarła jeszcze do szpitala. Rzuca więc pierwsze pytanie, jakie Anna powinna zadać Teresie: – Co to za symbol? – Który? – Ten. – Aleksander wskazuje wygrawerowaną postać. – Wodnik. – Twój znak zodiaku? Teresa kręci głową. – M...mojej córki. – Opuszcza wzrok i przesuwa opuszką po grawerunku. – Urodziła się w lutym? – Dziesiątego. Aleksander wyjmuje z kieszeni telefon, ale ciągle nie ma połączenia od Anny. – Dlaczego ją nosisz? – pyta. Teresa jeszcze przez chwilę obraca zawieszkę, a potem podnosi głowę i patrzy na Aleksandra uważniej. Widzi mężczyznę, prawdopodobnie jej rówieśnika, który jednak ubiera się i wygląda jak nastolatek. Przesuwa wzrokiem od jednego jego oka do drugiego, spogląda na wilgotne kosmyki włosów, zaczerwienione od mrozu policzki. – Zostawiła ją w d...domu – odpowiada. – Nosiła ją cały czas, a akurat dzisiaj zostawiła przy łóżku. Znowu pochyla głowę, wbija spojrzenie w bransoletkę. Mróz zaróżowił jej skórę wokół nosa i ust. Aleksander widzi w niej jakąś dziecięcą delikatność, kruchość, która sprawia, że odczuwa pokusę skłamania, zapewnienia Teresy, że wszystko będzie dobrze. Opowiesz mi?, chce zapytać. W holu pojawia się jednak dwóch mundurowych; zmierzają prosto do Teresy.
– Teresa Tomaszewska? – pyta jeden. – Chciałbym zadać pani kilka pytań. Proszę pójść z nami. Mama podnosi się z krzesła z głośnym szuraniem. – Nie opuszczę szpitala – oponuje. – Muszę być blisko córki. Ona... nie jest z nią dobrze. Lekarze jeszcze nic mi nie p...powiedzieli, jest na sali operacyjnej. – W porządku, porozmawiamy tam. – Mundurowy wskazuje fragment korytarza, gdzie znajduje się okno. Odchodzą, a Aleksander spogląda za nimi z ciekawością. Z miejsca, w którym siedzi, docierają do niego tylko fragmenty pytań. – ...ostatni raz córkę?... – pyta policjant. – ...w domu – odpowiada Teresa. – ...ście z domu razem? – ...nie... Aleksander stara się w to nie angażować. To nie jego działka. Przyszedł sfotografować mnie do artykułu, a o resztę powinna zadbać Anna. Ale Anna właśnie dzwoni, o czym telefon powiadamia go wibracją. – Nie dam rady dojechać... rozmawiaj z nią – tłumaczy chaotycznie. – Jeśli mi się uda, dojadę do was potem, ale niczego nie obiecuję. Szlag by to wszystko trafił! – Co znaczy, że nie obiecujesz? Przecież to twój temat, jechałaś za mną. Gdzie jesteś? – Miałam stłuczkę. Wyobrażasz sobie? – Kiedy? – Zaraz po tym, jak wjechaliśmy do miasta. Skręciłeś, a we mnie przywalił samochód... kurde, wszystko przez te nieodśnieżone drogi! Niech to diabli! Powinien spytać, czy nic jej się nie stało, ale zamiast tego rzuca z nagłą złością: – Chyba żartujesz. Bierz taksówkę i przyjeżdżaj! Nie będę odwalał za ciebie roboty!... – Nie dam rady, powiedziałam, że nie mogę... mam rozpieprzony wóz i czekam na pomoc techniczną... W samochodzie, który we mnie walnął, było jakieś dziecko i rodzice go nie zapięli w krzesełku, więc teraz nie wiadomo, czy nie ma jakichś obrażeń i czy nie będzie z tego chryi. Zaraz przyjedzie karetka! Jego matka histeryzuje... wpadłam po uszy w szambo! W dodatku nie wiem, ile to wszystko potrwa, a opiekunkę do dziecka mam opłaconą tylko do szesnastej! Do Aleksandra dociera melodyjny dźwięk, zapowiadający przyjazd windy, a potem szybkie, męskie kroki. Ktoś mówi: – Komisarz... Więc Aleksander rzuca na odczepnego do słuchawki: – Dobrze, zajmę się tym – i się rozłącza. – Pani Tereso, to jest komisarz Wiktor Zalewski. – Mundurowy przedstawia jej mężczyznę, który właśnie nadszedł od strony windy. Teresa wciąż obraca na dłoni bransoletkę z brzęczącymi zawieszkami. Przestaje, dopiero kiedy komisarz wyciąga do niej rękę. – Jak się pani czuje? – pyta, a ona spogląda na jego dłoń o zadbanych, równo przyciętych paznokciach i obejmuje się ramionami, zamiast ją uścisnąć. – Może pani coś przynieść? – Komisarz, niezrażony, przysuwa sobie krzesło i ciągnie drugie dla niej. – Nic nie chcę. – Teresa potrząsa głową. – Już t...to mówiłam. – Wiem, że jest pani zdenerwowana, ale musimy działać szybko. Każda chwila się liczy i może się okazać bezcenna, a ja mam strasznie mało wiadomości o tym, co się stało pani córce. Im szybciej zadziałamy, tym szybciej zrobimy coś dobrego. Przekazano mi opis zdarzenia, w którym turystka znalazła w górach nieprzytomną dziewczynkę. Z moich informacji wynika, że stało się to o bardzo wczesnej porze.
Czy może mi pani wyjaśnić, co córka robiła w górach nad ranem? Słowo „dziewczyna”, którym operował wcześniej, specjalnie zmienia na „dziewczynka”, żeby Teresa uświadomiła sobie, jak to brzmi. Brzmi źle. Trzynastolatki nie powinny wałęsać się same po górach, nie przy takiej pogodzie, nie nad ranem. – Więc c...coś zróbcie – rzuca Teresa, nie podnosząc wzroku. – D...dlaczego tracicie czas? – Robimy, co możemy, ale byłoby świetnie, gdyby opowiedziała mi pani całą historię po kolei. Może od początku. Chciałbym usłyszeć, kiedy ostatni raz widziała pani córkę. – Skąd wiedzieliście, że ma na imię A...agata? – Głos jej drży. – Bo przecież była nieprzytomna, prawda, kiedy ją znaleziono? Ktoś ją rozpoznał? – Kto miałby ją rozpoznać? Znalazła ją przypadkowa osoba. Agata miała dokumenty w torbie. – Aha... – Teresa przekręca bransoletkę na nadgarstku, zawieszki znowu uderzają o siebie. – Nikt mi jej nie dał. Tej torby. – Na razie ją zabezpieczyliśmy. – Komisarz czuje, jak jego chłodna obojętność zmienia się w irytację. Czy ta kobieta uważa, że policja chce ukraść torbę albo coś ukrywa? Jeszcze powinna stwierdzić teraz, że mimo tego, co się stało, nie jest złą matką. – Nie jestem złą matką – odzywa się szeptem Teresa. – Niech p...pan tego nie robi. – Czego mam nie robić? Kręci głową. – Tego. – Pytałem, kiedy ostatni raz widziała pani córkę? – Przedwczoraj. – Wypada to jakoś rozpaczliwie. Teresa nabiera głośno tchu, jakby zbliżyła się do czegoś, co boli. Zawieszki na bransoletce uderzają o siebie z coraz większą mocą, gdy kręci rzemykiem, jakby chciała go rozerwać. – Wychodziła z domu. – Gdzie szła? – Do szkoły. – Mówi pani o szkole gimnazjalnej? – uściśla komisarz. – Wtedy ostatni raz widziała pani córkę? Przedwczoraj rano? Teresa przytakuje. – Pani z nią nie mieszka? – M...mieszkam. Jasne, że tak! – Mieszkacie razem, ale ostatni raz widziała ją pani dwa dni temu? Więc gdzie córka przebywała przez ostatnie dwa dni? I gdzie była pani? – Nie m...musi się pan tak starać, żeby mi udowodnić, że nawaliłam! – Jej głos staje się ochrypły. – Sama to wiem, do cholery! Staram się, ale nie mam w...wpływu na wszystko! – Proszę się uspokoić i odpowiedzieć na moje pytanie. Gdzie córka była w ciągu ostatnich dwóch dni? – W d...domu. I w szkole. A gdzie miała być? – Jak się okazuje, też w górach. Pani wie, że córka została znaleziona w górach? – Wiem! – Teraz mówi głośno, jakby nie panowała nad emocjami. – Miałam pracę na popołudnie, więc w...widziałam, jak wychodziła do szkoły. Pracowałam do rana, jak wróciłam do domu, jej już nie było. B...była w szkole. Potem znowu się rozminęłyśmy, pracowałam też drugiej nocy. Dzisiaj rano myślałam, że poszła do szkoły, że znowu się minęłyśmy... – Mruga, jakby strzepywała z rzęs jakiś obraz. Zawieszki brzęczą, uderzają o siebie. – Muszę pracować. Zarabiać. Wiem, jak to wygląda dla pana i panu podobnych. Widzi mnie pan i pewnie myśli, że powinnam zajmować się dzi...dzieckiem, ale tak się składa, że robię tysiąc rzeczy, p...ponieważ nikt mnie w nich nie wyręczy! Sz...szufladkuje pan ludzi, a nie ma o niczym pojęcia! Pan nie zna ani mnie, ani mojej córki!
6 Środa, godzina 10:59 – Więc dzisiaj w nocy pani pracowała? Teresa pociera palcami oczy, jakby już nic ją nie obchodziło, że rano je umalowała. – Tak. Przecież panu p...powiedziałam. Nie słyszał p...pan? Zalewski ma wrażenie, że przeszła na drugą stronę barykady i stała się jego wrogiem. Na razie jednak komisarz nie czuje potrzeby odwrócenia tej sytuacji. – Gdzie pani pracuje? – U Dawida Marciniaka. – Teresa pochyla głowę a on dostrzega przedziałek na środku, gdzie między złotymi lokami widać ciemne włosy. – To r...restauracja. – Wiem, gdzie jest. Czy Marciniak potwierdzi pani słowa? Kobieta spogląda w okno, za którym wciąż intensywnie sypie śnieg. Głęboko nabiera tchu, jakby brakowało jej powietrza. Kręci głową. – Nie wiem, co zrobi Dawid. – Ale była pani w pracy? Teresa patrzy na niego bezradnie. – Pan nie s...słyszy, co mówię? – Słyszę, ale nie otrzymuję precyzyjnych odpowiedzi. – Bo nie umiem być p...precyzyjna! – Ona znowu podnosi głos. – Chcę być przy c...córce, a pan mnie tu trzyma! Czy j...jestem o coś oskarżona? Dlaczego tracimy czas?! Komisarz spogląda na mundurowych, którzy wymieniają się spojrzeniami. – Kontaktowała się pani z córką w ciągu ostatnich dwóch dni? Telefonowała pani do niej albo esemesowała?... – Urywa, ponieważ włącza się radio. Na linii słyszy informację, że w centrum miasta wydarzył się wypadek. Jakieś dziecko zostało ranne, ponieważ matka nie przypięła go do fotelika. Zalewski słucha wpatrzony w Teresę, która przez cały ten czas nerwowo kołysze bransoletką. – Więc jak było z tym kontaktem? – rzuca, kiedy radio milknie. Teresa głośno wypuszcza oddech. – T...tak. – Tak co? Dzwoniła pani do niej? – T...tak. – Kiedy? – Wczoraj. – Mogę zobaczyć pani telefon? Kobieta kuli ramiona i odpowiada cicho: – Nie zabrałam go z d...domu. Został w kuchni. – Ile razy pani do niej telefonowała? – Nie wiem. Dwa.
– Ile trwała każda rozmowa? Teresa pociera policzki, jakby znajdował się na nich brud albo łzy, ale nie ma tam ani jednego, ani drugiego. – Co odpowiedziała Aneta podczas ostatniej rozmowy? – naciska komisarz. – Agata. – Podnosi na niego wzrok. – M..ma na imię Agata. – Więc co odpowiedziała Agata? Teresa w jednej chwili zaczyna się rozpadać. Mruga, jakby próbowała zapanować nad łzami. – Że cz...czeka w domu. – Wypada to jakoś rozpaczliwie, cicho. – Prosiła, żebym już wracała. – Ale kiedy wróciła pani do domu po pracy, nie było jej u siebie? Mama kręci głową: – Nie. – I nie zdziwiło to pani? – P...pomyślałam, że wyszła do szkoły. Komisarz ma wrażenie, że ta kobieta czegoś mu nie mówi. – Dlaczego pani córka znalazła się w górach nad ranem? – rzuca ostrzej. – Nie wiem. – Teresa chowa twarz w dłoniach i zaczyna płakać. – Pokłóciła się z panią? Jest coś, o czym powinienem wiedzieć? Teresa kołysze się, jakby w ten sposób mogła się pozbyć komisarza i jego głosu. – Czy często się zdarza, że córka jest zupełnie sama przez kilka dni, bez opieki? Pielęgniarka przywozi mnie z sali operacyjnej. Lekarz wyjaśnia Teresie, że mam obrażenia kręgosłupa, ale nie jest w stanie określić, jak poważne, czy po odzyskaniu przytomności będę miała władzę nad swoim ciałem. Wprowadził mnie w śpiączkę farmakologiczną. Obrażenia wskazują, że prawdopodobnie spadłam z wysoka. – Problemem są też odmrożone stopy. Prawdopodobnie dziewczynka spędziła w górach całą noc – wyjaśnia, a mama wpatruje się w niego ze zmarszczonymi brwiami. – Musiała gdzieś się schronić, może w jakiejś grocie, inaczej na pewno by zamarzła. Nie potrafię stwierdzić, jak duże zmiany zaszły w mózgu, obecnie respirator podjął za nią pracę oddechową. Powinna pani mieć świadomość, że stan dziecka jest ciężki. Na korzyść działa fakt, że pacjentka jest młoda, może dzięki temu organizm łatwiej się zregeneruje. Zostawimy ją w śpiączce kilka dni, a potem spróbujemy wybudzić. Poza tym... Poza tym Teresa powinna mieć świadomość, że jeśli nawet odzyskam przytomność, mogę już nie być sobą. – Rozumie pani, co mam na myśli? – dodaje, patrząc jej w oczy. Ona też na niego patrzy, lecz nie reaguje, więc lekarz dodaje: – Uratowaliśmy jej życie, ale dopiero jak wybudzimy ją ze śpiączki, zobaczymy, jak daleko zaszły obrażenia mózgu. Kiedy ustanie zagrożenie życia, będzie można rozmawiać o całej reszcie. – To się nie dzieje n...naprawdę. – Teresa odsuwa się na szerokość korytarza, a lekarz przygląda jej się ze współczuciem. – To nieprawda... chcę cofnąć czas. – Przykro mi. Leżę w pustej sali. Wzrok mamy pada na moją klatkę piersiową, która unosi się, dając złudne wrażenie, że zwyczajnie śpię i zaraz się przebudzę. Twarz mam napuchniętą, głowę obandażowaną, wokół oczu zauważa fioletowe sińce. Widzi moje dłonie, położone na kołdrze. Koniuszki dwóch palców są czarne – to odmrożenie. Najgorzej jednak wyglądają stopy. Lekarz uważa, że może się nie udać ich uratować. Twierdzi, że długo musiałam pozostawać na mrozie bez butów.
– To się nie dzieje naprawdę – powtarza szeptem Teresa. Od chwili, gdy zobaczyła tamtego martwego kruka w ogrodzie, wie, że mnie straci. To ten rodzaj poranka, gdy wszystkie dźwięki zdają się składać w jedno zdanie: „Twoje dziecko nie żyje”. Nie ma możliwości cofnąć czasu, chociaż właśnie to chciałaby zrobić. Cofnąć wszystko tak, jak cofa się film. Cały poranek, noc i wieczór. Tyle że ten zabieg mógłby się okazać niewystarczający i musiałaby się cofać jeszcze dalej i dalej, o całe lata, żeby cokolwiek zmienić. Myśli o tym, jak pierwszy raz wzięłam do ręki szczotkę do włosów i próbowałam ją uczesać. Ile miałam wtedy lat? Pięć? Sześć? – Zostaw, mama jest chora! – zaoponowała babcia i próbowała mnie od niej zabrać. – Mama nie jest teraz sobą. Chodź! Widzi tamtą scenę: patrzy za mną, gdy babcia ciągnie mnie za rękę. – Mama ma dzisiaj brzydkie włosy! – złościłam się. Pozwól jej to zrobić, myślała. Pozwól Agacie mnie uczesać! Ale nie czuła się na siłach, żeby powstrzymać swoją matkę. Na parapecie szpitalnego okna siada ptak. Teresa słyszy stukot jego łapek, kiedy kruk robi kilka kroków. Odleć!, myśli. Zakłada się z Bogiem: jeśli ptak odleci, nie stanie się nic złego, a Bóg podaruje mi kolejną godzinę życia. Wstrzymuje oddech. Czeka. Ptak dostrzega coś w dole i zlatuje z parapetu. – Kim jesteś? – pyta Aleksandra, kiedy spotyka go w holu jakiś czas później, przy automacie z batonikami i gorącymi napojami. – Chodzisz za mną? Jesteś paparazzi? – Czemu mieliby się tobą interesować paparazzi? – odpowiada mężczyzna i Teresa spuszcza wzrok. Skupia się na dłoni, w której trzyma kilka drobnych monet. Pielęgniarka zapytała, czy nie chciałaby napić się kawy, więc właśnie to zrobiła. Przyszła tutaj po kawę, ale teraz traci pewność, czy da radę wrzucić monety do wąskiego otworu w automacie, a potem upić chociaż łyk. – Pomogę ci. – Aleksander bierze od niej pieniądze. – Jaką chcesz? Z mlekiem? Z cukrem? Kiedy umiera dziecko, wszystkie pytania wydają się absurdalne, a odpowiedzi jeszcze głupsze. – Nie wiem, chyba t...tak. – Teresa siada na krześle i obejmuje się rękoma. – Myślałam, że jesteś paparazzi. – Nie jestem. – To dobrze. B...bo nie chcę rozmawiać z dziennikarzami. Teresa wychowała się w dzielnicy Gdyni, na którą składają się jedenastopiętrowe identyczne wieżowce i czteropiętrowe długie bloki. Obejmuje palcami plastikowy, gorący kubek z kawą i myśli o szarych budynkach, stojących jeden przy drugim. Pomiędzy nimi znajdowały się niewielkie place zabaw, zielone kwadraty trawników, przecięte chodnikami. Przymyka powieki i widzi niebo rozpięte nad dachami wieżowców. Mieszkanie jej rodziców znajdowało się na drugim piętrze. Żyły we dwie, z matką, ponieważ ojciec zostawił je, kiedy Teresa miała sześć lat. „Dom kobiet”, żartowała jej matka. „Mężczyźni nie są nam do niczego potrzebni. Mężczyźni to kłopoty”. Pewnie dlatego, że Teresa wychowała się pomiędzy kobiecymi bibelotami, babskim paplaniem i romansami puszczanymi wieczorem na DVD, fascynował ją męski świat. Te wszystkie męskie filmy, słownictwo, którego nie wypadało używać dziewczynom, inne zainteresowania i poglądy. Jako mała dziewczynka rozkładała z koleżankami koc na trawniku pod blokiem i ubierając lalki, obserwowała starszych chłopaków, zajętych kopaniem piłki. Wieczorami przytykała buzię do firanki na oknie
i podsłuchiwała ich rozmowy. Ustawiali się zawsze blisko jej okna, a w nocnej ciszy każde przekleństwo brzmiało głośno jak dzwonek alarmowy. – Dupa spod piątki... – mówili. – Koleś wyciągnął gnata i gada: „Zabiję cię tylko dlatego, że masz tego idiotę za kumpla”... Parsknięcie śmiechem. Zapach papierosów. – Kurwa mać... – Przyłożył mu? – Stchórzył. Miękki fiut. Kiedy miała jedenaście lat, pierwszy raz sięgnęła po kosmetyki mamy, leżące na toaletce z ruchomym lustrem. Pachniały jak perfumy i potem ten zapach kojarzył jej się z dorosłością. Gdy ich dotknęła, ogarnęło ją wrażenie czegoś niezwykłego, tajemnicy, którą miała zaraz odsłonić. Nabrała na pędzelek brokatowy niebieski cień do powiek i patrzyła w lustrze, jak kosmetyk zostawia ślad na jej powiece. Umalowane oczy wydawały się duże, a twarz nabrała wyrazu, którego nigdy wcześniej u siebie nie widziała. – Mój Boże, coś ty zrobiła? – załamała ręce matka, kiedy weszła do pokoju. – Matko Boska, zmyj to! Szybko! – Czemu, c...co zrobiłam? – Teresa ze zdziwieniem sięgnęła po wacik. Matka wylała na wacik mleczko do demakijażu i starła wszystko, co dziewczynka nałożyła tak starannie. – Nie rób tego więcej! – powiedziała stanowczym głosem i wsunęła palce pod brodę córki, zmuszając ją do uniesienia głowy. – Makijaż ma zdobić kobietę, a nie robić z niej Bóg wie czego. Jesteś za mała, żeby się malować. Jak będziesz starsza, nauczę cię rozsądnie korzystać z kosmetyków. Ale na to jeszcze masz czas.
7 Dzieciństwo Teresy przypominało nieustanną zabawę. Wystarczyło, że wyszła przed wieżowiec i już otaczały ją inne dziewczynki. Rozciągały gumę do grania między drabinkami a huśtawkami i zaczynały odliczać: – Najpierw jedynki, teraz dwójki... Teresa potrafiła skoczyć „szyjkę” i „rączki”, więc każda koleżanka chciała być z nią w parze. Jej przyjaciółką była Klara: drobna dziewczynka o wiecznie podkrążonych oczach i cienkich włosach, które nosiła związane w chudą kitkę. – Tereska to deska, z przodu deska, z tyłu deska, z przodu plecy, z tyłu plecy, Pan Bóg stworzył ją dla hecy! – żartowała, siadając obok mojej mamy na krawężniku. Wyciągała chude nogi, a Teresa widziała jej poobijane kolana, ugryzienia komarów na skórze i duży klucz, który odznaczał się pod koszulką, między płaskimi piersiami Klary. Żeby zakryć rozłażącą się po osiedlu szarość drugiej połowy lat osiemdziesiątych, Teresa zabierała z domu pudełko kolorowej kredy. Spod rąk jej i Klary na nierównych płytach chodnika wyrastał świat kwiatów, słońc, chmur i zwierząt. – Dzi...dzisiaj jest p...piątek, m...możemy iść do kina! – Podrzuciła w dłoni monetę, którą dostała od mamy. Kino było jak prezent. Pachniało kurzem, a jego podłoga skrzyła się, jakby ktoś posypał ją drobinkami srebra. Teresa i Klara z zapartym tchem oglądały plakaty rozwieszone w długim korytarzu. Za szybami śliczne dziewczyny z Hollywood mrużyły żartobliwie oczy albo przesyłały im uśmiechy, a kiedy obie koleżanki siadały już w fotelach na sali kinowej, zgasły światła, a kurtyna rozchyliła się na boki, Teresa aż wstrzymywała oddech, przekonana, że uczestniczy w magicznym spektaklu. W domu wkładała czarne eleganckie szpilki, w których mama chodziła tylko w niedzielę do kościoła, z ramion spuszczała lisi futrzany kołnierz i siadała przy biurku, gdzie Klara wycinała zdjęcia modelek z kolorowego magazynu. Większości z nich nie znały. Zachłystywały się jednak ich urodą i ubraniami, sprawiało im niewysłowioną przyjemność, kiedy nożyczkami okrawały im ciała i dowolnie łączyły z korpusami innych modelek, tworząc kobietę idealną. – Jak dorosnę, też będę taka – stwierdziła kiedyś Teresa, wygładzając palcami zdjęcie dziewczyny w wieczorowej sukience. Starannie przeciągnęła po nim klejem i włożyła do zeszytu. Klara w swoim zeszycie nakleiła kobietę rozebraną do bielizny. – To musi być fajne, one tylko ciągle robią sobie zdjęcia – mruknęła, dociskając fotkę pięścią, żeby dobrze się przykleiła. Do szóstego roku życia Teresa czuła się szczególnie związana z tatą. Układał ją do snu, a potem siedział w nogach łóżka, opowiadając bajki o wymyślonym przez siebie kocie, który wlazł na drzewo i nie umiał zejść, głośno miauczał i czekał na strażaków, jadących przez całe miasto, by go ściągnąć. Teresa lubiła wtulać się w jego ramiona, odnajdywała spokój, gdy zasypiała z głową na kolanach ojca albo gdy w nocy wsuwała się do jego łóżka. Tata przynosił dla niej drobiazgi, były wśród nich pachnące gumki
do wycierania, małe stworki z gumowego tworzywa, spinki do włosów z biedronkami i motylkami. Kiedy się wyprowadził, matka Teresy ciągle płakała. Płakała tak rozpaczliwie, że dziewczynka czasem miała wrażenie, jakby drżała cała ściana, dzieląca ich pokoje. – I co my teraz zrobimy? – powtarzała, patrząc na córkę zapuchniętymi oczami. – On nie będzie płacił alimentów! Znam go! Co mam teraz zrobić? W dni, kiedy mama płakała, Teresa miała wrażenie, że dom umiera. W pokoju, gdzie dawniej mieszkał tata, a który teraz stał pusty, piętrzyło się tak wiele puszek po piwie, że Teresa musiała wynosić je na dwa razy. Po mamie natomiast przybywało talerzy i garnków w zlewie w kuchni. Teresa czasem zapuszczała się tam, odkręcała kran i próbowała zmyć najgorszy brud z naczyń, ale jej się nie udawało. Musiałaby zanurzyć w garnkach ręce i mocno trzeć, lecz zaschnięte jedzenie wyglądało obrzydliwie i nie miała najmniejszej ochoty go dotykać. – I co my teraz zrobimy? – powtarzała mama, bezradnie uderzając się zaciśniętymi w pięści rękami po udach. – Z jednej pensji będziemy żyć? Co mam robić? Ale przecież tatuś nie umarł, myślała Teresa. Uchylała drzwi do pokoju, a w środku jeszcze nim pachniało. Wolała nie otwierać szafek, ponieważ to one, pustką półek, krzyczały o odejściu ojca. Poruszała się więc po pokoju tak, żeby niczego nie zmieniać. Wsuwała palce w głęboki kurz, pokrywający meble, siadała na kanapie, na której znajdowały się plamy po piwie, i dawała się oszukać, że tata zaraz wróci. Osiedle, gdzie mieszkała, dopiero powstawało: szare wieżowce wyrastały jedne przy drugich, aż po horyzont. Dalej znajdowały się zielone łąki, gigantyczny parking, na którym wystawiano samochody na sprzedaż i którego strzegł duży, hałaśliwy pies. Z ziemi wyrastał komin, tak wysoki, że niemal dotykał chmur. W złe dni, kiedy mama ciągle o wszystko krzyczała: „Jesteś tak leniwa, że nie chce ci się nawet ruszyć z tego fotela przed telewizorem i pomóc mi przy obiedzie albo chociaż posprzątać swój pokój! Myślisz, że wszystko za ciebie zrobię?” – w takie dni Teresa wyobrażała sobie, że czarny dym, idący z komina, oznacza, że w środku palą się grzechy mieszkańców dzielnicy i zaraz świat wróci do dawnego, szczęśliwego stanu. Kiedy matka zasiadała za maszyną do szycia, żeby przerabiać ubrania klientów, Teresa wymykała się na dwór z Klarą. Na czarnym trzepaku wisiały głowami w dół, jak nietoperze, licząc, która wytrzyma dłużej. – Wygrałam! – przechwalała się Klara. – Nieprawda, ja wygrałam! – złościła się Teresa. Na niebie w tym czasie dym zmieniał się z czarnego w szary, a potem siwy, by pod wieczór stać się czysty jak śnieżnobiałe obłoki. W inne dni zaszywały się na „budowie” nowo powstającego, dwupiętrowego centrum handlowego. Zastygło w połowie prac, z wylanymi z betonu schodami, bez barierek, z przestrzeniami wydzielonymi na biura, którym jednak brakowało okien i drzwi. Ileż tam było zakamarków, gdzie Teresa i Klara mogły się bawić! Znały każde miejsce, nawet te fragmenty, z których wystawały długie kable i druty, więc biegając, nigdy się nie potykały. Bawiły się w fotomodelki. – Dostanie pani milion złotych za te zdjęcia. – Klara często udawała postaci męskie, co dobrze jej wychodziło. Teresa wolała odgrywać kobiety. – Milion złotych? – powtórzyła, układając dłoń na sercu, jakby ją rozbolało. – Potrzebuję miliarda, żeby kupić nowy d...dom! Sprzedawca z kiosku podarował im nadmuchany balon, usiadły więc na schodach na „budowie” i przyczepiły do niego kartkę papieru. Zamierzały napisać wiadomość tacie Klary, który nie żył od roku.
Kolorowymi pisakami Klara narysowała tulipany, sądząc, że to ukochane kwiaty ojca, skoro mama Klary woziła je zawsze na grób męża. – Ty też się podpisz – zwróciła się do Teresy. – W końcu jesteśmy przyjaciółkami od serca. Tata powinien o tym wiedzieć. Przyczepiły kartkę do balonu i posłały go w niebo, a potem obserwowały, jak kołysał się między chmurami, coraz wyżej i wyżej. Wiatr pchnął go w stronę słupów elektrycznych, więc wstrzymały oddechy. Na szczęście drugi poryw wiatru pchnął balon w lewo i wtedy bez żadnych przeszkód poszybował tak daleko, że stał się mały jak kropka. Garaż, w którym przesiadywał tata Teresy, należał do mechanika samochodowego o imieniu Mietek. W środku śmierdziało olejem i benzyną, nad kanałem zawsze stał jakiś na wpół rozebrany samochód, mężczyźni rozdzielali piwo i cały dzień rozmawiali: o polityce, życiu, złych żonach, remontach, przy których niemal każdy z nich pracował. Teresa przybiegała tam prawie codziennie, siadała obok taty i obserwowała zgromadzonych mężczyzn. W półmroku błyskały zęby i braki w zębach, świeciły się nosy i duże, czerwone dłonie, a światło wpadające przez małe kwadratowe okna kołysało się na butelkach piwa. – A żeby pierdolnęło! – Kolega taty złapał się za głowę. – Proszę ja ciebie, to się patrzeć na tą telewizję nie da! – Bo to złodzieje wszystko są! – odpowiedział inny mężczyzna, machając dłonią zaciśniętą w pięść. – Tylko im pieniądze dawać! Tylko u żłobu stać! Tata uśmiechał się w senny sposób, który oznaczał, że już wypił kilka piw. Mama Teresy strasznie się o to denerwowała, kiedy jeszcze mieszkali razem, ale Teresa w jakiś sposób lubiła ten jego senny uśmiech, ponieważ oznaczał, że tata jest szczęśliwy. Piwo znikało w jego gardle tak szybko, że nawet nie zorientowała się kiedy. Wtedy sięgał po następne. Kapslem o kapsel podważał i już butelka była otwarta. Mietek natomiast potrafił otworzyć piwo oczodołem, z czego był znany w okolicy. – Patrzy ta twoja dziewucha? – zażartował kiedyś. – Sztuczkę ci pokażę! E, Tereska, patrz no tutaj! Teresa zasłoniła oczy, przerażona myślą, że sztuczka się nie powiedzie i zamiast otwartej butelki spod kapsla wypłynie oko. – Daj jej święty spokój! – Tata klepnął ją po kolanie. – A ty, Terenia, otwórz oczy i nie bądź takim stracholcem. Wszystkiego się boisz! Trzęsiesz się jak mysz pod miotłą! – To ja już pójdę. – Teresa czuła, że impreza przechodzi w etap, kiedy lepiej wyjść. Głosy mężczyzn brzmiały o wiele za głośno, za wiele padało „kurw” i „pierdolę”. – No, a co u matki? – Tata dźwignął się z krzesła i wyszedł z nią. W blasku słońca wyglądał jak ktoś wyjęty z innej sceny, jakby przestał już pasować do świata poza garażem. Teresa spróbowała sobie przypomnieć, jak to było, kiedy mieszkał w domu, na której kanapie siadał, który fotel był jego ulubionym, ale nie potrafiła. Tata zlał się z garażem i już nie umiała przenieść go do innego pleneru. – Mama ma teraz d...dużo pracy. Ciągle coś szyje i przerabia – odpowiedziała. – To pewnie dobrze zarabia? Teresa wzruszyła ramionami. – Chyba nie bardzo. – Przestąpiła z nogi na nogę. – To idź i pomagaj mamie! Ostatni uśmiech, jego szorstka dłoń na policzku Teresy i w końcu świat poza garażem. Świat domów i wieżowców, rodzin, które mieszkały w swoich M3 i chociaż niekiedy ludzie wrzeszczeli na siebie tak głośno, że słyszała ich, idąc chodnikiem, to przecież żyli razem i razem zajmowali się swoimi dziećmi.
I nikt od nikogo nie odchodził.
8 W wieku trzynastu lat Teresa miała wrażenie, że spadła z niej skóra, pod którą do tej pory była schowana. Zaokrągliły jej się piersi i biodra, wyraźnie zaznaczyło się wcięcie w talii i chociaż nadal nosiła dziecięce ubrania, ludzie nagle zaczęli ją zauważać. – Wyrośnie na aktorkę albo modelkę! – śmiał się ojciec. – Kiedy masz syna, musisz pilnować tylko jego, kiedy masz córkę, pilnujesz całego miasta! – odpowiadali wesoło koledzy taty. W kąpieli w wannie przykrywała rękami piersi i czuła, że wypełniają już niemal całe dłonie. – Jak tak dalej pójdzie, to będę musiała kupić ci stanik, chociaż nie powinnaś jeszcze nosić go przez kilka lat! – Mama przyglądała jej się zdziwiona. – Wygląda jak mała miss! – rozpływały się w komplementach sąsiadki. Nawet najstarsi chłopcy, którzy pod klatką godzinami palili papierosy i pili piwo, kiwając się na płocie ogródka, nie spuszczali oczu z Teresy. – E, mała! – zawołał kiedyś jeden z nich. – Nie chcesz tu z nami posiedzieć? Teresa akurat robiła koło na rowerze, ubrana w krótkie spodenki i falbaniasty top. Kiedy chłopak zawołał, uniosła zdziwione oczy spod platynowych loków, opadających jej na czoło. – Tak, do ciebie mówię! – Chłopak kiwnął ręką. Zrobiła drugie kółko i znowu na niego popatrzyła. – Ej, niemowa, język ci odjęło? Jeśli się odezwie, zacznie się jąkać, więc tylko się uśmiechnęła, a chłopacy patrzyli na nią tak, jak czasem ludzie patrzą w słońce, które ich oślepia. Specjalnie dla nich zrobiła więc trzecie kółko i w końcu oderwała spoconą z nerwów dłoń od kierownicy i pomachała. W roku dwutysięcznym Teresa miała już siedemnaście lat. Platynowe loki nosiła ścięte do szczęk, usta smarowała bezbarwnym błyszczykiem, a nogi wydłużała optycznie, wkładając buty na koturnach jak w latach sześćdziesiątych. Tamtego dnia, o którym chcę opowiedzieć, słońce wisiało nad Gdynią, rozgrzewając ulice, place i dachy i odbijało się w okiennych szybach. W ogródkach kwitły prymulki i stokrotki. Teresa weszła właśnie w cień, rzucany przez wieżowiec, kiedy za jej plecami rozległ się schrypnięty głos: – Terenia! Na chodniku stał tata i w świetle słońca, w brudnych ciuchach, z rękami ubabranymi smarem, wyglądał jak bezdomny. – Cz...cześć. – Natychmiast do niego podeszła. – Tato, co tu r...robisz? – Masz kilka groszy dla staruszka? – Uchylił kapelusza. – Daj, nie bądź taka! – Wyciągnął do niej prosząco rękę. Teresa popatrzyła na tę dłoń, potem na niego. – Bo bez wypicia dziś nie ma życia, gdy każdy zmartwień pod dostatkiem ma... – zaśpiewał, a wokół unosiła się woń piwa. – Daj, córuś, przecież nie odmówisz tatusiowi!
W pośpiechu wyłuskała z portfela kilka drobnych monet, które zabrał jej łapczywie. Jego twarde, brudne palce musnęły jej miękką, rozgrzaną dłoń. – Zuch dziewczyna – pochwalił, głaszcząc ją po włosach. – Moja mała. Ciągle stała na chodniku, kiedy tanecznym krokiem minął klatkę schodową, w której dawniej mieszkał z Teresą i matką, uchylił kapelusza przed dwiema sąsiadkami, które rozmawiały, trzymając w rękach ciężkie siatki, i poszedł do sklepu spożywczego. Stała w bezruchu, czując, jakby nogi wrosły jej w asfalt. Dobiegł ją szept jednej z sąsiadek: – Co za nieszczęście!... A potem głośne stwierdzenie drugiej kobiety: – Dawanie pieniędzy na piwo nie jest rozwiązaniem! Wtedy drgnęła, jakby obudziła się z długiego snu. Na ramię zarzuciła torbę i pobiegła w dół osiedla, na przystanek, nerwowo spoglądając w stronę świeżo wybudowanej estakady, czy już nadjeżdża autobus. Klara czekała na nią na dworcu. Tylko w niewielkim stopniu przypominała tamtą dziewczynkę ze strupami na kolanach i cienką kitką włosów. Farbowała się na czarno, więc wydawały się gęste i dwiema falami, niczym kotarami, otaczały bladą, jakby nietkniętą słońcem twarz i podcienione oczy, które Klara niemal bez przerwy ukrywała pod okularami przeciwsłonecznymi. Była chuda jak w dzieciństwie, nosiła więc krótkie spódniczki i bluzki, które opinały cienką talię, ale chłopcom podobała się jej figura, chociaż przylgnęła do niej ksywa „Szparag”. Tego dnia z nieba lał się żar, a Klara, której wiecznie było zimno, miała na sobie cienki, ciemny sweter. Przestępując z nogi na nogę, nerwowo spoglądała spod czarnych szkieł okularów na drzwi autobusu, z których właśnie wysiadła Teresa. Kiedy koleżanka była już blisko, zawołała wesoło: – Hej, hej! – Na powitanie pocałowała Teresę w policzek. – Chodź! Zamknęły się w ciasnej dworcowej łazience. Rzuciły torby na podłogę, tenisówki zmieniły na szpilki, upchnęły do toreb wierzchnie okrycia. Klara wysypała do umywalki kosmetyki: błyszczące cienie do oczu, szminki, puder, szerokie pędzle i kredki do brwi. – Tobie dzisiaj pasuje czerń – stwierdziła, obrzucając Teresę wzrokiem znawcy. Teresa spośród różnych kolorów wybrała czerwoną szminkę i przeciągnęła nią po ustach. Wróciło zapomniane uczucie sprzed lat, jakby znowu była małą dziewczynką i miała odkryć wielką tajemnicę. – Nie za m...mocno? – upewniła się wystraszona. – Nie, ale tu coś masz. – Klara starła kropkę cienia, który osypał się Teresie na policzek. – O, dzi...dzięki. Ani słowa o ich domach: domu Teresy, w którym nieustannie terkotała maszyna do szycia, a mama przerabiała ubrania klientek, żeby utrzymać siebie i Teresę, skoro ojciec od lat nie płacił alimentów. I domu Klary, gdzie mama wracała nad ranem z dyżurów i odsypiała je do popołudnia. Wieczór wciąż był upalny, słońce wisiało na niebie, chociaż zdążyło się już zbliżyć do najwyższych kondygnacji kamienic. Błyszczące stroje Teresy i Klary przyciągały wzrok przechodniów. Zatrąbił na nie jakiś kierowca, mijani na ulicy chłopcy wykrzykiwali żartobliwe uwagi. – Ile kosztuje wieczór? – krzyknął jakiś mężczyzna, wychylając się przez okno samochodu. – A od kiedy to trzeba płacić za zabawę? – odkrzyknęła roześmiana Klara. Koncert, który był celem ich wędrówki, miał się odbyć na rozległym, otwartym placu, skąd rozciągał się widok na morze. Upał rozgrzał to miejsce jak patelnię i Teresa czuła, jak niebieski top lepi się jej do spoconej skóry. Na mijanych plakatach jej uwagę przyciągnął czarnowłosy chłopak. – Będą występować drudzy – powiedziała. Chłopak z plakatu demonicznie malował oczy i nosił czarne ubranie. Teresa, żując gumę, obrzuciła
wzrokiem jego długie włosy. – Jest f...fajny, chciałabym go poznać. – Akurat jego? – zdumiała się Klara. Ochrona już wpuszczała publiczność pod scenę. – Na lewo stoi bus – zauważyła Klara, wyciągając głowę jak żyrafa. – Może tam będzie ten twój kochaś. Dajemy! Szybko! Wczepiły się palcami w siatkę, odgradzającą je od części wygrodzonej dla muzyków i organizatorów koncertu, i Klara zawołała do mężczyzny, stojącego po drugiej stronie: – Hej! Hej, ty! Odwrócił się. – Kocham cię! Zabierz mnie do siebie! – krzyknęła jak dziewczyny na zagranicznych teledyskach. Teresa kątem oka zauważyła ochroniarza, który też już je dostrzegł i zmierzał w ich kierunku, mówiąc coś do krótkofalówki. – Idźcie stąd! – zakomenderował, kiedy znalazł się bliżej. – Proszę odejść od siatki! To strefa dla muzyków! – Zabierzcie nas z sobą! – prosiła Klara mężczyznę przy busie, składając dłonie jak do modlitwy. – Jestem dorosłą kobietą! Dojrzałą. – Specjalnie przeciągnęła ostatnie słowo. Teresa zauważyła rozbawienie na twarzy muzyka. Leniwym krokiem zbliżył się do siatki. – Ile masz lat? – zapytał. – A czy jesteś z policji? – odparła Klara, wypinając piersi. – Nie chcę mieć na głowie prokuratora. – A dlaczego miałbyś go mieć? Chcesz ze mną robić jakieś złe rzeczy? – Chce pan je wpuścić za płot? – upewnił się ochroniarz. – Niech wejdą. Jakby przeszły z jednego wymiaru w drugi. Teresa trzymała się kurczowo dłoni Klary, kiedy wędrowały pomiędzy busami, szukając tamtego czarnowłosego chłopaka z plakatu. Zauważyła go, siedzącego na trawie; właśnie rozlewał wódkę do plastikowych kubków i pochylał głowę, widziała więc głównie jego czarne, ufarbowane, błyszczące w słońcu włosy. – Podp...piszesz mi się? – zapytała, stając nad nim. – Dla kogo? – Podniósł na nią wzrok. Zafascynowało ją, że miał umalowane powieki. Jak dziewczyna, pomyślała z niedowierzaniem. – Teresa. – Podsunęła mu ramię. – Wolę podpisać się tutaj. – Uniósł jej bluzkę, odsłaniając płaski brzuch. Zimna końcówka pisaka dotknęła skóry Teresy, a ona wpatrywała się w jego pociągnięte tuszem rzęsy, kiedy kreślił swój podpis. – Dla... T. – odczytała. – T? „Dla T. Radek”. Dotknęła wydłużonych, rozchwianych liter. Muzycy zbierali się na scenę, publiczność już się zgromadziła na placu, prezenter wyjął mikrofon ze statywu, a na jeszcze jasnym niebie pojawił się ledwie widoczny półokrąg księżyca. – Gwiazdą dzisiejszego wieczoru... – wołał prezenter do publiczności – jest czworo ludzi, którzy tworzą historię... – Przesadnie egzaltowane słowa działały na młodzież jak wabik, ale wywołały śmiech w zespole. Teresa obserwowała perkusistę, który jako pierwszy usiadł za instrumentem na scenie i uderzył pałkami w talerze. Odpowiedział mu krzyk publiczności. – Czujesz? – wyszeptała Klara, opierając rozgrzany policzek o skroń Teresy. – Jesteśmy tu, udało się! Którego chcesz?
– R...Radka. – No jasne! – Klara przewróciła oczami. – Po co ja pytam? Ostrzegam cię, on jest zdrowo szurnięty! – Czterej młodzi muzycy, którzy na pewno odniosą sukces!... – Głos prezentera wibrował w głośnikach. – Powitajmy na scenie zespół... Breaking Bad!!! Teresa poddała się atmosferze koncertu, okrzykom ludzi. Pierwszy raz widziała scenę z boku i wydała jej się duża i trudna do zagospodarowania. Radek stał przy niej, z kubkiem, w którym kołysał się alkohol. Kiedy rozpoczął się pierwszy utwór, wsunął go Teresie do ręki. – P...powodzenia – powiedziała zdenerwowanym głosem. Wspiął się po schodach, przeszedł wzdłuż plątaniny kabli, które przecinały drewnianą podłogę sceny, i sięgnął po mikrofon. – Cześć, Gdynia! – krzyknął. Odpowiedziały mu owacje spragnionego muzyki tłumu. Teresa zakryła rękami usta, które dziwnie paliły. Zafascynowana patrzyła, jak Radek obejmuje dłońmi mikrofon. – OK, no to już wszystko wiecie – mówił, nie patrząc na publiczność, wysoki, zgarbiony, z pochyloną głową i ciemnymi, nierówno ściętymi włosami, które wyglądały, jakby je sam pociął tępymi nożyczkami. – Jesteśmy Breaking Bad i dzisiaj dla was gramy... Klara przytuliła Teresę do siebie. – Są kompletnie porąbani! – roześmiała się. Teresie kręciło się w głowie, czuła się pijana i dziwnie szczęśliwa, jakby stało się coś niesamowitego. Już całe miasta płoną, ogień sięgnął nieba bram! To właśnie my, my, my... Dziś możemy zmienić świat!... – śpiewał Radek. Zamknęła oczy, a kiedy je ponownie otworzyła, miała uczucie, jakby świat zmienił barwy. Wszystko było bardziej kontrastowe, żywsze, miała wrażenie, jakby zaczęły jej rosnąć skrzydła. Świat już płonie... ogień sięgnął nieba bram... Teresa po dziwnej minie Klary zorientowała się, że się śmieje. Chciała przestać, ale nie mogła. Zakryła więc palcami usta, a Klara oparła czoło o jej czoło i spojrzała przyjaciółce w oczy. – Co się dzieje? – zapytała. – Brałaś coś? Coś się działo, ale Teresa nie potrafiła tego określić ani powstrzymać. Napięcie unosiło się w powietrzu, w muzyce, w głosach ludzi. Pęczniało od tygodnia i nagle czuła, jakby ktoś przekłuł balon pełen powietrza. Rozejrzała się wokoło szeroko otwartymi oczami. Oszołomiła ją mnogość pomysłów, które nagle zaczęły się pojawiać w jej głowie. Wszystko stało się takie proste. Miała wrażenie, jakby wszechświat nagle zrobił wielkie „baaaaach!” i zaczął wirować wokół niej, a ona stała się jego najważniejszą częścią. Jak mogła w ogóle się zastanawiać, co dalej będzie robić w życiu? Przecież wszystko było takie oczywiste! Zaczęła tłumaczyć Klarze, że mogłyby założyć zespół. Albo nie, przecież mogłyby przyłączyć się do tamtych chłopaków! – Dziewczyński zespół byłby jednak lepszy – paplała, przekrzykując muzykę. Pomysł był doskonały, wystarczyło go zrealizować. Cała się trzęsła, kiedy myślała o możliwościach, które się przed nią otworzyły. – Jak ten zespół, The Runaways, tworzyły go same dzi...dziewczyny... Na pewno wiesz, o co mi chodzi... Te śliczne, blondynka na wokalu, miały taki numer coś o seksie...! Wyrwał jej się z ust nerwowy chichot; Klara stała w bezruchu, nie spuszczając z niej wzroku. – Dał ci coś? – dotarły do niej słowa przyjaciółki. – Ten wokalista, dał ci jakieś tabletki? Paliłaś coś
z nim? Odpowiedz mi, do cholery, bo zaczynam się martwić! Czy paliła? Przecież wszędzie płonął ogień! Teresa położyła dłonie na ramionach Klary, zaczęła jej tłumaczyć, że muszą założyć zespół i też będą występować na scenie. Ona mogłaby śpiewać, to nic, że nie umie, na pewno się nauczy, a Klara nauczyłaby się grać na gitarze. Przecież świetnie wyglądają, ludzie je pokochają. Potrzebują tylko perkusistki i basistki, ale przecież to nie problem, można pójść do klubu, znaleźć kogoś, kto się marnuje w jakimś dziadowskim zespole, mogą znaleźć dziewczynę, która będzie świetnie wyglądać, i wówczas zrobią zawrotną karierę, bo ludzie kochają dziewczyńskie zespoły... – Teresa? – Radek pojawił się znikąd. Teresa nawet nie zauważyła, że skończył się koncert, tak była zaangażowana snuciem swoich pomysłów. Ciągle opowiadała Klarze o karierze, która je czekała. Kiedy Radek przed nią stanął, przerwała na chwilę, zdekoncentrowana. – Mówiłam właśnie, że założymy z...zespół – zaczęła tłumaczyć, ale otoczył dłońmi jej twarz i spojrzał w oczy. – T., nikt z nas cię nie rozumie. Mówisz za szybko i za dużo. Powinnaś odpocząć. Jeszcze czuła euforię, jeszcze chciała mu wytłumaczyć wszystko na nowo, policzki jej płonęły z ekscytacji, lecz już coś w niej zaczęło umierać. – T., zabiorę cię do hotelu – odezwał się znowu. – Twoja koleżanka tam się wybiera, więc pojedziesz z nami, ale... Ale rano powinnaś iść do lekarza. Coś z tobą jest nie tak.
9 Środa, godzina 11:01 W szpitalu Teresa słucha dźwięków, które wydaje respirator, pompując do moich płuc powietrze, i chciałaby dać się oszukać, że to mój własny oddech unosi klatkę piersiową, że tak naprawdę nie stało się nic złego. Pielęgniarka włożyła mi cudzą piżamę, o kilka numerów za dużą, nie mam nawet własnych skarpetek. Powinnam przywieźć jej rzeczy; myśli, ale boi się odejść od mojego łóżka. Kiedy w końcu wychodzi na korytarz, mija tam rodzinę, która zgromadziła się przy windzie. W holu na dole stoi dwóch policjantów i głośno rozmawiają z recepcjonistką. W telewizorze właśnie są nadawane lokalne wiadomości. – „...dziewczynka. Wypadek prawdopodobnie jest wynikiem zaniedbania ze strony matki. Policja obecnie prowadzi dochodzenie w tej sprawie”. Wahadłowe drzwi oddzielają świat zewnętrzny od szpitala. Teresa odruchowo naciąga na ramiona płaszcz, ale go nie zapina, kiedy wychodzi na lodowate powietrze, które łapie ustami jak ktoś, kto przed chwilą tonął. Zauważa, że okolica wygląda jak z bajkowej krainy, a samochody na parkingu przypominają białe kule. Odśnieża rękami citroena, starając się dostać do drzwi. Nie włożyła rękawiczek, więc cierpną jej dłonie, a skóra szczypie i piecze. „Cały czas mamy zagrożenie lawinowe trzeciego stopnia” – informuje spiker w radiu, kiedy moja mama przekręca kluczyki w stacyjce. „Tym z was, którzy przyjechali w góry, odradzamy spacery szlakami turystycznymi. Otrzymujemy też zgłoszenia o wilkach, widywanych coraz bliżej gospodarstw. Przypomnijmy, jak należy się zachować w razie spotkania z tymi groźnymi zwierzętami...”. Panika zaczyna się w końcówkach palców i rozchodzi po całym ciele. Agata umrze, myśli Teresa. Moja córka jest nieprzytomna, a ja już nie mam szansy tego naprawić. Nawet nie zauważa, że wysiadła z samochodu; stoi pod siatką ogradzającą szpital i trzyma się jej zaczerwienionymi z zimna dłońmi, jakby miała upaść. – Pochyl głowę, nabierz głęboko powietrza... – Słyszy za sobą znajomy głos. Aleksander podchodzi do niej; Teresa pochyla głowę, ale zamiast oddychać, zaczyna płakać. – Moja córka umiera – jęczy. – Ma o...obrażenia głowy...! To m...moja wina! Boże, to p...przeze mnie! Pochyla się niżej; bolą ją palce, wczepione w zmarzniętą siatkę. – Nie mów tak – prosi Aleksander, a ona patrzy na niego wzrokiem kogoś, kto zabił własne dziecko. Pod powiekami znowu czeka tamten obraz, upleciony z lodu i śniegu. Odbiorą mi ją, myśli i nie może skupić się na niczym innym, ponieważ nie ma możliwości zmusić słońca, żeby cofnęło się na wschód, wypchnąć na niebo księżyca i dać sobie szansy naprawienia błędów. Nienawidzi swojego serca, które uparcie pompuje krew i będzie to robiło nadal, bez względu na to, co stanie się ze mną. Myśl, że umrę, jest jak ocean bez dna. Teresa podnosi głowę i widzi nad sobą niebo, które przypomina mleczną powłokę. Nie ma w nim błękitu, nie widać, gdzie się zaczynają i kończą
chmury. Chciałaby, żeby pękło, runęło, żeby wszystko się skończyło i nigdy nie nadszedł poranek taki jak dzisiaj, kiedy lekarz jej uświadomił, że umieram. – Jak ma na imię twoja córka? – pyta Aleksander. Teresa odpowiada cicho i czule: – Agata. – Jesteście tutaj same? – T...tak. – Zupełnie same? Przytakuje ruchem głowy. – Nie ma tutaj jej ojca? Przypominam swojego ojca coraz bardziej, od kiedy skończyłam dziesięć lat. Mam te same usta, co on, uśmiecham się w ten sam sposób. Tak jak on mam dobry słuch i ładny głos. Teresa odpowiada niemal szeptem: – Jej ojcem jest byle kto. – Kto? Potrząsa głową. – Nikt. Naprawdę. Opiera czoło o siatkę. Szczypie ją skóra w miejscach, gdzie płynęły łzy. – Nie masz matki? Ojca? Nie ma tu nikogo, kto przyjechałby do szpitala i ci pomógł? – naciska mężczyzna. Teresa znowu potrząsa głową. Niemal słyszy pytanie, którego Aleksander nie zadał: „Jak to, kurwa, możliwe?”. – Dziadkowie Agaty nie żyją? – W jego głosie pojawia się niedowierzanie i jednocześnie rezerwa. – Ani jedni, ani drudzy? Teresa znowu zaciska powieki. Chciałaby, żeby zamilkł, ale Aleksander powtarza z uporem: – Ktoś powinien tu z tobą być. – Kto? Jestem dorosła! – Podnosi na niego rozdrażniony wzrok. Nie widzi dobrze jego twarzy, spod kaptura wystaje tylko fragment ust i końcówki wilgotnych włosów. Zauważa rękę z papierosem, która zastygła w drodze do ust. On wzrusza ramionami. – Nie wiem, ktoś. Chce jej się płakać. Przez to współczucie Aleksandra czuje się jeszcze gorzej, ponieważ on niczego nie rozumie i o niczym nie ma pojęcia, stoi tutaj i chce Teresie pomóc, a gdyby wiedział, co się stało, zostawiłby ją samą. Przez jedną sekundę chciałaby oddać się w jego ręce, zobaczyć siebie tak, jak Aleksander ją widzi, i pozwolić sobie pomóc. Przez tę jedną sekundę pragnie mu powiedzieć prawdę. „Ona umiera przeze mnie. Jestem złą matką, nawaliłam. Jestem zwykłą suką, więc nie patrz, jakby było ci mnie żal, ponieważ jedyna osoba, której można żałować, to moja córka!”. Aleksander ogląda się na jej samochód i chyba nie wie, co ma robić. Poprawia na ramieniu ciężką torbę, która wygląda, jakby w środku znajdował się aparat fotograficzny. – Chciałaś gdzieś jechać? – pyta w końcu. – Zawieźć cię gdzieś? Teresa ucieka od niego wzrokiem. Wiatr chłodzi skórę i początkowe emocje nie mają już tak wielkiego znaczenia. Uświadamia sobie, że powiedzenie temu mężczyźnie prawdy byłoby błędem. Teraz jest w stanie kłamać tylko po to, żeby jej pomagał. Pociera oczy i bąka na siłę spokojnie: – Tak, chciałam z domu p...przywieźć jej rzeczy. – W porządku, jedziemy. – Aleksander wyjmuje z kieszeni kluczyki od samochodu.
* I’ve been roaming around, always looking down at all I see!3 Śpiewałam to trzy miesiące wcześniej, w wynajętym w górach pokoju, podczas gdy mama wiązała buty. Painted faces, fill the places I can’t reach, You know that I could use somebody, You know that I could use somebody!... Someone like you!4 Podniosłam głos, co sprawiło, że mama aż pokręciła głową, jak zawsze, kiedy czysto prowadziłam melodię. And all you know and how you speak...!5 Popatrzyła na nasze odbicie w lustrze. – Zobacz, jakie jesteśmy do siebie p...podobne – powiedziała ciepło. – Mamy tak samo długie włosy – zgodziłam się. – T...twoje są jaśniejsze. Przytuliła policzek do mojej skroni i w lustrze popatrzyła na mnie tak, jakby chciała powiedzieć, że naprawdę się staramy być prawdziwą rodziną. Ja też to czułam. Pierwszy raz spędzałam z nią tak dużo czasu, rozmawiałyśmy, próbowałyśmy się poznać. W przeszłości marzyłam o takiej sytuacji. Chciałam, żeby mama zabrała mnie do siebie, a tymczasem od dzieciństwa kradłam tylko chwile z nią, te rzadkie, kiedy nie była w szpitalu albo nie pracowała z jakimś fotografem, co zawsze kończyło się depresją. To na pewno przez ten lit; pomyślała, kiedy drugi raz czytała nazwy ulic na planie miasta, a mimo to nie była w stanie ich zapamiętać. Spróbowała jeszcze raz, ale znowu się nie udało. Miasteczko, w którym się zatrzymałyśmy, wyglądało na małe, o wiele mniejsze niż Gdynia, jednak od czasu gdy zachorowała, przypominało jej gigantyczny teren, który mógł ją pochłonąć. Nie była jeszcze gotowa na rozmowę o pracy, poruszanie się między ludźmi, hałas motorów, które przejeżdżały ulicą, za każdym razem sprawiając, że nieruchomiała, a jej serce zrywało się do biegu. Nie czuła się też dość silna, by chodzić po ulicach sama, bez mojej opieki. Mimo to chwilę wcześniej zostawiła mnie w kwaterze i wyszła sama do centrum. Szukała ogłoszeń o pracę, przyczepionych do witryn sklepów, ale prawie niczego nie znalazła. I co my zrobimy?; wystraszyła się, macając torebkę, w której spoczywał pusty portfel. Kiedy była tutaj jako mała dziewczynka, miasteczko wydawało się urocze. To były ostatnie wakacje, jakie jej rodzice spędzili razem jako małżeństwo. Wówczas znajomy załatwił im domek w górach, więc zabrali Teresę i próbowali pozszywać rozpadający się związek. Teresa była wtedy za mała, żeby rozumieć, co naprawdę działo się między rodzicami. Zachwycona wakacjami i górami nie widziała niczego złego w tym, że tata zabierał ją na szlaki i po drodze, zamiast wody z butelki, wypijał kilka piw. Nie rozumiała złości matki, która nazywała go nieodpowiedzialnym i płakała, że narażał Teresę. Zapamiętała jednak, jak szła z mamą i tatą za ręce, podskakując na nierównych płytach chodnika, i czuła się szczęśliwa, ponieważ pierwszy raz spędzała wakacje na wyjeździe.
