ANDRE NORTON GALAKTYCZNI ROZBITKOWIE TOM II CYKLU ROSS MURDOCK (Tłumacz: Wiesława i Paweł Czajczyńscy) www.scan-dal.prv.pl l Gorąco -zapowiadał się up...
6 downloads
26 Views
738KB Size
ANDRE NORTON
GALAKTYCZNI ROZBITKOWIE TOM II CYKLU ROSS MURDOCK (Tłumacz: Wiesława i Paweł Czajczyńscy)
www.scan-dal.prv.pl
l Gorąco -zapowiadał się upalny dzień. Lepiej sprawdzić źródło w zaroślach, zanim jeszcze słońce rozpali ziemię. To jedyna woda na niezmierzonej przestrzeni nagich skał... Czy aby na pewno? Travis Fox pochylił się do przodu w siodle, aby przyjrzeć się róŜowawo Ŝółtemu pasowi pustyni, jaki oddzielał go od odległej linii zielonych jałowców kontrastujących z płowoŜółtą bylicą, która wyznaczała granicę zarośli. To była ziemia jałowa, odpychająca surowością kaŜdego, oprócz rdzennych mieszkańców. W innych zakątkach świata pustynie dawno juŜ nawodniono. Tam, gdzie niegdyś wznosiły się piaszczyste wydmy, teraz były pola uprawne. Ludzkość coraz szybciej uniezaleŜniała się od kaprysów pogody i warunków klimatycznych. Jednak ta pustynia nie zmieniła się, poniewaŜ kraj, na którego obszarze leŜała, był na tyle bogaty, Ŝe nie trzeba było pozyskiwać kolejnych terenów pod, uprawy. Pewnego dnia ta pustynia równieŜ zniknie, a wraz z nią zginie kultura tutejszych mieszkańców. Od pięciuset, a moŜe nawet od tysiąca lat-nikt nie wiedział, kiedy pierwszy szczep Apaczów przybył na to terytorium-w kanionach, na piaszczystych pustkowiach a i w dolinach mieszkali twardzi pustynni wojownicy, którzy nauczyli się Ŝyć w bardzo cięŜkich warunkach, w jakich nikt inny nie zdołałby przetrwać bez stałych dostaw zapasów. Przez wiele stuleci walczyli o utrzymanie swej ziemi, a ich przodkowie pozostali tu i Ŝyli w równie surowych, trudnych warunkach. Źródło w zaroślach... Travis bezwiednie stukał brązowymi palcami w łęk siodła, odliczając kolejne lata. Dziewiętnaście... dwadzieścia... Dwudziesty rok od ostatniej wielkiej suszy. Jeśli Chato się nie mylił, oznaczało to, Ŝe okresowo zabraknie wody, która powinna tu być. Starzec miał słuszność, przewidując niezwykle suche lato tego roku. Gdyby Travis pojechał do źródła, a to okazałoby się wyschnięte, straciłby większość dnia, a kaŜda chwila była droga. Muszą przeprowadzić zwierzęta do wodopoju. Z drugiej strony, gdyby zawrócił do kanionu Hohokam i pomylił się, wówczas Whelan miałby prawo zarzucić mu głupotę. Jego brat uparcie ignorował rady Starszyzny. I to właśnie on był głupcem. Travis zaśmiał się cicho. Białe Oczy - świadomie uŜył słów, jakimi stary wojownik określał tradycyjnego wroga jego ludu. . - Pinda-lick-o-yi- powiedział głośno. Białe Oczy nie wiedziały wszystkiego. A niektórzy z nich od czasu do czasu nawet się do tego przyznawali. Roześmiał się raz jeszcze, tym razem z siebie i z własnych myśli. Podrap farmera, a znajdziesz Apacza tuŜ pod jego wysuszoną słońcem skórą. Travis zmusił łaciatego konia do galopu, wkładając w to więcej siły, niŜ było konieczne. Pojedzie do Hohokam i dzisiaj będzie Apaczem. Tym razem mu się uda. Whelan uwaŜał, Ŝe gdyby Apacze Ŝyli tak jak Białe Oczy i zrezygnowali ze starych przyzwyczajeń, zyskaliby wszystko co najlepsze od swoich odwiecznych wrogów. Nie widział niczego dobrego w przeszłości i nawet same rozwaŜania na temat
Starszyzny, tego, co zrobili i dlaczego, uznawał za niepotrzebną stratę czasu. Travis zagryzł wargi, czując gorycz rozczarowania, równie silną jak przed rokiem. Srokacz zwinnie kluczył między głazami leŜącymi wzdłuŜ koryta wyschniętego potoku. To dziwne, Ŝe na tak suchej ziemi wciąŜ widoczne były ślady wody. Ciągnące się milami rowy irygacyjne wykorzystywane przez Starszyznę rozcinały skąpane słońcem połacie nieosłoniętej ziemi, która od wieków nie zaznała kojącego dotyku wilgoci. Travis popędził konia pod ostre zbocze i skręcił na zachód. Czul, jak słońce przypieka mu plecy, przenikając przez cienki materiał wyblakłej koszuli. Wątpił, Ŝeby Whelan wiedział o kanionie Hohokam. Wzmianki o tym miejscu pojawiały się jedynie w opowieściach o dawnych czasach, które przechowywali w pamięci ludzie tacy jak Chato.A Whelan nie znał opowieści Chato. Choć był Apaczem, odrzucał tradycję swego ludu i Ŝył tak, jakby przynaleŜał do świata Białych. Chato prezentował Odmienną postawę. Ignorował istnienie Białych Oczu i całkowicie odizolował się od ich świata. Kiedyś Travisowi wydawało się, Ŝe moŜliwa jest trzecia droga: połączenie nauki białego człowieka z wiedzą Apaczów. Sądził, Ŝe znalazł ludzi, którzy się z nim zgadzali. Ale wszystko to minęło równie szybko, jak wyparowałaby kropla wody spuszczona na jeden z leŜących tu kamieni. Teraz skłaniał się ku opinii Chato, który przekazał mu wiedzę, jakiej nie posiadał Whelan, wiedzę o ich ziemi. Ojciec Chato. Travis znów zaczął odliczać. Taft, ojciec Chato miałby teraz sto dwadzieścia łat. Urodził się w dolinie Hohokam, w czasie gdy jego rodzina ukrywała się przed Ŝołnierzami w niebieskich mundurach. Chato znał zaginiony kanion. Zaprowadził tam Travisa, który wtedy był jeszcze na tyle mały, Ŝe ledwo mógł opasać krótkimi nóŜkami brzuch konia. Potem Travis wciąŜ powracał do tego miejsca. Intrygowały go domy Hohokam, a znajdujące się tam źródło wody jeszcze nigdy nie zawiodło. W sezonie zielone orzechowce dostarczały mnóstwa owoców, a niektóre gatunki drzew owocowych wciąŜ rodziły. Kiedyś był to ogród teraz ukryta oaza. Travis zagłębiał się w labirynt kanionów, odtwarzając w myślach zapomniany szlak, gdy nagle usłyszał buczenie. Instynktownie ściągnął wodze. Wiedział, Ŝe cień klifu stanowi wystarczającą kryjówkę. Spojrzał w górę. - Helikopter! - krzyknął. Widok nowoczesnego śmigłowca na prastarej pustyni wprawił go w zdumienie. CzyŜby to Whelan śledził poczynania brata? Kiedy o wschodzie słońca Travis wyjeŜdŜał z rancza. Bili Redhorse, wnuk Chato, właśnie naprawiał silnik. Nie. to niemoŜliwe, Ŝeby Whelan tracił paliwo na podróŜe po pustyni. Teraz, kiedy wojna wisiała na włosku, zmniejszono dostawy i z helikopterów korzystano tylko w nagłych wypadkach. Do codziennych prac uŜywano koni. Groźba wojny... Travis myślał o tym, patrząc Jak dziwna maszyna znika za załomem skały. Jak daleko sięgał pamięcią, gazety, radio i telewizja nieodmiennie donosiły o rozmaitych konfliktach. Raz po raz dochodziło do lokalnych walk, potem zawierano rozejmy i prowadzono nie kończące się negocjacje. Przed kilkoma miesiącami w Europie wydarzyło się coś dziwnego-wielki wybuch na północy. Czerwoni nie wyjaśnili, co się stało, lecz krąŜyła pogłoska, Ŝe jakaś nowa bomba wymknęła się spod kontroli i eksplodowała. Te epizody mogły stanowić wstęp do powaŜnego rozłamu między Wschodem a Zachodem. Ograniczano coraz to nowe prawa i szeptano o nadchodzących kłopotach. Znów nałoŜono embargo na dostawy paliwa. Wyczuwało się napięcie... Tutaj, na pustyni, łatwo było o tym nie myśleć. Skalne ściany stały tu, zanim Apacze przybyli z północy, i prawdopodobnie będą stać nadal - choć moŜe radioaktywne - kiedy Białe Oczy ponownie wykurzą stąd prawowitych mieszkańców. Helikopter poleciał w stronę kanionu. Travis zastanawiał się, jaka misja przywiodła w te strony stalowego ptaka. Był pewien, Ŝe nie jest to śmigłowiec któregoś z miejscowych farmerów. Gdyby pilot szukał pojedynczych sztuk bydła, które oddaliły się od stada, zataczałby koła. CzyŜby poszukiwacze? Obecnie nie słyszało się o Ŝadnych ekspedycjach rządowych, a w ciągu ostatnich pięciu lat drobiazgowo
kontrolowano wszelkie wyprawy poszukiwawcze. Travis znalazł ukryty zakręt prowadzący do kanionu. Srokacz stąpał ostroŜnie, a jeździec badawczo przyglądał się ziemi. Nie dostrzegł Ŝadnego śladu, co świadczyło, Ŝe od długiego czasu nikt tędy nie przejeŜdŜał. Cmoknął językiem i koń przyspieszył. Gdy ujechali moŜe dwie mile wijącą się ścieŜką, Travis raptownie zatrzymał wierzchowca. OstrzeŜenie przyniósł powiew lekkiego wiatru. Nie był to pustynny wiatr, brzemienny gorącem i pyłem; niósł zapach jałowca. Srokacz teŜ rozpoznał znajomą woń. Woda! Na ziemi dokoła widniały jednak ślady ludzkiej bytności. Travis wyciągnął z olstrów strzelbę i zeskoczył z siodła. JeŜeli od ubiegłego roku nie zaszły tu Ŝadne zmiany, u wejścia do ukrytego kanionu znajdowała się dobra kryjówka. Mógłby rozejrzeć się niepostrzeŜenie. Teraz dotarły do niego zapachy świadczące niezbicie o istnieniu jakiegoś obozowiska: woń drzewnego dymu, kawy, smaŜonego bekonu. Bez trudu wspiął się do upatrzonego miejsca. W dole pachniały sosny - teraz znacznie silniej skąpane w słonecznym Ŝarze - świergotały ptaki, rozpowiadając o swoich troskach i niepokojach. Była tam równieŜ zielona plama, zasilany źródłem stawek, w którym odbijał się gorący błękit nieba. Między wodą a szeroką płytką jaskinią, kryjącą kamienne miasto Starszyzny, stał helikopter. Jakiś męŜczyzna krzątał się przy ognisku, drugi poszedł do stawu po wodę. Travis był pewien, Ŝe to nie farmerzy. Zachowywali się, jakby rozbijali obóz. W cieniu rzucanym przez niewielką kępę drzew dostrzegł zrolowane koce. Nie zauwaŜył jednak narzędzi do kopania, Ŝadnych wskazówek świadczących o tym, Ŝe ma przed sobą poszukiwaczy. MęŜczyzna wrócił znad stawu, postawił napełnione wiadro przy ogniska i usiadł po turecku przed duŜą paczką. Wyjął z niej coś, co mogło być nowoczesną przenośną radiostacją. Kiedy zaczął wysuwać antenę, srokacz za plecami Travisa zarŜał ostrzegawczo. Wiedziony odwiecznym instynktem, Indianin odwrócił się na kolanach z bronią w pogotowiu. Ale strzelba napotkała inną lufę, skierowaną prosto w jego pierś. Szare oczy ponad nieruchomą lufą patrzyły na niego z chłodnym dystansem, gorszym niŜ wypowiedziana groźba. Travis Fox miał się za godnego potomka najtwardszych wojowników, teraz jednak zdał sobie sprawę, Ŝe ani on, ani Ŝaden z jego ziomków nie stanął nigdy oko w oko z takim człowiekiem. MęŜczyzna był młody, ale na jego szczupłej chłopięcej twarzy matowało się zdecydowanie. - Rzuć to! - rozkazał tonem nie znoszącym sprzeciwu. Travis wypuścił strzelbę z rąk; zsunęła mu się po nodze i upadła na piaszczyste zbocze, - Wstawaj. Nie ociągaj się. I schodź tam. - Kolejne polecenia zostały wypowiedziane równie kategorycznym tonem. Travis wstał i ruszył w dół zbocza. Nie wiedział, w co wdepnął, ale nie wątpił, Ŝe to coś paskudnego. MęŜczyzna przy ognisku i ten z radiostacją obserwowali spokojnie, jak nadchodzi. Niewiele się róŜnili od okolicznych białych farmerów. Travis spojrzał na nich ponownie i nagle zdał sobie sprawę, Ŝe twarz męŜczyzny przy ognisku jest mu znajoma. Tak, na pewno widział juŜ kiedyś tego człowieka. - Skąd go wytrzasnąłeś, Ross? - zapytał męŜczyzna z radiostacją. - LeŜał na grani, podglądał - odparł zapytany. MęŜczyzna, który krzątał się przy ognisku, wstał, wytarł ręce w jakąś szmatę i ruszył w ich kierunku. Był najstarszy z trójki nieznajomych, miał zaskakująco jasne błękitne oczy, kontrastujące z ciemną karnacją. Travis wyczuł, Ŝe to on jest przywódcą grupy. I znów pojawiło się niewyraźne wspomnienie twarzy tego człowieka. Ale dlaczego tę twarz otaczała czarna obwódka? Nieznajomy nie spieszył się z zadawaniem pytań. Travis patrzył mu prosto w oczy, starając się zachować spokój. - Apacz-rzekł męŜczyzna. Było to bardziej stwierdzenie niŜ pytanie. Pomogło jednak Travisowi lepiej ocenić nieznajomego. Niewielu ludzi potrafiło na pierwszy rzut oka odróŜnić Apacza
od Hopi, Nawaja czy Ute. - Farmer? - Tym razem było to pytanie i Travis udzielił prawdziwej odpowiedzi. Coraz mocniej utwierdzał się w przekonaniu, Ŝe w przypadku tego Białego Oka milczenie nie przyniesie niczego dobrego. - Z farmy Double A - odparł. Parę minut wcześniej męŜczyzna obsługujący radiostację rozłoŜył mapę. Teraz przejechał po niej palcem wskazującym i pokiwał głową. - NajbliŜsze pasmo na wschód - rzekł. - Ale niemoŜliwe, Ŝeby tak daleko na pustyni szukał sztuk bydła, które oddaliły się od stada. - Woda. - Przywódca wskazał na staw. - Z tego źródła wody korzystała Starszyzna. Pośrednio było to kolejne pytanie i Travis zdał sobie sprawę, Ŝe odpowiada automatycznie. - Przodkowie je znali. - Brodą wskazał na ruiny w wielkiej, płytkiej jaskini. - Nigdy nie wysychało, nawet w złych latach. - A mamy zły rok. - MęŜczyzna potarł dłonią podbródek, nie spuszczając niebieskich oczu z jeńca. - Komplikacja, jakiej nie przewidzieliśmy. A więc pędzicie tu bydło w suchych latach, synu? - Nie - odparł Travis. - Niewielu Apaczów wie o tym miejscu. Niewielu chce słuchać opowieści starców. - WciąŜ intrygowało go dokuczliwe wspomnienie szczupłej twarzy. I ta czarna otoczka dokoła niej. Rama! Tak, rama obrazu! Portret nieznajomego wisiał nad biurkiem doktora Morgana, na uniwersytecie. - Ale ty chcesz słuchać - powiedział męŜczyzna, obrzucając Indianina badawczym spojrzeniem, zupełnie jakby chciał czytać w jego myślach. - Tak istotnie jest. - Travis bezwiednie uŜył innego narzecza, próbując przypomnieć sobie coś więcej. - Co my teraz z tobą zrobimy? - odezwał się męŜczyzna z radiostacją, wstając leniwie. - Jak myślisz, Ashe? Pójdzie do chłodni? - MoŜe tam na górę? - Wskazał kciukiem na ruiny. Ashe! Doktor Gordon Ashe! Travis wreszcie dopasował nazwisko do osoby. I zrozumiał, dlaczego ten człowiek znalazł się w tym miejscu. Ashe był archeologiem. Ale Travis nie musiał widzieć radiostacji czy obozowiska, aby się domyślić, Ŝe nie jest to ekspedycja poszukująca staroŜytnych reliktów. Co zatem doktor Ashe i jego ludzie robią w Kanionie Umarłych? - Opuść ręce, synu - powiedział Ashe. - Wszystko będzie w porządku, jeśli dobrowolnie zostaniesz tu przez jakiś czas. - Jak długo? - spytał Travis. - To zaleŜy - odparł archeolog. - Zostawiłem tam mojego konia. Musi się napić wody. - Ross, przyprowadź tego konia. Młodzieniec zarzucił na ramię broń osobliwych kształtów i wspiął się po zboczu. Niebawem wrócił, prowadząc srokacza. Travis zdjął siodło z wierzchowca, napoił go i powrócił do obozowiska, gdzie czekał na niego Ashe. - A więc powiadasz, Ŝe niewielu ludzi wie o tym miejscu? -rzekł archeolog. Travis wzruszył ramionami. - Jeszcze jeden człowiek z Double A. Jest bardzo stary. Jego ojciec urodził się tutaj dawno temu, kiedy Apacze walczyli z wojskiem. Nikogo innego to miejsce nie interesuje. - A zatem w tych ruinach nigdy nie prowadzono poszukiwań? - Raz. - Kto? Travis odsunął z czoła kapelusz. - Ja - odpowiedział krótko. - Ach tak? - Ashe wyjął paczkę papierosów i poczęstował wszystkich. Travis bezwiednie sięgnął po papierosa. - Przyjechaliście tu, Ŝeby kopać? - zapytał.
- W pewnym sensie - odparł Ashe, ale kiedy zerknął na pueblo nad urwiskiem, Travisowi przyszło do głowy, Ŝe archeolog widzi coś o wiele ciekawszego niŜ pokruszone bloki wysuszonej słońcem cegły. - Sądziłem, Ŝe interesuje pana głównie okres przed Majami, doktorze Ashe. - Kucnął i wyjął z ogniska tlącą się gałązkę, Ŝeby przypalić papierosa. Czuł satysfakcję na widok zaskoczenia malującego się na twarzy archeologa. - Znasz mnie! - Słowa Ashe'a zabrzmiały jak wyzwanie. Travis pokręcił głową. - Znam doktora Prentissa Morgana - wyjaśnił. - Teraz rozumiem! Jesteś jednym z jego błyskotliwych chłopców! - Nie - padła szybka odpowiedź, która zabrzmiała niczym ostrzeŜenie, by nie drąŜyć dalej. Archeolog właściwie odczytał intencje Travisa i nie zadał kolejnego pytania. - śarcie gotowe, Ashe? - spytał człowiek przy radiostacji. Ross podszedł do ogniska i sięgnął po patelnię. Travis spojrzał na jego rękę. Skóra poorana była bliznami. Apacz juŜ kiedyś widział podobne szramy - pozostałość po głębokich, bolesnych oparzeniach. Odwrócił pospiesznie wzrok, kiedy młodzieniec rozkładał jedzenie na talerze, i wyjął własny prowiant z sakw przytroczonych do siodła. Jedli w milczeniu, ale było to dziwnie towarzyskie milczenie. Napięcie spowodowane nieoczekiwanym spotkaniem opadło. Travis nie czuł juŜ wzburzenia na myśl o tym, Ŝe dał się podejść w tak prosty sposób. Zastąpiła je ciekawość. Pragnął dowiedzieć się czegoś więcej o tych ludziach, poznać przyczynę ich obecności w tym kanionie. Ten młody Ross był doskonałym tropicielem. Musiał mieć sporo doświadczenia, skoro z taką łatwością go podszedł. Apacz chciał bliŜej przyjrzeć się broni Rossa. To nie był konwencjonalny rewolwer. MęŜczyzna nosił go zawsze w pogotowiu, tak jakby w kaŜdej chwili spodziewał się nagłego ataku. Travis bacznie obserwował trzech męŜczyzn. Dostrzegł, Ŝe Ashe i Ross znacznie się róŜnią od swego towarzysza. On miał jasną karnację i sprawiał wraŜenie nieco flegmatycznego. Oni zaś byli śniadzi, poruszali się zwinnie i bezszelestnie, cały czas zachowując czujność. Im dłuŜej przyglądał się całej trójce, tym bardziej był pewien, Ŝe nie przybyli tu, aby badać ruiny na urwisku. Podejrzewał, Ŝe wykonywali o wiele powaŜniejszą, moŜe nawet śmiertelnie niebezpieczną misję. Nie zadawał pytań, zadowolony, Ŝe do nich naleŜy pierwszy krok. Buczenie nadajnika przerwało spokój panujący w małym obozowisku. Radiowiec błyskawicznie załoŜył słuchawki na uszy i po chwili przekazał wiadomość. - Trzeba wznowić procedurę. Dzisiaj w nocy zaczną sprowadzać sprzęt!
2 No i co? - Spojrzenie Rossa prześlizgnęło się po Travisie i spoczęło na Ashe'u. - Czy ktokolwiek wie, Ŝe tu jechałeś? - spytał archeolog. - Chciałem sprawdzić wszystkie źródła wody. JeŜeli nie wrócę na ranczo w rozsądnym czasie, zaczną mnie szukać. - Travis nie widział powodu, by dodawać, Ŝe Whelan nie przejąłby się, gdyby brat nie wrócił w ciągu dwudziestu czterech godzin, spodziewał się bowiem, iŜ poszukiwanie wody moŜe potrwać nawet parę dni. - Mówisz, Ŝe znasz Prentissa Morgana. Jak dobrze? - Przez jakiś czas na uniwersytecie byłem w jednej z jego grup. - Jak się nazywasz? - Fox. Travis Fox. Operator zerknął na mapę i powiedział: - Double A naleŜy do Foxa... - To mój brat. Pracuję dla niego. - Grant - Ashe zwrócił się do operatora - oznacz to jako pilne i prześlij do Kelgarriesa. Poproś, Ŝeby sprawdzili Foxa.
- MoŜemy go odesłać, gdy tylko przyjdzie pierwszy transport, szefie. Przechowają go w bazie, ile będziesz chciał - zaproponował Ross, jakby Travis przestał być osobą z krwi i kości i stanowił tylko zbędny balast. Ashe potrząsnął głową. - Posłuchaj, Fox, nie chcemy ci robić kłopotów. Miałeś po prostu pecha, Ŝe akurat dzisiaj tu zaszedłeś. Szczerze mówiąc, nie moŜemy ściągać na siebie uwagi. Ale jeśli dasz mi słowo, Ŝe nie przekroczysz tego wzgórza, póki co zostawimy sprawy tak, jak stoją. Opuszczenie tego miejsca było ostatnią rzeczą, jakiej Travis pragnął. Rozbudzili juŜ jego ciekawość i nie miał zamiaru się stąd ruszać, chyba Ŝeby usunęli go siłą. A to, jak sobie w duchu obiecał, będzie wymagało od nich sporego wysiłku. - Umowa stoi - powiedział. Ashe myślał juŜ o czymś innym. - Mówisz, Ŝe tu trochę kopałeś. Co znalazłeś? - Zwykłe rzeczy: trochę ceramiki, kilka grotów strzał. Prawdopodobnie pochodzą z okresu przedkolumbijskiego. W tych górach mnóstwo takich ruin. - Czego się pan spodziewał, szefie? - zapytał Ross. - CóŜ, była niewielka szansa - odparł dwuznacznie Ashe. - Ten klimat świetnie konserwuje. Znaleźliśmy kosze, tkaniny, kości, które przetrwały... - Wezmę te kości i kosze w zamian za inne rzeczy. - Ross przyłoŜył okaleczoną rękę do piersi i potarł blizny drugą dłonią, jakby koił, ból w ciągle dokuczającej ranie. - Lepiej zapalić światła, skoro chłopcy wpadną dzisiaj w nocy. Ross i Ashe zaczęli ustawiać na łące małe plastikowe kanistry w równych odstępach, w dwóch rzędach. Travis domyślił się, Ŝe , oznaczają lądowisko. Jego rozmiary wskazywały, Ŝe oczekują helikopterów znacznie większych niŜ ten, który juŜ wylądował w kanionie. Gdy skończyli, Ashe usiadł, opierając się plecami o drzewo i zaczął przeglądać gruby notes, a Ross przyniósł rolkę papy i rozwinął ją. Wyjął pięć kamiennych grotów. Miały charakterystyczny kształt , i były zbyt długie jak na groty do strzał. Travis rozpoznał szczególny kształt i wzór płatkowych ostrzy! Było to rękodzieło o wiele lepsze od późniejszych wyrobów jego ludu, chociaŜ duŜo starsze. JuŜ wcześniej miał okazję podziwiać kunszt zapomnianego producenta broni. Groty ludzi Folsom! Wieńczyły włócznie myśliwych, którzy polowali na mamuty, gigantyczne bizony, niedźwiedzie i lwy alaskańskie. - Człowiek Folsom tutaj? - Travis zauwaŜył, Ŝe Ross rzucił mu zaciekawione spojrzenie, a Ashe oderwał wzrok od notesu. Młodszy męŜczyzna wziął ostatni grot z rzędu i podał Apaczowi. Ten delikatnie ujął go w dłonie. Grot był idealny, wspaniały. Obrócił go w palcach. - Imitacja - powiedział. Czy aby na pewno? JuŜ wcześniej trzymał w ręku groty Folsom i niektóre, mimo iŜ bardzo stare, zachowały się w równie idealnym stanie jak ten. Tyle Ŝe z tym... było coś nie tak. Nie potrafił sprecyzować, co. - Dlaczego tak sądzisz? - zapytał Ashe. - O jego autentyczności zaświadczył Stefferds - wtrącił Ross, sięgając po następny grot. Jednak Travis był pewny swej oceny, mimo odmiennej opinii Jednego z największych autorytetów w dziedzinie archeologii. - Czuję, Ŝe coś z nim nie tak. Ashe skinął na Rossa, który podniósł trzeci kamienny grot. Na pierwszy rzut oka ten równieŜ stanowił kopię pierwszego. Travis przeminął palcem wzdłuŜ wyŜłobień łuszczącej się krawędzi i zrozumiał, śe to właśnie jest pierwowzór. Podzielił się tym spostrzeŜeniem. - No, no. - Ross przyglądał się grotom. - Dowiedzieliśmy się czegoś nowego - wymamrotał na wpół do siebie. - Nie pierwszy raz - stwierdził Ashe. - PokaŜ mu swoją broń. Ross zmarszczył brwi. Przez chwilę zdawało się, Ŝe odmówi, lecz w końcu spełnił polecenie. Apacz odłoŜył ostroŜnie pradawny grot, wziął broń i przyjrzał jej się uwaŜnie. Mimo iŜ kształtem przypominała rewolwer, znacznie się od niego
róŜniła. Gdy wycelował w pień drzewa, zauwaŜył, Ŝe kolba wcale nie jest wygodna, jakby dłoń, dla której została wykonana, nie była podobna do jego ręki. Im dłuŜej trzymał broń, tym więcej zauwaŜał szczegółów róŜniących ją od klasycznego rewolweru czy pistoletu. Nie podobało mu się to dziwne wraŜenie... PołoŜył rewolwer koło krzemowego grotu i spojrzał na oba przedmioty. Wyczuwał w nich wspólne dziedzictwo wieku. W przypadku grotu to odczucie wydawało się jak najbardziej na miejscu. Ale dlaczego rewolwer oddziaływał na niego podobnie? Przyzwyczaił się juŜ polegać na tym osobliwym szóstym zmyśle, jaki posiadał. Fakt, te w tej chwili zawiódł, wytrącał go z równowagi. - Ile lat ma ta broń? - zapytał Ashe. - NiemoŜliwe, Ŝeby... - Travis zaprotestował wbrew wewnętrznemu przekonaniu. - Nie uwierzę, Ŝe jest równie stara jak ten grot włóczni! - Bracie - Ross przyjrzał mu się z dziwnym wyrazem twarzy - tak właśnie jest! - Wsunął dziwny rewolwer do kabury. - Mamy tu zgadywacza czasu, szefie. - Taki dar wcale nie naleŜy do rzadkości - skomentował Ashe. -Widziałem juŜ podobne przypadki. - Ale pistolet nie moŜe być aŜ tak stary! - upierał się Travis. Lewa brew Rossa uniosła się sardonicznie, a usta ułoŜyły się w kpiący półuśmieszek. - Nic o nim nie wiesz, bracie - zauwaŜył. - Nowy rekrut? - To pytanie skierował do Ashe'a, który zmarszczył brwi, lecz w końcu uśmiechnął się tak ciepło, Ŝe przez moment Travis poczuł się nieswojo. Ten uśmiech jednoznacznie wskazywał, iŜ Ashe i Ross od dawna tworzą zgrany zespół, i zarazem odgradzał ich od nowo poznanego. - Nie spiesz się, chłopcze. - Archeolog wstał i podszedł do nadajnika. Jakieś wieści z frontu? - Trzask-trzask, prask-prask - Ŝachnął się operator. - Gdy tylko poradzę sobie z jednym zakłóceniem na paśmie, trafiam na inne. MoŜe kiedyś skonstruują takie walkie-talkie, Ŝe człowiekowi nie będą pękać bębenki w uszach. Nie, póki co, nic nowego. Travisowi nasuwało się mnóstwo pytań. Był jednak pewny, Ŝe na większość z nich uzyskałby wymijające odpowiedzi. Próbował dopasować ten pistolet do układanki wskazówek i domysłów, i przekonał się, Ŝe mu się to nie udaje. Zapomniał o wszystkim, kiedy Ashe usiadł ponownie i zaczął mówić jak archeolog. Z początku Travis tylko słuchał, potem zdał sobie sprawę, Ŝe coraz częściej odpowiada, wyraŜa własne opinie, a raz czy dwa ośmielił się nawet sprzeciwić rozmówcy. Wiedza Apacza, ruiny pośród skał, człowiek Folsom - pytania Ashe'a miały szeroki zasięg. Travis dopiero wtedy zrozumiał, Ŝe archeolog sprawdza jego wiedzę, gdy zaczął mówić swobodnie, z zapałem człowieka, któremu od dawna odmawiano moŜliwości ekspresji. - Wygląda, Ŝe cięŜko im się kiedyś Ŝyło - stwierdził Ross, gdy Indianin zakończył opowieść o tym, jak w dawnych czasach Apacze wykorzystywali to obozowisko. Wtem nadajnik oŜył i Grant załoŜył słuchawki na uszy. UłoŜył sobie notes na kolanach i zaczął bardzo szybko pisać. Travis spojrzał na cienie kładące się na klifach. ZbliŜał się zachód słońca, a on zaczynał się niecierpliwić. Czuł się, jakby siedział w teatrze i oczekiwał na podniesienie kurtyny, albo ze spluwą w ręku oczekiwał nadciągających kłopotów. Ashe wziął od Granta zagryzmoloną kartkę i porównał ją z innymi zapiskami w notesie. Ross leniwie Ŝuł długie źdźbło trawy. Sprawiał wraŜenie ospałego, ale Travis podejrzewał, Ŝe gdyby tylko zrobił jakiś niewłaściwy ruch, męŜczyzna natychmiast by się rozbudził. - Ten kraj musiał być kiedyś gęsto zaludniony - odezwał się Ross. - To wygląda na zwyczajny blok mieszkalny. Na sto albo dwieście osób. Tak czy siak, jak oni tu Ŝyli? PrzecieŜ to mała dolina. - Na północny zachód jest jeszcze jedna dolina z wyraźnie zaznaczonymi rowami irygacyjnymi - wyjaśnił Travis, - Poza tym polowali: na indyki, jelenie, antylopy, nawet na bizony - jeśli tylko dopisało szczęście.