Teraz, wiele lat później, miała wrażenie, jakby zobaczyła samą siebie na ulicy, kiedy minęła ją trzyosobowa rodzina z małą dziewczynką. Teresa odwróciła się za nimi i poddała złudzeniu, że czas zaczął się zakrzywiać. Patrzyła, jak dziewczynka podskakiwała, trzymając się rąk rodziców. Najszczęśliwsza w życiu byłam do końca szóstego roku życia, przemknęło jej przez myśl. – Zauważyłam wiszące na zewnątrz o...ogłoszenie – zwróciła się do rudowłosej kobiety w regionalnym góralskim stroju, która wyszła jej naprzeciw zza baru. – Po...otrzebują państwo pilnie kelnerki? – Proszę zostawić swoje CV, szef się z panią skontaktuje – odpowiedziała tamta, lustrując ją wzrokiem. Przed południem w restauracji nie było klientów. Teresa rozejrzała się wokół, po ciasnym wnętrzu ze stolikami, na których leżały regionalne obrusy. Z radia dobiegała piosenka Zakopowera Pójdę boso. – Czy mogę porozmawiać z szefem t...teraz? Jest? – Jest zajęty – zaoponowała ruda, ale wskazała drzwi na zaplecze. – Otwarte! – zawołał ktoś, kiedy Teresa zapukała. W dusznym, zagraconym wnętrzu zobaczyła mężczyznę, który właśnie podniósł się zza biurka. Z gęstymi włosami opadającymi mu w lokach na twarz naiwnie skojarzył jej się z wilkołakiem z serialu Czysta krew, który oglądała rok wcześniej. – Teresa Tomaszewska. – Wyciągnęła dłoń. – Dawid Marciniak – uścisnął jej rękę. – Przyszłam w sprawie ogłoszenia. Spod gęstwiny zarostu wyłowiła męskie, mocno zarysowane kości policzkowe i pełne usta. Popatrzyła na jego silne ramiona, wystające z koszulki z uciętymi rękawami. Postrzępione nitki ocierały się o opaloną skórę. Spojrzenie pobiegło w dół, po splotach żył mężczyzny, aż do nadgarstków i dłoni o długich palcach. Spojrzała na jego dżinsy, poprzecierane na kolanach, opięte na biodrach i w myślach dała mu się pchnąć na biurko. Obraz był tak wyraźny, że zabrakło jej tchu. Pod palcami niemal poczuła rozgrzaną skórę Dawida, na ustach jego wargi, dłonie, które wsunął pod bluzkę... – P...poszukujecie pilnie kelnerki, tak? – Miała uczucie, jakby ktoś dmuchnął jej w twarz gorącym powietrzem. Miesiące i jeszcze raz miesiące; przebiegło jej przez myśl. – Ma pani aktualną książeczkę? – Jasne – sięgnęła do torebki i zdziwiło ją, że się jej trzęsą ręce. – Pracowałam już jako kelnerka. Też w Gdyni. – Jest pani z Gdyni? W myślach rozpięła mu pasek w spodniach, sięgnęła do rozporka... – T...tak, dopiero co przyjechałam z córką. Dawid obejrzał się za siebie, na biurko, gdzie leżały podania o pracę. Sięgnął po jedno, ale jakoś tak, jakby uważał, że jednak się nie przyda. – Potrzebujemy kogoś od zaraz – przyznał. – Chodzi pani tylko o pracę sezonową? – Nie, chcemy tu z c...córką zamieszkać. Skoro kogoś potrzebujecie... to mogę być ja. – Wygięła usta w uśmiechu trochę jak dziewczyny w reklamach telewizyjnych. Miała wrażenie, że Dawid ją sonduje, i przeraziła się, że zaraz ją przejrzy. Zobaczy sińce pod oczami, które ukryła pod pudrem. Domyśli się, że jej usta potrafią się uśmiechać tylko przez chwilę. Dojrzy jej strach, brak pieniędzy i to, jaka jest zdeterminowana. Nie przyjmie mnie, pomyślała. Odezwała się cicho, z desperacją: – Mam córkę na wychowaniu i m...mało pieniędzy. Musiałyśmy nagle wyjechać i zacząć życie od nowa. Rozumiem, jeśli nie m...może mnie pan zatrudnić, ale proszę polecić mnie komuś innemu... potrzebuję pracy od zaraz. Może być cokolwiek. Nie wiem, co zrobię, jeśli odejdę stąd z niczym...
Dom, który mama znalazła w ogłoszeniach, należał do kobiety o nazwisku Celejowa. Dwie sąsiadki, staruszki w chustkach na głowach, stały przy płocie i obserwowały nas, kiedy otworzyłam skrzypiącą furtkę i weszłyśmy do ogrodu. Czego tam nie było! Garnki ponasadzane na sztachety płotu, szopa z drewna, którą chyba uszkodził halny, a może po prostu dawno nikt jej nie remontował, więc jej dach zapadł się w jednym miejscu i z daleka wyglądał jak dwugarbny grzbiet wielbłąda. Zobaczyłam ubłoconą budę dla psa, wysychającą w słońcu, ale obok w kałuży leżał tylko pusty łańcuch, a po psie nie było ani śladu. Ciekawe, co się z nim stało?, zastanowiłam się. Kobiety wiedziały, że w domu nikogo nie ma, a mimo to żadna się nie odezwała. W czarnych ubraniach, z fartuchami na biodrach, śledziły nas wzrokiem, z ciekawością patrząc, jak wchodzimy po pokrzywionych stopniach na ganek, a mama dzwoni do drzwi, potem puka i w końcu przytyka nos do szyby, wołając: – Halo, jest tu ktoś?! Wiatr niemal zerwał mi apaszkę z włosów, więc ją zdjęłam i gniotąc w palcach, popatrzyłam na kobiety. Nie udawały, że zajmują się czymś innym niż obserwowanie nas. Nie czuły się też w żaden sposób skrępowane moim spojrzeniem. Mama ruszyła do nich po błocie, w butach o cienkich paskach i równie cienkich obcasach, co wywołało na ustach jednej z nich uśmiech. – Z kim m...mam rozmawiać o cenie wynajmu? Umówiłam się z p... panem Celejem, ale chyba go nie ma? – Dom na sprzedaż ma być, a nie na wynajem – odparła jedna z kobiet. – W ogłoszeniu napisano, że do wynajmu – zdziwiła się mama. – W ogłoszeniu tak napisano? Mama uszminkowała usta i właśnie ten kolor wydawał się najwyraźniejszy na tle błota i sczerniałych desek, z których zrobiono chatę. Drugim kolorem, rzucającym się w oczy, były drobne pomarańczowe kwiatki na jej sukience. – Celejowa by się w grobie poobracała, jakby widziała, że obcy ludzie po jej domu chodzą – odezwała się druga kobieta, wodząc wzrokiem po mamie. Zza chmur właśnie przebiło się słońce i na moment rozświetliło zabłocone podwórko. Sukienka mamy natychmiast wydała się niemal przezroczysta, zauważyłam pod nią zarys bielizny i przebiegło mi przez myśl, że one też to widzą. – Ceniono ją tutaj – włączyła się druga kobieta, trochę obelżywym tonem, jakby chciała dopiec mamie. – To ona nie żyje? – zdumiała się mama. – Myślałam, że od niej wynajmiemy dom, ale zleciła załatwienie tego k...kuzynowi. – Na serce zmarła. Ze starości. Dziewięćdziesiąt lat miała, sama podwórko ogarniała, tylko kuzyn jej z miasta jedzenie dowoził i ksiądz z komunią przyjeżdżał, bo to już nie dla jej nóg takie długie spacery. Do kościoła stąd będzie ze trzy kilometry, a jak śnieg spadł, to nie dawało się dojść. – Trzy kilometry? – Mama obejrzała się na drogę. Na zakręcie stała drewniana kapliczka z Matką Boską, wykonaną z drewna. Chyba dopiero teraz zaczęła się martwić, że dom znajduje się tak daleko i bez samochodu wszędzie będzie trudno dojść. – A szkoła jest daleko? – Nie aż tak, żeby nie dojść – odpowiedziała jedna z kobiet niezadowolonym głosem. – Zmarła w domu? – zaniepokoiła się mama. – Tak, we własnym łóżku. Ksiądz ją znalazł, jak z komunią przyszedł. Do domu prowadziły trzy drewniane pozapadane stopnie, na których stały doniczki z kwiatami. Cena wynajmu była naprawdę niska i chyba już rozumiałam dlaczego. Spróbowałam sobie wyobrazić, jak to będzie, jeśli tu zamieszkamy. W siatce, otaczającej działkę, znajdowała się dziura tak wielkich
rozmiarów, że mógł przez nią przejść nawet niedźwiedź. Dalej zaczynał się las, nie żadna szkółka z rachitycznymi drzewkami, tylko stare, wielkie drzewa, które rosły tak gęsto, że z daleka wyglądały jak ciemna ściana. – Zaniedbany ten dom – odezwała się mama, nagle tracąc pewność siebie. – I najtańszy – dodała niemal szeptem. Ogród faktycznie zmarniał, kwiaty przekwitały, posadzone bez przemyślanego planu. Ale gdyby zrobić tu rabatki, z kamyków usypać ścieżki... Gdyby pomalować okiennice, naprawić dach, na ganku ustawić doniczki z kwiatami, skosić trawę, posiać nową... Następnego dnia Dawid czekał na nas pod restauracją, w której mama miała zacząć pracę. – Twoja córka? – zapytał, nie odrywając od niej wzroku, kiedy stanęła na chodniku, w niebieskich butach z ciemnobrązowymi rzemykami, owiniętymi wokół łydek, i w niebieskiej sukience z gołymi plecami. – Agata. A...Agata, przywitaj się. – Mama popchnęła mnie delikatnie do przodu. – Dzień dobry – bąknęłam. – Dobry – odparł, nie zawracając sobie mną głowy. – To p...pomożesz nam? – Mama skrzyżowała ręce na brzuchu, a Dawid popatrzył na te ręce, a potem wyżej, na zarysowane pod sukienką piersi. – Bo jej k...kuzyn umówił się z nami na oglądanie domu, ale nie przyjechał, więc m...może wcale nie chce go wynająć? – Wynajmie – odpowiedział Dawid takim tonem, jakby był w stanie wynająć dla mamy nawet cały hotel albo pałac, gdyby tego chciała. – Jak ci się u nas podoba? – zagadnął mnie w samochodzie. – OK – odpowiedziałam, więc się odwrócił. – Do mnie nie mów „OK”. Poprawiłam się szybko, zaskoczona: – Dobrze. – Dobrze, jest tu naprawdę fajnie. – Na jego ustach pojawił się uśmiech. Ja też zaczęłam się uśmiechać, a w lusterku napotkałam rozbawiony wzrok mamy. – Będę mówić. – Dawid sięgnął do klamki w drzwiach, kiedy zajechałyśmy na podwórko kuzyna Celejowej. Z okna widziałam żylastego starszego mężczyznę, który na widok Marciniaka poderwał się z ławy, jakby coś się paliło. – Dawid Marciniak, a co ciebie tutaj sprowadza? – wykrzyknął zdziwiony, gniotąc w rękach czapkę. Mama miała rację, kiedy powiedziała, że Dawid przypomina jej wilkołaka z Czystej krwi. Naprawdę wyglądał jak aktor Joe Manganiello, który tam grał. Patrzyłam, jak położył staremu człowiekowi dłoń na ramieniu. Wtedy przypomniał mi się program o zaklinaczach zwierząt. – Jak się czujesz? Wszystko w porządku? – zapytał z troską. Tamten pokręcił głową. – Jakoś leci. Człowiek nawet nie wie, kiedy zleciało. Już będzie prawie rok od jej śmierci... Wyszłyśmy z samochodu, starając się nie nadepnąć któregoś z kurcząt biegających po podwórku. Strasznie śmierdziało gnojówką, ale starałam się niczego po sobie nie pokazać, tylko delikatnie zakryłam palcami nos. Mężczyzna pocałował mamę w rękę, a moją dłoń uścisnął. Przyglądał się nam jednak z wyraźnym dystansem. – Potrzebują dachu nad głową – wyjaśnił Dawid. – Podobno chcesz odnająć dom ciotki. Były tam wczoraj, ale nikogo nie zastały. Nie umawiałeś się z nimi? – Umawiałem. – Mężczyzna pokręcił głową, jakby chciał dać znać, że umawianie się to jedno, a przyjście w umówione miejsce to coś całkiem innego. – Wiesz, jak jest. Trochę zajęć było i...
Widziałam, że kłamał. Nie chciał nas w domu swojej ciotki. Zabrał Dawida na stronę i długo tłumaczył ściszonym głosem. Wyłowiłam tylko kilka słów. Że dom jest za duży dla dwóch kobiet, powinien w nim mieszkać mężczyzna, bo wiele rzeczy wymaga naprawy i kobieta sama tego nie zrobi. I że mama nie ma męża. Słyszał już o niej w mieście. Niezamężna kobieta przyciągnie kłopoty, a dom nie powinien stać się miejscem kłopotów. Zresztą Dawid sam ją chyba widzi: która inna kobieta w miasteczku tak wygląda? Ona jest jak dziewczyna z jakiegoś kolorowego magazynu i na pewno narobi mu poważnych problemów, będzie zapraszała mężczyzn i... – Jakoś to załatwimy między sobą – przerwał Dawid. – Zależy mi, żeby gdzieś się zatrzymały, Teresa pracuje u mnie. Wyczułam uśmiech mamy, jeszcze zanim na nią spojrzałam. Przytuliła mnie do siebie. Nie byłam pewna, czy to dobrze, że przebywałyśmy w miasteczku zaledwie od kilku dni, a już miałyśmy u Dawida dług na kilometr. Naprawdę się udało i już w weekend postawiłyśmy nasze rzeczy w walizkach w ciemnym pokoju, który wcale nie przypominał salonu marzeń, ale uszczęśliwiał mamę. Wszędzie wyczuwałam śmierć Celejowej, jakby przesiąkł nią cały dom. To do niej należały haftowane firanki w oknach, jej były ceraty na stole, zastawa obiadowa w kredensie i szkła, które mama kazała mi powyciągać z półek i przetrzeć szmatką. Aparat ustawiłam w trybie kamery. W obiektywie złapałam mamę, z chustką na głowie i w gumowych rękawiczkach, w których zabrała się do sprzątania. – P...przemalujemy ściany i będziemy tu miały jak w raju – stwierdziła. – To jest kubeł z farbą. – Otwórz. – Zbliżyłam jej dłonie, kiedy odchyliła pokrywę. – Brzoskwiniowy. L...lubię ten kolor. W oku kamery złapałam drewniane schody prowadzące na górę. Podłoga trzeszczała, gdy postąpiłam kilka kroków w głąb krótkiego korytarza, znajdującego się nad schodami. – Duży ten dom! – zawołałam. – Prawda? – odkrzyknęła. Na pierwszym piętrze zobaczyłam troje drzwi. Otworzyłam jedne i zajrzałam do niewielkiego pokoju. Sfilmowałam podzielone na trzy części lustro, częściowo zasłonięte chustą. Moje spojrzenie biegło po świętych obrazkach, zatkniętych za szyby w segmencie. Zauważyłam kolorową figurkę Maryi, a przy niej radio. Sfilmowałam półki, na których brakowało książek. Zmarła tu; pomyślałam. Dziwne było widzieć rzeczy starej Celejowej, leżące na półkach. Nie rozumiałam, dlaczego kuzyn ich nie zabrał, przecież nie zostawił nam miejsca do rozpakowania! – Mamo, tu są jej rzeczy! – zawołałam, ale nie odpowiedziała. Dotknęłam kolorowej chusty, którą nakryto lustro. Babcia mówiła, że kiedyś nakrywało się lustra po śmierci właściciela domu. Cofnęłam rękę i opuściłam kamerę. Łóżka były zaścielone kocami i poduszkami, które tworzyły z nich wypukłe kopce. Jak nagrobki, pomyślałam. Nie podobało mi się to. W kącie wisiało zdjęcie, które wyglądało, jakby ktoś je poprawił farbami: była na nim kobieta w ślubnym welonie oraz jakiś mężczyzna. Tysiąc dziewięćset czterdziesty szósty rok; odczytałam. Pewnie Celejowa i jej mąż. Chodziłam od pokoju do pokoju i wszędzie w szafkach znajdowałam rzeczy właścicieli. Na światło dzienne wyjęłam staromodny kapelusz z czarną woalką. Na filmach kobiety nosiły podobne, kiedy były w żałobie. Bałam się go włożyć, więc tylko uniosłam do głowy i schowałam na miejsce. Stare sukienki, pachnące lawendą swetry i niemal identyczne spódnice tkwiły na wieszakach w szafie. Zamknęłam oczy i spróbowałam wyobrazić sobie, że nie ma mnie tutaj, tylko jestem u babci, w pokoju,
który mi dała, kiedy z nią zamieszkałam. Po prawej ręce powinien stać stolik, a jeśli dotknę ścian, okaże się, że jest na nich tapeta w kwiecisty wzór. Po lewej stronie powinno znajdować się okno, na parapecie rosną kwiaty, a dalej leżą moje rzeczy. Segment babci miał niemal dwadzieścia lat i w przeszłości używała go mama. Szafki trzeszczały, zawiasy się chwiały, ale wszystko było znajome i przytulne. Zacisnęłam powieki mocniej, szukając wspomnienia dywanu, drewnianych paneli, zapachu morza, który czułam, gdy otwierałam okno... – Co robisz? Otworzyłam oczy; mama stała w drzwiach, z moją walizką i takim wyrazem twarzy, jakby mnie na czymś przyłapała. – Powinni zabrać jej rzeczy – odezwałam się szybko. – W szafkach nie ma miejsca. – O, naprawdę? – Otworzyła jedną z szafek i zmarszczyła nos jak kot. – Zabiorą. Zadzwonię do nich jutro i na pewno ktoś je weźmie. Wieczorem ustawiłyśmy krzesła na werandzie. Po dniu sprzątania, szorowania i mycia okien byłyśmy koszmarnie zmęczone, a ja dodatkowo tak śpiąca, że zasnęłabym w minutę, gdyby nie to, że bałam się zostać sama w sypialni. Mama zrobiła mi herbatę w dużym kubku w zakopiańskie wzory, który znalazła w szafce, a sobie przyniosła butelkę piwa. – Ale tu cicho – zauważyła, kiedy usiadłyśmy. Cisza wydawała się naprawdę niesamowita, prawie jak tam, nad rzeką, kiedy sama wyruszyłam na spacer. Słyszałam cykanie świerszczy, pohukiwanie sowy z głębi lasu. Przy drodze nie było żadnych latarni, więc kiedy uniosłam głowę, wydawało się, że gwiazdy wiszą na niebie tak gęsto, jakby to był materiał z ponaszywanymi cekinami. – Ktoś jedzie – stwierdziła mama, kiedy ciszę rozdarł dźwięk silnika samochodu. Reflektory wyłowiły z mroku podjazd przed domem, pęknięte drzwi szopy i siatkę wokół posesji. Gdzieś daleko zaczął ujadać pies, potem przyłączył się do niego kolejny. Duży biały dżip zatrzymał się przed naszą furtką i wysiadł z niego mężczyzna. W ciemności widziałam tylko zarys postaci, ciemną, skórzaną kurtkę i ciemne spodnie. Zbliżył się do ganku i światło zza siatkowych drzwi wyłowiło jego twarz. Przecież to ten mamy szef!, pomyślałam zaskoczona i od razu zsunęłam nogi z barierki. Dlaczego tu przyjechał o tej porze? Mama wstała z krzesła, wygładzając spódnicę. – Masz ochotę na p...piwo? – zapytała, też wyraźnie zaskoczona, ale i zadowolona. – Daj. Nie patrz tak, kto by mi kazał dmuchać w alkomat? – Dawid wspiął się po drewnianych schodach. – Wszystkich dobrze znam, czasami aż za dobrze, policję też... – Tak? – Mama położyła rękę na siatkowych drzwiach, ale chciała usłyszeć odpowiedź. – Mam kuzyna w policji. – Wzruszył ramionami. – Powiedzmy, że mam tu dużą rodzinę. Za mamą trzasnęły drzwi, po chwili zobaczyłam ją przez okno w kuchni, otwierającą lodówkę. Dawid też na nią popatrzył, z kieszeni wyjął paczkę papierosów. – Będziesz pewnie chodzić do klasy z moją córką – zwrócił się do mnie. – Ma na imię Ida. Matka już cię zapisała do gimnazjum? – Mamy tam pojechać jutro. Mama wróciła, niosąc puszkę piwa. Za duża koszulka spadała jej z ramienia, odsłaniając skórę, która świeciła bielą w ciemności. Usiadła na krześle, podkulając kolano do piersi. – Opowiedz mi o Celejowej – poprosiła. – M...mieszkam w jej domu, więc powinnam znać tę historię. – Nie bardzo jest o czym. – Znowu wzruszył ramionami. – Ale zginął jej syn. Ch...chciałabym wiedzieć, jak i dlaczego.
– Przykra historia. – Dawid zaciągnął się papierosem. Teraz mówił już tylko do mamy: – Syna Celejowej znaleziono w górach w zeszłym roku. Pełnił funkcję dyrektora gimnazjum, do którego zapiszesz małą. Mieszkańcy byli w szoku, gdy przypadkowi turyści zauważyli jego okaleczone zwłoki... Oparłam brodę na ręce, przenosząc spojrzenie z twarzy mamy na niego. – Wszyscy go znaliśmy. – Syknęła puszka, kiedy Dawid ją otworzył. Upił łyk. – Szanowaliśmy go i rozumieliśmy, że ciężko mu się żyło z poczuciem winy. Rok wcześniej jego córka utopiła się w rzece. – Wskazał las. – Tam jest rzeka. Głupia, przypadkowa śmierć. Zimą. Dziewczynka była w wieku twojej córki. Przyjaźniłem się z Celejem, a moja Ida była przyjaciółką jego małej. Zimą dziewczynka weszła na lód na rzece. Załamał się pod nią. Już to widziałam: ręce, rozpaczliwie próbujące złapać się gałęzi, lodowata woda, ścinająca w ciele krew. Znieruchomiałam, zapatrzona w Dawida. – Nurt wciągnął ją pod lód, nie miała żadnych szans. Kiedy ją znaleziono, okazało się, że jej włosy zaplątały się o gałęzie, więc wciąż znajdowała się blisko miejsca, gdzie wpadła do wody. Celej nie mógł sobie wybaczyć jej śmierci. Nie dopilnował jedynego dziecka. Myślę, że poszedł w góry, żeby z sobą skończyć. Prokuratura długo zbierała dowody w jego sprawie. Ciało znaleziono w lesie, podobno trudno było ustalić przyczynę śmierci, ponieważ dobrał się do niego wygłodniały niedźwiedź. Myśliwi zebrali się, żeby go odstrzelić. Mieli doświadczenie. Wyruszyli w dolinę... Wspomniał o huku strzału, który długo niósł się echem między górami. – Byłem z nimi. – Jesteś myśliwym? – Mam pozwolenie, mogę polować... – Po jego twarzy przemknął cień uśmiechu, pod którym jednak krył się smutek. Zaciągnął się papierosem, zapatrzony w ciemność za domem. – A ta dziewczynka? – zapytała mama poruszona. – Dlaczego poszła nad rzekę? – Była jeszcze dzieckiem. – Dawid zdmuchnął sobie kosmyk włosów z czoła. – Bawiły się z Idą. Moja córka była przy jej śmierci. Wielki dramat. Od tamtej pory Ida bardzo się zmieniła. Jak się zmieniła?, chciałam wiedzieć, ponieważ w mojej wyobraźni zarysowała się Ida – dziewczynka podobna do Dawida jak dwie krople wody. Wesoła. Roześmiana. Nad rzeką widziała śmierć przyjaciółki. Krzyczała? Płakała. Jaka mogła być teraz? Smutna i zamknięta w sobie? Może malowała oczy na czarno jak ktoś, kto słucha Tokyo Hotel? – A ten niedźwiedź? – zapytała mama. – To się często zdarza? – Nie, jasne, że nie... Zwierzęta nie atakują ludzi, chyba że się je do tego sprowokuje. – Niedźwiedzie zadowalają się padliną? – Tak, to przede wszystkim ich źródło mięsa. – Bo mamy dziurę w siatce. – Wskazała płot. Uspokajająco położyła mi dłoń na ramieniu i rozgarnęła moje włosy, więc przytuliłam policzek do jej dłoni. Dawid popatrzył na dziurę, a potem na nas. – Przyślę tu kogoś, żeby to załatał – westchnął. W nocy nie mogłam spać, więc bawiłam się, obracając na kolanach aparat fotograficzny. Do uszu wsunęłam słuchawki iPoda i włączyłam utwór zespołu 30 Second tu Mars Do or die. You and I will never die, it’s a dark embrace...6 Śpiewał Jared Leto, a opowiedziana przez Dawida historia wracała do mnie, jak zapowiedź czegoś
złego. Pewnie dlatego zaczęłam myśleć o mamie, ale nie tej dobrej, która starała się stworzyć dla mnie bezpieczny dom, ale o tamtej drugiej, powracającej w chorobie. Ustawiłam aparat w trybie kamery, wyłączyłam muzykę. – Cześć, mam na imię Agata – zwróciłam się do obiektywu. – Mam trzynaście lat i mieszkam z mamą. Ona choruje... – zawahałam się, ponieważ pierwszy raz powiedziałam to głośno. Czekałam, że nastąpi coś strasznego: ziemia pęknie, pojawią się języki ognia, wiatr wyrwie z korzeniami drzewa albo moje serce nie wytrzyma napięcia. Ale nic się nie stało. Podjęłam więc: – Ona choruje, od kiedy skończyła siedemnaście lat. Kiedyś powiedziała, że uda się ją wyleczyć, ale to nieprawda. Jej choroba nigdy nie będzie miała końca. Jest naprawdę bardzo chora i... – Mocno pociągnęłam za nitkę wystającą z kołdry i prawie ją wyrwałam. – I wiem o tym tylko ja. 3 Włóczyłem się po okolicy, wciąż spoglądając z góry na wszystko... 4 Malowane twarze, wypełniają miejsca, do których nie mogę się dostać, Wiesz, że przydałby mi się ktoś, Wiesz, że przydałby mi się ktoś, Ktoś taki jak ty! 5 I wszystko wiesz, i jak ty mówisz...! 6 Ty i ja nigdy nie umrzemy, to uścisk ciemności.
10 Z rana nad górami wisiały chmury fenowe, zakrywając ich szczyty. Teresa w swetrze naciągniętym na ramiona, wyszła do ogrodu i poczuła wilgotną trawę na nagich łydkach. Źdźbła były sztywne, jakby ściął je lód, na liściach drżały białe drobiny szronu. Senna, pocierając oczy, weszła do szopy. Na ścianach wisiały narzędzia do pracy w ogrodzie, a na ziemi sprzęt został zakryty brezentem. Światło słońca, które próbowało przebić się przez chmury, wpadało do wnętrza poprzez szpary w dachu, tworząc labirynt jasnych pasów i cieni. Teresa mocniej otuliła się swetrem i obejrzała drewniane skrzynie, stojące jedna na drugiej. Szukała kartonów albo worków, w które mogłaby pochować rzeczy Celejowej, żeby ułatwić i przyspieszyć pracę kuzynowi zmarłej, ale niczego takiego nie znalazła. Zaczęła ściągać brezent, a wtedy coś rozcięło jej palec; cofnęła się, sycząc, i zauważyła zardzewiały sprzęt myśliwski. Stalowe potrzaski, wnyki, drewniane pułapki. Wydało jej się takie oczywiste, że potrzask, o który się skaleczyła, miał za zadanie łapać zwierzęta za kark albo za głowę. Twarde sprężyny, zardzewiałe ostrza. Przysunęła się bliżej, uważnie obejrzała szerokie szczęki – sprzęt na duże zwierzęta. Zsunęła kolejny brezent. Pod spodem znajdowały się różnej wielkości drewniane pudełka. W większości z nich mógł się zmieścić lis albo jakieś inne niewielkie zwierzę. Skrzynki, wirstki, łownie... Odkrywała kolejne derki, odsłaniając przygotowane do łowów sidła i klatki. Drobinki kurzu unosiły się w powietrzu, kiedy zajrzała pod brezent, który krył starego UAZ-a w ciemnozielonym kolorze. Miał pordzewiałe blachy; przez brudną szybę, zachlapaną dawno zastygłym błotem, zajrzała do środka. Woził tu zwierzęta; pomyślała, zauważywszy plamy krwi na tylnej kanapie. W bagażniku znalazła metalowe nożyce, a przy nich kartonowe pudełko z jakimiś rzeczami. Już w chwili, gdy je zobaczyła, uświadomiła sobie, że to własność nastolatki, która utopiła się w rzece. Chusta z nazwą jakiegoś młodzieżowego zespołu muzycznego, gumka do włosów w pomarańczowym, jaskrawym kolorze. Teresa obróciła w palcach pierścionek ze szklanym oczkiem, a jej spojrzenie uciekło w bok. Tamta myśl, tamta okropna myśl była jak gęsta, brudna woda. – Zawieźć cię do szkoły? – zapytała, siadając przy stole w kuchni. Czuła własne roztargnienie. Sięgała do szuflady po łyżki, a wyjęła widelce. Chciała zrobić herbatę, a zalała kawę. Przytaknęłam, dłubiąc łyżką w talerzu pełnym płatków śniadaniowych. Mama próbowała rozładować ciężki nastrój. – Uczeszę cię – zaproponowała gorliwie. Z łazienki przyniosła szczotkę do włosów. Dopiero teraz, zbierając moje kosmyki, zauważyła, jakie były cienkie, niepodobne do jej własnych. – Nie garb się! – rzuciła, czując, że wilgotnieją jej oczy. – Nikt ci nie powiedział, że się garbisz? Od razu się za to zganiła. Kto miał mi powiedzieć? Ona przecież prawie nigdy ze mną nie mieszkała, a babcia nie zwracała uwagi na takie sprawy. – Gdzie mnie wieziesz? – Trudno jej było oderwać wzrok od dłoni Dawida na kierownicy. –
M...myślałam, że to tamta droga? Już wcześniej zauważyła, że miał bliznę na lewym kciuku. Teraz, kiedy jechali razem samochodem, wreszcie widziała ją wyraźnie: szerokie cięcie, jakby stracił czubek palca w wyniku ciosu siekierą. Zresztą może właśnie tak było. Ludzie tutaj na pewno ciężko pracowali, i to od małego. Jego dżip właśnie skręcił w drogę, która oddalała się od centrum miasteczka i za kilka kilometrów miała przejść w leśny trakt. Teresa niecierpliwie spojrzała na zegarek. Powinna zaraz zacząć pracę, ale Dawid uparł się, że pojadą razem do hurtowni. I gdzie ta hurtownia?, pomyślała, kiedy samochód zatrzymał się na parkingu w lesie. W powietrzu unosił się chłód. Wyszli na zewnątrz; Dawid poprawił kołnierz kurtki, a Teresa otuliła ramiona swetrem. – Idź tam. – Wskazał jedną z dróżek. Rejestrowała odgłos jego kroków za plecami i trzask łamanych pod butami gałęzi. Miała dziwne uczucie, że Dawid w pewnym sensie ją goni. Starała się nie patrzeć za siebie, nie myśleć o tym, że zmniejszył dzielącą ich odległość i teraz praktycznie był krok za nią. Jeszcze kilka kroków. Dotknął jej ramienia, a Teresa postąpiła jeszcze dwa kroki. Kolejne dwa, zanim otoczył ją rękami. Chciała powiedzieć „nie”, ale w końcu odwróciła do niego głowę. Poczuła na szyi jego wargi, a potem drugi pocałunek bliżej ust. Ponad jego ramionami widziała pnie drzew i ich czubki, rozkołysane wiatrem. Wyżej znajdowało się wyprane z kolorów niebo. Przemknęło jej przez myśl, że ktoś może ich zobaczyć. Myśl jednak się urwała. Słyszała dźwięk zamka, gdy Dawid rozpiął spodnie. Sięgnął do paska w jej spodniach, zsunął jej buty i przeciągnął nogawki przez stopy. Poczuła twarde dłonie pod swetrem, na nagiej skórze palce wydały się gorące i niecierpliwe. Zacisnęła ręce na ramionach Dawida, mocno, ze wszystkich sił, kiedy nakrył ją swoim ciałem i zaczął kołysać. – Tam jest leśniczówka. W głębi lasu znajdowała się drewniana chata, do której prowadziło kilka zniszczonych stopni. Zbutwiałe liście zaścielały taras jak miękki dywan. Dawid wszedł do środka pierwszy, Teresa za nim. Zobaczyła wnętrze, wykończone drewnem, z ładnymi jak na leśniczówkę, solidnymi meblami. Przy piecu ktoś przygotował drewno, po które sięgnął Dawid. Przesunął na kuchence przerdzewiały garnek, a Teresa zamknęła za sobą drzwi. – Ktoś tu mieszka? – Patrzyła na jego zniszczony sweter, wydziergany z wełny. Spojrzała wyżej, na gęste, rozczochrane włosy Dawida. – Sam tu przychodzę. Należy do mojego brata. – Mieszka tutaj? – Nie, skąd. Tylko bywa. Bywa po co?, zastanowiła się. Czy podobnie jak Dawid jego brat przyprowadzał tutaj kobiety? Siadając na łóżku, uświadomiła sobie, że to miejsce było od początku celem ich wycieczki. Rękami rozprasowała pokrywający łóżko, zawilgotniały koc. Wyjęła liść z włosów i obróciła go w palcach. Zdarzenie z lasu wydawało się teraz fantazją, jakby nigdy do niego nie doszło. – Ustawię inaczej grafik – odezwał się Dawid, dokładając drewna do pieca. – Będziesz miała więcej wolnych przedpołudni, bo twoja córka jest wtedy w szkole. Popatrzyła na niego, marszcząc brwi. – Przyniosę świeże koce. Odłożyła liść na poduszkę.
– Przyjadę po ciebie znowu jutro – dodał Dawid. Kiedy mył ręce w łazience, sięgnęła po jego sweter, porzucony na łóżku. W rękaw włożyła szalik. Ubrania pachniały liśćmi, ale przebijała też przez nie woń perfum, którą już rozpoznawała, kiedy Dawid był w pobliżu. Wyczuła również inną woń, o wiele delikatniejszą – zapach kobiecych perfum. Zanim wrócił, wsunęła się pod koc. Leżąc, słuchała, jak w łazience szumi woda w kranie. Jej spojrzenie obiegało ściany, wyłożone boazerią. Brat Dawida włożył w leśniczówkę spore pieniądze. Pod ścianami stały solidne meble, świeczniki z rogów, na drewnianej podłodze leżał całkiem dobry gatunkowo dywan. Łóżko też było wygodne. Nie żadne skrzypiące, z wystającymi sprężynami, tylko szerokie łoże, po którego obu stronach stały identyczne nocne stoliki i lampki z ładnymi abażurami. Teresa wyjęła paczkę papierosów z kieszeni płaszcza. Ręka jej trochę drżała, kiedy przysuwała do papierosa zapałkę. Na ścianach zauważyła wypchane ptaki, ich widok napełnił ją nieprzyjemnym wrażeniem, że właśnie zaczyna dzielić ich los. Dawid wrócił zmarznięty, z ręcznikiem na biodrach i Teresa przesunęła się, robiąc miejsce. – Chodź! – Zdziwiło ją, że tak łagodnie brzmiał jej głos. – Chodź tutaj! Wyciągnęła do niego ręce, przytuliła się do wilgotnego ciała. Jego usta we włosach Teresy, potem na jej ustach. Przesuwała palcami po skórze Dawida, złapała się na tym, że już zaczyna się jej uczyć. Opuszki trafiły na bliznę na lewej łopatce, drugą wyczuła koło kręgosłupa i pierwszy raz zastanowiła się, jaki był Dawid jako dziecko, gdzie mieszkał i kim byli jego rodzice. Nie rób tego; pomyślała. Ale palce już biegły dalej, wzdłuż blizny, sięgnęły do ręcznika i rozplątały go. On w tym czasie rozpinał guziki koszuli Teresy. Wstrzymała oddech, kiedy rozchylił na boki materiał, odsłaniając piersi. Dotknął ustami skóry, teraz już bez pośpiechu, jaki towarzyszył im w lesie. Zamknęła oczy. Już zaplątała się w tę chatę w środku lasu, w zawilgotniałe koce i brak wyjaśnień, a za kilka godzin każda rzecz i każda spędzona tu sekunda nabiorą niewidzialnego ciężaru. Nauczyciel wuefu wsunął do ust gwizdek i salę gimnastyczną przeciął dźwięczny świst. Dziewczyny natychmiast rzuciły się w stronę piłki, a ja pobiegłam za nimi. – Odbij! – krzyknęła do mnie wysoka dziewczyna, więc posłusznie wyciągnęłam dłonie i spróbowałam pchnąć piłkę przez siatkę, by moja drużyna zdobyła punkty. Piłka jednak została zblokowana przez inne ręce, które odbiły ją nad siatką z powrotem do mnie, gdzie w dramatycznej ciszy spadła na podłogę. Obróciłam się za nią, zdezorientowana, ledwie łapiąc oddech. – Dobra jesteś! – rzuciła do mnie ironicznie brązowowłosa dziewczyna, radząca sobie najlepiej z całej drużyny. W przebieralni zdjęła koszulkę, odsłaniając różowy, koronkowy stanik, spod którego przebijały niewielkie piersi. – Bernadetta, przesuń dupsko! – mruknęła do schylonej po buty dziewczyny. – Nie mogę się dostać do swoich rzeczy, bo twój tyłek zasłania mi cały świat! Bernadetta posłusznie się wyprostowała i zobaczyłam jej twarz, przypominającą dziecięcą buzię, z wypiekami, które dochodziły aż do uszu. Sięgnęła po ciuchy i szybko poszła do kabiny prysznicowej. – Uważaj, bo cię chłopacy podejrzą! – warknęła za nią brązowowłosa. – Jesteś ta nowa. – Skierowała na mnie wzrok. – Twoja matka pracuje u mojego ojca. Jestem Ida. – Hej! – Wpatrzyłam się w nią zdziwiona. Właśnie przeczesała włosy grzebieniem na jedną stronę. Długie i gęste, sięgały niemal połowy pleców i błyszczały jak u młodej celebrytki. Wydała mi się śliczna z ciemnymi, wyraźnymi łukami brwi, dużymi ustami o wyraźnym kształcie i w staniku, który wyglądał całkiem jak u dorosłej kobiety. Kompletnie nie
przypominała dziewczynki z moich wyobrażeń. Tamten dramat, którego Ida stała się częścią, nie pasował do tej zadowolonej z siebie nastolatki. Na próżno próbowałam dojrzeć w oczach Idy smutek, naiwnie szukałam oznak tamtej tragedii, przypisywałam jej chłodnemu głosowi drugą warstwę, ale Ida wydawała się płaska jak kartka papieru. – Twój tata był z nami u Celeja – dodałam, żeby coś powiedzieć. Zmarszczyła brwi, nie rozumiejąc, o co mi chodzi. – Gdzie? – Pomógł nam z domem. – Z jakim domem? – Nie zrozumiała. – Wynająć go. – O czym ty gadasz? Poczułam na sobie spojrzenia innych dziewczyn. Dwie z nich przypominały kserówki Idy i też właśnie sczesywały na bok włosy, ale żadna nie była tak ładna i delikatna jak ona. – O czym ty gadasz? – powtórzyła ze zniecierpliwieniem i wtedy przyszło mi do głowy, że może to tajemnica Dawida i mojej mamy. Może nie powinnam o tym w ogóle mówić. Schyliłam się do tenisówek i zaczęłam rozwiązywać sznurowadła, a Ida stała nade mną jeszcze przez kilka chwil. – Chcesz ze mną usiąść na lekcji? – zapytała łagodniej, więc poderwałam głowę. Właśnie zarzuciła na ramię skórzaną torbę; jej głos brzmiał twardo, jakby ustalała warunki, a nie prosiła o zgodę. – Normalnie siedzę z Wiktorem, ale dzisiaj usiadłabym z jakąś dziewczyną. Możesz być ty. Chcesz? Po wyrazach twarzy innych dziewczyn zorientowałam się, że to duże wyróżnienie. – OK – odpowiedziałam. – W porządku. Więc czekam na ciebie w sali. – Dwa piwa do piątki! Skóra Teresy lepiła się z gorąca. W pubie było duszno mimo otwartych okien i drzwi, a ludzi przybywało z każdą godziną. Strużka potu spływała jej między piersiami, drugą czuła na plecach. – Jeden kurczak w warzywach i... – Potarła czoło, próbując sobie przypomnieć, który z klientów o coś pytał, a ona obiecała, że znajdzie odpowiedź. Ale o co chodziło? I co to był za klient? – Ach, no tak, w siódemce p...pytają, czy jedzenie jest ekologiczne? Kucharz spojrzał na Teresę, jakby była kosmitką, która wylądowała przed nim w kuchni. – Żartujesz? Tu ekologiczne są reklamówki w spożywczym! Przy stole klienci pytali, na jak długo przyjechała do miasta. – Już tu zostanę – odpowiedziała, spoglądając każdemu z nich w oczy. Miała wrażenie, że wszyscy ją obserwują. Przy o wiele starszej Hance, której szerokie biodra kołysały się w długiej spódnicy, szczupła, zgrabna Teresa przyciągała wzrok jak magnes. – O której będziesz wolna? – zapytał młody mężczyzna, kiedy stawiała przed nim pokal z piwem. Skądś go znała, ale nie potrafiła przypomnieć sobie skąd. Tak, już gdzieś widziała te ciemne oczy, czapkę z daszkiem, która nadawała mu młody, sportowy wygląd. Popatrzyła na ciemną bluzę z białymi pasami na ramionach. Pod powiekami mignęło wspomnienie tej właśnie bluzy. Nie potrafiła jednak go umiejscowić. – Dasz się potem wyciągnąć na piwo? – nalegał. – Możemy zaprosić też twoją córkę. – Moją córkę? – Zmarszczyła brwi. Pewnie widział nas na ulicy w mieście, pomyślała. W takich miastach ludzie dostrzegali wszystko, łącznie z drobiazgami w rodzaju, kto wlał na stacji benzynowej więcej paliwa niż normalnie albo kupił w spożywczym wódkę. Budynki miały oczy, a chodniki uszy.
Roześmiała się, opierając dłonie o stół. – Nie zabieram córki na randki. – To jesteśmy umówieni? – Mężczyzna wyszczerzył białe zęby w uśmiechu, a jego spojrzenie zanurkowało w dekolt Teresy. Spojrzenie sprawiło, że poczuła się znowu piękna. Pochyliła się więc niżej, tak by odsłonić niemal całe piersi. – Tak się składa, że dzi...dzisiaj nie mogę. – Westchnęła z udawanym żalem. – A kiedy możesz? Głupia gra. Powinna już skończyć te prowokacje, ale mężczyzna przytrzymał ją za nadgarstek, kiedy chciała odejść. – Innym razem. – Próbowała się od niego opędzić. – Co to znaczy? Konkretnie kiedy? – Nie dzisiaj. – Popatrzyła na dłoń, w której więził jej rękę. – Więc kiedy? – Pomyślę. – Obiecujesz? – Masz to jak w banku! – Uśmiechnęła się, spoglądając mu głęboko w oczy. Czuła spojrzenie mężczyzny, przyklejone do jej bioder, kiedy szła przez salę z tacką w ręce. To dla niego zaczęła kołysać biodrami, dla niego stawiała kroki miękkie jak puch. – Witamy w mieście! – zwróciła się do niej oficjalnym tonem starsza kobieta, siedząca w towarzystwie księdza. – Jestem Gracjana, prowadzę koło gospodyń wiejskich. Gdyby chciała pani dołączyć... Teresa uścisnęła kościaną dłoń i dodała bez zastanowienia: – Nie wiedziałam, że t...takie koła jeszcze istnieją. – Dlaczego miałyby nie istnieć? – zdziwiła się Gracjana, a ksiądz szybko wstał. – Szczęść Boże... – zwróciła się Teresa do niego. Ksiądz wydał się jej młody, prawdopodobnie niedawno przyjął święcenia. Miał długie jak dziewczyna rzęsy i ładne oczy, które popatrzyły na nią z nieśmiałością spod spadającej na czoło grzywy ciemnych włosów. – Nowa parafianka? – zagadnął. – Czy tylko na sezon? – Myślę, że prawie już mieszkanka! – Kamil. – Mimo panującego w pubie upału jego dłoń okazała się sucha i zimna. Teresa potrząsnęła nią trochę zbyt spontanicznie. – Gdzie się zatrzymałaś? – Ksiądz wciąż stał, jakby uważał, że zajęcie krzesła podczas rozmowy z kobietą będzie nietaktem. – W domu Celejowej. – Ładny jest – przytaknął i zapatrzył się w twarz Teresy. Po długiej chwili z wyraźnym zakłopotaniem przesunął rękami po blacie stołu. – W niedzielę przyprowadź córkę na mszę na jedenastą. – W słowach zabrzmiała deklaracja, która jeszcze bardziej go onieśmieliła. – To msza dla młodzieży, spodoba jej się. – Popatrzył na Gracjanę, jakby szukał u niej ratunku. – Mamy młodzieżowy zespół kościelny. Nasza schola liczy kilka dziewcząt, jedna z nich gra na skrzypcach... – Znowu chyba poczuł, że się zagalopował, poczerwieniały mu policzki. – Jeśli chcecie, oczywiście – dodał. – Jasne, dzi...dziękuję. W łazience na ścianie wisiało zdjęcie ubiegłorocznej miss sierpnia. Młoda, złotowłosa dziewczyna rozchylała usta do obiektywu, dżinsowe krótkie spodnie opinały jej pośladki, a biała bluzka ledwie kryła piersi. Teresa, opłukując ręce, popatrzyła na nią uważnie. Kiedy miała dwadzieścia lat, też pozowała
do sesji robionej na zlecenie producenta kalendarza, i tak się złożyło, że również ubrano ją w białą koszulkę, ale było na niej logo klubu siatkarskiego. Wówczas kulała grafika komputerowa, fotografowie nie mieli do dyspozycji inteligentnych programów graficznych, a więc ukrycie niedostatków urody modelki było trudnym zadaniem. Do kalendarza wybierano dziewczyny o nienagannej sylwetce, zatem tamtą sesję Teresa mogła poczytać za wielki komplement. Pamiętała ją jednak inaczej. Jej spojrzenie twardniało w miarę, gdy patrzyła na śliczną buzię miss sierpnia na plakacie. Dziewczyna zahaczyła kciuki o męskie szelki, czarnym kolorem przecinające białą koszulkę. Teresa wpatrzyła się w jej błyszczące, rozchylone usta. Pod powiekami mignął jej obraz innych ust, też rozchylonych w uśmiechu, białych, równych zębów, powiek aż lepkich od nałożonego na nie ciemnego pastelu... – Dawid przestawił ci godziny pracy. Teresa potrzebowała chwili, żeby wrócić do łazienki w restauracji Marciniaka. Zamrugała, pozbywając się złego wspomnienia. W odbiciu lustra zobaczyła rudowłosą kelnerkę Hankę, podpartą pod boki i wyraźnie zirytowaną. – To moje wolne godziny – tłumaczyła Hanka. – Opiekuję się wtedy synem koleżanki, ustalałam to z Dawidem dawno temu. Możesz mi wyjaśnić, dlaczego przestawił grafik? Teresa czuła, jak krople wody spływają po skórze, nurkując pod bluzką. – Nie w...wiedziałam. – Sięgnęła po ręcznik. – R...rozmawiałaś z nim? – Pytam ciebie! – W ton kelnerki wkradła się złość. – Pracuję tu sporo czasu. Najpierw tylko prowadziłam gości do stolików i robiłam zapisy. Teraz obsługuję stoliki. Co się, do licha, zmieniło, od kiedy się tu pojawiłaś? Spojrzenie Teresy otarło się o tamten plakat. W pamięci wrócił niemal zapomniany szept „By, by...”. – Rozmawiaj z nim, nie ze mną. – Usłyszała własny głos, brzmiący ostro i nieprzyjemnie. – Nie ja ustalam grafik! Hanka jeszcze chwilę na nią patrzyła, jakby oczekiwała od Teresy innej reakcji, a potem raptownie zamknęła za sobą drzwi, aż uderzyły o futrynę i znowu się otworzyły. – Jak minął dzień? – zapytała wieczorem, wchodząc do mojego pokoju. Świeży, bladoniebieski kolor ścian nadał pokojowi chłód. W rogu sufitu Teresa zauważyła plamy od grzyba i przemknęło jej przez myśl, że pewnie były pierwszą rzeczą, na którą po przebudzeniu spoglądałam. Sufit opadał nad łóżkiem, jakby chciał osłonić je przed niebem. Rozejrzała się po półkach, których jeszcze nie zdążyłam zagospodarować. – Poznałam moją klasę, są w porządku – odpowiedziałam, nie podnosząc głowy znad podręcznika. Komórka Teresy zawibrowała, dając znać, że przyszedł SMS. „Chcę się z tobą kochać” – napisał Dawid. Poczuła, jak na jej policzki wraca gorąco, a skóra zaczyna mrowić. Nie minęła chwila, gdy przyszedł kolejny SMS. „Zróbmy to jutro, chcę cię mieć od tyłu...”. – Mamo? Poderwała głowę znad komórki i poczuła się przyłapana jak nastolatka. – Mamo, czemu tu stoisz? – Odpisuję komuś na SMS. – Szybko przeszła do przedpokoju. „Możesz prosić o wiele więcej. Nie jestem już małą dziewczynką” – wstukała w klawiaturę. Siedząc na łóżku w leśniczówce, myślała o zdjęciach. W czerni i bieli gesty i spojrzenia nabierały charakteru reportażu. Otwarte usta, zmrużone oczy, rzęsy rzucające cienie na blade policzki. Peruka błyszczących czarnych włosów z prostą grzywką. Język. Usta. Białe zęby odsłonięte w uśmiechu i szept,
który słyszała, choć nie było go na żadnej fotografii: „By, by blondi…”. – Chodź już. – Wygładziła palcami koc na łóżku. Deszcz stukał o werandę i na szybie brzmiał jak pocałunki. – Chodź, zostaw to – odezwała się znowu. Starała się nie zachowywać poważnie, być trochę frywolna, jak kobiety, do których mężczyźni idą od żon, żeby nie wysłuchiwać pretensji i nie czuć się przypartymi do muru. – Grzeczna dziewczyna – roześmiał się Dawid, kiedy zdjęła sweter. Zimne powietrze w nieogrzanym domu biegło po podłodze i obejmowało nagie ciało. Teresa czuła zapach zbutwiałego drewna, mokrych materiałów. – Grzeczna? Nie czuję się g...grzeczna. Raczej jak kobieta szpieg albo ktoś taki. Objęła jego szyję, z bliska poczuła zapach szamponu w Dawida włosach i uświadomiła sobie, jak bardzo chciała się tutaj znaleźć. – Kobieta szpieg? – zapytał z rozbawieniem. – Nie możesz być szpiegiem, nie masz żadnej misji do wykonania. Na zegarze dochodziła już osiemnasta, a Dawid spał. Powinna go obudzić i wracać do domu, ale jeśli to zrobi, jej kochanek natychmiast sięgnie po spodnie, sweter, buty i powie, że muszą się spieszyć. Śpij, pomyślała. Ogarnęło ją naiwne uczucie, że jeśli nie spyta Dawida o żonę i dzieci, tamten dom przestanie istnieć i będzie wisiał gdzieś na krawędzi światów, w niczym jej nie grożąc. – Trzeba się pospieszyć. Dawid miał na sobie spodnie, już zdążył włożyć sweter. Schylił się do pieca, sprawdził, jak wiele drewna zostało w środku. Niewiele. Wypali się do rana. Trzeba było zostawić wszystko tak, jak wyglądało, zanim tu przyszli, chociaż Dawid nie powiedział wprost: – Przychodzi tu moja żona. Albo: – Moje dzieci mogą tu wpaść. Po prostu kazał zatrzeć ślady ich bytności. Starannie poprawiła koc, wygładziła narzutę i sięgnęła po torebkę. Cudze rzeczy, leżące wokół, wydały jej się prawdziwsze niż ona sama. Mówiły o tym, że ktoś tu mieszkał, nie jak ona na kilka godzin, ale na tyle długo, by pochować rzeczy do szuflad, zapełnić nimi szafki i rozpalić ogień w piecu na całą noc. W wiklinowym koszyku koło łóżka zobaczyła kobiece drobiazgi: lusterko, niebieskie baleriny, na które nie byłoby ją stać. Bogaci ludzie; pomyślała. Jesteśmy jak te głupie pary z romansów. To nigdy nie kończy się dobrze. – Przyślę do ciebie mojego majstra, żeby załatał dziurę w płocie – rzucił Dawid, wkładając kurtkę. Ciepły gest, mający wynagrodzić jej samotny powrót do domu i brak pytań. – Gdzie są m...moje papierosy? – zapytała już na zewnątrz, macając kieszenie kurtki. Dawid szedł kilka kroków przed nią, roztargniony, i zdawał się nie słyszeć. Kiedy jednak wspomniała o papierosach, raptownie przyhamował. – Nie mów, że zostały w leśniczówce! – W jego głosie pojawiła się nieprzyjemna nuta. Teresa zatrzymała się w miejscu, zdezorientowana. – M...może ich nie miałam? – zastanowiła się. – Może nie miałaś czy na pewno nie miałaś? Bo nie chcę ryzykować. Ryzykować czego?, zapytała w myślach, ale jej usta już wygięły się w uśmiechu.
– Na p...pewno. Na pewno ich nie miałam dzisiaj. W butach na obcasie źle się jej szło. Dawid narzucił za szybkie tempo. Nie otworzył jej drzwiczek samochodu, tylko od razu wskoczył na siedzenie kierowcy i uruchomił silnik. – Zamknij! – polecił, widząc, że Teresa dopiero przypina się pasem, podczas gdy drzwi pozostają otwarte. Ruszyli z parkingu, przy wyjeździe z lasu minęli jakąś furgonetkę. Teresa odruchowo powiedziała: – Szit! I schyliła się, żeby nie widział jej kierowca. Kiedy potem podniosła głowę, Dawid śmiał się głośno. – Wariatka z ciebie! – Położył rękę na jej kolanie. Tego wieczoru spadł pierwszy śnieg, ale zaraz stopniał i pozostały po nim tylko kałuże i błoto. Teresa, leżąc w łóżku, wpatrywała się w sierp księżyca, widoczny nad górami. Gdyby Dawid tu był, powiedziałaby mu prawdę: – Jestem chora. Powinieneś o tym wiedzieć i powinieneś się bać. Jej palce dotknęły prześcieradła w miejscu, gdzie już zaczynało brakować drugiego ciała. W myślach dłonie Dawida biegły po jej skórze, kreśląc na niej wzory. Zapytałby: „Co to za choroba, Tes?” – i przyciągnąłby ją bliżej siebie jak ktoś, kto myśli, że za chwilę może ją stracić. Słyszała, jak wiatr porusza liśćmi na drzewach, gdzieś daleko przejechała ciężarówka, wywołując huk, po którym jeszcze długo nie było słychać głosu ptaków. Teresa przewróciła się na plecy, wsunęła dłonie pod głowę. Poddała się złudzeniu, że czas się cofa, że ona znowu ma dwadzieścia lat i stoi w studiu fotograficznym, gdzie pozuje do swoich pierwszych rozbieranych zdjęć.
11 Mając dwadzieścia lat, Teresa podpisała kontrakt z firmą z Warszawy na sesję zdjęciową z udziałem jeszcze dwóch dziewczyn. Chodziło o ujęcia na pocztówki, które młodzi chłopcy mieli potem obracać w palcach, patrząc, jak pin up girls w trójwymiarze rozchylają uda albo odsłaniają staniki. Kierowcy tirów mogli je zabrać w podróż po Europie, gdzie puszczałyby oko z niewielkiej, pocztówkowej fotki i uśmiechały się najładniej, jak potrafiły. – Przytul się do koleżanki – poprosiła asystentka fotografa, a ponieważ Teresa nie wiedziała, co ma na myśli, kobieta sięgnęła po jej dłonie i położyła je na biodrach najmłodszej modelki. – Policzek do policzka!... Zaczynamy! Skóra dziewczyny pachniała morelowymi perfumami, a spryskane lakierem włosy połyskiwały w świetle lamp. – Uśmiechy! Pokażcie, że jesteście przyjaciółkami od serca!... Teresa wyginała wdzięcznie usta i obejmowała szczupłe ciało młodszej koleżanki. – Nie widzę waszej przyjaźni! Postarajcie się!... Klik-klik... Miłe uśmiechy, przytulone twarze, obejmujące się dłonie i splecione palce. Teresa poczuła ulgę, kiedy fotograf poprosił o przerwę i mogła zejść z białej tapety, odłączyć się od dziewczyn. – Cofnij się jeszcze na chwilę! – zatrzymał ją, akurat kiedy wyjęła z torebki paczkę papierosów. – Ja? P...po co? Za modelkami zamknęły się drzwi garderoby, Teresa natomiast wróciła na białe tło. – Podoba mi się to, co robisz – zwrócił się do niej fotograf, starszy mężczyzna z czarną chustą na głowie, która kryła łysinę. Spod chustki spoglądały na nią jego poważne oczy. – Czujesz obiektyw i jesteś go świadoma... To rzadkie. Teraz rób, co chcesz, ale patrz na mnie tak, jakbyś była najseksowniejsza na świecie. I jakbyś mnie chciała. Uniósł aparat. – Popraw włosy – rzucił, więc wsunęła palce w sztywne od lakieru loki. – Świetnie... Patrz tu... Klik-klik... klik-klik... Rozchylone usta, spojrzenie skierowane na obiektyw, pociągnięte szminką usta. – Jesteś świetna! Obróć się i patrz tutaj... nie przestawaj na mnie patrzeć! – P...po co te zdjęcia? – zapytała potem, kiedy zbierali się do wyjścia. Teresa zawiązała tenisówki, obciągnęła w dół nogawki spodni. – Komuś je pokażę. – O, naprawdę? – Próbowała ukryć podekscytowanie. – Nie będziesz zawodową modelką – odpowiedział, jakby czytał jej w myślach. – Na to jesteś za niska i masz za duże piersi. Pozbądź się złudzeń i głupich marzeń. Bierz, co ci dają. Może uda mi się załatwić sesję do kalendarza. – Co to za k...kalendarz? – Starała się ukryć rozczarowanie. Fotograf spojrzał jej w oczy: – A jak myślisz, skarbie?
W domu znowu terkotała maszyna do szycia. Stałam w łóżeczku, trzymając się drewnianych szczebli. Na widok mamy, która właśnie wróciła, zaczęłam gaworzyć. – Hej, maleństwo! – Teresa postawiła siatki w progu, podniosła mnie z łóżeczka i zdziwiło ją, że jestem taka lekka, niemal lżejsza od jej torebki. – Cześć. – Pocałowała pulchny policzek, a dziecięce dłonie sięgnęły do jasnych loków. – Nie, za włosy mnie nie łap, skarbie... m...mama musi mieć dobrą fryzurę, bo jeszcze dzisiaj ma trochę pracy. – Gdzie znowu? – dobiegł ją głos znad maszyny. – Znowu jakieś zdjęcia dla nic niewartego fotografa? Nawet ci za nie porządnie nie płacą! Lepiej zajmij się małą, bo za chwilę wszystko się jej pomyli i nie będzie pamiętać, kto ją urodził! I tak nie uda ci się odłożyć pieniędzy na własne mieszkanie, za mało ci płacą! – Dostałam rolę w f...filmie. – Teresa nie dodała, że chodzi o niskobudżetowy film niezależny, który prawdopodobnie nie będzie miał szans trafić gdziekolwiek poza kosz na śmieci, ale przynajmniej podpisała umowę i otrzyma pieniądze, za które mogłaby opłacić pierwszy miesiąc w samodzielnym mieszkaniu. Jej matka wróciła do szycia i nie skomentowała tego. – Mówiłam ci, w...widocznie nie słuchałaś. Dzisiaj kręcimy. To dobry reżyser, m...ma talent. Dostał jakąś nagrodę. Delikatnie dotknęła mojej rączki. – M...muszę iść – odezwała się szeptem, patrząc, jak moje paluszki wędrują po srebrnych pierścionkach. – Kiedy wrócisz? – zapytała jej matka. – Nie wiem, w n...nocy. To t...trochę potrwa. – U ciebie wszystko zawsze trwa. Rączka dziecka wydała jej się krucha, delikatna i gorąca. Miała wrażenie, jakby coś w niej pękało i jednocześnie uwalniało się na nowo, kiedy ją puściła. – Musisz iść na tyle wolno, żebym mógł cię wyprzedzić – tłumaczył kamerzysta, młody chłopak z ASP. – I absolutnie nie patrz w moją stronę... Idziesz do tego miejsca... spoglądasz na numer drzwi i zawracasz! Wszystko jasne? – T...tak... Idąc, starała się udawać, że nie czuje obecności kamerzysty. Wyprzedził ją jednak tak nagle, aż omal na siebie nie wpadli. – Cięcie! Przez brudną szybę w korytarzu hurtowni, gdzie kręcony był film, Teresa spoglądała na miasto, nad którym powoli zapadał zmierzch. Latarnie zapalały się rzędami, krople deszczu bębniły na parapecie, pluskały w rynnach i potokami spływały na chodnik. Poza hurtownią rozpoczynał się świat, do którego już nie miała wstępu: świat klubów, pubów, muzyki, beztroskich rozmów przy stołach, gdzie jej rówieśniczki piły drinki, a przed lustrami w łazienkach poprawiały makijaż, ponieważ największym zmartwieniem wieczoru było podobanie się chłopakom. Zastanawiała się, czy matka już mnie wykąpała, czy położyła mnie do snu. W myślach przebiegła dziecięce książeczki, ustawione na szafce przy łóżku. Nie będę potrafiła wytłumaczyć, którą lubię najbardziej, a babcia się nie domyśli i pewnie wybierze tę o misiu, po której zawsze płakałam, wzruszona losem rozbitego wazonu. – Powtórzymy od momentu, gdy zaglądasz przez drzwi! – zawołała reżyserka filmu, drobna dziewczyna o włosach ściętych na zapałkę, otulona kolorową wełnianą kurtką. – Wiem, że jest zimno i pewnie zmarzłaś, ale wynajęliśmy tę budę tylko na weekend, więc chcę dzisiaj skończyć. Ruszamy! Kamera podjęła pracę, Teresa doszła do drzwi i zapukała. Uchyliła je na kilka centymetrów i spytała
przepraszającym tonem: – Czy m...mogę? – Cięcie. Jąkasz się. – M...mówiłam, że jąkam się na literze „m”. Nie mogłabym spytać bez „m”? – W scenariuszu jest tak – zaprotestowała reżyserka, uderzając palcem w tekst. – Po prostu postaraj się nie jąkać. To tylko dwa słowa! Całe zdania potrafisz mówić bez zająknięcia! Przecież nie jąkałaś się całe popołudnie! – Dlaczego akurat na „m”? – zdziwił się kamerzysta. – Dajcie spokój, pracujmy! – zdenerwowała się reżyserka. Ruszyła kamera. Teresa zapukała do drzwi, uchyliła je i zajrzała do środka. – Czy... – Miała ochotę nabrać głęboko tchu, zebrała wszystkie siły i dodała jak szept: – ...mogę? – Cięcie. Mamy, ale wolę powtórzyć, bo wyszło jakoś cicho... W weekend zjadła kolację z człowiekiem, który podejmował decyzje w sprawie wyboru zdjęć do kalendarza. Był z nią fotograf w czarnej chuście na głowie i w czarnym garniturze, w którym wyglądał jak artysta z Montmartre kupujący ubrania w salonach z używaną odzieżą. Przy stole w restauracji Teresa nie mogła się skupić na rozmowie. Jej spojrzenie co chwila uciekało do stolika zajętego przez parę starszych ludzi. Mężczyzna, podobny do jej ojca, jadł zupę, a kobieta, pomimo że byli w ciepłej sali, nie zdjęła z głowy czapki. Teresa dopiero po chwili zauważyła, że spod materiału nie wystaje ani jeden kosmyk włosów, a powieki kobiety wydają się nagie, pozbawione rzęs. O Boże, pomyślała z nagłym strachem. – Jest dokładnie taka, jak chciałeś. – Fotograf wyłożył na stół stykówki Teresy. – Widzę seksowną dziewczynę, ale takich mamy na pęczki. – Ona nie jest zwyczajna. Popatrz na te ujęcia. Dziewczyna czuje kamerę, wie, jak chwyta ją obiektyw. To rzadkie. Która inna tak ma? Naturalny talent! Spojrzenie Teresy znowu powędrowało do starszych ludzi. Mężczyzna akurat z troską podał kobiecie chusteczkę, kiedy się rozkaszlała. Teresa czuła, jak coś ściska ją za gardło i łamie jej serce. – Chciałbym zobaczyć jeszcze inne ujęcia. Fotograf wyjaśnił, że to da się zorganizować. – Kiedy? – A kiedy możesz? – Tereso? Drgnęła, wyrwana z zamyślenia. Spojrzała na fotografa, uświadamiając sobie, że oczy ma wilgotne i głośno oddycha. – Tereso, ustaliliśmy termin. Pasuje ci? Możesz wtedy przyjechać do Warszawy? Przytaknęła, nawet się nie zastanawiając. – Co dla ciebie znaczą zdjęcia? – zapytał tamten mężczyzna tonem znudzonego filozofa. – To całe m...moje życie, nie m...marzę o niczym innym. – Poczuła się zażenowana, że przemawia z taką pasją, że położyła sobie dłoń na sercu. Przy stole zapadła cisza. Mężczyźni przyglądali się jej przez chwilę, chyba nie wiedząc, jak zareagować. Potem jednocześnie parsknęli śmiechem. – Świetnie. Będziemy w kontakcie! – stwierdził zadowolony fotograf. W jego samochodzie, po spotkaniu, prawie się nie odzywała. – Dziękuję, jestem wdzięczna za wszystko – powiedziała tylko, kiedy ruszyli spod restauracji. Tak jak się tego spodziewała, samochód przejechał skrzyżowanie, gdzie powinna była wysiąść,
i skręcił w ulicę biegnącą do nieczynnego parkingu pod lasem. Zmierzch już zapadł, a latarnie uliczne kończyły się kilka metrów od miejsca, które dobrze znała. Tyle razy chodziła tędy z Klarą w dzieciństwie, kijkami uderzały w siatkę ogradzającą parking, a po drugiej stronie ujadał wilczur. Pies nie żył od wielu lat, a budynek, gdzie znajdowało się kino, właściciele sprzedali i obecnie na murze wisiała reklama salonu odnowy. O tej porze jednak salon był już nieczynny, chodniki puste, a pasmo lasu wydało się Teresie ciemne i niebezpieczne. Kiedy samochód zatrzymał się między drzewami, złapała się na tym, że gryzie paznokieć. – Wiesz, co to za m...miejsce? – zapytała, wskazując budynek. – Kiedyś było tu kino. P...przychodziłam tu przez całe dzieciństwo. – Łatwo wyobrazić sobie, jaka musiałaś być rozkoszna jako mała dziewczynka. Roześmiała się, żeby nie wyjść na nieuprzejmą. – Mówiłeś, że to dobrze p...płatna fucha, ten kalendarz? – zapytała, spoglądając na niego znad obgryzionego paznokcia. – Że mi się opłaci, tak? – Jesteś obiecująca, masz naturalny talent, więc wszystko powinno się udać. – Ile bym dostała? – Tyle co inne dziewczyny. To będzie sesja zbiorowa. – Inne dziewczyny też mają takie d...doświadczenie jak ja i naturalny talent? Nie odpowiedział od razu, na pewno się zdziwił, że ona, która wydawała się roztrzepana, zagubiona i mało przytomna, pytała o takie konkrety. – Jeszcze nic nie jest przesądzone – odpowiedział wymijająco. – Rozumiem, ale i...ile? – Nie ma zgody co do sumy. – Nie wierzę, że jeszcze nic nie wiesz – roześmiała się, a on poruszył się niespokojnie. – Co dokładnie chcesz wiedzieć? – P...powiedz mi, za jaką sumę mam się rozebrać? Powiedz, zanim... Nie zauważyła ruchu ręki, po prostu nagle poczuła na kolanie ciepłe palce. – Zanim co? – zapytał. Oczekiwał wdzięczności za zorganizowanie sesji, kolację i zdjęcia do kalendarza. Ale ona nie mogła mu się odwdzięczyć dzisiaj. W dole brzucha czuła nieprzyjemne pulsowanie, które pojawiało się, gdy z kimś współżyła. Kiedy siedem miesięcy po porodzie kochała się z reżyserem niskobudżetowego filmu, w którym grała niewielką rolę, dostała krwotoku. Nikomu o tym nie powiedziała, zamknęła się w toalecie w garderobie i siedziała na podłodze tak długo, aż słabość minęła, a krwotok ustał. Całe zdarzenie przyjęła jako rodzaj kary za to, że w ogóle pozwoliła się dotykać, i to byle komu. Tego wieczoru, po spotkaniu z fotografem, gdy wracała do domu, po ulicy przejechał autobus, rozchlapując kałuże. Bolały ją stopy w niewygodnych szpilkach. Fotograf, zły na nią, wysadził ją daleko od bloku i nie zareagował, kiedy zapytała, czy nie mógłby podwieźć jej jeszcze kilka przecznic. Wracała więc sama. Była już przy bloku, kiedy usłyszała burczenie komórki w torebce. Myślała, że to fotograf z pretensjami albo przeprosinami, ale wiadomość została wysłana z obcego numeru: „Niedługo będę w Gdyni. Czy to jeszcze twój numer, T.?”.
12 Środa, godzina 11:12 Aleksander wyprowadza samochód z parkingu. Aparat fotograficzny rzuca na tylną kanapę. Teresa nie zwracała na niego uwagi, ale akurat teraz się odwraca. Aleksander posyła jej trochę nerwowe spojrzenie, zastanawiając się, czy ona zobaczy sprzęt i zorientuje się, kim jest. Nie zobaczyła. – Gdzie mam jechać? Teresa wskazuje odległy drogowskaz. Przejazd z jednego końca miasta na drugi zajmuje im niemal pół godziny, chociaż gdyby nie ta pogoda, trwałby około dziesięciu minut. Teresa prawie się nie odzywa i w samochodzie słychać tylko szum wycieraczek, zbierających z szyby śnieg. Mijają spychacz, którego światła odbijają się w śniegu, zauważają zmarzniętych ludzi na przystankach autobusowych oraz samochody stojące w długich korkach. Policjanci kierują ruchem na głównej ulicy. – To już t...tu. – Teresa wyrywa się z zamyślenia, gdy samochód pnie się w górę zbocza z daleka od centrum. Właściwie to końcówka drogi, dalej znajduje się już tylko las. Zatrzymują się przed zaspą, która wygląda, jakby spychacz ją zepchnął pod płot, żeby zablokować furtkę. – Wezmę t...tylko jej rzeczy – informuje Teresa, ale zostawia otwarte drzwi domu. – Pójść z tobą? – pyta Aleksander. – Tak, p...proszę. Dom sprawia wrażenie dawno nieremontowanego, Aleksander wszędzie zauważa znamiona czasu. W kuchni na podłodze zatrzymuje się przed rozbitym szkłem. – Coś się stało? – pyta, ale nie słyszy odpowiedzi. Słyszy za to huk otwieranych i zamykanych szafek na piętrze i kroki na drewnianej podłodze. Zbliża się do półek w regale i szuka mojej fotografii. Nie zrobił mi zdjęcia w szpitalu, więc powinien teraz wydobyć fotografię od Teresy. Mógłby jej powiedzieć: „Daj mi coś, co chwyci ludzi za serce, a jutro o tej porze wszyscy mieszkańcy miasteczka i jego okolic będą się modlić za twoją małą”. Zauważa zdjęcie zatknięte pomiędzy książki. Leżymy nad morzem, na pasiastym ręczniku, osłaniając oczy przed słońcem. Uświadamia sobie, że jestem podobna do mamy i jednocześnie bardzo od niej różna. Widzi mój uśmiech, patrzy na jasne włosy, cienkie i proste, zauważa szczupłe ręce, długie nogi i myśli: „Cholera! Jak można było pozwolić, żeby stało jej się coś złego? Kto jest za to odpowiedzialny?”. Koszulka z podobizną zespołu Muse wisi przerzucona przez krzesło. Na stole leży iPod ze słuchawkami, które zostały zwinięte w kłębek. Te rzeczy uświadamiają Aleksandrowi, że jestem wciąż dzieckiem i być może nie mam przed sobą żadnej przyszłości. Przykłada do ucha słuchawkę iPoda, wciska przycisk „play”, a z głośnika bucha nastawiona głośno piosenka Kate Perry I kiss the girl, I like it. Utwór słuchany przez nastolatki. Utwór, z którego jego bratanek, Gustaw, śmiał się kilka tygodni temu: „Dziewczyny wariują na punkcie tego numeru, bo każda chce udowodnić, że jest na maksa wyluzowana i byłaby w stanie pocałować się z inną dziewczyną!”. Czuje się dziwnie zdenerwowany, kiedy wyłącza iPoda i odkłada tam, gdzie był.
– Gdzie masz łazienkę? – woła w stronę schodów. – Koło kuchni! – odkrzykuje Teresa z piętra. Aleksander zamyka za sobą drzwi i siada na krawędzi wanny. Tak tu skromnie, a jednocześnie ktoś się postarał, żeby łazienka sprawiała wrażenie ładnej. Ktoś wyciął kwiaty z samoprzylepnej folii i przykleił do gładkich kafli na ścianie. Pralkę nakryto serwetką w liście, stoi na niej szklana kula wypełniona wodą. Na półce pod lustrem zauważa kubek, a w nim dwie szczotki do zębów oraz pastę. Obok leży szczotka do włosów, na niej jasne, splątane kosmyki. Moje? Mamy? Gumka do włosów, spinka z niebieskim kwiatkiem. Kolorowe czasopismo, otwarte na stronie, gdzie znajduje się artykuł o rozstaniu Roberta Pattinsona z Kristen Steward. Wszystko czeka na mój powrót, na rękę, która zamknie czasopismo, zapali świeczkę w szklanej kuli i sięgnie po szczotkę i pastę. Anna odbiera natychmiast, gdy tylko Aleksander się z nią łączy. – Jeszcze nie mogę rozmawiać... – zaczyna. – Jestem w jej domu. W tle za dziennikarką słyszy głośne rozmowy i huk jadących samochodów. – Słuchaj, będzie z tego większa sprawa. Słyszałem, jak rozmawiała z policją i... – Odkręca kran, woli, żeby woda zagłuszyła słowa, w razie gdyby Teresa zaczęła słuchać. Odruchowo otwiera jedną z białych szafek, wiszących na ścianie. Zauważa watę, opakowanie tamponów, a obok dwa pudełka z lekarstwami. Sięga po jedno. – Dziewczynka ma trzynaście lat, matka nie widziała jej od dwóch dni, a nie zgłosiła zaginięcia. Policja na bank postawi jej zarzuty o zaniedbanie, a jeśli mała się obudzi, mogą spróbować odebrać ją matce. Jeśli umrze, postawią matce zarzut zaniedbania ze skutkiem śmiertelnym. Nie wiadomo też, czy ktoś był z nią w górach. Może zbiorą dowody... – O, cholera, wiedziałam, że to suka! – Anna chyba przełożyła słuchawkę do drugiej ręki, bo nagle jej głos brzmi, jakby znalazła się bliżej. – O, szlag, chcę z nią porozmawiać, wycisnąć z niej całą prawdę o małej i... Klamka w drzwiach raptownie się porusza i Aleksander się rozłącza. Zdąża zatrzasnąć szafkę, odłożyć komórkę na pralkę, ręce wsunąć pod wodę i już Teresa staje w drzwiach. – Zapomniałam, że t...tu jesteś – stwierdza, ale się nie cofa. Patrzy na odkręconą wodę i jego dłonie. Zabiera z pralki szczotkę do włosów. Komórka leży tuż obok, tak blisko, że trzeba być ślepym, żeby jej nie zauważyć. Ale Teresa zdaje się nawet na nią nie patrzeć. – M...muszę zabrać jej kosmetyki. Przesuniesz się? Otwiera szafkę, tę samą, do której zajrzał Aleksander. Z niewielkiego plastikowego opakowania wysypuje na dłoń niebieską tabletkę. – P...przepraszam – bąka, schylając się, żeby popić lekarstwo wodą z kranu.
Środa, godzina 11:22 W pokoju nauczycielskim zjawiają się wszyscy: roztrzepana nauczycielka biologii, postawny matematyk o jasnych, jakby wypranych z koloru włosach i nauczyciel PO o postawie wojskowego. – Przepraszam, dzieci mnie zatrzymały – tłumaczy się nauczycielka chemii, szczupła kobieta z trwałą na głowie, wyglądającą, jakby fryzjer zapomniał, że powinien był ją zmyć na czas. Nauczyciel wuefu wchodzi do pokoju sprężystym krokiem, z gwizdkiem zawieszonym na piersi i dłońmi ukrytymi w kieszeniach spodni od dresu. – Co się dzieje? – pyta, stając koło nauczycielki francuskiego.
Kiedyś myślałam, że wszystkie kobiety mówiące płynnie po francusku są seksowne i w jakiś sposób pociągające, ale w jej przypadku to się nie potwierdziło. Wygląda, jakby miała dwanaście lat, chodzi niemodnie ubrana i nigdy nie widziałam, żeby się umalowała. Jednak właśnie ona wydaje mi się najbliższa i wiem, że jeśli ktoś zacznie mnie dzisiaj bronić, będzie nią z pewnością pani od francuskiego. – Są wszyscy? – Dyrektorka obrzuca spojrzeniem grono, które wypełniło niewielki pokój nauczycielski. Część z nich, korzystając z przerwy, zalewa sobie kawę, ale dyrektorka prosi, żeby wyłączyli czajnik i się skupili. – Zebrałam was tutaj, ponieważ w górach znaleziono Agatę Tomaszewską. Rozmowy ustają, ktoś pyta, co się stało, a pani Horny, która jednocześnie jest wychowawczynią mojej klasy i uczy polskiego, wychyla się: – Co to znaczy? – Matka nie zgłosiła zaginięcia – wyjaśnia dyrektorka, patrząc uważnie na każdego z osobna. – Teraz mówi się jednak, że dziewczynka zaginęła wczoraj, wracając ze szkoły. – Skąd taki wniosek? – wtrąca się zdziwiona nauczycielka angielskiego. – O co chodzi z tym zaginięciem? – Mówi się o pobiciu? – pyta nauczyciel geografii. – Co ustaliła policja? – Stan dziecka określa się jako krytyczny. – Dyrektorka specjalnie słowo „dziecko” wymawia głośniej. – Złapali sprawcę? – odzywa się moja wychowawczyni. – Sprawcę? – Dyrektorka spogląda na nią, marszcząc brwi. – Nikt nie powiedział, że był sprawca. – Więc co się stało? Cholera. Dyrektorka rozkłada ręce: – Policja zajęła się sprawą i myślę, że jeszcze dzisiaj będziemy tu mieli dziennikarzy. Właśnie dlatego zwołałam zebranie. Nauczyciele spoglądają po sobie, a niektórzy zerkają w stronę okna. Na razie na podjeździe nie widać obcych samochodów i chociaż trudno sobie wyobrazić, że w ogóle się tutaj zjawią, każdy i tak zaczyna odczuwać niepokój wobec nadchodzących wydarzeń i jednocześnie niechęć, ponieważ szkoła znowu znajdzie się w centrum zainteresowania opinii publicznej. – Nie przyszłam, żeby was przekonywać, co macie mówić, a czego nie... – podejmuje dyrektorka. – Myślę jednak, że warto, byśmy ustalili, o czym chcemy poinformować opinię publiczną. Nie ma wątpliwości, że szkoła będzie współpracowała z policją przy prowadzeniu śledztwa i że nie będziemy trzymać prasy z daleka od siebie. Wszyscy jednak wiemy, jakie znaczenie ma dialog i właściwy dobór słów. Ksiądz wpada spóźniony, przepraszając za zamieszanie. – Coś się stało? – dziwi się na widok zebranego grona nauczycieli. – Nie słyszałeś? Przecież mówią o tym w radiu od rana. – Podobno znaleziono kogoś w górach – odpowiada ksiądz, tracąc pewność siebie. – To nie turysta? Kto? – Agata z drugiej d. Musimy się zastanowić, co należy powiedzieć dzieciom – podejmuje dyrektorka. – Na pewno należy im wyjaśnić, co się stało. Jeśli tego nie zrobimy, zaczną się szerzyć plotki, a historia Agaty rozrośnie się do rozmiarów, które potem trudno będzie zmniejszyć. Dlatego należy udzielić młodzieży jak najwięcej informacji o odnalezieniu koleżanki i zdementować pogłoski, które na pewno się pojawią... – Co mamy mówić? – pyta matematyk. – To, co wszyscy wiemy. Nie można ukrywać, że Agata miała problemy w domu i że próbowała zwrócić na siebie uwagę na wiele różnych sposobów. Powinniśmy przedstawić wszystko tak, jak było, a jednocześnie nie starajmy się szukać winnego. Niech dziennikarze sami wyciągną wnioski.
– A jeśli ich wnioski będą dla nas niekorzystne? – pyta nauczyciel wuefu, krzyżując ręce na szerokiej piersi. – Dlaczego miałyby być niekorzystne dla nas? – zdumiewa się pani Horny i patrzy na niego tak, jakby widziała go po raz pierwszy w życiu. – Warto by się zastanowić, czego oczekuje od nas policja – zauważa szkolna psycholog i poprawia na nosie okulary. – Odpowiedzi, dlaczego Agata znajdowała się sama w górach? – włącza się nauczycielka biologii. – Przecież nie jesteśmy w stanie odpowiedzieć na to pytanie – mówi dyrektorka. – Według mnie, nie rozszerzajmy przesadnie naszej roli. Do nas, jako do placówki szkolnej, należy poinformowanie policji o obserwacjach związanych z Agatą i pomoc w skontaktowaniu policji z młodzieżą. To, co się stało... – To mógł być wypadek – sugeruje nauczyciel matematyki. – Nie zajmujmy się śledztwem – prosi dyrektorka. – Szkoła funkcjonuje od godziny siódmej do siedemnastej. Co się potem dzieje z uczniami, to już sprawa ich rodziców. My jesteśmy placówką wychowawczą, a nie pogotowiem opiekuńczym otwartym całą dobę! Komisarz wchodzi za dyrektorką do sali, w której odbywa się lekcja mojej klasy. Uczniowie milkną i przyglądają mu się zafascynowanymi, rozszerzonymi oczami. Rok wcześniej był tutaj, żeby opowiedzieć o pracy policji, więc – jak stwierdza dyrektorka – połowę zaufania uczniów do siebie ma już zbudowaną. Od zeszłego roku uczniowie wydorośleli, policjant nie pamięta ich na tyle, by dokładnie wiedzieć, którzy się zmienili, ale pamięć podsuwa mu obraz sprzed roku. Wyglądali wówczas jak dzieci. Teraz niektóre dziewczynki przypominają już młode kobiety. Większość chłopców jednak wciąż sprawia wrażenie dziecinnych i policjant z łatwością wyobraża ich sobie przy PlayStation zamiast na randkach, ale kilku uczniów jest wysokich i wyglądają już prawie jak mężczyźni: na przykład brunet z ostatniej ławki, Wiktor, syn radnego. Albo tamten szatyn, który nosi w klasie zimową czapkę, a także rękawiczki, i bawi się, turlając długopis po blacie stołu. – Hej! – Komisarz zauważa na twarzy dyrektorki grymas, który jednak mało go w tej chwili obchodzi. – Hej – odpowiada kilku uczniów i uśmiechają się z niedowierzaniem. – Zadam wam kilka pytań dotyczących waszej przyjaciółki, Agaty. – Komisarz wspiera się o biurko i spogląda na dziewczyny, siedzące najbliżej niego. – Kto z was się z nią przyjaźni? Spodziewa się lasu rąk, ale w klasie nikt się nie zgłasza. Dopiero po chwili podnosi rękę jakaś dziewczynka. – Agata przyjaźni się z Idą Marciniak. – Gdzie jest Ida? Tamta wskazuje drugą ławkę. Dzisiaj jest pusta. – I z Bernadettą – wtrąca inna uczennica. – Czy Bernadetta jest w szkole? Dyrektorka otwiera dziennik i wskazuje komisarzowi rubrykę, w której nieobecność Bernadetty zaczyna się dopiero od poprzedniej lekcji. Bernadetta Czajkowska, czyta komisarz i ma ochotę westchnąć. Zna tę rodzinę, mieszkają w domu, który bardzo ucierpiał podczas ataku halnego i od tamtej pory nie został naprawiony. Zna ich też z powodu ojca Bernadetty, awanturnika i pijaka. Nieraz po pijanemu chciał powozić dorożką z turystami. Przypomina sobie matkę dziewczynki, chudą kobietę o twarzy wypranej z kolorów, z włosami ufarbowanymi na buro i oczami, w których można dojrzeć beznadzieję. Zawsze wspiera męża i stoi po jego stronie. Pamięć podsuwa komisarzowi, że Bernadetta ma jeszcze rodzeństwo. – Była na pierwszej lekcji – odpowiada dziewczynka. – Potem wyszła. – W porządku. – Policjant uspokajająco porusza dłonią. – Rozumiem. – Też zerka na dyrektorkę. –
Musiała wyjść ze szkoły w trakcie zajęć. To się zdarza. Uczniowie parskają śmiechem. Rudowłosa chuda dziewczynka z drugiej ławki też podnosi rękę. – Ja znam Agatę. – Przyjaźnisz się z nią? Jak masz na imię? – Karolina. Karolina Malewicz. – Kiedy ostatni raz widziałaś swoją koleżankę? – Wczoraj w szkole. – Rozmawiałyście? – Trochę. – Mówiła ci coś o swoich planach na dzisiaj albo na wczorajszy wieczór? Karolina waha się i w końcu kręci głową: – Nie, szłam z rodzicami, a ona była sama i nie miałyśmy czasu porozmawiać. – Ale była wczoraj na lekcjach? – Tak. – Widziałaś, jak wychodziła ze szkoły? – Chyba tak. – Dziewczynka zasępia się. – Chyba wychodziła sama. – Nie szła z żadną koleżanką? – upewnia się komisarz, a tamta zastanawia się i znowu przytakuje. – I nie kontaktowałyście się wczoraj po szkole? Znowu potrząsa głową. – Po południu byłam zajęta i nie zdążyłam do niej zadzwonić, a dzisiaj nie przyszła. – To nie ma sensu. – Komisarz na korytarzu zwraca się szeptem do dyrektorki. – Chciałbym zorganizować przesłuchania osobno. Po jednym dziecku, u pani w gabinecie albo tutaj w klasie, jeśli to możliwe. Dobrze by było, gdyby znalazła się Bernadetta. Jeśli nic naglącego się nie wydarzy, wrócę rano i przesłuchamy uczniów. Gdyby doszło do jakiegoś incydentu, porozmawiamy po lekcjach. Dam jeszcze pani znać. – Oczywiście, ale... – Dyrektorka nabiera tchu, nerwowo łączy dłonie za plecami. – Powinien pan o czymś wiedzieć. Agata to miła dziewczynka, ale mieliśmy masę problemów z nią i jej matką. Próbowaliśmy pomóc Agacie. Każdy z nas próbował, jednak nie na wszystko mamy wpływ, a Agata mieszka tutaj zbyt krótko. Nie mamy oczu otwartych przez dwadzieścia cztery godziny na dobę. Po godzinie siedemnastej dzieckiem zajmują się rodzice... Nie jesteśmy pogotowiem opiekuńczym. Komisarz dostrzega jej zdenerwowanie. – Szkoła nie jest o nic oskarżona – odpowiada zdziwiony. – Po prostu zbieramy informacje o Agacie. Co dokładnie ma pani na myśli, mówiąc, że były problemy z jej matką?
13 Kiedy w październiku pierwszy raz przyszłyśmy z mamą do gabinetu dyrektorki gimnazjum, uderzył nas panujący tam ład. Wszystko wyglądało sterylnie, jakby przez pokój chwilę wcześniej przeszła ekipa sprzątająca. – Angelika Molenda. – Dyrektorka podała mamie dłoń i dopiero potem spojrzała na mnie. Nosiła kostium w stylu Armaniego, z dopasowaną spódnicą i żakietem na dwa guziki, które podkreślały talię. Na ubraniu nie dopatrzyłam się ani jednego zagięcia, na butach ani jednej plamki świadczącej, że dyrektorka chodziła w nich poza szkołą. Nie pasowało to za nic w świecie do twarzy, która została pokryta kilogramami fluidu. – Wiem, że jest już po rozpoczęciu roku szkolnego i klasy na pewno są p...pełne... – zaczęła nieporadnie mama. – Dlatego dziękuję, że zgodziła się p...pani przyjąć Agatę. – Klasy są przepełnione. – W głosie dyrektorki słychać było stanowczość i dystans. Czujnym spojrzeniem lustrowała mamę i chyba nie podobała jej się ani krótka sukienka w panterkę, ani wiązane wokół kostek buty na obcasach, a najbardziej długie nogi w żółtych rajstopach. – Nasza szkoła uchodzi za jedno z najlepszych gimnazjów w rejonie Tatr. Posiadamy najszerszą ofertę zajęć dodatkowych, takich jak lekcje francuskiego, koło teatralne czy lekcje tańca... Rozumiem, że pani jest samotną matką? – Kobieta uniosła brwi i wyraźnie czekała na wyjaśnienie, ale mama tylko przytaknęła, więc tamta z westchnieniem wstała z fotela. – Oprowadzę was po szkole. Wie pani, że potrzebuję podpisu ojca dziewczynki na wszystkich papierach? – On nie f...figuruje w papierach. – Mama minęła dyrektorkę, pierwsza kierując się do drzwi. – Ach, tak! – Molenda wyglądała na niepocieszoną. – Został w Gdyni? – Co to za w...wyróżnienia? – W holu mama od razu zmieniła temat, zauważając półkę pełną pucharów. – Sportowe oraz nagrody za Olimpiadę Umysłów. – W głosie dyrektorki słychać było dumę. – Powinna pani wiedzieć, że nasze gimnazjum w poprzednim roku wprowadziło program równościowy dla uczniów i stworzyło klasy integracyjne... Za oknem boisko do gry w kosza tonęło w kałużach, a kilka ławek wokół niego zostało poprzewracanych, pewnie przez halny, co nie przeszkodziło uczniom rozgrywać tam meczu siatkówki. Chłopcy byli brudni, mimo to atakowali siatkę, a na trybunach siedział tłumek dziewczyn, które kibicowały, tupiąc nogami w wodzie i klaszcząc. Piłka, pchnięta przez siatkę, poleciała na ziemię i kilkanaście osób poderwało się, urządzając owację. Oparłam dłonie o parapet. Patrzyłam, jak z trybuny zrywa się wysoka szatynka i krzyczy: – Brawo! Brawo, Wiktor! Tego wieczoru Teresę obudziło ujadanie psa na posesji sąsiadów. Dochodziła pierwsza w nocy, kiedy spuściła nogi z łóżka, a na ramiona zarzuciła sweter. Na niebie wisiał księżyc, więc przez okno widziała zarys szopy i podwórka. Zimne światło drżało też na krawędziach siatki ogradzającej posesję. Dalej, za dziurą, zaczynał się las. Teresa zmrużyła oczy, dostrzegając psa sąsiadów, który przysiadł na tylnych łapach, ciągnąc za sobą łańcuch.
Poszukała latarki w szafce. Gdzieś tu ją widziała, jeszcze po Celejowej. Znalazła latarkę na dnie szuflady i sprawdziła, czy działa. Zeszła na dół. – Jest tu ktoś? – zapytała na ganku. Otuliła się ciaśniej swetrem, idąc w stronę szopy po zmarzniętej trawie. Jakieś zwierzę chyba zaplątało się w siatkę, ponieważ dobiegał stamtąd dźwięk szarpanych drutów i szelest liści. Teresa zwolniła kroku; pies nadal ujadał za płotem. Latarką rozświetliła miejsce, gdzie znajdowała się dziura w siatce. Światło wyrwało z mroku fragment ogrodzenia, a za nim szeroki pień drzewa. Teresa zrobiła jeszcze jeden krok, wpatrzona w ciemność, w której coś się poruszało, co wydało jej się podobne do drzew. Jeszcze jeden krok, jeszcze dwa... Znieruchomiała, uświadamiając sobie, że za siatką stoi niedźwiedź. Latarka wypadła jej z ręki i zaczęła gasnąć, niewielkim okrągłym światłem celując w ślady w miejscach, gdzie niedźwiedź zaparł się łapami o darń, by wejść na skarpę. Teresa miała wrażenie, że jej ciało już do niej nie należy, że to nie ona zrobiła krok w tył. Starała się nie potknąć, nie wykonać żadnego raptownego ruchu. Pies szczekał jak opętany, szarpiąc się za ogrodzeniem. Teresa już stanęła jedną nogą na schodach. Sekundy, koszmarne sekundy, gdy otworzyła siatkowe drzwi i wsunęła się za nie. – Jezu Chryste! – Cała się trzęsła i nie potrafiła tego drżenia powstrzymać. – O Boże. Bała się zapalić światło, więc poruszała się w ciemności. Jej spojrzenie biegło po oknach. Pomyślała, że powinna pozamykać okiennice, ponieważ niedźwiedź jakimś cudem mógłby dostać się do środka. Ta myśl była absurdalna, przecież nie sforsowałby drzwi ani okien. Nasłuchiwała. Na zewnątrz słyszała łoskot, który uświadomił jej, że niedźwiedź jest już na posesji. Zrzucił zostawiony na ławie talerz z resztkami jedzenia. Odejdź!, myślała, zauważywszy w końcu duży czarny kształt za oknem, który coraz bardziej zbliżał się do werandy. Podszedł pod dom, węszył. Popchnął doniczki, które stały na ganku. Jedna spadła, wydając głośny huk. Zapadła cisza. Teresa odczekała jeszcze kilka minut i dopiero wówczas zdecydowała się wyjść. Na werandzie leżał wywrócony i pusty talerz. Latarka ciągle zalegała w trawie. Teresa podniosła ją, cienki snop światła wyrwał z ciemności szopę, a potem kołysał się, w miarę gdy zbliżała się do siatki. Na drutach, w miejscu, gdzie znajdowała się dziura, zauważyła kilka ciemnych kłaków. Sierść. Zdjęła ją. W palcach przypominała grubą, sztywną wełnę. Od strony wsi nadjechał samochód i zatrzymał się koło furtki. – Był u pani niedźwiedź? – zawołał mężczyzna, wychylając się z okna. – Dostaliśmy kilka zgłoszeń, również od pani sąsiadów. Był przynajmniej na trzech posesjach. – U nas też – odparła, otulając się szczelniej swetrem. – Powinna pani załatać dziurę. – Pracownik Parku Narodowego wskazał siatkę, którą wyłowiły z ciemności reflektory samochodu. – To niebezpieczne. Musi pani uważać. Radzę też kupić psa. Zwierzęta wyczuwają niebezpieczeństwo i mogą ostrzec! – Tak zrobię, dziękuję! Po ich odjeździe zapaliła światło w szopie i z bagażnika UAZ-a zabrała nożyce do cięcia drutu. Ustawiła latarkę tak, żeby oświetlała siatkę, a potem starała się ją załatać. Wykonała kilka szybkich ruchów i skaleczyła się w nadgarstek, aż pociekła krew, więc ssała ją, bezradnie wpatrzona w las. Bernadetta pomimo pierwszych przymrozków nosiła zniszczone tenisówki, na co zwróciłam uwagę, kiedy mijałam ją na szkolnym korytarzu. – Jesteś przygotowana do klasówki? – zapytałam, przystając.
Chyba nie czuła się pewnie, skoro zacisnęła dłonie na zeszycie, a kiedy rozluźniła palce, na błyszczącej okładce zobaczyłam ślady potu. Rozchyliła usta, ale nic nie odpowiedziała. Coś jest z nią nie tak, pomyślałam. Jest opóźniona w rozwoju albo ma jeszcze inne problemy. Na lekcji techniki siedziałam za nią w ławce. Ze swojego miejsca przyglądałam się, jak z zapałem robiła model domu, rozrysowała i wycięła z papieru meble, a potem nakleiła je na podłogę oraz ściany makiety. Naprawdę dobrze jej szło. Udało jej się odtworzyć cały pokój, który następnie pomalowała farbkami na różowo. Stworzyła też trzy inne pokoje, sypialnię i salon, gdzie każda rzecz miała swoje miejsce, nie zapomniała nawet o kominku w salonie! – Bernadettko, ślicznie! – pochwaliła nauczycielka. – Twoją makietę postawimy na wystawie. Kto jeszcze skończył, niech podniesie rękę! Po lekcjach Bernadetta szła przede mną, w kurtce, która była tak duża, że przypominała namiot, a towarzysząca mi Ida nie spuszczała z niej oczu. Miałam wrażenie, że Ida napawała się tuszą Bernadetty, sprawiało jej przyjemność obserwowanie szerokich, ocierających się ud, podczas gdy jej własne były cienkie jak witki, a brzuch wydawał się wręcz wklęsły. Doszłyśmy akurat do świateł, które o tej porze migały na żółto, ulicę przecięła z hukiem ośmiokołowa ciężarówka, więc Ida cofnęła się raptownie na chodnik, pociągając mnie za sobą. Zaraz też puściła moją dłoń, jakby się zawstydziła tego, jak zareagowała. – Byłaś nad rzeką, kiedy zginęła córka Celeja? – spytałam. Ciężarówka już dawno zdążyła zniknąć nam z oczu, a Ida ciągle oddychała głęboko, ze strachem. – Tak i co? – W jej głosie pojawiła się zaczepna nuta. Spojrzała na mnie wrogo. Chciałam zapytać o tamtą dziewczynę, która zginęła, ale zabrakło mi odwagi. – Dobrze, że tobie nic się nie stało – bąknęłam, zakłopotana. Ulżyło mi, gdy Ida zmieniła temat. – Powinnaś kupić sobie fajniejsze buty – zauważyła. Zdziwiona, spojrzałam na moje stare kozaki. Były niebieskie i wyglądały, jakby mama nosiła je, będąc w moim wieku. Zresztą mama naprawdę powiedziała kiedyś, że nosiła podobne. Buty dodatkowo miały granatowy pas, który przechodził przez nie jak siodło, a nosy były tak szerokie, że mogłam machać palcami we wszystkich kierunkach. – Zobacz moje. – Ida poruszyła stopami w kozakach wykończonych bladoniebieskim futrem. Pewnie kosztowały fortunę, mama za nic w świecie nie kupiłaby mi takich. – Jak twoja mama dostanie wypłatę – w jej głosie pojawiła się wyższość, jakby to ona nam płaciła – niech kupi ci jakieś fajniejsze. Skoro razem siedzimy na lekcjach, ludzie nie mogą się z ciebie śmiać. A śmieją się?, chciałam spytać. Spodziewałam się, że Ida sama coś o tym wspomni, ale milczała. Prowadziła grę. – Wiesz, kto to jest wiechoł? – zapytała po chwili. – To inaczej „wieśniak”? – Wsunęłam ręce do kieszeni kurtki. – Nie chcę, żeby ciebie tak nazywali. Ty chcesz? – Nie, nie chcę. – Opuściłam wzrok. – Chyba czy na pewno? – Na pewno. – Strasznie chciałam, żeby już sobie poszła. Bernadetta niemal znikała mi z oczu, kiedy Ida w końcu skręciła w swoją stronę, a ja mogłam iść dalej. Ładne, zadbane domy zostawiłam za sobą, przeszłam przez kładkę nad kanałem i skręciłam w inny rejon, gdzie wszystkie drogi wspinały się w górę. Nigdy nie widziałam tej części miasteczka, dom Celejowej znajdował się przed kładką. A jednak ruszyłam za Bernadettą i zobaczyłam zaniedbaną wieżę ciśnień, zardzewiałe tory bocznicy kolejowej, rozsypujące się rampy magazynów. Jej makieta nabierała
niewidzialnych kilogramów, kiedy coraz bardziej zagłębiałam się w ten inny, nieznany mi świat. Bernadetta minęła właśnie kładkę nad rzeką, z brunatnego wąskiego pasma śniegu, który zalegał przy drodze, wygrzebała kamień i rzuciła w wodę. Rzeka była chyba płytka, a dno kamieniste, skoro w panującej ciszy usłyszałam, jak kamień spadł na dno. – Do zobaczenia! – Przyłożyła brodę do stalowej barierki. Siatka wokół domu Bernadetty była pordzewiała, a budynek wydał mi się za mały dla wielodzietnej rodziny. A przecież w szkole się mówiło, że Bernadetta ma czterech braci. W błotnistej brei tonęły stara kanapa i umywalka, wystawione do ogrodu. Kroki Bernadetty obudziły starego wilczura, poderwał się więc, ciągnąc za sobą łańcuch, a jego brzęk i jazgotliwe szczekanie psa wypędziły z domu małą dziewczynkę. Wyszła w samym swetrze i kapciach, chociaż mocno dmuchał wiatr. – Ala! Do domu! – zawołała Bernadetta z głębi sieni. W tamtej chwili modliłam się, żeby nie wróciła na podwórko i mnie nie zobaczyła. Gdybym była na jej miejscu, za nic w świecie nie chciałabym, żeby ktoś widział ten dom. Dobrze, że nie ma tu Idy; przemknęło mi przez głowę i w tym samym momencie pojawiła się oczywista myśl, że Ida doskonale wie, gdzie mieszka Bernadetta, i dlatego się na niej wyżywa. – Ala, wracaj! – Głos Bernadetty rozległ się tak blisko, że poczułam, jak włoski jeżą mi się na skórze. Jeszcze zdążyłam zauważyć przy szopie ustawione jedne na drugich opony, z których wyrastała trawa, a potem chudego chłopca, niewiele starszego od dziewczynki, i biegiem rzuciłam się w powrotną drogę. Kilka dni później Ida zjawiła się w restauracji, gdzie pracowała mama. – Jest tu ktoś? – zawołała, więc Teresa odstawiła miskę z wodą i podniosła się zza baru, wycierając ręce w fartuch. – Jest tata? – Ida wbiła w nią trochę wystraszone spojrzenie. – A kim jest twój t...tata? – zapytała Teresa. – To pani szef. – Spojrzenie dziewczyny objęło drewniane czerwone korale na szyi Teresy i jej białą, góralską bluzkę. Poderwała wzrok wyżej i wstrzymując oddech, popatrzyła Teresie w twarz. – Ida! – Hanka wyszła z kuchni, wyraźnie ucieszona. – Dawid pojechał do hurtowni. Zrobić ci coś i poczekasz na niego? Może masz ochotę na herbatę? W dziewczęcej buzi Teresa powoli rozpoznawała oczy Dawida, jego nos, usta... Ogarnęła spojrzeniem kurtkę dziewczyny, zauważyła dużą, skórzaną torbę na ramieniu, którą kilka dni wcześniej oglądała w sklepie, żałując, że nie stać jej na kupno. Ida nadal nie spuszczała oczu z Teresy i chociaż zrobiła balon z gumy do żucia i naciągnęła na ramię pasek torby, jakby się znudziła, w oczach wciąż miała strach. – Nie mam czasu czekać – mruknęła, siląc się na bagatelizujący ton. – Przekażcie tylko, że byłam. Cofnęła się do drzwi. – I żeby włączył telefon, bo coś jest nie tak – dodała zdenerwowana. – Dzwonię od rana, a tata nie odbiera. – Nasze sąsiadki. – Mama wskazała plastikowym widelcem dwie postaci, więc w odpowiedniej chwili rzuciłam głośno: – Dzień dobry! – A, dzień dobry! – Kobiety uśmiechnęły się, ale na mamę spojrzały jakoś tak, jakby była od tygodni na ustach całego miasta. Wesołe miasteczko, które przybyło w góry w weekend, przyciągnęło chyba wszystkich mieszkańców miasta i jego okolic. Jeszcze nigdy nie widziałam, żeby było tutaj tak głośno i kolorowo, szczególnie wieczorem. – Ustrzelić ci maskotkę? – Mama skręciła do budki z zabawkami, podczas gdy kilka metrów od nas
w górę wzbił się diabelski młyn, więc zewsząd dobiegały okrzyki, śmiechy i piski. – Jeśli m...ma skrzywioną lufę, to lepiej proszę mi powiedzieć, zanim wydam tu ostatnie pieniądze! – Śmiejąc się, mówiła do sprzedawcy. Mijali nas obcy mężczyźni w towarzystwie kobiet, usłyszałam słowa „nowe” i „nie wiadomo, z kim ją ma”. Mama w tym czasie wypięła piersi do przodu, przybierając właściwą pozycję do trzymania broni. – Patrz, patrz! – Jeden mężczyzna szturchnął drugiego. – Widziałeś? – To t...trzymaj kciuki, Agata! – zawołała, odciągając kurek. Pierwszy strzał ominął misia, ale mama podała sprzedawcy broń do przeładowania i drugi raz przygotowała się do oddania strzału. – I spotkaj taką na drodze! – zażartował ktoś. Miś spadł na podłogę, a mama aż klasnęła w ręce. – Masz, jest t...twój! – Podała mi go i wskazała tunel duchów, do którego właśnie wjechały wagoniki stylizowane na początek dwudziestego wieku. – Chodź, zabawimy się! W kolejce do kasy zauważyłam Dawida z Idą. Mama też ich dostrzegła i na moment zgasł jej uśmiech. Chyba chciała nawet wyjść z kolejki, ale oni też nas zauważyli, więc nie wypadało tak po prostu się wycofać. Pochyliła głowę i wbiła wzrok w ziemię u swoich stóp, podczas gdy Dawid szedł do nas. – Ładna sztuka! – zażartował na widok misia. Mama odezwała się smutno: – Witaj, Ido. Jak widzę, znalazłaś już swojego tatę. Ida zapatrzyła się w mężczyzn obserwujących mamę. – Usiądziecie w wagoniku przed nami. – Dawid delikatnie popchnął córkę, żeby dołączyła do mnie. – Powinnaś wrzucić jej do kawy tabletki antykoncepcyjne, jeśli nie chcesz mieć rodzeństwa – stwierdziła szeptem Ida, gdy tylko stanęłyśmy obok siebie. – Wszyscy faceci się na nią gapią. W wagoniku Dawid z trudem wyprostował nogi, a Teresa podciągnęła do piersi kolana, starając się nie otrzeć o ściankę miękkich nosków z nubuku. Ozdobna brama, strzeżona przez dwa kościotrupy, rozchyliła się, odsłaniając ciemność, w którą powoli zagłębiły się wagoniki. Teresa, zamiast na ściany, stylizowane na jaskinię, wpatrywała się w moją głowę, ponieważ jasne włosy stanowiły plamę na tle mroku. Nie słyszała, o czym rozmawiałyśmy z Idą, ale czuła, że żadna nie cieszy się z tego przypadkowego spotkania. – J...jesteś sam? – Obróciła głowę do Dawida. Kolejka przejechała pierwsze dwa metry i ciemność stała się wręcz absolutna, a plama moich włosów rozpłynęła się w mroku. W tej ciemności świeciły na czerwono oczy widmowych postaci, gdzieś za naszymi plecami rozległo się zawodzenie ducha, a potem brzęk łańcuchów. – Gdzie mama Idy? – Mam was! – krzyknął upiór, który spadł na wagonik z sufitu, sprawiając, że nawet Ida zakryła rękami głowę i pisnęła. Teresa roześmiała się z własnego strachu, z serca, które roztrzepało się w piersi. Wagonik niespodziewanie się zatrzymał. Teresa czuła napięcie w całym ciele, wiedziała, że zaraz coś się stanie, ale nie miała pojęcia co. Wydało jej się, że słyszy oddech za plecami, potem jej policzka dotknęło coś lodowato zimnego. – Aaaa!!! Boże, ale się w...wystraszyłam! – Przycisnęła dłoń do piersi, a Kapitan Hak przeszedł do wagonika mojego i Idy. Ręka Dawida odnalazła dłoń Teresy w chwili, gdy Ida i ja zaczęłyśmy piszczeć na całe gardło. Strach jednak szybko zmienił się w śmiech. – Nie boję się ciebie! – zawołałam rozbawiona. – Jesteś Kapitanem Hakiem! Wagonik ruszył do przodu z silnym szarpnięciem, a usta Dawida znalazły wargi Teresy. Obróciła się do niego, zdziwiona, że oddycha tak ciężko, a jej serce szamocze się w piersi. Coś białego unosiło się
nad ich głowami, wydając z siebie głośne piski. Kiedy spojrzała w górę, zobaczyła skrwawioną białą suknię ślubną i długi welon, który na moment całkiem ich zakrył. Pod tym welonem ręka Dawida sięgnęła pomiędzy jej uda. Teresa przypomniała sobie słowa Woody’ego Allena na temat orgazmu, że ludzie wiążą z nim zbyt wielkie nadzieje, oczekując, iż zrekompensuje on pustkę panującą w innych dziedzinach ich życia. Przy stole w pubie obserwowała karcianą sztuczkę, prezentowaną mi przez Dawida. – Wybierz sobie jedną kartę, ale nie mów mi którą. Wybrałaś? Teraz ją tu odłożę. – Skąd będzie pan wiedział którą? – zapytałam, przejęta. Teresa upiła łyk piwa z butelki, w milczeniu patrząc, jak Dawid odkłada kartę na blat, a pozostałe tasuje. – To się nie uda. – Spojrzałam na Idę, która, pewnie znając tę sztuczkę na pamięć, tylko uniosła brwi. Kiedy Dawid rozłożył z kart wachlarz, już po wyrazie mojej twarzy Teresa zorientowała się, że mu się udało. Rozchyliłam szeroko powieki, a moje usta otworzyły się ze zdumienia: – To niemożliwe! Przecież pan ją odłożył! Skąd pan wiedział którą? W nocy spadł śnieg, już nie pierwszy puch, który miałby się roztopić, tworząc nowe kałuże, tylko twardsze, silniejsze płatki. Pokryły ziemię, otuliły wszystkie przedmioty i drzewa i znalazły się nawet na liściach. Dochodziła północ, kiedy pukanie do drzwi domu oderwało Teresę od telewizji. Otworzyła. – Wpuść mnie – powiedział Dawid, stojąc na progu. Cofnęła się, robiąc mu miejsce. Za jego butami na podłodze zostały ślady śniegu i szybko zaczęły się zmieniać w cienkie kałuże. – A...Agata śpi. – Teresa zamknęła za nim drzwi. Usiadł na drewnianej ławie w przedpokoju i popatrzył na nią jakoś bezbronnie. Od kiedy Teresa poznała Idę, myślała, że Dawid pasuje do bogatego świata córki i jej matki, ale on pasował tutaj. Pod drogą, skórzaną kurtką ukrywał stary sweter, jego włosy dawno nie oglądały fryzjera, a za paznokciami – gdyby ujęła jego dłonie – zobaczyłaby ślady smaru i oleju samochodowego. Dlatego do niego podeszła, wsunęła palce w jego włosy, a on natychmiast porzucił rozwiązywanie sznurowadeł i objął ją za biodra. – Chodź. – Rozgarnęła pasma jego włosów. Pierwszy raz widział jej sypialnię. Podniósł książkę z nocnego stolika, a potem uśmiechnął się, jakby go rozbawiło, że Teresa w ogóle coś czyta i ma jakieś zainteresowania poza nim i mną. – Tu śpię – zaczęła się śmiać z własnej nieporadności, z radości, że Dawid przyszedł do niej, chociaż czeka na niego żona. – Teraz będzie mi łatwiej to sobie wyobrazić. – W jego głosie też pojawiło się rozbawienie. – A robisz to? – Podniosła ręce jak dziecko, czekając, aż Dawid zdejmie z niej bluzę. Drapiąca wełna, a potem lodowate powietrze na skórze. – Często. Łóżko skrzypiało, więc zdjęli z niego koc i nakryli podłogę. Znajome kąty, znajome cienie i Dawid – nowy w tym starym wnętrzu. W jego ruchach wyczuła czułość, której wcześniej tam nie było. – Zostań na całą noc – poprosiła, ale tylko pokręcił głową. Mama pewnie już spała, ponieważ ucichł dźwięk telewizora w sypialni, kiedy połączyłam laptop z siecią i znalazłam na Facebooku Idę Marciniak. Nie ukryła swojego profilu, więc mogłam go
swobodnie przeglądać. Na tablicy zamieszczała głównie piosenki Lany Del Rey i swoje zdjęcia. Napisała, że Lana to jej „duchowa siostra bliźniaczka”, i tkwiła w tym jakaś prawda, ponieważ Ida była podobna do piosenkarki. Także pochodziła z bogatego domu, nosiła fryzurę w stylu Lany, teraz też wyraźnie widziałam, że naśladowała jej styl ubierania. Włączyłam jeden z utworów Lany, o którym Ida napisała, że to „głos z mojego serca”, Dark Paradise. Your soul is haunting me and telling me, That everything is fine, But I wish I was dead (dead like you)...7 Lana śpiewała trochę wyniosłym tonem, który z każdą sekundą bardziej kojarzył mi się z Idą. Nigdzie nie zamieściła zdjęć z tamtą nieżyjącą dziewczynką, jakby uważała, że przyjaciółka, umierając, zniknęła doszczętnie z jej życia. Jej obecny świat, oglądany w necie, wydawał się fantastyczny, świat kortów tenisowych, po których poruszała się w białej koszulce polo i białej spódniczce. Z rodzicami chyba co roku wyjeżdżała za granicę, toteż na zdjęciach oglądałam baseny i hotele. Wiele zdjęć pochodziło z różnych okresów życia Idy, związanych ze szkółką jeździecką. Pocierałam sennie oczy i nie mogłam się zmusić, żeby zamknąć profil, ponieważ to, co tam odkrywałam, było dla mnie niemal filmowe. Gdyby chociaż jej tata był niemiły albo za wiele od niej wymagał. Gdyby nie miała mamy. Wtedy pojęłabym ten strach, który wymykał się między słowami albo który widziałam w jej oczach, gdy robiła komuś przykrość. Trzymała się w klasie z samymi snobami, schlebiało jej spotykanie się z Wiktorem, rzeczywiście przystojnym, ale okropnie wrednym. Czy to zawsze idzie w parze? Jej dwie przyjaciółki, Majka i Iza, przypominały postacie z groteski. Na Boga, co Ida w nich widziała? Ilekroć zapraszały mnie w stołówce do stołu, rozmowy oscylowały wokół ubrań, zakupów i plotek o gwiazdach albo zajmowały się obgadywaniem ludzi ze szkoły. Cholerna loża szyderców, pomyślałam, otwierając kolejny album ze zdjęciami Idy. Every time I close my eyes, It’s like a dark paradise...8 Lana wciąż śpiewała. Trafiłam na zdjęcie rodzinne, Ida pozowała pomiędzy Dawidem i szczupłą kobietą, niewiele wyższą od niej, blondynką, trochę podobną do mojej mamy, tyle że nie tak ładną i na pierwszy rzut oka starszą. Powiększyłam tę fotografię, na cały ekran rozciągnęłam oczy kobiety, a potem jej uśmiechnięte usta. Włosy spięte w ciasny kok, z którego nie wypadł ani jeden kosmyk. Przesunęłam kursor niżej, na gładką garsonkę, trochę podobną do stroju dyrektorki szkoły, i pomyślałam, że mama powinna zobaczyć to zdjęcie. Dawid, Ida i ta kobieta stanowili rodzinę – to było widać na pierwszy rzut oka. Nie chodziło o to, że stali razem, obejmując się, ale wszyscy do siebie pasowali, a moja mama nie pasowała do tego obrazu ani trochę. Wczesnym popołudniem szłyśmy drogą, niemal tonącą w błocie. Na Boga, czy tu nie znają asfaltu? Małe dziewczynki w kaloszach i sztormiakach, chichocząc, biegły za wozem z kartoflami. Z mglistego, szarego lasu, gdzie drzewa stały się już niemal całkiem nagie, wyszły kobiety z chrustem. W powietrzu unosił się zapach palonych liści i wilgoć, nad dachami domów widziałam białe i szare smugi dymów. Dotarłyśmy akurat do ostatniego domu pod lasem, kiedy mama zauważyła ludzi, palących ognisko przy szopie. Byłyśmy okropnie zmarznięte, więc zapytała, czy możemy się chwilę ogrzać przy ogniu.