- Gdyby człowiek znał jakiś sposób na zerknięcie w przeszłość, mógłby się wiele nauczyć... - Chodzi ci o uŜycie Vis-Texu na podczerwień? - zapytał Travis obojętnym tonem. Z satysfakcją patrzył, jak pryska spokój jego rozmówcy. - My, Indianie, nie ubieramy się w koce i nie nosimy juŜ piór we włosach. Niektórzy z nas czytają ksiąŜki, oglądają telewizję i chodzą do szkoły. Ale Vis-Tex, którego działanie widziałem, nie był zbyt skuteczny. - Zdecydował się na zgadywankę. - Zamierzacie tu przetestować nowy model? - W pewnym sensie tak. Travis nie oczekiwał odpowiedzi. Ashe udzielił jej jednak, ku wyraźnemu zdumieniu Rossa. Fotografowanie przeszłości przy uŜyciu fal podczerwieni zakończyło się sukcesem w eksperymentach prowadzonych dwie dekady wcześniej - pod koniec lat pięćdziesiątych. Wówczas rejestrowano stan (przed kilku godzin. Później proces ten udoskonalono i przedmioty pojawiały się na filmach nagrywanych tydzień po ich zniknięciu z danego punktu. Travis uczestniczył kiedyś w prowadzonym przez doktora Morgana pokazie eksperymentalnego Vis-Texu. Jeśli rzeczywiście mają nowy model, którym moŜna sięgnąć w głąb historii! Wziął głęboki oddech i utkwił wzrok w ruinach puebla. Zwizualizowanie przeszłości miałoby kolosalne znaczenie! Uśmiechnął się na myśl o tym. - JeŜeli rzeczywiście macie taki model, i jeśli zadziała, wiele rozdziałów historii trzeba będzie napisać na nowo - rzekł. - Nie tej historii, którą znamy. - Ashe wyciągnął papierosy i poczęstował ich. - Synu, teraz jesteś częścią tego przedsięwzięcia, czy ci się to podoba czy nie. Nie moŜemy cię puścić wolno. Rozumiesz, sytuacja jest krytyczna. A więc... otrzymasz szansę na werbunek. - Do czego? - zainteresował się Travis. - Do projektu Folsom Jeden. - Ashe zapalił papierosa. - W kwaterze głównej sprawdzono cię dokładnie. Skłaniam się do stwierdzenia, Ŝe opatrzność maczała palce w twoim pojawieniu się tu akurat dzisiaj. Wszystko pasuje idealnie. - AŜ za bardzo? - Czoło Rossa przecięła głęboka bruzda. - Nie - odparł Ashe. - Jest tym, za kogo się podaje. Nasz człowiek sprawdził Double A i rozmawiał z Morganem. On nie jest szpiclem. Jakim szpiclem? - zastanawiał się Travis. Najwyraźniej zwerbowali go w swoje szeregi, ale chciał się dowiedzieć, dlaczego i po co. UwaŜał, Ŝe najlepiej będzie, jeśli zapyta wprost. - Jesteśmy tu, aby zobaczyć świat łowców Folsom - wyjaśnił mu Ashe. - Wysoko pan mierzy, doktorze. Musi pan dysponować wspaniałym Vis-Texem, skoro moŜe pan zajrzeć dziesięć tysięcy lat wstecz. - Bardziej prawdopodobne, Ŝe jeszcze dalej - poprawił go Ashe. - Póki co, nie jesteśmy pewni. - Po co to całe “cicho-sza"? Obserwacja jakiegoś wędrownego, prymitywnego plemienia powinna się odbywać przy udziale telewizji, ekip wiadomości... - Prymitywni tubylcy nie interesują nas tak bardzo jak inne rzeczy. - Na przykład, skąd pochodzi ta broń - wtrącił Ross. Znów pocierał naznaczoną bliznami rękę, a Travis rozpoznał w jego oczach ten sam cień, który ujrzał podczas pierwszego spotkania u wejścia do kanionu. Było to spojrzenie wojownika szykującego się do bitwy. - Przez jakiś czas będziesz musiał wierzyć nam na słowo - rzekł Ashe. - To dziwna robota i z konieczności ściśle tajna - uŜywając określenia naszych czasów. Zjedli kolację i Travis przeprowadził srokacza na wąski, połoŜony niŜej skraj kanionu, dostatecznie daleko od zaimprowizowanego lądowiska. TuŜ po zmierzchu wylądował pierwszy z transportowych śmigłowców. Wkrótce Apacz stał w jednej linii z pozostałymi męŜczyznami, przekazując paczki i pudła z maszyny do schronu w niewielkim gaiku. Pracowali, nie tracąc energii na zbyteczne ruchy, z prędkością, która sugerowała, Ŝe czas jest drogi. Travis zauwaŜył, iŜ zaraził się od innych potrzebą pośpiechu. Pierwsza maszyna, opróŜniona z ładunku, uniosła się w powietrze
i znikła w ciemnościach. Zaledwie po kilku minutach kolejny śmigłowiec zajął jej miejsce. Ponownie uformowali łańcuch do rozładunku, tym razem przekazując sobie cięŜsze skrzynie, których podniesienie wymagało siły dwóch męŜczyzn. Zanim odleciał czwarty helikopter, Travisa bolał juŜ kręgosłup i ramiona. Do pomocy przyszło kolejnych czterech męŜczyzn. Prawie nie rozmawiali, koncentrując się na rozładunku i układaniu towaru. Gdy tylko czwarty śmigłowiec odleciał, Ashe podszedł do Travisa w towarzystwie jakiegoś męŜczyzny. - Oto on. - PołoŜył dłoń na ramieniu Indianina i obrócił go twarzą w stronę nowo przybyłego. MęŜczyzna był wyŜszy od doktora i emanował pewnością siebie. Obrzucił Travisa bacznym spojrzeniem, a potem uśmiechnął się. - Jesteś dla nas sporym kłopotem, Fox - powiedział. - Albo brakującym ogniwem - poprawił Ashe. - Fox, to major Kelgarries, nasz dowódca. - Porozmawiamy później - obiecał Kelgarries. - Zanosi się na pracowitą noc. - Zejść z lądowiska! -zawołał ktoś z linii flar. - Ląduje następny. Odbiegli na bok, robiąc miejsce dla piątego helikoptera, i praca ruszyła na nowo. Major stał w rzędzie i razem z innymi przerzucał pudła i skrzynie. Rzeczywiście nie było czasu na rozmowę. Który to rozładunek, siódmy czy ósmy? Travis próbował policzyć, rozprostowując zesztywniałe palce. WciąŜ była noc, ale pogaszono juŜ flary. Wszyscy usiedli wokół ogniska. Pili kawę i jedli kanapki, które przyleciały z ostatnim ładunkiem. Mówili niewiele. Travis widział, Ŝe pozostali męŜczyźni są zmęczeni nie mniej niŜ on. - Czas spać, bratku. Nareszcie moŜna odpocząć! - powiedział Ross pomiędzy ziewnięciami. - Potrzebujesz czegoś? Koca, czegokolwiek? Travis, otępiały z wyczerpania, pokręcił przecząco głową. - Mam koc przy siodle - odparł. Zasnął, zanim zdąŜył się dobrze ułoŜyć. W świetle poranka obozowisko wyglądało na niezorganizowane. Ludzie jednak sprawnie radzili sobie z sortowaniem sprzętu. Pracowali tak, jakby często robili coś podobnego. W pewnej chwili Travis, który właśnie pomagał przenieść w inne miejsce wielki kosz, podniósł wzrok i napotkał spojrzenie majora. - Poświęć mi chwilę, Fox - rzekł Kelgarries. Odeszli na bok. - Pogmatwałeś Ŝycie i sobie, i nam, młody człowieku - podjął major. - Szczerze mówiąc, nie moŜemy cię wypuścić - dla twojego i naszego dobra. Musimy trzymać ten projekt w tajemnicy, a kilku twardzieli aŜ się pali, Ŝeby wydusić z ciebie to, co o nas wiesz. Tak więc albo cię wtajemniczymy, albo pójdziesz do chłodni. Wybieraj. Doktor Morgan za ciebie poręczył., Travis począł narastające napięcie. Co oni znowu wymyślili? Wspomnienia zawirowały mu w głowie. Ale skoro rozmawiali z Prentissem Morganem, pewnie wiedza, co zdarzyło się w zeszłym roku... i dlaczego. Najwyraźniej wiedzieli, poniewaŜ Kelgarries kontynuował: - Fox, czasy uprzedzeń rasowych juŜ minęły. Wiem o ofercie Hewitta złoŜonej władzom uniwersytetu. Wiem teŜ, co się stało, kiedy zaczął wywierać naciski, Ŝeby cię skreślono z listy członków ekspedycji. Ale uprzedzenia mogą się rozciągać w dwóch kierunkach - niezbyt długo mu się opierałeś, prawda? Travis wzruszył ramionami. - MoŜe pan słyszał określenie “obywatel drogiej kategorii", majorze. Czy zdaje pan sobie sprawę, jak traktuje się Indian w tym kraju? Dla tłumu jesteśmy i zawsze będziemy brudnymi, ignoranckimi dzikusami. Nie moŜna walczyć, kiedy przeciwnik dysponuje całym arsenałem. Hewitt udzielił dotacji uniwersytetowi, aby zrobiono coś waŜnego. ZaŜądał, Ŝebym odpadł z tego programu. Gdybym się zgodził, by doktor Morgan walczył o mnie, Hewitt sprzątnąłby mu czek sprzed nosa tak szybko, Ŝe od samego tarcia papierek zająłby się ogniem. Znam Hewitta i wiem, co nim powoduje. Poza tym, praca doktora Morgana była waŜniejsza... - Travis umilkł raptownie. Czemu, u diabła, powiedział Kelgarriesowi tak duŜo? Po co tłumaczył,
dlaczego odszedł z uniwersytetu i wrócił na ranczo? Majorowi nic do tego. - Na szczęście, nie zostało juŜ wielu ludzi pokroju Hewitta. I zapewniam cię, Ŝe my nie posługujemy się jego metodami. JeŜeli się do nas przyłączysz, gdy juŜ Ashe wprowadzi cię pokrótce w nasze sprawy, staniesz się jednym z nas. BoŜe, człowieku-major uderzył ręką w zakurzone bryczesy - nie obchodzi mnie, czy ktoś jest niebieskim Marsjaninem o dwóch głowach i czterech otworach gębowych - jeśli tylko trzyma język za zębami i robi swoje! Tutaj liczy się tylko, co się robi, a sądząc ze słów Morgana, mógłbyś się przydać. Zastanów się i daj mi znać, co postanowiłeś. JeŜeli zdecydujesz nie wchodzić do gry, dziś wieczorem cię odtransportujemy. Powiesz bratu, Ŝe wykonujesz jakieś zlecenie rządowe, a my po prostu przez jakiś czas będziemy pilnowali, Ŝebyś siedział cicho. Przykro mi, ale właśnie w taki sposób trzeba będzie to załatwić. Travis uśmiechnął się na tę obietnicę. UwaŜał, Ŝe sam moŜe się stąd bezpiecznie ulotnić jeśli tylko zechce. Postanowił trochę przycisnąć majora. - Wyprawa w przeszłość, by schwytać człowieka Folsom... -Ale Kelgarries we słyszał, poniewaŜ zdąŜył się juŜ odwrócić i właśnie odchodził. Travis, podąŜając za nim, natknął się na Ashe'a. Archeolog składał trójnóg ze smukłych prętów z uwagą i delikatnością, z jaką traktuje się kruche i drogocenne przedmioty. Zerknął w górę, kiedy cień Travisa przesłonił jego dzieło. - Postanowiłeś do nas dołączyć, aby zerknąć w przeszłość? - Naprawdę uwaŜasz, Ŝe potraficie tego dokonać? . - Nieograniczamy się tylko do obserwowania tych ludzi. - Ashe włoŜył delikatnie śrubę.-My tam byliśmy. Travis otworzył szeroko oczy. Mógł przyjąć do wiadomości, ze nowy, udoskonalony Vis-Tex umoŜliwia spojrzenie w historię czy nawet prehistorię. Jednak podróŜowanie w czasie było czymś zupełnie innym. - To najprawdziwsza prawda.- Ashe uporał się ze śrubą. Przeniósł uwagę z trójnogu na rozmówcę. Na jego twarzy malowała się stanowczość i determinacja.- I zamierzamy tam wrócić. - Po człowieka Folsom? - zapytał Apacz z niedowierzaniem. - Po statek kosmiczny.
3 To nie był sen, nawet jeden z tych najbardziej realistycznych. Widział Ashe'a przebierającego palcami, jego brązową twarz rysującą się na de czerwono-Ŝółtych ścian klifu i sypiących się ruin. To, co mówił archeolog, wydawało się Travisowi najdzikszą fantazją. - ... więc odkryliśmy, Ŝe Czerwoni poznali tajemnicę podroŜy w czasie i wielokrotnie przenosili się do przeszłości. Co dawały im te podróŜe? Tego bardzo długo nie potrafiliśmy ustalić. Dopiero niedawno odkryliśmy, Ŝe oni znaleźli szczątki - bardzo źle zachowane -statku kosmicznego. LeŜał w lodach Syberii razem z zamroŜonymi ciałami mamutów i kilkoma trafnymi wskazówkami, które sugerowały właściwą erę, jaką mieli badać. Zatarli ślady najlepiej, jak potrafili, ustawiając stacje przekaźnikowe w innych epokach. Zaryzykowaliśmy i przez przypadek trafiliśmy na jedną z nich. Czerwoni, przechwytując naszych agentów czasu, pokazali wrak statku, który plądrowali kilka tysięcy lat wcześniej. Ta historia miała sens. Travis mechanicznie podał Ashe'owi mały klucz, którego archeolog szukał, macając w kępach trawy. - Ale jak ten statek się tam znalazł?- zapytał.- Czy na Ziemi istniała jakaś wczesna cywilizacja, która znała podróŜe w czasie? - Tak właśnie sądziliśmy - aŜ do chwili, gdy znaleźliśmy ten statek. Frachtowiec z ładunkiem zszedł z kursu i zgubił się w trakcie jakiejś galaktycznej ucieczki. Ten świat mógł być dla nich tak samo niebezpieczny jak rafa na morzu, ale z jakiejś przyczyny musieli tu lądować. Znaleźliśmy w bazie Czerwonych film,
na którym zarejestrowano około tuzina takich wraków. Niektóre znajdowały się po tej stronie Atlantyku. - Zamierza pan tu kopać, w poszukiwaniu jednego z nich? Ashe roześmiał się. - A jak sądzisz, co byśmy znaleźli po około piętnastu tysiącach lat i piętrzeniach się lądu, czy nawet lokalnej działalności wulkanicznej? Chcemy, Ŝeby nasz statek był w jak najlepszym stanie. - Do badań? - OstroŜnie. Gdybyś spytał Rossa Murdocka, podałby ci dobry powód do zachowania ostroŜności. Jako jeden z naszych agentów, wszedł na pokład statku, który plądrowali Czerwoni. Kiedy osaczyli go w kabinie nawigacyjnej, przypadkowo włączył system komunikacyjny, wzywając tym samym prawdziwych właścicieli. Nie uradowali ssą na widok Czerwonych.- pojawili się nagle i zniszczyli ich bazę czasu na tym poziomie, a potem ścigali ich, niszcząc kolejne stacje. Pamiętasz ten wybuch na Bałtyku na początku tego roku, o którym tak szybko ucichło? To kosmiczny patrol, czy jak tam oni siebie nazywają, połoŜył kres projektowi Czerwonych. Z tego, co wiemy, jeszcze nie odkryli, Ŝe my interesowaliśmy się i w dalszym ciąga interesujemy tą samą rzeczą, A zatem, jeśli znajdziemy tu statek, dokładnie go sobie obejrzymy. - Interesuje was ładunek? . - TakŜe. Ale przede wszystkim zaleŜy nam na wiedzy konstruktorów, stanowi ona bowiem klucz do kosmosu. Travis poczuł, jak po plecach przebiegł mu dreszcz emocji. Ludzkość sięgała ku gwiazdom juŜ prawie od dwóch generacji. Odniosła wprawdzie pewne sukcesy, ale znacznie więcej było druzgoczących poraŜek. A poza tym - czym jest pomyślny lot na KsięŜyc w porównaniu z podróŜami do gwiazd czy nawet do innych galaktyk? Ashe uśmiechnął się, czytając z wyrazu twarzy Travisa. - Ty teŜ to czujesz, prawda? Apacz pokiwał bezwiednie głową. Patrzył na kanion i próbował uwierzyć, Ŝe gdzieś tutaj, uwięziony w stałych murach czasu, czeka na nich wrak statku kosmicznego. Nie potrafił jednak sobie wyobrazić, jak ten kraj wyglądał w czasach pluwialnych. Deszcze padające przez większą cześć roku niewątpliwie zamieniły w mokradła tereny leŜące poza ramionami kurczących się lodowców, niezbyt daleko na północ. - Ale dlaczego groty Folsom? - Z gmatwaniny faktów i domysłów wybrał ten problem na początek. - Wysłaliśmy agentów, którzy wcielili się w role staroŜytnych Celtów i Tatarów - a nawet ich przodków z epoki brązu. Teraz prawdopodobnie będziemy musieli wykreować kilku włączników Folsom. Jedna z pierwszych i najwaŜniejszych reguł tej gry mówi, Ŝe me wolno ingerować w naturalny bieg czasu. Dlatego nie moŜe być mowy o prawdziwej toŜsamości naszych agentów. Nie mamy pojęcia, co mogłoby się stać, gdyby ktoś wmieszał się w strumień znane nam histerii, i ufamy, Ŝe nigdy nie będziemy musieli tego doświadczyć na własnej skórze. - Myśliwi - powiedział powoli Travis, ledwo zdając sobie sprawę, Ŝe w ogóle coś mówi. - Mamuty, mastodonty, wielbłądy, wilki, tygrysy szablozębne... - Dlaczego cię interesują? - Dlaczego? - Travis powtórzył niczym echo i umilkł, aby rozwaŜyć powody. Dlaczego jego reakcją na odmalowany przez Ashe'a obraz prehistorycznych myśliwych była wizja lądu zamieszkanego przez dziwne bestie, na które jego współplemieńcy nigdy nie polowali? A moŜe polowali? CzyŜby łowcy Folsom byli jego przodkami, tak jak staroŜytni Celtowie byli praojcami Ashe'a? Czuł silne podekscytowanie. Zapragnął zobaczyć świat, który jemu współcześni znali jedynie z niewyraźnych i często sprzecznych śladów widocznych na skałach, z garści krzemieni, połamanych kości, dawno wygasłych ognisk. - Moi rodacy Ŝyli z myślistwa jeszcze długo po tym, jak twoi przystosowali się do innego trybu Ŝycia- odpowiedział wreszcie. - Zgadza się.-W tonie Ashe'a pobrzmiewała nuta satysfakcji. -A teraz podaj mi tamten pręt. Powrócił do pracy. Travis został przy nim i pomagał archeologowi najlepiej,
jak potrafił. Wiedział, Ŝe dokonał wyboru, jakiego Ŝyczył sobie Kelgarries: postanowił stać się częścią tej niewiarygodnej przygody. Kolejne dwa dni spędzili bardzo pracowicie, przygotowując ekwipunek do wyprawy w przeszłość. Zastosowali odpowiednie trzonki do imitacji grotów, potem eksperymentowali z wyrzutnią. Broń, którą w końcu stworzyli, skutecznością dwukrotnie przewyŜszała oryginalną. Za pomocą długiej na dwie stopy wyrzutni moŜna było ciskać oszczep na odległość dobrych stu pięćdziesięciu kroków albo nawet dalej. Travis zdawał sobie sprawę z ogromnych zalet tych włóczni. Nic dziwnego, Ŝe tak uzbrojeni myśliwi ośmielali się atakować mamuty i inne gigantyczne ssaki tego okresu. Oprócz włóczni mieli krzemienne noŜe, odpowiedniki tych, jakie znaleźli w pozostałościach po obozowiskach ludzi Folsom. Travisa prześladowało przeczucie, Ŝe uŜyje noŜa i włóczni, odgrywając rolę prehistorycznego łowcy. Był tego pewien. Dowiedział się od Rossa, Ŝe pozostały sprzęt dla agentów czasu trafi do bazy dopiero wówczas, gdy eksperci przejrzą filmy z przeszłości. Trzeciego dnia Kelgarries i Ashe wyruszyli na wyprawę zwiadowczą. Załadowali helikopter po brzegi i wylecieli z kanionu. Wrócili po tygodniu. Filmy, które przywieźli, natychmiast wysłano do centrum dowodzenia. Jeszcze tej samej nocy Ashe dołączył do Travisa i Rossa. PołoŜył się przy ognisku, wzdychając ze zmęczenia i radości. - Trafiliście? - zapytał Ross. Szef pokiwał głową. Ciemne smugi pod oczami nadawały jego twarzy wyraz zdeterminowania. - Wrak tam jest, a na obrzeŜach tego terytorium zlokalizowaliśmy myśliwych. Myślę jednak, Ŝe moŜemy postępować zgodnie z planem numer jeden. To plemię jest nieliczne, a w okolicy chyba nie ma innych. Nasze domysły okazały się słuszne: ten obszar był bardzo rzadko zaludniony. Nie ma potrzeby wysyłania zwiadowców, Ŝeby zintegrowali się z plemieniem - wystarczy, jeśli będą na bieŜąco śledzić ruchy koczowników. - A transfer? Ashe zerknął na zegarek. - Harvey i Logwood montują nową stację. Zajmie im to około czterdziestu ośmiu godzin. Nie mamy czasu na omawianie szczegółów, Ekipa techników wchodzi, gdy tylko zwiadowcy przekaŜą nam wiadomość, Ŝe teren jest czysty. W kwaterze głównej analizują raporty filmowe. Dostarczą nam resztę sprzętu moŜliwie jak najszybciej. Travis poruszył się niespokojnie. Kto wejdzie w skład grupy zwiadowców? Chciał o to spytać, mając nadzieję, Ŝe on równieŜ. Ale pomny na wydarzenia sprzed roku, które zniweczyły mnóstwo planów, teraz trzymał język za zębami. Ross przyszedł mu z pomocą. - Kto robi pierwszy skok, szefie? - Ty i ja, i nasz przyjaciel - dodał, wskazując na Apacza - jeśli tylko zechce. - Mówisz serio? - zapytał Travis z niedowierzaniem. Ashe sięgnął po stojący przy ognisku dzbanek kawy. Fox, jeŜeli tylko nie zamierzasz odskoczyć, Ŝeby na pierwszym lepszym mamucie przetestować tę broń z krzemiennymi grotami. którą skonstruowałeś, moŜesz iść z nami. Głównie dlatego, Ŝe jesteś swój chłop, albo raczej staniesz się sam, gdy cię wtajemniczymy. I moŜe potrafisz się lepiej przystosowywać niŜ my. Omawianie szczegółów podróŜy w czasie zwykle zajmowało wiele tygodni. Zapytaj Rossa; on ci powie, jak wygląda w naszym fachu kurs wkuwania danych. Teraz jednak nie mamy tygodni. Mamy jedynie dni, których zresztą robi się coraz mniej z kaŜdym wschodem słońca. A zatem stawiamy na ciebie, na Rossa, na mnie. Ale musisz zrozumieć jedno: ja dowodzę sekcją, rozkazy pochodzą ode mnie. A główna zasada brzmi: robota na pierwszym miejscu! Trzymamy się z dala od tubylców, nie mieszamy się w Ŝadne wydarzenia. Przenosimy się tam tylko po to, Ŝeby zapewnić bezpieczeństwo i spokój naszym technikom podczas badania wraku. A to moŜe wcale nie być łatwe. - Dlaczego? - spytał Ross. - PoniewaŜ nasz statek nie wylądował tak dobrze jak ten, w którym natknąłeś
się na Czerwonych. Z tego, co widać na filmach, porządnie grzmotnął o ziemię. MoŜliwe, ze będziemy musieli z niego zrezygnować i odnaleźć numer drugi z naszej listy. Przypuszczam jednak, Ŝe zgodę komisji na dalsze badania uzyskamy tylko pod warunkiem, Ŝe znajdziemy coś interesującego na pokładzie pierwszego statku. - MoŜe przydałoby się wciągnąć do sprawy kogoś z komisji? -zasugerował Ross. Ashe wyszczerzył zęby w uśmiechu. - Chcesz stracić pracę, chłopcze? Daj im się przyjrzeć naszym znaleziskom, a szybko połoŜą na nich swoje łapska. Trzy dni później rozpoczęli ostatnie przygotowania do podróŜy. Towarzyszył im niski, schludnie ubrany męŜczyzna. Obserwował bacznie całą trójkę przez górną część dwuogniskowych okularów, wygłaszając raz po raz szorstkie krytyczne uwagi. Rozebrali się i natarli dokładnie kremem otrzymanym od instruktora. Wkrótce ich opalona skóra nabrała barwy matowobrązowej, charakterystycznej dla ludzi, którzy bez względu na pogodę noszą nader skąpy przyodziewek. Ashe i Ross włoŜyli szkła kontaktowe, aby ich oczy były ciemnobrązowe jak oczy Travisa. Krótko ostrzyŜone włosy ukryli pod mistrzowsko wykonanymi perukami ze sztywnych czarnych włosów, które opadały im na ramiona i spływały niczym grzywa kucyka między łopatkami. Następnie kaŜdy kładł się kolejno na plecach, a charakteryzator, wzorując się na kadrach z filmu, malował im na piersiach, ramionach, brodach i górnych częściach kości policzkowych wzory symulujące tatuaŜe. Poddając się tym męczarniom, Travis przyglądał się całkowicie ucharakteryzowanemu archeologowi. Gdyby nie widział wszystkich etapów tej transformacji, nie domyśliłby się, Ŝe pod skóra dzikusa kryje się doktor Gordon Ashe. - Cieszę się, Ŝe moŜemy nosić sandały - skomentował tenŜe “dzikus", zaciskając rzemienie utrzymujące kombinację przepaski biodrowej i kiltu z grubej skóry. Ross właśnie wsunął gołe stopy w prymitywne obuwie. - Miejmy nadzieję, Ŝe nie zawiodą, gdy będziemy musieli brać nogi za pas, szefie - powiedział, lustrując sandały powątpiewającym wzrokiem. Wreszcie wszyscy trzej stanęli w szeregu do ostatecznego przeglądu, który przeprowadzili charakteryzator i Kelgarries. Major trzymał na ramieniu jakieś futra i teraz rzucił po jednym kaŜdemu z męŜczyzn - Lepiej się z nimi nie rozstawajcie. Tam bywa zimno. No dobrze, helikopter czeka. Travis przerzucił futro przez ramię i wziął do ręki trzy włócznie, które wcześniej uzbroił w groty. KaŜdy otrzymał taką samą broni worek z zapasami. Helikopter wyleciał z kanionu Hohokam na szeroką przestrzeń pustyni i po jakimś czasie wylądował przed skrupulatnie zakamuflowana konstrukcją. Kelgarries przekazał Ashe'owi ostatnie instrukcje. - Macie dzień... w razie potrzeby dwa. Zatoczcie koło na jakieś pięć mil, jeśli wam się uda. Reszta naleŜy do was. Ashe skinął głową. - Dobrze. Odezwiemy się, gdy tylko będziemy mogli przesłać sygnał: “czysto". Ukryta konstrukcja, obok której walało się mnóstwo skrzyń, składała się z czterech ścian i podłogi. Nie miała dachu. Agenci weszli do środka i patrzyli, jak panel zamyka się za nimi, a wokół ich ciał strzelają strumienie promieni. Travis poczuł mrowienie w kościach i mięśniach, a potem ukłucie paniki, kiedy dziwne szarpniecie skręciło mu trzewia i wycisnęło powietrze z płuc. Utrzymał się na nogach tylko dzięki temu, Ŝe podparł się włóczniami. Na sekundę lub dwie cały świat zatonął w mroku. W końcu Travis złapał oddech i otrząsnął się, jakby wyskoczył z rwącej rzeki. Ross wykrzywił usta w uśmiechu i podniósł kciuk do góry w wymownym geście. - Koniec podróŜy. Ruszamy... WciąŜ znajdowali się w skrzyni, kiedy jednak Ashe popchnął panelowe drzwi, nie zobaczyli sterty skrzyń, lecz nieregularne, skaliste wzniesienia. Wspinając się na nie w ślad za swoimi kompanami, Apacz z zaciekawieniem patrzył na zupełnie odmienny świat, w jakim się znaleźli. Znikła pustynia ze spieczonymi słońcem
skałami. Równina, porośnięta szorstką- miejscami sięgającą ud, miejscami pasa tamą, przechodziła w oddali w łagodne wzgórza. Trawiasty ocean kończył się na skraju jeziora, które rozciągało się po horyzont w kierunku północnym. Travis zobaczył tam kępy krzaków i niewielkich drzewek. Ledwo dostrzegł poruszające się powoli kształty. Domyślił się, Ŝe to pasące się zwierzęta. Świeciło słońce, lecz zimny, porywisty wiatr chłostał lodowatymi biczami półnagie ciało Travisa. MęŜczyzna narzucił futro na ramiona, pozostali zwiadowcy poszli jego śladem. Przenikliwie chłodne powietrze wręcz ociekało wilgocią. KaŜdy powiew wiatru niósł ze sobą nowe zapachy, których Apacz nie potrafił zidentyfikować. Świat, który oglądał, wydawał się równie surowy i ponury jak ten, w którym Travis Ŝył dotychczas, lecz była to zupełnie inna surowość. Ashe pochylił się i przetoczył na bok jeden z pobliskich głazów, odkrywając małą skrzynkę. Z worka z zapasami wyjął trzy miniaturowe głośniki i wręczył po jednym swym towarzyszom. - Wetknijcie je do lewego ucha - polecił, robiąc tak ze swoim. Nacisnął klawisz z boku pudełka. Natychmiast rozległ się niski, przenikliwy dźwięk. - To sygnał naprowadzający. Działa jak radar i w razie potrzeby sprowadzi nas tutaj. - Co to takiego? Na północy wykwitła smuga dymu spychana wiatrem w podłuŜny ślad szarobiałej pary. Z kształtu chmury Travis wywnioskował, Ŝe nie jest to poŜar lasu, chociaŜ niewątpliwie ogień musiał być ogromny. Ashe spojrzał w górę, jakby od niechcenia. - Wulkan - stwierdził. -Ta część świata jeszcze nią zdąŜyła się ustatkować. Kierujemy się na północny zachód, wzdłuŜ brzegów jeziora. W ten sposób powinniśmy natrafić na wrak. Ruszył równym krokiem i Travis domyślił się, ze archeolog nie pierwszy raz odgrywa rolę prymitywnego łowcy. Mokra trawa pozostawiała krople zimnej wilgoci na nagich nogach wędrowców. TuŜ przed ich przybyciem musiało porządnie lać. Gromadzące się na wschodzie chmury stanowiły zapowiedź nadciągającej burzy. Kiedy oddalili się od wzgórza z transferem czasu, sygnał naprowadzający osłabł. Szli wzdłuŜ brzegu jeziora, gęsto porośniętego bujną roślinnością. ZbliŜyli się do pasących się zwierząt, ale nie na tyle, by móc rozpoznać gatunek Pół mili od północnego krańca jeziora ujrzeli jakiś dziwny przedmiot. Głęboko w ziemi tkwiła metalowa półkula; w zaokrąglonym boku widniały dwie poszarpane szczeliny. Pociemniała ziemia dokoła była z rzadka porośnięta młodą trawą. Na Travisie szczególne wraŜenie wywarły rozmiary przedmiotu; wydedukował, Ŝe jedynie jego połowa jest widoczna -o ile miał kształt regularnej kuli. Mimo to cześć wystająca ponad ziemię miała wysokość co najmniej sześciu pięter. Pojazd musiał być istnym monstrum, zbliŜonym rozmiarami raczej do oceanicznego liniowca niŜ do największego nawet statku powietrznego. - Spójrzcie na to! - zawołał Ross. -Paskudne pęknięcie tam na górze. Pewnie powstało podczas lądowania... - Albo przed lądowaniem. - Ashe oparł się na włóczni i z uwagą przyglądał się kadłubowi. - W jaki sposób? - Te dziury mogły powstać wskutek poŜaru. Eksperci to ocenią, Być moŜe mamy przed sobą ofiarę gwiezdnej wojny. Nadciąga burza. Chyba będzie lepiej, jeśli zatoczymy koło na zachód, zachodząc wrak od frontu, i znajdziemy jakąś kryjówkę pośród wzgórz. JeŜeli pierwsze raporty były precyzyjne, złapie nas ulewa, o jakiej nigdy nam się nie śniło! Ashe przyspieszył kroku, przeszedł w trucht, a po chwili puścił się pędem ku odległym wzgórzom. Aby jednak do nich dotrzeć, musieli obiec wąski kraniec jeziora. Kiedy ostroŜnie przedzierali się przez bagnisty teren, zatrzymał ich krzyk. Rozległ się tuŜ przed nimi. Travis od razu pojął, Ŝe było to przedśmiertelne wołanie
i Ŝe ten rozdzierający wrzask nie pochodzi od człowieka ani od Ŝadnego zwierzęcia z jego czasów. Po chwili usłyszeli chrząknięcie, jakie mogło się wyrwać z piersi gigantycznej świni. Tym razem chrząkanie rozległo się za ich plecami! - Na ziemię! - krzyknął Ashe. Travis padł w grząskie błoto i przeczołgał się w lewo. Chwilę później wszyscy trzej skryli się w kłujących zaroślach. Nie zwracali uwagi na kolce wbijające się im w ramiona i barki, poniewaŜ zajmowali miejsca w pierwszym rzędzie, oglądając szalony, dziki dramat, który całkowicie ich zahipnotyzował. Na ziemi leŜało sapiące cielsko, najwyraźniej targane śmiertelnymi drgawkami. Długa, posklejana, Ŝółta sierść była umazana krwią, TuŜ za ofiarą ujrzeli drugą bestię. Travis bez trudu rozpoznał tygrysa szablozębnego. Nieco krótszy od afrykańskiego lwa, miał muskularne łapy i potęŜne barki, świadczące o sile zdolnej poskramiać większe zwierzęta. Teraz jednak tygrys stanął oko w oko z gigantem... Przeciwnik, którego młode właśnie padło, miał ponad pięć metrów wysokości. Oparłszy się na grubokościstym zadnich łapach i potęŜnym ogonie, stanął przed szablozębnym, wysuwając do przodu potęŜne łapy zwieńczone gigantycznymi pojedynczymi pazurami. PodłuŜna głowa obracała się nad wąską klatką piersiową, a gęsta, brązowa grzywa falowała nieustannie. Kiedy drugi monstrualny leniwiec przyłączył się do walki, męŜczyźni poczuli niesioną z wiatrem woń zwierząt. Tygrys szablozębny parsknął rozwścieczony.