– Miejsca starczy dla wszystkich – odpowiedziała stara kobieta, otwierając skrzypiącą furtkę. Na sznurach schło pranie, a przy szopie, na drzewie, wisiała zabita sarna, powieszona do góry nogami. Z daleka przypominała coś sztucznego, więc przyglądałam się jej z zaciekawieniem, ogrzewając ręce nad ogniskiem. Mama też ją dostrzegła, ruszyła do niej, a ja udałam się za nią. Z bliska sierść sarny wyglądała na miękką i czystą; kiedy kucnęłam, zobaczyłam odbicie siebie w jej dużych, szeroko otwartych oczach. Wiatr poruszał linkami, na których została rozwieszona, dając złudzenie, że zwierzę próbuje się wyrwać albo że zaraz urwą się jej nogi. Nagle uderzyła mnie ohyda tego, co z nią zrobiono. Mama chyba myślała tak samo, ze zmarszczonymi brwiami zapatrzyła się w wiadro, do którego krew spływała z pyska sarny. Ktoś ją rozpłatał w taki sposób, jakby jej futro było zapięte na zamek. Widziałam zielone, brązowe i różowe wnętrzności. Odruchowo cofnęłam się o krok. – Ładna sztuka – zauważył mężczyzna, który właśnie nadszedł od strony stodoły, ciągnąc za sobą przedłużacz. – To pan ją u...upolował? – zapytała mama. Wyszczerzył zęby w uśmiechu. – Prawdziwe cudo, co? Stara kobieta zatrzymała się przy nas. – Nie ma co patrzeć – mruknęła. – To męskie sprawy. Nie ruszyłyśmy się jednak. Mężczyźni zdjęli sarnę z linek i zaczęli ją oprawiać. Jeden ustawił żarówkę dokładnie nad jej ciałem, a drugi zabrał się do krojenia. W milczeniu, które zżerało mnie od środka, patrzyłam, jak odcinał zwierzęciu głowę. – O, waży chyba tonę! – wykrzyknął. – Dobra, mam ją, mam... już, w porządku. Podniosłam wzrok na niebo, które zaczynało ciemnieć i wyglądało jakoś smutno. Daleko na zboczu góry uratowało się jeszcze trochę lata, widziałam fragment zielonej trawy, dalej leżały opadłe kolorowe liście. – To małe miasteczko i jesteście nowe – odezwała się stara kobieta za naszymi plecami. – Dam wam dobrą radę. Tu widzi się wszystko. I o wszystkich się rozmawia. Mężczyzna oprawiający sarnę parsknął śmiechem. Kobieta też się roześmiała. Mama pogładziła moje włosy. – Co m...mówią o nas? – zapytała. – Ba, zastanawiają się, po co tu przyjechałaś i co robiłaś wcześniej. Gdzie jest ojciec twojej córki. – I c...co myślą? – spytała mama napiętym tonem. – Nie będą cię szanować. Musisz opowiedzieć o sobie, zanim urodzą się plotki. Mama jeszcze przez chwilę tuliła mnie do siebie. – Komu mam opowiedzieć n...naszą historię? – zapytała niby żartem, ale wyczułam, że się zdenerwowała. – Niech p...pani mi powie komu, a zrobię to. Chcę, żeby mnie sz...szanowali. Wiatr poruszył sierścią sarny. Odruchowo skuliłam ramiona. – Sama musisz wiedzieć komu. Przecież masz rozum. Wiesz, którzy ludzie gadają. Minęła chwila, zanim zmusiłam się, żeby spojrzeć na to, co zostało z sarny. Mężczyźni kroili ją na kawałki, nie przestając komentować polowania. Kiedy Hanka otworzyła drzwi, Teresa podniosła salaterkę z sałatką. – Proszę, nie wiedziałam, co mam p...przynieść – wytłumaczyła. – Mam n...nadzieję, że lubisz, zrobiłam z kurczakiem. – Nie jem mięsa, ale inne dziewczyny pewnie się ucieszą. Inne dziewczyny?, podchwyciła ze zdziwieniem Teresa, ponieważ umawiając się z Hanką, wydawało
jej się, że jasno oświadczyła, iż chce porozmawiać z tamtą sam na sam. – Zaniosę. – Hanka ruszyła w kierunku długiego stołu pod oknem w salonie, zastawionego półmiskami. Teresa miała na sobie jedną z nielicznych sukienek, które nie wygniotły się w walizce. Niebieska koronka okazała się jednak zbyt elegancka na spotkanie w domu i teraz raziła cienkim materiałem przy spodniach, golfach i swetrach pozostałych kobiet. Było ich kilka, siedziały na kanapie pod obrazem przedstawiającym panoramę Tatr. Na widok Teresy umilkły, pełne emocji. – Nasza nowa kelnerka – przedstawiła ją Hanka z krzywym uśmiechem. Napoje i półmiski stały na stole, zsuniętym pod ścianę. Wszystko przygotowane, z wprawą kogoś, kto wie, jak organizować spotkania. Spojrzenie Teresy zagłębiło się pomiędzy kobiety. Wróciły do przerwanej rozmowy, ale ciągle na nią zerkały. Usiadła przy wysokiej blondynce i spróbowała słuchać, o czym mówią. – ...buty. Od razu poszły mi paski. Musiałam je reklamować. Teresa odruchowo poszukała w torebce papierosów. W pokoju czuła znajomy zapach perfum, jednak nie potrafiła go z niczym skojarzyć. Tak pachnie jesień; pomyślała. – Przyjechałaś tu na długo? – Jedna z kobiet zwróciła się do niej, więc kiwnęła głową, trzymając papierosa w ustach, i zaraz go wyjęła. – Tak, zawsze ch...chciałam mieszkać w górach. Tak tu ł...ładnie i cicho. Macie naprawdę piękne pejzaże. Wróciło dawne zakłopotanie, wrażenie, że mówi coś nie tak, zbyt żarliwie, i tamte zauważą, jak bardzo się stara. – Więc uciekłaś z miasta? – Wzrok kobiety powoli przesunął się po jej uszminkowanych ustach, zajrzał pod powieki, a potem zbiegł w dół, jakby próbowała rozważyć, co w Teresie widzą mężczyźni. Ciało widoczne w dekolcie sukienki okazało się zatrważająco gładkie i młode, jakby zastygło w hibernacji po dwudziestu latach życia. Blondynce to się nie spodobało, z rozczarowaniem pobiegła wzrokiem jeszcze niżej, ku wypukłościom piersi Teresy, płaskiemu brzuchowi, okrągłości bioder, długim udom, ukrytym pod sukienką, i kształtnym łydkom. – Uciekłam? – Teresa roześmiała się, coraz bardziej zmieszana. – To chyba złe s...słowo. Wyjechałyśmy, żeby odpocząć od cywilizacji. – Nie uważam, żeby tutaj nie było cywilizacji. To całkiem duże miasto. – Ale nie tak j...jak Gdynia. – To na pewno. Ale żeby zaraz uważać, iż mieszkamy poza cywilizacją? Ciekawość kobiet zmieniła się w rozbawienie. Teresa sięgnęła do torebki po zapalniczkę. – Użyłam z...złego słowa – bąknęła przepraszająco. – Nie palimy w domu – zwróciła się do niej Hanka. – Potem zapach zostaje. – No tak. – Czułaby się jeszcze gorzej, gdyby po niej miał tu zostać zapach. – To gdzie palicie? – zapytała, wstając. – Na balkonie. Balkon. Azyl za przejrzystą firaną, z widokiem na miasteczko. Kiedy Teresa wstała, z kanapy podniosła się jeszcze jedna kobieta. Blondynka uczesana w kok wyjęła z kieszeni płaszcza slimy i wsunęła jednego do ust, kiedy znalazły się na balkonie. Teresa czuła, że ma do czynienia z osobą wpływową, której mąż na pewno sporo zarabiał. Świadczyło o tym ubranie tamtej, jej pewne siebie, spokojne ruchy, świetnie dobrany makijaż i blond na włosach, nie tak przepalony, jak kolor Teresy, tylko delikatny, jakby kobieta się z nim urodziła. Odruchowo poczuła zazdrość, a potem niechęć, ponieważ sama nigdy nie miała takiego komfortu jak ta kobieta. Zaciągnęła się papierosem i skierowała wzrok na góry.
– Nie czujesz się swobodnie w kontaktach z kobietami, prawda? – zapytała blondynka, obserwując Teresę spod rzęs. Powiedziała to bez złośliwości, ale Teresa i tak poczuła, jakby została uderzona. Oparła łokcie o barierkę balkonu. – Zawsze m...miałam z nimi problem. – Zdziwiła ją szczerość, z jaką to wyznała. – Wolę mężczyzn, oni są szczerzy. Tamta też oparła się o barierkę, tak blisko Teresy, że dotykały się łokciami. – A kobiety nie? Może wynika to z tego, że mężczyźni cię pożądają? Teresa zaciągnęła się papierosem i wydmuchała dym w ciemne niebo. Nie odpowiedziała. Blondynka nagle dodała: – Mój mąż jest z ciebie bardzo zadowolony. Podobno dobrze się spisujesz. Chyba nie zdawała sobie sprawy z tego, jak twardo zabrzmiały jej słowa, szczególnie że pojawiła się w nich fałszywa nuta. Teresa tak mocno zacisnęła dłonie na barierce, że aż zbielały. Znała ten zapach, który wypełniał powietrze w pokoju, a teraz i balkon – to zapach z jej koszmarów. Nie sam zapach, ale wszystko, co się z nim wiązało i co zepchnęła w otchłań niewiedzy. Jak mogła być taka głupia i nie zorientować się od razu? Tak pachnie jesień? Tak pachniała żona Dawida, zapach jej perfum Dawid nosił na szaliku, w swetrze i koszulach, do których Teresa przytulała twarz. Przez sekundę, przez całą wieczność żadna z nich się nie poruszała. Potem Teresa odsunęła się na bezpieczną odległość, powoli, jakby pokonywała ścianę wody. Przełożyła papierosa do drugiej dłoni i odwróciła twarz w stronę świateł miasta. Czuła, że tamta na nią patrzy, spojrzenie wgryzło się w policzek Teresy, w tandetny kolczyk, zrobiony z niebieskiej włóczki, który kołysał się w płatku ucha. Spojrzenie biegło dalej, do ciemnych odrostów, widocznych pomiędzy pasmami głowy, ponieważ akurat dzisiaj Teresa także upięła włosy w kok. Elastyczna koronka odsłaniała łopatki i kark. Rankiem wargi Dawida dotykały skóry tuż pod linią włosów. Przypomniała sobie o dłoniach obejmujących jej piersi, o biodrach popychających jej biodra, o ustach, ocierających się o delikatną skórę na jej karku. I szept, tak, nie mogłaby zapomnieć o szepcie. Ponieważ tego poranka usłyszała, że tęsknił za nią i że jej pragnie. Zmusiła się, żeby obrócić głowę, by spojrzeć tamtej kobiecie w oczy. Żona Dawida poprawiła płaszcz na ramionach. Papieros już się spalił, więc ze spokojem, który niemal porażał ośrodki nerwowe Teresy, poszukała popielniczki. Teresa wpatrywała się w jej szczupłe palce, ozdobione ślubną obrączką i pierścionkami, kiedy tamta gasiła niedopałek. – Zimno tu, idę do środka. – Żona Dawida posłała jej uśmiech. Przesunięta dłonią firana na moment odsłoniła wnętrze pokoju. Kobiety milczały, wpatrzone w balkon, jakby każda z nich widziała białego dżipa skręcającego w leśną drogę i Teresę na siedzeniu pasażera. Umierały z ciekawości i niewiedzy, co zostało powiedziane na balkonie, a co nie. Czy chociaż raz padło imię Dawida, a jeśli tak, to jak się czuje Teresa, kładziona przez męża tamtej kobiety na stole w restauracji, na kanapie w leśniczówce albo na łóżku w tanim motelu? 7 Twoja dusza nawiedza mnie i mówi, że wszystko jest w porządku, ale ja wolałabym być martwa (martwa jak Ty)... 8 Za każdym razem, gdy zamykam oczy, otacza mnie mroczny raj...
14 Środa, godzina 12:35 Samochód Aleksandra mija cmentarz. Reporter spogląda przez okno, widzi białe, dziewicze połacie śniegu, z których wystają tylko krzyże i najwyższe pomniki. Na płocie czarny kruk krzyczy, rozkładając skrzydła. – Odbiorą mi ją – odzywa się Teresa, też zapatrzona w okno. Jej głos brzmi martwo, twarz nie ma żadnego wyrazu. – Czemu mieliby to zrobić? – pyta, a myśli: Tak, zabiorą ci ją, ponieważ jesteś nieodpowiedzialna! Nie dopilnowałaś córki, tylko dopuściłaś do tego, że znalazła się w górach o szóstej rano przy minus dziesięciu stopniach. Jak mogłaś jej nie upilnować?! Czuje pokusę, by powiedzieć Teresie, że był w miejscu, gdzie mnie znaleziono, widział, jak to wyglądało. A wyglądało fatalnie. Teresa powinna dowiedzieć się o moich bosych stopach, skarpetach porzuconych w śniegu i torbie wiszącej na gałęzi. I o tym, że hipotermia to koszmar. Spogląda w przednią szybę w milczeniu, które boli. Dwa lata wcześniej wspinał się z klubem wysokogórskim na szczyt Kangri w indyjskich Himalajach. Przebył jedną trzecią drogi, kiedy pogoda raptownie się zmieniła. Najpierw zerwał się wiatr i zrzucał ze stoku śnieg, a potem rozpoczęła się śnieżna zadymka i widoczność została ograniczona tak bardzo, że stracił z oczu innych uczestników wyprawy. Próbował do nich dołączyć, opuszczając się w dół, ale w tamtych warunkach było to niemożliwe. Przywarł więc do ściany i czekał. Nie było żadnego miejsca, gdzie mógłby się schronić. Nie słyszał niczego poza wyciem wiatru, który dmuchał w oczy i wyziębiał ciało. Z zimna drętwiały mu ręce, więc póki jeszcze był w stanie nimi sprawnie poruszać, okopał się tam, gdzie stał, i usypał coś, co mogło przypominać daszek. Przy minus dwudziestu siedmiu stopniach, które panowały wówczas na tamtej wysokości, co godzinę ciało wychładzało się o kolejne półtora stopnia. Aleksander nie czuł upływu czasu i przez to miał wrażenie, że trwał na ścianie cały wiek. Słońce, które przyświecało pierwszym godzinom wspinaczki, skryło się zupełnie. W szarości i zimnie przychodzili mu do głowy umierający w górach ludzie, opowieści o turystach, którzy przed śmiercią z wyziębienia zaczynali odczuwać błogie ciepło, rozpinali więc kurtki, zgrabiałymi palcami zdejmowali z siebie ubrania i zamarzali. Myślał też o ciałach, które pochowała góra. Ukryte w szczelinach, zachowały się tak dobrze, że mijając je, miało się wrażenie, iż himalaiści tylko śpią. Jego organizm próbował się bronić, wyłączając z ogrzewania części ciała, których nie potrzebował do przeżycia: nogi i ręce. Spalał wszystko, co Aleksander miał w żołądku, zagęszczał krew i podnosił ciśnienie tętnic. Wtedy pierwszy raz poczuł bliskość śmierci. Była na wyciągnięcie ręki, wystarczyło się poddać, przestać się bronić, odczepić się od ściany i spaść w dół. Odpuścić. Nie walczyć. – K...kiedyś ją zostawiłam – mówi szeptem Teresa, jakby nie kierowała słów konkretnie do niego. – M...miała kilka miesięcy i ciągle płakała, a ja b...byłam tak bardzo zmęczona. Tak okropnie zmęczona, że nie wiedziałam, co mam robić.
Dotyka miejsca na szybie, które zaparowało od jej oddechu, i podejmuje równie cicho: – Nie rozpoznała mnie, kiedy wróciłam, nie wiedziała, kim jestem. Przypominałam jej królewny z bajek, bo mam j...jasne włosy. Więc dała się wziąć na kolana... – Uśmiecha się, mruży oczy. – Objęła mnie za szyję, a ja jej wytłumaczyłam, że jestem mamą, że nie widziałam jej przez kilka tygodni. „Moja mama jest tam”, odpowiedziała zdziwiona, wskazując moją matkę. Coś kryje się za tym wspomnieniem; coś, od czego uśmiech Teresy blednie. Odwraca głowę i milknie, zapatrzona w okno. W szpitalu Teresa wyciera rękawem śnieg z włosów. Aleksander, otrzepując buty, zauważa w holu jednego mundurowego; telefon w kieszeni znowu wibruje. Anna zostawiła dwie wiadomości i dzwoniła kilka razy, więc rozgląda się za nią, pełen nadziei, że dziennikarka już tu jest. Ale nigdzie jej nie widzi. Skręca więc w boczny korytarz, który prowadzi do bufetu, i tam siada przy stoliku. – Co na razie masz na jej temat? – pyta Anna przez telefon. – Mieszka w starym domu, dawno nieremontowanym. – Biednym? – Słyszy szelest, jakby notowała. – Nie przelewa im się, ale bez przesady. Sama wychowuje małą, pracuje jako kelnerka, więc rozumiesz, że nie ma kokosów. – OK, to mam. Matka ma faceta? – Nie pytałem. – Daj spokój, młoda, samotna kobieta z nastoletnią córką, dlaczego miałaby nie mieć faceta? – Nie wiem, nie widziałem śladów faceta w jej domu. – Samotna ładna kobieta? To się nie trzyma kupy. – Nic tu na razie nie trzyma się kupy, więc bierz, co ci daję. – Ale to naprawdę nie trzyma się kupy. Jestem dobrą dziennikarką, nie mogę ludziom wciskać kitu. – Nigdy nie byłaś dobra. – Aleksander uśmiecha się i Anna też parska śmiechem. – Spadaj! Pochyla głowę, wpatruje się w swoje buty, uśmiech znika mu z ust, kiedy myśli o mnie. – Ona nie ma nikogo – oświadcza. – Jest całkiem sama. – Dziewczynka? – Nie, matka. – W porządku, samotna matka, która nie ma wokół siebie nikogo bliskiego... gdzie pracuje? – U Marciniaka. – Kojarzę. Nie wiem, czy zdążę się tam przejść, kiedy skończymy spisywać protokół szkody, bo już się robi późno i zaraz zwieje mi opiekunka do dziecka. – To nie jest kwestia braku ludzi. – Przez zasypaną śniegiem szybę Aleksander spogląda na miasteczko, które nakrywa coraz wyższa warstwa bieli. Gdyby z gór zeszła teraz lawina i jakimś cudem dostała się aż tutaj, nie byłoby dużej różnicy w wyglądzie domów i ulic. Ta myśl go rozbawia, już teraz domy wydają się ukryte przed światem, a pomiędzy spadającymi płatkami śniegu widać tylko niewyraźne zarysy najwyższych budynków. – Jest sama w szpitalu. Nikt do niej nie przyjechał. Nikt do niej nie dzwoni, nie ma żadnych ludzi, którzy chcieliby ją wspierać. Wspominała, że ma matkę, ale chyba daleko stąd. Nie wiem, czy zawiadomiła ją o wypadku i dlaczego tamta nie przyjechała. – Co jest, Aleks? Wierzysz jej? – W jakim sensie? – Aleksander rozpina kurtkę, z szyi zrzuca szalik. – Wierzysz, że nie zaniedbała dziewczynki? – Jasne, że ją zaniedbała. Nie było jej w domu dwa dni, nawet nie wiedziała, gdzie jest jej córka. Nie
o to chodzi. – Więc? Lubisz ją? – Mówię po prostu, że jest cholernie samotna, nie ma nikogo po swojej stronie. – A jaka jest jej strona, Aleks? – Głos Anny staje się napastliwy. – Jezu, mówisz to tak, jakbyś jej bronił. Gdzie ta baba była, kiedy mała leżała w górach z bosymi nogami i zamarzała? Byliśmy tam oboje, już nie pamiętasz, jak to wyglądało? Gadasz, jakbyś jej współczuł! – Tak nie jest – oponuje. – Przecież nawet jej nie znam. Tyle że Anna ma rację. Coś w Teresie przypomina Aleksandrowi jego samego, gdy zszedł ze stoku Kangri. Zbiera palcem drobiny cukru z blatu i stara się wyrzucić z głowy wspomnienie obozu, w którym czekali członkowie wyprawy. Pusty śpiwór brata. Tamte niewygodne pytania, ciągnące się miesiącami. Czy mógł podczas burzy pomóc tym, którzy byli z nim na ścianie? Czy ich widział? Czy mieli z sobą jakikolwiek kontakt? Dlaczego po burzy nie cofnął się i nie sprawdził, czy z nimi wszystko w porządku? Czy podejrzewał, że spadli? Jak się czuje ktoś, kto ma taki dramat na sumieniu? – W różnych sytuacjach ludzie różnie myślą – tłumaczy, a Anna wzdycha głośno, jakby zaczął ją denerwować. – Nie wszystko da się wyjaśnić. Z boku coś wygląda inaczej, niż jest naprawdę... Anna przerywa mu niecierpliwie: – Masz być obiektywny. – To ty piszesz artykuł, więc bądź obiektywna. – On, jako reporter, jest przyzwyczajony do tego, że działa instynktownie. Pokazuje rzeczywistość taką, jaka jest, nie opowiadając się po niczyjej stronie. Po prostu dokumentuje zdarzenia. Tak samo powinien udokumentować Teresę i mnie, nie wnikając w głąb naszej historii. – Ona jest jak ty, Aleks? – pyta Anna tym ostrym tonem, którym zwracała się do niego, kiedy po wydarzeniach na stoku przyszedł na rozmowę w sprawie pracy. – Identyfikujesz się z nią? To cholernie źle, wiesz? Bo mówimy o suce, przez którą dziewczynka leży pod respiratorem. A ty brałeś udział w wyprawie, planowanej przez was wszystkich tygodniami, i w której sam omal nie zginąłeś. Widzisz jakąś różnicę? Widzisz, gdzie jest jej wina, a gdzie leży twoja? Jeśli nie, to prześpij się z tą myślą, a rano wróć do psychologa i powiedz mu, że nie radzisz sobie! – Jezu, odwal się! – Rozłącza rozmowę i przez jedną krótką chwilę ma ochotę rzucić komórką. Emocje jednak szybko opadają. Odkłada na blat telefon, rozluźnia dłoń, którą na nim zacisnął. Różnica pomiędzy nim a Teresą jest ogromna, a jednocześnie żadna, ale Anna nie może tego dostrzec. Nie było jej na himalajskim stoku i nie ma jej w szpitalu. Nie widziała naszego domu oraz domów tamtych uczestników wyprawy, którzy nie wrócili z Himalajów. A on wszystko widział i ma te obrazy w głowie, chociaż wiele by dał, żeby zniknęły. W holu Aleksandrowi zastępuje drogę komisarz. – Co tu robisz, gnoju? – rzuca ze złością. – Złożyłem na ciebie skargę. Mój aresztant chce cię zaskarżyć o pobicie i osobiście mu to doradzam! – Twój aresztant to idiota, który zabił małą dziewczynkę swoim pierdolonym BMW! – W areszcie jest pod ochroną! – Pierdolił takie głupoty, że nie mów mi, że sam nie miałeś ochoty mu przywalić! Komisarz jest niskim, dobrze zbudowanym mężczyzną, o którym kilka miesięcy wcześniej sporo się mówiło w mieście, kiedy przeprowadził się tutaj z Tarnowa. Nie wszystko, co Aleksander o nim wie, stawia tego faceta w dobrym świetle, ale rozumie podejście policjanta do kilku spraw. Na przykład wydaje mu się, że wie, dlaczego komisarz poprosił o przydział do małego miasteczka na końcu Polski, gdzie trafiają się raczej proste sprawy, a policja częściej zajmuje się przygotowywaniem pokazowych
warsztatów dla młodzieży, niż bierze udział w akcjach. Podobno w Tarnowie, gdzie pracował, próbował rozwikłać sprawę dotyczącą narkotyków i w rezultacie oddano do niego kilka strzałów. Ktoś, do kogo strzelano i kto otarł się o śmierć, nie będzie chciał znowu się narażać. Z tego powodu jest tutaj i w jego oczach maluje się irytacja na myśl, że spadła na niego sprawa dziewczynki znalezionej w górach. Ostatnie, na co ma ochotę, to wlec to śledztwo przez kolejne miesiące, by na koniec dowiedzieć się, że nie byłam sama i że jednak będzie to sprawa o usiłowanie morderstwa albo gwałt. – Co masz? – pyta Aleksander, wytrzymując urągliwy wzrok tamtego. – Teresa ci ufa? Rozmawiała z tobą? Komisarz go mija, ale Aleksander wyrzuca z siebie szybko: – Byłem w jej domu. Rozmawia ze mną. Mówi o córce. Dogadajmy się, a dowiem się, co mała robiła w górach. Dopuść mnie do informacji o sprawie i pozwól mi zostać przy Teresie, kiedy zjawią się inni dziennikarze i zrobi się kocioł, a dostarczę ci wszystkich potrzebnych informacji. – To tylko świadczy o jej inteligencji, jeśli ufa pojebanemu pismakowi! – odpowiada komisarz, ale nie odchodzi. Dziennikarka lokalnej „Panoramy Dnia” długo rozmawia przy recepcji z lekarzem, tłumacząc, że zostaną sfilmowane tylko drzwi do sali, w której mnie położono, i zrobi jeszcze ujęcie korytarza. – Nie filmujcie mojej twarzy! – denerwuje się starsza kobieta, leżąca na łóżku w holu. – Żadnych twarzy – uspokaja ją dziennikarka. Teresa zostaje poproszona na korytarz. – Pani jest matką dziewczynki znalezionej w górach? – Dziennikarka wyciąga do niej rękę, jednocześnie uważnie lustrując Teresę wzrokiem. – Agaty – odpowiada Teresa. – Zgodzi się pani powiedzieć kilka słów o córce do kamery? Robimy reportaż o tym, co się stało. – D...dobrze, jeśli to ma pomóc – stwierdza. Dziennikarka tłumaczy, jak i gdzie widziałaby zdjęcia matki. Kamerzysta najpierw powinien zrobić kilka ujęć w holu: plecy pielęgniarki popychającej wózek z lekami, dłoń pacjentki leżącej na łóżku na korytarzu. Zostaną też zatrzymane w kadrze uchylone drzwi sali, przez które widać podłogę i fragment mojego łóżka. – Zadam pani kilka pomocniczych pytań, ale całość zostanie zmontowana tak, by nie było słychać mojego głosu – tłumaczy, ustawiając Teresę na tle białej ściany. – Dlatego proszę o pełne wypowiedzi, by nie miało się wrażenia, że pani odpowiada na pytania. Wszystko jasne? Teresa przytakuje. Pyta, po co to wszystko. – Pani córka jest wydarzeniem dnia – słyszy w odpowiedzi. – Opowie mi pani o dzisiejszym poranku? – zaczyna dziennikarka, kiedy rusza kamera. Teresa wyjaśnia dość bezbarwnie, że nad ranem wróciła z pracy i nie zastała mnie w domu. Położyła się. Obudził ją dźwięk telefonu. Opisuje cały dzień od chwili, gdy się dowiedziała, że zostałam znaleziona w górach. Nic nie wspomina o rozbitej filiżance kawy w kuchni. O tym, co powiedziała Aleksandrowi w samochodzie. – Co córka robiła w górach nad ranem? – pyta dziennikarka. – Byłam pewna, że jest w sz...szkole. – Proszę powiedzieć pełnym zdaniem, żebym mogła potem zmontować materiał. Teresa przytakuje ruchem głowy i czeka na znak od kamerzysty. – Agata z rana p...powinna b...była p...pójść – zaczyna się jąkać. Zakrywa palcami usta zakłopotana. – P...przepraszam, nie dam r...rady.
– W porządku, mamy czas – odpowiada dziennikarka, ale spogląda na zegarek. Czekają chwilę. Teresa pije kilka łyków wody z plastikowego kubka, przyniesionego przez kamerzystę. Kiedy dziennikarka pyta, czy jest gotowa, przytakuje. – Proszę opowiedzieć nam o Agacie. – Zestaw pytań zostaje zmieniony na łatwiejszy. – M...moja córeczka ma trzynaście lat. Jest... – Głos Teresy się zmienia, brzmi, jakby opowiadała bajkę, kołysała w ramionach dziecko. – Robi piękne zdjęcia, jest taka utalentowana, dobrze się uczy... – Coś wymyka się poza kadr, w jej twarzy zachodzi zmiana. Kiedy potem nagle wyrywa się z zamyślenia, znowu przeprasza. Powtarza, że jednak nie da rady, nie chce mówić do kamery. – Co chciałaby pani przekazać telewidzom? – naciska dziennikarka i kolejny raz wyciąga do niej dłoń z mikrofonem. – L...ludzie mnie znienawidzą – szepcze Teresa, a dziennikarka marszczy brwi, wpatrzona w zaciśnięte pięści, którymi tamta uderza się w pierś. – Już nie m...mam nikogo. Chciałabym cofnąć czas. Dostać jeszcze j...jedną szansę. Chciałabym wszystko zrobić inaczej!
15 Środa, godzina 14:00 W lesie śnieg tworzy głębokie zaspy, przez które przedziera się Ida Marciniak, głośno łapiąc oddech. Słońce nie przebija się przez niskie chmury, wokoło panuje szarość i wrażenie zawieszenia w czasie, jakby dzień nagle zaczął się kończyć. Buty Idy toną w bieli, ta sama biel pokrywa igły sosen i świerków. Ganek leśniczówki skrzypi, kiedy na nim staje. W środku widzi Bernadettę, przykucniętą koło pieca. – Po co tu przyszłaś ? – Ida nawet nie stara się ukryć ulgi w głosie. – Zgłupiałaś? Wiesz, że w szkole była dzisiaj policja? Bernadetta wygląda jakoś nieporadnie w grubej czapce spadającej na oczy i kurtce, która opina się na jej ciele, a pewnie jest w rozmiarze L albo nawet XL. – Nie wiedziałam, co mam robić. Bałam się – odpowiada. – Miałam nadzieję, że też tutaj będziesz. Ida siada w fotelu. Ktoś ponacinał go nożem i ze środka wysuwa się gąbka, którą odruchowo skubie palcami. Bernadetta zatrzaskuje drzwiczki pieca. Patrzą na siebie i żadna nie wie, co powiedzieć. – Nie możemy tutaj przychodzić – rzuca w końcu Ida. – Nikt nie może się dowiedzieć, że z tobą gadam. Bernadetta powinna się zezłościć, ale odpowiada szeptem: – Wiem. – Będziemy kontaktować się SMS-ami – decyduje Ida. – A jeśli ktoś sprawdzi nasze telefony? – Dlaczego ktoś miałby to sprawdzać? Zapada jakaś niezręczna cisza, w której wiatr napiera na okna i gwiżdże w szparach desek, a ogień powoli pochłania szczapy. Ida myśli, że to jakiś, kurwa, zły sen, w którym będzie pisać SMS-y akurat do Bernadetty i to właśnie Bernadetta ma być jej jedynym wsparciem. Tak wiele razy poniżała tę dziewczynę w szkole na oczach innych uczniów, a teraz połączyła je więź, której nie da się już przeciąć żadnym nożem. – Zrobię herbatę – proponuje usłużnie Bernadetta, sięgając po zardzewiały garnek. Podczas gdy tamta porusza się nieporadnie po leśniczówce, Ida spogląda na okno. Biel wypełnia je niemal zupełnie. Ida nie ma poczucia odległości ani czasu. W bieli dopada ją strach przed tym, co nieznane. Bo skąd ten czarny kruk na parapecie? Spaceruje, jakby szukał ziarna, a przecież nikt tu nie karmi ptaków od lat. Chce jej się płakać, ale ostatnie, co może zrobić, to rozpłakać się przy Bernadetcie. Ptak w tym czasie potrząsa piórami i przekrzywia głowę, jakby widział Idę po drugiej stronie szyby. Kiedy ona wstaje, kruk podrywa się do lotu i znika na zaśnieżonym niebie. „Panorama” zostaje wyemitowana o szesnastej. – Od rana toczy się śledztwo w sprawie znalezionej w Tatrach trzynastolatki – informuje dziennikarka. Komisarz, w ujęciach nakręconych pod szpitalem, wyjaśnia, że prawdopodobnie doszło do zaniedbania
ze strony matki. – Dziewczynka sama znalazła się w górach. Dalsze śledztwo wyjaśni, kto jest winien tej tragedii – mówi oficjalnym tonem. Moja mama pojawia się przed kamerami dopiero pod koniec reportażu. Blada i wystraszona wyznaje, że chciałaby cofnąć czas. „Ludzie mnie z...znienawidzą” – dodaje, a kamera zbliża jej podpuchnięte, bezsenne oczy. „Policja prosi o informacje od tych z państwa, którzy wiedzą cokolwiek o wydarzeniach związanych z wyjściem nastolatki w góry” – kończy relację dziennikarka. W szpitalu zapada zmierzch. Biegnie korytarzami, powoli wypełnia sale, matowieją okienne szyby, ciemnieje niebo. Teresa musiała przysnąć, a przynajmniej zapaść w stan graniczący ze snem, skoro nagle jest ptakiem podrywającym się do lotu. Pędzi jak oszalały, gna na oślep, jakby się czegoś wystraszył, aż w dali widzi okno leśniczówki, w którym pali się światło. Po drugiej stronie szyby stoi jakaś dziewczynka. Ptak nie wyhamowuje prędkości. Teresę budzi ból, kiedy ciało zderza się z murem. – Jezuuu… – Przeciera oczy i siada prosto. Niebieska poświata bije od ekranu monitora, do którego jestem podłączona. Kroplówka jednostajnie sączy do moich żył płyn, respirator pracuje, pompując do płuc powietrze. W tej najlepiej wyposażonej sali w całym szpitalu nie ma nikogo poza nami dwiema. Teresa nie widzi nikogo na korytarzu i przez to ogarnia ją wrażenie snu, jakby zabłądziła w kolejny koszmar. Wspina się na schody, szuka Aleksandra przy windzie i koło dyżurki pielęgniarek. Kiedy potem schodzi do recepcji, uświadamia sobie, że nie zna nawet jego imienia. – Był ze mną m...mężczyzna – tłumaczy nieporadnie, opierając dłonie o ladę recepcji. – Dziennikarz? – podchwytuje młoda kobieta. – Chodzi pani o Aleksandra? Teresa próbuje przypomnieć sobie jakiś szczegół z jego wyglądu, ale pamięta tylko oczy. Dobre oczy, które patrzyły, jakby rozumiały wszystko bez tłumaczeń. Potrząsa głową. – On nie jest dziennikarzem. – No to nie wiem, o kim pani mówi. Widziałam tylko dziennikarza. Teresa czuje jakiś chłód, który w przeszłości tak wiele razy obejmował ciało. Próbuje przypomnieć sobie, czy widziała, żeby Aleksander odwiedzał kogoś w szpitalu albo na kogoś czekał. Poświęcił jej tyle czasu, zawiózł ją do domu... Gdyby chciała się nad tym zastanowić, wszystko stałoby się jasne. Dlatego woli o tym nie myśleć. – Nie dziennikarz – powtarza. – Przepraszam, p...poszukam go sama. Ponieważ Aleksandra nie ma, wraca strach. Boi się, że skoro odeszła od mojego łóżka, umrę. Skoro nie ma przy niej Aleksandra, kto uratuje ją i mnie?
16 Miesiąc wcześniej, w grudniu, podczas mszy, ksiądz sięgnął po mikrofon. – Szczęść Boże, nasza schola przygotowała dzisiaj kilka nowych pieśni – powiedział, a trzy dziewczyny z mojej szkoły sięgnęły po instrumenty. Jedna uniosła skrzypce, druga przełożyła przez piersi pasek od gitary, a trzecia przymknęła oczy i zaintonowała czystym, wysokim głosem: – „Serce wielkie nam daj, zdolne objąć świat”. Zgromadzeni w kościele ludzie pochwycili melodię i już po chwili płynęła pełnym żaru strumieniem: – „Panie, serce wielkie nam daj, dzielne w walce ze złem...”. Kobiety, siedzące obok Teresy, zaczęły się odsuwać, a jedna ostentacyjnie przesiadła się do innego rzędu. Dłonie Teresy powędrowały tymczasem po pulpicie ławki. Nie podnosiła oczu ani o centymetr, ale rejestrowała teraz wszystkie dźwięki. Gdzieś koło niej znowu zaszurały kroki: kolejna osoba się przesunęła. W dawnych czasach wywieźliby mnie ze wsi na taczce; przebiegło jej przez myśl. Tak łatwo wyobraziła sobie prosty gniew prostych ludzi. Po jej wyjściu od Hanki kobiety pewnie jeszcze długo rozmawiały. Być może miały ją za dziwkę, a po powrocie do domów przekonały mężczyzn, że należy jej się pozbyć z miasta, ponieważ burzyła odwieczny porządek. Kobiety zawsze były dobre w kierowaniu sprawami z tylnego siedzenia, to one tysiące razy stały za najważniejszymi przemianami politycznymi w historii, jednocześnie nie rzucając się w oczy. Buduarowe narady, łóżkowe perswazje, alkowa, w której powstawały iskry wojen. Już to widziała: tłum szukających jej ludzi. Nie było pewnie dla nikogo tajemnicą, po co Dawid jeździł do lasu, dlaczego parkował samochód przy kapliczce, blisko domu Celejowej. Ludzie bez trudu odnaleźliby ich oboje w leśniczówce, może splecionych w uścisku, co dodałoby scenie dramaturgii. Ach, te gniewne twarze, płonące w rękach pochodnie, jej krzyk, gdy wiązaliby ją, gdy odrywaliby od niej Dawida i wlekli oboje na śnieg. Reszta była enigmą, Teresa nie była pewna, do czego ludzie są zdolni, jak daleko mogliby posunąć się w nienawiści i pożądaniu. Było dla niej oczywiste, że Dawid wyszedłby z tego obronną ręką, w końcu tu się urodził, w tym mieście ułożył sobie życie i ludzie go cenili. Ale dla niej nie mieliby litości. Co mogli jej zrobić? Pobić ją? Zgwałcić? Zawlec nagą do miasta? W krajach islamskich, gdzie rządzi prawo szariatu, zostałaby ukamienowana, a w najlepszym wypadku wychłostana. Tu jednak też nikt nie pytałby o winę. Czuła niechęć ludzi, ich milczącą zawiść. Wszyscy wiedzieli – była tego pewna. Wiedzieli, że związała się z Dawidem, że kochał się z nią od przodu, od tyłu, ustami i penisem, zapominając o żonie i córce. Kto jest bez winy, niechaj pierwszy rzuci kamień!, pomyślała z jakimś rodzajem rozbawienia. Głos księdza niósł się po kościele, łagodny i pełen pokory. Teresa wpatrywała się w swoje dłonie, na których brakowało ślubnej obrączki. – Przekażcie sobie znak pokoju – usłyszała z ambony, więc uścisnęła moją rękę. Uśmiechnęła się do mnie i przytrzymała mnie za palce tak długo, bym nie popełniła błędu, wyciągając dłoń do obcych ludzi, ponieważ tamci tylko czekali na taki gest, by mnie również okazać swoją niechęć.
Dawid nie wyjaśnił jej dlaczego, powiedział tylko, że nie mogą pojechać do leśniczówki, i zorganizował klucz do mieszkania w pobliskim mieście. – Co to za k...kolega? – zapytała w dżipie, niecierpliwie patrząc, jak las rozstępuje się przed nimi, odsłaniając biegnącą w dół drogę. Miasto spowijała mgła – biały kocioł, z którego wystawały tylko najwyższe kondygnacje budynków i wieża kościoła. W tej mgle światła jadących z przeciwka samochodów pojawiały się nagle, tak samo jak ludzie, którzy przypominali duchy, obleczeni w biały dym. – Po prostu ktoś, co za różnica, Tes? – zirytował się Dawid. Miasto okazało się niewielkie, podobnie jak nasze miasteczko, rozciągało się na niemal idealnym kole, owinięte wokół rynku, który stanowił jego centralną część. Na klatce schodowej kamienicy sprzątaczka przesunęła wiadro, robiąc im przejście, a potem Teresa czuła jej wzrok na plecach, jakby tamta dokładnie wiedziała, po co idą do mieszkania i co się wydarzy za zamkniętymi drzwiami. – Nie będziesz m...miał kłopotów? – zapytała, kiedy Dawid szukał właściwego klucza. – Przecież ty nie masz nic do stracenia – odpowiedział nieuważnie. – Mam A...Agatę. To nie jest nic. Zapalili światło w przedpokoju. Wnętrze mieszkania wypełniał zapach papierosów, Teresa zauważyła pod ścianami ikemeble, wszystkie otwarte, z mnóstwem pudełek na drobiazgi, przez co miała wrażenie bałaganu. Półki aż uginały się od książek. Nie polubiłby mnie ten kolega; pomyślała, zostawiając płaszcz na wieszaku. Oczytani ludzie zawsze w końcu zadają pytania. Pierwszy raz miała możliwość wziąć z Dawidem kąpiel. W żeliwnej, starej wannie obmywała mu ramiona gąbką i patrzyła na jego długie, ciemne rzęsy, na których osiadły krople wody. Wspomniał o znajomych, którzy podobno pytali o Teresę. Mówił, że się podoba mężczyznom, chcą wiedzieć, gdzie ją znalazł w takiej pipidówie jak ich miasteczko. – Pytają, czy jesteś z kimś związana i co robiłaś przedtem. – No i co im m...mówisz? – Namoczyła gąbkę w wodzie. – Że jesteś sama. – A co mówisz o m...mojej przeszłości? – Przecież jej nie znam. W jego głosie wyczuła napięcie. Nie chodziło o tamtych mężczyzn, ale o nią. O mieszkanie, o które się wystarał, ryzykując swoją rodzinę. O tę wannę, w której spoglądali na siebie jak dwoje ludzi, którzy zaczynają się w sobie zakochiwać. Na pościeli obserwowała ich dłonie. Dotykali się palcami, opuszki Teresy biegły po przegubie Dawida, odwróciła jego dłoń, oglądając linie papilarne. Nie znała się na chiromancji, ale umiała czytać informacje z kształtu palców. Wiedziała, że ktoś z palcami Dawida, szerokimi i przypominającymi kształtem pień drzewa, potrafi stworzyć solidną rodzinę. Niewielka ilość poprzecznych kresek na skórze wskazywała, że nie szukał wymówek, robił dokładnie to, co uważał za słuszne. Czy spotykanie się z nią też było według niego słuszne? – Gdybym tak dobrze cię nie znał, pomyślałbym, że mnie uwodzisz – roześmiał się, zamykając palce wokół jej ręki. Przy łóżku, na dywanie leżały zmięte ubrania. Zmięte kojarzyły się jej z pożądaniem, tylko dlatego, że miały takie poskręcane kształty, przypominające płomienie. To mieszkanie wydawało się namiastką życia, które mogliby wieść, chociaż w lodówce stały cudze produkty, w szafkach rzeczy czekały na innych właścicieli, a pościel była nieświeża i pachniała obcymi ludźmi. – On też przyprowadza tutaj kobiety, t...ten twój przyjaciel? – Rozdzieliła na kilka części pomarańczę,
którą Dawid przyniósł z restauracji. Zastanowiła się, czy on także przyprowadzał tutaj inne. – Czemu o niego pytasz? To jest nikt. – Tak mówisz, bo nie jest bogaty? Położył się na poduszce i wsunął dłonie pod głowę. – Bogatym jest łatwiej, p...prawda, Dawid? – Nie ustępowała. – Łatwiej co? – Zmarszczył brwi. – Łatwiej żyć. – To frazes, Tes. Nie chce mi się tego słuchać. – Nigdy nie byłeś biedny, więc nie masz pojęcia, że mogę mieć rację. Nie wiesz, jak to jest, kiedy t...twoje dziecko chodzi w znoszonych, przyciasnych kozakach, a ciebie nie stać, żeby kupić nowe. Obserwował ją spod rzęs. – Albo kiedy jesteś sam z rocznym dzieckiem i chociaż chciałbyś z nim zostać w domu, musisz iść do pracy, zawieźć je do żłobka, w którym płacze za tobą na całe gardło. Ty tak nie m...miałeś, prawda? Twoja żona mogła zostać w domu z Idą. – Dam ci pieniądze na kozaki dla Agaty, kup, jakie sobie wymarzyła. – Nie o to chodzi... – zirytowała się. – O to. Nic o mnie nie wiesz. Mój ojciec miał warsztat samochodowy przy autostradzie i ledwie wiązaliśmy koniec z końcem. Matka pracowała w stołówce w szkole, a przede mną malowała się przyszłość, w której miałem przejąć po ojcu warsztat, poślubić dziewczynę, z którą się spotykałem, i wieść dokładnie takie życie jak moi rodzice. Całą młodość pracowałem jako mechanik, dopiero kiedy związałem się z Blanką, pojawiła się możliwość otworzenia restauracji i zmiany rodzinnego schematu, w którym się wychowałem. Wsunęła do ust drugi kawałek pomarańczy. Blanka, powtórzyła w myślach. – Więc m...masz bogatą żonę, tak? – Udała, że to jej nie dotyczy. – Jak ją poznałeś? Zajęła się obieraniem drugiej pomarańczy, używając do tego scyzoryka, który Dawid nosił przy kluczach. Skórka pękła, a świeży zapach szybko rozszedł się po pokoju. – W warsztacie. Przyjechała odebrać samochód swojego ojca. – I zakochała się w tobie? – Na siłę próbowała pokazać, jaki to banał, więc się roześmiała. W tym samym momencie uświadomiła sobie, że zdradzanie żony z kelnerką jest równie trywialne. – Dała się namówić na piwo – odpowiedział z westchnieniem, bo chociaż tamte wspomnienia należały do przeszłości, ciągle nie dawały się zepchnąć w niepamięć. Dała się namówić – więc to on się starał. Namawiał, a ona nie chciała, ale w końcu ustąpiła. Teresa wsunęła do ust ostatnią cząstkę pomarańczy. – Zostaw ją t...teraz. – Kogo? – nie zrozumiał. – Zostaw ją i wyjedź ze mną. Zabierzemy Agatę, wsiądziemy do mojego samochodu i znajdziemy inne miejsce. Dawid odgarnął włosy z czoła i popatrzył na nią jakoś tak, jakby nie wiedział, czy to żart. – Teraz? Zaraz? – Na jego ustach pojawił się uśmiech. – Tak bez żadnych rzeczy? Bez niczego? – Czemu nie? – Czuła się jak smarkula, popatrzyła na niego zaczepnie. – Długo jeździłam po Polsce, zanim wybrałam to miasto. – Ja się tutaj urodziłem. – To nie z...znaczy, że musisz tutaj umrzeć. – W głosie Teresy pojawiło się rozdrażnienie. – Byłam... – chciała powiedzieć „nikim”, ale dodała: – Modelką. W jego twarzy dostrzegła zdziwienie. Nie przerwał jej, więc mówiła dalej, wszystko, co wiedziała już
pewnie jego żona, a także inne kobiety. Opowiadała, jak pozowała do kalendarza, kiedy miała dwadzieścia lat, i że za otrzymane wówczas pieniądze wynajęła nam mieszkanie. Że musiała spędzić wieczór w towarzystwie fotografa, a potem drugiego mężczyzny, odpowiadającego za dobór dziewczyn do kalendarza. Wspomniała o swojej matce, o tacie, który kilka lat wcześniej miał udar w garażu, czego koledzy nie zauważyli przez całe popołudnie, a kiedy się zorientowali, było już za późno, żeby mu uratować życie. Że brała udział w kilku sesjach zdjęciowych, na których reklamowała bieliznę. I w takich, które nie miały nic wspólnego z katalogami mody. Odruchowo zasłoniła piersi kołdrą. – Potem się załamałam – dodała i poczuła niechęć, że mówi o sobie tak, jakby była deską, która pękła pod czyjąś stopą. Zegar odmierzał minuty, a Dawid milczał. Powiedz coś!, pomyślała z nagłą paniką. Odezwij się, na Boga! Momentalnie jej nogi zrobiły się odrętwiałe, jakby stała za długo w jednym miejscu. Dawid nadal milczał, więc spuściła nogi z łóżka. – Przepraszam, p...przepraszam. – Zaczęła zbierać swoje rzeczy z podłogi. – Czemu mnie przepraszasz? – Bo patrzysz, jakbym p...popełniła zbrodnię! – Nie powiedziałem niczego takiego. Próbuję cię zrozumieć. – Nie musisz tak się starać! – Nie chcę jeszcze wychodzić, porozmawiajmy – zaoponował, też siadając. – Chcę wrócić do A...Agaty. Jak nie chcesz jechać, to tu zostań, wrócę busem. Rób, na co masz, kurwa, ochotę! Nie jesteśmy z sobą związani! – Wyszła do łazienki, żeby nie patrzył, jak się ubierała. W moim oknie paliło się światło. Siatkowe drzwi trzasnęły, Teresa nie czuła potrzeby, żeby je przytrzymać. Huk był jej na rękę, tak samo jak długi marsz na mrozie. Minęła moje zniszczone buty w przedpokoju, wspięła się po schodach i jeszcze w rozpiętym płaszczu i kozakach, które zostawiły ślady śniegu, zajrzała do pokoju. – Dlaczego nie śpisz? – zapytała ostro. – Nie odebrałaś telefonu. – Podniosłam na nią zdziwione oczy. – Nie s...słyszałam, że dzwoniłaś. Miałam wyciszony dźwięk. – Tak naprawdę wyłączyła telefon, żeby Dawid do niej nie dzwonił. – Coś się stało? Jakaś t...tragedia? Było jej wstyd za ostatnie słowa. Pomyślała, że głupio pyta, dla trzynastoletniej dziewczynki pusty dom wieczorem to mogła być tragedia. – Zostawiłam w domu klucze. – Wyraźnie widziała mój niepokój; lustrowałam ją wzrokiem, jakbym miała w oczach laser. – Siedziałam na werandzie dwie godziny, próbując się do ciebie dodzwonić. Wyjęła telefon z torebki i włączyła go. Zobaczyła długą listę połączeń, w tym ani jednego od Dawida. – P...przecież weszłaś do domu. No to jak, skoro nie miałaś kluczy? – Desperacko chwyciła się dobrego końca historii, ale w moich oczach widziała rozczarowanie. – Sąsiadka mi otworzyła. – Miała do nas klucz? Co to za b...bzdura?! – Podniosła głos. – Obcy ludzie mają klucze do naszego domu?! Może jeszcze tu wchodzą, kiedy jestem w pracy?! Też zaczęłam krzyczeć: – Tylko dzięki temu weszłam, inaczej siedziałabym na dworze! A sąsiadka powiedziała, że pomagała Celejowej i dlatego miała jej zapasowy klucz! Czemu jesteś zła?! Miałaś być ze mną, a ciągle cię nie ma! Całe dnie jestem tu sama!
Następnego dnia na czerwonym świetle stałyśmy przy innym samochodzie, gdzie za szybą zauważyłam Marysię z mojej klasy i jej mamę za kierownicą. One też nas zobaczyły, mama Marysi zaczęła przyglądać się mojej mamie i w końcu się uśmiechnęła, jakby dostrzegła w nas coś zabawnego. Odwróciłam wzrok i czułam, jak cierpnie mi skóra. Na szczęście światło się zmieniło, więc pojechałyśmy dalej. – Wybierz, które chcesz, tylko nie za drogie – uprzedziła mnie mama, kiedy wchodziłyśmy do sklepu. Spacerowała wzdłuż regałów, przyglądając się kobiecym szpilkom, podczas gdy ja zdjęłam z półki niebieskie kozaki z białym futrem. Nie były takie same jak Idy, ale bardzo je przypominały. – Zdecydowałaś się? – ponagliła mnie. – Pokaż. Są za drogie. – Zmarszczyła brwi, widząc cenę. – Inne ci się nie podobają? Zaczęła ściągać buty z półek. Podała mi brązowe, ale cofnęłam się, jakby wyszły z nich wszy. Wtedy się zdenerwowała: – Jezu, Agata, p...przecież chyba wiesz, na co mnie stać, a na co nie! Nie chodzi o to, że nie mogę ich kupić, ale to nie ma sensu! Tak szybko rośniesz, za rok już nie wejdziesz w te same buty, więc to tak, jakbyśmy wyrzuciły kilkaset złotych do śmietnika! Nie odpowiedziałam, tylko dalej stałam z butami przyciśniętymi do piersi i patrzyłam na mamę, jakbym miała się rozpłakać. – Córka ma rację, dziewczynki teraz noszą takie jak te niebieskie – wtrąciła się sprzedawczyni. – Taka moda. – Rozłożyła ręce, chcąc podkreślić, że ona nie ma na to wpływu. Mama popatrzyła na nią wzrokiem kogoś, kto właśnie się zorientował, że zamiast chodzić po polu kukurydzy, wszedł na pole minowe. Z westchnieniem otworzyła portfel i przejrzała jego zawartość. Nie było tam wiele. Wyjęła niemal wszystko i ze złością położyła na ladzie. – Dobrze, niech będą te, ale jeśli ci się zniszczą, to drugich tej zimy nie dostaniesz! W drodze powrotnej do samochodu prawie się nie odzywała, a ja miałam poczucie winy, wielkie jak cały świat. – Jesteś zadowolona? – spytała, przypinając się pasem. – Myślałam, że kupię ci prezenty na święta, a tymczasem ledwie nam starczy na cokolwiek! Pochyliłam głowę i dałabym wiele, żeby móc się stać niewidzialna albo cofnąć czas i jeszcze raz wejść do sklepu obuwniczego. Już teraz wzięłabym te brązowe. Kupiłabym każde inne, żeby tylko mama nie była zła. Gniew oznaczał kłopoty. Gniew mógł prowadzić do nawrotu choroby. Przez całą drogę do domu trzymałam karton z butami na kolanach, i to tak mocno, że bolały mnie palce.
17 Kamień wpadł przez okno, rozbijając szybę w salonie. Zerwałyśmy się z łóżek, mama pierwsza zbiegła na dół, zobaczyła zasłonę na oknie, szarpaną wiatrem i przewrócony wazon, w którym trzymała sztuczne kwiaty. Szkło pękło pod stopą, ale szła dalej, aż dotarła do tamtego kamienia. Żart – był omotany różową wstążką, przypominające te, którymi obwiązuje się podarunki dla dzieci. Teresa wybiegła na dwór. – Kto tu jest?! – zawołała. – Pokaż się, tchórzu! Stanęłam za nią w drzwiach i powiodłam spojrzeniem po ciemnym lesie. Nie mogłam pozbyć się wrażenia, że ktoś na nas patrzy spomiędzy drzew i śmieje się z jej strachu. – Pokaż się, skurwielu! – Mama zacisnęła dłoń w pięść. Kilka minut później podwórko rozświetlił niebieski blask syreny wozu policyjnego. Mama zdążyła się ubrać i wyszła na zewnątrz, utykając. – Kamień jest w p...pokoju. Niczego nie ruszałam. W salonie lodowaty wiatr hulał po ścianach, a na podłodze pojawiła się już cienka warstwa śniegu. Policjantów było dwóch i niewiele mówili. To głównie ona dopytywała się, co zamierzają zrobić i czy w mieście już zdarzało się coś takiego. – Spiszemy protokół, pojedzie pani na komisariat. – Nie mogę jechać. Nie z...zostawię córki samej. – Więc córka pojedzie z nami. Przeszłam do kuchni. Przez okno zobaczyłam drugiego policjanta, który wyszedł obejrzeć teren. Tak naprawdę niczego nie oglądał, tylko stał na środku ogrodu i wpatrywał się w dziurę w płocie, którą połatała mama. – Agata nie może jechać. R...rano ma szkołę, musi wstać po szóstej, a p...przecież to zajmie trochę czasu. – Dotarł do mnie głos mamy. – Przyjechała pani do nas aż z Gdyni? O, jak daleko! Z takiego ładnego, nadmorskiego miasta, chciało się pani przyjeżdżać aż tutaj, do naszej górskiej dziury? – Tak w...wyszło. – Mama była zbyt zdenerwowana, żeby pochwycić kokieteryjny żart. – M...może pan jakoś wyjaśnić, co się stało? Bo m...martwię się, to nie jest mój dom, nie chciałabym mieć problemów. Czy zdejmiecie ślady z ogrodu albo coś takiego? – Ślady w ogrodzie? Kolega poszedł obejrzeć. – Ale teraz jest ciemno, nic nie z...zobaczy. Wrócicie rano? Zawahał się – o chwilę za długo. – Spiszemy protokół i rano się zobaczy, co dalej. Z rana przyjechał kuzyn Celejowej. Kiedy wysiadł ze swojej furgonetki, wydał się Teresie jeszcze bardziej żylasty i starszy, niż kiedy go widziała podczas rozmowy o wynajmie domu. Wówczas był z nią Dawid, więc mężczyzna silił się na uprzejmość, dzisiaj jednak nawet nie starał się być miły. – Mówiłem, że będą kłopoty! – krzyknął od progu. – Nie powinienem był słuchać Dawida
i wynajmować wam domu! Same problemy z wami! Teresa zapaliła papierosa i poszła za nim do salonu, gdzie okno wciąż ziało dziurą, a lodowate powietrze wypełniało pokój. – I po co policję wzywała? – złościł się Celej. – A co miałam robić? Ktoś wrzucił k...kamień do środka. – Do mnie się wtedy dzwoni, a nie od razu po policję! – Podniósł głos, jakby jego gniew zaczynał się już w połowie skali, a potem od razu przechodził do ostatniego stopnia. – Chcę, żebyście sobie stąd poszły! – Jak to p...poszły? – Teresa w ostatniej chwili przypomniała sobie, że popiół z papierosa zaraz spadnie na podłogę przy właścicielu domu, więc sięgnęła po pierwszy lepszy talerz. – Jest zima, gdzie mamy iść? – To nie mój interes! – Obejrzał okno, jakby sądził, że nie tylko zbito szybę, ale też wyrwano je z ram. – Wie, ile lat ma ten dom?! – Przecież to nie moja wina! A p...poza tym jest jakieś p...prawo. – Zimno lecące od okna sprawiło, że odruchowo cofnęła się w głąb korytarza. – Prawo lokatorskie. Nie m...może mnie pan wyrzucić na bruk w trakcie zimy! Mam córkę! S...spisaliśmy umowę na pół roku! Ten czas j...jeszcze nie minął! – Jesteście zwykłą hołotą! Mogę was wywalić na zbity pysk i prawnikom nic do tego! Zaciągnęła się kilka razy papierosem, żeby uspokoić myśli. – Zapłacę za szybę – stwierdziła w końcu, na siłę ugodowo. – N...nie musi pan pokrywać kosztów. Zrobię to, ale p...pan powinien najpierw porozmawiać z Dawidem, jeśli chce mnie p...pan wyrzucić. – Dawid! Dawid! – powtórzył i zamachał rękami jak ptak, który chce wzbić się do lotu. – Całe miasto o was mówi! Nie wstyd jej?! – Wycelował w nią sękatym palcem. – Zapłaci za szybę, a od stycznia niech szuka sobie nowego miejsca! Pani Horny miała nową fryzurę i ubrała się w ciemnozieloną garsonkę, w której wyglądała na starszą o dziesięć lat, chociaż pewnie uważała, że wygląda pięknie i młodo. Przyszedł do nas wuefista, przebrany za Mikołaja. – Ho, ho, co ja tu dla was mam! Świąteczne prezenty, ale najpierw powiedzcie mi, które z was było naprawdę grzeczne? – zażartował. Parsknęliśmy śmiechem i chyba tylko jedna Bernadetta siedziała z rozchylonymi ustami, jakby ciągle chodziła do podstawówki i wierzyła, że Mikołaj jest naprawdę i właśnie do nas zawitał. – No to kto będzie pierwszy? Ido? Ida dźwignęła się z krzesła, a idąc w stronę Mikołaja, ociągała się. Stanęła przed nim, krzyżując ręce na piersiach. – Czy Ida była grzeczna i pomagała mamie w pieczeniu i sprzątaniu? – zapytał Mikołaj na wpół żartem. Przewróciła oczami. – Przecież od tego są Ukrainki, za które płaci tata. Gruchnęliśmy śmiechem. Wuefista też roześmiał się pod wąsem Mikołaja. – No dobrze, coś tu dla ciebie mam... Wychyliłam głowę, żeby widzieć, jak Mikołaj podaje Idzie niewielki pakunek, owinięty w błyszczący niebieski papier. Ida potrząsnęła nim zaciekawiona. – Bernadetta. – Nauczyciel wymówił jej imię wyraźnie, jakby było obcego pochodzenia. – Chodź do mnie, mała dziewczynko. Bernadetta, która tego dnia włożyła sukienkę z szerokim białym kołnierzem i czerwone rajstopy, poruszała się dostojnie, unosząc wysoko głowę, jakby nie słyszała śmiechu klasy. Zapatrzyła się
w prezenty, znowu z rozchylonymi ustami i wilgotnym nosem. – Byłaś grzeczna? Skinęła głową, nie przestając skubać dolnej wargi. – Na pewno? Już poważna, patrzyłam, jak Bernadetta kuca między rozłożonymi prezentami. – Bernadetto, wybierz szybciej, bo nie chcę tu spędzić wieczności! Mam jeszcze resztę świata do obdarowania! Nastąpiła kolejna salwa śmiechu, którego nie podchwyciłam. Mikołaj puścił do nas oko, a Bernadetta wyjęła pakunek w czerwonym papierze i przycisnęła do piersi. – Kto następny? Moja kolej przyszła dopiero pod koniec lekcji. Wuefista siedział już wtedy rozparty wygodnie na krześle i chyba trochę znudzony przedstawieniem. Kazał mi odpowiedzieć na kilka dziecinnych pytań, z których najciekawsze brzmiało, czy chciałabym mieć jakieś zwierzątko na własność. Wtedy, przez jedną głupią chwilę, zachowałam się jak dziecko i pomyślałam, że naprawdę zaraz wyciągnie z worka psa albo kota, i pewnie dlatego głos uwiązł mi w gardle. Byłam tylko w stanie pokiwać głową. Wyczułam jego konsternację, gdy w końcu uśmiechnął się do mnie ze współczuciem. – To wybierz sobie prezent, laleczko. Miałam rację, wszystkie prezenty były takie same. Dziewczynki dostały dziewczyńskie gry planszowe, a chłopcy gry o piratach. Graliśmy w nie przez całą resztę lekcji, a pani Horny w tym czasie rozmawiała z wuefistą, gładząc ścięte na pazia włosy, jakby chciała go kokietować, i co chwila powtarzała, że święta to taki niezwykły czas, trochę smutny dla samotnych kobiet. – Podobno dostałaś rolę Julii w przedstawieniu – mruknęła do mnie Ida, szturchając mnie w łokieć. – Super! Ja się o nią nie starałam. W tym roku sobie odpuściłam. W łazience Teresa wyjęła z kosmetyczki szminkę i puder. Malując usta, usłyszała dźwięk otwieranych i zamykanych drzwi w restauracji. – Obsłużysz nas i będziesz mogła iść do domu – zapowiedział jej Dawid. – Przebierz się w coś normalnego zamiast tej góralskiej kiecki. Restauracja została zamknięta dla klientów, a przy odświętnie nakrytym stole pojawiło się kilku mężczyzn z koła łowieckiego. Teresa obserwowała ich wylewne powitania, śmiechy, komplementy pod adresem lokalu. Dawid skinął na nią, postawiła więc na stole dwie butelki wódki i kieliszki. – O proszę, jakie ładne mamy dziś panie! – roześmiał się jeden z mężczyzn. – Umiesz zadbać o gości! – zwrócił się do Dawida. – To co? – Inny mężczyzna podniósł kieliszek. – No to chlup! Wypili wszystko do dna, Dawid zacisnął powieki, a Teresa wycofała się za bar. Stamtąd patrzyła, jak rozlewają następną kolejkę wódki. – No to na drugą nogę! – Co to za nowa dupa? Skupiła się na zapełnianiu zmywarki brudnymi szklankami. Usłyszała śmiech. Nie dotarła do niej jednak odpowiedź Dawida. Mimo to powróciło uczucie, jakby znalazła się głęboko pod wodą. Oddech stał się ciężki, dłonie dziwnie drętwe. Wyszła na zaplecze, wyjęła papierosa z paczki i poszukała zapalniczki. Jakiś czas później zajrzał tam Dawid. – Co tu robisz? – zapytał ściszonym głosem. – Masz być na sali, kiedy cię potrzebuję. Patrzyli na siebie przez kilka chwil, ona z papierosem w połowie drogi do ust, on przy drzwiach. Po czym się wie, że to koniec?, pomyślała.
Przez chwilę wyobrażała sobie, jak on idzie w jej kierunku. Już słyszała dźwięk jego kroków. Radość ścisnęła ją za gardło, nie dając się odróżnić od paniki. Podszedł blisko, tak wyraźnie, że mogła widzieć każdy szczegół jego ubrania i twarzy. Ale jej umysł nie umiał go zatrzymać, obraz zaczął migotać jak woda w jeziorze. Dłonie, które już-już miały jej dotknąć, straciły gęstość materii. Dawid wciąż stał w drzwiach. – Co ty teraz, kurwa, odstawiasz?! Pochyliła głowę. Jego słowa uderzyły tak mocno, że zabrakło jej tchu. Historia, którą mu podarowała na ostatnim spotkaniu, migotała jak tamten obraz Dawida w wyobraźni Teresy, aż rozpadła się na maleńkie drobiny, a on nawet ich teraz nie dostrzegł, kiedy powtórzył: – Wracaj na salę. Nie kompromituj mnie przy znajomych! Miasto o dwudziestej drugiej wyglądało na wymarłe. Ciemne domy, żadnego ruchu na jezdniach i tylko girlandy choinkowych świateł rozpięte w ogrodach, owinięte wokół choinek albo ułożone na parapetach okien. Teresa doszła do pasów dla pieszych i zatrzymała się, żeby przepuścić jakieś auto. Ale samochód też stanął, opadła szyba od strony pasażera, ukazując dwóch mężczyzn. – Podwieźć cię? – zapytał jeden. Rozpoznała go natychmiast, to on zapraszał ją na piwo jakiś czas wcześniej, w restauracji. Sprawiał wrażenie pogodnego, lecz jego oczy, podobnie jak wówczas, pozostały poważne. – Nie dzisiaj. – Zaczęła iść, nie oglądając się za siebie. – W co ty się bawisz? – zapytał, a rozbawienie ulotniło się też z jego głosu. – Za kogo ty się masz, głupia zdziro? Usłyszała trzask zamykanych drzwiczek i poderwała się do biegu. Mężczyzna rzucił się w pogoń za nią. Na ulicy widziała ich wydłużone cienie: jego cień znajdował się coraz bliżej, doganiał ją, chociaż biegła ile sił w nogach. W zasięgu wzroku zobaczyła rondo, puste o tej porze i ciemne, z jedną latarnią uliczną, która rozpoczynała deptak. Od ronda dzieliło ją zaledwie kilka metrów. Jeśli się tam dostanie, skręci w którąś uliczkę, schowa się za jakimś budynkiem, a w najgorszym wypadku dobiegnie do domu. Cień mężczyzny w tym czasie już się do niej zbliżył, już złączył się z jej cieniem. Palce tamtego chwyciły jej płaszcz, poczuła rękę napastnika we włosach i nagle została szarpnięta w tył, ulica uskoczyła jej spod nóg i Teresa poleciała na plecy. Zabrakło jej tchu, kopniak był szybki i mocny. Kolejny kopniak przewrócił ją na bok. Usłyszała pisk zatrzymującego się samochodu i szybkie kroki. – Zabierz ją do środka! Zwinęła się w kłębek, rozpaczliwie próbując osłonić rękami brzuch i żebra. – To cię nauczy, gdzie twoje miejsce! Serce biło jej w piersi tak mocno, że drżała i to drżenie nie ustępowało. Próbowała się czegoś złapać, czegokolwiek, ale nie znalazła niczego. Paznokcie szorowały po ulicy, pokaleczyła palce. Mężczyzna szarpnął ją za włosy i poderwał w górę, pchnął do samochodu. Był przysadzisty i blady, z twarzą jak ziemniak i pustymi oczami. Jeden z nich usiadł za kierownicą, drugi z tyłu z nią. Mijały ostatnie sekundy, gdy drzwi były otwarte. Wiedziała, że powinna się wyrwać, uciec, krzyczeć, że to jedyna okazja i drugiej nie będzie, ale uderzenie w brzuch odebrało jej głos. Zamiast się wyrywać, przyciskała ręce do brzucha. Zamiast krzyczeć, dusiła się, próbując złapać oddech. Drzwi w tym czasie zostały zamknięte, samochód ruszył. Nie!, pomyślała, uderzając dłonią w szybę. Nie, nie! Szybki ruch, którego prawie nie zauważyła, rzucił ją na kanapę. Poczuła, jak z nosa pociekło jej coś lepkiego. W świetle reflektorów samochodu, który ich minął, zobaczyła plamy krwi na płaszczu, a potem
na rękach, kiedy zaczęła się wycierać, gdy odpychała ręce mężczyzny, szarpała się z nim, bo zaczął podciągać jej spódnicę. Od koszuli oderwał się guzik i zniknął między siedzeniami. W zasięgu wzroku miała tapicerkę fotela i zegarek na nadgarstku. Wskazówka przesuwała się do przodu. Minęło dopiero trzydzieści sekund. Szyba w oknie zaparowała od ich oddechów. W czystym skrawku szkła Teresa widziała mijaną stację benzynową, sprzedawcę w dobrze oświetlonym sklepie, a potem rozpoczęło się krótkie pasmo lasu. Za oknem rozciągało się miasto. Za oknem byli ludzie, ulice, puby, parki. Mężczyzna głośno wciągnął oddech, jego dłoń zacisnęła się na jej włosach. Bolało. Wszystko bolało. Wskazówka mozolnie biegła po tarczy zegarka. * Dwa tysiące trzeci rok. Teresa zeszła po schodach i zbliżyła się do obskurnych drzwi, odrapanych z farby, przy których wisiała kamera monitoringu. – Klubowiczka? – zapytał ochroniarz. – Masz kartę członkowską? – Nie, ale jestem u...umówiona. Z Radkiem Wolskim. On j...jest w środku. Czeka. Mężczyzna przepuścił ją bez dalszych pytań, odgarnęła więc na bok czerwoną kotarę z koralików i stanęła w niewielkiej sali, tak źle oświetlonej, że potrzebowała chwili, żeby rozeznać się w położeniu nowoczesnych, przezroczystych stolików i miękkich kanap. Muzyka dudniła w uszach, w kolorowej mgle tonęli ludzie. Teresa rozglądała się wokół, w rękach miętosząc apaszkę. Ktoś podniósł się z kanapy po lewej stronie, rozpoznała go natychmiast, chociaż nie miał umalowanych oczu jak trzy lata wcześniej na koncercie, a jego włosy teraz były jasne i krótkie. – T. – powiedział, nie odrywając od niej wzroku. – Nie m...myślałam, że zachowałeś m...mój numer. – Słowa utonęły w huku muzyki i Radek przysunął ucho do jej ust. – Co mówiłaś? Poczuła zapach jego perfum, całkiem inny, niż zapamiętała. – Że m...mnie zaskoczyłeś! – Też mnie zaskoczyłaś. – Popatrzył jej w oczy. – Dwa dni temu jechałem taksówką i facet miał na tylnym siedzeniu kalendarz z panienkami. Otworzyłem go i... – Teresa poczuła, jak gorąco uderza jej do policzków, kiedy Radek mówił dalej, wciąż z tym samym uśmiechem. – Kiepska sesja. Prawie cię nie rozpoznałem. Patrzył na nią jakoś tak, jakby nie wiedział, co o niej myśleć. Niemal czytała w jego oczach pytanie: kim ty jesteś? Puszczalską małą, która pozuje z odkrytymi piersiami i bzyka się z muzykami z zespołów rockowych? Czy może coś w tobie tkwi, czego w tej chwili nie widzę, ale w końcu uda mi się to dostrzec? Jakimś cudem zachował przecież jej numer i odgrzebał go trzy lata później. Takich rzeczy nie robi się w stosunku do zwykłej, byle jakiej dziewczyny. – Co teraz robisz? – zapytał przy barze, gdy właśnie otworzyła portfel. – Wiele rzeczy się zmieniło. – Rzuciła mu spojrzenie, któremu pragnęła nadać kokieteryjny wyraz. – U mnie też tysiące zmian. – Oparł łokieć o bar, podchwytując jej grę. – Zespół się rozpadł, część z nas poszła na studia i wyjechała z Łodzi. Pochłaniał ją wzrokiem.
– Ty t...też? – Jego ładna, niemal dziewczęca twarz już na zawsze miała pozostać w pamięci Teresy, nieodłącznie kojarząc się nie tylko z nowym życiem, które rozpoczęła po spotkaniu go, ale też z chorobą. – Też studiujesz? Zsunął spojrzenie z niej na portfel. Minęły dwie, a może trzy sekundy, zanim do niej dotarło, że za plastikową szybką w portfelu znajduje się moje zdjęcie. W tamtej chwili nawet bała się spojrzeć na Radka, ale czuła, że on spogląda na zdjęcie. Co pomyślał? Czy od razu zauważył, jaka jestem do niego podobna? Mieliśmy te same oczy, identyczne usta. Miała ochotę oprzeć czoło o kant baru, żeby ochłodzić skórę, która teraz dosłownie parowała. Schowała portfel do torebki. – Przepraszam – powiedziała znowu za cicho i musiał przysunąć ucho do jej ust. * Dźwięk zapinanego zamka w spodniach, trzask otwieranych drzwiczek. On wysiadł z auta. Usłyszała, jak powiedział: – ...żałosna suka. Miałem nadzieję, że lepiej się pieprzy, niż broni! Wygładziła spódnicę i spróbowała naciągnąć ją na kolana, ale materiału było za mało. * – Do n...niczego cię nie zmuszam, ale wychowuję ją s...sama i byłoby o niebo łatwiej, gdybyś chciał mi pomóc. – Płacić ci! – Nie zabrzmiało to tak, jak chciała. Stali z Radkiem przed klubem, na chodniku leżało stare, zamoknięte deszczem opakowanie po pizzy. Właśnie minęli ich jacyś ludzie, dziewczyna chyba usłyszała ostatnie słowa, skoro posłała Teresie współczujące spojrzenie. – Możesz się ode mnie odpieprzyć! Po co ja do ciebie w ogóle zadzwoniłem?! Teresa obróciła się w stronę ulicy, którą właśnie przeciął autobus, zapragnęła znaleźć się w nim, być tą dziewczyną, która na jej oczach skasowała bilet i trzymając się uchwytów, dotarła do pustego fotela. – Robię studia. Wiesz, co to znaczy? – Radek teatralnie rozłożył ręce. – Mam dziewczynę! – Więc d...dlaczego do mnie zadzwoniłeś, skoro masz dziewczynę? W idealnym świecie Radek pokonałby dzielącą ich odległość i objął dłońmi twarz Teresy. Powiedziałby: – Chcę ją poznać. Zabierz mnie do niej. – Ona lubi kaszkę kakaową i śpi tylko na poduszce ze słoniem, a kiedy na dywan spadnie jakaś zabawka, natychmiast przytula ją do siebie. Nie uwierzysz, ale się śmieje, jak puszczam jej stare bajki, te, które sami znamy z dzieciństwa: Misia Uszatka i Bolka i Lolka. Najbardziej jednak lubi Kota Filemona. Wiem, że to wcześnie, ja też nigdy nie marzyłam, żeby urodzić córkę w wieku osiemnastu lat, ale nie mamy na wszystko wpływu, a ona jest doskonała. Każdy jej oddech jest moim oddechem. Nie masz pojęcia, co czuję, kiedy na nią patrzę, dlatego proszę, pojedź ze mną do domu i sam ją zobacz! To mogłaby mu powiedzieć, gdyby nie patrzył na nią tak, jakby właśnie zniszczyła mu życie. – Byłam w...wtedy chora – odezwała się szeptem. – Ale tamtej nocy nie byłam sama. Byłeś tam. Jesteś tak s...samo odpowiedzialny za to, co się stało. – Jezu Chryste, ja nawet cię nie znam! – To po co do mnie zadzwoniłeś?
Rozłożył ręce, jakby miał zaraz wznieść się do nieba. – Bo chciałem się zabawić, do cholery! Za kogo ty się masz? * – Wypad z mojego samochodu! Trzęsły jej się nogi, kiedy zrobiła pierwszy krok. – Jak ty w ogóle wyglądasz? Śmiech. Odruchowo dotknęła krwawiącego nosa. Spróbowała założyć za uszy lepkie od potu włosy. Ugięły się pod nią kolana, w ostatniej chwili złapała się drzewa, żeby nie upaść. Oddychaj; powtarzała sobie. Jeden oddech, drugi, trzeci... – Znam twoją małą. Mężczyzna rzucił papierosa w śnieg. Gdyby mogła szybciej się poruszać, teraz by do niego podbiegła. Ale jeden krok i już musiała złapać się pnia. Oni w tym czasie wsiadali do samochodu. Robili to bez pośpiechu, jak na zwolnionym filmie, ale i tak nie potrafiła ich powstrzymać. Miała wrażenie, jakby poruszała się w smole, każdy jej ruch był taki wolny, najwolniejszy ze wszystkich. Samochód ruszył, wyrzucając spod kół brudny śnieg, i po chwili jego światła stały się dwoma punkcikami, które pochłonął mrok. Teresa czuła, jak jej wilgotnieją rajstopy na udach, a cisza wokół stała się wręcz absolutna. Chciałaby przerwać tę ciszę, och, taką potworną. Powoli wracała świadomość czasu, miejsca i zdarzeń. Już widziała wokół las, wiedziała, że jest późny wieczór i chociaż jazda samochodem wydawała się jej wiecznością, na zegarku minęło ledwie czterdzieści minut. Czterdzieści minut temu była inną osobą. Czterdzieści minut później nie potrafiła zrobić kroku bez trzymania się drzew. To stało się naprawdę; przemknęło jej przez myśl. Naprawdę to zrobili, chociaż wszystko wokół nie zmieniło się ani na jotę, niebo miało ten sam odcień czerni, a gwiazdy wciąż znajdowały się na niebie. Zdumiało ją, że przedmioty mają te same kształty, a ona nie czuła nic poza bólem. Wiedziała, że wyrzucili ją z samochodu na parkingu, na którym Dawid zatrzymywał auto w drodze do leśniczówki. Czy to przypadek, czy sugerowali, że wiedzą, jaka jest łatwa? Nie miała przy sobie latarki, żeby przedrzeć się przez las, wyjąć spod spróchniałych desek zapasowy klucz i zaszyć się w środku. Nie było Dawida, który złapałby ją za rękę, pociągnął ze śmiechem między drzewa i bez trudu odnalazł ścieżkę ukrytą pod śniegiem. Daleko na horyzoncie migotały światła odległego miasta. Usłyszała swój głos, powtarzający: – Nie... nie! Nie!... Potem potknęła się o coś, co okazało się jej torebką. Złapała ją za pasek, pociągnęła. Próbowała znaleźć komórkę, a kiedy jej się udało, wprost nie mogła uwierzyć, że bateria działa, telefon łapie sygnał, a pod numerem alarmowym odzywa się obojętny, męski głos.
18 Czwartek, godzina 08:07 Pod szpitalem pojawiają się pierwsi dziennikarze. Wyświetlona w TV panorama oraz powtarzające się w radiu komunikaty przyciągają uwagę opinii publicznej. Na razie to tylko dziennikarze lokalni, ale jeszcze dzisiaj dowie się o mnie cała Polska. – Zgodzi się pani na wypowiedź do gazety? – pyta szczupła brunetka, która spotyka Teresę w szpitalnym bufecie. – Jeśli tak, poproszę panią na zewnątrz. Tu nie mogę filmować, dyrektor szpitala nie wyraził zgody. Kiedy od dwudziestu czterech godzin się nie śpi, świat zaczyna wydawać się innym miejscem. Teresa nie odrywa oczu od kubka z kawą, a dziennikarka tłumaczy, jakie to ważne, żeby zgodziła się na wywiad. Ktoś przecież mógł mnie widzieć w górach, może uda się popchnąć śledztwo naprzód... – Proszę też pomyśleć o innych matkach – dodaje. – W tej chwili okoliczna społeczność zamartwia się o bezpieczeństwo swoich dzieci. Nikt przecież nie wie, co naprawdę się stało. Ten, kto skrzywdził pani córkę, powinien za to odpowiedzieć. Słońce dopiero wstaje, rozświetlając okolicę i zaspy śniegu. Teresa przed szpitalem mruży oczy, oślepia ją ostry blask, a niebo wydaje się czyste jak kartka papieru wyrwana z kolorowego bloku. – Jak pani się czuje w tej sytuacji? – pyta wysoki mężczyzna, wysuwając dyktafon w jej kierunku. – M...martwię się o córkę. Jest w ciężkim s...stanie. – A nie martwiła się pani o nią, kiedy dziewczynka była sama w nocy w domu? Ktoś robi zdjęcia, ludzie wysuwają w jej kierunku dyktafony. Rudowłosa dziennikarka, wyglądająca na bardzo młodą osobę, wpatruje się w Teresę intensywnym wzrokiem. – Czy to prawda, że pozostawiła pani córkę bez opieki? – pyta. Teresa skupia się tylko na niej. – Jesteśmy tu same – wyjaśnia. – Pracowałam w nocy. – Zostawiła pani trzynastolatkę samą? Nie bała się pani, że coś się może stać? – Przecież t...to duża dziewczyna! – Ojciec Agaty płaci pani alimenty? – Agata nie ma o...ojca. Zauważa uśmiech na jednej z twarzy, a potem dociera do niej pomruk „niepokalane poczęcie”. – Czyli że nie otrzymuje pani od niego alimentów? – ponawia pytanie ruda. W necie zaczynają się pojawiać artykuły poświęcone mojej osobie. W jednym z nich znajduje się wypowiedź psychologa, który tłumaczy, że rodzice powinni brać odpowiedzialność za swoje dzieci aż do ich pełnoletności. „Nie da się uogólnić, czy trzynastoletnia dziewczynka jest już na tyle samodzielna, by wychodzić sama w góry albo spędzać noc sama...” – informuje psycholog. „Nie powinno się
traktować jak dorosłego człowieka nastolatka, który wygląda dorośle, ale przecież wciąż jest dzieckiem”. Na końcu artykułu dodaje, że nastolatki są bardzo podatne na wpływ otoczenia, kierują się głównie emocjami. Wystarczy jedna chwila, żeby ci młodzi ludzie zdecydowali się na krok, który dziesięć lat później wydałby się im irracjonalny. Poniżej zamieszczono kilkadziesiąt komentarzy, a kolejne przybywają z każdą sekundą. Większość internautów wypowiada się przeciwko mamie. Ludzie obrzucają ją wyzwiskami, piszą o karze, którą powinna ponieść, i że będzie mi lepiej, jeśli trafię do rodziny zastępczej. „To zwykła zdzira!” – pisze ktoś anonimowo. „Kolejna matka, która wyciera sobie usta samotnością, a tak naprawdę dopuściła do tragedii!” – irytuje się ktoś inny. Anonimowa kobieta informuje, że ona również samotnie wychowywała dzieci, więc zna ten ból, kiedy człowiek martwi się o córkę, ale jednocześnie nie może przy niej trwać dzień i noc, ponieważ ma własne obowiązki. „Bardzo Pani współczuję i całkowicie Panią rozumiem. Sama walczę o swoje dziecko i o jego życie – wyjaśnia. – Miałam trochę więcej szczęścia od Pani, ponieważ wróciłam z pracy, zanim doszło do najgorszego. Moja córka nie zauważyła odkręconego gazu, była nieprzytomna, kiedy wezwałam pogotowie...”. „Wszyscy jesteśmy winni tej tragedii!” – dodaje jakiś rozzłoszczony internauta i kończy zdaniem, że za całą tą sytuacją stoi jak zawsze rząd z premierem na czele.
Czwartek, godzina 08:12 Na korytarzu szkolnym Bernadetta siedzi ze wzrokiem wbitym w zieloną wykładzinę, którą wyłożono hol. – Co im powiesz? – pyta Wiktor, który jest pierwszy w kolejce do gabinetu dyrektorki. Bernadetta spogląda na niego niepewnie. Wiktor nigdy o nic jej nie pyta, a jeśli już się do niej odzywa, zawsze są to słowa tnące jak nóż. Chowa przed nim obgryzione paznokcie pod sweter i odpowiada szeptem: – To zależy, o co będą pytać. – Nie bądź taka głupia, jak wyglądasz – cedzi Wiktor. – Będą pytać, czy cokolwiek wiemy. „Nie bądź taka głupia, jak wyglądasz”, powtarza w myślach Bernadetta i czuje, jak palą ją uszy. Drzwi pokoju dyrektorki się otwierają i ze środka wychodzi Karolina. – Bernadetto! – woła dyrektorka. – Zapraszam! – Zastanów się – prosi komisarz, a dyrektorka zmienia pozycję, przez co krzesło delikatnie skrzypi. – Bernadetto, spójrz na mnie. Głos Molendy jest stanowczy, więc Bernadetta zrobiłaby teraz wszystko, żeby tylko nie unieść głowy. Podnosi wzrok i widzi starannie umalowaną twarz dyrektorki. Widzi też komisarza i tamtego drugiego mundurowego, który wszystko notuje. Nauczyciel matematyki stoi koło okna i sprawia wrażenie nieszczęśliwego, że akurat on w tym roku został wicedyrektorem i musi uczestniczyć w przesłuchaniach. – Bernadetto? – Dyrektorka zwraca się do niej łagodnie, jak do dziecka. – Zastanów się, czy widziałaś, jak Agata wychodziła ze szkoły wczoraj po południu. Byłyście razem w przebieralni po wuefie, na pewno musiałaś coś widzieć. – Czy ona umrze? – pyta Bernadetta. Komisarz spogląda na Molendę, a ona na niego.
– Czemu tak pomyślałaś? – dziwi się policjant. – Tak powiedzieli w radiu. Że jej stan jest krytyczny i należy się spodziewać najgorszego. – Nikt nie umrze – zapewnia pobłażliwie dyrektorka, ale coś w jej twarzy podpowiada Bernadetcie, że jednak nie mówi całej prawdy. – Twoja przyjaciółka jest pod dobrą opieką lekarską. – Przyjaźniłyście się? – ponawia pytanie komisarz. – Nie bardzo. Bernadetta żałuje, że nie może zacząć obgryzać paznokci. Komisarz przygląda się jej długim, związanym w kitę włosom. Pewnie widzi pryszcze na skórze, pot, który błyszczy na czole i policzkach, kiedy dziewczynka się denerwuje. Ona boi się myśleć, co dostrzeże niżej: jej duże piersi, niemal rozsadzające bluzę. Dżinsy, które ostatnio włożył brat Bernadetty i biegał po domu, wołając: „Zobaczcie, noszę rozmiar large!”... Bernadetta myśli o Idzie, o Wiktorze, o tych wszystkich słowach, których przez lata się nasłuchała w autobusie albo w szkole. Nigdy nikt nie powiedział, że jest ładna, że ktoś ją lubi. W domu babcia dźga ją chudym palcem w żebra i mamrocze: „Kościane dziewczyny to nic dobrego, ale ty jesteś za gruba!”. Ojciec nie zwraca się do niej inaczej niż: „ty tępoto” albo „kurzy łbie”. A matka milczy, zaciskając usta w cienką kreskę, przypominającą pogięty sznurek. Nigdy jeszcze nie stanęła w obronie Bernadetty, nawet kiedy ta opowiedziała jej o Idzie. Ma uczucie, jakby ktoś zabrał jej cały tlen, ponieważ wcale nie chce o mnie pamiętać. Ale pamięta. Przypomina sobie, jak stanęłam przy niej w szkole. W tym wspomnieniu Bernadetta boi się na mnie spojrzeć. Pochyla głowę i gapi się w podłogę, ale kiedy pytam: „Cześć, boisz się?”, nie może już dłużej udawać, że mówię do kogoś innego, szczególnie że jesteśmy tylko we dwie, więc spogląda na mnie najpierw kątem oka, przez zasłonę z włosów, a potem normalnie, unosząc głowę. Dyrektorka wyręcza ją w odpowiedzi: – Agata pochodzi z dużego miasta. Zawsze mi się wydawało, że traktowała koleżanki z góry... Bernadetto, czy tak właśnie było? Bernadetta zagryza usta i chciałaby teraz zniknąć albo zmienić się w bryłkę ziemi na dywanie, która pewnie wypadła spod butów komisarza albo nauczyciela matematyki. – Bernadetto, było tak? – naciska dyrektorka, więc dziewczynka przytakuje ruchem głowy. – Wróćmy jeszcze do przedwczorajszego dnia. – Komisarz przegląda notatki, a potem przeciąga się tak mocno, że coś strzela mu głośno w kościach. – Jak zeznała Karolina, która była tutaj przed tobą, ty i Agata miałyście dyżur na korytarzu klas pierwszych gimnazjalnych. Czy to prawda? Bernadetta niezdecydowanie kiwa głową. – Skoro stałyście razem na korytarzu przez ponad piętnaście minut, na pewno rozmawiałyście. Czy stało się wówczas coś, co zapadło ci w pamięć? Siła ciążenia rozkłada się nierównomiernie po ciele dziewczynki, gorąco promieniuje z żołądka i napływa do twarzy. Widzi tamtą scenę, wyraźnie ją widzi i nie może pojąć, że poza nią nikt o tym nie wie. – Nie – bąka ledwie słyszalnie. – Czy Agata powiedziała ci, że gdzieś się wybiera po lekcjach albo że chce iść na spacer w góry? – Nie. – Czy ona kolejny raz powiedziała „nie”? – A czy znasz powód, dla którego wczoraj rano znalazła się w górach? Powiedzenie „nie” po raz trzeci przerasta ją, więc Bernadetta tylko kręci głową. – Ale widziałaś, jak wychodziła poprzedniego dnia ze szkoły po lekcjach? – Tak. – Szła sama?
– Chyba tak, nie wiem, może... Waha się. To moment, gdy mogłaby zamilknąć i nie powiedzieć żadnego „może”. Opuszcza spojrzenie i znowu myśli o mnie. Myśli o Idzie. Przełyka głośno ślinę i zakłada mojej mamie stryczek na szyję: – Może Agata wyszła ze swoją mamą. – Z panią Tomaszewską? – Oczy komisarza natychmiast rozbłyskują ciekawością. – Widziałaś, że wyszły ze szkoły razem? Przytakuje, a potem zaciska pętlę na szyi mojej mamy. – Wydaje mi się, że pani Tomaszewska zabrała ją do samochodu. Po wyjściu Bernadetty komisarz pisze coś w notesie, zamyka go i stwierdza: – To patologia, ta dziewczynka i jej rodzeństwo. – Nie musi pan mi tego mówić, miałam u siebie jej dwóch starszych braci – potwierdza gorliwie dyrektorka. – Ciągle były z nimi problemy. Nie mają przykładu z domu. Komisarz przypomina sobie najstarszego z braci Bernadetty, który trafił niedawno do więzienia za rozbój. Bernadetta nie pójdzie w jego ślady. Dziewczynki z rodzin takich jak ta zazwyczaj dość szybko wchodzą w dorosłe życie: nieplanowana, przedwczesna ciąża przerwie jej naukę, ojciec dziecka ożeni się z nią, ale będzie ją bił tak, jak leje ją ojciec, może też będzie zaglądał równie często do kieliszka. Zamieszkają przy jej albo jego rodzicach i tak skończą się marzenia o szczęśliwym życiu rodem z bajki o księżniczce i piosenkarce, a za piętnaście lat Bernadetta będzie równie otyła, co dzisiaj, tyle że zniknie jej dziewczęcy wdzięk, włosy stracą blask, oczy nadzieję, a piersi opadną na brzuch. Policjant wzdycha ciężko i wertuje swój notes. Dzieci takie jak Bernadetta skazane są na bycie ofiarami w szkołach i ofiarami w rodzinach, myśli. Przez chwilę rozważa, czy nie powinien bardziej się nią zainteresować, przejrzeć jej teczki, zapytać o nią psychologa, ale dochodzi do wniosku, że to bez sensu. Nie pomoże Bernadetcie, będzie tylko miał jeden dramat więcej w głowie. Wystarczy, że spotka ją za piętnaście lat i stwierdzi, że jego czarny scenariusz się spełnił. Niestety, dziewczynki takie jak Bernadetta są idealnymi narzędziami w rękach innych, ale same nie potrafią się bronić.
Czwartek, godzina 08:30 Dom Idy: dwupiętrowy budynek z jasną elewacją, otoczony rozległym ogrodem. Z tyłu znajdują się stajnia i kamienny grill. Dwie Ukrainki właśnie wchodzą z reklamówkami pełnymi środków do mycia i czyszczenia. Ciszę przerywa szum odkurzacza. Ida leży w wannie. Rękami zasłoniła twarz i stara się oddychać równomiernie. – Ida! – woła mama w korytarzu. – Nie spóźnisz się do szkoły? Odczep się!, myśli Ida. Jak z głębokiej studni dochodzi do niej pukanie do drzwi łazienki. Ale Ida nie zamierza odpowiedzieć. Nie chce iść dzisiaj do szkoły, rozmawiać z komisarzem i wkładać na twarz maski osoby, która niczego się nie boi i ma idealne życie. Więc leży w wannie i myśli o wszystkich swoich wyborach dokonywanych w przeszłości. Dzisiaj jej się przyśniłam. Otworzyła oczy i zobaczyła mnie tak, jak widzi się ludzi, a nie duchy. Siedziałam w fotelu, miałam na sobie oszronione ubranie i na jej oczach powoli roztapiały się na nim płatki śniegu. Jeden przytrzymałam w dłoni, jakby należał do mnie. Ida widziała jego dokładny rysunek, jakby patrzyła na płatek przez szkło powiększające: geometryczne kształty, symetrię. Widziała moje odmrożone ręce, sczerniałe palce. Nie poruszyłam ustami, a jednak usłyszała w głowie mój głos.
„Zostało mało czasu”. Kiedy pukanie się powtarza, Ida zanurza głowę pod wodę. Dźwięki stają się niewyraźne, a świat widziany z wodnej perspektywy wydaje się całkiem innym miejscem. Ścianki wanny zdają się pochylać do środka, nad nimi gnie się ściana, wyłożona drobną, białą mozaiką. Sufit przybliża się i oddala w cyklu, który nie ustaje, dopóki Ida nie wynurzy się na powierzchnię. Znowu słyszy pukanie, które teraz brzmi, jakby ktoś pukał w spód wanny. Zostaw mnie!, myśli i stara się wytrzymać jak najdłużej, ale płuca już się buntują i błagają o tlen. Pierwszy oddech brzmi prawie jak krzyk. Chwyta powietrze, jednocześnie czując na policzkach łzy. – Ido! – woła jej mama. – Co?! – Podrywa się na nogi, rozlewając za sobą wodę, biegnie na bosaka do drzwi i otwiera je szarpnięciem. – Ido! – Matka ze zdumieniem spogląda na nagą dziewczynkę. W końcu łapie ręcznik, okrywa nim córkę i przykłada dłoń do jej czoła. – Jesteś cała gorąca! Wytrzyj się i kładź do łóżka! Zaraz dam ci aspirynę! Nigdzie dzisiaj nie pójdziesz!
19 Miesiąc wcześniej, o świcie, kiedy zbierałam się do szkoły, mamy ciągle nie było. Wstawiłam wodę w czajniku i zaczęłam smarować masłem chleb, a moje spojrzenie co chwila uciekało do drogi, którą zazwyczaj wracała do domu. Obiecała, że uczesze mnie na przedstawienie, pomoże mi się umalować, ale nie wróciła na noc. Zapomniała?, pomyślałam z rozczarowaniem. Nie rozumiałam, co się stało. Mama nigdy w przeszłości nie była w szkole, kiedy występowałam na scenie. Teraz obiecała, że będzie, cieszyła się na to. Jak mogła zapomnieć? Czajnik zagwizdał, a mamy ciągle nie było. Pani Horny wypożyczyła dla nas stroje z teatru, a z liceum plastycznego przyjechało kilka dziewczyn, żeby zrobić nam makijaże. – Przymierz, czy dobra. – Nauczycielka podała mi niebieską suknię wzorowaną na czasy Szekspira. Ida popatrzyła na mnie, kiedy z suknią w ręce szłam do zaimprowizowanej garderoby w łazience. A potem drugi raz, jak wróciłam, już przebrana. – Świetnie! – ucieszyła się pani Horny. – Wyglądasz jak prawdziwa Julia, tylko jeszcze fryzura. Mówiłaś, że mama cię uczesze? – Jest w pracy – odparłam, unikając jej oczu. – O, no szkoda. Halooo, dziewczynki! Chodźcie tu i powiedzcie, czy pamiętacie tekst? I gdzie jest nasz Romeo? Zza kulis obserwowałam, jak w korytarzu pod sceną zbierają się rodzice. Świąteczny jarmark miał się rozpocząć za kilka chwil, a mamy ciągle nie było. Zadzwoniłam do niej, ale zgłosiła się tylko poczta głosowa. Proszę, odbierz!, myślałam, coraz bardziej spanikowana. Czułam, że wilgotnieją mi oczy, kiedy zobaczyłam rodziców Idy zasiadających na widowni. Wychyliłam głowę najmocniej, jak mogłam, żeby dojrzeć wejście, ale nigdzie nie widziałam znajomej sylwetki. – No proszę! – Pani Horny też wyjrzała zza kulis. – Ale tłum na widowni! Przyszli chyba wszyscy rodzice! Chłopak w stroju z epoki melodramatycznie uniósł rękę. – „Przyszłaś się, pani, spowiadać przed ojcem?”9. – „Mówiąc to, panu bym się spowiadała” – odpowiedziałam, splatając nerwowo dłonie na mikrofonie. Palce miałam lepkie od potu, ślizgały się, ale mój głos brzmiał silnie. W butach na wysokich obcasach i zapiętej ciasno sukience ledwie mogłam się poruszać, stawiałam drobne, dziecięce kroczki. Byłam tak wystraszona i rozczarowana brakiem mamy, że mało co widziałam na oczy. Co za tłum na widowni! Co za spektakl! Ojcowie i matki, dyrektorka w pierwszym rzędzie, z wiązanką kwiatów na kolanach. A ja ciągle spoglądałam w stronę wejścia. – „Nie zaprzecz przed nim, pani, że mnie kochasz” – odezwał się chłopak grający Parysa. – „Że jego kocham, to wyznam i panu”. – Zmusiłam się, żeby do mojego głosu wkradła się figlarna,
kokieteryjna nuta. Popatrzyłam ze sceny na publiczność zgromadzoną w sali gimnastycznej. Zauważyłam rodziców Idy, siedzących w drugim rzędzie, i mamę Bernadetty, którą poznałam tylko dlatego, że miały niemal identyczne rysy twarzy. Tylko ja jedna nie miałam na sali nikogo bliskiego – „Biedna! – Głos chłopca grającego Parysa stał się żartobliwy. – Łzy bardzo twarz twą oszpeciły!”. Widzowie parsknęli śmiechem. Śmiała się też Angelika Molenda, wciśnięta w dopasowaną garsonkę w stylu Armaniego. Kamery rodziców wróciły do mnie. Próbowałam zwalczyć żal i wejść w rolę Julii. Trzymałam mikrofon, ściskałam go kurczowo. Oblizałam usta, moje oczy błyszczały łzami, trochę się chwiałam w butach na wysokich obcasach. W końcu, po niepokojąco długiej przerwie roześmiałam się razem z publicznością. – „Nie jest to krzywda, panie, ale prawda, i w oczy sobie ją mówię!”. – Mój głos stał się łagodniejszy, trochę zdyszany, niższy. Usłyszałam w nim echo głosu mamy; wygiętymi, uszminkowanymi ustami właśnie podbijałam publiczność, chłopaków, którzy już nie potrafili oderwać ode mnie spojrzeń, ojców wpatrzonych we mnie tak, jakby zobaczyli błyszczącą lalkę, która mogła stać się ich gwiazdkowym prezentem. Poczułam się jak pijana, scena nagle zaczęła należeć do mnie. Gorycz poszła w niepamięć. Zachłysnęłam się podziwem w oczach zgromadzonych widzów, pożądaniem ze strony mężczyzn, rozpaczą w twarzy Idy, otępieniem Bernadetty, kamienną twarzą pani Marciniakowej, pełnym niedowierzania spojrzeniem Dawida, nieobecnością mojego taty i pustym krzesłem, na którym powinna usiąść mama. Recytowałam swoje kwestie aż do końca, nie myląc się ani razu. Na koniec skłoniłam widzów do owacji na stojąco. Klaskali, domagali się bisu. Chcieli na mnie patrzeć. Chcieli, żebym jeszcze coś powiedziała. – Dziękuję. – Mówienie szło mi dobrze, nie jąkałam się jak mama, więc nie musiałam milczeć i tylko pokazywać ciało. Miałam głos, który teraz dźwięczał w holu: mocny, nie do złamania, kiedy wymieniałam panią dyrektor, panią Horny oraz aktorów, a oni wychodzili na scenę i kłaniali się, spoglądając na mnie z podziwem. Dziwne, ale miałam uczucie, jakbym urodziła się dla nich. – No proszę, dobrze ci poszło – wyszeptała Ida, kiedy ją mijałam, ale patrzyła, jakby chciała mnie zabić. – Dzięki, Ido. – Niemal koło niej przebiegłam, żeby nie zobaczyła, że płakałam. Już przebrana, stanęłam z Bernadettą na świątecznym straganie z tyłu holu, gdyż miałyśmy zachęcać rodziców do kupowania ozdób zrobionych przez uczniów naszej klasy. Do stoiska zaczęli napływać starsi chłopacy oraz ojcowie, a matki przystawały z daleka, jakby chciały tylko na mnie popatrzeć. Usłyszałam szept: – Niedaleko pada jabłko od jabłoni. Wciąż płonęły mi policzki. Jeszcze miałam niski, zdyszany, sceniczny głos. – Byłaś świetna – chwalili mężczyźni i chłopcy, z bliska przyglądając się mojej błyszczącej od brokatu skórze, pomalowanym grubo rzęsom i zabarwionym na czerwono ustom. – Zebrane pieniądze przeznaczamy na cele charytatywne. – Uśmiechałam się tak ładnie, jak moja mama. – Wspieramy dziecięce hospicjum. Czy pan też dorzuci cegiełkę? Bernadetta prawie się nie odzywała. Ręce wsunęła do kieszeni bluzy i śledziła mnie oszołomionym wzrokiem, jakby nic z tego nie rozumiała i nie mogła pojąć, jakim cudem nagle stałam się popularna. Teresa walczyła z mdłościami w łazience, pochylona nad umywalką, gapiąc się w nienaturalnie bladą, obcą twarz w lustrze. Przypominała wiedźmę o rozbitej wardze i podsinionych oczach. Noc spędzona na komisariacie była
jak zły sen. Wydawało jej się, że w mieście wszyscy się znali, a kiedy na komisariacie podawała cechy rysopisowe mężczyzn, którzy wciągnęli ją do samochodu, policjanci zdawali się nie mieć pojęcia, o kim mówiła. Obiecali zająć się sprawą, ale jakoś dziwnie wymienili się spojrzeniami. Jakby coś z nią było nie tak. Jakby uważali, że sama jest sobie winna. Pytali Teresę o życie osobiste. Byli zadziwiająco konkretni i chyba dokładnie wiedzieli, kim była w przeszłości i kim jest dzisiaj. Z kim jest obecnie związana? Czy to prawda, że utrzymuje stosunki seksualne z Dawidem Marciniakiem? Wtedy skupiła wzrok na dyktafonie, przyklejonym taśmą klejącą do stołu. Policjanci przyglądali się jej strojowi. Pytali, czy zawsze tak się ubiera do pracy, czy wiedziała, że będzie wracać piechotą po ciemku? Nie przyszło jej do głowy, że krótki płaszcz i kozaczki na szpilkach mogą sprowokować mężczyznę, szczególnie jeśli wcześniej obiecała mu spotkanie i z nim flirtowała? Nie flirtowała? Ale tak to przecież brzmiało, kiedy opowiadała o pierwszym ich spotkaniu. Poza tym słyszeli w mieście, jak się zachowywała po przyjeździe tutaj, jeszcze we wrześniu. Czy nie było tak, że przyszła z córką do pubu i prosiła obcych mężczyzn, żeby stawiali jej drinki? Flirtowała ze wszystkimi. Tańczyła na środku lokalu. Świetnie się bawiła. Co się zmieniło? Dlaczego właściwie nie wzięła samochodu do pracy, przecież ma czerwonego citroena z gdańską rejestracją – każdy w mieście go zna. Czy nie wiedziała, że będzie wracać sama po nocy pustymi ulicami? Nie śmiali jej się w twarz, ale Teresa czuła, że tak naprawdę śmieją się z niej wszyscy. Śmiali się pewnie jak hieny, kiedy tylko wykuśtykała z komisariatu, żeby policyjnym volkswagenem pojechać do szpitala na obdukcję. Ciszę mieszkania rozerwał telefon. – Halo? – odwróciła się od lustra, z trudem łapiąc oddech, ponieważ każdy głośniejszy dźwięk wywoływał atak lęku. Dzwoniono z komisariatu. Policjanci zatrzymali kogoś, kto odpowiada rysopisowi, który podała. Powinna natychmiast do nich przyjechać. Zażyła tyle tabletek, że czuła się ich pełna aż po dziurki w nosie i pewnie dlatego powieki jej sennie opadały, a nogi się chwiały. Jednak tylko dzięki lekom dała radę pokonać odległość pomiędzy domem a samochodem, pomiędzy parkingiem pod komisariatem a komisariatem, wejść do środka w wysokich kozakach i spojrzeć w twarz funkcjonariuszowi, który przesłuchiwał ją w nocy. – Będzie się pani znajdowała za lustrem weneckim. – W jego głosie słyszała troskę i zaczęła się zastanawiać, czy nocne przesłuchanie naprawdę tak okropnie wyglądało. Może źle odbierała słowa funkcjonariuszy i w rzeczywistości nikt się nie śmiał, tylko ona straciła jasny osąd? – Może pani się czuć bezpiecznie, on pani nie zobaczy. – Słowa dobiegały do niej z oddali, ponieważ lekarstwa huczały jej w głowie. Policjant tłumaczył, że Teresa zobaczy kilku mężczyzn, wszyscy będą mieli czapki z daszkami na głowach, jak w jej opisie. Prosił, żeby wskazała tego, który ją skrzywdził. Jeśli będzie miała jakiekolwiek wątpliwości, niech je wyrazi głośno. – Wszystko jasne? Przyglądał jej się tak, jakby nie umiała zliczyć do pięciu, i w tamtym momencie tak właśnie było. Potrzebowała chwili, żeby skinąć głową. Odgarnęła z czoła platynowe loki, które z rana zdążyła umyć pod prysznicem. – Gdzie oni są? – Obrzuciła wystraszonym spojrzeniem ciemne pomieszczenie za szybą. – Zaraz wejdą. Gdyby nie leki, czułaby teraz napięcie w całym ciele, ogarniające zakończenia nerwowe, wróciłyby smaki i zapachy i zamiast czekać przy szybie, zostałaby kolejny raz wciągnięta do samochodu. Minęło
jednak kilka godzin, a jej organizm wchłonął tak wiele tabletek, że wydarzenia z tamtych czterdziestu minut w samochodzie wydawały się odległe i nierzeczywiste, jakby dotyczyły cudzego życia. Kręciło jej się w głowie. Musiała oprzeć się ręką o ścianę. – Chce pani usiąść? – Policjant troskliwie podsunął jej krzesło, ale odmówiła. – Wolę stać, jak go zobaczę – odparła i dopiero kiedy te słowa już padły, uświadomiła sobie ich drugie dno. Wchodzili kolejno: pięciu mężczyzn, wszyscy niemal jednakowo wysocy. Policjant kazał im włożyć na głowy czapki. Wykonali jego polecenie, a Teresa poczuła ucisk w żołądku, bardziej jednak przypominał łaskotanie niż prawdziwy strach. – Sama nie wiem... – Jednak usiadła i przesuwała wzrok od jednej twarzy do drugiej. To nie było łatwe, ponieważ łaskotanie w brzuchu przechodziło w regularny ucisk na splot słoneczny, a ucisk łatwo mógł zmienić się w strach i pchnąć ją o te kilkadziesiąt gramów lekarstw wstecz. Spuściła oczy. Usta jej mrowiły, jakby dotknął ich prąd. Przed oczami pojawiły się czarne mroczki. – Nie wiem. – Jej głos brzmiał słabo. – Nie jestem p...pewna. Policjant poprosił, żeby się nie spieszyła. Niech popatrzy uważnie. – M...może go sprowokowałam? – Potarła czoło, które już było wilgotne od potu. – P...powiedziałam, że się z nim umówię, a potem szłam po ciemku, ubrana w krótki płaszcz i minispódnicę i... Poczuła uderzenie, a po nim nastąpiła ciemność, jakby ktoś zgasił wszystkie światła. Teresa zacisnęła powieki. Przypomniała sobie chodnik pokryty cienką warstwą śniegu, mężczyznę, który ją doganiał, aż jego cień splótł się z jej cieniem. – Proszę uważnie popatrzeć. – W głosie policjanta usłyszała rozczarowanie, więc zmusiła się, żeby jednak unieść powieki. Pierwszego mężczyzny nie znała, drugiego widywała w restauracji. Co za pech!, pomyślała. Sprowadzono tu ludzi z łapanki na ulicy, a ona, będąc kelnerką, mogłaby mówić do nich po imieniu. Trzeci mężczyzna niedawno się ożenił i urodziło mu się dziecko, Teresa pamiętała, jak świętował w restauracji, wznosząc w górę kieliszek wódki. „No to na drugą nogę!” – krzyczał. Potrząsnęła głową. Znowu źle się czuła. Szumiało jej w uszach, a serce łomotało, jakby ktoś je rozpędził. – A numer cztery? – Głos funkcjonariusza dobiegał z oddali, chociaż policjant stał tuż przy niej. Z trudem przełknęła ślinę, w ustach czuła coś słonego i zimnego. – To on. – Jest pani pewna? – Tak, on. Czy już może wstać? Czy on jej pomoże? Przecież uginają się pod nią nogi, nie ma siły w rękach, a głowa waży chyba tonę! Podał jej rękę. Przytrzymał ją za łokieć. Wrócili do biura. – Kim on jest? To nie ten? Czubkami palców dotykała biurka, starając się unikać oczu funkcjonariusza. Bała się, że jeśli na siebie popatrzą, on zauważy, że wzięła te wszystkie środki. Źrenice miała rozszerzone, jakby się naćpała. Skóra pod siniakami robiła się coraz bledsza, bielały jej usta, a ciało ogarnęło regularne drżenie. – Na niego stawialiśmy. Był notowany, chociaż nie za gwałt. Podczas rozmowy nie przyznał się do pobicia pani, ale jego alibi na wczorajszy wieczór ma luki. Twierdził, że był w domu sam, nikt nie może więc tego potwierdzić. – Ani zaprzeczyć. – Mocniej nacisnęła palcami blat. Dziwne, ale opuszki miała odrętwiałe i niewiele
czuła. – M...muszę wracać do domu. Mam córkę. Funkcjonariusz poprosił, żeby jeszcze chwilę została. Musi podpisać papiery, jest trochę formalności, ale obiecuje, że to nie potrwa długo. Uświadomiła sobie, że stoi na krawędzi. Ilekroć wcześniej wpadała w chorobę, granica pomiędzy jawą a snem wydawała się wątła i niezauważalna. Teraz widziała ją tak, jak widzi się prawdziwych ludzi i prawdziwe miejsca. Ciemna krawędź, z której już jedną nogą zeszła. Zrobiło jej się żal siebie, mnie, marzeń. Tamte wszystkie plany, które próbowała zrealizować, przyjeżdżając tutaj, wydały się nagle kruche, jakby tworzyła je z mydlanych baniek. Potrzebuję pomocy, pomyślała. Teraz. Zaraz. Jeśli nikt mi jej natychmiast nie udzieli, będzie za późno! – To już wszystko? – zapytała, kiedy złożyła stosowne podpisy na dokumentach. – Tak. Będę dzwonił i informował panią o postępach w sprawie. Miała problem z dojściem do parkingu, znowu krwawiła. Usiadła za kierownicą i zrobiło się jej tak słabo, że oparła czoło o kierownicę. Wcale by się nie zdziwiła, gdyby przedawkowała, jej organizm odwykł od dużych dawek leków. W dodatku nie spała całą noc. Poza tym w nocy została pobita i zgwałcona przez dwóch mężczyzn. W drodze powrotnej Teresę minął rodzinny van, w którym rozpoznała matkę jednej z dziewczynek chodzących do mojej klasy. Spojrzenie powędrowało w stronę szkoły, ledwie widocznej z daleka. Zmrużyła oczy. W dolnym holu paliły się światła, ale z parkingu poznikały samochody. Potarła czoło. Starała się, naprawdę się starała przez te ostatnie chwile, ale czuła, że nie uda jej się już niczego zmienić. Po powrocie do domu zawołała mnie, lecz odpowiedziała jej cisza. Telefonu nie odbierałam, zgłaszała się tylko poczta głosowa. W sypialni trójdzielne lustro odbiło jej sylwetkę. Podeszła bliżej i poszukała w nim siebie. Teresa pojawiała się jednak tylko na chwilę i zaraz się schowała, jak rozbawiona mała dziewczynka, a kiedy się cofnęła, jej miejsce zajęła wystraszona, chora kobieta. 9 Fragmenty dramatu Romeo i Julia w przekładzie Józefa Paszkowskiego.
20 Czwartek, godzina 09:27 Śnieg przypomina dzisiaj skorupę, która pęka przy każdym kroku. Aleksander, w rozpiętej kurtce i bez czapki, mija ulicę, na której parkują dwa identyczne samochody. Ruch jest niewielki, chodniki świecą pustkami, w kiosku na szybie zauważa gazetę z artykułem o Teresie, napisanym przez konkurencję, i ze zniecierpliwieniem odwraca wzrok. Przy wejściu do restauracji Marciniaka miękko dźwięczy gong. – Pan dziennikarz! – Rudowłosa kelnerka zjawia się jak duch. Wygładza góralską długą spódnicę w ostrym czerwonym kolorze, uśmiecha się do niego. – Jeszcze cię tu nie widziałam. Nie wiem, czy wiesz, ale chodziliśmy do tego samego LO. Ty byłeś kilka klas niżej. Chodziłam do klasy z twoim bratem. Aleksander przerywa jej pytaniem, czy Teresa tutaj pracowała. – Piszesz o niej? – Kelnerka nie spuszcza z niego oczu o długich i podkręconych jak u lalki rzęsach, opiera się plecami o bar. – Słyszałam, co się stało. Tragedia, prawda? Nie każda kobieta powinna być matką. Stoliki czekają na klientów, na każdym stoi identyczna świeczka i karta polecanych dań, zatknięta za prostokątny stojak na chusteczki. Aleksander wpatruje się w puste krzesło, które ktoś zostawił tak, jakby przed chwilą odszedł. W końcu prosi o kawę. – Jasne. – Kobieta wsuwa się za bar. – Już się robi. Aleksander wygładza podkładkę na stoliku, w której ktoś papierosem wypalił dziurę. Pod spodem znajduje wyryte w drewnie serce przebite strzałą i krzywy, wydrapany jakby gwoździem napis „Tu byliśmy, Arka Gdynia!”. Kelnerka krząta się za barem, włącza wieżę i z głośników bucha zespół Zakopower. „Nieużywany frak, znoszony płaszcz, niemodny już...” – śpiewa wokalista. – Twoja kawa. – Stawia ją przed Aleksandrem. – Pewnie nie pamiętasz, mam na imię Hania. Przykro mi z powodu twojego brata. – Odsuwa krzesło. – Miał przed sobą naprawdę niesamowitą przyszłość, jestem tego pewna. To taki cholerny wypadek, wspinał się z tobą, prawda?... – Pracujesz z Teresą? – Aleksander unosi filiżankę do ust, a jego dłonie niemal giną w za długich rękawach wełnianego swetra. – Powiedziałaś, że nie nadaje się na matkę. Nie opiekowała się małą? – Nie chodzi o to, że się nie nadaje na matkę, źle mnie zrozumiałeś... No dobrze, powiem ci, jak było, bo jesteś w porządku i chodziliśmy do jednego ogólniaka. Przez cały czas, kiedy Teresa tu pracowała, cholernie się starała. Naprawdę. Z nikim się nie zaprzyjaźniła i nigdy nie przyprowadziła tutaj swojej córki. – Kobieta podnosi ręce jak dyrygent, gdy chce uciszyć orkiestrę. – OK, OK, wiem, co powiesz. Że to miejsce pracy, więc po co dziecko miało tu przychodzić! Ale moje zdanie jest takie, że ona tego nie robiła, ponieważ... – Ogląda się na drzwi wejściowe, a potem pochyla nad stołem i spogląda Aleksandrowi w oczy, jednocześnie ściszając głos. – Ponieważ tak cholernie się starała, żeby wszystko było dobrze i żeby Dawid przypadkiem jej nie wylał. Naprawdę się starała. Widziałam po niej. Była zmęczona, ale robiła, co mogła, ponieważ nie wiem, co by się stało, gdyby powinęła jej się noga.