4 Czyjaś ręka zacisnęła się na ramieniu Travisa, odwracając jego uwagę od rozpoczynającej się walki. Ashe wskazał na zachód. Ross juŜ czołgał się w tym kierunku. Wiatr wiał im w plecy, więc czuli fetor bestii, nie będąc jednocześnie naraŜeni na wykrycie. - Wycofujemy się - rozkazał Ashe. - Nie potrzeba nam tego kota na szlaku. Nie poradzi sobie z dwoma dorosłymi leniwcami, więc będzie o jednego rozczarowanego drapieŜnika więcej. Niebawem zacznie szukać kolejnego posiłku. Ruszyli ostroŜnie, oddalając się od pomruków tygrysa i pochrząkiwań leniwców. Nie wiedzieli, czy walka osiągnęła juŜ etap wymierzania sobie ciosów. Travis wiedział, Ŝe jeŜeli tygrys jest mądry odejdzie. Znając zwyczaje i taktykę lwów górskich, przypuszczał, Ŝe tak właśnie się stanie. - No dobra, teraz biegiem! - Ashe zerwał się na nogi i popędził przez otwartą przestrzeń. Ross i Travis podąŜyli jego śladem. Słońce skryło się juŜ za horyzontem, a szarość pod zniŜającymi się chmurami przypominała o zapadającym zmroku. Sygnał urządzenia naprowadzającego wydawał się teraz osamotniony i odległy. Wkrótce zbliŜyli się do pasących się zwierząt Byty podobne do bizonów, miały jednak bardziej zakrzywione rogi. Zwietrzywszy woń zwiadowców, podrzuciły pyski w górę i pogalopowały w kierunku północnym. Pośród prehistorycznych bizonów widać było teŜ wielkogłowe konie, które umaszczeniem przypominały zebry; poruszały się równie szybko, lecz z większą gracją, Bezsprzecznie był to raj dla myśliwych. Ulewa nadciągnęła od południa. Kaskady wody spadającej z nieba otoczyły ich ze wszystkich stron. Travis zaczął się krztusić i sapać, z trudem walczył o oddech pod bezlitosną nawałnicą. Jednak zdołał utrzymać tempo narzucone przez Ashe'a. Zmierzali ku wzgórzom, teraz prawie niewidocznym za zasłoną deszczu. Zwolnili na łagodnym zboczu i dwukrotnie musieli przeskakiwać przez rwące strumienie niosące nadmiar wody, jaki gromadził się powyŜej. Błyskawica mignęła zaciekle, na chwilę rozświetlając okolicę. Ktoś pociągnął Travisa w lewo do prowizorycznego schronienia. Przykucnęli, kryjąc się po zawietrznej stronie skał. Nie była to co prawda jaskinia, lecz niewielka szczelina, zawsze jednak lepsza niŜ odsłonięte zbocze.
- Jak długo to potrwa? - mruknął Rosa, Ashe odpowiedział bez cienia nadziei w głosie: - Od godziny do kilku dni. Miejmy nadzieję, Ŝe szczęście nam dopisze. Zarzucili na ramiona skórzane peleryny i przylgnęli do siebie, chroniąc się przez przenikliwym chłodem. Musieli zapaść w krótką drzemkę, poniewaŜ Travis oprzytomniał nagle, szarpnąwszy głową. Ruch ten przyprawił go o ból szyi i ramion. Mimo iŜ wokół panowały ciemności, wiedział, Ŝe deszcz przestał padać. - Idziemy dalej? - zapytał. Odpowiedział mu rozdzierający ryk. Travis miał wraŜenie, Ŝe pękają mu bębenki w uszach. Wbił paznokcie w drewniany trzon włóczni, nie mogąc zapanować nad wzdrygnięciem, które targnęło jego ciałem, - Jeśli nie chcemy dostarczyć kolacji naszemu koledze, to zmykamy skomentował Ashe. - Ten deszcz prawdopodobnie popsuł komuś polowanie. Są w tej okolicy tygrysy szablozębne, alaskańskie lwy, niedźwiedzie jaskiniowe i kilku innych mięsoŜerców, z którymi nie zamierzam się spotykać, dopóki nie będę miał do dyspozycji czołgu. - Wesołe miejsce - zauwaŜył Ross. - Rzekłbym, Ŝe naszemu współtowarzyszowi siedzącemu na grani powyŜej nie poszczęściło się tej nocy. Jest szansa, Ŝe zejdzie na dół, aby nas spróbować? - Jeśli to zrobi, będzie miał całe łapy w grotach włóczni - odparł Ashe. Dopóki siedzimy w tej szparze, bez naszego przyzwolenia nic tu nie wejdzie. Travis zarejestrował z ulgą, Ŝe kolejny ryk rozbrzmiał z większej odległości. Oznaczało to, iŜ drapieŜnik z pewnością nie przybył na wzgórza ich śladem. Deszcz zmył z trawy i ziemi wszelkie zapachy. MęŜczyźni pozostali w bezpiecznej szczelinie, zesztywniali i zziębnięci. Od czasu do czasu poruszali nogami i rękami, Ŝeby całkiem nie zdrętwieć i rano móc się poruszać. Wreszcie nadszedł świt Ledwie Travis wyczołgał się na zewnątrz i rozprostował obolałe kończyny, poranny mroźny wiatr wdarł się pod połę jego okrycia. Uznał, Ŝe aby właściwie przygotować się do wędrówki po plejstoceńskim świecie, trzeba by co najmniej miesiąc trenować na mrozie w samych szortach. Z zadowoleniem zobaczył, Ŝe ani Ashe, ani Ross nie wyglądali lepiej, kiedy wyłonili się z kryjówki. Z worków z zapasami wyjęli pigułki Ŝywnościowe. Travis, mimo Ŝe znał wartość energetyczną tabletek, zatęsknił za prawdziwym mięsem, gorącym i soczystym, wyciągniętym prosto z ogniska. Te tabletki były zupełnie bez smaku. - Ruszamy.- Ashe przetarł usta wierzchem dłoni i zarzucił sobie worek na plecy. Przez chwilę obserwował wzgórze, wybierając najlepsze podejście. Travis juŜ szedł pod górę, lawirując między głazami. Kiedy dotarli na wierzchołek, odwrócili się, aby spojrzeć w dolinę. Gładka tafla wody zajmowała połowę niecki. Travis odniósł wraŜenie, Ŝe lustro Wody jest teraz bliŜej wraku statku niŜ wczoraj po południu. Podzielił się swoim spostrzeŜeniem z Ashe'em, ten zaś skinął głową i wyjaśnił: - Woda musi się gdzieś gromadzić, a te deszcze zasilają wszystkie strumienie płynące w dół. To kolejny powód, dla którego musimy się pospieszyć. Chodźmy zatem. Kiedy się odwrócili, aby podąŜyć wzdłuŜ linii wzgórz, Travis dostrzegł wąską smugę światła przedzierającą się przez chmury od zachodu. Spojrzał w dół, na drugą stronę wzgórz... Nie; nie mógł się mylić! To światło, choć słabe, odbijało się od jakiegoś punktu w dolinie. Od wody? Raczej nie, błysk był zbyt silny. Jego towarzysze równieŜ to dostrzegli. - Drugi statek? - zasugerował Ross. - JeŜeli tak, to nie został naniesiony na nasze mapy. Ale przyjrzymy się temu. Zgadzam się, Ŝe błysk jest zbyt jasny jak na słońce odbijające się w wodzie. CzyŜby ktoś ocalał z drugiej katastrofy? -zastanawiał się Travis. Jeśli tak, czy rozbił tam obozowisko? W ciągu ostatnich kilku dni Indianin słyszał dostatecznie duŜo, aby zrozumieć, Ŝe jakikolwiek kontakt z pierwotnymi właścicielami statków galaktycznych moŜe być bardzo niebezpieczny. Jeden z ich patroli ścigał Rossa przez wiele dni. Zwiadowca zdołał uciec przed umysłową kontrolą, jaką mu narzucili, świadomie przypalając sobie rękę w ogniu i dzięki
bólowi opierając się ich Ŝądaniu, aby się poddał. Obce istoty ze statku kosmicznego dysponowały niezrozumiałą dla ludzi mocą i uzbrojeniem. Zaczęli schodzić w dół. Poruszali się ostroŜnie, kryjąc się za krzakami i głazami lub w skalnych załomach. Travisa zdumiały umiejętności jego towarzyszy. Wcześniej polował na lwy, które zachowywały niezwykłą czujność i trudno je było podejść. Dzięki naukom Chato, który przekazywał mu wiedzę starych wojowników, umiał znakomicie czytać ślady. A jednak Ashe i Ross dorównywali mu w tym, co - jak zawsze uwaŜał - było domeną czerwonoskórych a nie białych. W końcu dotarli na skraj lasu. PołoŜyli się na ziemi i ostroŜnie rozsunęli trawę, aby wyjrzeć na otwartą prerię. Pośrodku doliny spoczywał sferyczny Statek W porównaniu z gigantem, którego widzieli poprzedniego dnia, wyglądał jak Pigmej. Wydawało się natomiast, Ŝe wylądował normalnie. W połowie kadłuba, w zakrzywionej części widniała ciemna dziura otwartego luku, z którego zwisała drabina. Ktoś przeŜył lądowanie i zszedł na ziemię! - Kapsuła ratunkowa? - spytał Ashe szeptem. - Nie przypomina kształtem tej, którą widziałem wcześniej - odparł Ross.Tamta wyglądała jak rakieta. Wicher zaśpiewał na polanie. Pod jego naporem drabina uderzała w bok kadłuba. Z podnóŜa dziwnego statku poderwało się stado ptaków. Poruszały się niezdarnie, trzepocząc skrzydłami z osobliwą ocięŜałością, Wiatr niósł słodkawy, przyprawiający o mdłości odór rozkładających się zwłok. Ashe uniósł się nieco, bacznie obserwując zachowanie ptaków, i powoli ruszył przed siebie. Warczenie rozległo się tuŜ przy ziemi, Włócznia Travisa zafurkotała w powietrzu. Umaszczona na brązowo czworonoŜna bestia wyskoczyła w gorę i zamachała łapami tylko po to, by za chwilę runąć z powrotem w trawę. Tym razem więcej padlinoŜerców zatrzepotało skrzydłami i odskoczyło od swej uczty. To, co leŜało obok drabiny, przedstawiało niemiły widok. Zwiadowcy nie potrafili stwierdzić na pierwszy rzut oka, ile ciał się tam znajduje. Ashe spróbował podejść bliŜej, lecz wrócił po chwili blady, z szeroko otwartymi ustami. Ross podniósł strzęp błękitnozielonego materiału. - Fragment kombinezonu łysych - zidentyfikował od razu. - To jedna z kilku rzeczy, których nigdy nie zapomnę. Co tu się stało? Jakaś walka? - Cokolwiek to było, zdarzyło się juŜ jakiś czas temu. - Ashe, siny pod opalenizną i pomalowaną skórą, starannie dobierał słowa. - Nie pochowano ciał, więc sądzę, Ŝe cała załoga zginęła. - Wejdziemy do środka? - Travis połoŜył rękę na drabinie. - Tak. Ale niczego nie dotykaj. Szczególnie Ŝadnych urządzeń ani instalacji. Ross roześmiał się nieco histerycznie. - Mnie tego nie musisz przypominać. Proszę przodem, szefie. Wspięli się po drabinie za Ashe' em i weszli do wnętrza statku przez otwór w burcie. Kawałek dalej ujrzeli drugie drzwi - podwójne, grube, o cięŜkich zasuwach, lecz równieŜ otwarte. Ashe popchnął je i znaleźli się w szybie, z którego wznosiły się w górę kolejne, podobne do drabiny schody. Travis spodziewał się, Ŝe w środku będzie ciemno poniewaŜ w zewnętrznej powłoce kuli nie zauwaŜył okien czy wylotów. Ze ścian sączyło się jednak błękitne światło kojące swym ciepłem. - Ten Statek wciąŜ Ŝyje - skomentował Ross. - A jeśli jest nie tknięty... - To - dokończył miękko Ashe - mamy na swoim koncie wielkie znalezisko, chłopcy. Nie spodziewaliśmy się takiego szczęścia. Zaczęli wchodzić po wewnętrznych schodkach. Dotarli do poziomu, czy raczej platformy z trzema parami owalnych drzwi. Ross próbował je kolejno otwierać, lecz Ŝadne nie ustąpiły. - Zamknięte na klucz? - zapytał Travis. - MoŜliwe - odparł Ross. - Albo nie wiemy, jak się do nich zabrać- Idziemy na górę, szefie? JeŜeli ten statek jest zaprojektowany tak jak tamten z doliny, to kabina nawigacyjna znajduje się na samej górze.
- Rzucimy okiem, ale Ŝadnych eksperymentów, pamiętajcie. Ross pogładził się po pokrytej bliznami ręce. - Nie zapomnę o tym. Drogie schody zaprowadziły ich przez otwór w podłodze do półkolistej kabiny, która zajmowała całą. gorę statku. Zanim tam weszli. zrozumieli, Ŝe śmierć przyszła przed nimi właśnie tą drogą. Znaleźli tylko jedno ciało, pochylone do przodu, przytrzymywane przez pasy fotela, który zwieszał się na spręŜynach i linach z dachu. Przed sztywnymi zwłokami w błękitnozielonym uniformie znajdowała się konsola pełna pokręteł, przycisków i dźwigni. - Pilot. Zginał na stanowisku. -Ashe podszedł bliŜej i pochylił się nad ciałem. - Nie widzę Ŝadnych ran. Załogę mogła dopaść jakaś epidemia. Nasi lekarze to zbadają, Nie wnikali w sprawę głębiej, poniewaŜ znalezisko było zbyt waŜne. Musieli przekazać wieści o drugim statku Kelgarriesowi i jego przełoŜonym. Ross i Travis zeszli na dół. Ashe natomiast wciągnął drabinę do wnętrza kuli, a sam spuścił się po linie. - Spodziewasz się, Ŝe ktoś przyjdzie węszyć? - zapytał Ross. - Takie małe zabezpieczenie. Wiemy, Ŝe północną część tego kraju zamieszkują ludy prymitywne, Dla nich wszystko, co dziwne, to tabu. Mogą okazać się wścibscy i zaczną zgłębiać to, co im dotąd nieznane. A wcale mi się nie uśmiecha, Ŝeby ktoś znowu uruchomił nadajnik i wezwał galaktyczny patrol, czy jak tam się zwali ci goście w błękitnych mundurach. A teraz musimy dostać się do transferu! Słabe światło wczesnego poranka stawało się coraz bardziej intensywne. Robiło się cieplej i wzrastała wilgotność powietrza, w miarę jak cięŜka od rosy trawa pozbywała się brzemienia nocnych opadów. PodróŜ przypominała bieg przez rzekę usianą śliskimi kamieniami, tyle Ŝe tutaj męŜczyźni mieli stały grunt pod stopami. Dysząc cięŜko, dotarli na wzniesienie, zbiegli w dół, mijając skalną szczelinę, w której skryli się przed burzą, i popędzili na równinę jeziora, okrąŜając miejsce, gdzie ścierwojady uwijały się przy szczątkach łupu tygrysa szablozębnego. Kiedy dotarli na otwartą przestrzeń Ashe zwolnił i machnięciem ręki dał znak, Ŝeby się ukryć. Stado bizonów i koni, które wystraszy li zeszłej nocy, gnało ukośnie w stosunku do ich szlaku. Zwierzęta najwyraźniej uciekały przed jakimś niebezpieczeństwem. Znowu szablozębny? Zdawało się jednak, Ŝe bizony - tony cięŜkich kości i mięśni uzbrojone w ostre rogi - mogły sobie poradzić z tym drapieŜnikiem. Dopiero gdy wiatr przyniósł wysokie, odległe krzyki, Travis zrozumiał, Ŝe to ludzie. Prymitywni tubylcy jakimś sposobem spłoszyli stado, aby podczas biegu odciąć drogę słabszym osobnikom. Zwiadowcy stali nieruchomo, patrząc, jak coraz większy potok zwierząt przecina ich szlak wiodący do czasowego przekaźnika. Zanim dotarli do celu, główna część stada pędziła przed nimi; konie zgrabnie galopowały przed cięŜszymi od siebie bizonami. Teraz męŜczyźni dostrzegli jeszcze innych myśliwych korzystających z ogólnego zamieszania. Pięć ciemnych kształtów wystrzeliło z ukrycia jakieś sto kroków od nich, zamierzając odłączyć od stada niewielkie cielę biegnące na skraju lawiny bizonów. - Wilki - stwierdził Ashe. Krępe zwierzęta q duŜych głowach z zamkniętymi pyskami biegły zakosami, co świadczyło, Ŝe znają się na rzeczy. Dwa skręciły gwałtownie, aby zatopić zęby w szyi cielaka, podczas gdy pozostałe próbowały chwycić go za tylne nogi. -Ooooooou - yahhh! Dramat rozgrywający się nieopodal zaabsorbował Travisa na tyle, Ŝe prawie zapomniał o rzeczywistości. Nie było szansy, aby ujrzeli łowców. W tym momencie jakiś koń chwiejnym krokiem minął bizona, który starał się odwrócić uwagę wilków. Koń zwieszał nisko głowę, a z pyska kapała mu krwawa piana. Z brzucha zwierzęcia wystawało drzewce głęboko wbitej włóczni. Koń podszedł bliŜej, spróbował unieść łeb, zachwiał się i runął na ziemię.
Jeden z wilków błyskawicznie zwrócił się ku nowej ofierze, rezygnując z walki z cielakiem. Chwilę węszył zaciekawiony przy wciąŜ oddychającym koniu, po czym z warknięciem rzucił mu się do gardła. Wilk przystąpił do uczty, ale właściciel łupu błyskawicznie odpowiedział na tak jawną kradzieŜ. Kolejna włócznia, lŜejsza, lecz równie śmiercionośna i dobrze wycelowana, przecięła powietrze i ugodziła drapieŜnika tuŜ za prawym barkiem. Wilk wykonał konwulsyjny skok i padł za ciałem konia. Jednocześnie błysnęły inne włócznie, powalając jego towarzyszy z watahy, a na końcu nękanego przez nich młodego bizona. Do tej pory większość uciekającego stada minęła zwiadowców. Na stratowanej, czarnej murawie leŜały padłe zwierzęta. Zwiadowcy przykucnęli. Nie mogli snę wycofać, a nie chcieli ściągnąć uwagi łowców podchodzących do swoich ofiar. Naliczyli około dwudziestu męŜczyzn: wszyscy średniego wzrostu, śniadzi, o czarnych, sztywnych włosach przypominających peruki. Byli odziani w skóry przepasane parcianymi pasami i sznurkami. Travis przekonał się na własne oczy, jak doskonale upodobniono go do myśliwych Folsom. Za męŜczyznami podąŜała liczniejsza grupa kobiet i dzieci Wszyscy zatrzymali się, aby oprawić upolowane zwierzęta. Nie moŜna było stwierdzić, czy ci męŜczyźni stanowili pełną siłę plemienia. Teraz nawoływali się hałaśliwie, a dwaj, którzy upolowali wilki, wydawali się szczególnie uradowani Jeden z nich przysiadł na piętach, rozdziawił pysk drapieŜnikowi, który dobił konia, i krytycznym wzrokiem zlustrował kły. Miał na piersiach naszyjnik z wilczych kłów, wiec było jasne, Ŝe zastanawia się nad kolejnym dodatkiem do swojej ozdoby. Ashe połoŜył rękę na ramieniu Travisa. - Do tyłu - szepnął mu do ucha. Pełznąc w trawie, wycofali się na sam skraj moczarów na końcu jeziora. Stamtąd, pokryci mułem i błotem, ruszyli dalej, oganiając się od much i innych naprzykrzających się owadów. Oddalali się od miejsca polowania, starając się pozostać niezauwaŜeni, radzi, Ŝe członkowie plemienia są zaprzątnięci obfitością mięsiwa. Grupki drzew podobnych do wierzb płaczących dostarczyły lepszego ukrycia i w ich cieniu zwiadowcy znów puścili się pędem, aŜ Ashe, dysząc cięŜko, zwolnił przy gęstych zaroślach. Travis rzucił się na ziemię twarzą w dół, czując ogień w piersiach. Ross runął obok niego. - O mały włos - wysapał pomiędzy haustami powietrza. - W tym interesie człowiek nigdy się nie nudzi... Travis uniósł głowę i poszukał wzrokiem charakterystycznych punktów terenu. Zanim zwierzęta i nagonka odcięły im drogę, zmierzali do zamaskowanego w skałach przekaźnika czasowego. Musieli jednak odbić na północ, aby uniknąć spotkania z łowcami. A zatem cel ich wędrówki leŜał gdzieś w kierunku południowo-wschodnim. Ashe klęczał, spoglądając w kierunku północnym, gdzie z równiny wystawał kadłub rozbitego statku. - Patrzcie! Stanęli koło dowódcy i obserwowali, jak grupa łowców krąŜy wokół wraku. Jeden z nich podniósł włócznię i dźgnął nią w metalową burtę. - Nie uszedł ich uwagi.-Travis rozumiał znaczenie tego faktu. - Co oznacza, Ŝe musimy pospieszyć się z tym mniejszym! JeŜeli go odkryją, zapewne spróbują go dokładniej zbadać. Czas ucieka. - Między nami a transferem jest otwarta przestrzeń. - Travis zauwaŜył to, co było oczywiste. Aby dotrzeć do odległej grupki skał, musieli wyjść na otwartą przestrzeń, gdzie tubylcy natychmiast by ich spostrzegli. Ashe patrzył na niego w zadumie. - Myślisz, Ŝe zdołasz się przemknąć nie zauwaŜony? - spytał. Travis ocenił odległość i zlokalizował naturalne kryjówki wzdłuŜ najkrótszego szlaku. - Spróbuję - odparł.
5 Ruszył w kierunku wzniesienia, po którego południowej stronie znajdowały się głazy maskujące przekaźnik czasowy. Jakiś cętkowany kształt zbiegł mu z drogi, obnaŜając groźnie kły. Wilk potruchtał do martwego bizona, z którego kobiety wybrały juŜ najlepsze części. Zwierzę obwąchiwało zdobycz, która trafiła mu się bez walki. Travis posuwał się wzdłuŜ łagodnego stoku. Czarny pas stratowanej ziemi został na zachodzie, więc Apacz uznał, Ŝe to stosunkowo bezpieczne miejsce. Ale nieco dalej z przodu usłyszał chrapliwy odgłos. W niewysokich krzakach coś się poruszyło i za chwilę stanął oków oko z samicą bizona. Złamana włócznia sterczała z barku zwierzęcia. Rana nie była śmiertelna, ale ból rozjuszył krowę. W takiej sytuacji nawet zwykła łaciata krasula byłaby groźna dla człowieka, a ten bizon był o jedną trzecią większy od znanych Transowi zwierząt tego gatunku. Tylko krzaki uratowały Indianina od śmierci. Krowa zaryczała i zaszarŜowała na niego z niewiarygodną prędkością. Rzucił się na lewo w dzikie jeŜyny i upadł otoczony kolczastą gmatwaniną. Bizon minął go na tyle blisko, Ŝe szorstka sierść zadrapała wyciągniętą w locie rękę. Trans szamotał się w zaroślach, przygotowując najcięŜszą ze swoich włóczni. Czuł, jak w głowie huczy mu od ryku krowy, która stanęła i zaczęła się obracać, drąc kopytami trawę i darń. Trzon włóczni wystający z jej barku zaczepił się o jedno z wielu karłowatych drzewek. Zwierzę ryknęło po raz kolejny i rzuciło się gwałtownie do przodu, atakując gruby konar, aŜ złamana włócznia została wydarta z ciała. Krew chlusnęła z otwartej rany, wsiąkając w gęstą grzywę okalającą łeb. Travis zyskał czas, aby szybko stanąć na nogi i przygotować włócznię. Szeroki łeb naprzeciwko niego nie stanowił dogodnego celu. Apacz zdjął z pleców worek z zapasami, zamachnął się nim i rzucił w kierunku pyska zwierzęcia. Sztuczka się udała. Bizon zaszarŜował nie na człowieka, ale na worek, a Travis z całej siły wraził mu włócznię tuŜ za łopatkę. Pod wpływem cięŜaru bizona i impetu szarŜy trzonek odłamał się od ostrza. Krowa opadła na kolana, zakasłała cięŜko i po chwili ogromne cielsko przetoczyło się na bok. Travis przeskoczył nad zadem zwierzęcia, lękając się, Ŝe odgłosy walki mogły ściągnąć łowców. Większość pozostałej drogi przebył na czworakach, przedzierając się ostroŜnie przez zarośla. W końcu przykucnął za skałą, dysząc cięŜko, niepomny krwawiących zadrapań na ramionach i dłoniach. Przypadł do ziemi, spojrzał za siebie i zrozumiał, Ŝe postąpił mądrze, oddalając się od miejsca walki. Trzech myśliwych biegło przez równinę w kierunku zarośli, szykując włócznie. Poruszali się z ostroŜnością sugerującą, Ŝe nie po raz pierwszy mają do czynienia ze zranionym zwierzęciem, które odłączyło się od uciekającego w popłochu stada. Penetrując zarośla, łowcy zbliŜyli się do martwej krowy. Kilka sekund później Travis usłyszał okrzyki zdumienia. Zrozumiał, Ŝe myśliwi znaleźli bizona. W następnej chwili ź jakiegoś miejsca na wzgórzu ponad skałami doszedł przeciągły, upiorny skowyt. Travis poruszył się niespokojnie. Włócznia, która musiał zostawić w cielsku krowy, przypominała broń tubylców - ale czy wyglądała na tyle podobnie, by uwierzyli, Ŝe zwierzynę upolował ich współplemieniec? Czy ci ludzie mieli system indywidualnych oznaczeń broni, taki, jaki mieli jego współplemieńcy? Czy ruszą za nim po śladach? Klucząc, dotarł do skalnej szczeliny. Wcześniej zwiadowcy umieścili tam urządzenie alarmowe - małą puszkę umieszczoną obok urządzenia naprowadzającego, które zahuczało mu wprost do ucha. Travis przesunął w dół dźwignię w pokrywie, poruszał nią w górę i w dół, tak jak nauczono go poprzedniego dnia. Na pustyni z końca dwudziestego wieku to wezwanie zostałoby zarejestrowane przez kolejne urządzenie, przekazując Kelgarriesowi wiadomość o potrzebie spotkania. Travis odszedł kilka kroków od skałek i rozejrzał się ostroŜnie dokoła. Potem przywarł do wysokiego głazu i nasłuchiwał, nie tylko uszami, lecz wszystkimi
zmysłami wyczulonymi na odgłosy dziczy. Usłyszał ostrzegawcze kukanie i mocniej ścisnął nóŜ w dłoni. Uniósł drugą rękę, aby chwycić wzniesione przedramię, równie brązowe i umięśnione jak jego. Przeciwnicy zwarli się ze sobą pierś w pierś. Woń krwi i tłuszczu uderzyła w nozdrza Travisa. Nieznajomy zalał go potokiem niezrozumiałych słów. Apacz podniósł pięść, w której dzierŜył nóŜ. Nie chciał dźgnąć przeciwnika, tylko wymierzyć mu cios w szczękę. Głowa śniadoskórego odchyliła się raptownie w tył na lekko zgarbione plecy. Kiedy się rozdzielili, Travis poczuł, jak przez Ŝebra przebiega mu silny dreszcz bólu. Zadał kolejny cios w szczękę i błyskawicznie podniósł kolano do góry, gdy przeciwnik skoczył ku niemu z noŜem w dłoni. Chciał powalić przeciwnika, nie robiąc mu przy tym krzywdy. Myśliwy zachwiał się. Travis właśnie miał zadać ostatni, rozstrzygający cios, kiedy jakaś postać wyskoczyła zza skał i uderzyła tubylca w potylicę. Łowca osunął się na ziemię. Ross Murdock nie tracił czasu na wyjaśnienia. - Dalej. PomóŜ mi go ukryć! Zdołali wcisnąć się do transferu, trzymając między sobą człowieka Folsom. Ross działał szybko i skutecznie: skrępował mu nadgarstki i kostki u nóg, po czym wetknął kawałek wyprawionej skóry w rozchylone usta. Travis obejrzał krwawiącą ranę biegnącą w poprzek Ŝeber i stwierdziwszy, Ŝe nie jest powaŜna, odwrócił się. Zobaczył przed sobą Ashe'a. - Wygląda na to, Ŝe zostałeś wybrany na trofeum dnia. - Ashe odsunął dłoń Apacza i krytycznie ocenił ranę. -Będziesz Ŝył - stwierdził, szperając w worku z zapasami. Wyjął z niego niewielkie pudełeczko z pigułkami. Rozgniótł jedną na dłoni i posypał ranę powstałym proszkiem. Drugą tabletkę kazał pacjentowi połknąć od razu. -Jak się tego nabawiłeś? Travis opisał przygodę z bizonem. Archeolog wzruszył ramionami. - Po prostu jedno z tych pechowych zdarzeń, z którymi trzeba się uczyć, Teraz mamy zmartwienie z tym kolegą. - Popatrzył posępnie na pojmanego. - Co z nim zrobimy? - Ross pokręcił głową. - Otworzymy zoo z tym tu jako pierwszym eksponatem? - Przekazałeś wiadomość? - zapytał Ashe. Travis skinął głową. - A zatem usiądziemy i poczekamy. Gdy się ściemni, wyniesiemy go na zewnątrz, przetniemy więzy i zostawimy w pobliŜu jednego z ich obozowisk. To najlepsze wyjście. Tak się nieszczęśliwie składa, Ŝe to plemię najwyraźniej maszeruje na zachód... - Na zachód! - Travis pomyślał o drogim statku kosmicznym. - A jeŜeli spróbują wejść na pokład kosmolotu? - Wydawało się, Ŝe Ross podziela niepokój Apacza.- Mam przeczucie, Ŝe to nie będzie zbyt udana wyprawa. Od samego początku kłopoty deptały nam po piętach. Ale powinniśmy mieć oko na ten drugi statek... - A w jaki sposób moglibyśmy uniemoŜliwić im jego zbadanie? - zapytał Travis. - Miejmy nadzieję, Ŝe podąŜą za tamtym stadem - odpowiedział Ashe. - Dla koczowników poŜywienie jest bardzo waŜne, więc będą się trzymać dobrego źródła zapasów. Ale obserwacja statku ma sens. Muszę tu zaczekać i zdać raport Kelgarriesowi. Wy natomiast zabierzecie naszego kolegę na spacer i będziecie dalej posuwać się wzdłuŜ tamtej grani, między dolinami. W odpowiednim czasie moglibyście ostrzec naszych ludzi, Ŝeby nie wychodzili z ukrycia, gdyby plemię ruszyło w tamtą stronę. Ross westchnął. - W porządku, szefie. Kiedy ruszamy? - O zmierzchu. Nie ma sensu zwlekać. Gdy zapadnie zmrok, pojawią się maruderzy poszukujący łupu. - Maruderzy! - Ross uśmiechnął się krzywo. - Delikatnie powiedziane. Nie zamierzam spotkać się po ciemku z trzymetrowym lwem! - Przy świetle księŜyca - poprawił łagodnie Travis i usiadł wygodnie. Chciał
chwilę odpocząć przed dalszą wędrówką. Nocą nie tylko księŜyc rozpraszał ciemności. Niebo roziskrzyło się odległym ogniem wulkanu - albo wulkanów. Travis przypuszczał, Ŝe aa północy płonie kilka gór. W powietrzu wyczuwało się nikły, metaliczny posmak, który Ashe przypisał erupcji mającej miejsce wiele mil stąd. Jakimś cudem udało im się podnieść jeńca na nogi i poprowadzić miedzy sobą. Najwyraźniej kręciło mu się w głowie, bo kiedy Travis wyszedł naprzód, aby przyjrzeć się grupie koczującej przy ognisku, tubylec ponownie upadł na ziemię. MęŜczyźni i kobiety Folsom raczyli się mięsiwem lekko osmalonym w płomieniach ogniska. Apacz wyczuł woń pieczeni i zapalał Ŝądzą schrupania skwierczącego Ŝeberka; wystarczyło wpaść znienacka między ucztujących. Koncentraty dostarczały wprawdzie składników odŜywczych niezbędnych organizmowi, lecz nie mogły się równać z głównym daniem uczty, której właśnie się przyglądał. W obawie, by nadmierny apetyt nie przyćmił jego czujności, przybiegł z powrotem do Rossa z informacją, Ŝe nie zauwaŜył straŜy, które mogłyby pokrzyŜować ich prosty plan. Zaholowali jeńca na skraj obozowiska, zdjęli mu więzy, wyjęli knebel z ust i lekko go popchnęli. Nie tracąc czasu, puścili się pędem, Ŝeby uciec w bezpieczne miejsce. JeŜeli któryś z tubylców ruszył ich śladem, najwyraźniej nie trafił na właściwy trop i obydwaj bez kłopotów dotarli do grani. - Mamy nie po kolei w głowach - zauwaŜył Ross, kiedy wbiegli na ostatnie wzniesienie i znaleźli stosunkowo dobrą kryjówkę pod wiszącą skałą. Nie była to jaskinia z prawdziwego zdarzenia, lecz, co istotne, miała tylko jedno wejście i nadawała się do ewentualnej obrony. - Nikt przy zdrowych zmysłach nie będzie za nami galopował po ciemku. - Po ciemku? - zaprotestował Travis, spoglądając na północ. Jego podejrzenia co do aktywności wulkanicznej wzbudziła purpurowa barwa nieba i woń spalenizny w powietrzu. Ten spektakularny widok nie napawał Apacza pewnością siebie. Travis pocieszał się jedynie tym, Ŝe wiele mil dzieliło grań od tej gniewnej góry. Ross milczał. Travisowi przypadła w udziale pierwsza warta, więc jego kompan otulił się skórzaną peleryną i zasnął. Czuwali na zmianę. Kiedy Indianin wstał o świcie, zobaczył, Ŝe skały pokrywa cienka warstewka szarego pyłu. W tym samym momencie siarkowy podmuch buchnął mu prosto w twarz. Zakasłał ochryple. - Coś tam się dzieje na dole? - wycharczał. Ross potrząsnął głową, podając mu butelkę z wodą. Mały statek kosmiczny spoczywał spokojnie na ziemi, a jedyną zmianą w scenerii z dnia poprzedniego była zmniejszona aktywność padlinoŜerców pod otwartym lukiem. - Jak oni wyglądają, ci kosmici? - zapytał niespodziewanie Travis. Ku jego zdziwieniu Ross, którego zaczął juŜ uwaŜać za pozbawionego nerwów, zadygotał. - Czysta trucizna, człowieku, nigdy o tym nie zapominaj! Widziałem dwa rodzaje: łysych w błękitnych kombinezonach i takiego z porośniętą sierścią twarzą i spiczastymi uszami. MoŜe i wyglądają jak ludzie, ale nimi nie są. I wierz mi, kaŜdy, kto wchodzi w jakieś konszachty z tymi kolesiami w błękicie, to jakby prosił, Ŝeby go przepuścić przez maszynkę do mięsa! - Ciekawe, skąd pochodzą. - Travis podniósł głowę. Na ciemnym niebie lśniło kilka gwiazd - słabych punkcików światła. Myślenie o nich jako o słońcach zasilających inne światy, takie jak Ziemia - na których egzystowali ludzie a przynajmniej istoty przypominające ludzi - wymagało duŜej wyobraźni. Ross machnął ręką w kierunku nieba. - Wybieraj, Fox. Wielkie umysły zawiadujące naszą eskapadą uwaŜają, Ŝe wtedy w zjednoczonym tym czy owym znajdowała się cała konfederacja róŜnych światów... - Zamrugał i roześmiał się. - Mówię “wtedy", a mam na myśli “teraz"! Te skoki w przód i w tył w czasie mieszają człowiekowi w głowie. - I jeśli ktoś przypadkiem wystartowałby tą maszyną, tam na dole, Wpadłby na nich?