Wszystko było na jej głowie, wszystkim się zajmowała! Praca, dom, dorastająca dziewczyna... Postawiła wszystko na jedną kartę, kiedy wyjechała z Gdyni. – Mówiła ci o wyjeździe z Gdyni? Czemu tu przyjechała? Kelnerka potakuje. – Tak, miała kłopoty z matką. – Nie pomagała jej przy córce? Kłóciły się? – Nie jestem pewna, kiedyś po prostu powiedziała coś takiego, że musiała wyjechać, bo to była szansa dla niej i dziewczynki. Zrozumiałam, że może nie miała w Gdyni własnego mieszkania albo matka wchodziła jej na głowę. Wiesz, jak to jest z matkami. Niektóre myślą, że ich dorosłe córki ciągle chodzą do podstawówki! Czegoś mu nie mówi, a widać, że chce powiedzieć. – Czego mi nie mówisz? – pyta Aleksander. Kelnerka znowu odwraca się w stronę krótkiego korytarza, zakończonego dwojgiem drzwi. – Myślę, że coś ich łączyło – wyznaje szeptem. – Nie była pierwsza, ale nikt jej tego nie powiedział. – Mówisz o Marciniaku? Mieli romans? – Aleksander obejmuje palcami filiżankę, przytrzymuje ją przy ustach, ale nie pije, tylko ogrzewa się nad parą. Hanka stuka palcem w blat. – Nie była pierwsza – powtarza, jakby chciała dać mu znać, że każda z nich to przerabiała, każda kładła się przed Marciniakiem na stole w jego gabinecie albo na łóżku w jakimś motelu. – Ale była obca, więc nikt jej nie powiedział, poza tym taka śliczna, że nikt nie miał ochoty ułatwiać jej życia. Potem chciałam to zrobić, ale z nią nie było tematu, zamknęła się na sto spustów. No i wiesz co? – Nie spuszcza z niego oczu. Nie, wcale, nie wiem; myśli Aleksander. Kelnerka nabiera tchu, a potem nagle załamuje jej się głos, stając na granicy szlochu: – Teraz ja chcę ci zadać jedno cholerne pytanie. Jak ty byś się zachował na jej miejscu, gdyby szef cię przeleciał, a potem musiałbyś u niego pracować? Bo on był na nią o coś zły, dawał jej same nocki, a przecież Teresa nie miała nikogo, kto zająłby się małą, i Marciniak o tym doskonale wiedział. Wiedział też, że nikt inny w mieście nie przyjmie jej do pracy. Więc Teresa była na jego łasce, przychodziła tu, a w domu czekała na nią trzynastoletnia dziewczynka! Gdyby została bez pracy... zasiłek rodzinny jest przyznawany wyłącznie najbiedniejszym matkom. Wiesz, ile może zarobić matka, która otrzymuje zasiłek? Pięćset cztery złote netto. Utrzymałbyś za to siebie i dziecko? Dopiero teraz Aleksander dostrzega, czego Hanka mu nie powiedziała. Ona też jest samotną matką, tyle że w lepszej sytuacji niż Teresa. – Nie masz bladego pojęcia, o jakim zasiłku mówimy! – ciągnie podniesionym głosem. – Samotne matki z dochodem pięciuset złotych na głowę starają się o zasiłek rodzinny w wysokości od czterdziestu ośmiu do sześćdziesięciu ośmiu złotych miesięcznie! No tak, są jeszcze dodatkowe pieniądze, stówa na rozpoczęcie roku szkolnego czy jakoś tak. Ale sam powiedz, co ty byś zrobił na miejscu Teresy? Dzwoni komórka Aleksandra i kelnerka wzdryga się, a potem prostuje, jakby przypomniała sobie, gdzie są. Na wyświetlaczu pojawia się numer Anny. Aleksander odrzuca połączenie, stara się skupić na tym, co chwilę wcześniej usłyszał, ale intymny nastrój prysł. Zniknęły też łzy z oczu Hanki, a z jej głosu rozpacz. – Twój szef ją mobbował? – upewnia się. – Narzucał jej nocki? Ale kobieta nie wydaje się już zainteresowana rozwijaniem tematu. – To małe miasto – dorzuca. – Praca nie stoi na każdym rogu, bo gdyby stała... Urywa, a on dopowiada: – To ty też byś stąd poszła, tak?
Przytakuje ruchem głowy, przez chwilę chyba chce się identyfikować z Teresą, w końcu z jej twarzy znika wyraz żalu. Aleksander spogląda na kawę; pianka już prawie zniknęła, odsłaniając napój. – Marciniak jest dzisiaj w restauracji? – pyta. – Będzie po jedenastej. Ale zabiję cię, jeśli mu powiesz, że usłyszałeś to ode mnie. – Daj spokój, nic nie powiem. – No ja myślę, bo nie mam zamiaru szukać teraz nowej pracy. W korytarzu gimnazjum, na pierwszym piętrze wisi tablica z fotografiami uczniów i nauczycieli. Pod moim zdjęciem piętrzą się kwiaty, maskotki i znicze. Ktoś przyczepił taśmą klejącą kartkę z napisem „Tęsknimy za tobą! Zdrowiej”. Ktoś inny zatknął o róg antyramy ususzoną różę. Aleksander przygląda się ładnie wyrysowanym laurkom i przychodzi mu do głowy, że nauczyciele kazali je robić uczniom podczas zajęć. Wodzi wzrokiem po twarzach nauczycieli i ich podopiecznych. Próbuje zrozumieć, czy naprawdę byłam lubiana w szkole, czy też wszystko, co teraz widzi, jest tylko i wyłącznie mirażem, stworzonym przez zmanipulowaną młodzież. A może trzynastolatkami już nie trzeba manipulować?, zastanawia się. Młodzież lubi się łączyć w grupy, opowiadać po jakiejś stronie, a dramaty stają się dla nich gigantycznymi tragediami. Może więc uczniowie sami z siebie przygotowali ten stos pamiątek, w którym tak naprawdę mnie grzebią? – Tak się zastanawiałam, kiedy prasa do nas przyjdzie. – Dyrektorka gimnazjum wydaje się rozluźniona, ale drży jej stopa, kiedy zakłada nogę na nogę, siedząc naprzeciwko Aleksandra w swoim gabinecie. – Chce pan zapytać o Agatę? Tak naprawdę chciałby zapytać o Teresę. – Bardzo miła dziewczynka, ale trochę zamknięta w sobie – opowiada dyrektorka. – Miała ogromną wyobraźnię, robiła piękne zdjęcia. Tyle że nie czuła się tutaj dobrze, nie zdobyła wielu przyjaciół, nie dlatego, że dzieci jej nie akceptowały, ale dlatego, że nie szukała nowych znajomości. Chyba tęskniła za Gdynią. – Co to znaczy, że miała dużą wyobraźnię? Pani dyrektor Molenda z szuflady biurka wyciąga podanie, które ma pozaginane brzegi, i podsuwa Aleksandrowi. – Napisała to jej mama. Podnosi na niego wzrok i czeka. Przeczytał? Aleksander odsuwa podanie od siebie i opuszcza dłonie na kolana. – Ona jest chora? – pyta ciszej. – Pewnie zrobią z niej świętą – odpowiada dyrektorka. – Ale to nieprawda. Mama Agaty ma problemy, duże problemy, których nie wyleczy szkoła. Szkoła zauważa niepokojące sygnały i wówczas kierujemy sprawy dalej. Nie zajmujemy się nimi tutaj, w placówce. Składa dłonie na biurku, a Aleksander odruchowo spogląda na jej czyste, zadbane paznokcie, opiłowane w owalny kształt. Od razu przypomina sobie paznokcie Teresy: obgryzione, z odpryśniętym lakierem. Pochyla głowę, czując, że wszystkie jego teorie właśnie się rozpadają. – Agata jest w tym wieku, że już nie tak łatwo dostrzec zaniedbanie – podejmuje kobieta. – Zaniedbana mała dziewczynka przyjdzie do szkoły brudna, bez śniadania i pieniędzy na kupno pączka w stołówce. A trzynastolatka sama potrafi o siebie zadbać. Sama sobie ugotuje, jak trzeba. Zrobi kanapki. Ubierze się ładnie. – Więc co was zaniepokoiło? – pyta Aleksander, a myśli o tamtym podaniu, o krzywych literach, które zbiegły do marginesów, nie trzymając się prostej linii. – Że tak idealizuje swoją mamę i dom.
– I to wydało się pani niepokojące? Może źle zadał pytanie, pewnie lepiej by zrobił, gdyby zamiast pytań wykonał kilka zdjęć i wówczas ona mogłaby mówić w swoim tempie, bez pośpiechu. Tymczasem przerwał jej i dyrektorka mruga, patrząc teraz na niego, jakby to z nim coś było nie tak. – Oczywiście. Bo jeśli ktoś składa takie podanie, to chyba dom takiej osoby nie jest idealnym miejscem dla trzynastoletniej dziewczynki? – zdumiewa się Molenda. Teraz Aleksander słucha o Teresie. O tym, jak tu wpadła i twierdziła, że ludzie jej nienawidzą, że ktoś ją skrzywdził. Tak, miała obrażenia na twarzy, ale podobno była na policji i u lekarza. – Mówiła o pobiciu. – Pani to gdzieś zgłosiła? Znowu złe pytanie. Kobieta otwiera szerzej oczy i ostentacyjnie pociera dekolt i odpowiada wciąż tak samo cichym i spokojnym głosem: – Miałam brać na poważnie słowa tej kobiety? Ona straciła jasny osąd. – Kogo oskarżała i o co? Niewygodne pytanie. Dyrektorka kręci się na krześle. – Panie... – spogląda na jego wizytówkę – …Aleksandrze. Czy pan chce szkołę przedstawić w złym świetle? – Nie, dlaczego? – Bo tak pan pyta. A jak mam pytać?, ma ochotę odpowiedzieć, ponieważ podanie ciągle leży na biurku i straszy wielkimi jak wół literami. Myśli, że Anna lepiej przeprowadziłaby tę rozmowę, ona ma doświadczenie w wywiadach i znajdowaniu odpowiedzi na trudne pytania. On nie. – Co dokładnie sugerowała? – Przenosi wzrok na dyrektor Molendę. – Że mieszkańcy miasta nie mają serca. Mówiła też, że nikt nie jest w stanie ochronić jej i córki. – Agata o tym wiedziała? – Tak i myślę, że się wstydziła. – Za matkę? – Niestety. Świat wywraca się do góry nogami, a on nie ma pojęcia, jak do tego doszło. Spędził z Teresą cały dzień i nie zauważył szaleństwa, które znajduje się na papierze na biurku, czarno na białym. Pociera oczy i nie wie, o co zapytać, ponieważ wszystkie pytania nagle wydają się takie nieważne. – Kogo oskarżyła pani Tomaszewska? – rzuca bez zainteresowania. Dyrektorka ma teraz taki wyraz twarzy, jakby oburzało ją nawet mówienie o tym. – Nie mogę tego powiedzieć. Pan jest dziennikarzem, a nie z policji. Nie muszę wciągać moich znajomych w bagno, do którego chciała ich wepchnąć pani Tomaszewska. Nie rozdmuchaliśmy tej sprawy i dalej tego nie chcemy. – Teraz siedzi sztywno, wpatrzona w niego poważnym wzrokiem. – Więc jednak była jakaś sprawa? Mówiła pani o oskarżeniu dotyczącym przemocy... – Aleksander spogląda w swój notatnik. Niczego nie zapisał, ale Andżelika Molenda pewnie myśli, że on właśnie teraz zapisuje jej odpowiedź, więc starannie dobiera kolejne słowa: – Nie dopuszczam do dręczenia nikogo w mojej placówce. W zeszłym roku wprowadziliśmy system równowartościowy dla uczniów i... Ponad jej ramieniem Aleksander spogląda na ścianę, gdzie wiszą oprawione w ramki dyplomy. Na większości z nich jest podpisany poprzedni dyrektor gimnazjum. Zdjęcia ich dwojga: Molendy i tamtego, którego znaleziono poszarpanego przez niedźwiedzia, zdobią ścianę. Aleksander zna tę historię, przecież całe miasto nią żyło. Załamany po śmierci córki mężczyzna upił się w górach
i pobłądził. Stracił przytomność, a kiedy leżał bez czucia, zaatakował go niedźwiedź. – Szkoła wiele przeszła, prawda? – pyta. – Mieliście w zeszłym roku na głowie media, kiedy znaleziono ciało Celeja? Kobieta przytakuje, trochę się rozluźnia. – Tak, to była głośna sprawa. Rodzice się niepokoili, placówka mogła na tym ucierpieć. Takiego typu rozgłos nie jest dobry dla żadnej szkoły. – Obecny rozgłos pewnie też nie pomoże? – To prawda. – Dyrektorka marszczy brwi. Chyba wyczuwa zagrożenie, ale jeszcze nie wie, z jakiej przyjdzie strony. – Gdybyście potraktowali poważnie słowa pani Tomaszewskiej, pewnie byłoby jeszcze gorzej? – zagaja Aleksander. – Bo może coś było jednak w jej sugestiach? Agata wszystkiemu zaprzeczyła? Molenda zagryza usta. – Pani z nią o tym rozmawiała? Z Agatą? Przyszła do pani gabinetu i ustosunkowała się do słów matki? Tych... bezpodstawnych? – Tak, rozmawiałam z nią. – Zaprzeczyła? Molenda wyjaśnia wymijająco, że Agata była zażenowana całą sprawą i chciała ją jak najszybciej zamknąć. – Ktoś z nią był, kiedy jej matka zachorowała? – pyta Aleksander. – Szkoła zgłosiła, że pani Tomaszewska potrzebuje pomocy? I znowu brak odpowiedzi. – Pani Tomaszewska skontaktowała się ze swoim lekarzem – odpowiada w końcu dyrektorka, ale jej stopa porusza się nerwowo. – Jak już wspomniałam, pracujemy do siedemnastej i... – Tak, słyszałem, szkoła wychwytuje sygnały i ma za zadanie je przekazywać odpowiednim władzom, a nie rozwiązuje takich problemów tu, na miejscu. W holu nikogo nie ma, uczniowie są już na lekcjach. To ten rodzaj ciszy, która Aleksandrowi kojarzy się z wyjściem z sali podczas zajęć, a więc niesie za sobą klimat czegoś niezwykłego, czego już prawie nie pamięta. Opuszcza szkołę z niczym. Myśli o mnie, o mojej mamie. O artykule, który napisze Anna, a który skrzywdzi Teresę i będzie kolejnym głosem przeciw niej. Na zewnątrz słońce gdzieś się ukryło i niebo znowu przypomina mglistą, białą powłokę. Miasto dopiero budzi się do życia. Sklepikarze podnoszą rolety, odśnieżają wejścia, wystawiają na zewnątrz swoje towary. Ulicą przejeżdża pług, mrugając niebieskimi światłami, po pasach dla pieszych przebiega para nastolatków, trzymając się za ręce.
21 Wiem, co wydarzy się dalej, i chyba dlatego chciałabym odwlec opowiadanie o tym. Pewnie wszystko, co powiedziałam do tej pory, jest niewystarczające. Mnóstwo w tym błahostek, drobiazgów, takich jak ubrania mamy albo rozmowy jej i Dawida, nasze wspomnienia, Ida, Bernadetta albo szare, gdyńskie blokowisko. Mama jednak zawsze powtarzała, że życie to nie tylko tragedia, ale właśnie te wszystkie małe rzeczy, które do niej prowadzą. Mijają minuta za minutą, godzina za godziną, dzień za dniem, trywialny tydzień za tygodniem, a potem nagle następuje jeden konkretny moment: strzał, uderzenie, upadek z wysoka, oskarżenie padające z ust koleżanki albo samochód zatrzymujący się na przejściu dla pieszych. Kiedy wróciłam do domu, jej samochód stał na parkingu przed domem. Kilka dni wcześniej mama przeciągnęła przez salon żyłkę, do której podczepiłyśmy świąteczne ozdoby, wycięte z papieru, więc kiedy weszłam do domu, poruszył nimi przeciąg. Kupiłyśmy też choinkę, której daleko było do ideału, ale mama powiedziała, że takie trochę ułomne drzewko też będzie ładne, kiedy przykryjemy je ozdobami. Wchodząc w głąb domu, przypominałam sobie, jak szukała po szafkach stojaka. W końcu znalazła go w szopie i przyniosła do domu, dźwigając z wysiłkiem, taki był ciężki. Oprawianiem choinki powinien zajmować się mężczyzna – tak zawsze twierdziła babcia i pewnie dlatego co roku stawiała małe, sztuczne drzewko, które jedną ręką mogła włożyć do stojaka. Przy ciężkiej, drapiącej, żywej choince mama nieźle się natrudziła. – Mamo? – Mój głos zabrzmiał głucho w panującej w domu ciszy. Zajrzałam do łazienki. Zapalone światło wydobyło z mroku kwiaty, wycięte przez mamę z folii samoprzylepnej. Na wannie stały kupione przez nas pachnące świeczki. Wspinając się po schodach, pomyślałam, że minęło już tyle czasu od września, tak wiele się wydarzyło. Nie było to nic konkretnego – ot, jakaś listopadowa sobota, kiedy mama próbowała uruchomić stary piec i cały dom w jednej chwili przesiąkł tak okropnym zapachem, że biegała od okna do okna, otwierała je i wołała: – Chyba zaraz się uduszę! Albo gdy ugotowałyśmy wodę do umycia włosów i ja piszczałam, jakby obdzierano mnie ze skóry, ponieważ nie sprawdziłam, czy już dostatecznie ostygła, tylko polałam sobie wrzątkiem głowę. Albo tamte wieczory, kiedy zmarznięte, ubrane w kilka warstw ubrań, grałyśmy w karty, a ja przegrywałam, więc westchnęłam: – Chyba brakuje mi szczęścia. A mama na to: – Kto ma szczęście w kartach, nie ma go w m...miłości, więc nie zostaje mi nic innego, jak ci pozazdrościć. – Mamo? Przystanęłam nad nią. Rysowała coś kredkami w notesie. Spod kolorowych grafitów wyłaniali się
ludzie o wilczych kłach i długich paznokciach, domy z unoszącymi się nad nimi dymami i drzewa, wszędzie drzewa. – Dlaczego nie przyszłaś do szkoły? – zapytałam. – Mówiłam ci, że on mi p...przypomina wilka – odezwała się szeptem, nie podnosząc głowy. Mogłam podać jej całe opakowanie środków wyciszających, a i tak nie zdołałaby się uspokoić. Ktoś ją skrzywdził. Utykała i miała podpuchnięte oczy, z których jedno stało się duże i podsinione, a drugie małe i mama ledwie mogła je otworzyć. Nie chciała jednak rozmawiać ani nic mi tłumaczyć, tylko odsłuchiwała płyty na moim iPodzie. And I wonder how many plans have gone bad; I wonder how many times you had sex I wonder do you know who’ll be next; I wonder I wonder, wonder I do...10 Śpiewała, z zamkniętymi oczami i dłońmi przyciskającymi słuchawki do uszu. – Mamo, co się stało? Podniosła się, kołysała się na palcach do melodii. I wonder will this hatred ever end; I wonder and worry my friend; I wonder I wonder wonder don’t you?11 Śpiewała dalej, zaciskając mocno powieki, spod których płynęły łzy. – Mamo, proszę! Powiedz mi, co się dzieje! Kto ci to zrobił?! Mamoooo! Miałam wrażenie, że szuka ucieczki i ukojenia w radosnych piosenkach. Zmieniła nagranie i włączyła je głośno, a nie przez słuchawki. Jej ruchy stały się żywsze, kiedy kołysała się, śpiewając razem z Sixto Rodriguezem: But thanks for your time Then you can thank me for mine And after that’s said Forget it12. Niespodziewanie przerwała. – To niesamowita h...historia! – W jej głosie słychać było pośpiech, gestykulowała i co chwila przyciskała dłonie do ust, jakby powiedziała za dużo. – Daje wiarę w l...ludzi, że wszystko dobre jeszcze m...może się zdarzyć. Ten Rodriguez, pewnie wiesz, nagrał płytę w USA. S...sprzedało się tylko osiem egzemplarzy, więc zajął się budową domów. Tak ciężko p...pracował. Tak cholernie ciężko mu szło przez prawie dwadzieścia lat i nie miał pojęcia, nie m...miał najbledszego pojęcia, że jego płyta poleciała do RPA, gdzie przyczyniła się do zmiany ustroju. Ludzie wychowywali się na jego piosenkach, były kultowe. To n...niesamowite! Wszyscy myśleli, że on nie żyje, ale żył, był w Stanach i cholernie ciężko pracował!
W tle za jej słowami słyszałam szorstki głos, przecinający melodię: Don’t be inane There’s no one to blame No reason why You should stay here And lie to me13. Mama machała rękami. Nakręcała się własną opowieścią: – No i n...nagle znalazł go dziennikarz. Co za historia, kochanie! Znalazł go, zadzwonił do USA, p...powiedział, że w RPA ludzie czekają na niego. R...rodriguez nie grał od dwudziestu lat, nie mógł uwierzyć. Spakował gitarę i pojechał z rodziną do RPA, a kiedy wyszedł na scenę, okazało się, że czeka na niego wielotysięczny tłum ludzi, w...wychowanych na jego piosenkach! Roześmiała się. Potem zaczęła płakać. – To cud, Agata. Ludziom zdarzają się cuda. Jak w tej piosence... Nie pamiętam, kto ją śpiewał, ale miał piękny głos i piękną twarz i w refrenie powtarzał, że ludzie posiadają skrzydła, tylko nie wiedzą, jak z nich korzystać... O trzeciej w nocy obudził mnie warkot pralki, która zaczęła wirować, więc pocierając oczy, wyszłam na korytarz. Noc odmieniła nasz dom, otuliła go ciemnością, w której smuga światła wydostającego się spod drzwi łazienki wyglądała jak wzór rzucony na podłogę. Poruszałam się cicho, szłam coraz wolniej, a im bliżej byłam drzwi łazienki, tym bardziej ogarniało mnie złe przeczucie. Przyszło mi do głowy, że może mama zrobiła coś okropnego. Tak już było w przeszłości. Kiedyś zniszczyła babci pralkę, wrzucając do niej cegłę. Delikatnie nacisnęłam klamkę, a serce dudniło mi gdzieś w gardle. W środku było tak jasno, że musiałam zmrużyć oczy i potrzebowałam chwili, żeby się zorientować, gdzie ona jest i co robi. Siedziała na krawędzi wanny, zmęczona do granic możliwości, czoło opierała o umywalkę. Zobaczyłam, że napuściła do wanny wody, jakby zamierzała wziąć kąpiel. Dopiero teraz, z bliska, poczułam zapach krwi na jej skórze. Dresy mamy były czyste, ale na koszuli, którą rzuciła koło kubła na brudne rzeczy, zobaczyłam ciemnoczerwone smugi i brakowało przy niej guzików. Dotknęłam miejsc, gdzie zostały po nich nitki, a mama w tym czasie z wysiłkiem zsunęła ze stóp skarpetki. Bałam się. Okropnie się bałam, więc skupiłam się na tym, co mogłam zrobić, żeby jej pomóc. Wrzuciłam koszulę do miski i nalałam zimnej wody. Mama miała siniaki na całym ciele. Ktoś ją pobił. Ktoś ją kopał. Nie mogłam na nią patrzeć. Chciało mi się płakać, więc wycofałam się na korytarz, cicho zamykając za sobą drzwi. Usiadłam na schodach w przedpokoju i objęłam rękami kolana. Próbowałam coś zaplanować, pomyśleć, jak mam się zachować i gdzie znaleźć pomoc. Telefon do babci nie byłby złym rozwiązaniem, ale na pewno strasznie długo zająłby jej przyjazd tutaj z Gdyni. Ciocia Klara natomiast wyjechała na kilka miesięcy do Londynu. Złapałam się na tym, że obracam na nadgarstku bransoletkę, którą podarowała mi mama na początku naszej podróży. Zawieszki uderzały o siebie i wydawały wysoki, cichy dźwięk. W pokoju sięgnęłam po aparat fotograficzny. Na karcie znajdowało się sporo zdjęć, o których już
prawie zapomniałam. Wrzucając je do folderu na laptopie, jeszcze raz obejrzałam całą naszą trasę. Te piękne chwile, kiedy czułam rozpierającą radość i nadzieję, nad samochodem rozpinało się niebo w kolorze najczystszego błękitu, a mama wysunęła dłoń za okno, trzymając chustkę, którą szarpał wiatr. Przypomniałam sobie, jak zatrzymałyśmy się nad niewielką rzeką. Wtedy było jeszcze tak ciepło, w wodzie migotały promienie słońca. Sfotografowałam cień mamy, rzucony na brzeg na chwilę przed tym, jak zapytała słowami utworu zespołu Deacon Blue: „Kto potrzebuje przyjaciół, kiedy przed nami droga i ocean?”. Widziałam swoje usta odbite w lusterku samochodowym, umalowane pomadką mamy. – Wyglądasz jak Lolitka – roześmiała się wtedy. I zdjęcie zrobione samowyzwalaczem, byłyśmy na nim we dwie, na schodkach domu w Hajnówce. W brzuchu poczułam mrowienie. Zapomniałam już, że fotografowałam jej twarz, pogrążoną w smutku, niemal ukrytą w gęstwinie włosów. Jej jasne loki. Na jednym zdjęciu odbijało się w nich światło słońca. Na innej fotografii były matowe jak filc. Wrzuciłam filmy do folderu na komputerze, a potem połączyłam się z siecią. Na stronie YouTube komputer zapytał, czy chcę udostępnić film w internecie. Poderwałam wzrok na okno, za którym niebo ciągle miało odcień głębokiej czarni, usianej gwiazdami. Stało się dla mnie oczywiste, że taki właśnie był cel nagrywania filmów, na których opowiadałam o mamie. Kliknęłam przycisk „ok” i poczułam, jakby ktoś otworzył wszystkie okna w domu, wywołując silny przeciąg. Za oknami znajdowały się inne mieszkania i inne domy. Za domami i blokami znajdowały się inne miasta, były wsie i wielkie metropolie; internet łączył mnie z komputerami znajdującymi się poza granicami Polski, poza granicami Europy. Z całym światem. Siedziałam przy biurku jak skamieniała i patrzyłam na ekran, gdzie pojawiły się pierwsze polubienia moich filmów. Ktoś napisał: „Wiem, jak się czujesz, mój ojciec też jest chory”, a wtedy poczułam, jakby w moim brzuchu maszerowała armia mrówek, i zrozumiałam, że nie jestem już sama i że od tej chwili nie muszę już przechodzić w pojedynkę przez ten dramat. * Tamtej nocy już nie zasnęłam. Leżałam z rękami pod głową i mokrymi oczami. W myślach cofałam czas. Znowu miałam jedenaście lat. Jedenaście lat to przewrotny wiek, wszyscy oczekiwali ode mnie samodzielności i mówili, że jestem już duża, a ja czułam się coraz mniejsza i tak naprawdę chciałam robić wszystko to samo, co robiłam, kiedy byłam małą dziewczynką. Mama znowu usiłowała być dla mnie mamą, więc wynajęła pokój w letnim domu znajomego i przez całe lato mieszkałyśmy tak blisko morza, że wystarczyło zbiec po drewnianych schodach i już miało się stopy po kostki w białym piasku. Przyjechała do nas ciocia Klara i snuła się po domu ze szklanką, w której kołysał się drink; cały czas nosiła okulary przeciwsłoneczne, jakby ciągle bolała ją głowa. Skórę miała białą jak mąka, nietkniętą promieniami słońca, i dlatego w myślach nazywałam ją zombi. – Jesteś podobna do mamy, Agata – stwierdziła, chociaż naprawdę nie wiem, co ona mogła widzieć w środku domu przez te swoje ciemne szkła. – Normalnie kopia Teresy, kiedy miała tyle lat, co ty. Tyle że ty jesteś mądrzejsza. Podobno dobrze się uczysz. Kucnęła przede mną i z bliska chyba patrzyła mi w oczy, ale nie miałam pewności. Wszystko, co mówiła, miało pewnie być komplementem, ale ciocia miała tak kamienną twarz, że równie dobrze mogła chcieć mnie obrazić. – Już niedługo zaczniesz się podobać chłopakom – stwierdziła grobowym tonem. – Tylko się szanuj.
– Ale ja już podobam się chłopakom! – zaprotestowałam. Uśmiechnęła się krzywo, odsłaniając zęby. – Twoi chłopcy to jeszcze szczyle! Nic nie mogą! – A co mają móc? – zdumiałam się urażona. Tamtego lata mama mało spała. Kolega, do którego należał dom, codziennie zapraszał mnóstwo ludzi. Telewizor chodził pełną parą, tamci oglądali na DVD koncerty albo pokazy mody, po tarasie szwendały się jakieś dziewczyny, ciocia Klara odpalała jednego papierosa od drugiego i chowała się przed słońcem, a mama stawała się coraz bardziej chora. – Chodź, uciekniemy! – Złapała mnie za rękę. Włożyłyśmy klapki japonki i trzymając się za ręce, zeszłyśmy na plażę. Morze mieniło się odcieniami niebieskiego, a piasek był kompletnie biały i kiedy mama na nim stanęła, wydawała się tak samo jasna jak on. – Nie mogę się opalać – wyznała. – M...mogłyby mi się porobić plamy, bo biorę leki, które nie lubią słońca. Bałam się tych plam. Jak by wyglądała, gdyby nagle zrobiła się biała w ciemne kropki? Czyste fale, niebieskie morze. Woda wydała mi się cudownie chłodna, ale dopłynięcie do betonowej wysepki, którą wskazała mama, okazało się strasznie trudne. Byłam zdyszana i ledwie łapałam oddech, kiedy usiadłam koło niej na rozgrzanym betonie. – Coś dla ciebie mam. – Sięgnęła po mokrą siatkę, z którą tu przypłynęła. – Popatrz. – To muszla – zdziwiłam się, wyciągając po nią ręce. Duża, jasnoróżowa, z białymi krawędziami, na pewno pochodziła z dna oceanu. Kiedy mama uniosła ją do światła, promienie słońca przeszły przez brzeg tak, jakby była przezroczysta. – To prezent od t...twojego taty – dodała. – On tu jest? Pokręciła głową. – Klara go spotkała i ci przywiozła. Mama powiedziała, że w muszlach można usłyszeć szum oceanu. Przysunęłam więc swoją do ucha i wstrzymałam oddech. Tak naprawdę chciałam chyba usłyszeć głos taty, chociaż byłam już za duża, żeby wierzyć w takie bajki. Zamknęłam oczy i czekałam. Wokół szumiało morze i teraz wiem, że to z jego powodu mama chciała, żebym posłuchała muszli właśnie tutaj, na wysepce. Tutaj łatwo dałam się oszukać i uwierzyłam, że to nie morze szumi wokół nas, tylko ocean zamknięty w muszli. – Babciu, czy możesz przyjechać? Kilka dni później ukryłam się z telefonem pod drewnianą werandą. Było mi ciasno, musiałam się zwinąć jak jeż i przez to wyraźnie widziałam piach, w którym leżało mnóstwo niedopałków papierosów. A więc całe towarzystwo, w dzień palące papierosy na werandzie, zamiast wyrzucać niedopałki do popielniczek, wciskało je między szpary podłogi. – Babciu, proszę, przyjedź jak najszybciej! – błagałam. Ze wszystkich sił starałam się nie rozpłakać, a potem tak bardzo czekałam na przyjazd babci, że nawet się nie ruszyłam spod werandy, chociaż trochę tam śmierdziało. Gryzłam paznokcie, próbując sobie wyobrazić, jak babcia mozolnie odkłada słuchawkę, zapina buty i pewnie nie może znaleźć kluczyków do samochodu w szufladzie w przedpokoju. Proszę, pospiesz się!, prosiłam w myślach. Jej samochód podjechał pod letni domek dopiero późnym popołudniem. – Co ona znowu zmalowała? – zapytała, wysiadając.
Babcia zawsze wydawała mi się młoda, ale tamtego dnia pierwszy raz zobaczyłam w niej starą kobietę, o wiele starszą, niż zapamiętałam w dniu wyjazdu do letniego domku. Pomimo upału nosiła nylonowe ciemne pończochy, które marszczyły się nad kostkami, i długą spódnicę w indyjskie wzory. Spod rękawów bladoniebieskiej bluzki wystawały ręce z widoczną siateczką niebieskich żyłek, a skóra na nich była pomarszczona jak kora drzewa. Mimo że to właśnie dłonie babci najbardziej zdradzały jej wiek, w tamtym momencie wydały mi się trwałym i mocnym kołem ratunkowym. Złapałam się jej, a ona zacisnęła palce wokół mojej ręki. – Co tu się stało? – dopytywała się, kiedy poprowadziłam ją korytarzami domu. Z przerażeniem patrzyła na ponastawiane w kuchni w zlewie garnki, brud na podłodze i unoszące się w zawirowaniach drobiny kurzu. Pokój, gdzie spała mama, znajdował się dopiero na końcu korytarza. Chciałam babcię jakoś przygotować na to, co zastanie w środku, ale w końcu tylko uchyliłam drzwi. W środku panowała ciemność, ponieważ mama nie pozwalała odsłaniać zasłon, mimo że na dworze świeciło słońce. Zrobiłam kilka kroków po dywanie, kurz poderwał się w górę i zaczął wiercić mnie w nosie. – Gdzie ona jest? – Babcia namacała włącznik światła, a mama skuliła się pod kołdrą jak chore zwierzątko, kiedy żarówki rozbłysły całą swoją mocą. – Dobry Boże, co ty robisz? Gdzie twoje leki? Na szafce znalazła kilka opakowań, ale w żadnych nie było już tabletek. – Dlaczego o to nie dbasz?! – zaczęła krzyczeć. – Przecież musisz brać lekarstwa! Nie widzisz, co się z tobą dzieje, kiedy je odstawiasz?! Mama się nie odezwała. Ja też nic nie powiedziałam. Jak miałam babci wytłumaczyć, że te środki już nie pomagały? Mama je brała, ale była coraz bardziej chora, więc w końcu spuściła je z wodą w klozecie. – Idź do samochodu – zwróciła się do mnie babcia. – Nie chcę, żebyś na to patrzyła. Ona nie jest teraz sobą! Auto babci zdążyło się nagrzać od słońca i w środku śmierdziała tapicerka, a blachy aż parzyły, mimo to posłusznie usiadłam z tyłu, jednocześnie otwierając tylne szyby. Właściciel domku dopiero co wstał i właśnie w białych slipach wyszedł na werandę. To chyba jego pety znalazłam pod werandą, ponieważ teraz przyłapałam go, jak wysypał całą popielniczkę pomiędzy deski podłogi. Z parapetu ściągnął świeżą paczkę papierosów i wsunął jednego do ust. Na widok babci mruknął: – Nie chcę tu żadnych kłopotów. A ona odwarknęła: – To nie zapraszaj więcej mojej córki! Jest chora, nie widzisz?! Powinna być w szpitalu, a nie prowadzać się z wami i jeszcze ciągać po tym burdelu dziecko! – Pojedziemy do domu – zwróciła się do mnie, kiedy włożyła walizkę do bagażnika i zatrzasnęła klapę. Zdyszana i spocona usiadła na fotelu kierowcy, a potem z trudem łapała oddech. – Bóg mi świadkiem, mam sześćdziesiąt pięć lat i zasługuję już na trochę spokoju! Odjechałyśmy, zanim przyjechała karetka pogotowia. Siedziałam z tyłu i czułam, jakby w gardle urosła mi wielka, twarda grudka. Gdy samochód wszedł w zakręt, popatrzyłam do tyłu; letni domek coraz bardziej się od nas oddalał i zaraz miały go zasłonić drzewa. – Jesteś za mała, żeby o nią dbać – odezwała się babcia, jedną ręką manewrując, żeby otworzyć okno, a drugą trzymając na kierownicy. – To ona powinna dbać o ciebie. Jesteś dzieckiem, rozumiesz? To wszystko jest chore! Kiedy mama przebywała w szpitalu, mieszkałam w jej dawnym pokoju. Babcia mówiła, że wszystko tu wygląda jak dawniej. Spałam więc w łóżku mamy, a kiedy rano otwierałam oczy, patrzyłam na tapetę,
na której znajdował się kwiatowy wzór. Niektóre kwiatki wyblakły, jakby ktoś ich często dotykał, więc przesuwałam po nich palcami i zastanawiałam się, czy ona też tak robiła, kiedy była mała. Albo czy lubiła swój segment i przeczytała wszystkie książki stojące na półkach. Któregoś dnia usłyszałam pukanie do drzwi, ale zanim zdążyłam dobiec do przedpokoju, babcia już tam była. Uchyliła drzwi tylko na kilka centymetrów, jakby miała do czynienia z domokrążcą. Zza nich dobiegł głos cioci Klary: – Przyszłam odwiedzić Agatę. Podeszłam do wieszaka i ostrożnie wyjrzałam. Zobaczyłam na klatce schodowej ciocię, ubraną w czarną sukienkę i czarne buty, jakby wróciła z pogrzebu. Był początek września, ale ona jeszcze się nie opaliła. Zdjęła jednak okulary przeciwsłoneczne i zdziwiłam się, zobaczywszy jej maleńkie oczy, które ledwie było widać w twarzy. – Teresa cię prosiła? – zapytała babcia. – Nie, to mój pomysł. Jestem chrzestną, więc chyba mogę się zobaczyć z Agatą? – Nie widzę takiej potrzeby. Babcia chciała zamknąć drzwi, ale ciocia Klara wsunęła w nie stopę. – Co pani robi? – Jej głos stał się śmiertelnie poważny. – Przyniosłam dla Agaty prezenty. Zrobiłam jeszcze jeden krok i ciocia mnie dostrzegła. Nie uśmiechnęła się jednak, jak robią to zazwyczaj ludzie, kiedy mają do czynienia z dzieckiem. Wysunęła po prostu rękę, w której trzymała torebkę z prezentem. – To dla ciebie, księżniczko. Spojrzałam pytająco na babcię. – Weź. I idź do swojego pokoju. – Czułam, że nie podobało jej się to wszystko. W pokoju ciągle słyszałam ich głosy. – Byłaś w tamtym domu i widziałaś, co ona zrobiła z Agatą! – denerwowała się babcia. – Jak mogłaś na to patrzeć? Dlaczego do mnie nie zadzwoniłaś? – Nie wiem, o co pani chodzi. Kiedy byłam w tamtym domu, widziałam szczęśliwą dziewczynkę ze swoją matką. Wiem, co pani knuje... – Proszę się cofnąć, bo nie mam zamiaru z tobą dyskutować! Rozchyliłam torebkę i na światło dzienne wyjęłam turkusową sukienkę, całą wyszytą cekinami. Ciocia dorzuciła jeszcze klipsy w podobnym turkusowym kolorze. Wyglądało to ślicznie, aż zaparło mi dech w piersiach. Skąd ciocia wiedziała, że pod koniec września będzie w szkole bal?, zastanowiłam się. Przecież nic jej nie mówiłam! – Hej, księżniczko! – Klara czekała na mnie pod blokiem tego samego dnia po południu. Stała w cieniu, który rzucał wieżowiec. Przestraszyłam się, że czekała na mnie przez wszystkie te godziny, kiedy siedziałam w domu i ani razu nie pomyślałam, żeby wyjść na dwór. Potem zaczęłam się bać, że ciocia powie coś o letnim domku, że to przeze mnie mama znowu trafiła do szpitala, a przecież powtarzała, że nie chce już nigdy tam wrócić. Pochyliłam głowę i bałam się nawet głośniej odetchnąć. – Podobały ci się te rzeczy? – zapytała. – Twoja mama kazała je kupić. Powiedziała, że niedługo masz bal. Ciągle milczałam. Pamiętała? – tłukło mi się po głowie. – Księżniczko, prosiła, żebym ci kupiła turkusową kieckę, podobno o takiej marzyłaś. Czy to prawda? Zagryzłam usta i nic nie odpowiedziałam. – Mama chciałaby, żebyś przyszła do niej do szpitala. – W głosie Klary pojawiła się jakaś nowa nuta. Czułam, że na mnie naciska. – Powinnaś to powiedzieć babci. Powiedz, że tęsknisz za mamą i niech cię tam zawiezie.
– Ale mama nie jest teraz sobą – bąknęłam. – Kto ci to powiedział? Klara zsunęła okulary, uważnie popatrzyła mi w oczy. – Nie bądź śmieszna, księżniczko. Ona zawsze jest sobą, po prostu czasem jest chora, ale do licha, to ciągle twoja mama. Mama opowiadała mi o tamtym miejscu. Twierdziła, że jest tam bardzo ładnie, szczególnie wiosną i latem, ale jej nie wierzyłam. Gdyby było tak pięknie, przecież babcia by mnie tam zabierała, prawda? A mama też nie bałaby się tak bardzo tam jechać. Pewnie dlatego, że nie wiedziałam, komu mam wierzyć, jadąc do ośrodka leczenia nerwic i depresji, okropnie się bałam. Babcia niczego mi nie ułatwiła, nie rozwiała wątpliwości. Nie rozumiała mojego uporu, nie wiedziała, dlaczego nie przyjmuję tłumaczenia, że lepiej poczekać, aż mama wróci do domu, i upieram się przy odwiedzinach. – To tutaj. – W jej głosie słyszałam zmęczenie. Przeszłyśmy przez szeroką bramę i znalazłyśmy się w ogrodzie. Na własne oczy zobaczyłam kamienną fontannę, o której opowiadała mama. Trawniki pełne były kwiatów, tak jak w jej opowieści. Myślałam, że takie rzeczy zdarzają się tylko w filmach albo w mamy wyobraźni, ale to nieprawda. Rozpoznałam ją natychmiast, pomiędzy kobietami siedzącymi na ławce koło magnolii, z której spadły już wszystkie liście. – Mamo! – zawołałam, pomimo że babcia kazała mi zachować ciszę. – Mamo! Przestraszyłam się własnego głosu, ponieważ brzmiał tak rozpaczliwie, jakbym była maleńkim dzieckiem. – Mamo! Wstała z ławki. Uśmiechnęła się trochę niepewnie. Wyciągnęła do mnie ręce, a ja w nie wpadłam. Zamknęła mnie w uścisku, przy policzku czułam bicie jej serca. Babcia przystanęła kilka metrów za mną. – No i jak się czujesz? – zapytała. Mamie trzęsły się ręce, palce miała zimne, kiedy otoczyła dłońmi moją twarz. Jej usta ciągle poruszały się jakoś dziwnie i przez to słabo ją rozumiałam. – Niedługo stąd wyjdę – powiedziała niewyraźnie. – Tym razem bardziej się p...postaram. O...obiecuję. 10 Zastanawiam się, ile planów poszło źle, zastanawiam się, ile razy uprawiałeś seks, zastanawiam się, czy wiesz, kto będzie następny, zastanawiam się, zastanawiam się, naprawdę zastanawiam... 11 Zastanawiam się, czy ta nienawiść kiedykolwiek się skończy; zastanawiam się i martwię mój przyjacielu; zastanawiam się, zastanawiam się, zastanawiam, a ty nie? 12 Ale dzięki za Twój czas, Teraz możesz mi podziękować za mój. Po tym co zostało powiedziane, zapomnij. 13 Nie wygłupiaj się nie ma kogo obwiniać. Nie ma powodu dla którego
Powinnaś tu zostać I okłamywać mnie.
22 Kiedy w domu Celejowej obudziłam się rano, mama była w moim pokoju, wyciągała rzeczy z szafek. Zauważyłam na środku dywanu walizki pełne naszych ubrań. – Jedziemy stąd! – Ściągnęła z wieszaka mój sweter i położyła na wierzchu jednej z nich. – P...pomóż mi zanieść walizki do samochodu. Patrzyłam za nią, kiedy ruszyła korytarzem do łazienki, utykając lekko. Słyszałam, jak wyjmowała z półek kosmetyki, jak wyciągała z pralki wilgotne rzeczy. Na stole leżała mapa Polski, mama pozakreślała na niej jakieś punkty na czerwono i zielono. Pochyliłam się nad mapą; z bliska zobaczyłam, że wybrała drogę wzdłuż południowej granicy i kółkiem oznaczyła dwa miasta. Znajdowały się tak daleko od babci, że poczułam, jak wilgotnieją mi dłonie. – Mamo? – Poszłam za nią, uchyliłam drzwi do łazienki. – Mamo, proszę, nie jedźmy nigdzie. Dopóki nie poczujesz się lepiej. Miałam na myśli jej zachowanie, ale ona dotknęła palcami twarzy i powiedziała: – To się t...tak szybko nie zagoi. Dopiero wtedy zaczęłam się trząść. Kiedy mama chorowała, nie panowała nad mimiką. Wykrzywiała usta, wytrzeszczała oczy i nie można było na nią patrzeć bez strachu. Teraz jej koszulka śmierdziała, pod pachami rysowały się ciemne plamy, a mama krzyczała i machała rękami. – Proszę cię – powtarzałam, cofając się. Jej ręka jednak mnie dosięgła: usłyszałam plaśnięcie, kiedy trzepnęła mnie w policzek. Następne uderzenie było mocniejsze, a kolejne jeszcze mocniejsze. Miałam wrażenie, że nie chodziło jej konkretnie o mnie, ale o to, co się stało, jak ludzie ją traktowali. Teraz nienawiść do nich znalazła ujście. – Przestań! – krzyczałam, osłaniając się rękoma. Tu mogłam poprosić o pomoc Dawida albo panią Horny ze szkoły, chociaż żaden z tych pomysłów nie wydawał się specjalnie dobry, ale jeśli wyjedziemy z miasta, nie będę miała już nikogo. – Wracaj! – krzyknęła, kiedy się schyliłam i przebiegłam pod jej rękami, zawracając na schody. Goniły mnie krzyki: – Wracaj! Bierz walizkę, Agata, bo p...pojadę bez ciebie! Biegłam, ile sił w nogach, żeby tylko mnie nie dogoniła. Rozpoznałam znajomą kładkę nad rzeką, więc tam skręciłam. Zatrzymałam się tylko po to, żeby podnieść spod śniegu kamień i cisnąć nim w wodę. Usłyszałam znajomy dźwięk, kiedy kamień spadł na dno. Potem szłam już wolniej, czułam lodowate powietrze wciskające się w rozpiętą kurtkę, mróz szczypał mnie w uszy i dłonie. Dziwne, nigdy wcześniej nie widziałam restauracji, w której pracowała mama, jednak rozpoznałam ją natychmiast, pewnie dlatego, że wyglądała dokładnie jak w jej opowieści: niski budynek z girlandami choinkowych światełek na oknach i napisem wypalonym w drewnie. Przy furtce znajdowało się ostrzeżenie, że restauracji pilnuje groźny pies, ale chociaż weszłam i stanęłam, nie usłyszałam szczekania. Okiennice były zamknięte, zobaczyłam na zegarku, że dopiero dochodzi ósma,
i zaczęłam się martwić, że nie zastanę Dawida. Nacisnęłam dzwonek raz, potem drugi, a ponieważ nic się nie wydarzyło przez kolejne dwie sekundy, wcisnęłam przycisk znowu i nie puszczałam tak długo, aż gdzieś na tyłach budynku rozległo się piskliwe ujadanie teriera, a później drzwi restauracji się otworzyły i stanął w nich Dawid. – Przewróciłam się – skłamałam w progu. Zabrał mnie do środka, na zaplecze, pomógł mi rozpiąć kurtkę i schylił się, żeby zdjąć mi buty. – Odchyl głowę, zaraz położę ci na karku lód i krew przestanie płynąć. Gdzie sobie to zrobiłaś? Odkręcił kran i zmoczył szmatkę, a potem owinął w nią lód. – Nigdzie. Upadłam. – Teresa wie? Pokręciłam głową. – Powiedz mi, co się stało. Nie odezwałam się. – Wyglądasz, jakby ktoś cię uderzył. Kto? I niby gdzie upadłaś? – Na kładce. – Gdzie to w ogóle jest? – Po drodze do szkoły. – Nie wierzę ci. – Nakleił mi plaster na szramę pod okiem, a drugi koło wargi. Pomyślałam, że jemu też coś się stało. W jego twarzy zaszły duże zmiany od czasu, gdy siedzieliśmy w pubie, gdzie pokazywał mi karcianą sztuczkę. Teraz już nie był pogodny i beztroski jak wtedy. – Nie mogłaś się czegoś złapać, kiedy leciałaś? – Przyłożył mi do wargi owinięty w chustkę lód. – Miałam ręce w kieszeniach kurtki. Nie wzięłam rękawiczek, a było zimno... – Masz mnie za idiotę? Odwróciłam wzrok, chciało mi się płakać. – Przepraszam. – Nie przepraszaj. – Obejrzał pod światło moją dłoń; kiedy uciekałam, zahaczyłam nią o pręt na schodach, rozcięłam sobie skórę na dwóch palcach. Zastanowiłam się, co Dawid by powiedział, gdybym wyznała mu prawdę. – Ktoś cię pchnął? Znowu pokręciłam głową. – Po co mnie okłamujesz, Agata? Mów, bo zadzwonię do twojej matki. – Ale ja naprawdę upadłam! – Cholernie niefortunnie upadłaś, wiesz? – Znowu podniósł na mnie wzrok i nawet nie starał się uśmiechnąć. Teresa zajechała pod szkołę i niemal biegiem pokonała odległość pomiędzy parkingiem a budynkiem. Akurat trwała przerwa, uczniowie zapełnili korytarz i musiała torować sobie drogę pomiędzy nimi. Zapytała o mnie woźną, ale w odpowiedzi usłyszała, że nie widziała mnie dzisiaj w szkole. Pewnie jestem w domu. – Nie ma jej w domu! – Podniosła głos i kilkoro uczniów spojrzało na nią ze zdumieniem. – Ktoś ją w...widział? – Rozejrzała się wokół. – Jest tu A...Agata? W korytarzu jeszcze nigdy na przerwie nie było takiej ciszy jak tamtego dnia. Dziewczynki zasłaniały usta, unikając spojrzenia mamy, a kiedy tylko jej oczy przesunęły się dalej, podnosiły na nią zafascynowany wzrok. Tego dnia fascynowała wszystkich: krzycząca, zdenerwowana kobieta w brudnym ubraniu i z poranioną twarzą.
– Gdzie jest d...dyrektorka?! – dopytywała się ludzi. Odpowiadały jej śmiechy, uczniowie rozstępowali się przed nią, a Bernadetta, która akurat stała pod ścianą, uciekła oczami w bok. Zza zasłony włosów obserwowała Teresę i chociaż nikt wcześniej jej nie powiedział, że to moja mama, wiedziała to, jeszcze zanim Teresa otworzyła usta. – Gabinet jest tam. – Woźna sięgnęła po telefon. Patrząc w ślad za Teresą, wyszeptała do słuchawki. – Jakaś szalona kobieta idzie do pani! Dyrektorka zdążyła otworzyć drzwi i stanęła z Teresą twarzą w twarz. – Jeszcze nie z...zapukałam! – powiedziała mama zdenerwowanym głosem. – Coś się pani stało. – Molenda nie spuszczała z niej oczu. – Powinna pani zgłosić się na policję. – Szukam Agaty. Gdzie jest m...moja córka? Dyrektorka przesunęła się, robiąc jej miejsce. Przekazała woźnej ruchem ust, żeby zawołała wuefistę albo innego mężczyznę. Teresa wybrała to samo krzesło, na którym usiadła, gdy rozmawiały po raz pierwszy, jak przyszła ze mną do szkoły. To trochę uspokoiło Molendę. Pomyślała, że może moja mama miała wypadek samochodowy i zaraz dojdzie do siebie. – Proszę, tu są chusteczki. – Wyjęła z torebki całe opakowanie i podała mojej mamie. Z bliska zauważyła rozciętą skórę na policzku Teresy, jej rozbite usta. Obeszła biurko i usiadła na swoim fotelu, jednocześnie kładąc dłoń na aparacie telefonicznym. – Co się stało? Z oczu Teresy popłynęły łzy. – Wszyscy jesteście tacy s...sami. – Nie kierowała tych słów konkretnie do Molendy, ale dyrektorka zmarszczyła brwi, jakby poczuła się obrażona. – Popieprzona wasza mentalność. Pieprzone miasto! Molenda usłyszała kroki w holu, potem drzwi się uchyliły i do środka zajrzał matematyk, ale gestem poleciła mu cofnąć się na korytarz. – Pani potrzebuje lekarza – stwierdziła trzeźwo, a Teresa roześmiała się przez łzy, wytarła usta chusteczką, a następnie znowu zaczęła płakać. – Przecież b...byłam u lekarza! Całe życie chodzę do pierdolonych lekarzy! Widziała zdziwienie w oczach Molendy; dyrektorka uciekła spojrzeniem w bok, jakby zaczęła się za nią wstydzić. Teresa naciągnęła więc płaszcz na kolana, próbując zasłonić spodnie od dresu. Nie chciała tego, ale nie mogła powstrzymać się od myślenia. Przychodziły jej do głowy dziwne refleksje, na przykład, że nie tak dawno temu wybrała się z wizytą do Hanki w sukience z koronki, a teraz siedziała w dresach w gabinecie dyrektorki. Miała niewiele pieniędzy na rozpoczęcie nowego życia w nowym miejscu. W przeszłości zarobiła niemałe kwoty, na różne sposoby, zawsze ciężką pracą, ale sporo z tego zabierała jej matka na swoje i moje potrzeby. Dużo pieniędzy Teresa źle ulokowała, straciła, grając w gdyńskim kasynie w teatrze muzycznym podczas fazy maniakalnej, kiedy była przekonana, że wygra fortunę, bo los jej sprzyja. Teraz miała tyle, co nic, dwieście złotych w portfelu, za które mogła wlać paliwo do citroena i odjechać. Na jak długo jednak starczy paliwa? Dokąd dojedziemy? Za co wynajmie nowy dom? Za co kupi jedzenie? Nie miała markowych ubrań, żadnego firmowego zegarka, złotych kolczyków czy drogocennych pierścionków. Nic, co mogłaby zastawić w lombardzie. Sięgnęła po papier, leżący na biurku. – Napiszę, kto za tym s...stoi. – Pochyliła się nad kartką. – Całe m...miasto jest skorumpowane. Kobiety mnie nienawidzą. Dyrektorka nie odrywała od niej oczu. W gabinecie zapadła cisza, przerywana głośnym oddechem Teresy. Pisane przez nią słowa zlewały się w jakiś wielki, czarny zygzak. Jedyne, co można było odczytać, to podpis mojej mamy. Krzywy, jak u dziecka, które dopiero poznaje litery, zajmował większą część strony. Teresa złożyła kartkę na pół i podała Molendzie.
– Przekaż to komuś. – Komu? – Komuś ważnemu. Kto nas ochroni. Kto nie pochodzi stąd. – Bardzo z nią źle? – Dawid popatrzył na schody prowadzące na górę domu Celejowej, ale widziałam po nim, że wcale nie miał ochoty wejść. Ręce trzymał w kieszeni kurtki i chyba zamierzał zawrócić, jeśliby zaczęły się jakieś kłopoty. – Jest w sypialni – odpowiedziałam szeptem. Musiał bywać tam wcześniej, skoro dokładnie znał drogę. Zapukał, ale mu nie odpowiedziała, więc nacisnął klamkę. Mama siedziała przed lustrem i malowała usta, a kiedy Dawid wszedł, zastygła w bezruchu. Wolałam nie patrzeć na niego, żeby nie wiedzieć, co o niej pomyślał. Przebiegł wzrokiem po jej rozczochranych włosach i poharatanej twarzy, potem spojrzał niżej, na zabłocone, rozciągnięte dresy, na koszulkę, która spadała jej z ramienia, odsłaniając poranioną skórę. Zapadła cisza jak makiem zasiał. Potem mama zakryła twarz rękami, ponieważ lustro już nie odbijało jej sylwetki. Prawdziwa piękna Teresa chowała się gdzieś w szklanych głębinach lustra i nie dawała się zwabić, nawet czerwoną szminką. – Nie patrz na mnie! – poprosiła płaczliwie. – Wyglądam strasznie! P...proszę, nie patrz! Dawid nie wystraszył się słów mamy, tylko tego, jak na niego patrzyła, jak się poruszała i jak wyrzucała z siebie potok słów tak szybko, że szybciej leci chyba tylko woda z kranu. – Kto ci to zrobił? – pytał, ale wykręcała się od odpowiedzi. Widziałam, jak próbował ją do siebie przyciągnąć, przytrzymać, a ona wyginała się i odpychała go. Chaotycznie opowiadała o samochodzie, do którego została wciągnięta, o policjantach, którzy się z niej śmiali. Figlarna piękność o pełnych życia, skrzących się oczach zniknęła, a zastąpiła ją chora kobieta o bladej cerze, podsinionych oczach, pustym spojrzeniu i złej historii do opowiedzenia. – Nie pytaj, bo nie pamiętam, co się działo dalej! – Kiedy lepiej się czuła, próbowała ukryć rozpacz, ale teraz nie miało to już znaczenia i Dawid widział ją taką, jaką była w chorobie. – Zapomniałam tak wiele, od kiedy zamknęli mnie w samochodzie... Mój Boże, zapomniałam prawie wszystko! Dawid nic nie wiedział o chorobie mojej mamy, nie miał więc pojęcia, że jej stan utrzyma się jeszcze przez kilka dni, nawet jeśli Teresa znowu zacznie brać leki. Nie miał pojęcia, że jeśli zabiorą ją na oddział do szpitala, ona będzie powtarzała swoje oskarżenia, zrzucając winę na wielkie korporacje, spiski rządu albo nienawiść ludzi wobec nas, a policja zawiezie mnie do izby dziecka albo gdzieś indziej, na przykład do rodziny zastępczej, gdzie będę czekała na przyjazd babci. Pewnie dlatego poprosiłam go, żeby nie dzwonił po żadne służby socjalne ani policję, tylko zawołał do nas lekarza. – Umiem sobie z tym radzić – przekonywałam go. – Jak długo to trwa? – zapytał, zdenerwowany. – Jak długo choruje teraz? – Nie zrozumiałam pytania. On nie zrozumiał mojej odpowiedzi. Zapatrzył się na fotografie, które mama powiesiła w holu. Na jednej byłyśmy razem, jeszcze w Gdyni, rok temu. Dwie uśmiechnięte blondynki obejmowały się wpół, stojąc na tle fontann. Nie pamiętałam, kto zrobił to zdjęcie, dlaczego w ogóle pozowałyśmy do niego właśnie tak, udając matkę i córkę, którymi nigdy się nie czułyśmy. – Kto się nią zajmuje, kiedy jest w takim stanie? – Dawid z pobladłą twarzą odwrócił się od zdjęcia. – Ja. Pokręcił głową. – To niemożliwe. Jak się nią zajmujesz? Jesteś małą dziewczynką, jesteś w wieku mojej córki! Nie
możesz opiekować się kimś, kto jest tak bardzo chory! Mama zapadła w krótki sen. Będzie trwał pięć minut, ponieważ ciało i umysł miała zbyt pobudzone, by pozwoliły jej na dłuższy odpoczynek. Ale te pięć minut dało Dawidowi wytchnienie. Wstrzymując oddech, nakrył ją kocem, a potem, z braku lepszego miejsca, usiadł na łóżku. Patrzył na zarys jej postaci pod kocem; spod przykrycia wystawał fragment stopy o krągłych palcach i umalowanych na niebiesko paznokciach. Dawniej lubił w Teresie właśnie kolory: żółty lakier na paznokciach u rąk, granatowy cień do powiek, czerwoną szminkę. Lubił też jej ubrania: śmieszne, krótkie spódnice, kolorowe buty, dziergane z włóczki swetry, pasiaste szaliki i dziecinne czapki. Była tak różna od jego żony, od świata jasnych, dopasowanych garsonek, beżowych szpilek oraz pastelowych lakierów do paznokci i szminek do ust, że byłby w stanie się w niej zakochać tylko dlatego. Delikatnie, tak by nie poczuła, dotknął jej włosów. Te przetlenione złote loki też lubił, chociaż czasem kojarzyły mu się z peruką, takie były zniszczone farbowaniem. Lubił jej uśmiech, nawet ten tępy, kiedy przestawała go słuchać i odpływała myślami, ale nie chcąc mu robić przykrości, ciągle unosiła kąciki warg. Całą ją lubił. W ostatnich godzinach zapomniał już, jak bardzo. Przebudzenie to moment, kiedy umysł Teresy jeszcze nie pamiętał o omamach i trzymał się faktów. Zamrugała powiekami, a jej senne spojrzenie prześlizgnęło się po pokoju. Zauważyła spękany sufit, żyrandol, Dawida. Powiedziała szeptem: – Dziękuję, że jesteś. Pochylił się do niej i naciągnął koc na jej ramiona. Poczuł na dłoni palce Teresy. Zamknął swoje palce wokół jej ręki. – Czy chociaż przez chwilę... – Teresa zmarszczyła brwi, ponieważ ta myśl zaczęła się bawić z nią w chowanego. Już uciekała, trudno było ją zatrzymać, a przecież była bardzo ważna. Chciała go zapytać o złudzenia, o... O co właściwie? Pragnęła coś powiedzieć, myśli zbierały się w ciemnym ulu jej mózgu, ale wystarczyła kolejna chwila, żeby się rozpierzchły. Uniosła głowę z poduszki; zaciśnięte palce zapomniały o dłoni Dawida. Zapomniała o pytaniu, które mu chciała zadać. Podparła się, żeby usiąść. Kręciło jej się w głowie. Czuła się słaba, a jednocześnie dziwnie szczęśliwa. Tak, szczęśliwa. Rozpierające ją szczęście sprawiło, że roześmiała się głośno. Poczuła się jak dziecko. Usiadła na łóżku, spuściła stopy na zimną, drewnianą podłogę i na bosaka pobiegła do drzwi. Miała wrażenie, że unosi się na palcach, że jest lekka jak piórko. Zobaczyła odświętnie ustrojony hol, rysunki śnieżynek i Świętego Mikołaja, rozwieszone przy barierce schodów. Boże, jak tu pięknie! Jest nawet choinka! – Tato? Tatusiu? – Tes? – Dawid szedł za nią. W cokolwiek oblekł się przede mną, w pancerz, czy co to tam było, teraz wszystko opadło. – Tes? Odwróciła się do niego a na jej twarzy odmalowało się zdumienie. Kim jesteś?, chciała zapytać, ale w końcu wyszeptała: – Gdzie ja jestem? A potem się rozpłakała, ponieważ dotarło do niej, że już nie ma dziesięciu lat i nie będzie mogła pobiec do garażu na drugą stronę ulicy, żeby zanurzyć się w uspokajających zapachach warsztatu samochodowego i piwa. Już tata nie posadzi jej sobie na kolana, a Mietek nie powie, że ma do pokazania sztuczkę dla małej blondynki. Tamten świat odszedł, odszedł na zawsze i nigdy nie wróci. Starszy pan, którego Dawid do nas zaprosił, był dyplomowanym psychiatrą i podobno praktykował
w mieście. Zachowanie mojej mamy go zaniepokoiło. Uważał, że jej stan wymaga hospitalizacji, powinna szybko znaleźć się pod opieką specjalistów. – Jeśli zostawimy ją w domu, kto się nią zajmie? – zapytał z troską, lustrując nas wzrokiem zza grubych szkieł okularów. Wyjaśnił, że cały czas ktoś musi być przy mamie. Dawid też się martwił, ale nie wiem, czy o nas, czy o siebie, czy o czas, który tu spędzał i samochód, niebacznie zaparkowany na podjeździe przy domu zamiast dalej, za kapliczką. Dwie sąsiadki, cmokając, spoglądały właśnie na tego dżipa. – Mogę przysłać Ukrainkę, która sprząta u żony. Zostanie, jak długo będzie trzeba – zaproponował. Lekarz obiecał przyjechać jeszcze wieczorem, a potem rano, przed rozpoczęciem pracy. Jeśli mamie się pogorszy, trzeba będzie zabrać ją do szpitala. Powinniśmy zdawać sobie z tego sprawę, ale oczywiście, jeśli nalegamy, może spróbować leczyć ją w domu. Martwiło go, że Teresa już dostawała w przeszłości lit i przerywała kurację. Podjęcie leczenia w domu może więc nie być skuteczne. Poza tym, czemu pacjentka nie chodzi na terapię? Jest to bardzo ważny element leczenia i nie mogą jej prowadzić przypadkowi terapeuci, tylko lekarz, który zbuduje z mamą więź opartą na zaufaniu. On może się zająć mamą, ale dopiero kiedy kuracja farmakologiczna przyniesie efekty. Zajmie się chorą za połowę ceny, ze względu na dawną przyjaźń z ojcem Dawida. Wytłumaczył nam, jak silne są skutki uboczne leków, które ostatnio przyniosły mamie natychmiastową ulgę. – Tabletki szczęścia. – W jego głosie słychać było gorycz, także bezradność, ponieważ na chorobę mamy medycyna nie stworzyła jeszcze lekarstw, które byłyby całkowicie bezpieczne. Boże, pomóż nam przetrwać do jutra; myślałam, kiedy Dawid zbierał się do wyjścia. Ukrainka miała zjawić się chwilę po nim. Odprowadziłam go do drzwi. Starałam się udawać dzielną, ale tak naprawdę zamartwiałam się, że coś się wydarzy i polecona przez Dawida kobieta nie przyjdzie, a ja zostanę z mamą sama. Po lekach, które mama dostała od lekarza, właściwie nic się nie zmieniło. Oczy miała podsinione i czerwone, bez przerwy mówiła, gestykulowała, nie chciała się położyć. Zajął ją w końcu mój iPod i muzyka i teraz tkwiła w pokoju, gdzie dwa przenośne grzejniki pracowały pełną parą, próbując przebić się przez warstwę zimna. – Czy pan chciał się związać z mamą? – zapytałam, kiedy Dawid był już gotowy do drogi. Zapiął skórzane rękawiczki i popatrzył na mnie, mrugając. – Co dokładnie masz na myśli, Agata? – Czy pan chciał z nią być? Nacisnął klamkę i wyszedł. Poszłam za nim na werandę. Płatki śniegu osiadały mi na włosach i rzęsach, a kroki Dawida w miękkiej bieli były pierwszymi widocznymi śladami. Śnieg zasnuwał świat. Niebo było od niego gęste, popołudnie wydawało się sine i mgliste. – Chcieć i móc to dwie różne sprawy. – Wydobył z kieszeni kluczyki od samochodu. – Ale czy pan chciał? Nie dawałam się zbyć, więc odwrócił się i popatrzyliśmy na siebie jak dwoje dorosłych ludzi. – Chodzi ci o to, czy wyszlibyśmy frontowymi drzwiami i razem odjechali z miasta, jednym samochodem? – upewnił się z goryczą w głosie. – Tak. Oto jest. Teraz. Chwila prawdy. Popatrzył mi w oczy. – Nie bądź dzieckiem, Agata.
Ukrainka zjawiła się w mieszkaniu niemal godzinę później, wystraszona, jakby ścigała ją policja. – Ja mogę stawac do rana – tłumaczyła nieporadnie, łamaną polszczyzną, przyciskając do siebie płaszcz. – Ale rano powiernutsia do roboty, a patom do domu. Gdie jest pani? – Pan Marciniak mówił, że pani ze mną zostanie, jak długo będzie trzeba – przeraziłam się – Ja nie stawac długo. Mam swaje sprawy. Pan Marciniak nie mał racji, nie płatit dobrie. Rozejrzała się po kuchni i zacmokała z niezadowoleniem. – Ja budu pribirac – zaproponowała. – Tiepier praska, pralni, ale wrańcy idi do domu. U mienia też dieti, rabota, drugoj krim togo.
23 Czwartek, godzina 11:40 Anna czeka na Aleksandra w redakcji, niecierpliwie krzyżując ręce na piersiach. W pokoju znajduje się kilka osób, między innymi drugi redaktor i dziewczyna odpowiedzialna za reklamy w piśmie. Wszyscy wpatrują się w monitor komputera. – Gotowy? – rzuca Anna, kiedy Aleksander przystaje przed monitorem. Uruchamia film. Film trwa minutę i siedem sekund. W kadrze widać fragment pokoju ze skośnym dachem i niebieskimi ścianami. Potem ja się pojawiam. W ciszy podnoszę ze stolika niewielką kartkę, na której jest napisane „To moja historia”. Odkładam ją na bok i sięgam po kolejną. „Nazywam się Agata Tomaszewska i mam trzynaście lat”. Mijają dwie sekundy. Odkładam kartkę, sięgam po jeszcze jedną. „Moja mama choruje na afektywną chorobę dwubiegunową”. Kolejna fiszka: „Stwierdzili to lekarze, kiedy jeszcze była nastolatką. Krótko potem urodziła mnie”. „Moje życie nie jest łatwe, ale nie zamieniłabym mamy na...” „nikogo” – zostało dopisane małymi literami, jakby na kartce zabrakło miejsca. Kolejna fiszka. „Kiedy tu przyjechałyśmy, myślałam, że wszystko się ułoży”. „Chciałyśmy zacząć nowe życie i poznać nowych ludzi”. „Mama się starała, ale nikt jej nie polubił”. „Mnie nikt nie polubił w szkole”. „Moja mama zachorowała”. „Przyszła do szkoły i widzieli ją inni uczniowie”. „Śmiali się ze mnie, że jestem wariatką jak ona”. „Oznaczali mnie na Facebooku przy produktach takich jak tabletki nasenne czy przy telefonach alarmowych. Publikowali na fb zdjęcia mamy”. „W szkole jadłam sama śniadania, ponieważ wszyscy trzymali się ode mnie z daleka”. „Zgłosiłam to dyrekcji, ale usłyszałam, że mam problem z adaptacją w nowym miejscu”. Kartka spada poza kadr. Podnoszę kolejną. W ciszy, jaka zawisła w pokoju, skrzypi krzesło, o które opiera się Aleksander. „Mama jest teraz chora”. „Kiedy wyzdrowieje, na pewno będzie chciała ruszyć w dalszą podróż”. „Znowu będziemy szukać domu, żeby zacząć wszystko od nowa”. „Ale ja nie chcę już uciekać i zaczynać życia od początku”. „Chcę zostać tutaj, ponieważ ucieczka nie jest już wyjściem”.
– Okazuje się, że ten film, jak i kilka innych, pojawił się w sieci dwa dni temu, a więc w dzień przed odnalezieniem dziewczynki w górach – odzywa się Anna. – Wszystkie wstawił na YouTube ten sam użytkownik o pseudonimie „Angel” i stawiałabym, że pod tym nickiem kryje się nasza nieprzytomna trzynastolatka. Policja na pewno już to bada. Anna zmienia nagranie. Uruchamia drugi film, gdzie w kadrze widać ten sam pokój. Tu jednak nie będzie żadnych fiszek. Siedzę na łóżku, otulona żółtym światłem kinkietu. Kiedy ciszę gabinetu nagle rozrywa mój głos, Aleksander czuje, jakby stało się coś niemożliwego, jakby wskrzesili trupa. – „Cześć, mam na imię Agata...”. Wpatruje się w moją twarz, słyszy mój głos i czuje bunt, ponieważ do tej pory jedyny obraz, jaki nosił w pamięci, to leżąca pod kołdrą postać, za którą oddychał respirator. – „Mama powiedziała kiedyś, że zachorowała na koncercie, na którym poznała mojego tatę, ale babcia mówi, że to nieprawda...”. Spogląda na Annę, szukając w jej twarzy zapewnienia, że to nie jest żaden fake. Na ekranie widać teraz ostatni kadr: siedzę na łóżku z kolanami podciągniętymi do piersi i uśmiecham się, jakbym chciała w ten sposób zniwelować wydźwięk ostatnich słów: – „...bardzo chora i wiem o tym tylko ja”. – Od wczoraj ten film miał dziesięć tysięcy wejść – informuje Anna. – Dziesięć tysięcy wejść, a my dopiero teraz się o nim dowiadujemy? – pyta drugi redaktor. – Pięć tysięcy wejść od rana, kiedy zrobiło się o nim głośno. – Co na to policja? – Nic nie mogą zrobić. Mogą usunąć film, ale niczego nie zmienią. Ma już wiele udostępnień na Facebooku i Twitterze. Nie poradzą sobie z tym, w sieci nie da się ukryć takich rzeczy ani kompletnie wycofać ich z obiegu. Zresztą w każdej chwili przybywają nowe osoby, które udostępniają film. Jego fragmenty puścili godzinę temu w telewizji śniadaniowej. Wyobrażasz sobie, co to oznacza? Aleksander wspiera się o krzesło. Oczywistość tego, co wydarzy się dalej, zaczyna go przytłaczać. – Jezu, Ania, ludzie ją zniszczą – niepokoi się. – Masz na myśli matkę? Też uważam, że tutejsza społeczność będzie się bronić. To niewielkie miasto, a skoro dziewczynka oskarżyła ludzi o brak pomocy, będą się trzymać razem. Staną za sobą murem, bo przecież nikt by nie chciał zostać posądzony o doprowadzenie małej do samobójstwa. – Teraz mówimy już o samobójstwie? – wtrąca się drugi redaktor. – A jaki byłby inny powód umieszczenia filmu w sieci? To jak testament, Agata wrzuciła go tam, poszła w góry i... I coś się stało. – Znalazłaś te zdjęcia na Facebooku, które upubliczniali uczniowie? Te, na których była jej matka? – Nie. Ktoś je zdjął, pewnie po tym, jak Agatę znaleziono w górach. Dzieciaki pewnie się wystraszyły. Anna wygląda na zmęczoną, ale w jej głosie wciąż brzmi pewność, którą Aleksander tam słyszał, kiedy rozmawiali przez telefon o winie Teresy. Podejmuje spacer po pokoju. – Taki temat nie zejdzie z pierwszych stron gazet! Naszą siłą jest to, że byłeś, Aleks, przy matce od samego początku. Możesz więc do niej wrócić i zrobić resztę. – Jaką resztę? Aleksander ma wrażenie, jakby zegarek na jego nadgarstku zaczął się przesuwać w zawrotnym tempie. Sekundy uciekają teraz tak szybko. Już widzi, jak sieć, w której został umieszczony film, rozrasta się do coraz większych rozmiarów. Baaaaaach! – i zobaczy mnie cały internetowy świat, a potem świat pozostałych mediów. Już jestem udostępniana na Facebooku, lajkowana i ćwierkana na różnych Twitterach, już pojawiłam się w telewizji śniadaniowej. Tak naprawdę nie minie doba, gdy twarz Teresy stanie się rozpoznawalna w całej Polsce, a film obiegnie kolejno wydania wiadomości lokalnych
i ogólnopolskich stacji telewizyjnych. Najprężniejsze programy interwencyjne już mają czerwony alert – nikt nie wychodzi z redakcji do domu przed północą. – Aleks, będziesz przy niej, aż ta sprawa zostanie rozwiązana – decyduje Anna. – Wiem, że to ja powinnam z nią być, ale po wczorajszym dniu matka ufa tobie i już tego nie zmieniajmy. Mam pomysł, żebyśmy zaczęli drukować coś w rodzaju „dziennika przy matce Agaty”. To byłby prawdziwy hit. O matce mówi cała Polska, ale tylko my możemy podać wiadomości z pierwszej ręki. Przekonaj ją, żeby udzieliła ci wywiadu. Może uda ci się ją też nakłonić, żeby nie rozmawiała z innymi dziennikarzami. Wstaw jej gadkę, że będą się starali nią sterować i sugerować jej winę. Chwilę później Anna kieruje palec na telewizor plazmowy, wiszący na ścianie w rogu gabinetu. Akurat jest włączona telewizja informacyjna i gościem programu okazuje się psycholog dziecięcy. Dźwięk został wyciszony, ale na pasku pod obrazem Aleksander czyta hasłowe zdania. „Dziewczynka w krytycznym stanie odwieziona do szpitala. Policja chce obarczyć winą matkę”. – Parę miesięcy temu mieliśmy podobną historię, jednak nie było o niej tak głośno – zauważa dziewczyna z działu reklamy. – Jakaś matka też zaniedbała dziecko, wypadło z balkonu. Anna przytakuje: – Dokładnie, ale tamta matka nie miała tak medialnej urody. W historii Agaty mamy natomiast wszystko, co potrzebne, by stała się głośna: mamy zaniedbanie, śliczną kobietę i ładną dziewczynkę. Poza tym zbliżają się wybory, politykom będzie na rękę rozmawiać o matce Agaty, zamiast odpowiadać na pytania o zaniedbaniach i obietnicach bez pokrycia. – Ona nie zrobiła niczego wyjątkowego – wtrąca się drugi redaktor. – Nie chodzi o to, że Teresa zrobiła coś wyjątkowego – zgadza się z nim Anna. – Nie zrobiła i tak naprawdę powinna trafić na siódmą albo ósmą stronę w gazecie, a nie do wielkiej czwórki stacji telewizyjnych, ale ma cholernego pecha! Politycy i politycznie sformatowani wydawcy programów nie chcą rozmawiać, dlaczego nie jest nam lepiej, tylko coraz gorzej w tym kraju, więc będziemy rozmawiać o matce Agaty! Czy ja ci muszę tłumaczyć takie rzeczy? Dlatego pogadaj z nią, Aleks, zanim ta kobieta zrozumie, że może dostać pieniądze za wywiady dla prasy, i opowie wszystko naszej konkurencji! Pod szpitalem, na parkingu stoją dwa samochody lokalnych transmisyjnych stacji telewizyjnych, ale Aleksander wyłapuje wzrokiem również kilku znanych reporterów ze stacji ogólnopolskich, którzy przyjechali normalnymi osobówkami i rozmawiają z lekarzami i policją. Jakaś kobieta ma problem z wejściem do budynku, ponieważ drogę zagradza jej dwóch ochroniarzy. – Ja tu pracuję! – Podnosi głos, a potem, w holu, kiedy już ochroniarze ją przepuszczają, ogląda się za siebie, wyraźnie zdegustowana. Aleksander zauważa komisarza, który właśnie wysiadł z samochodu. Już po wyrazie jego twarzy orientuje się, że tamten od rana miał pracowity dzień, a teraz jeszcze dowiedział się o filmach zamieszczonych w internecie i rozrastająca się sprawa Tomaszewskiej zaczyna go drażnić swoim ogromem. – Wpuść mnie do niej – prosi Aleksander, zarzucając na ramię torbę z aparatem fotograficznym. – Macie już nazwisko osoby, która wstawiła filmy do sieci? – Pracujemy nad tym – odpowiada policjant, nie zwalniając kroku. – Działamy zgodnie z procedurami. To nie amerykańskie kino akcji. Ochroniarz przy drzwiach przepuszcza komisarza, kiedy ten pokazuje legitymację służbową, ale zatrzymuje Aleksandra. – Idę z nim! – oponuje fotograf, ale komisarz już jest przy szklanych drzwiach i za moment za nimi zniknie. Niech cię szlag, gnoju!, myśli Aleksander, tamten jednak w ostatnim momencie ogląda się
i rzuca, jakby musiał coś odchrząknąć. – On jest ze mną. Sala, w której mnie położono, dzisiaj zalana jest ciepłym blaskiem słońca. Może z powodu tamtych nagrań Aleksander, podchodząc do drzwi, zaczyna wierzyć, że zaraz zobaczy moje uchylone oczy albo okaże się, że zostałam odłączona od respiratora, ponieważ w nocy nastąpił przełom i cud. Tak się jednak nie dzieje, życie w sali nie posunęło się ani o krok od poprzedniego dnia. Respirator tłoczy powietrze do płuc, pod kołdrą delikatnie unosi się i opada moja klatka piersiowa, a pielęgniarka obmywa mi ręce mokrą gąbką. – Gdzie jest matka dziewczyny? – pyta komisarz pielęgniarkę. – Wyszła kilka minut temu. – Wyszła ze szpitala? Kobieta uśmiecha się, jakby palnął głupotę. – To chyba widziałby ją pan w tłumie dziennikarzy na dole. Nie daliby jej przejść! Czegoś takiego to tu jeszcze nigdy nie było! Aleksander skręca w korytarz prowadzący do schodów. Zbiega na dół do bufetu, ale tam również nie znajduje Teresy, wraca więc na górę, mijając po drodze świetlicę, gdzie w telewizorze odtwarzany jest film ze starej VHS-ki. Zauważa Teresę siedzącą na krześle przy jednym ze stolików, z podwiniętym rękawem swetra i opatrunkiem założonym na zgięciu ręki. Pielęgniarka, która właśnie zbiera talerze, zwraca się szeptem do Aleksandra: – Pytała o pana. Podaliśmy jej środek uspokajający, ponieważ zaczęła się załamywać. – Kiedy? – Krótko przed obchodem. Oboje spoglądają na moją mamę, wpatrzoną w ekran telewizora, z twarzą niemal ukrytą pod zasłoną włosów. Obraz na ekranie znika pod poziomymi pasami, a głos lektora dobiega jak z głębokiej studni. – Miała dostęp do internetu na oddziale? – Aleksander szuka w Teresie szaleństwa, które widział na papierze, ale go nie dostrzega. Pielęgniarka odpowiada równie cicho: – Mogła mieć. – Wskazuje dwa komputery starej daty. – Tereso? Aleksander kuca przy stoliku, a Teresa odrywa wzrok od ekranu i spogląda nań z ulga, podobną do tej, z jaką kiedyś powitały go dzieci z rodziny zastępczej, o której Anna pisała artykuł. Zauważa to samo ślepe oddanie, nadzieję, że jego naprawdę obchodzą jej sprawy i że nie jest sama ze swoim dramatem. – Jak się czujesz? – szepcze Aleksander, a poczucie winy rośnie równocześnie z wykwitającym na jej ustach uśmiechem. Teresa wsuwa za ucho kosmyk włosów. – L...lepiej. Dali mi leki. Ktoś z chorych syka z niezadowoleniem, przypominając, że najważniejszy w sali jest film, więc Aleksander pomaga Teresie wstać i wychodzą na korytarz. – A mała? Jak się czuje twoja córka? – pyta zaraz za drzwiami. – Bez zmian. – Podano ci leki? – Z...zdenerwowałam się. To nic takiego. – Posłuchaj. – Aleksander zauważa komisarza i nagle powraca wrażenie, że czas dzisiaj porusza się w zawrotnym tempie. – Wczoraj wiele się działo i w wyniku różnych spraw nie byłem z tobą szczery. Powinnaś wiedzieć, że...
– Piszesz a...artykuły? – przerywa mu Teresa, ale nie podnosi powiek. – J...jesteś dziennikarzem? – Nie, robię zdjęcia. – Zrobiłeś zdjęcie A...Agacie? – Nie. – Chcesz mi zrobić zdjęcia? Komisarz też już ich dostrzegł i zmierza w ich kierunku, więc Aleksander tłumaczy Teresie, że zaszły pewne zmiany, o których ona pewnie jeszcze nie wie. – J...jakie zmiany? – Moja matka wciąż patrzy na podłogę. Aleksander wyjaśnia, że w internecie pojawił się film nagrany przeze mnie, w którym oskarżam miasto o brak pomocy i mówię o jej problemach. – Jaki film? – Teresa dopiero teraz podnosi wzrok. – Został umieszczony w sieci, jest na nim twoja córka. Opowiada o strachu i samotności. O strachu przed życiem z tobą – chce dodać, ale nie przechodzi mu to przez usta. Teresa uśmiecha się, jakby Aleksander oszalał. – O czym t...ty mówisz? – szepcze. – Twoja córka nagrała coś, co dostało się do rąk dziennikarzy. Ten film jest już w mediach, Agata mówi w nim o tobie i... Ma wrażenie, jakby spychał ją w przepaść. Uświadamia sobie, jaki jest zdenerwowany, a więc jak bardzo złym byłby dziennikarzem i jak wielki błąd popełniła Anna, wysyłając do Teresy akurat jego, skoro Aleksander dopiero co stracił nad sobą panowanie w komisariacie, w trakcie rozmowy z aresztantem, przez którego zginęła mała dziewczynka. Jego, który dwa lata temu stracił brata na stoku góry podczas burzy śnieżnej. Jego, który chodził na terapię do psychologa i nie skończył jej, ponieważ odpowiadanie na trudne pytania i nieustanne zaglądanie we wspomnienia doprowadzały go do szału. Starannie dobiera kolejne słowa: – Agata mówi w tym filmie, że się boi, bo chorujesz i jest praktycznie cały czas sama. Za chwilę o tym właśnie będzie z tobą rozmawiała policja. Chciałbym potem przeprowadzić z tobą wywiad, żebyś mogła opowiedzieć ludziom swoją wersję zdarzeń. Radzę ci też nie rozmawiać z innymi dziennikarzami. Jej spojrzenie biegnie w bok, do okna, gdzie na parapecie osiadła warstwa śniegu. Aleksander ma wrażenie, że Teresa przestała go słuchać, jej oczy robią się dalekie i zamyślone, jakby oglądały inne miejsce i inny czas. – Chcę ci pomóc. – Proste słowa powinny do niej trafić. – Ludzie zobaczą, jak bardzo się starasz i ile włożyłaś wysiłku, żeby wychować samotnie córkę. Bo przecież to był duży trud. Świetnie sobie radzisz. Napiszę, co powiesz, ale musisz udzielić mi wywiadu. Komisarz rozmawia z nią prawie godzinę. W tym czasie słońce drży na framugach okien i szerokimi kwadratami układa się na podłodze korytarza. Znowu jest piękna pogoda, śnieg przestał wreszcie padać, niebo ma kolor bajkowego błękitu i przez to cała okolica wygląda jak obraz z pocztówki: zaspy czystego śniegu, białe czapy na samochodach i dachach domów, głębokie ślady ludzkich stóp na śniegu i długie, wyraźne cienie każdego przedmiotu. Aleksander, siedząc na krześle w holu, przegląda net w smartfonie, szukając informacji o filmach umieszczonych na YouTube. Tak jak się tego spodziewał, ludzie zaczynają pisać hejterskie komentarze. Piszą o biednym dziecku, które wychowywała psychicznie chora kobieta i które nie radziło sobie z sytuacją. Opluwają Teresę, piszą o niej tylko w kategoriach winnej. „Powinna czuć to samo, co czuła jej córka, czyli ból i strach!” – złości się anonimowy internauta. „Niech gnije w wariatkowie! Oby nigdy więcej nie miała dzieci” – irytuje się ktoś inny. „Mogła oddać dziecko do okna życia, jak była zbyt chora,
żeby się nim zajmować”. Część winy jednak zaczyna spadać na miasto, w którym doszło do tragedii. „Tłumaczyć się powinna szkoła i szef tamtejszej policji!” – stwierdzają ludzie. „Gdzie sąsiedzi mieli oczy, kiedy ta dziewczynka była bez opieki?”. „Tacy my właśnie jesteśmy, że widzimy belkę w cudzym oku, a nie we własnym!”. Pod jednym z artykułów trafia na kolorowe fotografie, ukazujące Teresę w bieliźnie. Aleksander podnosi wzrok na moją mamę, siedzącą obok komisarza, i przez chwilę ma nadzieję, że to jakiś upiorny żart. Na Boga, media już widzą w niej zdzirę, a za chwilę nikt nie zobaczy w niej matki! Zdjęcia przeznaczone dla niewybrednego odbiorcy, Teresa pozuje w rozpiętym płaszczu, oświetlona reflektorami samochodu. Może mieć dwadzieścia kilka lat, ale od tamtej pory niewiele się zmieniła, więc nikt nie będzie miał kłopotu z jej rozpoznaniem. W fotografiach widać coś spoza kadru, co sprawia, że Aleksander powiększa brzuch kobiety i dopiero wówczas zauważa niewielki ślad, którego nie wyretuszował grafik: bliznę po cesarskim cięciu. Schodzą razem do bufetu, który o tej porze jest już nieczynny, więc dostępu do półek z produktami bronią szyby z pleksi. Na lewo znajdują się schody prowadzące na tyły szpitala. Tam czeka asystentka Anny. Aleksander obraca do Teresy smartfon. – To ty? – pyta. – Zdajesz sobie sprawę, że po czymś takim każdy internauta będzie widział w tobie nieodpowiedzialną matkę? Teraz każdy zacznie uważać się za eksperta od twojego życia. Za chwilę w necie nie będzie już mowy o niczym innym, tylko o twoich rozbieranych zdjęciach. – Nie m...miałam pieniędzy – odpowiada Teresa obojętnie. Aleksander ma ochotę uderzyć się dłonią w czoło. – O, to wszystko wyjaśnia. – Wyłączając sieć, podchwytuje ostrzegawcze spojrzenie asystentki. – Nie zrobiłam tego s...specjalnie. – Teresa kuli ramiona, sprawia wrażenie, jakby mało ją to wszystko obchodziło. – Całe ż...życie ludzie traktują mnie jak szmatę. M...miałam małe dziecko i zero pieniędzy, a mieszkałam u m...matki. Co m...miałam robić? Aleksander spogląda w okno, na góry, które stają się coraz bardziej wyraźne, w miarę gdy słońce pnie się po niebie. – Powiedz, co miałam z...zrobić? – Teresa odwraca się do niego i patrzy z uporem, jakby naprawdę miał jej udzielić odpowiedzi. – Co ty byś zrobił na moim miejscu? Powinieneś to rozumieć, p...przecież wiesz, że ją kocham i że mi na niej zależy! P...przecież to wiesz! – Nie jestem na twoim miejscu – stwierdza Aleksander, odsuwając się. Na niebie widać helikopter. Inna sprawa, inne ofiary, myśli, wiodąc za nim wzrokiem. Oby ta nowa sprawa okazała się dość interesująca, by ludzie skupili na niej uwagę i dali spokój Teresie. Asystentka stara się nie zasłonić cieni spowodowanych zmęczeniem, a także zaczerwienienia wokół oczu i ust Teresy. Przykrywa natomiast drobne zmarszczki, układa i rozczesuje loki, starając się nadać kształt fryzurze. – Ma pani bardzo ładną twarz – mówi łagodnie, uśmiechając się, podczas gdy grzebień biegnie po złotych włosach. – Aleks zrobi kilka zdjęć w trakcie wywiadu. Na pewno wyjdzie pani ślicznie. Zabiegów dokonuje w bufecie, do którego prowadzą szklane drzwi, więc odwiedzający i pracownicy szpitala zatrzymują się w holu albo zwalniają kroku i świdrują Teresę wzrokiem. – Czy tak może być? – pyta asystentka Anny, podając Teresie lusterko. Ale kobieta nie chce w nie patrzeć. – Zamartwia się o dziecko – szepcze potem asystentka do Aleksandra. – Ona naprawdę się martwi. Nie jest jak te matki, które zaniedbują dzieci, a w mediach tylko gadają, że je kochały...
Aleksander też spogląda na Teresę, która właśnie wkłada kurtkę. Ona zaś, jakby wyczuwając jego wzrok, pyta: – Zabierzesz mnie tam, gdzie ją z...znaleźli?
24 Dwa dni przed tym, jak turystka znalazła mnie w górach, Ida czuła się żywcem pogrzebana. Niebo wydawało się kopułą z kamieni, a słońce, próbujące przebić się bladym światłem przez mgliste chmury, było jak dziura, przez którą wpadało normalne życie. Cały dzień łapała się na tym, że zaciska dłonie w pięści. – Kochanie, gdzie jest ojciec? – zapytała matka, doczyszczając na drzwiach balkonowych plamkę, której nie starła szmata Ukrainki. – Zaraz przyjdą goście, nie powinien już się przebrać? Znajdź go, proszę. Skręcając w palcach łańcuszek tak mocno, że wbijał jej się w szyję, Ida ruszyła korytarzem do pokoju Dawida. Uchyliła drzwi i zobaczyła puste biurko, a głębiej sofę, której tata nie powinien używać, skoro spał z mamą, a na której od kilku nocy widywała jednak poduszkę albo koc. Oni się rozejdą; pomyślała, a strach powędrował jej wzdłuż kręgosłupa, rozchylił powieki i załaskotał w opuszki palców. Znalazła tatę w garażu, gdzie od kilku dni remontował stary, kupiony w komisie samochód. – Musisz się przebrać – oznajmiła. – Zaraz będą goście. Z silnika buchało gorące powietrze i czuć było spaliny. Ida zauważyła czarne smugi na spodniach ojca i olej na jego rękach. Pomyślała, że jeśli tata tak pokaże się gościom, zaraz po kolacji mama na pewno się z nim pokłóci i potem atmosfera w domu stanie się jeszcze bardziej napięta. Już teraz było niedobrze. Ida zauważała spojrzenia rodziców, które omijały się tak, jakby chcieli ominąć też ważne tematy rozmowy. Jedno wchodziło do domu, drugie wychodziło, Dawid zaszywał się w garażu albo w swoim pokoju, a mama pochylała się nad „papierkową robotą”, jakby nie wystarczało jej czasu w pracy. Z gwoździa, na którym wisiały zazwyczaj klucze do różnych pomieszczeń, ciągle znikały te do leśniczówki. Ida, nie mogąc dłużej wytrzymać niepewności, poprzedniego dnia sięgnęła po nie i poszła tam na piechotę, chociaż śnieg sięgał jej kolan i strasznie się bała iść sama przez las. Zdenerwowało ją, że z werandy został odgarnięty śnieg. W środku nie poczuła dominującej woni wilgoci i mrozu, a kiedy położyła dłoń na piecu, kafle okazały się ciepłe. – Daj mi jeszcze chwilę, Ido. – Dawid nawet nie podniósł głowy znad silnika. – Ale mama już czeka. Kiedy Ida była mała, tata brał ją za rękę i prowadził do lasu, podawał nazwy drzew, uczył rozpoznawać ślady zwierząt. Po latach tamten czas wciąż tkwił jej w głowie jak coś cennego, co utraciła, dorastając. Teraz poczuła nagłą chęć, by złapać Dawida za rękę i upewnić się, że jest gorąca i szorstka jak kiedyś, a więc że ich życie wcale się nie zmieniło i kolejny raz nie wypadnie ze stałej orbity. – Tato? – Zaraz przyjdę, Ido – powtórzył ze zniecierpliwieniem. – Nie zachowuj się jak matka! W swoim pokoju wyjęła z szafy granatową sukienkę bez dekoltu. – Ale ty rośniesz! – zdziwił się jeden z radnych, kiedy ją zobaczył. – Normalnie dorosła pannica! Mama stanęła przy niej w holu, witając gości. Ida czuła jej aprobatę; wybrała właściwy strój, a jej rola tego wieczoru sprowadzała się do czarującego uśmiechu i grzecznych odpowiedzi na pytania o szkołę. Tata stanął po drugiej stronie Idy. Już nie pachniał olejem z silnika, tylko markowymi, męskimi
perfumami, ale na jego dłoniach zostały ciemne smugi smaru. – Rozlej wino. – Mama wskazała butelkę, kiedy usiedli przy stole. Ida patrzyła, jak tata wkręca korkociąg w korek, a goście spoglądali na jego brudne palce. – Dawidzie, odwiedziłem jakiś czas temu twój lokal – odezwał się zastępca burmistrza. – Macie coraz lepsze menu i coraz ładniejsze kelnerki! Mama zaczęła poprawiać kolczyk w uchu, a Ida poczuła, że znowu robi jej się zimno. Rozmowa zeszła na urok kobiet i gładko przetoczyła się po stole, pomiędzy gośćmi. Leciwa pani, która należała do starszyzny miasta i w tym roku znowu została wybrana na radną, stwierdziła filozoficznie, z filuternym uśmiechem: – Zawsze uważałam, że miłość jest ważniejsza od małżeństwa. – Masz na myśli eros? – zapytała mama Idy, wciąż trochę nerwowo manipulując przy kolczyku. – Bo przecież chyba nic innego? – Właśnie coś innego. Wszystkim nam chodzi o fizys, niezależnie od tego, czy sobie to uświadamiamy, czy nie – odpowiedziała tamta i wyciągnęła do Dawida pusty kieliszek. – Proszę tylko kropelkę, od wczoraj biorę silniejsze leki na serce. – Bo liczy się tylko prawdziwa miłość... – wypalił nagle Dawid. Wszyscy zamilkli, czekając na dokończenie lub uzasadnienie tej niespodziewanej konstatacji. – Prawdziwa miłość do pieniędzy! – dokończył i osiągnął zamierzony efekt – goście zaczęli się śmiać. Druga połowa grudnia atakowała miasto śnieżycami, po których zostały zerwane linie energetyczne, więc na kilka dni zamknięto szkołę. W chłodnych wnętrzach naszego domu na szybach mróz malował wzory, drewno naprężało się, jakby miało pęknąć, a my nosiłyśmy kilka warstw swetrów i grube rajstopy pod spodnie, a i tak wieczorami czułyśmy ból w stawach. To był ziąb tak bezlitosny, że pojawiał się nawet w snach Teresy z tamtego czasu. Śniła, że przepływa lodowate morze, w snach powracały zimne prądy morskie, śnieg, ściany jakiegoś mieszkania, w którym nie mogła się ogrzać, las, w którym błądziła, czując, jak po wewnętrznej stronie ud ścieka krew. We śnie pokonywała lodową pustynię albo biegła korytarzem długiego, syberyjskiego pociągu. Na coś czekała, kogoś szukała, ale nie miała pojęcia, na co i na kogo. Gdzieś daleko, w głębszej fazie snu, pomiędzy szklanymi drzwiami pociągu migały widmowe postacie: Dawid w czarnych, skórzanych rękawiczkach, w zapiętym płaszczu. Widziała Klarę, chudą dziewczynkę o podkrążonych oczach, która – jak na puszczonej wolno taśmie filmowej – oglądała się przez ramię i przywoływała moją mamę ruchem ręki. Jak daleko by za nią pobiegła, jak blisko byłaby Klary, tamta i tak zawsze zdążała wbiec do któregoś z przedziałów i zniknąć. Teresa otwierała więc jedne drzwi po drugich i widziała puste kanapy oraz puste półki bagażowe. Budziła się, czuła przejmujące zimno, na które nie pomagały ani kołdra i koc, ani nawet termofor z gorącą wodą, a w pamięci pozostawały strzępy snu oraz wrażenie, że tamten pociąg istniał naprawdę, że nawet teraz, kiedy ona leżała z otwartymi oczami i rękami wsuniętymi pod głowę, ten pociąg kontynuował podróż: jechał dalej i dalej, w drugim wymiarze, do którego miała dostęp tylko we śnie. Więc Teresa bardzo się starała znowu o nim śnić. Łudziła się nadzieją, że w pociągu spotka swojego ojca, matkę, nastoletnią Klarę, nastoletnią siebie i mnie sprzed kilku lat. – To było tutaj. – Koleżanka z mojej klasy, Karolina, jedna z nielicznych, które jeszcze ze mną rozmawiały, rozgarnęła krzaki, odsłaniając rzekę o kamienistym brzegu. Drzewa pochylały się nad tym miejscem tak szczelnie, że nie docierało tu słońce. Z bliska przyglądałam się ich korzeniom, które nurkowały w wodzie. Nad rzeką było brzydko i szaro,
jakby lato nigdy tutaj nie docierało. – Były z Idą przyjaciółkami od serca. – Ostatnie słowo Karolina przeliterowała, jakby jej też wydało się dziwne, że Ida w ogóle posiadała serce. – Znasz Daniela z pierwszej a? Pokręciłam głową. – Kiedyś go mobbowały. Wiatr mroził mi ręce i przewiewał za cienką kurtkę. Stałam w bezruchu, zapatrzona w białe kamienie; wystawały z wody i tworzyły coś na kształt kładki, umożliwiającej przejście na drugą stronę. Karolina opowiadała mi w tym czasie o Danielu, delikatnym i wrażliwym chłopcu, którego Ida wraz z córką Celeja kiedyś zatrzymały po lekcjach. Wyrwały mu kolczyk z brwi, sprawiając, że całą twarz miał zakrwawioną, a na pogotowiu okazało się, że trzeba było założyć szwy. Czy wyniknęła z tego afera w szkole? Tak, matka chłopaka przybiegła do Celejowej, a potem do ojca Idy i domagała się zadośćuczynienia albo chociaż przeprosin. Do niczego takiego jednak nie doszło. – Dlaczego? Przecież to oczywiste. Marciniakowie to jedna z najlepszych rodzin w okolicy, tak samo było z Celejami, kiedy jeszcze żył dyrektor szkoły i jego córka. Tutaj ludzie trzymają się razem, stoją ramię przy ramieniu, tworząc ścisły mur, i nie wpuszczają odmieńców. Rodzina Daniela była rozbita: matka mieszkała sama z chłopcem i konkubentem, a od ojca odeszła kilka lat wcześniej. Nikt w miasteczku nie traktował z szacunkiem samotnych matek, szczególnie takich, które po odejściu męża – wciąż według Kościoła będąc żonami – związały się z innym mężczyzną. – Ale przecież ludzie się rozwodzą – powiedziałam, a Karolina tylko wzruszyła ramionami. – Nie w oczach Boga. Tak uważa moja mama i to samo mówił ksiądz na kazaniu. Bóg wiąże ludzi na całe życie. W miejscu, gdzie nie było śniegu, Karolina znalazła coś kolorowego, co podrzuciła w dłoni. – Patrz, koralik. – Należał do niej? – Tamto stało się przecież bardzo dawno temu. Moi rodzice uważają, że wszystko, co należało do Marii, zostało zabrane przez policję. Chwilę później przywołała mnie do siebie ruchem ręki. – Patrz, o ten konar zaczepiły jej się włosy. – Skąd wiesz? Pochyliłam się nad wodą. Wyobraziłam sobie włosy topielicy: ciemne albo jasne, a może rude, zaplątane w korzeń drzewa. Musiało boleć, kiedy nurt ciągnął ciało w dół rzeki. Woda w tym miejscu płynęła żwawo, gdybym do niej wpadła, pewnie w kilka sekund znalazłabym się przy odległym zakręcie. W mojej wyobraźni Maria była bliźniaczą siostrą Idy, więc to twarz Idy widziałam pod wodą, niewyraźną przez grubą taflę lodu. Z jakimś rodzajem zdumienia i niedowierzania wyobrażałam sobie, jak jej dłonie uderzały w lód, próbując go rozbić. Rozchylone usta, spragnione tlenu, i strach w oczach dziewczyny, która wie, że ratunku nie będzie. I Ida. Gdzie wtedy była Ida, co właściwie robiła, kiedy jej koleżanka tonęła? Dziwny czas. Czas lęków. Gdzie jest Agata?, zastanawiała się Teresa. Czy Dawid jeszcze będzie chciał się z nią spotykać? Czy wszystko z nimi w porządku? Czy wszystko dobrze z jej matką? Czy Klara radzi sobie w Londynie? Dlaczego tamten człowiek tak dziwnie na nią patrzy? Obróciła się tyłem do sali restauracyjnej. Na grafiku, wiszącym na zapleczu, przy jej imieniu zostały zaznaczone tylko te dni i noce, kiedy według Dawida restauracja świeciła pustkami. Poszedł Teresie na rękę, po chorobie przyjął ją do pracy, chociaż słabo sobie radziła, i na razie nie szukał nowej kelnerki.
Pomylił się jednak co do poniedziałku. Poniedziałkowy wieczór miał być cichy, a atakował głośnym towarzystwem, które złączyło cztery stoły i świętowało imieniny jednego z gości. – Sto lat, sto lat, niech żyje, żyje nam! – śpiewali mężczyźni pełnym głosem. Teresa poruszała się między barem a stolikami, skupiona na tym tak bardzo, że zapominała się uśmiechać. Zapominała, kto złożył zamówienie, więc zapisywała wszystko w notesie. Tyle że coś stało się z jej pismem. Nie mogła odczytać liter – zlewały się w jeden zygzak i dukała jak mała dziewczynka, próbując rozszyfrować te dziwne hieroglify. W łazience opłukała twarz zimną wodą. Powieki jej opadały, czuła się zmęczona do granic możliwości, chociaż pracowała dopiero od dwudziestu minut, a cały dzień spędziła w łóżku. Po lekach niemal każda czynność stawała się wysiłkiem, nawet wejście po schodach, zapamiętanie złożonego zamówienia, umalowanie twarzy czy paznokci. – Głupi żart – zauważył kucharz, mijając ją w drzwiach łazienki. Nie zrozumiała. – Jaki żart? – zdziwiła się. Obróciła się za nim zdezorientowana i dopiero wtedy zauważyła, że zniknął plakat, który tu wisiał. Zniknęła Miss Sierpnia. W jego miejsce ktoś powiesił stare zdjęcie, też pochodzące z kalendarza, tyle że sprzed wielu lat. Zdumiona zobaczyła blondynkę o błyszczących, rozchylonych ustach, zmrużonych jak u kota oczach, ubraną w białą koszulkę, obciskającą piersi tak, że pod materiałem wyraźnie zaznaczyły się sutki. – Zerwij albo ja to zrobię – zirytował się kucharz, dopinając spodnie. – Idioci! Jak mogą?! Zerwał plakat jednym ruchem ręki i zgniótł. Cisnął go do śmietnika i dopiero wtedy dotarło do Teresy, że ciągle stoi, wpatrzona w pustą ścianę, gdzie przed chwilą widziała piękną, seksowną kobietę, którą dawniej była. – Jak sobie radzisz? – Dawid zajrzał do restauracji jedynie na chwilę, koło północy. Nie zdjął płaszcza, nawet nie odpiął rękawiczek, tylko szybkim krokiem skierował się na zaplecze. Teresa stała w holu, kiedy ją mijał. – Wszystko okej? – zapytał, przystając. Korytarz nie był szeroki, ale kiedy się w nim zatrzymali, Teresę ogarnęło wrażenie, jakby właśnie podłodze przybyło metrów. – P...poczekaj, chcę ci coś powiedzieć – poprosiła. Wcześniej mu nie podziękowała. Miała nadzieję, że wszystko będzie tak, jak było, Dawid przyjedzie do pracy z kluczem do leśniczówki albo wynajmie pokój w jednym z hoteli przy trasie, o których kiedyś wspominał, gdzie zatrzymywali się turyści pragnący jeździć na nartach. Kiedy dawniej Dawid snuł plany wobec tych hoteli, w Teresie narastał bunt. Irytowało ją, że znajdą się w miejscu tak bezosobowym, gdzie w szafie nie będzie ani jednej jej rzeczy, a puste wieszaki zostały zepchnięte na jedną stronę. Bolała ją też myśl, że nawet nie będzie czasu odpakować z folii mydła wyłożonego dla nich na umywalce. Teraz jednak zmieniła zdanie. Teraz chciałaby być z nim w takim pokoju, właściwie to w jakimkolwiek pokoju. Byle z nim. – Słyszałem, że ich złapali. – Dawid przerwał ciszę. – Kiedy będzie rozprawa? – Nie p...pamiętam. – Poczuła się jak idiotka, bo wyleciało jej to z głowy. Chciała dotknąć Dawida. Chciała poczuć wokół siebie jego ramiona. Proszę, przytul mnie!, pomyślała na skraju łez. W korytarzu pojawiła się Hanka. Zobaczyła ich i zawróciła, krzywiąc z niesmakiem usta. Dawid popatrzył za nią, a potem złączył dłonie i Teresa pierwszy raz widziała, jak nerwowo skubał zapięcie
skórzanej rękawiczki. Poruszył ustami, formułował jakieś słowo, a ona stała się czekaniem. – Próbuję ratować swój związek. – Jego głos był teraz tak cichy, że jeszcze nigdy go takim nie słyszała. – Chorujesz... Zapatrzyła się w jego ręce, w te nerwowo skubiące rękawiczkę palce. Gdzie jest Dawid?, pomyślała, bo przecież Dawid obserwował ją zawsze spod długich rzęs, otulony spokojem. Dawid nie mówił, że cokolwiek ratuje, za to narażał swój związek dla niej, Teresy. Jej Dawid inaczej dobrałby słowa. – To za wiele. – Jednak podniósł na nią spojrzenie. – Przykro mi, Tes. – Agata? – Z telefonem w ręce wyszła na tyły restauracji, gdzie stały kontenery ze śmieciami, a w budzie mieszkał kundel przypominający rasowego teriera. – Jesteś w d...domu? – Coś się stało, mamo? – W moim głosie usłyszała senność, jakby wyrwała mnie z łóżka. – Po prostu się martwię, bo jesteś sama, a ja wrócę dopiero rano... – Mamo, o co dokładnie chodzi? – Przygotowałaś s...sobie kostium? – Jaki kostium? – Na przedstawienie. W słuchawce zapadła cisza. – Masz g...grać Julię – dodała z wahaniem. Coś tu nie pasowało, ale nie potrafiła stwierdzić co. Ale przecież pamiętała szczegóły! Tak, miałam grać Julię w dramacie Szekspira. Dlaczego więc milczałam przy telefonie, jakby odebrało mi mowę? Pamiętała nawet, że miała mnie uczesać. O tak, zrobi mi fryzurę nawiązującą do czasów Szekspira, tylko najpierw obejrzy w internecie, jakie były wówczas modne uczesania. Czy mówiła już kiedyś, że w młodości marzyła, żeby zostać fryzjerką, a nie kelnerką? – To było przed świętami, mamo. Spojrzenie Teresy uciekło w bok. – Nie było cię wtedy w szkole, mamo. Już jest po. Poczuła chęć ukrycia się przed całym światem. – To nie ma znaczenia – dodałam łagodniej. – Ale jest druga w nocy i chciałabym spać. Rano wstaję do szkoły. Teresa nie pamiętała świąt, przyszły i poszły, a ona brała leki. Odłożyłam słuchawkę tak szybko, że nie zdążyła się pożegnać.
25 Czwartek, godzina 13:00 Śnieg zasypał wszystkie drogi i pługi poruszają się niemal bez ustanku. Silnik opla pracuje inaczej niż wczoraj, zmiana jest nieduża, ale Aleksander kolejny raz obiecuje sobie, że odstawi samochód do warsztatu, jak tylko znajdzie trochę wolnego czasu. – Raz odbierałam ją ze szkoły. – Teresa mówi cicho, wciąż wypranym z emocji głosem. – Miała sześć l...lat i chodziła do podstawówki blisko wieżowca mojej m...mamy. To była też moja dawna szkoła. Mieli duszne szatnie, bez okien, z prętami w drzwiach jak w więzieniu. Agata była m...mało zaradna, trzeba było jej we wszystkim pomagać. W wiązaniu butów, w rozpinaniu guzików. Moja mama ją rozpieściła. – Nabiera głęboko tchu. – Stałam przy niej w płaszczu i czułam, że się pocę. Było mi duszno, a ona tak się guzdrała. Więc powiedziałam do niej – zmienia głos na groźny – „Jak zaraz się nie pospieszysz, to zostanie ze mnie tłusta plama!”. A ona zaczęła płakać i odparła, że „jeśli zabraknie mamy, pójdę do lasu, żeby mnie zjadły wilki!”. Teresa oblizuje wargi, spogląda ostrożnie na Aleksandra i zaraz przenosi spojrzenie na szybę. Właśnie mijają stoki narciarskie, orczyki, wypożyczalnie sprzętu. Jeszcze kilka dni temu miasteczko było świątecznie ustrojone, dopiero dzisiaj zauważa, że z większości domów poznikały girlandy choinkowych lampek nad wejściami do garaży i przy oknach, a z ogrodów pozabierano renifery i Święte Mikołaje. Dostrzega też rząd hoteli, o których dawniej mówił Dawid. Ich widok sprawia, że Teresa pochyla głowę. Święta zostały za nami. Za nami został Nowy Rok, chociaż go nie powitała. – Często odbierałaś Agatę ze szkoły? – pyta Aleksander, redukując bieg. – Mieszkała z moją m...matką. – Nie mogłaś się nią zajmować? – Czasem. – Teresa poprawia się na fotelu. – Czasem ją zabierałam do siebie. Wynajęłam mieszkanie, ale... – Znowu poprawia się na siedzeniu. Zakłada włosy za ucho i zerka na siedzącą z tyłu asystentkę. – Pracowałaś? – naprowadza ją Aleksander. Rzuca mu szybkie spojrzenie. – Pozowałam jako pin up girl – wyznaje niemal z dumą. Moda na pin up pojawiła się w czasach prohibicji w Ameryce. Zabroniony był wówczas nie tylko alkohol, ale też pornografia, więc stworzono pin up girls – piękne dziewczyny z uszminkowanymi ustami, kreskami tuszu na powiekach, ubrane w falbaniaste sukienki albo krótkie spodenki, wszystkie z uroczymi kobiecymi krągłościami. Mężczyźni, nie mogąc oglądać pornografii, wieszali sobie ich zdjęcia na ścianach, zdobiły szafki w jednostkach wojskowych, towarzyszyły marynarzom na statkach. – Marilyn Monroe była pin up girl. – Poważną twarz Teresy na moment rozjaśnia uśmiech. – M...marzyłam, żeby być jak ona. – Pod powiekami widzi siebie w lisim futrze mamy, zarzuconym na ramiona, w jej za dużych szpilkach, tańczącą przed lustrem w korytarzu. Czy to nie paradoks, że pin up girls zawsze były pogodne, a ona i Marilyn tonęły w depresji? – Lubiłaś swoją pracę?
– Tak – dziwi się, że to powiedziała, i zdumiewa ją, że to prawda. – Dalej musimy pójść pieszo. – Aleksander zatrzymuje samochód na parkingu przy zamkniętej drewnianej budce, gdzie w sezonie odbywa się sprzedaż biletów. – Musimy iść tam, Tereso. Wchodzą na wąską ścieżkę, pnącą się w górę po stoku. Śnieg przykrył zlodowaciałe kamienie, po których poprzedniego dnia Aleksander ślizgał się z Anną. Dziś idzie się łatwiej. Teresa oddycha ustami, a wydychane powietrze zmienia się w obłoczki pary. Kiedy udaje im się pokonać kilka pierwszych metrów, zrywa się wiatr. Zimny i porywisty, wyciska Teresie z oczu łzy, podrywa w górę śnieg, wokół robi się niemal całkiem biało. Od żółtych taśm dzieli ich już tylko kilka metrów. Jeśli matka Agaty mogłaby wnieść cokolwiek do sprawy, to właśnie teraz. Aleksander przez cały czas ją obserwuje z nadzieją, która się wzmaga, gdy Teresa rozchyla usta, jakby chciała wyartykułować jakieś słowa. Ale ona pyta: – Gdzie to jest? Więc jej wskazuje żółte taśmy, niemal całkiem tonące w śniegu. Teresa przekracza je, rozgląda się wokół i widzi tylko śnieg, który otulił drzewa, krzaki i ściętą lodem rzekę. W jej twarzy zachodzi jakaś zmiana. Jest zawiedziona. Jest zła. – Gdzie? – Jej głos staje się wrogi. Aleksander pokazuje ręką miejsce przy zwalonym pniu, obrośniętym mchem. Teresa zatrzymuje się pół metra dalej, jakby zablokowała ją jakaś ściana. Patrzy na śnieg szeroko otwartymi oczami. Milczy. Robi niewielki krok w przód, ale wciąż nie dość duży, by znaleźć się w miejscu, gdzie leżałam. – Opowiedz mi o niej – prosi Aleksander. – Cały czas to p...przecież robię. – W jej słowach pojawia się agresja. Wtedy on sięga po aparat fotograficzny. Ciche pstryk-klik sprawia, że Teresa rzuca mu przez ramię nieprzyjazne spojrzenie. – Opowiedz mi – powtarza Aleksander, nie opuszczając aparatu. – Jaka ona jest? Jaka ty jesteś? – Co dokładnie chcesz usłyszeć? – Powiedz, po co ją tutaj przywiozłaś. Moja mama kręci głową, zaprzeczając własnym myślom. A potem zaczyna mówić szybko, z pasją: – Od kiedy skończyłam szósty rok życia, nie miałam nikogo. Nie p...przerywaj mi, tylko daj powiedzieć. Chcę to powiedzieć. Nigdy nic mnie nie obchodziło, nawet to, z kim się pieprzę albo dla kogo się rozbieram, dopóki nie urodziła się Agata. Ona wszystko zmieniła. Rozumiesz? Była najważniejsza. Niektórzy ludzie traktowali mnie jak szmatę, ale dla niej byłam m...matką. Nie mogła beze mnie żyć. Stałam się dla niej wszystkim. Rozumiesz, ile to dla mnie znaczyło? Rozumiesz, jaka się czułam wyjątkowa dzięki niej? Zaczęłam się szanować, patrzeć, co robię i dla kogo. Ona to z...zrobiła. Jest już tak późno! Tak cholernie późno. Przegapiłam, kiedy miała trzy lata. Przegapiłam jej szóste urodziny, siódme, ósme, dziesiąte, dwunaste. Jezuuu, popatrz, ona m...ma już trzynaście lat! Zaraz włoży szpilki, umaluje usta i wyjdzie z domu z torebką na ramieniu, na spotkanie z chłopakiem, a matka... co ją będzie obchodzić matka? Teresa rozchyla palce i liczy. – Cztery m...miesiące. Tylko przez cztery miesiące byłam razem z nią, sam na sam, bez matki i lekarzy. Wreszcie mogłam mówić o sobie „mama Agaty”. Urodziłam tę dziewczynkę i ją wychowuję. Jestem kimś, a nie nikim. Dbam o nią, widzę, jak odrabia lekcje, jak wychodzi z domu. Jestem w domu, kiedy wraca. Rozmawiamy. Już wiem, co ona lubi, a czego nie. Jednak robi krok w przód i niemal natychmiast uginają się pod nią nogi. Łapie się pnia drzewa, obraca do Aleksandra bladą, przerażoną twarz.