- Gdyby tak się stało, gorzko by tego poŜałował! - Ale jeśliby wystartował w naszych czasach, wciąŜ by na niego czekali? Ross bawił się sznurkiem od worka z zapasami. - To jedno z wielkich pytań. I nikt nie pozna właściwej odpowiedzi, dopóki my tam nie dotrzemy i nie przekonamy się na własne oczy. Dwanaście, piętnaście tysięcy lat to spory szmat czasu. Czy znasz jakąś cywilizację, która przetrwała choćby ułamek tej liczby? Od pomalowanych łowców aŜ po erę atomu. Tam moŜe to być od atomu do pomalowanych łowców - albo do nicości. - Chciałbyś polecieć i sam się o tym przekonać? Ross uśmiechnął się. - Raz natknąłem się na tych błękitnych kolesiów. Gdybym wiedział z całą pewnością, Ŝe juŜ ich nie ma na którejś z gwiezdnych map, mógłbym odpowiedzieć na to pytanie “tak". Nie chciałbym się z nimi spotkać na ich rodzimej ziemi. I nie jestem kosmonautą. Ale ten pomysł naprawdę trafia do człowieka. Oho... mamy towarzystwo Na północy, w dolinie zarejestrowali jakiś ruch. Na widok zwierząt, które wychodziły zza drzew wolnym, wręcz leniwym krokiem, Ross aŜ gwizdnął z podziwu. Travis był nie mniej podekscytowany. Stado bizonów, pasiaste konie, tygrys szablozębny w konfrontacji z gigantycznym ziemnym leniwcem - Ŝadne z tych zwierząt nie mogło się równać z tymi, które teraz ujrzeli. Wzbudzały nie tylko podziw, ale i lęk. Sam ich widok paraliŜował zwiadowców. - Mamuty! Giganty pokryte gęstą sierścią, z potęŜnym kręgosłupem opadającym od olbrzymiej kopuły czaszki, poprzez rozbudowane barki, aŜ do krótszego zada, zdawały się drwić t rozmiarów drzew i innych elementów krajobrazu. Trzy sztuki, mierzące prawie pięć metrów w kłębie, górowały sad stadem. Dumnie nosiły przed sobą ogromne, cięŜkie, zakręcone ciosy i kołysały trąbami w takt niespiesznych kroków. Travis nigdy dotąd nie widział bardziej majestatycznych i zarazem niebezpiecznych istot. Patrząc na nie, nie mógł uwierzyć, Ŝe łowcy, których zlokalizował w drugiej dolinie, powalali mamuty za pomocą włóczni. Jednak co rusz odkrywano nowe dowody potwierdzające tę tezę; porozrzucane kości z końcówką grota tkwiącą między gigantycznymi Ŝebrami albo rozcinającą masywny kręgosłup. - Jeden... drogi... trzeci - Ross liczył półgłosem. - I mały... - Cielę - stwierdził Travis. Nawet z tym niemowlakiem nie odwaŜyłbym się walczyć bez nowoczesnej strzelby w rękach. - Czwarty... piąty... Rodzinne przyjęcie? - zastanawiał się Ross. - Być moŜe. MoŜe przemieszczają się stadami? - Zapytaj o to wielkie umysły. Ooo! Spójrz na to drzewo! Przywódca stada prowadzący dystyngowaną paradę oparł masywną głowę o pień; naparł na niego lekko i drzewo trzasnęło jak krucha gałązka. Z piskiem, który dotarł do uszu zwiadowców, cielę mamuta pospieszyło do przodu i zaczęło pracowicie obrywać liście trąbą, podczas gdy pozostali członkowie stada patrzyli na to z charakterystyczną dla dorosłych pobłaŜliwością. Ross odsunął z oczu kędziory peruki. - MoŜemy mieć problem. Co będzie, jeśli nie ruszą dalej? Nie sądzę, aby ktokolwiek odwaŜył się pracować obok tych gigantów. - JeŜeli chcesz je pogonić - zauwaŜył Travis - nie mogę cię powstrzymać. Prowadziłem juŜ uparte krowy w stadzie, ale nie zamierzam tam schodzić i zarzucać lassa na któreś z tych stworzeń! - Mogą grzmotnąć w statek. - Zgadza się - przytaknął Travis. - A jak moglibyśmy je powstrzymać? Na razie jednak rodzina mamutów zdawała się usatysfakcjonowana skrajem doliny, co oznaczało, Ŝe od statku dzieliło je ćwierć mili. Po godzinie obserwacji Ross zacieśnił rzemienie sandałów i podniósł z ziemi włócznie. - ZłoŜę raport. MoŜe te chodzące góry odstraszą łowców... - Albo właśnie ich tu ściągną - odpad Travis. - Myślisz, Ŝe uda ci się trafić
do transferu? Ross uśmiechnął się. - Z tego szlaku robi się zwyczajna autostrada. Przydałby się jakiś gliniarz do kierowania ruchem, albo nawet dwóch. Do zobaczenia... Travis obserwował oddalającego się Rossa. Ponownie próbował określić, co czyniło Ashe'a i Rossa Murdocka tak odmiennymi od pozostałych członków ich rasy. Oczywiście juŜ wcześniej odczuwał, przynajmniej w pewnym stopniu, ten sam brak uprzedzeń u doktora Morgana. Dla Prentissa Morgana rasa i kolor skóry człowieka nie miały Ŝadnego znaczenia - tak naprawdę liczył się wyłącznie entuzjazm. Morgan rozłupał skorupę Travisa Foxa i wprowadził go do wielkiego świata. A wtedy ten świat zrobił się wrogi i Travis, podobnie jak wszystkie pozbawione skorup stworzenia, odczuł to boleśnie na własnej skórze. Wówczas umknął z powrotem do swojego świata, pozostawiając wszystko, nawet przyjaźń. Czekał, aŜ stary, wciąŜ tlący się płomień gniewu oŜyje na nowo. Był w nim przez cały czas, lecz przytłumiony, i podobnie jak nocny ogień wulkanu, zamienił się teraz w leniwy słup dymu pod wstającym słońcem. Pustynia, którą jeszcze tydzień temu przemierzał w poszukiwaniu wody, wydawała mu się teraz nierealna. Rozmyślania Travisa przerwało ogłuszające trąbienie. Indianin nigdy w Ŝyciu nie słyszał bardziej przeraŜającego dźwięku. Spojrzał w dół. Największy z mamutów stał z uniesioną trąbą, najwyraźniej wyczuwając czyjąś obecność. Zatrąbił powtórnie. CzyŜby szablozębny na łowach? Lew alaskański? Jaka istota była dostatecznie duŜa albo aa tyle zdesperowana, by podkraść się do tej chodzącej góry? Człowiek? JeŜeli jakiś łowca Folsom czatował w ukryciu, pewnie czmychnął czym prędzej. Przywódca stada przemaszerował skrajem lasu i wywrócił kolejne drzewo, Ŝeby dostać się do obwieszonych liśćmi gałęzi i schrupać je ze smakiem. Kryzys minął. Godzinę później Rosa powrócił, wiodąc ze sobą ekipę. Kelgarries i czterej inni męŜczyźni, wszyscy ubrani w zielono-brązowe maskujące kombinezony, przywarli do ziemi. - To nasze dziecię! - Twarz majora promieniała entuzjazmem, kiedy wypatrzył wrak. - Co moŜecie z nim zrobić, chłopcy? Jeden z członków ekipy zwrócił lornetkę w innym kierunku. - Hej, tam są mamuty! - zawołał. Jego towarzysze jak jeden mąŜ spojrzeli w tamtą stronę. - Owszem - warknął major. - Ale patrz na statek, Wilson. Zakładając, Ŝe jest w stanie nienaruszonym, czy moglibyśmy go przenieść w czasie? MęŜczyzna niechętnie oderwał wzrok od mamuciej rodziny. Przez dłuŜszą chwilę obserwował wrak. - Będzie trochę roboty. Największy transfer, jaki kiedykolwiek robiliśmy, to łódź podwodna... - Wiem! Ale to było dwa lata temu, a eksperymenty Crawforoa dowiodły, Ŝe siatkę napięciową moŜna rozszerzyć, nie tracąc mocy; JeŜeli uda się nam wziąć ten wrak od razu, bez demontowania i rozbierania na części, zrobimy krok naprzód o jakieś pięć lat! A wiesz, co to oznacza. - Ale kto tam zejdzie i zainstaluje oŜebrowanie pod bacznym okiem tych wyrośniętych słoni? Musimy mięć czyste pole do pracy. - Racja - odezwał się jeden z podwładnych. Lornetka ponownie zwróciła się ku północy. - Tylko, jak przepłoszyć mamuty? - To zadanie dla zwiadowcy - rzekł Ashe, który właśnie dołączył do pozostałych. -CóŜ, przyznaję, Ŝe nie przychodzą mi do głowy Ŝadne pomysły, ani mądre, ani głupie, jak zmusić mamuty do długiego spaceru. Ale jesteśmy otwarci na propozycje. - W milczeniu wpatrywali się w skubiące trawę zwierzęta. Nikt nie miał Ŝadnej propozycji. Wyglądało aa to, Ŝe powstały problem daleko wykraczał poza wszelkie reguły postępowania ujęte w instrukcjach.
6 Potrzebujemy tu pola minowego. Takiego jak to wokół centrum dowodzenia odezwał się Ross. - Pola minowego? - powtórzył męŜczyzna, którego Kelgarries nazywał Wilsonem. - Pole minowe! - Ŝachnął się. - Masz coś? - zapytał major. - Na pewno nie pole minowe - odparł Wilson. - Moglibyśmy zaminować teren, Ŝeby te bestie wyleciały w powietrze. Nie ma sprawy. Ale zabrałyby ze sobą statek. Bariera dźwiękowa z kolei... - Tak! Zainstalujcie ją dokoła statku poza waszym obszarem pracy. -W majora ponownie wstąpił ochoczy duch. - Czy to zajmie duŜo czasu? - Musielibyśmy sprowadzić sporo sprzętu. Potrwa to dzień, moŜe dłuŜej. Ale to jedyne sensowne rozwiązanie, jakie przychodzi mi do głowy. - Dobrze. Dostaniecie niezbędne materiały! - obiecał Kelgarries. Wilson zachichotał. - Tak po prostu, hę? Bez narzekania na wydatki? Pamiętaj, nie zamierzam podpisywać Ŝadnych rozkazów, z których za jakieś dwa lata będę się musiał tłumaczyć przed nowo utworzoną komisją śledczą. - JeŜeli to nam się uda - odparował Kelgarries - nigdy nie będziemy się z niczego przed nikim tłumaczyć! Człowieku, przetransportujesz ten statek w stanie nietkniętym, a cały projekt okaŜe się oszałamiającym sukcesem. Następne dni były bardzo pracowite. Travis wraz z Ashe'em i Rossem patrolowali szeroki pas wzgórza i doliny, obserwując obozowiska koczujących myśliwych i zaznaczając dryfujące stada zwierząt. Ludzie Wilsona budowali w dolinie drugi transfer czasu i barierę dźwiękową. Bariera dźwiękowa - niewidzialna, paraliŜująca nerwy ściana impulsów o wysokiej częstotliwości - szczelnie otoczyła statek. I chociaŜ sygnały nie docierały do ludzkich uszu, napięcie, jakie wytwarzała, zatrzymałoby kaŜdą istotę, która zapędziłaby się w obszar jej oddziaływania. Rodzina mamutów wycofała się do małego lasku nieopodal. Ludzie pracujący we wraku nie wiedzieli, czy zwierzęta odeszły na skutek wibracji - ale liczył się fakt, Ŝe w ogóle odeszły. Tymczasem na kaŜdej ścieŜce prowadzącej do doliny zainstalowano kolejne nadajniki dźwiękowe, izolując w ten sposób obszar i zabezpieczając się przed jakąkolwiek inwazją. Wokół statku urosła konstrukcja z prętów. Obserwując, z jaką ostroŜnością ekipa dopasowywała poszczególne elementy, Travis zrozumiał, Ŝe mieli do wykonania niezwykle delikatne i trudne zadanie. Z zasłyszanych komentarzy dowiedział się, Ŝe właśnie składano nowy typ transferu czasu, który wielkością przewyŜszał wszystkie dotychczasowe. JeŜeli prace zakończą się sukcesem, nietknięty statek zostanie przetransportowany do dwudziestego wieku i poddany szczegółowym badaniom. Tymczasem druga ekipa ekspertów przeszukiwała wrak, zwracając baczną uwagę, aby nie doprowadzić do aktywacji Ŝadnego z urządzeń, oraz przeprowadzała szczegółowe badania szczątków załogi. Medycy robili, co w ich mocy, aby znaleźć przyczynę śmierci przybyszów z kosmosu. Ostateczna diagnoza mówiła o nagłym ataku jakiejś choroby albo o zatruciu pokarmowym, nie zauwaŜono bowiem Ŝadnych ran. Przez kolejne cztery dni Travis, wyczerpany do granic moŜliwości, wracał wieczorami ze zwiadu i siadał zgarbiony przy ognisku w małym obozie, jaki rozbili na wzgórzu nad doliną, Metaliczny smak w powietrzu draŜnił gardło i płuca przy kaŜdym głębszym oddechu. Wciągu ostatnich dwóch dni aktywność wulkaniczna na północy wzmogła się. Którejś nocy zbudził ich huk wybuchu. Zobaczyli, Ŝe jedna z gór, na szczęście oddalona wiele mil od obozowiska, eksplodowała ku niebu. Dwukrotnie zalały ich potoki ciepłego deszczu, a wilgotność powietrza i gorąco dorównywały warunkom panującym w tropikach. Travis pomyślał, Ŝe będzie bardzo szczęśliwy, kiedy misja wreszcie się skończy i opuszczą ten błotnisty świat - Widzisz coś? - Ross Murdock odrzucił na bok skórzaną pelerynę i zakasłał chrapliwie po jednym z przesyconych siarką podmuchów wiatru.
- Chyba migracja - stwierdził Travis. - Stado bizonów odeszło dalej na południe, a myśliwi idą jego śladem. - Przypuszczani, Ŝe nie podobają te się te fajerwerki. - Ross wskazał na północ. - I nic dziwnego. Dzisiaj płonie tam las. - Widziałeś jakieś mamuty? - Nie tutaj. Poszedłem na północny wschód. - Kiedy oni tam skończą? - Travis oddalił się, by popatrzeć na statek. W dolinie unosił się opar mgły, co utrudniało obserwację. Dostrzegł jednak, Ŝe ludzie wciąŜ pracują na Ŝelaznych rusztowaniach, spiesząc się, aby zwieńczyć szkielet czapą nałoŜoną na kulę. - Zapytaj któregoś z nich. Ta druga ekipa - medycy - skończyła swoją działkę dzisiaj po południu. Przeszli przez transfer jakąś godzinę temu. Przypuszczam, Ŝe jutro będą gotowi zainstalować włącznik na tym cacku. NajwyŜszy czas. Mam złe przeczucia co do tego miejsca... - MoŜe słusznie. - Ashe wyłonił się z mgły. - Z północy nadciągają kłopoty. Travis zauwaŜył, Ŝe archeolog nie ma peruki. Dostrzegł teŜ długą, czerwoną smugę na ramieniu Ashe'a, przecinającą biały szew poprzedniej blizny - ślad po oparzeniu. Ross, który równieŜ to dostrzegł, zerwał się na nogi i podszedł do archeologa, aby przyjrzeć się ranie. - Coś ty robił? Próbowałeś bawić się na płonącym okręcie? - Z jego głosu przebijał niepokój. - Źle obliczyłem, jak szybko będzie płonąć kępa zielonych drzewek - przy sprzyjających warunkach. Wczoraj w nocy wierzchołek góry rzeczywiście wyleciał w powietrze, a wkrótce moŜe nastąpić powtórka. Przesuwamy się bliŜej transferu. I moŜemy mieć gości... - Myśliwych? Widziałem, jak szli na południe... Ashe zaprzeczył ruchem głowy. - Nie, ale moŜe byliśmy zbyt sprytni, instalując ekran dźwiękowy. Mamuty skupiły się w małej dolinie na północy. JeŜeli piekło, którego się spodziewam, rozpęta się właśnie teraz, bariery dźwiękowe nie powstrzymają zwierząt, tylko je rozjuszą. MoŜliwe, Ŝe ruszą prosto na nas. Jeśli tak się stanie, Kelgarries będzie musiał uŜyć swojego wielkiego przekaźnika, i to szybko. Zwiadowcy dotarli do dna doliny akurat w momencie, kiedy technicy schodzili z rusztowań i w pośpiechu kierowali się do przekaźnika czasowego. Nie zdąŜyli dojść. Świat wokół nich oszalał: płomienie, hałas, grzmoty na północy, wielki słup ognia sięgający nisko wiszących chmur. Jakaś potęŜna siła zwaliła Travisa z nóg, a ziemia pod nim poruszyła się złowróŜbnie. Zobaczył, jak rusztowanie dokoła kuli chwieje się, usłyszał okrzyki i wołania. - Trzęsienie...! - krzyknął ktoś. I rzeczywiście, wybuchowi wulkanu towarzyszyło trzęsienie ziemi Travis spojrzał w górę na rusztowanie, spodziewając się, Ŝe w kaŜdej chwili pręty rozpadną się i runą na kopułę statku. O dziwo, choć struktura się chwiała, wciąŜ stała na swoim miejscu. W gęstniejącej mgle Kelgarries poprowadził swoich ludzi do transferu dla personelu. Travis zdawał sobie sprawę, Ŝe powinien do nich dołączyć, lecz to, co się działo, tak bardzo go zdumiewało, Ŝe nie mógł ruszyć się z miejsca. Nagle usłyszał krzyk. Rozpoznał ten głos. Zerwał się na nogi i pobiegł na pomoc. Ashe leŜał na ziemi. Ross pochylał się nad nim, próbując go podnieść. Travis podbiegł do duszących się od dymu męŜczyzn. Na chwilę stracił poczucie kierunku. Gdzie jest transfer czasu? Dryfujący pył sprawiał, Ŝe powietrze i ziemia zlewały się w jedną, niewyraźną całość; moŜliwe, Ŝe dopadła ich burza śnieŜna. Doleciał go wrzask przeraŜenia, który z sekundy na sekundę przybierał na sile. Ujrzał jakiś czarny kształt, rozmiarem przewyŜszający największe potwory z koszmarów nocnych. Doliną pędziły mamuty, dokładnie tak jak przewidział Ashe. - Uciekamy! - Hoss i Travis pociągnęli archeologa na prawo. Ashe potykał się, idąc między nimi. Dotarli do rusztowania i przylgnęli do ściany statku. Jakiś mamut zaryczał
za ich plecami. Zaczynali tracić nadzieję, Ŝe na czas dotrą do przekaźnika dla personelu. Ashe równieŜ musiał zdawać sobie z tego sprawę. Odłączył się od towarzyszy i posuwał się dookoła statku. Travis domyślił się, Ŝe archeolog szuka drabiny prowadzącej do otwartego luku, by schronić się wewnątrz statku. Po chwili usłyszał wołanie i zobaczył, Ŝe Ashe trzyma drabinę. Ross wspiął się za szefem, podczas gdy Travis przytrzymywał niestabilną drabinę. Zaczął wchodzić, kiedy postać Ashe'a zamajaczyła w wejściu powyŜej. Znów usłyszał rozdzierający ryk mamuta. Po chwili wgramolił się przez luk. Padł na podłogę, dysząc cięŜko i kaszląc. Czuł, jak draŜniąca mgła wŜera mu się w tkanki nosa i gardła. - Zamknij je! - Ktoś popchnął go, przeciskając się obok. Właz zamknął się z brzękiem. Teraz po mgle pozostały tylko smuŜki, a zgięte panujący na zewnątrz utonął w absolutnej ciszy. Travis zaczerpnął powietrza, które tym razem nie podraŜniło mu gardła. Błękitnawe światło ze ścian statku było przyćmione, lecz nie na tyle słabe, Ŝeby nie widział dokładnie Ashe'a. Archeolog leŜał, opierając głowę i ramiona o ścianę. Na czole, którego nie przesłaniała peruka, wykwitł mu wielki siniak. - Przytulne, bezpieczne gniazdko - skomentował.- Równie dobrze moŜemy balować tutaj. - Tędy...-Murdock wskazał najbliŜsze drzwi. Bariery, zamknięte podczas ich pierwszej wizyty, zostały pootwierane przez techników. W kabinie znajdującej się za tymi drzwiami znaleźli koję przymocowaną linkami do sufitu. Poprowadzili Ashe'a do kabiny i połoŜyli go na koi. Travis ledwie zdąŜył się rozejrzeć, kiedy jakiś głos zagrzmiał u podnóŜa schodów. - Hej! Kto tam jest? Co tu się dzieje? Wspięli się do kabiny nawigacyjnej. Przed nimi stał Ŝylasty, młody męŜczyzna w kombinezonie technika. Patrzył na nich szeroko otwartymi oczami. - Kim jesteście? - spytał, cofając się z podniesionymi pięściami. Travis był całkowicie zdezorientowany, dopóki nie spojrzał w odbicie na lśniącej powierzchni tablicy sterowniczej: brudny, półnagi dzikus; Ross wyglądał identycznie. Technik Z pewnością wziął ich za tubylców. Murdock zerwał z głowy pokrytą pyłem perukę. Travis poszedł jego śladem. Technik wyraźnie się rozluźnił. - Jesteście agentami czasu - rzekł. - Co tu się w ogóle dzieje? - Jedna wielka rozpierducha. - Ross usiadł cięŜko na obrotowym fotelu. Travis oparł się o ścianę. We wnętrzu zacisznej kabiny trudno było uwierzyć w katastrofę i zamieszanie na zewnątrz. - Nastąpiła erupcja wulkanu-kontynuował Murdock. - I szarŜa mamutów. .. tuŜ przed tym, jak tu weszliśmy... Technik ruszył ku schodom. - Musimy dostać się do przekaźnika. Travis złapał go za ramię. - Nie ma mowy o opuszczaniu statku. Na zewnątrz nic nie widać, za duŜo pyłu w powietrzu. - Ile brakowało do przetransportowania statku? - zapytał Ross. - Z tego, co wiem, wszystko było gotowe - zaczął technik i dodał szybko: Chcesz powiedzieć, Ŝe spróbują z nami w środku? - Jest taka moŜliwość. Póki co, tylko moŜliwość. Skoro rusztowanie przetrwało trzęsienie ziemi i szarŜę mamutów... - Ross mówił słabym, zmęczonym głosem.-Poczekamy i sami się przekonamy. - Trochę moŜemy podejrzeć. - Technik podszedł do panelu i podniósł rękę z zamiarem dotknięcia jednego z przycisków. Ross wyskoczył z fotela jak spręŜyna. Wpadł na męŜczyznę i powalił go na podłogę. Urządzenie zostało jednak włączone. Z konsoli wyłonił się jakiś dysk i zajaśniał. Ponad głową oszołomionego i wzburzonego technika, który opierał się rękami i nogami o podłogę, zobaczyli wirującą mgłę pełną kurzu i pyłu, zupełnie jakby wyglądali przez okno na dolinę.
- Ty głupcze! - Ross stanął nad technikiem. Jego oczy rzucały gromy.-Niczego tutaj nie dotykaj! - Mądry się znalazł... - MęŜczyzna podnosił się na nogi. Twarz płonęła mu czerwienią, gdy składał pięści do walki. -Wiem, co robię... - Patrzcie tam! - Okrzyk Travisa ostudził ich zapał, zanim zdąŜyli się zewrzeć. We mgle pojawiło się coś więcej. Tworzyło się powoli, pręt za prętem, kwadrat za kwadratem; Ŝółtozielone linie światła o sile błyskawicy, pozbawione jednak jej zygzakowatego kształtu. Wzór rósł szybko, dominując nad szarością dryfującego pyłu. - śelazna siatka! - Technik odbiegł od Rossa. Usiadł na jednym z foteli obrotowych, pochylił się w przód iŜ zaciekawieniem wpatrywał się w ekran. - Włączyli zasilanie. Próbują nas przenieść. Rusztowanie wciąŜ jaśniało. Nie mogli juŜ na nie patrzeć, bo blask stał się oślepiający. Statek zakołysał się. Kolejne trzęsienie ziemi? A moŜe coś innego? Zanim Travis zdąŜył trzeźwo pomyśleć, ogarnęło go niesłychanie dziwne uczucie, którego nie umiałby nazwać ani opisać. Miał wraŜenie, ze jego ciało i umysł znalazły się w jednej chwili w stanie wojny. Dyszał, wił się. Chwilowy dyskomfort, jakiego doświadczył podczas przejścia przez transfer, był niczym w porównaniu z obecnymi katuszami. Próbował znaleźć jakąś stabilizację w rozpadającym się świecie. Gdy się ocknął, leŜał na podłodze. Nad nim było okno z widokiem na zewnątrz. Powoli uniósł głowę. Czuł się tak, jakby został pobity. Ale ten widok za oknem... nie było tam szarości... pył nie opadał jak śnieg. Wszystko było błękitne, jasne, metalicznie błękitne -błękit, jaki znał i jaki kojarzył mu się z bezpieczeństwem. Stanął chwiejnie na nogach, wyciągając rękę do tej obietnicy błękitu, ale wciąŜ przewaŜało poczucie niestabilności. - Zaczekaj! - Technik zacisnął palce na jego nadgarstku. Odciągnął Travisa od ekranu i spróbował wepchnąć go na jeden z foteli. Ross był dalej; ręka pokryta bliznami zaciskała się na krawędzi konsoli. Jego twarz straciła gniewny wyraz. Teraz wyglądał na zaciekawionego. - Co się dzieje? - zapytał szorstko. - Siadaj na tamtym fotelu! - rozkazał technik. - Zapnij pasy! JeŜeli to jest to, co mi się wydaje, koleś... - Popchnął Rossa z powrotem na najbliŜszy fotel, a ten posłuchał pokornie, jakby nie starł się z tym człowiekiem zaledwie przed kilkoma chwilami. - Przenosimy się w czasie, tak? - Travis wciąŜ obserwował tę cudowną, kojącą plamę błękitnego nieba. - Naturalnie. Przenosimy się. Ale jak długo tu pozostaniemy? - Technik podszedł chwiejnie do trzeciego fotela, tego, na którym kilka dni temu znaleźli martwego pilota. Usiadł tak gwałtownie, jakby nogi odmówiły mu posłuszeństwa, - Co chcesz przez to powiedzieć? - Ross zmruŜył oczy gniewne spojrzenie wróciło. - Energia siatki zaktywowała silniki. Nie czujesz tych wibracji człowieku? Według mnie statek przygotowuje się do startu! - Co takiego? - Travis niemal wyskoczył z fotela. Technik pochylił się do przodu i wepchał go tam z powrotem - Nawet nie próbuj wydostać się stąd, chłopcze. Popatrz tylko! Travis spojrzał we wskazanym kierunku. Szyb, którym wspięli się do kabiny, był teraz zamknięty. - Włączono zasilanie - kontynuował technik. - Według mnie niebawem ruszamy. - Nie moŜemy! - zaczął Travis i zadrŜał, zdając sobie sprawę ze protestuje na darmo. - Czy potrafisz coś zrobić? - spytał Ross, odzyskując panowanie nad sobą. Technik roześmiał się, zakasłał i przeciągnął ręką po konsoli. - Ale co? - zapytał posępnie. - Wiem tylko, do czego słuŜą zaledwie trzy przyciski. Nie ośmielaliśmy się eksperymentować z pozostałymi bez uprzedniego demontaŜu całej instalacji. Sprawdzaliśmy wszystko krok po kroku. Nie mogę niczego
zatrzymać ani uruchomić. Polecimy na KsięŜyc, czy tego chcemy czy nie. - A czy oni mogą coś zrobić? - Travis spojrzał na błękitną plazmę. Nie wiedział nic na temat maszyn, nie znał nawet podstaw mechaniki. Pozostawało mu jedynie mieć nadzieję, Ŝe gdzieś, jakimś cudem, ktoś połoŜy kres temu horrorowi. Technik spojrzał na niego i znów zaśmiał się nerwowo. - Oni mogą tylko szybko uciec. Jeśli po naszym starcie powstanie zawirowanie, wielu fajnych facetów moŜe dostać za swoje. Wibracje, które Travis wyczuwał wcześniej, przybierały na sile. Dochodziły nie tylko ze ścian i podłogi kabiny, ale, jak mu się zdawało, z powietrza, które łykał szybkimi, płynami haustami. Panika związana z całkowitą bezradnością przyprawiła go o mdłości, wysuszyła usta, ścisnęła trzewia przejmującym bólem. - Jak długo..? - usłyszał pytanie Rossa i zobaczył, jak technik potrząsa głową, - MoŜesz zgadywać równie dobrze jak ja. - Ale dlaczego? Jak? - zapytał Travis ochrypłym głosem. - Ten pilot, ten, którego tu znaleźli siedzącego... - Technik zabębnił palcami po krawędzi konsoli sterowniczej. "- MoŜe ustawił aktywację statku, zanim nastąpiło zderzenie. Potem transfer w czasie. .. ta energia wywołała gdzieś reakcję... Ale to są tylko moje domysły. - Ustawił automatyczną aktywację? Po co? Dokąd chciał lecieć? - Ross przesunął językiem po wargach, jakby chciał je zwilŜyć. -Do domu. Mozę o to chodzi, chłopcy! Przypnijcie się! Travis mocował się z pasami, w końcu niezdarnie przypiął się do fotela. On równieŜ poczuł ostatnie drganie towarzyszące wibracjom. Potem przygniotła go jakaś niewidzialna ręka, tak duŜa i potęŜna jak stopa mamuta. Fotel wyprostował się i zmienił w rozkołysane łóŜko. Travis, zespolony z nim na dobre i złe, nie mógł oddychać, myśleć czy zrobić cokolwiek więcej ponad odczuwanie; musiał jakoś wytrzymać ból, ciśnienie miaŜdŜące ciało i kości. Błękitny kwadrat stanowił jedyne wytchnienie dla obolałych oczu. Potem była juŜ tylko ciemność.
7 Travis odzyskiwał przytomność powoli, boleśnie, świadom wewnętrznych obraŜeń. Dopiero po jakimś czasu zdołał pozbierać myśli. Spróbował przełknąć ślinę i poczuł w ustach smak krwi. Miał trudności ze skupieniem wzroku. Ekran, ostatnio błękitny, teraz stał się matowoczamy. Travis drgnął i koja zakołysała się gwałtownie. Powoli, ostroŜnie podniósł się, opierając na obydwu rękach. Na kolejnej wiszącej koi leŜał Ross Murdock. Dolną część jego twarzy pokrywała zaschnięta krew. Miał zamknięte oczy, a skóra pod mocną opalenizną i brodem wydawała się zielonobiała. Technik nie wyglądał o wiele lepiej. W kabinie panowała całkowita cisza, Ŝadnych dźwięków czy wibracji. Dopiero gdy sobie to uświadomiła zaczął mocować się z pasem bezpieczeństwa opinającym go w talii. Spróbował wstać. Próba przyniosła katastrofalne skutki. Travis oderwał się od oparcia, lecz jego stopy nie dotknęły podłogi. Brak przyciągania spowodował, Ŝe męŜczyzna wypadł z łóŜka i uderzył o krawędź głównej konsoli sterowniczej z siłą, która wyrwała mu z gardła okrzyk bólu. Zdjęty paniką, przytrzymał się konsoli i przesuwał się wzdłuŜ niej, dopóki nie dotarł do technika. Próbował go ocucić a nie widząc Ŝadnych efektów, zastosował bardziej stanowcze metody. W końcu nieprzytomny jęknął, odwrócił głowę i otworzył oczy. Wraz z powracającą świadomością rosło zdumienie i strach. - Co... co się stało? - wybełkotał. - Jesteś ranny? Travis otarł usta i brodę wierzchem dłoni, na której pozostała krew.
- Nie mogę chodzić - odparł. - Unoszę się... - Unosisz się? - Technik wstał z mozołem i odpiął pasy. - A więc nie ma grawitacji! Jesteśmy w kosmosie! Fragmenty czytanych niegdyś artykułów odŜyły w pamięci Travisa. Brak grawitacji; nie ma dołu, góry, cięŜaru... Pomimo mdłości i zawrotów głowy, przytrzymując się konsoli minął technika i dotarł do Rossa. Murdock zaczynał się poruszać, a kiedy Indianin połoŜył rękę na jego fotelu, jęknął. Bezwiednie przebierał palcami nad klatką piersiową, jakby chciał ukoić ból. Travis delikatnie ujął go za zakrwawiony podbródek i przekręcał mu powoli głowę z boku na bok, dopóki szare oczy nie otworzyły się. - Stało się, jesteśmy w kosmosie - Technik Case Renfry tylko kręcił głową w odpowiedzi na potok pytań. - Posłuchajcie, koledzy, wynajęto mnie do tego projektu, abym pomógł ocenić stan wraku. Nie potrafię sterować Ŝadnym statkiem, nie mówiąc o tym, a zatem musi mieć włączonego automatycznego pilota. - Włączonego przez martwego pilota. W takim razie powinien wrócić do bazy -zasugerował ponuro Travis. - Zapominacie o jednej rzeczy. - Ross usiadł ostroŜnie, przytrzymując się obiema rękami łóŜka. - Baza tego pilota znajduje się mniej więcej dwanaście tysięcy lat w przeszłości. Przetransportowali nas w czasie, zanim wystartowaliśmy... - I nie moŜemy wrócić do siebie? - domyślił się Travis. - Nie radzę dotykać Ŝadnych przycisków na tej konsoli - ostrzegł Renfry, kręcąc głową. -Jeśli rzeczywiście statkiem steruje automat, najlepiej poczekać, aŜ dotrzemy do celu podróŜy. Potem zobaczymy, co da się zrobić. - Tyle Ŝe trzeba wziąć pod uwagę kilka innych rzeczy, takich jak Ŝywność, woda, zapasy powietrza - zauwaŜył Travis. - No tak, powietrze - powtórzył Ross ponuro. - Jak długo juŜ lecimy? Renfry uśmiechnął się słabo. - MoŜesz zgadywać równie dobrze jak ja. Myślę, Ŝe z zapasem powietrza nie będzie problemu. Mieli na statku fabrykę tlenu, a Stefferds mówił, Ŝe jest ona w idealnym stanie. Utrzymywali świeŜe powietrze dzięki jakiemuś gatunkowi alg w odizolowanej sekcji. MoŜna popatrzeć, ale nie ma moŜliwości, Ŝeby tam wejść. Oni oddychali mniej więcej taką samą mieszanką jak my. Ale jeśli chodzi o Ŝywność i wodę... lepiej, Ŝebyśmy się rozejrzeli. Widzę ta trzy gęby do wykarmienia... - Cztery! Jest jeszcze Ashe! - Ross na chwilę zapomniał, gdzie się znajduje, i spróbował zeskoczyć z fotela. Popłynął przed siebie machając chaotycznie nogami i rękami, aŜ Renfry ściągnął go na dół. - Tylko spokojnie, kolego. Naciśniesz niewłaściwy przycisk podczas takiego nurkowania i moŜemy znaleźć się w jeszcze gorszych opałach. Kim jest Ashe? - To nasz dowódca. PołoŜyliśmy go w kabinie poniŜej. PotęŜnie rąbnął się w głowę. Travis skierował się do schodów prowadzących do centralnej części kadłuba. Przeleciał za daleko i odbił się z powrotem, ale zdołał zacisnąć palce na uchwycie włazu. Otworzyli klapę i zaczęli posuwać się niezdarnie w kierunku, który Travis wciąŜ uznawał - mimo sprzecznych dowodów wzrokowych - za “dół"; Zejście do serca statku wymagało zręczności i wysiłku, który przyprawiał ich posiniaczone i obolałe ciała o wyjątkowe katusze. Kiedy wreszcie dotarli do kabiny, znaleźli w niej Ashe'a o wiele lepiej zabezpieczonego przed siłą ciągu niŜ oni. Tylko spokojna twarz archeologa wystawała ponad gęstą masą galaretowatej substancji wypełniającej wnętrze przeszklonej koi. - Wszystko będzie z nim dobrze. Trzymają to coś w kapsułach ratunkowych. SłuŜy do leczenia. Raz uratowało mi Ŝycie - stwierdził Ross. - Lek na wszystko. - Skąd tyle wiesz? - spytał Renfry. Przez chwilę wpatrywał się w Murdocka zaciekawionym wzrokiem, a potem dodał: - Hmm, musisz być facetem, który spotkał się z Czerwonymi na tamtym statku! - Tak. Ale teraz chciałbym dowiedzieć się czegoś więcej o tym. śywność, woda... Rozpoczęli poszukiwania, posuwając się ostroŜnie za Rossem. Z kaŜdą minutą
nabierali przekonania, Ŝe przystosowanie do stanu niewaŜkości wymaga Ŝmudnej i cięŜkiej pracy. Byli jednak zdeterminowani, by poznać wszystkie, najlepsze i najgorsze, strony swego połoŜenia. Technik juŜ wcześniej dotarł do najmniejszych zakamarków na statku i teraz pokazał im jednostkę odnowy powietrza, maszynownię oraz pomieszczenia załogi. Skrupulatnie przeszukali miejsce, które prawdopodobnie pełniło funkcję mesy i kuchni. W ciasnym pomieszczeniu mogło się pomieścić nie więcej niŜ czterech ludzi - lub humanoidalnych istot -naraz. Travis zmarszczył brwi, patrząc na rzędy opieczętowanych pojemników stojących w szafkach. Wyjął jeden, potrząsnął nim koło ucha i w nagrodę usłyszał charakterystyczne bulgotanie. Przesunął suchym językiem po zakrwawionych ustach. W pojemniku niewątpliwie był jakiś płyn, a Indianin nie pamiętał, kiedy ostatnim razem całkowicie zaspokoił pragnienie. - To woda. jeśli chce ci się pić. - Renfry przyniósł z kąta menaŜkę. - Mieliśmy na pokładzie takie cztery i korzystaliśmy z nich w czasie pracy. Travis sięgnął po metalową butelkę, ale nie zdjął z niej zakrętki. - Nadal masz wszystkie cztery? - Dobrze znał wartość wody i cierpienie spowodowane jej brakiem. Renfry przyniósł pozostałe menaŜki i potrząsnął kaŜdą. - Trzy wydają się pełne. W tej jest połowa...moŜe trochę mniej - Będziemy musieli racjonować wodę. - Jasne - zgodził się technik. - Myślę, Ŝe są tu takŜe koncentraty Ŝywności. Czy i wy macie takie tabletki? - Ashe miał swój worek Ŝ zapasami, prawda? - Travis zwrócił się do Rossa. - Tak Lepiej sprawdźmy, ile kapsułek zostało. Travis spojrzał na tajemniczy pojemnik, który wydał z siebie miłe bulgotanie. W tej chwili oddałby wiele za moŜliwość podniesienia przykrywki, wypicia zawartości i zaspokojenia pragnienia. - MoŜliwe, Ŝe będziemy musieli tego spróbować. -Renfry wziął pojemnik od zwiadowcy i odstawił go na miejsce. - Domyślam się Ŝe spróbujemy wielu rzeczy przed końcem tej podróŜy, jeŜeli kiedykolwiek się skończy. Póki co chciałbym się wykąpać albo przynajmniej umyć. - Ross przyjrzał się z wyraźnym niezadowoleniem swemu podrapanemu, na wpół nagiemu, bardzo brudnemu ciału. - Z tym nie ma problemu. Chodźcie. Renfry ponownie zmienił się w przewodnika, prowadząc ich do małego pomieszczenia za mesą. - Stań na tym. MoŜe uda ci się utrzymać w jednym miejscu. - Wskazał na jakieś pręty wystające ze ściany. - Stopy postaw na tym okrągłym dysku, a potem naciśnij okrąg w ścianie. - Co się wtedy stanie? Pieczesz się czy gotujesz? - zapytał podejrzliwie Travis. - Nic z tych rzeczy. To naprawdę działa. Sprawdzaliśmy wczoraj na śwince morskiej. Potem korzystał z tego Harvey Bush, kiedy oblał się olejem. To urządzenie przypomina prysznic. Ross szarpnął za sznurki od kiltu i zdjął sandały; po kaŜdym gwałtownym ruchu lądował na ścianie. - W porządku. Jestem gotów. Teraz mogę spróbować. - Postawił stopy na dysku, utrzymując się w jednym miejscu za pomocą drąŜków, i nacisnął okrąg. Spod krawędzi podłogi uniosła się mgiełka i otoczyła mu nogi, stopniowo wznosząc się coraz wyŜej. Renfry zamknął drzwi. - Hej! - zaprotestował Travis. - On się zagazuje! - Wszystko w porządku! - doleciał ich głos Rossa. - A nawet lepiej niŜ w porządku! Kiedy po kilku minutach wyszedł z zamglonej kabiny, na jego ciele nie było widać śladów krwi i brudu. Co więcej, zadrapania, przedtem zaognione, zmieniły się w nikłe róŜowe linie. Ross uśmiechał się. - Luksusy jak w domu. Nie wiem, co to za substancja, ale czyści aŜ do drugiej
warstwy skóry i jest naprawdę przyjemna. To pierwsza dobra rzecz, jaką tutaj znaleźliśmy. Travis z ociąganiem ściągał swój kilt. Wcale mu się nie uśmiechała kąpiel w tej kosmicznej łaźni, ale równocześnie bardzo chciał się umyć. OstroŜnie stąpnął na dysk na podłodze, potem stanął całymi stopami i nacisnął kółko. Wstrzymał oddech, kiedy gazowa substancja zaczęła go otaczać. Po chwili zorientował się, Ŝe to nie gaz. Tajemnicza substancja miała więcej cech ciała stałego niŜ para. Odniósł wraŜenie, jakby zanurzył się w powodzi spienionych bąbelków, które ocierały się i ześlizgiwały z jego skóry ze stałym naciskiem energicznego wycierania ręcznikiem. Rozluźnił się i zamknąwszy oczy, zanurzył głowę. Poczuł delikatne muskanie na twarzy; ból spowodowany zadrapaniami i stłuczeniami szybko ustępował. Kiedy bąbelki opadły, Travis wyszedł z pomieszczenia. Zobaczył Rossa, który właśnie ubrał się w błękitnozielony kombinezon, ściśle przylegający do ciała. Kombinezon był jednoczęściowy, a fragment zakrywający stopy miał grube gąbki, które łagodziły stąpanie. Ross podniósł z podłogi zawiniątko z drugim kombinezonem i rzucił je Apaczowi. - Wymogi tego domu - rzekł. - Nigdy nie przyszło mi do głowy, Ŝe jeszcze kiedyś coś takiego załoŜę. - Ich mundury? - Travis przypomniał sobie martwego pilota. - Co to jest? Jedwab? - Powiódł dłonią po śliskim materiale, którego nie potrafił zidentyfikować. Zafascynowała go gra kolorów: błękitnego, zielonego i lawendowego - przy poruszeniu zmieniały się odcienie. - Tak. Ma swoje zalety. Daje ochronę na wypadek zimna i gorąca. Z drugiej strony, łatwo go zauwaŜyć. Travis znieruchomiał z ręką włoŜoną do połowy prawego rękawa. - ZauwaŜyć? - No cóŜ, ścigali mnie przez jakieś pięćdziesiąt mil po dość nieprzyjaznym terenie, poniewaŜ miałem na sobie jeden z tych kombinezonów. Próbowali równieŜ wtargnąć do mojego umysłu. Pewnej nocy zbudziłem się, idąc prosto w łapy tych chłopców. Travis wpatrywał się w Rossa szeroko otwartymi oczami, ale nie wątpił, Ŝe Murdock mówi serio. Spojrzał na jedwabisty materiał i poczuł nagły impuls, Ŝeby zerwać kombinezon z ciała. - Gdybyśmy byli we właściwym czasie, nie dotknąłbym tego nawet kijem kontynuował Ross z kwaśnym uśmiechem. - Ale skoro jesteśmy oddaleni o kilka tysięcy lat od prawowitych właścicieli, zaryzykuję. Tak jak mówiłem, te kombinezony naprawdę mają pewne zalety. Travis pozapinał się szybko. Materiał był miły w dotyku, dawał trochę ciepła i koił prawie tak, jak spienione bąbelki, które oczyściły i doenergetyzowały wyczerpane ciało. Uczyli się poruszać w stanie niewaŜkości. Wkrótce szło im to zupełnie dobrze. Przemieszczali się, wykonując ruchy jak przy pływaniu, i wciągali się po licznych poręczach. Gdyby nie to, Ŝe statek zmierzał w nieznane, ich obecne połoŜenie miało wiele pozytywnych aspektów. Godzinę później wszyscy zebrali się w kabinie sterowniczej. Ashe, który po kuracji w kabinie kąpielowej poczuł się znacznie lepiej, objął dowództwo. Renfry był jedyną nadzieją zwiadowców. Technik nie miał jednak zbyt wiele do zaoferowania. - TuŜ przed śmiercią obcy musiał zaprogramować kurs powrotny. Nie widzę innego rozsądnego wytłumaczenia. Kiedy prowadziliśmy badania, mój szef, bazując na tym, czego dowiedział się z taśm zabranych z kwatery rosyjskiej, odkrył trzy instalacje. Jedna umoŜliwia obserwację tego, co się dzieje na zewnątrz. - Wskazał ekran, który oŜył błękitem na kilka drogocennych sekund poprzedzających niechciany start. - Kolejna tworzy wewnętrzny system komunikacyjny. No i wreszcie trzecia. Ta. - Przesunął dźwignię do końca. Na tablicy zamrugały trzy światełka i niespodziewanie ponad głowami usłyszeli głos mówiący w niezrozumiałym języku.
- A to co takiego? - Ashe z zainteresowaniem obserwował światła. - Broń! Mamy teraz otwarte cztery wejścia, a w kaŜdym działo gotowe do strzału. Szef domyślał się, Ŝe był to, a raczej jest, mały wojskowy statek zwiadowczy albo policyjny patrolowiec. - Przesunął dźwignię z powrotem i światełka zgasły. - Nie przyda się nam ta broń - skomentował Ross. - Jakie mamy szansę na powrót do domu? Renfry wzruszył ramionami. - Póki co, nie widzę Ŝadnej. Szczerze mówiąc, boję się dłubać w tych urządzeniach, kiedy jesteśmy w kosmosie. Istnieje zbyt duŜe ryzyko, Ŝe zatrzymamy się i nie ruszymy ani do przodu, ani do tyłu. - Brzmi sensownie. W takim razie musimy lecieć do miejsca, na które zaprogramowany jest autopilot? Renfry skinął głową. - Ta technologia jest bardziej zaawansowana i statek znacznie się róŜni od naszych samolotów. Gdybym miał czas i siedział sobie bezpiecznie na Ziemi, moŜe zdołałbym rozpracować silniki. Ale zaraz potem stanąłbym przed kolejnym dylematem: co wprawia je w ruch. - Napęd jądrowy? - Niewykluczone. Napęd moŜe być atomowy, ale nie zdołam tego ustalić. Silniki są całkowicie ukryte. - A cel podróŜy moŜe znajdować się gdziekolwiek we wszechświecie - odezwał się Ashe. - Oni musieli znać sposób na skoki w przestrzeni. PodróŜe nie mogły trwać setek lat. Renfry, wyraźnie rozdraŜniony, przyglądał się rzędom przycisków i dźwigni. - Mogli dysponować wszystkim, co byłby w stanie wyobrazić sobie dobry pisarz, ale nie dowiemy o tym, aŜ coś zadziała, albo nie zadziała! - Niezła perspektywa. - Ashe wstał. - Myślę, Ŝe powinniśmy teraz dokładnie zbadać nasz obecny dom. Znaleźli trzy małe kabiny mieszkalne - kaŜda z dwoma kojami. Eksperymentując z panelami ściennymi, natknęli się na odzieŜ i rzeczy osobiste załogi. Travisowi nie podobało się opróŜnianie płytkich szafek i zagarnianie rzeczy zmarłych. Z chęcią uczestniczył natomiast w polowaniu na wskazówki, które dla obecnych pasaŜerów mogły oznaczać Ŝycie albo śmierć: Otworzywszy ostatnią szufladkę, ujrzał obiecujący błysk. Podniósł śliski prostokątny przedmiot, w dotyku przypominający szkło. Na pierwszy rzut oka był mlecznobiały i gładki, lecz kiedy obrócił go z zaciekawieniem, dostrzegł drobne, błyszczące Ŝółte punkty na krawędzi, które mogły być jakimiś klejnotami otaczającymi osobliwą ramką nie obrazek, ale pustkę. Obrazek! Gdyby nosił przy sobie jakieś zdjęcie, co by przedstawiało? Rodzinę? Dom? Przyjaciół? Wpatrywał się w pustkę w obrębie ramki. Pustkę? Tam coś było! Na powierzchnię sączył się kolor, kształty stawały się coraz bardziej wyraźne. Zdezorientowany, prawie przeraŜony, Travis obserwował zadziwiające zjawisko. Teraz naprawdę patrzył na obrazek - znajomy widok pustyni i gór. Hmm, moŜliwe, Ŝe stał na urwisku i patrzył w kierunku kanionu Czerwonego Konia! Jak to moŜliwe, Ŝeby jakiś obcy, który Ŝył dwanaście tysięcy lat temu, miał pośród rzeczy osobistych zdjęcie rodzinnego kraju Travisa? To niewiarygodne! Nierealne! - Co to jest, synu? - Ręka Ashe'a na jego ramieniu była bardzo realna, głos wydawał się ciepły w porównaniu z chłodem ogarniającym Travisa, w miarę jak wpatrywał się w trzymany w ręku przedmiot, przedmiot, który, mimo znanego piękna, był czymś złym, okropnym... - Zdjęcie... - wymamrotał. - Zdjęcie mojej ziemi rodzinnej. Tutaj. - Co takiego? - Ashe pochylił się i z okrzykiem wyrwał Travisowi z rąk dziwny przedmiot. Apacz potarł spocone dłonie o biodra, starając się zetrzeć wspomnienie dotyku. Archeolog, patrząc na pustynny krajobraz, krzyknął ponownie. Obraz bladł, a barwy pochłonęła biel. Zarysy urwisk i gór zniknęły. Ashe podniósł ramkę w obu dłoniach. Teraz w jej głębi znów coś zawirowało, scena nabierała nowej ostrości.
Tyle Ŝe nie była to juŜ pustynia, lecz las wysokich, zielonych drzew. Travis rozpoznał sosny. PoniŜej znajdował się pas szarobiałego piachu, a dalej fale, które unosiły się wysoko i spienione rozbijały o poszarpane skały. Nad niespokojną wodą wisiały białe ptaki. - Safeharbour! - Ashe usiadł raptownie na koi i obraz zatrząsł się w jego drŜących dłoniach. - To plaŜa przy moim domu w Maine! -W Maine, naprawdę! Safeharbour, Maine! Ale jak się tu znalazła? -Na jego twarzy malowało się zdumienie. - Mnie równieŜ pokazał dom rodzinny - powiedział wolno Travis. - A teraz tobie inną scenę. Być moŜe istocie, która kiedyś mieszkała w tej kabinie, teŜ pokazywał dom. To z pewnością magiczny przedmiot. I nie chodzi tu o magię, jaką twoja rasa zaprzęgła do spełniania woli, ani o taką, jaką znali moi przodkowie. Myśl, Ŝe ten przedmiot zaskoczył takŜe białego człowieka, rozproszyła początkowy strach Travisa. Ashe podniósł wzrok i spojrzał na Apacza. Powoli pokiwał głową. - Wydaje mi się, Ŝe masz rację. Co oni znali, ci ludzie? Jakie cuda znali! Musimy się dowiedzieć, czego tylko się da, podąŜyć ich śladem. Travis zaśmiał się nerwowo. - Ich śladem to my podąŜamy, doktorze Ashe. A co do nauki, no cóŜ, zobaczymy.
8 W wąskim korytarzu pojawiła się jakaś postać. Opatrzone poduszeczkami stopy ledwo dotykały podłogi. W bezczasowym wnętrzu statku kosmicznego, gdzie nie było zmiany dnia w noc, Travis musiał długo czekać na ten szczególny moment. Zaczął odpinać pas. Zapasy wody podzielili na ścisłe racje i tak samo zrobili z kapsułkami zawierającymi koncentraty Ŝywności. Lecz jutro, czy w kolejnym okresie przebudzenia, który umownie nazywali “jutrem", pozostaną im tylko cztery małe porcje. Travis zdawał sobie z tego sprawę. Pamiętał “równieŜ, co powiedział Ross w dniu, w którym omawiali potrzebę eksperymentowania z zapasami Ŝywnościowymi obcych. - Case Renfry - rzekł Murdock - nie zamierza być królikiem doświadczalnym. JeŜeli kiedykolwiek mamy dowiedzieć się, co wprawia w ruch ten pojazd i jak go zawrócić, to tylko dzięki niemu. A ty, szefie - spojrzał na Ashe'a - masz najbystrzejszy umysł. Musisz mu pomóc. MoŜe uda ci się zlokalizować jakąś instrukcję obsługi. Przeglądali znalezione w kabinach materiały. Przedmioty podobne do znikającego obrazka odłoŜyli na bok w nadziei, Ŝe Ashe, dzięki swemu doświadczeniu w penetrowaniu pradawnych tajemnic, po głębszej analizie zrozumie ich działanie. - Natomiast rozwiązanie problemu Ŝywności - kontynuował Ross - naleŜy powierzyć ochotnikowi... czyli mnie. Travis milczał, lecz on równieŜ miał pewien plan. Rozumiał sens wywodów Rosa, ale jego wniosek róŜnił się od konkluzji Murdocka. Z czterech męŜczyzn na pokładzie to on, a nie Murdock, był najbardziej bezuŜyteczny. A historia jego ludu dowodziła niezbicie, Ŝe Apacze mieli najbardziej wytrzymały system pokarmowy. Potrafili Ŝyć z naturalnych płodów ziemi, podczas gdy inne rasy umierały z głodu. Dlatego zaangaŜował się teraz we własny, prywatny projekt. W trakcie ostatniego okresu snu wziął pierwszy pojemnik z szafki z zapasami, ten, w którym bulgotało podczas poruszania. Połknął dwie spore porcje bardzo słodkiej substancji o konsystencji bigosu. Miała nieprzyjemny smak, ale nie spowodowała Ŝadnych dolegliwości Ŝołądkowych. Potem wybrał małą, okrągłą puszkę. Szybko zerwał z niej przykrywkę, nasłuchując odgłosów z korytarza. Zostawił śpiącego Rossa w małej kabinie, którą wspólnie dzielili, zajrzał do Renfry'ego i Ashe'a i dopiero wtedy wybrał się na tę małą wycieczkę. Miał niewiele czasu, a po spoŜyciu kaŜdej nowości musiał odczekać kilka minut przed spróbowaniem
następnej. Dręczyło go pragnienie, lecz wiedział, Ŝe lepiej niczego nie pić. Podczas ostatniego “posiłku" połoŜył sobie na dłoni tabletkę z koncentratem, przyłoŜył manierkę do ust, ale nie napił się wody. Teraz przyglądał się z obrzydzeniem nowej potrawie. Brązowa galareta drŜała lekko wraz z ruchem pojemnika w dłoni; światło odbijało się od jej powierzchni. UŜywając przykrywki jako łyŜki, Travis włoŜył sobie niewielką porcję do ust. Skrzywił się, czując coś tłustego na języku. Przełknął jednak i nabrał kolejną porcję. Jako trzecie w kolejności wybrał kwadratowe pudełko. Zaczeka. JeŜeli nie będzie Ŝadnych niepoŜądanych objawów po galarecie - wtedy zje to. Jeśli kilka z tych pojemników zawiera poŜywienie, na statku jest dostatecznie duŜo jedzenia, Ŝeby przetrwać bardzo długą podróŜ. Nie wrócił na koję. Magnetyczne dna kolejnych pojemników przywierały do powierzchni stołu, podobnie jak grube podeszwy jego kombinezonu przyczepiały się do powierzchni spacerowych na statku, jeśli stawiał nogi zdecydowanie. Wszyscy przystosowali się w pewnym stopniu do braku grawitacji, ale Travis nie czul się dobrze. Chwilowa samotność sprawiła mu niemałą ulgę. Bardzo chciał się rozluźnić. Polubił wyprawy w czasie. Rozumiał prehistoryczny świat, bezkresną dzicz. Ale ten statek był inny. Apacz miał wraŜenie, Ŝe cień śmierci wciąŜ unosi się w małych kabinach, w wąskich korytarzach i przejściach, Ŝe obcość tego miejsca jest o wiele bardziej zatrwaŜająca niŜ szablozębny tygrys czy szarŜujący mamut. Kiedyś chciał poznać tajemnice swoich przodków. Wierzył, Ŝe posiądzie ich wiedzę, badając skorupy starych naczyń czy groty strzał wciśnięte w jakąś szczelinę w jaskini. Z przodkami łączyła go duchowa więź, byli mu bliscy, a konstruktorzy tego statku nie. Przez chwilę czuł się uwięziony, osaczony. Zapragnął gołymi pięściami rozkruszyć otaczające go ściany, wydostać się z tej skorupy. Ale za ścianami nie było światła ani powietrza, tylko próŜnia - tajemniczy kosmos, w którym odległości między gwiazdami wydawały się niczym. Travis walczył z własną wyobraźnią. Nie mógł się pogodzić z obrazem statku zawieszonego w pustce, gdzie nie było stałych punktów światła oznaczających gwiazdy, gdzie nie istniało nic stabilnego. PodróŜnicy mogli jedynie mieć nadzieję, Ŝe kiedyś dotrą do portu, na który umierający obcy zaprogramował autopilota. Ten kurs został obrany dwanaście tysięcy - a moŜe więcej - lat temu. Co zastaną za ścianą czasu? Kilkanaście tysięcy lat... okres zbyt długi dla umysłu zwyczajnego człowieka. W tych czasach na Ziemi jeszcze nie budowano pierwszych lepianek, nie siano ziaren. Kim byli wtedy Apacze... i Biali? Myśliwymi, którzy wprawnie posługiwali się włócznią i noŜem podczas polowania na zwierzynę. A obcy w tych czasach podróŜowali, nie tylko między planetami pojedynczego systemu, lecz pośród gwiazd! Travis próbował wyobrazić sobie ich przyszłość, ale przeszkadzało mu pragnienie otwartej przestrzeni. Chciał stanąć w blasku słońca, poczuć wiatr - tak, nawet gorący pustynny wiatr, cięŜki od pyłu, dmuchający mu w twarz. To pragnienie sprawiało mu ból -ból! Przycisnął ręce do pasa. Nagły spazm bólu targnął jego ciałem. I nie był to ból zrodzony z tęsknoty za domem. Ten ból był fizyczny i bardzo realny. Travis zgiął się wpół, starając się złagodzić piekący uścisk w trzewiach. Kabina wirowała mu przed oczami. Wreszcie kłucie minęło i Indianin wyprostował się, lecz po chwili ból powrócił. JuŜ rozumiał. Drugi pojemnik z Ŝywnością obcych okazał się pechowy. Jakimś cudem Indianin podniósł się na nogi, a kiedy dopadła go trzecia fala bólu, oparł się o stół. Wydawało się, Ŝe tortury trwają wieczność; jego twarz i dłonie były całe mokre. Przebył połowę drogi wzdłuŜ korytarza, docierając do celu dokładnie w chwili, gdy rozszalały Ŝołądek nie wytrzymał. Travis nigdy by nie uwierzył, Ŝe dwa łyki tłustej galarety mogą tak bardzo osłabić człowieka. Wycieńczony, powlókł się z powrotem do mesy i opadł bezwładnie na fotel. Bardziej niŜ czegokolwiek innego pragnął teraz napić się wody, oczyścić zły smak w ustach, ugasić ogień w gardle. Nie śmiał jednak wziąć Ŝadnej z manierek,
zdając sobie sprawę, jak niewiele zostało drogocennego płynu. Przez chwilę pochylał się nad stołem, zadowolony, Ŝe ból minął. Przyciągnął do siebie puszkę z galaretą. To musiała być trucizna. Spróbował poŜywienia z zaledwie dwóch pojemników - zawartość ilu jeszcze okaŜe się niezdatna do jedzenia? Zostało im tylko pięć kapsułek z koncentratem. JeŜeli mają przetrwać tę podróŜ, muszą skorzystać z zapasów obcych. Nie mógł opanować drŜenia rąk, kiedy otwierał wieczko kwadratowego pudełka. MoŜe postępował zbyt pochopnie, biorąc kolejną próbkę niedługo po fatalnym efekcie zjedzenia poprzedniej. Wiedział jednak, Ŝe jeśli nie zrobi tego teraz i tutaj, później nie zdoła się zmusić do trzeciej próby. Wieczko w końcu ustąpiło, odsłaniając suche, czerwone kwadraty. W dotyku przypominały chleb, czy raczej twardszy od chleba biszkopt. Podniósł puszkę i powąchał zawartość. Woń wydała mu się znajoma. Kwadraciki, cienkie i chrupkie jak tortiiie, miały podobny do nich aromat. Wzbudzały przyjemne wspomnienia, więc Travis zatopił w jednym zęby z nieoczekiwaną ochotą. “Ciastko" przełamało się niczym chleb kukurydziany i mimo niezwykłego koloru równieŜ w smalcu go przypominało. Travis dokładnie przeŜuł kawałek ciastka i połknął. Było suche, ale wyeliminowało palenie w gardle pozostawione przez galaretę. Tak mu zasmakowało, Ŝe ugryzł jeszcze kilka razy. Szybko skończył pierwsze, a potem drugie ciastko. W końcu, trzymając pudełko w jednej ręce, opadł głębiej w fotelu i zamknął oczy. Wyczerpane ciało domagało się odpoczynku. Jechał wierzchem. Widział wjazd do kanionu Czerwonego Konia i czuł w powietrzu zapach jałowca. Niedaleko poderwał się jakiś ptak. Orzeł! Wznosił się wysoko ku bezchmurnemu niebu. Nagle błękitne dotąd niebo pokryło się czernią, bynajmniej nie zrodzoną z nocy. Ta czerń zaraziła wszystkie gwiazdy, które powiększały się w szybkim tempie. Ciągnęło go w górę do ciemności, w której były juŜ tylko małe świecące punkciki... Uniósł cięŜkie powieki, spojrzał niepewnie na błękitną postać, na chudą, pociągłą twarz o lekko zapadniętych policzkach i ciemnych smugach pod zimnymi, szarymi oczami. - Ross! - Podniósł głowę, krzywiąc się pod wpływem bolesnego kłucia w plecach. Murdock usiadł po przeciwnej stronie stołu, wciąŜ przenosząc wzrok z Travisa na pojemniki z Ŝywnością. - Zrobiłeś to! - W jego tonie znać było oskarŜenie, nawet nutę wściekłości. - Sam powiedziałeś, Ŝe to robota dla najbardziej bezuŜytecznego. - Zgrywasz bohatera! - Teraz oskarŜenie było jawne i palące. - Kiepski ze mnie bohater. - Travis oparł brodę o pięść i spojrzał na ustawione przed sobą pojemniki. - Na razie spróbowałem z trzech - dokładnie trzech. Ross opuścił powieki. Odzyskał kontrolę nad sobą, chociaŜ Travis nie wątpił, Ŝe gniew wciąŜ go trawi. - Jakie rezultaty? - Numer jeden - Travis wskazał odpowiednią puszkę - to coś w rodzaju bigosu, za słodkie, ale moŜna strawić. To numer dwa. - Poklepał puszkę z brązową galaretką. - Rzekłbym, Ŝe słuŜyła jedynie do pozbywania się wilków. To - ujął w dłonie pudełko z czerwonymi ciastkami -jest naprawdę dobre. - Jak długo się z tym zabawiasz? - Podczas ostatniego okresu snu spróbowałem tych dwóch. - Trucizna, co? - Ross podniósł puszkę z galaretą. - Jeśli nawet nie trucizna, nieźle ją udaje - odparował Travis, dotknięty sceptycyzmem towarzysza. Murdock odstawił puszkę. - Więc jednak trucizna - mruknął. - A ten mały numer jeden? Wstał i podszedł do szafki, z której wyjął płytki, okrągły pojemnik. Mieli problemy z jego otworzeniem, a gdy w końcu im się udało, ujrzeli małe kuleczki w Ŝółtym sosie. - Wiesz, to moŜe być zwyczajna fasola - zauwaŜył Ross. - Jeszcze nie widziałem Ŝadnego statku, w którego menu nie pojawiłby się jakiś rodzaj fasoli. Zobaczmy,
czy tak smakuje. - WłoŜył do ust jedno ziarno i Ŝuł w zadumie. - Fasola raczej nie. Powiedziałbym, Ŝe smakuje raczej jak kapusta, lekko przyprawiona na ostro. Ale niezłe, całkiem niezłe! Travis złapał się na tym, Ŝe w głębi duszy chce, aby kapusto - fasola dopiekła Rossowi, oczywiście nie przynosząc tak przykrych skutków jak galaretka. Tego nie Ŝyczyłby nikomu! Ale gdyby Murdock uświadomił sobie, Ŝe testowanie Ŝywności nie naleŜy do łatwych zadań... - Czekasz, aŜ zacznie mi flaki wyŜerać? - Ross wyszczerzył zęby w uśmiechu. Travis zaczerwienił się lekko, gdy zdał sobie sprawę, Ŝe spojrzeniem zdradził swoje myśli. Przesunął chrupki chleb, wstał i sięgnął po wysoki cylinder, w którym coś zachlupotało zachęcająco, kiedy dobrał się do przykrywki. - Nieszczęścia chodzą parami - kontynuował Ross. - Jak to pachnie? Odkrycie chleba dodało Travisowi animuszu. Powąchał z nadzieją, ale szybko odsunął od nosa pojemnik o stoŜkowatym otworku, gdyŜ zaczęła się z niego wylewać biała piana. - MoŜe trafiło ci się mydło w płynie - skomentował Ross. - PoliŜ to, masz tylko jeden Ŝołądek do stracenia w słuŜbie dla kraju. Travis polizał, spodziewając się czegoś niezjadliwego. Ku swemu zdziwieniu, przekonał się, Ŝe choć piana była dość słodka, smakowała o wiele lepiej niŜ bigos. W zetknięciu z językiem dawała odświeŜający efekt i w pewnym stopniu łagodziła uporczywe pragnienie. Zjadł więcej i usiadł w oczekiwaniu na ewentualne fajerwerki w Ŝołądku. - Dobre? - zapytał Ross. - CóŜ, nie moŜe cię ciągle prześladować pech. - CięŜko stwierdzić, czy to pech czy szczęście. - Travis zamknął pojemnik, z którego wciąŜ uchodziła piana. - śyjemy i wciąŜ lecimy. - PodróŜowanie samo w sobie jest pozytywne. Nieco więcej informacji o celu podróŜy byłoby pocieszające. Albo wprost przeciwnie. - Świat konstruktorów tego statku nie moŜe zbytnio róŜnić się od naszego. - Travis powtórzył wcześniejsze spostrzeŜenia Ashe'a. - Oddychamy ich powietrzem, nie czując dyskomfortu, i moŜemy jeść niektóre produkty Ŝywnościowe. - Dwanaście tysięcy lat... Wiesz, mogę to powiedzieć, ale nie potrafię nadać tej liczbie realnego wymiaru w swoim umyśle. - Wrogość Rossa zniknęła. - Wymawiasz słowa, lecz nie potrafisz wysilić wyobraźni na tyle, by coś wyraŜały... Wiesz, co mam na myśli? - rzucił wyzywająco. Travis opanował w sobie wzburzenie, zanim odpowiedział. - Częściowo tak. Spędziłem cztery lata na uniwersytecie. Nie nosimy koców i piór przez cały czas. Ross podniósł wzrok. W jego zimnych, szarych oczach zabłysło zdumienie. - Nie chciałem, Ŝeby to tak zabrzmiało. - Uśmiechnął się i po raz pierwszy w jego spojrzeniu nie pojawiła się wyŜszość czy ironia. - Chcesz znać całą prawdę, kolego? Zanim z cholernym trudem dostałem się do projektu, sam uczyłem się, czego mogłem. śadnych uniwersytetów. Ty studiowałeś archeologię, jak nasz szef? - Tak. - W takim razie co znaczy dla ciebie dwanaście tysięcy lat? Odmierzasz czas w duŜych porcjach, czyŜ nie? - To szmat czasu. Przeskakujemy dokładnie do okresu człowieka jaskiniowego. - Taak. Zanim wzniesiono piramidy w Egipcie, zanim wynaleziono pismo. CóŜ, dwanaście tysięcy lat, a ci błękitni chłopcy juŜ mieli gwiazdy dla siebie. Ale załoŜę się, Ŝe ich nie utrzymali! W naszym świecie Ŝadna cywilizacja, nawet ta w Chinach, nie przetrwała tak długo. Wspinają się do góry, do góry, a potem... pstryknął palcami - kaput i ktoś inny przejmuje władzę. MoŜe kiedy dotrzemy do portu, do którego, zgodnie z opinią Renfry'ego, zmierzamy, niczego tam nie znajdziemy albo będzie tam na nas ktoś czekał. MoŜna obstawiać jedną albo drugą moŜliwość i mieć spore szansę wygranej. Jeśli jednak rzeczywiście niczego nie znajdziemy, moŜe być z nami cienko. Travis musiał się zgodzić z logiką tego stwierdzenia. Przypuśćmy, Ŝe przybędą do portu, który istotnie przestał istnieć, wylądują w dziwnym świecie, z którego
nie będą mogli odlecieć, poniewaŜ nie potrafią pilotować statku. Resztę Ŝycia spędzą jako wygnańcy w kosmosie, niezbadanym przez swoich współziomków. - Jeszcze nie umarliśmy - powiedział Travis. Ross roześmiał się. - Mimo wszystkich naszych wysiłków? Nie, myślę, Ŝe to nasza prywatna bitwa. Dopóki człowiek Ŝyje, dopóty przebiera nogami. Ale dobrze byłoby się dowiedzieć, jak długo będziemy zamknięci w tym statku. - Typowy dla niego, na wpół lekcewaŜący ton złagodniał, jakby skrzętnie wypielęgnowane poczucie samowystarczalności zaczynało drŜeć w posadach. Eksperymenty zjedzeniem zakończyły się częściowym sukcesem. Krakersy, które Travis wciąŜ określał mianem “kukurydzy", piankę i kapusto-fasolę Rossa system pokarmowy człowieka trawił bez większego trudu. Do tej listy dodali jeszcze lepką pastę o konsystencji dŜemu, smakiem przypominającą bekon, i ciastkopodobną substancję, jadalną pomimo kwaśnego smaku. Travis poklepał pojemnik z wodą obcych i pociągnął tęgi łyk. ChociaŜ płyn pozostawiał po wypiciu metaliczny posmak, którym trudno było się rozkoszować, okazał się nieszkodliwy. Co więcej, młodsi członkowie przypadkowej załogi okazali się bardzo przydatni w badaniach prowadzonych przez Ashe'a i Renfry'ego. Sfrustrowany technik spędzał długie godziny w kabinie nawigacyjnej, gdzie próbował zgłębić zasady działania poszczególnych urządzeń. Obawiał się jednak je uruchamiać i nawet nie śmiał rozmontowywać. Pewnego ranka o dziesiątej - przynajmniej zgodnie z zegarkiem Renfry'ego, a tylko dzięki' niemu mogli ustalać czas -Travis właśnie siedział za plecami technika, kiedy zaszła zmiana, o której naleŜało zameldować. Przenikliwy brzęczyk przeciął niezmienną ciszę, sygnalizując najprawdopodobniej jakieś niebezpieczeństwo. Renfry chwycił mały mikrofon obwodu komunikacyjnego statku. - Zapiąć pasy! - rzucił krótką komendę. - Włączył się system alarmowy. MoŜe będziemy podchodzić do lądowania. Zapiąć pasy! Travis złapał pasy bezpieczeństwa. Znów odczuwał wibracje. Statek przestał bezwładnie dryfować i budził się do Ŝycia. To, co nastąpiło później, trudno było opisać. Indianin najpierw poczuł potęŜne wirowanie, podobne do tego, jakie przeŜył, kiedy statek przedostawał się przez transfer czasu. LeŜał zupełnie bezwładny, obserwując ekran, który tak długo nic nie pokazywał. Po chwili krzyknął podekscytowany: - To nasze słońce! śółty punkt wysyłał w czerń kosmosu światełko przewodnie. - Jakieś słońce - poprawił Renfiy. - Zrobiliśmy niezły przeskok. Teraz ostatni etap podróŜy do systemu... śółtoczerwona łuna znikała z ekranu. Travis odniósł wraŜenie, Ŝe statek obraca się powoli. Teraz, kiedy jaśniejsza poświata bijąca od słońca zniknęła, zobaczył niewielki punkcik, o wiele mniejszy niŜ gwiazda, która go zasilała. Punkcik nie znikał z ekranu. - Coś mi mówi, chłopcze - odezwał się Renfry słabym głosem, z którego przebijało wahanie - Ŝe to tam zmierzamy. - Ziemia? - Przez umysł Travisa przepłynął ciepły strumień nadziei. - MoŜe i ziemia, ale nie nasza.