– Chcesz wiedzieć, jaka jestem w łóżku? Jestem naprawdę dobra. Lubię to. Uwielbiam mieć kochanków. Kocham się kochać z mężczyznami. Pieprzyć się. Krzyczeć pod nimi. Widzieć emocje w ich twarzach, czuć, jak zaciskają dłonie na moim ciele, wiedzieć, że jestem dla nich ch...cholernie ważna! – Mruga, jakby strzepywała coś z rzęs. – Kiedy byłam tutaj z Agatą, o...okazało się, że bycie sam na sam z dzieckiem mi nie wystarczy. Czy tobie wystarcza? Albo tobie? – Przenosi wzrok z Aleksandra na asystentkę, która zatrzymuje się kilka metrów od nich, wystraszona, jakby się bała, że Teresa zaraz zrobi coś nieobliczalnego. – Wszyscy macie się za świętych i patrzycie, jakbym zrobiła coś okropnego! Spada migawka, kiedy Aleksander fotografuje jej wzburzoną, pełną emocji twarz. – Ona została znaleziona bez butów, wiesz? – wyrywa się asystentka piskliwym głosem. – Leżała tutaj w śniegu, z bosymi nogami i... Boże, ta dziewczynka chciała umrzeć! Powiedziała o tym na filmach! – Magda! – Aleksander nie może uwierzyć, że naprawdę to zrobiła. – Magda, do cholery, idź do samochodu! – Nikt jej nie pokazał filmów ani nie powiedział, jak to wyglądało! – Asystentka przekrzykuje go, macha rękami w kierunku Teresy, jakby się broniła. – Uwierzyłam, że kochała tę małą, ale to nieprawda, ona tylko szukała kogoś, dla kogo byłaby ważna! To nie jest miłość... – Idź do samochodu! Wszystko spieprzyła! Już po zdjęciach. Aleksander boi się spojrzeć na Teresę, przeczuwa, że tym razem jej policzki będą mokre od łez, a w oczach dostrzeże rozpacz. Nie tak dawno temu rozmawiał z Anną o emocjach przed kamerami. Powoływał się na wielkiego Krzysztofa Kieślowskiego, który, kiedy tworzył reportaże, wyłączał kamerę, w momencie gdy rozmówca zaczynał płakać. Anna jednak jest zwolenniczką odsłaniania emocji przed widzami, uważa, że im więcej łez, tym lepiej dla mediów. Teraz pewnie czułaby satysfakcję, ale Aleksander opuszcza aparat. – Miłość to coś innego niż potrzeba bycia kochanym! – ciągnie asystentka piskliwym głosem, cofając się do drogi. – Nie ma mowy o miłości, kiedy dziecko pragnie śmierci! Jesteś dokładnie taka, jak cię przedstawiają w necie! Wcale nie inna!
26 Godzina 14:30 Od chwili, gdy Teresa usłyszała, że zostałam znaleziona w górach, towarzyszy jej obraz mnie, idącej samotnie drogą, z myślą o śmierci. Zaciemniły go leki i w ten sposób ułatwiły przetrwanie dwóch ostatnich dni. Teraz granice wyobrażeń i otaczającego ją świata tracą miękkość, a wszędzie wokół widzi ostre kształty. – Agata była boso? – Spogląda na Aleksandra, ignorując asystentkę i jej piskliwy głos. – Nie znaleziono jej b...butów? Co ona mówi?! – Tak. Była boso – przyznaje Aleksander, nie rozumiejąc, jakie to ważne. – A kozaki? P...policja wie, gdzie są? Niektóre rzeczy trudno dostrzec, patrząc na nie wprost. Zauważa się je, dopiero kiedy rzęsy łączą się z sobą, kiedy się mruga albo patrzy kątem oka. Teresa z trudem przełyka ślinę. Jej gardło jest suche jak wiór. Dotyka bransoletki na nadgarstku, którą mi kupiła, a którą znalazła na poduszce tamtego dnia, kiedy wróciła po nocy w restauracji, a ja byłam w górach. W szpitalu widziała w bransoletce dowód swojej winy. Przecież to nie była zwykła bransoletka, ale przedmiot magiczny: srebrne oko Horusa miało za zadanie strzec mnie przed nieszczęściami. Oczywiste wydaje się więc, że zostawiłam ją w domu, planując własną śmierć. Teraz czuje, jak po plecach biegną jej ciarki. Obraz się zmienia, kształty jeszcze bardziej się wyostrzają. To niemożliwe, myśli. Ale nie da się uciec od prawdy. Kozaki, których przy mnie nie znaleziono, to też nie są zwyczajne buty. Modne, kupione w drogim, firmowym sklepie, zrobione z prawdziwej skóry. Podobne do butów Idy Marciniak. Obraz stworzony z jej własnych lęków zaczyna się łamać. Jeszcze widzi samotną dziewczynkę, idącą w górę po pustej, zasypanej śniegiem drodze. Wyobraża sobie wstające nade mną słońce. Wyobraża sobie moją desperację, samotność i strach. Ale obraz faluje i faluje, a prawda jest o wiele smutniejsza, niż wydawało się Teresie na początku. – O Boże – mówi i pociera rękami twarz. – O Jezu. Obraz w jej głowie się zmienia. Już nie jestem sama na tamtej drodze w górach, ze słońcem za ramieniem i głową pełną myśli o śmierci. Na drodze widać dwa cienie zamiast jednego, mojego. Kto to jest?, zastanawia się Teresa. Próbuje zajrzeć poza kadr, dostrzec tę drugą osobę i w końcu jej się udaje. Szczupła, niewyraźna postać stoi tuż obok mnie, przytrzymując na ramieniu torbę z czerwonej skóry. Ida Marciniak ma niemal identyczne kozaki jak moje. Za obie pary zapłacił jej tata.
27 Tamtego ostatniego popołudnia Ida i Bernadetta szły za mną, w odstępie kilku metrów. Udawałam, że tego nie widzę, że są przezroczyste, ale właśnie dlatego, że wciąż były za moimi plecami, zamiast skręcić do domu, poszłam w góry, ponieważ myślałam, że dadzą mi spokój. Szłam tak daleko, że myślałam, iż je zgubię. Po co się za mną szwendały? Dlaczego Idzie towarzyszyła Bernadetta? Od kiedy są w tak dobrych stosunkach? – Cześć – powiedziałam, kiedy byłam już tak zmęczona, że miałam dość wspinania się po szlaku. Odwróciłam się do Idy i dopiero po chwili dotarły do mnie szczegóły: jej szeroko otwarte oczy, bladość twarzy, poprzecinana czerwonymi plamami, które powstają zazwyczaj po płaczu. – Coś się stało, Ida? – zapytałam, a ona oblizała usta. Mijała nas jakaś para turystów i pewnie dlatego głos Idy wydał mi się jeszcze mocniejszy niż zazwyczaj, szczególnie że podniosła go o oktawę: – Twoja mama to kurwa! Zaczęło mi dzwonić w uszach, jakby przestrzeń dookoła była jednym wielkim słoikiem.
28 Godzina 14:31 Teresa obrzuca spojrzeniem góry, ma wrażenie, jakby stała na krawędzi światów. – Odwiozę cię do szpitala – proponuje Aleksander, ale moja mama go nie słucha. Widzi mnie, tak dokładnie mnie widzi, jak próbuję iść przed siebie, pomimo mrozu i wysokiego śniegu, bez butów. Jak to jest iść w skarpetkach po śniegu?, zastanawia się. Logicznie byłoby pójść w dół krętą ścieżką, w stronę rzeki, przy której właśnie stoi Teresa. Szum wody wskazałby mi drogę do miasta, ale przecież żadna dziewczynka, nie mając butów, nie wybrałaby dłuższej trasy. Więc którędy poszłam? Gdzie wszystko się zaczęło? Spogląda na skalną półkę, położoną kilka metrów nad rzeką. Jeśli przykrywał ją śnieg, mogłam nie zauważyć, że ziemia nagle się kończy, a poniżej jest przepaść. Gdyby to ona była na moim miejscu, starałaby się iść na skróty i wybrałaby właśnie tę trasę, stromą, ale zapewniającą szybsze zejście. Spadłam. Patrzy na miejsce, gdzie leżałam, próbując ocenić, co właściwie się stało i czy jestem w stanie dalej się poruszać. Na pewno wiedziałam, że nie mam wiele czasu. W taką pogodę ludzie umierają na szlaku, a przede mną była jeszcze cała noc. Lekarze w szpitalu znaleźli w moim ciele kilka połamanych kostek, więc na pewno cierpiałam. Płakałam, a może nawet wołałam rozpaczliwie „Pomocy!”, kiedy czołgałam się w stronę niewielkiej groty, którą Teresa właśnie zauważa. Wszystko musiało się wydarzyć późnym popołudniem, kiedy ona była w pracy. Pociera oczy i nie chce, bardzo nie chce widzieć, jak leżę w grocie, ciężko łapiąc oddech, zmarznięta, z odmrożonymi stopami. Próbowałam wykonać telefon alarmowy, ale nie miałam w komórce zasięgu. Pewnie zdjęłam skarpetki. Sprawdziłam palce. Płakałam. O tak, na pewno płakałam głośno, rozpaczliwie i wzywałam ludzi na ratunek. Może nawet powtarzałam: „Mamo, mamoo”, ponieważ tak woła każde dziecko, niezależnie od tego, czy ma matkę dobrą czy złą. W myślach prosiłam ją, by tknięta macierzyńskim instynktem, przybiegła tutaj i mnie uratowała. Kręci jej się w głowie. Myśli bolą, bardzo bolą, kiedy Teresa próbuje wyobrazić sobie strach trzynastoletniej dziewczynki spędzającej noc w górskiej grocie. – Teresa? – Aleksander już schował aparat do torby i czeka na nią przy żółtych taśmach. A w jej wyobraźni świta. Niebo staje się szarawe, na wschodzie pojawia się jasna łuna. Moje ciało drży, drży tak okropnie, że ledwie daję radę uleżeć w bezruchu. Jeszcze walczę, nie poddaję się. Nie czuję palców u nóg. Wszystkie złamania bolą jeszcze mocniej niż poprzedniego dnia. Sił mi starcza tylko, żeby doczołgać się do rzeki. Tam następuje koniec. Bezradnie spoglądam w niebo. Teresa chciałaby płakać, ale nie może, ponieważ leki już dawno odebrały jej zdolność do dużych emocji. – Czy m...mogę powiedzieć ci prawdę? – zwraca się do Aleksandra. – A co robisz cały czas? – odpowiada jej dziennikarz z nagłym niepokojem.
Pomimo pustki w oczach Teresy ma wrażenie, że dopiero teraz ta kobieta znajduje się w prawdziwej matni emocji. Jej wzrok przypomina spojrzenie ptaka, którego właśnie zatrzaśnięto w klatce. – Nie dopilnowałam jej – mówi szeptem. – Wzięłam za dużo leków. Byłam tak naćpana, że prawie nieprzytomna, kiedy Agata m...mnie potrzebowała.
29 – Ostrzegam cię, Agata – mówiła piskliwie Ida w górach. – Macie się wynosić z miasta! Słyszysz, co mówię? Wtedy zrobiłam coś głupiego. – Słyszysz, co mówię? – zaczęłam ją przedrzeźniać. – Żal mi ciebie! – zawołała Ida. – Żal mi ciebie! – Zamknij się! – Zamknij się! Wiedziałam, że powinnam oprzeć się pokusie dokuczenia jej, ponieważ z Idą stało się coś złego, co sprawiło, że przybiegła aż tutaj, z mokrymi oczami i płonącymi policzkami, ciągnąc z sobą Bernadettę, którą przecież pogardzała. Nic nie mogłam jednak poradzić na to, co się działo. – Chodź tu, Bernadetta! – Ida obróciła się za siebie. – Po co ją wzięłaś? – Byłam zła, miałam ochotę pchnąć Idę albo nawet ją uderzyć. – Zawołałaś ją, żebyście mogły razem zrobić coś głupiego? – Powiedziałam, chodź tutaj! – Ida tupnęła nogą. Uznałam, że po wszystkim, co Ida robiła w szkole Bernadetcie, tamta się nie ruszy, i Bernadetta chyba też pomyślała to samo, skoro wahała się przez całe dwie sekundy. Zwyciężyła jednak logika przetrwania: skoro Ida na mnie wrzeszczała, byłam nikim, a skoro Ida oczekiwała czegoś od niej, Bernadetty, to teraz ona, Bernadetta mogła stać się kimś. Wreszcie Ida ją wybrała. Nie minęła więc chwila, gdy usłyszałam w śniegu jej szurające kroki. Podeszła do nas na kamienie, przykryte śniegiem, i stanęła obok Idy, z rękami w kieszeniach kurtki i wzrokiem zbitego psa. – Dowal jej – powiedziała Ida tak cicho, że przez chwilę pomyślałam, że mi się to tylko wydawało. Bernadetta chyba też tak pomyślała, skoro spojrzała na nią ze zdziwieniem. – Dowal jej! – powtórzyła Ida i nagle, ku własnemu zdziwieniu poczułam szarpiące mnie ręce, brudne i zimne, które z zadziwiającą sprawnością zaczęły mi zadawać mocne ciosy. Pierwszy trafił mnie między piersi, a kolejny popchnął do tyłu. Zobaczyłam rozbiegane oczy Bernadetty, w których nagle pojawiło się podniecenie, a potem złość. Jej oddech stał się płytki i głośny. Wreszcie mogła komuś odpłacić za swoje wszystkie upokorzenia i krzywdy. – Przestań! – krzyknęłam, ale zachowywała się jak robot, szła krok za krokiem i biła mnie coraz mocniej, podczas gdy ja zasłaniałam się rękami. – Macie się stąd wynosić! – krzyknęła Ida. – Nikt was tu nie chce! – Twój tata myśli inaczej! – odkrzyknęłam. – Zamknij się! – Ida w jednej chwili znalazła się przy Bernadetcie. – Zamknij się! – zdążyłam powtórzyć, zanim pchnęła mnie w śnieg. Ida zawsze wydawała mi się szczupła, ale kiedy się na mnie rzuciła, poczułam, jakby ważyła ze sto kilo. Bez trudu udało jej się uderzyć mnie pięścią w nos, i to tak, że bardzo zabolał, jakby mi go złamała. – Zamknij się! – krzyczała, zadając mi kolejne ciosy, a Bernadetta powtarzała za nią szeptem:
– Tak, zamknij się! Zaczęłam odpychać ręce Idy, ale to nie wystarczyło, więc złapałam ją za włosy, które wysypały się spod czapki i szarpnęłam naprawdę mocno. Nawet przez moment pomyślałam, że chyba je wyrwałam i całe grube pasmo zostanie mi w dłoni, ale tak się nie stało, Idzie natomiast pociekły z oczu łzy. – Jesteś nikim! – wrzeszczała piskliwie i chyba słychać ją było nawet w miasteczku. – Jesteśmy rodziną, a nie jak ty i twoja pojebana matka! Uderzyłam ją, celując w policzek, ale trafiłam w ucho. – Mam cię zabić?! – wrzeszczała Ida. – Sama się zabij! – odkrzyknęłam. – Twój ojciec przychodzi do mojej mamy w nocy, ona go nawet o to nie prosi! Odsuwałam się od niej coraz dalej na pupie, w którą już szczypał mnie mróz, a na śniegu, gdzie przez moment miałam twarz podczas bijatyki, pojawiła się czerwona plama. Ida płakała, ciekło jej z nosa. – Jesteś nikim! Jesteś pieprzonym nikim! Głupia idiotka! – wrzeszczała. Czułam się, jakbym ugrzęzła w bagnie, z którego nie miałam siły się podnieść, a kiedy w końcu stanęłam na nogach, cała się trzęsłam. Ida też się podniosła i stała w miejscu, ledwie łapiąc oddech; z ust kapała jej krew. Jej urywane łkanie przypominało kwilenie dziecka. Widziałam po niej, że rozpaczliwie próbuje zdobyć nade mną przewagę, odgryźć się za swojego ojca, a może nawet wyładować na mnie swoją frustrację z powodu śmierci przyjaciółki i mojego sukcesu na szkolnym przedstawieniu. Szukała więc moich słabych punktów i w końcu znalazła. – Oddaj mi buty! – Trzęsącą się ręką wskazała moje kozaki. – Zapłacił za nie tata! Nie są twoje! Skupiłam się na bólu, który promieniował od twarzy na ciało. Ból, o dziwo, pomógł mi zebrać myśli. Odpowiedziałam z niedowierzaniem: – Mama zarobiła te pieniądze! Wal się! – To pieniądze mojego ojca! Zabierz jej buty, Bernadetta! Popatrzyłam na Bernadettę, która sapała jak zdyszany pies, i pomyślałam, że chyba czegoś takiego nie zrobi. Źle to wykalkulowałam; zanim zdążyłam pomyśleć, jak teraz zachowa się Bernadetta, zostałam przez nią popchnięta w śnieg... Słońce było w połowie drogi do granicy widnokręgu, kiedy Ida i Bernadetta schodziły z góry. Tamto poczucie władzy i siły, które wypełniło Bernadettę, kiedy okładała mnie pięściami i zrywała mi buty z nóg, zmalało i znikło zupełnie, zanim dotarły do pierwszych zabudowań. Teraz trzęsła się, jakby była przemarznięta. – Nie rozumiem – odezwała się, ponieważ naprawdę nie rozumiała tego, co zaszło w górach. Nigdy nie oddawała ciosów swojemu ojcu. Nigdy nie tknęła palcem Wiktora ani Idy, kiedy się na niej wyżywali. A teraz miała na twarzy moją zaschniętą krew. Ida też ciężko oddychała, policzki jej płonęły. Zatrzymała się przy kładce i podniosła w górę kozaki. Mrugała, jakby coś jej wpadło do oczu. – Masz, są twoje. Daję ci je, rozumiesz? Ale Bernadetta, wbrew jej oczekiwaniom, nie wyciągnęła rąk po buty. – No masz, nigdy takich nie miałaś. – Ida czuła irytację i to dawało jej poczucie bezpieczeństwa, ponieważ irytacja wydawała się lepsza niż strach. Lepsza niż rozpacz. Była lepsza niż myśl, że tym razem ona, Ida, przekroczyła wszystkie granice. – Bierz je, ty głupia, niedorozwinięta idiotko, bo lepszych ci starzy nie kupią! Niemal wepchnęła kozaki w sztywne ręce Bernadetty, ale wcale nie poczuła, że zrobiła coś dobrego. Gdy oddawała ubrania dla ubogich, czasem jej serce ogarniało łaskoczące ciepło, ponieważ wyobrażała
sobie, że przy jej imieniu w niebie przyrastała ilość plusów. Ale teraz miała wrażenie, że wszystkie plusy zostały anulowane, a może nawet była na głębokim minusie. – Jak Agata pójdzie do domu? – zapytała płaczliwie Bernadetta. – Powinnyśmy tam wrócić. Proszę, Ida, proszę! Ida jeszcze przez chwilę nie spuszczała z niej oczu i wcale nie była tu i teraz, tylko tam i wtedy. Kolejny raz stała nad rzeką, miała jedenaście lat i słyszała krzyki swojej przyjaciółki, Marii. „Ido, proszę, Ido!”. Ida wtedy była bierna. Stała w bezruchu, sparaliżowana strachem, ponieważ to ona wcześniej namówiła tamtą do wejścia na lód. Dawid zawsze powtarzał, że trzeba brać odpowiedzialność za swoje czyny, więc Ida powinna była się postarać i pomóc Marii. Pęknięć na lodzie przybywało coraz więcej; szczeliny się pogłębiały, rysy biegły, tworząc poplątane linie wokół jej przyjaciółki, Maria płakała, przyciskając ręce do piersi i powtarzała histerycznie: „Ida! Ida!”. I nagle lód się załamał. Krzyk ustał. Maria zniknęła. Przerażona Ida nie ruszyła się ani na milimetr. Miała wrażenie, że przestała istnieć. Że nie ma jej już. Minęło kilka sekund, zanim poczuła na skórze wiatr i dotarło do niej, że jest po wszystkim. Teraz wcisnęła na głowę mokrą od śniegu czapkę. – Wracam do domu – oznajmiła trzęsącym się głosem. Bernadetta złapała ją za łokieć i powtarzała, zawodząc: – Trzeba tam wrócić, proszę, Ida, prossssszę! Wtedy Ida wyrwała rękę z jej uścisku. Cofnęła się i odpowiedziała dobitnie: – Ja nic nie zrobiłam. To ty ją pobiłaś. Ty jej zdjęłaś buty. To tylko i wyłącznie twoja wina, kretynko!
30 Godzina 15:28 W drodze do sali Teresa mija pielęgniarki, które teraz – po wyemitowaniu w telewizji nagranych przeze mnie filmów – przyglądają jej się, jakby miała wypisane na czole, że była najgorszą matką na świecie. Chyba tylko dzieciobójczynie są od niej gorsze, ale przecież ona zrobiła coś strasznego, ponieważ doprowadziła swoje dziecko do samobójstwa. – Dzisiaj spróbujemy ją obudzić – oznajmia lekarz. W jego twarzy też widać pewne zmiany: wcześniejsze współczucie, z którym na nią spoglądał, zmieniło się w chłodny dystans. Patrzy Teresie w oczy i widzi w niej kobietę, która zaniedbała córkę. Od chwili wyemitowania w telewizji filmów każdy ruch mojej mamy i każde jej spojrzenie w oczach obserwujących ją ludzi nabiera dwuznaczności i fałszu. – Mamy nadzieję, że płuca podejmą akcję oddechową. To powinno się udać – dodaje lekarz. – A jeśli się nie u...uda? – pyta mama. Teresa słyszy to, czego wcale nie chciałaby słuchać. Że wówczas zostanę zaintubowana jeszcze raz, ale będzie to oznaczało, iż zmiany w moim mózgu są bardzo rozległe. Będę utrzymywana przy życiu za pomocą respiratora, ale powinna mieć świadomość, że już się nie obudzę. – Agata przeszła udar. – Lekarz bezradnie wzrusza ramionami. – Póki nie odzyska przytomności, nie jestem w stanie stwierdzić, jak rozległe są uszkodzenia mózgu. Tłumaczy mamie, że za chwilę poda mi leki, po których powinnam odzyskać przytomność. Należy się jednak liczyć z najgorszym. Jeśli nawet otworzę oczy, ośrodki mowy, wzroku albo ruchowe mogą okazać się uszkodzone. Dopiero po jakimś czasie lekarze będą w stanie określić, czy reaguję i rozumiem, co się do mnie mówi. – Pani córka prawdopodobnie spadła z wysoka. Uderzyła się w głowę. Spędziła wiele godzin w górach, w niskiej temperaturze. Musi pani mieć świadomość, jak ciężki jest jej stan. Niestety, nie należy oczekiwać cudów. Mama siedzi przy łóżku, gdy podają mi leki. Nigdy nie interesowała się zjawiskiem śpiączki farmakologicznej, więc nie wie, czego dokładnie powinna się spodziewać. Czy to, że lekarstwa zostały podane, powinno sprawić, że natychmiast otworzę oczy? Czy każda sekunda zwłoki świadczy już, że wszystko poszło źle? Za oknem Teresa słyszy krakanie kruków, a w sali panuje cisza, ponieważ respirator zakończył swoją pracę i teraz sama powinnam zacząć oddychać. Teresa spogląda na moje rozchylone usta. Patrzy na klatkę piersiową, która się nie porusza. Opowieść o nas jest krótka, myśli. Wstrzymuje oddech, sprawdzając, czy dałaby radę wytrzymać tak długo bez powietrza. Nie daje rady. A ja wciąż nie oddycham.
Godzina 16:00 Aleksander zaszywa się w pierwszej lepszej kawiarni i z toalety dzwoni do Anny. – Kiedy mam ci najpóźniej oddać tekst? – A ile czasu potrzebujesz? – pyta Anna napiętym głosem. Aleksander zaciąga się papierosem. Niewielkie okno nie chce się otworzyć, więc musi je mocno popchnąć, żeby do toalety wpadło powietrze. Na linii panuje cisza. Aleksander chrząka. – Po prostu powiedz, Aniu, kiedy zaczynasz składać gazetę. – O siedemnastej. – To za mało. – Więc ty mi powiedz, ile potrzeba ci czasu na napisanie artykułu? Poradzisz sobie? – Poradzę. Aleksander spogląda na zegarek. Powraca tamto wrażenie, że czas dzisiaj biegnie tylko sobie znanym rytmem, że zegary tykają z zawrotną prędkością. – Umówmy się na osiemnastą – decyduje. – OK, tylko mnie nie zawiedź! – ostrzega Anna. Przy stoliku przegląda informacje, które zgromadził na temat Teresy. Znajduje zanotowane jej wypowiedzi, sytuację w szatni w szkole, kiedy rozpłakałam się, że jeśli zabraknie mamy, pójdę do lasu, żeby mnie zjadły wilki. Ciągle porusza go wspomnienie, jak Teresa zostawiła mnie u babci, a kiedy wróciła, nie pamiętałam, kim jest. Myśli o tamtym podaniu, pokazanym mu przez dyrektorkę szkoły, o pustych oczach Teresy, przypominających dziury wydrążone w dyni na Halloween. – Przynieść panu jeszcze kawy? – pyta uprzejmie kelnerka. To uświadamia Aleksandrowi, że minęło już niemal pół godziny z czasu, który wykroiła dla niego Anna, a jeszcze nie napisał ani słowa. – Tak, poproszę. – Uśmiecha się do niej. Wszystko, co wie o Teresie, stawia ją w niekorzystnym świetle. Wszystko, co mu opowiedziała, przedstawia ją jako złą, nieodpowiedzialną matkę. Wszystko, czego dowiedział się o niej od innych ludzi, może ją zniszczyć. Na zdjęciach, które zrobił, Teresa wymyka się jednak z tego schematu. Aleksander jest dobrym fotografem, robienie zdjęć idzie mu o wiele lepiej niż pisanie artykułów. Fotografując moją mamę, stworzył obraz kobiety skrajnie samotnej. Jak na dłoni widzi jej zagubienie i strach. Takie zdjęcia nigdy nie kłamią. Przegląda je i współczuje Teresie. Bardzo jej współczuje, ale nie wie, co zrobić, żeby czytelnicy też zaczęli jej współczuć. Spogląda więc w swoje notatki i ciężko wzdycha. Podpiera głowę na ręce i ma uczucie, jakby dotarł właśnie do ściany, za którą nie ma już nic. – Pana kawa. – Kelnerka stawia przed nim filiżankę. W pianie na wierzchu zostało uformowane serce z czekolady. – Dziękuję. – Aleksander odprowadza kelnerkę spojrzeniem, gdy kobieta wraca za bar. Na próżno próbuje wyobrazić sobie, jak Teresa zachowywała się wobec klientów w restauracji Marciniaka. Pewnie prowokowała mężczyzn, kołysząc biodrami w opiętej spódnicy. Pewnie pochylała się tak, że każdy mógł zajrzeć w jej dekolt. „Lubię krzyczeć pod mężczyznami” – przypomina sobie słowa Teresy. Ostatnie słowa, jakie mogłyby wzbudzić współczucie czytelników. Czy jakaś kobieta polubi blondwłosą pin up girl, którą Dawid Marciniak przerżnął pewnie już pierwszego dnia pracy? Aleksander znajduje kartkę z informacjami otrzymanymi od kelnerki w restauracji Marciniaka. „Zasiłek rodzinny jest przyznawany wyłącznie najbiedniejszym matkom”, czyta bezgłośnie, poruszając ustami. Przypomina sobie napastliwy wzrok Hanki: „Wiesz, ile zarabia matka, która kwalifikuje się do zasiłku?
Pięćset cztery złote netto. Utrzymałbyś za to siebie i dziecko?”. Pewnie nie, myśli, upijając kawy. „Zasiłek wynosi od czterdziestu ośmiu do sześćdziesięciu ośmiu złotych miesięcznie”, czyta dalej. No tak, są jeszcze jakieś pieniądze dodatkowe, stówa na rozpoczęcie roku szkolnego, ale to nie wystarczy na godne życie. Na prawie żadne życie to nie wystarcza, więc Teresa wiodła życie takie, na jakie było ją stać. I nagle Aleksander wie, co ma robić. Dzwoni do Anny. – Jej sprawa może coś zmienić – mówi, podekscytowany. – Co zmienić? O czym ty mówisz? – W głosie Anny słychać niecierpliwość i Aleksander dałby sobie głowę uciąć, że pewnie spojrzała na zegarek. – Masz już tekst? Od piętnastu minut wstrzymuję dla ciebie gazetę! – Napiszę o niej jako o samotnej matce. Musiała pracować w nocy, żeby utrzymać dziecko i siebie, ponieważ nie otrzymała pomocy ani od ojca dziewczynki, ani od państwa. – Od państwa? – Anna chyba nie wie, co powiedzieć. – Od jakiego, kurwa, państwa? O czym ty gadasz, do cholery?! Co ma państwo do Tomaszewskiej?! – Cały czas szukałem sposobu na pokazanie tej kobiety i wreszcie go mam. – Chyba nie rozumiem. Prokuratura oskarży ją o zaniedbanie, a ty chcesz ją wybielać? Dziewczynka leży pod respiratorem! – Nie musi nas obchodzić, co zrobiła jej matka, a czego nie. – Że co?! Więc jej tłumaczy. Pyta, czy Anna naprawdę chce mieć jeden z wielu artykułów opowiadających o zaniedbywaniu dziecka przez matkę, podczas gdy może zrobić coś o wiele ważniejszego. Do licha, są przecież dziennikarzami, mogą dowolnie manipulować wizerunkiem kobiety, o której piszą. Teresa musi wzbudzić w czytelnikach współczucie! Co ich obchodzi jej nieuwaga i ewidentny brak pomyślunku? Mają matkę, której nikt nie pomógł finansowo, więc pracowała w nocy, zostawiając dziewczynkę w domu, i jej nie dopilnowała! Mają samotną kobietę, walczącą z przeciwnościami losu, która pomimo choroby od nikogo nie otrzymywała pomocy pozwalającej na spokojne życie. Mają samotną matkę, jedną z tych, które rząd ma głęboko w dupie, jednocześnie zabierając ludziom pieniądze w podatkach, i właśnie na tym Aleksander skupi się w artykule. – Czy nie o to ci zawsze chodziło, Aniu, żeby walczyć o zmiany w Polsce? – pyta dyplomatycznie na koniec.
Godzina 16:02 Śmierć dziecka jest jak zniknięcie gwiazdy, która raz na zawsze zmienia nocne niebo. Teresie brakuje powietrza. Nie wytrzyma, musi oddychać. – Podjęła akcję oddechową – informuje ją lekarz. Ona raptownie pochyla się do przodu, chowa głowę między kolana i wypuszcza powietrze, które przetrzymywała w płucach tak długo, aż zakręciło jej się w głowie, a przed oczami zobaczyła ciemne plamy. Potem płacze: głośno, bez opamiętania, ponieważ słyszy też mój pierwszy oddech. Tak jak przy narodzinach.
Nie będziemy miały drugiej szansy – wie o tym od chwili, gdy zobaczyła mnie w szpitalu. – Miałam dziwny sen – mówię szeptem, rozchylając opuchnięte powieki. Sen rozpoczął się w górach. Byłam sama, słyszałam krakanie wron. Kiedy się rozejrzałam, zobaczyłam, że nie mam na nogach butów, a wokoło jest mnóstwo śniegu. Były tam też ślady czyichś stóp, ale wyleciało mi z głowy, do kogo należały. Na horyzoncie widziałam oddalające się dwie postacie. Nie mogłam ich dogonić, a one nie reagowały na moje krzyki. Zaczęłam się zamartwiać, co ze mną będzie. Było tak zimno, tak okropnie zimno, a ja nie miałam butów. Sen się rozpływa, wraca poczucie czasu i miejsca. – Jestem tu. – Mama zaciska dłoń na mojej ręce. Czuję jej palce. Czuję, jakie są ciepłe i znajome. Próbuję się uśmiechnąć, ale nie wychodzi. Mam poczucie krzywdy i nieszczęścia, jakby stało się o wiele więcej niż w moim śnie. Poza tym wszystko tak okropnie mnie boli. – Chcę wrócić do domu – płaczę, a mama kiwa głową. – Chcę do babci! – Wrócisz – obiecuje, przytulając moją rękę do mokrego policzka.
31 Kilka tygodni później, poniedziałek, godzina 04:45 Śni mi się Ida Marciniak w kozakach z niebieskim futrem. Idzie szybko, głośno tupiąc nogami, a śnieg pęka pod jej stopami jak lód. Jest cała niebieska, w kolorze kozaków. Ulubiony kolor Idy. Przerzuca włosy na bok i wkłada na ramię pasek skórzanej torebki. Budzę się z uczuciem ciężaru na piersi, jakby usiadła na mnie Bernadetta swoimi siedemdziesięcioma kilogramami żywej wagi. – Ciiiii – szepcze mama i głaszcze mnie po policzku. – Jesteś bezpieczna. Jestem tu. Więc zamykam oczy i robię, co mogę, żeby już nie trafić do snu z Idą.
Styczeń, czwartek, godzina 14:15 Pani Horny zjawia się zaraz po lekcjach, z torbą pełną laurek oraz listów od nauczycieli i uczniów. – Wszyscy za tobą tęsknią – mówi, uśmiechając się z przymusem do mamy. – Dzieci ciągle o ciebie pytają, Agatko. Wracaj do zdrowia i do naszej klasy. Od chwili, kiedy pani Horny wchodzi do sali, ogarnia mnie silne złe przeczucie. – Dziękuję – bąkam, ale zostawiam torbę z listami na łóżku, dopóki nauczycielka nie wyjdzie. Boję się po nie sięgnąć, nie wiem, co ukryło się w środku, a czego pani Horny nie zauważyła, ponieważ nie zauważa niczego, co może śmiertelnie przerazić kogoś z jej podopiecznych. – Nie obejrzysz l...listów? – Mama niby nie zwraca uwagi na torbę, ale cały czas na nią zerka. Dolewa wody do szklanki, stawia ją na moim stoliku przy łóżku i przeciąga się, jakby nagle poczuła się zmęczona. – Zaraz wrócę. Wychodzi i wtedy mogę już popatrzeć na reklamówkę z napisem „nie dla idiotów”. Łatwiej mi myśleć o reklamówce niż o jej zawartości, więc próbuję sobie wyobrazić, skąd pani Horny ją przywiozła. Może ma jakiegoś brata albo siostrę, którzy mieszkają w dużym mieście, gdzie cywilizacja postawiła markety? A może pani Horny jest mężatką? Nieeee, przecież powiedziała wuefiście, że święta Bożego Narodzenia to samotny czas dla samotnych kobiet. No otwórz!, myślę, ale ciągle się boję. Bardzo się staram zapomnieć, ale tamto wraca. Otwieram oczy i przez chwilę widzę biel śniegu. Widzę swoje stopy. Ślady dwóch osób, które odbiegają ode mnie i znikają, przysypane przez płatki śniegu oraz zapadający mrok. Teraz jednak nie mam wiele czasu, zanim wróci mama, więc zagłębiam w reklamówce dłoń i wyciągam na wierzch kolorowe kartki. – Hej – mówi komisarz, stając w drzwiach. – Dzień dobry. – Podnoszę na niego spojrzenie, a moja ręka nieruchomieje, zaciśnięta na listach.
Komisarz często tu wpada, siada na krześle i zawsze tak zagaduje, żebym się nie połapała, kiedy zada mi pytanie dotyczące śledztwa. Myślę, że nie uwierzył lekarzom w moją amnezję i jest mu ciężko, gdyż śledztwo utknęło w martwym punkcie. Podobno bardzo się starał działać – tak mówi mama, chociaż nie znajduje na to żadnych przykładów i zawsze sztywnieje, kiedy go widzi. – Jak się dzisiaj masz? – Policjant uśmiecha się do mnie, więc otwieram pierwszą z brzegu kartkę i odczuwam ulgę, ponieważ napisała ją Karolina. – Pani Horny przyniosła mi listy – wyjaśniam. – O, świetnie! Dzieciaki pewnie już do ciebie tęsknią, co? Spogląda na moją obandażowaną nogę. Nawet z miejsca, gdzie siedzi, widać, że coś jest z nią nie tak. Komisarz pochmurnieje, jak zawsze, gdy sobie przypomni, że nie rozwiązał mojej sprawy, a przecież tak bardzo ucierpiałam. – Mama na pewno kupi ci buty, w których niczego nie będzie widać – pociesza mnie. – Są takie? – Próbuję się uśmiechnąć, ale słabo mi to wychodzi. Minęło już trochę czasu, od kiedy się dowiedziałam o operacji. Chyba zaczynam się z tym godzić. – W specjalnych sklepach. W sklepach dla inwalidów i kalek, myślę, ale nic nie mówię. Zanim przeczytam kartki, staram się je policzyć. Liczenie nie idzie mi dobrze od czasu, jak spadłam z tej skalnej półki, więc raczej nie będę już prymuską z matematyki. Komisarz robi smutną minę, kiedy zauważa, że liczę na palcach. – Ile wyszło? – wychyla się w moim kierunku. – Dwadzieścia jeden. O jedną za mało; dodaję w myślach i odczuwam ulgę, że Ida Marciniak nie narysowała dla mnie laurki ani nie życzyła mi zdrowia. – Sama zdjęłaś kozaki w górach? – pyta komisarz tak nagle, że przez chwilę nie wiem, co mam zrobić z rękami, które natychmiast wilgotnieją od potu. Za każdym razem znajduję dla niego inną odpowiedź: – Chyba tak – powiedziałam na początku. – Nie wiem – stwierdziłam kilka dni później. – Nie pamiętam – mówię teraz. Komisarz przytakuje ruchem głowy, niepocieszony. – W porządku, może potem sobie przypomnisz. Nie znaleźliśmy ich, ale może jak stopnieje śnieg, będzie łatwiej.
Czwartek, godzina 10:11 Za drzwiami szpitala toczy się normalne życie, w którym dla mamy na razie nie starcza miejsca. Każdy dzień spędza przy mnie. Wychodzi tylko po to, by w domu wziąć prysznic i się przebrać albo przywieźć dla mnie świeże rzeczy. Kiedy wychodzi ze szpitala, najczęściej od razu wsiada do samochodu i jedzie szybko, żeby zaraz do mnie wrócić. Dzisiaj jednak zapowiedziałam, że chcę obejrzeć film w telewizji, więc mama całe dwie godziny ma dla siebie. Zamiast skręcić na parking, wybiera spacer chodnikiem. Porusza zmęczonymi ramionami, unosi twarz do słońca i idzie, idzie przed siebie, czując, jak niosą ją nogi. Myśli o moich stopach. Próbuje sobie wyobrazić, jak będę poruszać się z protezą, zastanawia się, czy jeszcze kiedyś włożę sandały albo krótkie spodenki, i to sprawia, że spacer przestaje ją cieszyć.
Przy ratuszu zaczyna jej brakować sił, więc opada na ławkę i dopiero po chwili pomiędzy ludźmi, którzy właśnie wysypali się z autobusu, zauważa znajomą postać. – Poczekaj! – woła, podrywając się na nogi. Ludzie się oglądają i tamta postać też w końcu ją dostrzega. Aleksander staje, niezdecydowany, jakby nie wiedział, co ma robić i kim jest Teresa. Kiedy jednak moja mama biegiem przecina ulicę, fotograf się uśmiecha. – Jak się czujesz? – pyta, gdy są już po tej samej stronie. Wszyscy pytają o moje zdrowie, nikogo nie obchodzi jej stan, więc Teresa w pierwszym odruchu chce mu opowiedzieć o mnie. Potem dociera do niej, o co właściwie zapytał Aleksander. – Nie wiem – przyznaje zaskoczona. – Nikt mnie o to nie p...pyta. Stoją przy witrynie kawiarni, słońce otula ich ostrymi, porannymi promieniami. Teresa spogląda na zegarek, potem na stoliki, widoczne za szybą wystawową. – Mam dwie godziny cz...czasu. Mogę postawić ci kawę? – pyta. – Okej – zgadza się Aleksander, ale z wahaniem. – Chociaż dwóch godzin nie mam na pewno. W środku, przy stoliku Teresa niemal nie odrywa od niego oczu. Wcześniej widziała w nim tylko odbicie siebie, ponieważ był jedyną osobą, do której mówiła niemal przez cały czas. Wielkie emocje już opadły i nareszcie odsłoniły jej mężczyznę. Siedzi naprzeciwko, ubrany w szary, wełniany sweter, którego rękawy kryją niemal całe dłonie. Myślała, że Aleksander jest młodszy, a tymczasem pewnie są rówieśnikami. Wcześniej wydawało jej się, że miał jasne włosy, a przecież mają ciepły, rudawy odcień. W ogóle nie jest pewna, co o nim myślała i czy chociaż raz mu się przyjrzała. Nawet nie wie, jak mu na imię. – Jak się czuje twoja córka? – Aleksander pierwszy opuszcza wzrok, jego palce poruszają się po stole i znajdują drobiny rozsypanego cukru. Przyklejają mu się do opuszków palców, więc strzepuje na serwetkę. – Amputowali jej lewą s...stopę i palce u prawej. Ma zaniki pamięci. Przez chwilę Teresa zastanawia się, czy powiedzieć mu o kozakach, których policja do dzisiaj nie znalazła, ale przecież on na pewno o tym wie. – Nie znam twojego imienia. – Jej głos wydaje się teraz lżejszy od powietrza. – Nie spytałam ani razu. Aleksander marszczy brwi i to ignoruje. – Teraz ludzie ci pomagają, prawda? – Wrzuca na serwetkę kolejny okruszek cukru. Ma na myśli listy, które napłynęły do Teresy, kiedy opublikował artykuł o niej w gazecie. Pierwszy spośród dziennikarzy nie szukał jej winy, tylko skupił się na samotnej matce. To, co napisał, poparte dobrymi zdjęciami, skłoniło ludzi do działania. Nagle zaczęli przysyłać do redakcji pieniądze dla Teresy, pisali w listach, że chcą jej pomóc. Partia Kobiet zaproponowała, żeby moja mama została twarzą ich kampanii. Ruch feministyczny rozpoczął batalię o podwyższenie zasiłków dla kobiet samotnie wychowujących dzieci. Był czas, że na skrzynkę mejlową Teresy spływało około pięciuset listów dziennie. W wielu z nich znajdowały się pogróżki albo obelżywe słowa. Były jednak i takie listy, które dodawały jej otuchy i pomagały przetrwać trudny okres. Większości nie miała kiedy otworzyć, leżą więc w skrzynce po dziś dzień. Teresa kiwa twierdząco głową. Dziwnie się czuje ze świadomością, że fotograf zbyt wiele o niej wie; podejrzewa, że domyślił się nawet tego, czego mu nie powiedziała. Zaczyna się martwić, że podobnie jak inni ludzie, ten mężczyzna tak naprawdę nią pogardza. – Za tydzień zacznie się m...moja rozprawa – stwierdza cicho. – Masz na myśli tych facetów, którzy...? – Aleksander nie kończy. – Tak.
Teresa skupia uwagę na dwóch nastolatkach, którzy właśnie usiedli przy sąsiednim stoliku i nie zdejmując plecaków z ramion, przeglądają listę dań. Aleksander jeszcze na chwilę powraca do mnie. – Są takie protezy, które poruszają się idealnie jak stopa... – tłumaczy z nieporadnością kogoś, kto nie ma w rodzinie ani wśród znajomych niepełnosprawnej osoby. – Widziałem w telewizji – wyjaśnia z zakłopotaniem. – Nawet nie wiem, ile kosztują i czy są refundowane. Ale może to byłoby wyjście dla Agaty. Dziewczynki w jej wieku pewnie mają kompleksy, a ona... – Dziękuję – mówi Teresa i nagle brakuje jej tchu. – Dziękuję – powtarza i bez zastanowienia dotyka dłoni Aleksandra. Przez chwilę oboje nie wiedzą, co zrobić. Ratują ich nastolatki przy sąsiednim stoliku, którzy zaczynają błaznować. – Mam bratanka w ich wieku. – Aleksander się uśmiecha, a Teresa cofa palce. – Śmieszny dzieciak. Chodzi do tej samej szkoły, co twoja Agata. Moja mama nieuważnie przytakuje. Tak naprawdę nie słucha, tylko próbuje sobie wyobrazić, jak by to było być z nim. Budzić się przy kimś, kto daje tak silne wsparcie. Zasypiać przy człowieku, który niczego nie ukrywa, martwi się o jej dziecko tak mocno jak ona i pewnie byłby w stanie mnie pokochać. – Nie będę mógł długo z tobą zostać. – Aleksander spogląda na jej zegarek. – Zaraz mam kogoś sfotografować. – Co to za ludzie? – Chłopcy, o których pisze moja redaktorka. – Tak – odpowiada machinalnie Teresa. – Nowa sprawa. Aleksander wstaje. – Zepsuł mi się samochód, mam więc problem z szybkim poruszaniem się z miejsca na miejsce. Muszę już iść, Tereso. – Ja… – Teresa też się podnosi. – Ja tu zostanę. Coś zjem, m...mam dość szpitalnego bufetu. Aleksander zarzuca na ramię torbę z aparatem fotograficznym. Teresa chciałaby uścisnąć mu rękę, podkreślić jeszcze raz, jak bardzo mu za wszystko dziękuje. Ale on tego nie chce. Jakoś pospiesznie życzy zdrowia dla mnie i wspomina, że kiedyś, gdzieś, przy innej okazji, może jeszcze zdarzy im się wypić razem kawę. – Do zobaczenia! – dodaje, cofając się do drzwi. – Do zobaczenia – powtarza Teresa, odprowadzając go spojrzeniem. Teraz, kiedy zmierza do drzwi, wysoki i zgarbiony, przychodzi jej do głowy, że Aleksander ani trochę nie jest w jej guście. Przecież ona lubi postawnych mężczyzn z grubymi portfelami i obrączkami na palcu. Zawsze wybiera łobuzów, którzy szybko sprowadzają ją do parteru, więc co miałaby robić z takim facetem o dobrych oczach, ubranym w wełniany sweter i starą, wojskową kurtkę model M65? Moja mama opada z powrotem na krzesło. Fotograf jest już za drzwiami. Teresa widzi, jak przecina biegiem ulicę, zwalnia kroku po drugiej stronie. W tym czasie nastolatki przy sąsiednim stoliku zaczynają się nią interesować. – Da mi pani autograf? – pyta jeden z nich, wychylając się w kierunku Teresy. Ona nie słyszy, wpatrzona w szybę, za którą niemal zniknął już Aleksander. – Czy pani znowu się naćpała? – ponawia pytanie nastolatek, więc Teresa przenosi na niego spojrzenie. Nie wie, co się z nią dzieje, dlaczego ma oczy pełne łez. Wyciera je, nie dbając o tusz, i odpowiada ostro: – A co ty r...robisz w kawiarni o jedenastej rano, gówniarzu? Mam powiadomić twoją szkołę?
Piątek, godzina 12:12 Bernadetta ma takie dziecięce pismo, jakby jeszcze chodziła do szkoły podstawowej. W wyrazie „życzę” zrobiła błąd ortograficzny, a pod życzeniami zdrowia narysowała bukiet róż. – Czy kogoś, kto ma trzynaście lat, można ukarać więzieniem? – pytam, kiedy mama wraca do sali. Teresa zatrzymuje się w pół kroku, usta ma rozchylone ze zdumienia. – Dlaczego ci to przyszło do g...głowy? – Ale czy można? – naciskam, ponieważ myśl o więzieniu jest jednym z lęków, które nawiedzają mnie w szpitalu. Jakkolwiek bym się starała, zawsze w końcu to ona pojawia się w moich snach. Najpierw nie miała twarzy, tylko szła szybkim, stanowczym krokiem, tupiąc nogami w śniegu. Potem prześladujące mnie widmo zostało obdarzone twarzą anioła. Teraz widzę ją za kratkami więzienia, tak bardzo nieszczęśliwą, że na samą myśl o tym pęka mi serce. – Czemu pytasz? – Mama siada przy mnie. Od czasu, kiedy przestała łykać po kilka tabletek naraz, sprawia wrażenie, jakby miała laser w oczach. Są rzeczy, które mogłabym jej podarować. Takim prezentem byłaby moja opowieść o nocy spędzonej w górach. Wiem, że mama się martwi, obwinia się i boi, że to przez nią leżałam bez kozaków nad rzeką. Czasem, gdy myśli, że śpię, słyszę jej płacz. A więc tak to wygląda, kiedy wszystko zależy od ciebie? Po jednej stronie mam mamę, a po drugiej tamto widmo. Nie wiem, której z nich bardziej mi żal. – Dziewczynki w twoim wieku nie trafiają do więzień – odpowiada mama. – No to gdzie? – Do p...poprawczaka. Ale też nie za każde przewinienie. Dlaczego pytasz? Wyobrażam sobie, jak zagubione byłoby moje widmo pomiędzy wytatuowanymi dziewczynami, które poprzebijały sobie kolczykami brwi, pępki i języki, a słowo „kurwa” obracają w ustach tak często, że traci moc. Biedna Ida, myślę. Ida z jej idolką Laną Del Rey nie miałaby szans wśród takich dziewczyn. Poświęciłam kiedyś wiele czasu, próbując zrozumieć, jaka ona jest naprawdę. Głowiłam się, zastanawiałam, a tymczasem okazało się to takie proste. Ida jest tchórzem. Jeśli jej świat rozpadnie się po raz drugi, ona tego nie przeżyje.
Marzec, wtorek, godzina 12:19 – Przełóż kule na tylne siedzenie – rzuca mama, więc odwracam się i układam je na walizkach w samochodzie. Spakowałyśmy tylko moje rzeczy. Rzeczy mamy zostały wraz z przedmiotami należącymi do Celejowej. Spoglądam na swoje nowe buty. W jednym kryje się proteza, ale ludzie chyba nie zauważą. – Podobno grupa kobiet zorganizowała protest pod Sejmem – rzuca od niechcenia mama, zatrzaskując bagażnik. – Domagają się zmiany wysokości zasiłków dla matek samotnie wychowujących dzieci. Pomysł popierają wszyscy, od feministek po kółka różańcowe – stara się zażartować. Siada za kierownicą, a ja próbuję nie oglądać się na dom Celejowej. – Wszystko masz? – Mama przypina się pasem. – Chyba tak – mówię cicho, żeby nie słyszała, że chce mi się płakać. Wszystko się zmieniło. Jestem kaleką i wracam do domu. Domu Celejowej nie zobaczę aż do wakacji. Do lata nie zobaczę też mamy. W myśl decyzji sądu będę bezpieczniejsza, mieszkając z babcią. Uważam,
że to dobre rozwiązanie, babcia też z ulgą odebrała tę wiadomość. Już nie może się doczekać, żebym wróciła, podobno odświeżyła dla mnie pokój. Przygotowała też pokój dla mamy. Ale mama ze mną nie zostanie w Gdyni. Udajemy, że to nie jest takie ważne, jak jest. Ona włącza radio samochodowe, a ja rozkładam na kolanach mapę. – Kieruj mnie, nasz GPS jest do bani – mruczy, a ja się zastanawiam, jak to będzie, gdy za jedenaście godzin nasze drogi się rozejdą. Spoglądam na mamę i próbuję ją zapamiętać. Słońce drży na szybach samochodu i rozświetla jej postać. Patrzę, jak migocze na jasnej skórze, obejmuje blaskiem blond włosy. – Mamo? – szepczę tak cicho, że nie usłyszy mnie przez głośno grającą muzykę. To jeden z tych momentów, kiedy cofnęłabym słowa, wypowiedziane przeze mnie w sądzie, kiedy oświadczyłam, że mój dom jest u babci. Dzisiaj mama wygląda pięknie, jakby nie spotkało jej nic złego. Chciałabym przytulić się do niej, ale wtedy powrót do domu byłby jeszcze trudniejszy dla nas obu, więc siedzę dalej w swoim fotelu i obracam w palcach mapę. Babcia ma dość siły, żeby zająć się nami obiema. Przeprosiła mamę, obiecała, że się postara nie być męcząca, tylko wróćmy razem do Gdyni. Mama jednak na razie chce zostać tutaj i pozamykać sprawy. Chwytam swoje odbicie w samochodowym lusterku. – Czy mogę pożyczyć szminkę? – Sięgam do mamy torebki. Jej szminki – czerwienie i bordo. Nieuporządkowany świat chusteczek, wrzuconych byle jak do torby, luźno leżących w przegródkach pieniędzy, notesu, w którym mama zapisuje ładne cytaty, usłyszane w filmach, albo fragmenty piosenek. Otwieram na pierwszej lepszej stronie. Zacytowała Beyoncé, utwór Why don’t you love me. Why don’t you love me? Tell me, baby, why don’t you love me When I make me so damn easy to love?14 Już wyjechałyśmy z miasta i jesteśmy na wąskiej drodze, która według mapy za dziesięć kilometrów zmieni się w dwupasmową trasę. – Lubię ten numer. – Sięgam do pokrętła głośności. To nasza piosenka – chyba tak można powiedzieć, skoro kojarzę ją tylko z mamą i podróżą w góry. Podróż zatoczyła krąg, znowu jesteśmy w drodze, a z głośników eksploduje zespół The Runaways: Get down ladies you’ve got nothing to lose, Hello Daddy, hello Mom, I’m your ch ch ch ch ch cherry bomb!15 Słońce błyszczy na włosach mamy. Słońce wlewa się do jej oczu. Na razie loki są uczesane i nie potrzebują mojego grzebienia. Nie wiem jednak, jak długo będzie w nich blask, więc chwytam wolną od choroby chwilę mocno, obiema rękami. Mamo, kocham cię, myślę. Mamo, przepraszam, to była Ida. Nigdy nie wybrałabym samobójstwa. Mamo, wrócę latem i spędzimy razem fantastyczne wakacje, a potem znowu pojadę do domu, aż do świąt. Zresztą, może cię namówię, żebyś wróciła ze mną. Miasteczko rozciąga się na planie koła. Wąskie ulice łączą się w kręgi, stoją przy nich domy
o spiczastych dachach, dalej widać tory kolejowe, nad wszystkim wznosi się wieża kościoła, a blisko lasu leży zasypany śniegiem cmentarz. Słońce przebija się przez konary drzew, układa drobnymi plamami na śniegu. Temperatura spadła poniżej zera, powietrze jest mroźne i wilgotne. Kruk, który od dłuższego czasu szybował po niebie, teraz wreszcie dostrzega coś interesującego w śniegu. Opada w dół z głośnym krakaniem, ląduje na niewielkim kamieniu, który wystaje z brzegu rzeki, już prawie przy kładce, dzielącej jedno miasteczko od drugiego. Kruki są ostrożne. Ostrożnie więc, małymi kroczkami, zostawiając na bieli drobne ślady, zbliża się do leżącego tam przedmiotu. Skubie niebieskie futro i cofa się zawiedziony. Myślał, że to jedzenie, a to tylko jakaś ludzka rzecz, porzucona tutaj przez tęgą dziewczynkę, która właśnie skręciła w drogę wiodącą do szkoły. Gdynia 04.05.2014 14 Dlaczego mnie nie kochasz? Powiedz mi, kochanie, dlaczego mnie nie kochasz? Kiedy ja sprawiam, że pokochanie mnie jest tak cholernie proste? 15 Prześpijcie się z kimś, dziewczyny, nie macie nic do stracenia! Witaj mamo, witaj tato, jestem wasza cherry bomb!
Pytania do dyskusji 1. Powieść Miasto z lodu zaczyna się od przysłowiowego „trzęsienia ziemi”: turyści znajdują w górach nieprzytomną wyziębioną dziewczynkę. Śledztwo – wszczęte przez policję oraz dziennikarzy – dość szybko doprowadza do wskazania osoby winnej tej tragedii. Czy zgadzasz się z osądem ludzi? Kto według Ciebie ponosi winę? 2. Teresa i jej córka Agata zamieszkały w małym miasteczku w górach, gdzie od pierwszej chwili budziły duże zainteresowanie miejscowych. Czy uważasz, że społeczność miasteczka była w stanie je zaakceptować i żyć z nimi w przyjaźni? 3. Wiele osób z otoczenia Teresy Tomaszewskiej uważało, że jej córka powinna mieszkać z babcią. Czy według Ciebie samotna matka cierpiąca na afektywną chorobę dwubiegunową jest w stanie zaopiekować się córką i zapewnić jej bezpieczeństwo? 4. Stosunek Agaty do matki w miarę upływu lat staje się coraz bardziej opiekuńczy, ich role niemal się odwracają. Jak taki stan rzeczy wpływa na psychikę dziewczynki? Czy uważasz, że w chwili, gdy Teresa i jej córka osiedlają się w górskim miasteczku, Agata jest szczęśliwa, czy raczej wolałaby wrócić do babci? 5. W książce Agata twierdzi, że „życie to nie tylko tragedia, ale właśnie te wszystkie małe rzeczy, które do niej prowadzą”. Jakie według Ciebie zdarzenia w książce doprowadziły do dramatu i co okazało się przełomowym momentem dla bohaterów? 6. Teresa Tomaszewska to postać budząca duże kontrowersje. Jej przeszłość, choroba, stosunek do miłości oraz uroda – wszystko budzi zazdrość i niechęć kobiet, a ciekawość mężczyzn. Jaki jest Twój stosunek do tej postaci? Czy gdybyś poznała Teresę w prawdziwym życiu, chciałabyś się z nią zaprzyjaźnić? 7. Ida Marciniak żyje w nieustannym strachu, od dnia kiedy była świadkiem śmierci przyjaciółki. W chwili gdy dowiaduje się o romansie ojca z Teresą, jej życie kolejny raz wywraca się do góry nogami. Czy ta postać budzi Twoje współczucie? 8. Jak oceniasz postępowanie Agaty, gdy zdecydowała się umieścić w Internecie nagrane przez siebie filmy? 9 . Jak myślisz, z czego wynika wspólny front uczniów przeciwko Agacie? Czy dziewczynka mogła coś zrobić, żeby mieć kolegów po swojej stronie? 10. Dawid zostawia Agatę z chorą matką, ponieważ chce ratować swoje małżeństwo. Czy uważasz, że powinien był postąpić inaczej? Czy zrobił cokolwiek dla Teresy w trakcie trwania ich związku, co
stawiałoby go w dobrym świetle? 11. Jak myślisz, dlaczego Bernadetta w finałowej scenie książki staje przeciwko Agacie? Dlaczego ktoś, kto wiele wycierpiał od innych ludzi, sam sprawia innym cierpienie? 12. Mówi się, że należy podejmować kolejne próby zbliżania się do ludzi. Czy po przeczytaniu Miasta z lodu uważasz, że naprawdę trzeba?
Spis treści Podziękowania Wstęp 1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 Pytania do dyskusji