9 Wylądowaliśmy. - Cienki, ochrypły głos Renfry'ego przerwa ciszę w kabinie nawigacyjnej. Jego ręce powędrowały do krawędzi konsoli z dźwigniami i przyciskami i opadły na nią bezradnie. ChociaŜ nie miał nic wspólnego z tym lądowaniem, wydawał się wyczerpany jak po ogromnym wysiłku. - Cel podróŜy? - Travis wypowiedział te słowa suchymi wargami. ChociaŜ lądowanie nie kosztowało ich tyle nerwów i zdrowia co start, okazało się bardzo nieprzyjemne. Albo obcy byli lepiej przystosowani do prędkości swoich statków kosmicznych, albo na drodze bolesnych doświadczeń przyzwyczaili się do
takich cierpień. - Skąd miałbym wiedzieć? - odparł Renfry, wyraźnie rozdraŜniony. Ekran, ich okno na świat zewnętrzny, ponownie pokazał niebo. Nie było to normalne błękitne niebo, które Travis znał i tak bardzo pragnął ujrzeć. Ten kolor bardziej przypominał zieleń, przybierającą odcień turkusu ze wzgórz. To niebo było zimne, wrogie. Otwartą przestrzeń przecinała potęŜna struktura rzucająca metaliczny błysk. Gładź czerwonych powierzchni kończyła się postrzępionymi krawędziami, surowymi na błękitnozielonym tle, najwyraźniej oznaczającymi ruiny. Travis odpiął pasy i stanął na nogach, przyzwyczajając się na nowo do siły grawitacji. ZdąŜył juŜ znienawidzić statek i bardzo pragnął się z niego wydostać, lecz w tym momencie nie miał ochoty wychodzić pod turkusowe niebo i badać widniejących na ekranie ruin. Spotkali się przy przedostatniej grodzi, skąd poszli do luku wyjściowego. Technik spojrzał przez ramię. - Hełmy zapięte? - Jego głos grzmiał głucho wewnątrz opierającej się na ramionach kuli umocowanej na ściśle dopasowanej uprzęŜy. Kule i uprząŜ odkrył Ashe. ZdąŜyli je wcześniej wypróbować, przygotowując się do momentu, w którym będą musieli wyjść w nieznane. Bańka nie była wyposaŜona w nieporęczne zbiorniki z tlenem. Działała na niezrozumiałej dla Renfry'ego zasadzie, ale obcy uŜywali tych hełmów i Ziemianie musieli wierzyć, Ŝe są skuteczne. Zewnętrzny luk opierał się o kadłub statku. Renfry wyrzucił drabinę i zszedł po niej. Kiedy znalazł się na zewnątrz, pozostali męŜczyźni rozejrzeli się dokoła. PoniŜej rozciągał się szeroki pas twardej, białej powierzchni, poprzerywany kwadratowymi i trójkątnymi strukturami wzniesionymi z matowoczerwonego, metalicznego materiału. Pośrodku kaŜdej z nich znajdowała się powierzchnia naznaczona czarnymi okręgami. śadna z czerwonych budowli nie zachowała się w całości, a lądowisko - o ile było to lądowisko - wyglądało na od dawna opuszczone. - Kolejny statek... - Ashe podniósł rękę, jego głos dotarł do Travisa przez komunikator w hełmie. Statek spoczywał na jednym z placów otoczonych budynkami, jakieś ćwierć mili od nich. Travis dostrzegł trzeci pojazd, nieco dalej. Nigdzie jednak nie widać było jakiegokolwiek śladu Ŝycia. Indianin czuł na nagich odkrytych dłoniach delikatny wiatr, który prawie pieścił swym dotykiem. Zeszli po drabinie i stanęli u podnóŜa statku, niepewni, co dalej robić. - Czekaj! - krzyknął Renfry do Ashe'a. - Coś się poruszyło! Tam! Przygotowali znalezioną na statku broń, podobną do pistoletu, jaki miał przy sobie Ross, kiedy Travis po raz pierwszy go spotkał. Wiatr wiał nieprzerwanie. Jakiś kawałek dawno uschniętego zielska zaczepił się o kadłub statku, zawirował i pofrunął dalej, wyginając siew osobliwym tańcu. Z otworu u podnóŜa najbliŜszej czerwonej wieŜy coś wychodziło. Travis zamarł, patrząc, jak stwór zmierza wprost na nich. WąŜ? Tak długi, Ŝe jego głowa zbliŜała się do miejsca, w którym stali, podczas gdy ogon leŜał pośród ruin. Indianin wycelował broń. Nagle Renfry uderzył go w nadgarstek, podbijając w górę lufę miotacza. W tym samym momencie Apacz dostrzegł coś, co Renfry zobaczył pierwszy: wąŜ nie składał się z ciała, skóry, kręgów, ale z jakiegoś przetworzonego materiału. Wił się mechanicznie przez otwór w budowli. Poruszał się do przodu gwałtownymi ruchami, stawał, pełzł dalej, jakby zmuszany do tego, wbrew ograniczeniom starego materiału i długiego uŜytkowania. Fakt, Ŝe posuwał się na szczudłowatych nogach, sprawiał, iŜ przypominał istotę ludzką. Miał jednak cztery górne wypustki, teraz zgięte na głównej części tułowia, a w miejscu, gdzie powinna być głowa, znajdował się trzon przypominający antenę zespołu komunikacyjnego. Szarpany, przerywany chód wskazywał, Ŝe wąŜ nie jest w pełni sprawny. Prawdopodobnie rdzewiał tu i niszczał przez długi czas. Ale jak długi? MęŜczyźni odeszli od statku, dając przejście dziwnym istotom z wieŜy. - Roboty! - odezwał się nagle Ross. - To roboty! Ale co Zamierzają zrobić?
- Chyba nalać paliwa - rzekł Ashe. - Trafiłeś w dziesiątkę! - Renfry postąpił krok do przodu. - Ale czy mają jeszcze paliwo? - Miejmy nadzieję, Ŝe coś zostało - powiedział Ashe. - Chyba nie powinniśmy tu stać. Lepiej wejdźmy z powrotem na pokład. Groźba uwięzienia w tym miejscu, gdy automatyczny pilot poderwie statek do góry i pozostawi Ziemian na pastwę losu, wywołała w nich falę czegoś zbliŜonego do paniki. Pomknęli do drabiny i zaczęli się wspinać. Kiedy jednak dotarli do luku, Renfry stanął w otworze wejściowym i spojrzał na roboty. - Myślę, Ŝe ta oŜywiona rura jest połączona pod spodem. Nie widzę, co robi ten robot na początku. MoŜe po prostu czeka na wypadek kłopotów. I coś się dzieje z tym węŜem. Widać, jak pęcznieje! Chyba tankujemy paliwo! - Stacja paliwowa. - Ashe spojrzał na szeroki pas kruszących się wieŜ i lądowisk. - Popatrzcie na rozmiary tego miejsca. Z pewnością zbudowano je do obsługi setek albo nawet tysięcy statków kosmicznych. A fakt, Ŝe wszystkie naraz nie mogły lądować, sugeruje istnienie przeogromnej floty. - Wziął głęboki oddech - Floty, której liczebność wykracza poza ludzkie pojęcie. Mieliśmy rację. Ta cywilizacja rozprzestrzeniła się na całą galaktykę. MoŜe sięgnęła do następnej. Travis wpatrywał się w postrzępiony wierzchołek wieŜy, z której wyszły roboty. - Wygląda na to, Ŝe od jakiegoś czasu nikogo tu nie było - stwierdził. - Maszyny - rzekł Renfry - będą pracować, dopóki się nie zepsują. Myślę, Ŝe zdołąją jedynie dojść do statku. Wzbudziliśmy jakiś impuls, lądując na właściwym miejscu. Roboty zostały zaktywowane do wykonania swego zadania, moŜe ostatniego. Ile czasu minęło, od kiedy pracowały po raz ostatni? Być moŜe stały tu bezczynnie przez tysiące lat, a cywilizacja, która je stworzyła, powoli umierała. Ci obcy konstruowali maszyny, a stopy metali, jakie wykorzystywali, o niebo przewyŜszają najlepsze ziemskie materiały. - Chciałbym zobaczyć wnętrze jednej z tych wieŜ - powiedział Asche z zadumą. - MoŜe przechowywali jakieś zapiski, mieli coś, co potrafilibyśmy zrozumieć i co pozwoliłoby nam rozwikłać tę zagadkę. Renfry potrząsnął głową. - Nie radziłbym próbować. MoŜliwe, Ŝe wzniesiemy się, zanim zdąŜysz przekroczyć próg tych drzwi. Oho, robot wraca. Chyba trzeba szykować się do startu. Zamknęli właz i wewnętrzną grodź. Renfry skierował się do sterówki. Pozostała trójka poszła do swoich kabin. Wkrótce nastąpił start. Tym razem nie stracili przytomności i wytrzymali do czasu, aŜ znaleźli się z powrotem w przestrzeni kosmicznej. - Co teraz? - spytał Renfry, gdy po kilku godzinach zebrali się w mesie. Ale Ŝe Ŝaden z nich nie mógł zaoferować nic ponad domysły, pytanie technika pozostało bez odpowiedzi. - Czytałem kiedyś ksiąŜkę - odezwał się nagle Ross z lekkim zakłopotaniem, jak ktoś, kto przyznaje się do błędu - o pewnym holenderskim kapitanie, który poprzysiągł, Ŝe opłynie przylądek Horn na jednym z tych dawnych Ŝaglowców. Wezwał na pomoc diabła i nigdy nie powrócił do domu. Po prostu ciągle Ŝeglował. Przez wieki. - Latający Holender - powiedział Ashe. - Ale my nie wzywaliśmy diabła - zauwaŜył Renfry. - CzyŜby? - Travis wypowiedział na głos swoje myśli. Wszyscy spojrzeli na niego. - A cóŜ to za diabeł? - zainteresował się Ashe. - Szukaliśmy tego statku po to, aby zdobyć wiedzę niedostępną ludzkości wyjaśnił Indianin. - I zostaliśmy za to ukarani - wszedł mu w słowo Ashe. - Jeśli rozpatrywać sprawę z tego punktu widzenia, masz rację. Zakazany owoc wiedzy. To przekonanie tak dawno zostało zasiane w umysłach ludzi, Ŝe do dzisiaj w nich pokutuje. - Zasiane - powtórzył Ross w zamyśleniu. - Zasiane... - Zasiane! -zagrzmiał Travis, jakby nagle wszystko zrozumiał. - Przez kogo?
- Rozejrzał się po statku obcych i dodał miękko: - Przez te istoty? - Nie chcieli, Ŝebyśmy się o nich dowiedzieli. - powiedział Ross. - Przypomnij sobie, co zrobili z bazą czasu Czerwonych. Odszukali ją i zniszczyli. Przypuśćmy, Ŝe rzeczywiście nawiązali kontakt z prymitywnymi ludźmi z naszego świata. Zasiali idee. Albo dali im przeraŜającą lekcję, i pamięć o niej została w umysłach naszych przodków? - Oprócz legendy o Latającym Holendrze są teŜ inne opowieści. - Ashe poruszył się na siedzeniu. śaden z foteli na statku nie był dopasowany do rozmiarów ludzkiego ciała. - Choćby o Prometeuszu, który ośmielił się wykraść bogom ogień. Podarował go ludziom i cierpiał przez wieki za zuchwałość. Tak, istnieją wskazówki na poparcie takiej teorii, lecz dowody są za słabe. - Jego zapał rósł w miarę mówienia. - MoŜe, tylko moŜe, wkrótce się tego dowiemy! - Ten port z zapasami od dawna był opustoszały - zauwaŜył Travis. - MoŜe nic nie zostało z ich imperium? - CóŜ, jeszcze nie dotarliśmy do celu podróŜy. - Renfry wstał. -Kiedy tam wylądujemy - nie wiem gdzie, ale przecieŜ musimy gdzieś wylądować - być moŜe będzie szansa, byśmy powrócili do domu, pod warunkiem, Ŝe... - Zabębnił palcami o drzwi. - Pod warunkiem, Ŝe dopisze nam wyjątkowe szczęście. - To znaczy? - spytał Ashe. - Automaty muszą być ustawiane za pomocą jakiegoś przewodnika - moŜe taśmy albo dysku. Po wylądowaniu, przy sprzyjających warunkach, zabiorę się do pracy i moŜe uda mi się odwrócić cały proces. Tyle Ŝe od Ziemi dzielą nas setki “jeśli", a nie moŜemy na nic liczyć. - Jest jeszcze coś - dodał Ashe. - Analizowałem znalezione przez nas materiały. Gdybyśmy zdołali rozszyfrować ich język... niektóre z zapisków muszą traktować o konserwacji i sterowaniu tym statkiem. - A gdzie w kosmosie zamierzasz znaleźć Kamień Rosetty? -zapytał Travis. Nie sądził, aby, zapiski obcych okazały się przydatne. - Nie mamy wspólnego dziedzictwa mowy. - Czy prawa matematyki nie powinny być takie same, bez względu na język? Dwa i dwa zawsze równa się cztery - odparł Ross. - Proszę, znajdź mi na dyskach, które przepuszczałeś przez czytnik, symbole choćby w najmniejszym stopniu podobne do naszych liczb. - Renfry'ego na powrót ogarnął pesymizm. - Tak czy siak, nie mam zamiaru bawić się z urządzeniami w sterówce, póki jesteśmy w kosmosie. WciąŜ w kosmosie - jak długo jeszcze? Drugi etap wyprawy donikąd okazał się gorszy niŜ pierwszy. Spodziewali się, Ŝe pierwszy gwiezdny port okaŜe się ostatnim. Ale krótka przerwa na zatankowanie stanowiła zapowiedź o wiele dłuŜszej podróŜy. Upływ godzin mierzyli wedle wskazań zegarka Renfry'ego. Dni liczyli, odmierzając godziny. Minął tydzień od czasu, gdy opuścili stację paliw. Aby zająć czymś umysł, zgłębiali zagadki, jakie oferował im statek. Ashe zdąŜył juŜ opanować działanie małego projektora, który “odczytywał" zapiski przechowywane na krąŜkach wypełnionych czymś, co przypominało cienki drucik. W ten sposób otworzył drzwi do nieznanych światów. Śpiewna mowa towarzysząca obrazom była niezrozumiała dla Ziemian, ale obrazy okazały się bardzo ciekawe. Trójwymiarowe, barwne, stanowiły okno na świat tajemniczej cywilizacji zamieszkującej gwiazdy. Poznali mnóstwo ras, z których tylko jedną trzecią stanowiły istoty humanoidalne. Ale czy te dane były prawdziwe? MoŜe to fikcja, która miała ich bawić podczas długich godzin podróŜy w kosmosie? A moŜe to raporty z jakichś innych planet? - Jeśli jesteśmy na statku policyjnym, a to są autentyczne raporty ze spraw - skomentował Ross - niewątpliwie mieli pewne problemy. - Oglądał z zainteresowaniem niesamowitą bitwę w dŜungli, w przewaŜającej części zalanej wodą. Wrogowie - białe, amfibijne stwory - posiadały zadziwiającą zdolność wydłuŜania ciał i kończynami chwytały przeciwników. - Z drugiej strony - ciągnął - mogą to być tylko filmiki słuŜące rozrywce chłopców w błękicie. śeby im się zbytnio nie
nudziło. Skąd mamy wiedzieć? - Dzisiaj rano odkryłem coś, co powinno nas bardziej zainteresować. - Ashe przejrzał krąŜki. - Spójrzcie na to. - Wyjął zapis bitwy w dŜungli i wsadził nowy krąŜek. Z uwagą wpatrywali się w maleńki ekran. Travis próbował się domyślić, co oznacza wysokie gdakanie, które dźwięczało w kabinie. Przenikliwy ton głosu nadweręŜał ludzkie uszy. Potem zobaczyli niebo zasnute szarymi, nisko wiszącymi, gęstymi chmurami. PoniŜej rozciągało się pustkowie pokryte czymś, co mogło być jedynie śniegiem, takim, jaki znali z własnego świata. Na ekranie pojawiła się niewielka grupka istot. Łatwo było rozróŜnić znajome błękitne kombinezony kontrastujące z szarobiałym, monotonnym tłem. - Coś ci to mówi? - zwrócił się Ashe do Rossa. Murdock z oŜywieniem przyglądał się scenie widocznej na ekranie. Czterej łysi humanoidzi byli ubrani tylko w błękitne kombinezony. Travis przypomniał sobie uwagi Rossa o izolujących właściwościach dziwnego tworzywa. Z głowami skrytymi w bankowych hełmach, poruszali się powoli i ostroŜnie. Obraz mignął i nastąpiła jedna z szybkich zmian, do których oglądający zdąŜyli się przyzwyczaić. Teraz prawdopodobnie oglądali tę samą krainę z punktu widzenia jednej z czterech odzianych w błękitny kombinezon istot. Nagle nastąpił zapierający dech w piersiach spadek; kamera musiała zjechać z ogromną prędkością do doliny. Przed nimi znajdowało się drugie obniŜenie terenu, lecz perspektywa nie zachowywała odpowiednich proporcji. Proporcje nie były jednak na tyle wypaczone, aby ukryć to, co filmujący chciał zarejestrować. Widzowie spoglądali w dół na szeroką przestrzeń, w której, na wpół zagrzebany w śniegu, leŜał jeden z wielkich frachtowców. - To niemoŜliwe! - Na twarzy Rossa malowało się nieopisane zdziwienie. - Patrzcie - rzekł Ashe. W pewnej odległości od porzuconej półkuli pojawiły się czarne punkciki. Poruszały się po ścieŜce wydeptanej w ubitym śniegu. Rozległo się kolejne kliknięcie i znów zobaczyli lód - wielką ścianę lodu wyrastającą ku szaremu niebu. Wydeptana ścieŜka prowadziła bezpośrednio do tej ściany. - Posterunek czasu Czerwonych! Na pewno! A ten statek... - Ross prawie krzyczał - ten statek musiał brać udział w nalocie! Rozległo się ostatnie kliknięcie i ekran zaświecił pustką, - Gdzie reszta? - spytał Ross. - To juŜ wszystko. JeŜeli nagrali coś jeszcze, nie ma tego na tym zwoju. Ashe wskazał palcem kolorową tabliczkę przyczepioną do krąŜka. - Nie znalazłem niczego z podobnym oznaczeniem. - Ciekaw jestem, czy Czerwoni w jakiś sposób im się odpłacili. MoŜe wybili później załogę naszego statku. Broń biologiczna... - Ross bawił się włącznikiem projektora. - Przypuszczam, Ŝe nigdy się nie dowiemy. Wtem ponad ich głowami, przerywając ciszę, nadeszło ostrzeŜenie z kabiny nawigacyjnej, gdzie Renfry pełnił wachtę. - Koledzy, statek szykuje się do kolejnego przeskoku. Zapnijcie pasy! Czeka nas niezła jazda! Pospieszyli do koi. Travis naciągnął na siebie ochronną pajęczynę. Co znajdą tym razem? Kolejną zamieszkaną przez roboty stację paliw czy teŜ tak bardzo oczekiwany cel podróŜy? Przygotował się psychicznie na katusze związane z wyjściem z hiperprzestrzeni, gdzie nie istniało poczucie odległości ani czasu. Załoga ponownie doświadczyła owej zmiany, która drwiła z praw naturalnych i wypełniała dyskomfortem umysły i ciała. - Przed nami słońce. - Travis otworzył oczy, słysząc głos Renfry'ego trochę wyostrzony przez komunikator. - Jedna, dwie, cztery planety. Zdaje się, Ŝe zmierzamy do drugiej. Kolejne oczekiwanie. Potem przejście przez atmosferę, powrót grawitacji,
wibracje śpiewające w ścianach i podłogach. Wreszcie lądowanie, lekkie uderzenie i tarcie o podłoŜe. - To coś innego... - Słowa Renfry'ego utonęły w ciszy, jakby to, co zobaczył na ekranie, odebrało mu mowę. Wspięli się do kabiny sterowniczej, stłoczyli przed oknem. Na zewnątrz była noc, oŜywiona czerwonawym światłem, jakby jakiś gigantyczny ogień wypełniał niebo gniewnym odbiciem swej furii. - Jesteśmy w domu? - Tym razem to Ross zadał pytanie. Renfry, zahipnotyzowany widokiem ognistego światła, odpowiedział jak zwykle rozwaŜnie: - Nie wiem. Po prostu nie wiem. - Spróbujmy wyjrzeć przez właz - zdecydował Ashe. - MoŜe to wulkan - odezwał się Travis, pamiętając o doświadczeniach z prehistorycznego świata. - Nie, nie sądzę. Widziałem tylko jedno podobne zjawisko - Wiem, co masz na myśli. - Ross stał juŜ na drabinie - Noce polarne!
10 Port paliwowy, mimo dość nietypowej architektury, nie róŜnił się aŜ tak bardzo od budowli, które widywali wcześniej. To jednak było jak spełnienie najbardziej fantastycznego marzenia. Travis patrzył na zewnętrzny świat, dziki i oszałamiający. Migocząca czerwień, sięgająca chmur, wystrzeliwała jęzorami wzdłuŜ horyzontu, wypełniając jedną czwartą nieba. Sprawiała, Ŝe gwiazdy wydawały się blade, i walczyła z zawieszonym na nieboskłonie księŜycem, trzykrotnie większym od tego, który towarzyszył rodzimej planecie Ziemian. Dokoła statku rozciągało się spękane, choć kiedyś z pewnością gładkie pole. W powietrzu rozlegały się słabe trzaski, bynajmniej nie od wiatru, lecz od elektrycznych wyładowań. Niesamowita łuna to podświetlała, to znów zacieniała horyzont. - Powietrze jest w porządku. - Renfry ostroŜnie ściągnął hełm. Po tym zapewnieniu pozostali teŜ uwolnili głowy. Powietrze było suche, równie suche jak pustynny wiatr. - Jakieś budynki. Tam. - Odwrócili głowy w kierunku wskazanym przez Rossa. Podczas gdy ruiny wieŜ stacji paliwowej wystrzelały prosto ku niebu, ta struktura, przylegała do ziemi, a jej najwyŜsza część nie wystawała ponad kopułę statku. Nigdzie w czerwonym świetle Travis nie mógł dostrzec czegoś, co sugerowałoby istnienie Ŝycia. Planeta ze stacją paliw wyglądała na opuszczoną, lecz tutaj nagość i surowość niepokoiła, była wręcz złowroga. śaden z męŜczyzn nie kwapił się, by badać teren pod ognistym niebem. Z drugiej strony, nic nie wyszło na powitanie statku. Jeśli była to kolejna stacja obsługi, dawno juŜ nie działała. W końcu Ziemianie wrócili na statek, zamknęli właz i postanowili czekać. - Pustynia - powiedział Travis. Ashe spojrzał na niego pytająco. - To się czuje w powietrzu - wyjaśnił Indianin. - Człowiek bez trudu ją rozpoznaje, jeśli przeŜył na niej większość Ŝycia. - Czy to koniec wyprawy? - zapytał Ross Renfry'ego. - Nie wiem - odparł technik. Wspięli się po schodkach do kabiny nawigacyjnej. Renfry stanął przed główną konsolą. Przyglądał się jej, marszcząc brwi. Niespodziewanie zwrócił się do Travisa. - Czujesz tam pustynię. No cóŜ, ja czuję maszyny, spędziłem z nimi większość swego Ŝycia. Wylądowaliśmy i nie zanosi się, abyśmy mieli znów startować. Mam jednak wraŜenie, Ŝe podróŜ jeszcze się nie skończyła. - Roześmiał się. - W porządku, a teraz powiedz mi, Ŝe widzę duchy, a ja przyznam ci rację.
- Wprost przeciwnie. Zgadzam się z tobą w zupełności i nie zamierzam się zbytnio oddalać od statku. - Ashe odwzajemnił uśmiech. - Czy sądzisz, Ŝe to kolejny przystanek na uzupełnienie paliwa? - Nie widać Ŝadnych robotów - zaoponował Ross. - Mogły zostać unieruchomione dawno temu albo zŜarła je rdza - odparł Renfry. Teraz, kiedy wzbudził zwątpienie, sprawiał wraŜenie zasmuconego. Po jakimś czasie męŜczyźni rozeszli się do swoich kajut. JeŜeli którykolwiek z nich zdołał zasnąć, był to niespokojny sen. LeŜąc na miękkim materacu, który samoczynnie dopasowywał się do kształtów ciała, Travis odczuwał brak bezpieczeństwa - tego dziwnego bezpieczeństwa oferowanego przez statek w czasie lotu. Teraz na zewnątrz skorupy, w której mógł odpoczywać, znajdował się nieznany świat, bardziej złowrogi niŜ przyjazny. Być moŜe ognista łuna rozjaśniająca noc oraz suchość powietrza przekonały Indianina, Ŝe w rzeczywistości nie jest to świat maszyn pozostawionych do wykonywania określonych zadań na długo przed narodzinami jego rasy. Nie. Tutaj było Ŝycie. I czekało na zewnątrz. Musiał się zdrzemnąć, poniewaŜ zbudził go dotyk dłoni. Powlókł się za Rossem do mesy. Jadł w milczeniu, czując napięcie nerwów, przekonany, Ŝe na zewnątrz statku czyha niebezpieczeństwo. Wyszli uzbrojeni w miotacze obcych, wiszące w specjalnych pasach z kaburami. Natychmiast zostali zalani bezlitosnymi promieniami słonecznymi, równie przeraŜającymi białą jasnością, jak płomienie poprzedniej nocy. Ashe przesłonił oczy ręką. - WłóŜmy hełmy - rozkazał. - MoŜe zredukują część promieniowania. Miał słuszność. Przezroczyste tworzywo tak skutecznie odbijało światło, Ŝe nawet nie musieli mruŜyć oczu. Travis równieŜ się nie mylił, sądząc Ŝe wylądowali w kraju pustynnym. Piach, wpełzał na długie, opustoszałe lądowisko. Wydmy białego piasku połyskiwały w świetle słonecznym i oślepiały nie zasłonięte oczy. Nie zauwaŜyli innych statków, tylko samotne góry piachu, nie urozmaicone najmniejszym śladem wegetacji. Był tylko piach i budynki, niskie, przylegające do ziemi, oddalone o jakieś ćwierć mili. MęŜczyźni zawahali się, stojąc u podnóŜa drabiny. Nie tylko przeczucie Renfry'ego, Ŝe wyprawa jeszcze się nie skończyła, trzymało ich w pobliŜu statku. Pustkowie dookoła nie zapraszało do odkrywania nieznanego lądu. Mimo to zawsze istniała szansa, Ŝe jakieś znalezisko pomoŜe im rozwiązać zagadkę powrotu. - Zrobimy tak. - Ashe, badacz-weteran, przejął kontrolę nad załogą. - Ty, Renfry, zostaniesz tutaj, przy luku. Na najmniejszy znak, Ŝe statek znów oŜywa, wypalasz. Na maksa. Z wąskiej lufy miotaczy strzelał błękitny promień, który powinien być widoczny na wiele mil. Nie wiedzieli, jaki zasięg mają komunikatory w hełmach, ale z pewnością mogli liczyć na skuteczność błyskowych sygnałów ostrzegawczych. - Zrobi się! - Renfry juŜ wspinał się po drabinie, nie okazując rozczarowania, Ŝe nie będzie jednym z odkrywców. Ruszyli w stronę budynków. Ashe szedł przodem, a Ross i Travis kroczyli z tyłu. Indianin przyglądał się piaskowi pod stopami. Nie wiedział, czego szuka. PrzecieŜ na tych luźnych, sypkich ziarenkach nie pozostałyby Ŝadne ślady. Ślady! Spojrzał za siebie. Nawet niewielkie wgłębienia po stopach były prawie niewidoczne. Piach nie pokrywał jednak całej planety. Travis stąpnął w bok, aby ominąć pękniętą betonową płytę przechyloną na jedną stronę i odsłaniającą wgłębienie. Zawahał się, spoglądając w dół. Zeszłej nocy wiał wiatr, Indianin czuł go wyraźnie na górze przy luku wejściowym statku. Dzisiaj powietrze stało nieruchomo, nawet najmniejszy podmuch nie przesuwał drobinek piasku. A w tym wgłębieniu nie było piachu. Instynkt podpowiadał mu, Ŝe oznacza to coś niedobrego. Nękany podświadomym niepokojem, ukląkł, aby przyjrzeć się jamie. Zobaczył to, co w innym wypadku uszłoby jego uwagi - otwór w ziemi, gdzie nie zebrał się piasek. Wiedziony impulsem, przesunął opuszkami palców po
wgłębieniu. W dotyku wyczuł coś tłustego. Zdjął hełm i podniósł palce do nosa. Cuchnący, słodki odór - czegoś Ŝyjącego, czegoś, co nie dbało o higienę ciała. Tego był pewien! Stwór najwidoczniej przycupnął na dłuŜszy czas w dobrze wybranej kryjówce, z której mógł niepostrzeŜenie obserwować statek. Travis wywnioskował, Ŝe obca istota posiada pewnego rodzaju inteligencję. ZałoŜył hełm i przez komunikator powiadomił o swoim odkryciu resztę załogi. - Twierdzisz, Ŝe musiało tu siedzieć jakiś czas? - spytał Ashe. - Tak. A odeszło całkiem niedawno. - Doszedł do tego wniosku, widząc niewielkie wgłębienie, które musiało powstać w skutek nacisku ciepłego ciała na piaszczyste podłoŜe w obrębie małego schronienia. - śadnych śladów? - Nie byłoby ich tu widać. - Travis uniósł stopę i postawił ją na ziemi. Nie, nie ma mowy o śladach. Ukryty obserwator mógł przybyć tylko z jednego miejsca - z budynków, w połowie zakrytych pod przemieszczającymi się wydmami. Wstał i ostroŜnie ruszył do przodu, trzymając ręce blisko zatkniętej za pas broni. Poczucie czającego się niebezpieczeństwa było wyjątkowo silne. Ashe zatrzymał się przed budynkami. Gdy przyjrzał się strukturze, zorientował się, Ŝe to jedna budowla. Niskie, pozbawione okien przejście łączyło dwa skrzydła z głównym blokiem. Travis wiedział, jaki wpływ na struktury skalne mają wiatr i erozja. Tutaj te same czynniki od dawna Ŝłobiły w kamieniu wgłębienia, zaokrąglając i polerując krawędzie, dopóki ściany nie upodobniły się wyglądem do wszędzie widocznych wydm. MęŜczyźni nie dostrzegli okien ani drzwi. Tylko na krańcu skrzydła widniało zagłębienie w wydmie, łamiące naturalną linię wyznaczoną przez wiatr. Załamanie było dostatecznie niezwykłe, aby przyciągnąć wyostrzoną uwagę Indianina. - Tam - zawołał, zapominając o komunikatorze w hełmie. Powoli, z ostroŜnością myśliwego podkradającego się do płochliwego zwierzęcia, ruszył ku przerwie w wydmie. Nie widział Ŝadnych śladów, a mimo to wyczuwał, Ŝe zmiana w wyglądzie piaszczystego wzniesienia zaistniała niedawno z powodu czegoś, co poruszało się w określonym celu. Z pewnością nie był to skutek działania wiatru. OkrąŜył wydmę, która sięgała mu do ramion, i oparł się o ścianę. Nie mylił się. Piach został odrzucony i zablokowany luźno po dwóch stronach, jakby jakieś drzwi otwarły się na zewnątrz. - Osłaniaj go! - Cień Ashe'a przeciął skąpany słońcem wzgórek i spotkał się z drugim, rzucanym przez Rossa. Z dwoma agentami czasu po bokach Apacz rozpoczął wnikliwe badanie zewnętrznej strony muru. Nie widział Ŝadnej róŜnicy w gładkiej powierzchni, lecz jego palce wyczuły coś mniej więcej na poziomie bioder. Namacał pasek biegnący aŜ do ziemi, który róŜnił się w dotyku od materiału powyŜej i po bokach. Spróbował nacisnąć, ciągnąć, w końcu naparł całym cięŜarem, chcąc przesunąć fragment płyty, ale skała nie ustępowała. Był prawie pewien, Ŝe ta część się otwiera. Stąd ślady na piasku. W końcu, opierając się na rękach i kolanach, wcisnął końcówki palców pod mur tuŜ przy ziemi. Wtedy odkrył szorstki pędzelek włosów wystający z niewidocznej szczeliny. Pomagając sobie czubkiem noŜa, uwolnił kosmyk. Włosy były sztywniejsze niŜ sierść znanych mu zwierząt, a kaŜdy pojedynczy włos był sześciokrotnie grubszy od ludzkiego. Maskujący szarobiały kolor sprawiał, Ŝe zlewały się z odcieniem piasku i na tle wydm były niewidoczne. Tłusty kosmyk przylgnął mu do palców. Travis nie musiał wąchać swego znaleziska, aby stwierdzić, Ŝe cuchnie. Oddał je Ashe'owi, czując wzrastający niesmak. Dowódca wyprawy badawczej włoŜył trofeum do jednej z kieszeni paska. - Jest jakaś szansa, Ŝeby to otworzyć? - Wskazał na ukryte drzwi. - Nie sądzę - odparł Travis. - Prawdopodobnie są zabezpieczone od wewnątrz. Przyglądali się niepewnie budynkowi. Poza nim rozpościerała się pustynia, sięgająca aŜ po horyzont, gdzie zeszłej nocy płonął ogień. JeŜeli była tu jakaś zagadka, jej rozwiązanie leŜało wewnątrz tej budowli, a nie w pustynnym krajobrazie.
- Ross, ty zostaniesz tutaj. Travis, przejdź na koniec skrzydła. Stań tak, Ŝebyś widział Rossa i mnie, gdy będę szedł wzdłuŜ tylnej części budynku. Ashe zachowywał się równie ostroŜnie jak Apacz. Przesuwał dłonie wzdłuŜ muru, szukając jakiegoś wejścia, które spróbowaliby sforsować. Przeszedł całą długość budynku i wrócił z niczym. - Byty tu kiedyś okna i drzwi, ale dawno temu zostały zamurowane. Gdybyśmy mieli czas i odpowiednie narzędzia, moglibyśmy dostać się do środka. Głos Rossa zabrzmiał w komunikatorach. - Są jakieś szansę na wejście przez dach, szefie? - JeŜeli chcesz spróbować, proszę bardzo! Travis oparł się o ścianę, która pilnie strzegła swoich sekretów, a Ross wspiął się po nim na dach. Po chwili dwaj zwiadowcy stracili go z oczu. Zgodnie z poleceniem Ashe'a, nieustannie komentował przez komunikator to, co widzi. - Niewiele piasku. Wydawałoby się, Ŝe powinno go być więcej ... Zaraz, zaraz! - W tym nagłym okrzyku wyczuwało się zapał. - Mam coś! Okrągłe talerze ustawione w kołach. Są praktycznie wszędzie. Zamontowano je na stałe i nie moŜna ich ruszyć z miejsca. - Metalowe? - zapytał Ashe. - Nieeee... - Ross wyraźnie się wahał. - Wygląda to raczej na szkło, tyle Ŝe nieprzezroczyste. - Okna? - zasugerował Travis. - Za małe - zaoponował Murdock. - Ale jest ich tu duŜo. Są wszędzie. Zaczekajcie! - Gwałtowność ostatniego okrzyku zaniepokoiła ich. - Czerwone. Robią się czerwone! - Uciekaj stamtąd! Skacz! - Komenda Ashe'a rozbrzmiała we wszystkich hełmach. Ross nie miał najmniejszego zamiaru kwestionować rozkazu. Wykonał przewrót w powietrzu i wylądował na jednej z wydm. Kompani podbiegli do niego, skupiając uwagę na dachu zamkniętego budynku. Być moŜe hełmy, rozpraszające promienie słoneczne, umoŜliwiły im ujrzenie nikłych czerwonawych linii sięgających z dachu aŜ do nieba. Travis poczuł mrowienie na odkrytej skórze rąk, jakby na chwilę ustała w nich cyrkulacja krwi. Ross wygramolił się z piasku i otrząsnął gwałtownie. - Co tu się dzieje? - W jego głosie pojawiła się nuta trwogi. - Myślę, Ŝe to jakieś fajerwerki mające cię zniechęcić, moŜe odstraszyć. Chyba naleŜy załoŜyć, Ŝe w przypadku wszelkich wizyt mieszkaniec tej twierdzy udaje, Ŝe nie ma go w domu. Co więcej, gospodarz dysponuje jakimiś nieprzyjemnymi urządzeniami, które wspierają jego pragnienie prywatności. Prawdopodobnie dlatego nie znaleźliśmy tu otwartych drzwi. Cienkie, ogniste smugi zniknęły. Albo wyłączono moc, albo promienie nie były widoczne dla ludzkich oczu. Sztywne włosy, odrzucający smród, a teraz to. Nic nie łączyło się w spójną całość. Oczywiście sierść mogła pochodzić z jakiegoś psa. To przypuszczenie tłumaczyłoby równieŜ niskie wejście do budynku. Ale czy pies czatowałby w rozwaŜnie wybranej kryjówce, obserwując statek...? To nie zgadzało się z naturą zwierząt, które Travis dotychczas poznał. Takie działanie świadczyło o pewnej inteligencji. - UwaŜam, Ŝe są stworzeniami nocnymi - odezwał się nagle Ashe. - To pasuje do wszystkiego, co do tej pory widzieliśmy. Blask słoneczny moŜe być dla nich równie bolesny jak dla nas, kiedy nie nosimy hełmów. Za to w nocy... - Usiądziemy i będziemy patrzeć, co się stanie? - zapytał Ross. - Nie na otwartej przestrzeni. Poza tym, najpierw musimy dowiedzieć się czegoś więcej - odparł dowódca. Travis przyznał mu rację. Powinni zachować najwyŜszą ostroŜność. Ten świat był o wiele bardziej zatrwaŜający i wrogi niŜ planeta z portem paliwowym. Suche pustkowie miało w sobie mglistą, nienazwaną groźbę, jakiej nigdy wcześniej nie wyczuwał w pustynnych kramach na własnej planecie. Wrócili do statku, wspięli się po drabinie i z zadowoleniem zamknęli właz, odcinając się od upiornej białej łuny.
- Co widziałeś? - zapytał Ashe Renfry'ego. - Najpierw Murdock zeskoczył z wysokiego dachu, a potem jakieś czerwone linie, bardzo słabe, wystrzeliwały z całej powierzchni. Co zrobiliście? Nacisnęliście zły dzwonek do drzwi? - Prawdopodobnie kogoś obudziliśmy. Nie sądzę, Ŝeby to było szczególnie zdrowe miejsce do zwiedzania. BoŜe, jak to cuchnie! - zakończył Ross, pociągając nosem. Ashe trzymał na dłoni kosmyk włosów, którego odór przenikał na wskroś dotychczas bezwonne powietrze statku. Zanieśli kosmyk do małego pomieszczenia, kiedyś być moŜe siedziby dowódcy, w którym Ashe gromadził materiały do badań. Mimo śmierdzących wyziewów wszyscy stali dokoła stołu, kiedy archeolog rozdzielał kosmyk na pojedyncze włosy i rozkładał je na blacie. - Ale grube te włosy! - zdziwił się Renfry. - JeŜeli to włosy. Czego bym nie oddał za laboratorium! - Ashe przykrył znalezisko czystą kartką pochodzącą z materiałów piśmiennych znalezionych na statku. - Ten smród... - Travis przypomniał sobie, Ŝe trzymał w dłoni cuchnące znalezisko, i wytarł rękę o udo. - Tak? - ponaglił Ashe. - CóŜ, myślę, Ŝe bierze się po prostu z brudu. To sierść nieznanego stworzenia. - Obcy metabolizm. - Archeolog pokiwał głową. - KaŜda rasa na Ziemi charakteryzuje się szczególnym zapachem ciała, który jest bardziej wyraźny dla człowieka innej rasy. Ale do czego zmierzasz? - Hmm, jeŜeli rzeczywiście pochodzą od jakiegoś... jakiegoś człowieka... Travis uŜył tego terminu, poniewaŜ nie potrafił znaleźć innego - a nie od zwierzęcia, to rzekłbym, Ŝe gość mieszka w zwyczajnym chlewie. A to oznacza albo stosunkowo wysoki stopień prymitywizmu, albo teŜ mamy do czynienia z degeneratem. - Niekoniecznie - zauwaŜył Ashe. - Kąpiel wymaga wody, a nie widzieliśmy tu Ŝadnych zbiorników. - Oczywiście. Nie widzieliśmy tu wody. Ale muszą ją gdzieś mieć. I myślę... - Nie mógł zaoferować zbyt wielu dowodów na poparcie swojej teorii. - MoŜliwe. Tak czy owak, dziś w nocy będziemy czuwać i przekonamy się, co wyłazi z tego domku. Drzemali w ciągu dnia; Renfry jak zwykle w kabinie nawigacyjnej. śaden z nich nie wiedział, z jakiej przyczyny statek wylądował na tym bezmiarze piachu, a jałowość lądu wzmocniła przekonanie Renfry'ego, Ŝe jeszcze nie dotarli do celu podróŜy. Wydawało się logiczne, Ŝe statek wyruszył z jakiegoś centrum cywilizacji, a to miejsce takiego nie przypominało. Kiedy słońce przygasło i zmierzch okrył góry pełzającego piachu, zgromadzili się ponownie przy drzwiach w zewnętrznej skorupie, aby obserwować budynek i pas ziemi leŜący między nimi a tajemniczym blokiem. - Jak sądzisz, będziemy musieli czekać? - Ross zmienił pozycję. - Wcale - odpowiedział cicho Ashe. - Patrz! Zza wydmy z niskim wejściem, zlokalizowanym wcześniej przez Travisa, wydobywał się bardzo słaby czerwony blask.
11 Gdyby znów odbywał się ognisty pokaz, jaki oglądali poprzedniego wieczoru, na pewno by tego nie spostrzegli. Teraz, o zmierzchu, kiedy kształty wydm zniekształcały widok, trudno było cokolwiek zobaczyć. Ashe powoli liczył pod nosem. Przy dwudziestu błysk zniknął niespodziewanie, co sugerowało, Ŝe zatrzaśnięto drzwi.
Travis wytęŜył wzrok, obserwując koniec maskującej wydmy. Gdyby to coś, co ich szpiegowało poprzedniej nocy, wracało na starą pozycję, najkrótsza droga przecinałaby ten punkt. Ale jak dotąd niczego nie zobaczył. Usłyszał natomiast dźwięk dolatujący z przeciwnego kierunku, jakiś szept z otwartej przestrzeni. Powiew suchego powietrza musnął mu policzki, zwiastując wiatr wzmagający się wraz z nastaniem nocy. Szept musiał być spowodowany poruszającymi się ziarnami piasku pod pierwszym silnym podmuchem. - Moglibyśmy się zaczaić - zauwaŜył w zadumie Ross. - Niewykluczone, Ŝe mają bardziej wyostrzone zmysły niŜ my. Jeśli są stworzeniami nocnymi, po ciemku widzą lepiej od nas. NaleŜy równieŜ przypuszczać, Ŝe zdąŜyli juŜ nabrać podejrzeń. Poza tym chciałbym dowiedzieć się czegoś więcej o naturze istoty, na którą mam zastawić pułapkę. Travis słuchał Ashe'a jednym uchem, wydało mu się bowiem, Ŝe dostrzegł tam jakiś ruch. Tak! Zacisnął palce na ramieniu archeologa w geście ostrzeŜenia. Jakiś cień prześliznął się na końcu wydmy i szybko ukrył za nasypem. Wyraźnie zmierzał do schronienia za płytą. Czy ma zamiar pełnić wartę w zaimprowizowanym punkcie obserwacyjnym? A moŜe dzisiejszej nocy on, ona lub ono zbliŜy się jeszcze bardziej do statku? Robiło się coraz mroczniej, a z nadejściem całkowitych ciemności języki ognia rozpoczęły na niebie prawdziwy taniec. ChociaŜ barwny pokaz nie dawał równomiernego blasku, oświetlał płaski teren bezpośrednio przy statku. Jakikolwiek atak tubylców nie uszedłby uwagi męŜczyzn stojących na straŜy. Wiedzieli, Ŝe przy podniesionej drabinie i włazie znajdującym się kilkanaście stóp nad ziemią nie muszą się obawiać prób sforsowania swojej twierdzy. Oczywiście, o ile tajemnicze istoty nie dysponują bronią umoŜliwiającą im zredukowanie odległości. - Zamknij wewnętrzną grodź - rozkazał nagle Ashe. - Odetniemy światło w statku i trudno im będzie nas dostrzec. Przy zamkniętej grodzi, przez którą nie dochodziła błękitna poświata, przywarli do podłogi, starając się nie gnieść wzajemnie. Czekali na następny ruch ze strony kryjącego się lub kryjących poniŜej. - Coś tam jest - ostrzegł cicho Ross. - Po lewej. Dokładnie na końcu ostatniej wydmy. Tubylec okazał się niecierpliwy. Ciemny cień, który mógł być głową, przesunął się na tle białego piasku. Wiatr zawodził dokoła statku, stopniowo przybierając na sile. MęŜczyźni załoŜyli hełmy, aby się ochronić przed gwałtownymi podmuchami. Tumany wirującego piasku najwyraźniej nie przeszkadzały tubylcowi. - Myślę, Ŝe jest ich więcej - powiedział Travis. - Ten ostatni ruch nastąpił zbyt daleko od pierwszego. - Czy to moŜliwe, Ŝe szykują się na nas? - zastanawiał się Ross. śaden z męŜczyzn nie przygotował miotacza. Punkt obserwacyjny był wysoko nad ziemią i wydawało się niemoŜliwe, by komukolwiek udało się wdrapać po gładkiej powierzchni kuli, więc załoga statku czuła się bezpieczna. Ciemny obiekt rzucił się w ich kierunku. Albo biegł zgięty wpół, albo poruszał się na czworakach! Gdy jedna ze zdumiewających eksplozji światła na niebie oświetliła postać, męŜczyźni krzyknęli jednocześnie. Człowiek czy zwierzę? Stworzenie miało cztery długie kończyny i jeszcze dwie szczątkowe w połowie ciała. Biegnąc, pochylało okrągłą głowę w dół, więc nie widzieli twarzy. Całe ciało pokrywała sierść, ciemniejsza niŜ włosy znalezione przez Travisa. Nie dostrzegli ubrania ani jakiejkolwiek broni. Na chwilę cień zatrzymał się przed statkiem. Potem wycofał się pędem do kryjówki pośród wydm. Nastąpił kolejny ulotny ruch, który obserwatorzy ledwo dostrzegli, poniewaŜ tym razem sylwetka biegnącego była słabo widoczna na tle piasku. - MoŜliwe, Ŝe to jego włosy znalazłeś - stwierdził Ashe. -Niewątpliwie jest jaśniejszy od tego pierwszego. - Te stwory mają róŜne kolory, ale wszystkie są mniej więcej tej samej wielkości - dodał Ross. - Co to jest, do diaska?
- Na pewno nie pochodzą z naszego świata - orzekł Ashe. -Wygląda na to, Ŝe ten statek je interesuje i próbują znaleźć jakiś sposób, by zbliŜyć się do niego niepostrzeŜenie. - Poruszają się - zauwaŜył Travis - jakby obawiały się ataku. Muszą mieć jakichś wrogów. - Wrogów związanych z tego typu statkami?- Ashe doszedł do tego wniosku z typową dla niego łatwością kojarzenia faktów. - Tak, to moŜliwe. Nie sądzę jednak, Ŝeby podobny statek lądował tu niedawno. - Wspomnienia przekazywane... - Wspomnienia oznaczałyby, Ŝe to rozumne istoty! - Dopiero wypowiedziawszy te słowa, Travis zdał sobie sprawę, iŜ myśl o jakimkolwiek pokrewieństwie z tymi stworzeniami napawa go odrazą. - Dla siebie mogą byś istotami rozumnymi - odpowiedział Ashe - a my moŜemy wydawać się im potworami. Wszystko jest względne, synu. W kaŜdym razie, nie sądzę, Ŝeby zachowywały się w stosunku do nas przyjaźnie. - Co ja bym dał za latarkę - odezwał się smutno Ross. -Chciałbym porządnie oświetlić któregoś z tych stworów i dobrze mu się przyjrzeć. Mijały kolejne minuty, a oni wciąŜ obserwowali słabo widocznych tubylców poruszających się wśród piaszczystych wzniesień, lecz ani razu nie mieli okazji dobrze się przyjrzeć któremu kolwiek z nich. - Myślę, Ŝe próbują zajść nas od tyłu - stwierdził Travis, wypatrzywszy uprzednio co najmniej dwa cienie zmierzające w tym kierunku. - Daremny trud. To jest jedyne wejście na statek - głos Rossa brzmiał niemal filuternie. Travis nie potrafił z taką niefrasobliwością myśleć o tym, Ŝe tubylcy zachodzą od tyłu ich statek. Instynkt podpowiadał mu, Ŝe zagraŜa to jego bezpieczeństwu. Choć z drugiej strony, zdawał sobie sprawę, Ŝe istnieje tylko jedno wejście, więc ewentualna obrona nie nastręczy trudności. Wystarczyło zamknąć właz i nic nie mogło dostać się do środka. - Dlaczego statek tu wylądował? - zastanawiał się Ross. - Musi istnieć jakiś powód. MoŜe musimy coś znaleźć albo coś zrobić, zanim znów odlecimy? Te obawy nurtowały wszystkich, Murdock tylko je zwerbalizował. A jeśli odpowiedź znajdowała się właśnie tam, w budynku, do którego nie potrafili wejść? MoŜe udałoby się go sforsować nocą? Otulone ciemnościami wejście strzeŜone przez ruchliwe, owłosione stworzenia, doskonale widzące po zmroku, na których terenie łowieckim się znajdowali... - Budynek? - Travis wypowiedział to słowo pytającym tonem. Poczuł, jak Ashe poruszył się obok niego niespokojnie. - MoŜliwe - zgodził się dowódca. - JeŜeli zostaniemy tu dłuŜej, moŜemy spróbować dostać się do niego za dnia przy osłonie ognia. Te miotacze nastawione na maksimum mają całkiem niezłą siłę raŜenia. Travis gwałtownym ruchem połoŜył dłoń na ramieniu Ashe'a. Wszyscy mieli na głowach hełmy dla ochrony przed wszędobylskim piachem niesionym przez wiatr, lecz Indianin trzymał rękę na krawędzi grodzi i wyczuł dudnienie przenoszone przez zewnętrzną powłokę statku. PoniŜej wzniesienia, które zasłaniało Ziemianom dolną część kadłuba, coś uderzało w metalową burtę. Travis chwycił rękę Ashe'a i przycisnął do grodzi, aby współtowarzysz zrozumiał, co było powodem jego niepokoju. - Uderzają w statek. - Wiedział, Ŝe wiadomości przekazywane przez komunikatory w hełmach nie dotrą do uszu znajdujących się poniŜej tubylców. - Ale dlaczego? - Chcą go przedziurawić? - Ross włączył się do rozmowy. - Nie ma szans, by przedostali się przez kadłub. Chyba nie ma, prawda? Pozostali podzielali jego niepokój. Tak naprawdę, nic nie wiedzieli o moŜliwościach tubylców. Obok Travisa leŜała zwinięta drabina. Czy ośmieliłby się zejść po niej i sprawdzić, co robią nocni goście? Wydawało mu się, Ŝe dudnienie przybiera na sile. Przypuśćmy, Ŝe jakimś cudem, albo przy uŜyciu nieznanego narzędzia, włochate stwory
przebiją zewnętrzną powłokę statku? Wówczas nie będzie juŜ nadziei na ucieczkę z tej zapomnianej pustyni. Zaczął przesuwać drabinę do przodu. Ashe chwycił go za rękę, lecz Travis wyswobodził się z uścisku. - Musimy sprawdzić - powiedział z naciskiem. - Musimy! Ross i Ashe ruszyli jednocześnie i zaklinowali się w wąskim przejściu na dostatecznie długo, aby Travis mógł przecisnąć się przez drzwi i opuścić się na długość własnego ciała. Poczuł, Ŝe drabina nie wysuwa się dalej, i zrozumiał, Ŝe pozostała dwójka stara sieją przytrzymać. Chwyciwszy się mocno szczebli i utrzymując się jak najbliŜej powierzchni statku, spojrzał w dół. Gra czerwonych błysków na niebie w osobliwy sposób oświetlała scenę poniŜej. Miał słuszność. Włochate stwory podpełzły nie zauwaŜone od tyłu i cała grupka tłoczyła się teraz u podstawy statku. Nie widział jednak w nieustannie migającym świetle, co robią. Wtem jeden osobnik porzucił typową pozycję na czterech łapach i podniósł ramiona ponad głowę. Kończyny w połowie ciała drgnęły, wysunęły się ruchem wijącym, sugerującym brak szkieletu kostnego, i przywarły ściśle do powierzchni statku. Stworzenie wyskoczyło w powietrze i zawisło, dyndając tylnymi kończynami około pół metra nad ziemią. Najwyraźniej trzymało się za pomocą macek wychodzących z pasa, podczas gdy pięści, czy teŜ pazury górnych kończyn waliły zaciekle w powierzchnię statku. Stworzenie wykonało kolejny ruch do góry. Coś w tej wspinaczce świadczyło o zajadłości osobnika. Drugi stwór podciągnął się za pomocą macek do kadłuba i zaczął wspinaczkę na sam szczyt. Travis nie zauwaŜył u nich Ŝadnej broni, niczego z wyjątkiem tych równomiernie uderzających pięści. Nie miał zamiaru walczyć ze wspinaczami. Przekazał informacje Ashe'owi i otrzymał rozkaz powrotu na statek. Zamknęli właz i zabezpieczyli go, jakby szykowali się do odlotu. Dopiero wtedy poluzowali henny. Teraz nie słyszeli huku uderzeń. Travis był jednak pewien, Ŝe stwory nie zaprzestały wysiłków i wciąŜ próbują dostać się do wnętrza statku. MęŜczyźni weszli po schodkach do kabiny nawigacyjnej, aby obserwować świat na zewnątrz przez mały ekran. Renfry sprawiał wraŜenie zdezorientowanego. - Nic nie rozumiem. WciąŜ jestem pewien, Ŝe to nie koniec lotu. Nie potrafię powiedzieć, dlaczego tak mi się wydaje, ani dlaczego tu wylądowaliśmy. Jeśli odpowiedź znajduje się w tamtym budynku, będziecie musieli do niego wejść, a moŜliwe, Ŝe mamy lepsze narzędzia niŜ te ręczne miotacze. Ross pierwszy zrozumiał, o co mu chodzi. - Działa. - Zgadza się. - Czy potrafimy ich uŜyć? - zapytał Ashe. - CóŜ, ich obsługa jest mniej skomplikowana niŜ pozostałych urządzeń na pokładzie. Pamiętasz to? - Nacisnął dźwignię: zamrugały światełka, rozbrzmiało słowo w nieznanym języku. Wszystko było tak, jak podczas pierwszego badania statku. - I potrafisz z nich wypalić? - Mój szef wywnioskował, Ŝe trzeba nacisnąć tamto - wskazał palcem jakiś przełącznik, którego jednak nie dotknął. - Z tego co ja mogę wydedukować, jeden z tych ogromnych miotaczy jest wycelowany w dach waszej twierdzy. MoŜemy spróbować, kiedy tylko będziecie gotowi. Ashe, nieobecny duchem, pocierał brodę, co oznaczało, Ŝe jeszcze nie podjął decyzji. - Za duŜo domysłów. Nie wiemy, czy naprawdę musimy otworzyć ten budynek, Ŝeby wystartować ponownie. W rzeczywistości, jeśli go rozłupiemy i nie znajdziemy tego, co potrzeba, nasza sytuacja wcale się nie polepszy. śycie tubylców niewątpliwie zaleŜy od tego schronienia. Jeśli je zniszczymy, to tak jakbyśmy zmietli ich z powierzchni planety. Mogą nam się nie podobać, ale to ich świat, a my jesteśmy intruzami. Chciałbym jeszcze trochę zaczekać, zanim zdecyduję się na coś równie drastycznego, jak wysadzenie tej budowli w powietrze.
śaden z pozostałych męŜczyzn nie zamierzał ponaglać Ashe'a. Na zewnątrz płomienie buchały ku niebu, a biel księŜyca, który widzieli poprzedniej nocy, została przyćmiona Ŝółtą poświatą mniejszego satelity, podąŜającego za większym bratem. Ekran nie pokazywał, co robią włochaci nieznajomi. Pierwszą wskazówką było zdumiewające przesunięcie się statku. W jaki sposób stwory na zewnątrz do tego doprowadziły? Być moŜe, wyobraził sobie Travis, wskutek naporu wielu wspinających się po kadłubie ciał statek zmienił pozycję. I moŜe to uruchomiło kontrolę lotu. Znajome ostrzeŜenia przed startem sprawiły, Ŝe zerwali się na równe nogi. - Nie! - zaprotestował Renfry. - Nie moŜemy. Jeszcze nie. Najpierw musimy się dowiedzieć, dlaczego. Silniki, których działania nie rozumieli i nie potrafili kontrolować, nie dawały posłuchu tym słabym oporom. Być moŜe tylko limit czasowy rządził pobytem statku na tej planecie; pełen dzień i pełna noc czasu planetarnego. A moŜe chodziło o atak włochatych stworzeń? Co z tymi stworami? Czy uwolnią się na czas, opadną na ziemię podczas startu, ostrzeŜone wibracjami? Czy teŜ będą się trzymać, skupione bezmyślnie na ataku, i zostaną zabrane do mroŜącej czerni wiecznej nocy w przestworzach? Członkowie załogi zapięli pasy, oczekując na katusze startu i skoku w hiperprzestrzeń. Znowu przenosili się w nieznane, mając przed sobą kolejny lot. Tym razem podróŜ nie miała być taka sama. Travis dostrzegł pierwszą zmianę: start nie był tak uciąŜliwy jak poprzednie, chyba Ŝe zdąŜyli się juŜ przyzwyczaić. Indianin nie stracił przytomności. Usłyszał okrzyk zdziwienia Renfry'ego: - Chyba nie weszliśmy w hiperprzestrzeń! Co się stało? Zerwali się z miejsc i podbiegli do ekranu. Technik miał rację. Zamiast kompletnej ciemności, która zamykała się wokół nich, kiedy wykonywali skoki międzyplanetarne, zobaczyli oddalającą się orbitę pustynnej planety, która Ŝegnała ich zmieniającymi się barwami. - Chyba zmierzamy do innej planety w tym samym systemie -powiedział Ashe. W miarę upływu godzin przekonali się, Ŝe się nie mylił. Statek najwyraźniej obrał kurs na trzecią planetę nieznanego słońca. - Odwiedzimy je wszystkie? - zapytał Ross z nutą dawnej nonszalancji w głosie. - Jeśli tak, to dlaczego? Dostawa mleka? Minęły trzy dni, cztery. śywili się zapasami obcych i poruszali się niespokojnie po statku, nie potrafiąc skupić się dłuŜej na czymś innym niŜ ekran w kabinie nawigacyjnej. Szóstego dnia pojawiły się pierwsze sygnały świadczące o rychłym lądowaniu. Na ekranie cel podróŜy malował się Ŝywymi błękitno-zielonymi barwami przerywanymi tu i ówdzie pomarańczowo-czerwonymi plamami. Kontrastujące kolory przyprawiały o zawrót głowy. Ciągnęli losy, kto będzie siedział na trzech fotelach w sterowni; czwarta osoba miała zostać relegowana na koje poniŜej. Wypadło na Travisa, który leŜał teraz samotnie w sercu dudniącej kuli, zastanawiając się, co czeka ich tym razem. Statek wylądował za dnia. Apacz pospiesznie rozpiął pasy. Potknął się, na nowo przyzwyczajając się do siły grawitacji. W końcu dotarł do drabiny. Wszyscy wyszli na zewnątrz, by oglądać nowy świat. - Nie...! Zrujnowane wieŜe, równie potęŜne jak budynki w porcie paliwowym, strzelały prosto ku niebu, lecz róŜniły się od tych z pierwszej planety. Na tle bezchmurnego, jasnoróŜowego nieba widniała opalizująca kopuła, rzeźbiona liniami, które wiły się spiralnie ku górze, przeobraŜając się na szczycie w kruchą, zamarzniętą koronkę. Trudno było uwierzyć, by człowiek stworzył taką wymyślną konstrukcję. Travis przyglądał się wędrującym ku górze liniom. Widział przerwy, które psuły idealny wzór. Mimo tych uszkodzeń fantastyczne piękno piany, światła i gry kolorów tęczy królowało w krajobrazie. Wyrastało z roślinności o błękitnym odcieniu, niepodobnym do zieleni typowej dla liści ze świata Travisa.
Ulistnione gałęzie poruszały się ledwo dostrzegalnie, jakby muskał je delikatny wietrzyk, ukazując to tu, to tam coraz to inne barwy. Owoce? Kwiaty? Renfry odciągnął uwagę pozostałych od sceny tak ulotnej, Ŝe aŜ nierealnej. - Spójrzcie! Stał przed główną konsolą, ściskając rękami oparcie fotela pilota tak kurczowo, Ŝe na ramionach zarysowały mu się kontury mięśni. Pulpit sterowniczy oŜył. MęŜczyźni patrzyli na migające kontrolki zwiastujące przygotowywanie dział statku. Linia małych światełek płynęła nierówno wzdłuŜ rzędów dźwigni i przycisków. Tam, gdzie jakieś zajaśniało, podnosiła się dźwignia, któryś z klawiszy albo wciskał się, albo wyskakiwał ponad poziom konsoli. Na końcu światło eksplodowało z miejsca, które Travis mógł zakryć kciukiem. Otworzyła się klapa i w jamie poniŜej ukazał się mały kawałek czerwonego metalu w kształcie monety, który wypadł i potoczył się po podłodze. Renfry oŜywił się nagle i skoczył, Ŝeby złapać dziwny przedmiot. Podniósł ostroŜnie mały dysk, jakby był czymś drogocennym. - Cel podróŜy! - Odwrócił się do pozostałych, ukazując rozpromienioną twarz. - To cel naszej podróŜy! Myślę, Ŝe właśnie trzymam zapis z wytyczonym kursem! Nie mogło być innego wyjaśnienia. PodróŜ zaprogramowana przez zmarłego pilota dobiegła końca. Mały metalowy dysk, który Renfry dzierŜył w dłoni, krył nie tylko tajemnicę ich przybycia, lecz równieŜ powrotu. Wrócą do własnego świata tylko wtedy, gdy rozwikłają zasadę działania tego dysku. Travis przeniósł wzrok z zaciśniętej dłoni technika na ekran. Delikatny wiatr unosił kwitnące gałęzie dokoła opalizującej wieŜy. NajbliŜsza przyszłość zdawała mu się w tym momencie bardziej pociągająca niŜ ta bardziej odległa. Być moŜe Ashe miał podobne odczucie, poniewaŜ podszedł do wewnętrznej drabiny, zatrzymał się i spojrzawszy przez ramię, powiedział z dziwną prostotą: - Wychodzimy.
12 Jeśli kiedyś było tu szerokie lądowisko, to bujna zieleń dawno je pochłonęła. Z roślinności zmiaŜdŜonej przez lądujący statek unosiły się róŜne zapachy: niektóre przyjemne, inne niemiłe. Ziemianie nie załoŜyli hełmów; nie były im tu potrzebne. Słońce przygrzewało, zupełnie jak na Ziemi wczesnym latem. Delikatny wietrzyk nie nanosił piachu, a tylko podrywał płatki kwiatów i liście pod ich stopami. Teraz widzieli więcej niŜ przez ekran na statku. Obok opalizującej wieŜy o fantastycznym kształcie wznosił się budynek równie dziwny i odmienny w stylu od swej towarzyszki, tak jak pustynny świat róŜnił się od tego zielonego. Masywne matowoczerwone bloki, geometryczne w swej strukturze, nie mogły zrodzić się w tym samym, twórczym umyśle - a nawet w tej samej epoce. Nieco dalej stal kolejny budynek o ostrych niczym noŜe wieŜycach i wąskich oknach w szarych murach. Spiczasty dach wykonano z jakiegoś szorstkiego, matowego materiału. Gdzieniegdzie zwieszały się z niego pnącza, a nawet wyrastało małe drzewko. Ta budowla równieŜ diametralnie róŜniła się stylem od baśniowej kopuły czy masywnych bloków. - Dlaczego...? - Ross powoli kręcił głową, przenosząc wzrok z jednego budynku na drugi, gdzie niŜsze piętra skrywała bujna roślinność. Wysokie budowle dominowały nad kulą statku, sprawiając, Ŝe wydawał się wręcz miniaturowy. Travis powrócił myślami do przeszłości, nieco zamazanej przez ostatnie wydarzenia. W jego własnym świecie były przecieŜ miejsca, gdzie miniaturowa wioska Zuni graniczyła z osadą Dakota czy Apaczów. - Jakieś muzeum? - zasugerował. To było jedyne wytłumaczenie, jakie
przychodziło mu do głowy. Twarz Ashe'a wydawała się blada pod opalenizną. Spoglądał w skupieniu na kopułę, na blok i dalej na ostro zaznaczające się wieŜyce. - Albo stolica, w której kaŜdą ambasadę wzniesiono w rodzimym stylu. - A teraz to wszystko jest martwe - dodał Travis. I nie mylił się. Miejsce było równie opustoszałe jak port paliwowy. - MoŜliwe, Ŝe to stolica galaktycznego imperium. Czego moŜna się tu dowiedzieć! Skarbiec... - Ashe oddychał szybko. - MoŜemy tu odkryć skarby tysiąca światów. - A kto się o tym dowie? Kogo to zainteresuje? - zapytał Ross. - Nie mówię, Ŝe nie jestem gotowy iść i ich poszukać. Nagle Travis dostrzegł jakiś ruch w masie poplątanych roślin, gdzie lądujący statek rozpłaszczył paprocie, ciągnąc inne, powiązane pnączami. Indianin obserwował drŜenie połamanych gałęzi. Coś torowało sobie drogę od miejsca oddalonego o jakieś sto metrów od statku w kierunku ściany nieruchomych roślin. I to coś było całkiem sporych rozmiarów. Czy pełzające stworzenie jest ranne? Czy wlecze się, aby umrzeć w jakimś zacisznym miejscu? Travis nasłuchiwał, starając się usłyszeć coś więcej niŜ szelest liści. JeŜeli mieszkaniec tej planety rzeczywiście jest ranny, nie skarŜył się. Jakieś zwierzę? Czy... coś innego? Coś równie obcego jak wydmowe stwory, bardziej zbliŜone do zwierzęcia niŜ do człowieka, takiego, jakiego znali? - Ukryło się juŜ - wysapał Ross. - Nie moŜe być cięŜko ranne, bo nie przesuwałoby się tak szybko. - Wydaje się, Ŝe ten świat nie jest tak opustoszały, jak wyglądał na pierwszy rzut oka - powiedział Ashe sucho. - A tamte? “Tamte" zbliŜały się lekko i cicho, dryfując przez sztuczną polanę powstałą podczas lądowania statku. Raz czy dwa zatrzepotały cienkimi jak pajęczyna skrzydłami, Ŝeby utrzymać się w powietrzu. Całą uwagę skupiały na statku. Czym właściwie były? Ptakami? Owadami? Latającymi ssakami? Travis miał wraŜenie, Ŝe te cztery małe stworzenia stanowią dziwaczną kombinację wszystkich trzech rodzajów. Długie, wąskie skrzydła, prawie przezroczyste, przypominały skrzydła owada. Z drugiej strony, te istoty miały trzy nogi, dwie mniejsze z przodu, zakończone trzema palcami w kształcie pazura, i jedną większą kończynę z tyłu, o jeszcze bardziej wydatnych szponach. Ich głowy zdawały się wychodzić bezpośrednio z karku i były okrągłe na górze, zwęŜając się w zakrzywiony dziób. Oczy zaś - czworo oczu! - sterczały na krótkich wypustkach: jedna para z przodu, druga z tyłu. Trójkątne ciała pokrywało blade futerko o błękitnym odcieniu. Powoli i bezszelestnie, wręcz uroczyście dryfowały w kierunku statku. Drugi w rzędzie wyłamał się z formacji i zanurkował ku ziemi. Tylnymi pazurami zakotwiczył się na pniaku złamanej gałęzi i złoŜył skrzydła na grzbiecie, tak jak robiły to ziemskie motyle. Dwa ostatnie osobniki z rzędu przeleciały w jedną i w drugą stronę przed otwartym włazem, zakołowały i wzniósłszy się ku niebu, zniknęły za wierzchołkami drzew. Przywódca zbliŜał się powoli, aŜ wreszcie zawisł w powietrzu, od czasu do czasu bijąc skrzydłami, aby utrzymać się na równej wysokości, bezpośrednio przed wejściem do statku. Niczego nie moŜna było wyczytać ze sterczących, jaskrawobłękitnych oczu. Ludzie nie czuli jednak odrazy ani zaniepokojenia, jakie towarzyszyło im w trakcie spotkania z mieszkańcami pustyni. Kimkolwiek był tajemniczy lotnik, nie sprawiał wraŜenia agresywnego czy niebezpiecznego. - Śmieszny mały Ŝebrak, co? - rzekł Renfry. - Chciałbym przyjrzeć mu się z bliska. JeŜeli wszystkie tu są takie jak on, nie mamy się czym martwić. Dlaczego technik określał skrzydlate stworzenie jako “on", było dla reszty niejasne, lecz czterooki stwór bardzo ich zainteresował. Ross pstryknął palcami i wyciągnął rękę na powitanie. - Chodź tu, kolego - zawołał. Połyskujące, błękitne ogniki zamrugały wraz z ruchem wypustek ocznych,
skrzydła zatrzepotały i stwór zbliŜył się do włazu. Jednak nie na tyle blisko, aby Ziemianin mógł go dotknąć. Stworzenie na chwilę zawisło nieruchomo w powietrzu, a potem zatrzepotało tęczowymi skrzydłami i wzbiło się ku niebu. Jego partner wystartował z krzaka poniŜej, aby do niego dołączyć. Kilka sekund później zniknęły, jakby nigdy ich tu nie było. - Sądzisz, Ŝe jest inteligentny? - Ross patrzył za skrzydlatym stworzeniem, a na jego zazwyczaj obojętnej twarzy malowało się rozczarowanie. - Zgadujesz równie dobrze jak ja - odparł Ashe. - Renfry - zwrócił się do technika - masz teraz zapis z podróŜy. Czy moŜesz go odtworzyć? - Nie wiem. Szkoda, Ŝe nie mam instrukcji albo chociaŜ jakiegoś przewodnika. Myślisz, Ŝe moŜna coś takiego tu znaleźć? - Dlaczego tak ci spieszno do wyjazdu, szefie? Dopiero co tu dotarliśmy, a to miejsce wygląda mi na niezły klejnocik wakacyjny. - Ross uniósł głowę, aby popatrzeć na kopułę, na której opałowe błyski igrały w promieniach słońca. - Właśnie dlatego - odpowiedział spokojnie Ashe. - Za duŜo tu pokus. Travis zrozumiał; wiedza, którą skrywał ten świat, pociągała Ashe'a z nieodpartą siłą. Zafascynowani jego sekretami, mogliby odkładać badania statku i opóźniać start. Znał podobne sztuczki. Zanim zostaną wciągnięci w pułapkę, muszą zwalczyć wszechogarniające pragnienie zanurzenia się w tej zielonej dŜungli, wycięcia ścieŜki do opalizującej kopuły i przekonania się na własne oczy, jakie skrywa cuda. Godzinę później wyszli ze statku, pozostawiając technika na straŜy. Nastawili miotacze na minimum i torowali sobie drogę przez las. Travis zerwał jeden z kwiatów. Pięć szerokich płatków, wydłuŜonych i lekko pomarszczonych na końcach, miało intensywny kremowy kolor, przechodzący w środku w pomarańczowy. Spoczywające na dłoni płatki zaczęły się poruszać i zamykać w pączek. Nie potrafił wyrzucić kwiatu. Jego barwa niewoliła, a aromatyczny zapach pociągał. WłoŜył krótką łodyŜkę do jednej z kieszeni worka na pasku, gdzie, pozbawiony ciepła jego dłoni, kwiat ponownie się otworzył. Ani nie zbladł, ani nie zwiądł mimo krótkiej łodyŜki. Teraz, poza bezpośrednim wpływem promieni słonecznych, powietrze wydawało się duŜo chłodniejsze, wilgotne i cięŜkie od intensywnie pachnących roślin. Aromatyczna woń, silniejsza niŜ perfumy, nabierała intensywności, w miarę jak stąpali po masie zgniłych liści. - Fuu! - Ross zamachał dłonią przed twarzą, jakby chciał rozrzedzić powietrze. - Fabryka perfum, czy co? Czuję się, jakbym brodził w powodzi róŜ! Ashe najwyraźniej stracił część charakterystycznej dla siebie trzeźwości umysłu. - Raczej goździków - rzekł. - Wyczuwam tu - powąchał i kichnął - goździki i chyba gałkę muszkatołową. Travis oddychał płytko. JuŜ kilka minut wcześniej zwietrzył tę kombinację zapachów. Teraz złapał w nozdrza wiatr przesycony zapachem szałwi. DŜungla kończyła się tuŜ u podstawy opałowego budynku, który z bliska wydawał się o wiele wyŜszy. Posuwali się naprzód, szukając wejścia. Musiało gdzieś być, chyba Ŝe wszyscy tubylcy potrafili latać. Co dziwne - mimo iŜ na wielu wyŜszych piętrach znajdowały się okna z małymi balkonikami - na dole nie było Ŝadnych otworów. Widzieli tylko panele osadzone w rzeźbionych ramach i solidne bloki z opalu. Na kaŜdym panelu widniała połyskująca mozaika, która nie tworzyła Ŝadnego rozpoznawalnego wzoru i mieniła się tysiącem kolorów. MęŜczyźni przebrnęli przez zarośla, docierając do krańca muru. DuŜy budynek przypominał typowy blok w ziemskim mieście. Za rogiem, na froncie kolistej rampy, znaleźli drzwi. Były zwieńczone łukiem i sięgały pierwszego piętra. Rampa przypominała zamarzniętą poprzerywaną gdzieniegdzie koronkę Zawahali się. Gdyby nie westchnienia wiatru, szmer liści i szemranie niewidzialnych mieszkańców zielonego świata, dokoła panowałaby cisza - cisza dawno zapomnianego miejsca. Ashe wszedł na rampę i wolnym krokiem wspiął się po delikatnej pochyłości,
jakby wcale nie chciał się dowiedzieć, co jest dalej. Travis i Ross podąŜyli za nim. W zakamarkach i krzywiznach rampy znajdowały się kieszonki pełne opadłych liści, a jeszcze więcej suchych roślin dryfowało wewnątrz otwartego portalu. Szli po szeleszczącym kobiercu, szurając nogami, aŜ dotarli do holu, którego wysokość zapierała dech w piersiach. PodąŜając wzrokiem za wewnętrzna spiralą, wznoszącą się nieprawdopodobnie wysoko, poczuli zawroty głowy. Na samej górze wieńczyła ją ogromna opalizująca kopuła. Przebijało przez nią światło słoneczne, malując tęcze na murach i na rampie, która wznosiła się wzdłuŜ murów, słuŜąc innym łukowatym, koronkowym wejściom na kaŜdym piętrze. Tutaj nie dostrzegli błysku zewnętrznej mozaiki. Szeroka gama kolorów została zredukowana do delikatnych, wyblakłych cieni, ciemnego fioletu, zieleni, brudnego róŜu, kremowego... - ... czterdzieści osiem, czterdzieści dziewięć, pięćdziesiąt! Pięćdziesięcioro drzwi wzdłuŜ tylko tej rampy. - Ross ściszył głos do szeptu, a mimo to echo odpowiedziało im upiornie. - Od czego zaczynamy? - Teraz mówił mocniejszym głosem, jakby rzucał wyzwanie pogłosowi i ciszy, która go tłumiła. Ashe przemierzył obszerny hol i włoŜył obie ręce do niewielkiej niszy. Pospieszyli za nim i zobaczyli, Ŝe trzyma w dłoniach małą statuetkę z ciemnofioletowego kamienia. Podobnie jak błękitni lotnicy, figurka była uderzająco podobna do Ŝyjątek, które znali, a jednocześnie wydawała się obca. - Człowiek? - zastanawiał się Ross. - Zwierzę? . - Totem? Bóg? - dodał Travis, bazując na własnej wiedzy i doświadczeniu. - KaŜde albo Ŝadne z nich - podsumował Ashe. - Ale z pewnością dzieło sztuki. Przyjrzeli się statuetce. Postać stała w pozycji wyprostowanej na dwóch szczupłych kończynach zakończonych stopami o długich, wąskich, szeroko rozstawionych palcach. Ciało, równieŜ szczupłe, z widocznie zarysowaną talią i szerokimi barkami, przypominało ciało ludzkie. Stworzenie wznosiło ramiona do góry, jakby zamierzało wyskoczyć w powietrze. Miałoby jednak większe szansę przeŜycia takiego skoku niŜ ci, którzy teraz patrzyli na statuetkę; skórzaste skrzydła łączyły ramiona i Ŝebra podobnie jak u ziemskich nietoperzy. Głowa, przypominająca ludzką, była wręcz groteskowa w swej brzydocie. Spiczaste uszy przytłaczały wielkością resztę szczegółów twarzy: głęboko osadzone oczy pod cięŜkimi wypukłościami czaszki; nos, pionowa wypustka nad otworem gębowym; i cienkie wargi, ukazujące potęŜne kły. Ale istota, choć szpetna, nie była odraŜająca ani zatrwaŜająca. Brak jakiegokolwiek odzienia mógłby sugerować, Ŝe przedstawiciele tej rasy nie naleŜą do osobników kierujących się rozumem. Jednak im dłuŜej odkrywcy przyglądali się posąŜkowi, tym bardziej byli przekonani, Ŝe nie przedstawia zwierzęcia. Fioletowy kamień był gładki i chłodny w dotyku, a kiedy Travis podniósł go do światła, sączącego się z kopuły, statuetka zalśniła jak klejnot. Misterne detale postaci kontrastowały z abstrakcyjnymi malowidłami na zewnętrznych ścianach. Były bardziej zbliŜone do ornamentów na kopule i ponad wejściami. Ross przejechał palcem po wewnętrznej stronie niszy, w której Ashe znalazł figurkę. Kurz posypał się na posadzkę. Jak długo ta uskrzydlona postać tu stała? Ashe wsunął statuetkę pod pachę i poszli dalej - nie pod górę spiralną rampą, lecz do pierwszych otwartych drzwi na parterze. Pomieszczenie okazało się puste, oświetlone jedynie światłem wpadającym przez szczeliny w ścianie. RównieŜ pokoje były puste. Wyglądało na to, Ŝe mieszkańcy tego budynku - o ile był to budynek mieszkalny - opuszczając go, zabrali ze sobą wszystko oprócz małej statuetki w holu. Kiedy sprawdzili ostatnie pomieszczenie, Ross westchnął i oparł się o ścianę. - Nie wiem, jak się czujecie - powiedział - ale ja w ciągu ostatniej godziny nałykałem się dość kurzu. O śniadaniu prawie zapomniałem. Przerwa na kawę - gdybyśmy tylko ją mieli -mogłaby nas podbudować. Nie mieli kawy, ale zabrali ze sobą pienisty napój ze statku. Usiadłszy rzędem naprzeciwko rampy, na przemian wysysali płyn z pojemników i poŜywiali się ciastkami “kukurydzianymi", które wcześniej podzielili na równe porcje. - Dobrze by było zjeść coś świeŜego - powiedział w zadumie Travis. Monotonna
dieta z zapasów na statku zaspokajała głód, lecz nie satysfakcjonowała upodobań smakowych. Indianin wyobraził sobie skwierczący stek i przystawki, jakie zwykle serwowano na ranczo. - MoŜe tam coś znajdziemy. - Ross wskazał kobierzec zieleni nieco w dole. - Moglibyśmy urządzić małe polowanie... - Co ty na to? - Travis wstał i zwrócił się do Ashe'a. - Moglibyśmy spróbować? Propozycja nie spodobała się archeologowi. - Nie zabiję niczego, dopóki nie będę wiedział, co zabijam - odparł. Travis z początku nie zrozumiał, dopiero po chwili dotarło do niego znaczenie słów Ashe'a. Skąd mogli mieć pewność, Ŝe ich łupem nie padnie istota rozumna! Mimo wszystko jednak, wciąŜ miał ochotę na stek, i to pragnienie nie dawało mu spokoju. - Wchodzimy na górę? - Ross wstał. - Mamy tu pracy na cały dzień, jeśli chcemy się czegoś dowiedzieć. - Zapewne. - Ashe przycisnął do piersi nietoperzopodobną figurkę. - MoŜemy rozejrzeć się na parterze tego duŜego czerwonego bloku na pomocy. Przebrnęli przez gęstą zasłonę krzaków, trawy, drzew i pnączy i dotarli do czerwonego budynku o monolitycznej architekturze. Tu ponownie stanęli przed otwartymi drzwiami; były bardzo wąskie, jakby broniły wstępu do wnętrza. - Wygląda na to, Ŝe ci, co go zbudowali, nie przepadali za swoimi sąsiadami - skomentował Ross. - W razie potrzeby byłaby tu niezła forteca. Tamten budynek z kopułą jest otwarty na ościeŜ. Travis zawahał się przez moment, nim zdecydował się na przekroczenie progu. Ledwie znalazł się w środku, znieruchomiał. - Kłopoty! - pomyślał i błyskawicznym ruchem wyciągnął gotowy do strzału miotacz. Przed nim rozciągał się szeroki hol, taki jak w budynku z kopułą. Ten jednak wyglądał inaczej. Przecinało go wiele przepierzeń, niektóre o wysokości prawie dwóch metrów. Dzieliły hol na niewielkie schowki. Z Ŝadnego nie moŜna było zobaczyć, co jest za następnym. Nie tym jednak przejął się zwiadowca, lecz wonią, która dotarła do jego nozdrzy. To, co wyczuł, przypominało odór nocnych stworzeń z piaszczystej planety. Była to woń nory - nory, z której od dawna korzystano. Powietrze cuchnęło zgnilizną, obcym ciałem, wysuszonymi i zgniłymi roślinami oraz odchodami. Coś tu miało swoje legowisko i często z niego korzystało. Tajemniczego stwora zdradziła niecierpliwość. Indianin usłyszał niski, gardłowy pomruk, taki jaki wydobywa się z gardzieli kota szykującego się do skoku na nieświadomą niebezpieczeństwa ofiarę. Odwrócił się w mgnieniu oka. Ujrzawszy zgarbiony kształt balansujący na górnej krawędzi przepierzenia, zrozumiał, Ŝe stworzenie lada moment skoczy wprost na niego. Instynktownie uniósł rękę i wyzwolił energię miotacza. Promień trafił napastnika w powietrzu. Straszliwy skowyt szału i bólu odbił się echem od masywnych murów. Cepowata kończyna zaopatrzona w ostre pazury zdołała sięgnąć celu. Travis zatoczył się i zanurzył w jeszcze większych ciemnościach. Niemal w tej samej chwili wpadli Ross i Ashe, strzelając z miotaczy w ryczącego stwora, który szykował się do ponownego ataku. Stworzenie było nieprawdopodobnie Ŝywotne. Dopiero kiedy płomienie dwóch miotaczy skupiły się na jego ciele, padło na ziemię i znieruchomiało. Travis, wyraźnie wstrząśnięty, usiłował się podnieść. Wiedział, Ŝe gdyby nie ostrzeŜenie, byłby juŜ albo martwy, albo tak straszliwie okaleczony, iŜ pragnąłby śmierci. Pokuśtykał w kierunku drzwi. Cała noga zdrętwiała mu od druzgoczącego ciosu. Pomacał ręką, lecz nie znalazł rozdarcia w kombinezonie i wydawało mu się, Ŝe nie ma otwartej rany. - Dostał cię? - Ashe zbadał ranę. Travis, wciąŜ oszołomiony, skrzywił się pod naciskiem palców archeologa. - Tylko siniaki. Co to było? Ross spojrzał na zwłoki tajemniczego stwora.
- Trudno określić - odparł. - Ale na pewno jest martwy i ma sześć łap. Rzeczywiście, po strzałach z miotaczy pozostały tylko spalone szczątki. Przyjrzawszy się im, stwierdzili, Ŝe futrzasty drapieŜnik miał sześć łap, ponad dwa metry długości i proporcjonalne do rozmiarów ciała kły i pazury. . - Miejscowa odmiana tygrysa szablozębnego - zasugerował Ross. Ashe pokiwał głową. - Proponuję strategiczny odwrót. Ten tutaj moŜe mieć kolegów. Wolałbym nie spotkać któregoś z nich w dŜungli.
13 Myślałeś, Ŝe nie natrafimy tu na Ŝadne paskudne niespodzianki? -Ross bębnił pokaleczoną ręką o blat stołu w mesie. Patrzył na Travisa nieco protekcjonalnie. - Pozwól, kolego, Ŝe dam ci pewną radę. Właśnie wtedy, gdy wszystko idzie po twojej myśli, powinieneś spodziewać się pułapki. Indianin potarł posiniaczone udo. Miał czas na przeanalizowanie ostatniej walki. Sam doszedł do wniosku, Ŝe był zbyt pewny siebie, wchodząc do budynku o czerwonych murach, toteŜ uwagi Rossa wydały mu się zbyt protekcjonalne. Zobaczył w korytarzu Renfry'ego i Ashe'a. Po chwili weszli do mesy. - Wiesz - mówił technik - Ŝe te błękitne latające stwory wróciły dwukrotnie podczas waszej nieobecności? Podleciały do włazu, ale nie próbowały dostać się do środka. Travis, przypomniawszy sobie pazury tych stworzeń, chrząknął. - Na szczęście - powiedział. - Potem - kontynuował Renfry, nie zwracając uwagi na wtręt Apacza - tuŜ przed waszym powrotem, znalazłem to. Za zewnętrznymi drzwiami. “To" nie zostało przyniesione przez wiatr. Trzy róŜki ze zwiniętych zielonych liści o Ŝółtych nerwach, spiętych kilkucentymetrowymi cierniami, były wypełnione owalnymi bladozielonymi przedmiotami, mniej więcej wielkości paznokcia kciuka. Mogły być to owoce, nasiona lub jakaś forma ziarna. Co dziwne, Travis miał pewność, Ŝe stanowiły czyjeś poŜywienie. Nietrudno było się domyślić, Ŝe błękitni lotnicy podarowali je w geście przyjaźni. Dlaczego? Z jakiej przyczyny? - Widziałeś, jak te skrzydlaki to zostawiały? - zapytał Ashe. - Nie. Gdy poszedłem do włazu, juŜ tam leŜało. Jedno z ziarenek wypadło z paczuszki i potoczyło się po stole. Travis przycisnął je palcem i kulka natychmiast pękła, jak przejrzałe winogrono. Bez namysłu podniósł lepki palec do ust. Było cierpkie, lecz słodkie i miało w sobie świeŜość mięty czy podobnego ziela. - Zrobiłeś to - zauwaŜył Ross. - No cóŜ, pozostaje nam tylko patrzeć, jak obsypiesz się purpurowymi krostami albo cały zrobisz się zielony i uschniesz. Mówił jak zwykle rozbawionym tonem, lecz z jego głosu przebijało napięcie. Zapewne Ross uwaŜał, Ŝe Apacz, robiąc ten eksperyment, wziął na siebie zbyt duŜe ryzyko. - Smakuje całkiem nieźle - odparował Travis. Wziął kolejny owoc, włoŜył go do ust i rozgniótł skórkę zębami. Jagoda, ziarenko, czy cokolwiek to było, nie mogła wprawdzie zastąpić mięsa, lecz była świeŜa i, co najwaŜniejsze, miała smak. - Dosyć! - Ashe sprzątnął mu sprzed nosa pakuneczek wraz z zawartością. Nie moŜemy ryzykować bez potrzeby. Kiedy jednak Travis nie odczuwał Ŝadnych sensacji, podzielili miedzy siebie resztę ziarenek. Podczas kolacji, po raz pierwszy od wielu tygodni, rozkoszowali się smacznym poŜywieniem. - MoŜe moglibyśmy czymś pohandlować, Ŝeby dostać tego więcej - zaczął Ross, lecz zreflektował się i zamilkł. Ashe roześmiał się. - Właśnie się zastanawiałem, kiedy zaświta ci w głowie ta moŜliwość. Murdock wyszczerzył zęby w uśmiechu. - Łatwo ci mówić. Pewnie myślisz, Ŝe mi się nie uda, co? W porządku, raz jeszcze zmienimy się w handlarzy. Tak naprawdę nigdy nie miałem okazji, by
wypróbować swoje zdolności. Zbyt wiele przeszkód. Travis czekał cierpliwie, aŜ mu wszystko wyjaśnią. Kolejny raz wspólne przeŜycia Ashe'a i Rossa z przeszłości izolowały go, przypominając, Ŝe uczestniczy w tej przygodzie przez czysty przypadek. - Między przedmiotami, które wybraliśmy do analizy, powinny być takie, które zainteresują tubylców. - Ross minął Ashe'a, wychodząc z messy. - Rzucę okiem. - Handel, co? - pokiwał głową Renfry. - Słyszałem, jak wy, chłopcy, podczas podróŜy w czasie pogrywaliście w ten sposób. - To dobra przykrywka. Jedna z najlepszych. Handlarz bez przeszkód porusza się po prymitywnym świecie i nikt nie kwestionuje jego obecności czy zachowania. KaŜde dziwactwo mowy, zwyczajów, ubioru moŜna wiarygodnie wytłumaczyć. Wiadomo, Ŝe przybywa z daleka, więc ci, którzy się z nim kontaktują, nie oczekują, Ŝe będzie do nich podobny. Handlarz szybko podłapuje nowinki. Tak, handel to przykrywka, jakiej uŜywaliśmy od samego początku. - TeŜ byłeś handlarzem, kiedy cofnąłeś się w czasie? - zapytał Travis. Ashe wyraźnie się oŜywił, gdy dano mu szansę opowiedzenia o swoich przygodach. - Słyszałeś kiedykolwiek o ludzie pucharu? Byli to kupcy; na początku epoki brązu mieli swoje faktorie od Grecji aŜ po Szkocję. To był mój kamuflaŜ w staroŜytnej Brytanii, a potem w krajach nadbałtyckich. Ten zawód naprawdę wciąga i fascynuje. Mój pierwszy partner mógł odejść na emeryturę jako milioner - a raczej odpowiednik milionera w tamtym okresie. - Ashe przerwał nagle, lecz Travis zadał kolejne pytanie. - Dlaczego tego nie zrobił? - Czerwoni zlokalizowali naszą stację i wysadzili ją w powietrze. Sami teŜ zginęli, poniewaŜ dali nam namiar na swoją bazę. - Dopóki się nie zobaczyło jego oczu, moŜna było sądzić, Ŝe przywołuje z pamięci suche fakty. Travis wiedział, Ŝe Ross jest niebezpieczny. Teraz zrozumiał, Ŝe Ashe w razie konieczności potrafi być bardziej bezwzględny niŜ jego podwładny, który właśnie wrócił z pełnymi rękami i rozłoŜył przedmioty na stole. Znalazł się tam kawałek materiału - być moŜe apaszka - który znaleźli w jednej z szafek członków załogi. Była to zielona tkanina w purpurową kratkę; Ŝywe kolory przyciągały wzrok. Obok leŜały cztery drewniane płaskorzeźby o odcieniu koralowym, zdobione złotem. O ile mogli się zorientować, były to stylizowane imitacje liści paproci lub piór. Ashe przypuszczał, Ŝe przedstawiają istoty pochłonięte jakąś grą, chociaŜ na statku nie zlokalizowali dotychczas Ŝadnej planszy czy innych akcesoriów do gry; Nieco dalej na blacie Ross połoŜył tabliczkę, która w tajemniczy sposób odtwarzała trzymającej ją osobie obraz rodzinnych stron. Ashe odsunął tabliczkę, kręcąc głową. - To zbyt waŜne. Za pierwszym razem nie musimy być aŜ tak hojni. Jakkolwiek by na to patrzeć, otrzymaliśmy bardzo drobny podarunek. Spróbuj dać im apaszkę i te dwie płaskorzeźby. - PołoŜyć je w wejściu? -zapytał Ross. - Raczej nie. Nie ma co zwabiać tu gości. Wybierz jakieś miejsce na ziemi. Ashe wyszedł za Murdockiem. Travis poczuł nagle ostre ukłucie w nodze, pokuśtykał więc na koję, aby wypróbować jej uzdrawiające właściwości. Zdjął kombinezon, wyciągnął się z grymasem bólu i spróbował się rozluźnić. Musiał zasnąć pod narkotycznym wpływem uzdrawiającej galarety, która wlała się do przeszklonej koi i otoczyła jego ciało. Kiedy uniósł powieki, zobaczył nad sobą Rossa, który szarpał go gwałtownie. - Co się dzieje? Murdock nie dał mu czasu na protesty. - Ashe zniknął! - Jego twarz była na pozór obojętna, lecz zimne błyski w oczach zdradzały silne emocje. - Zniknął? - Senność spowodowana uzdrawiającymi właściwościami galarety utrudniała myślenie. - Gdzie? - Tego właśnie musimy się dowiedzieć. Ruszaj się!
Travis ubrał się i zapiął pas z miotaczem, który podał mu Ross. - Powiedz mi, jak to się stało - zwrócił się do Murdocka, gdy wyszli na korytarz. - Byliśmy na zewnątrz. Szukaliśmy kamienia, na którym moŜna by połoŜyć rzeczy do handlu. Obserwowała nas para tych skrzydlaków, więc czekaliśmy, by zobaczyć, czy zlecana dół. Nie kwapiły się, więc Ashe powiedział, Ŝebyśmy udali, Ŝe idziemy do tych budynków. Przeszedł za powalone drzewo... widziałem, jak tam szedł. Mówię ci... widziałem go! Potem zniknął! - Ross był wyraźnie wytrącony z równowagi. - Pułapka w ziemi? - Travis podał pierwsze rozwiązanie zagadki, jakie przyszło mu na myśl i podąŜył za Rossem do komory powietrznej. Renfry mocował tam dwa kawałki jedwabnego sznurka, który, jak wcześniej sprawdzili, był zdumiewająco wytrzymały. W taki sposób, doczepieni do statku, mogli przeczesać okolicę, pozostawiając jednocześnie wiadomość o miejscu swego pobytu. - Przeszukałem ten teren cal po calu - wycedził przez zęby Ross. - Nie znalazłem nawet dziurki mrówek czy innego robaka. W jednej chwili Ashe tam był, a w następnej zniknął! Przywiązali się linkami i zostawiwszy Renfry'ego na straŜy, zeszli na ziemię, gdzie połamana przez statek roślinność usychała w promieniach zachodzącego słońca. Wiedzieli, Ŝe gdy zapadnie zmrok, trudno będzie prowadzić poszukiwania. Mieli nadzieję znaleźć jakiś ślad, zanim ciemności ogarną okolicę. Ross ruszył przodem, balansując na zwalonym pniu. Dotarł do samej korony powalonego drzewa o przywiędłych liściach, teraz zmiaŜdŜonych i połamanych. - Stał dokładnie tutaj. Travis zeskoczył na połamane liście. Ostry zapach lepkiej posoki oraz cięŜka woń kwiatów i liści draŜniły nozdrza. Ross miał słuszność. Zielsko porastało ziemię szerokim pasem i nic nie wskazywało, Ŝe cokolwiek zostało tu naruszone. Przyjrzał się uwaŜnie śladom stóp, lecz niczym się nie róŜniły od tych, które sam zostawił. Mogły to być odciski stóp zarówno Ashe'a, jak i Rossa. Z uwagi na brak innych śladów Indianin poszedł tym tropem. Chwilę później, na samym skraju polany, którą Murdock wydeptał w czasie poszukiwań, Travis ujrzał coś jeszcze. LeŜał tam inny pień drzewa, pozostałość leśnego giganta, który nie został powalony podczas lądowania statku. LeŜał tam dostatecznie długo, aby nagromadziły się dokoła niego ziemia i opadłe liście oraz porósł go czerwony mech i grzyby. Na mchu widniały dwie duŜe ciemne plamy, poszarpane smugi sugerujące, Ŝe coś lub moŜe ktoś wbił tu paznokcie, aby przeciwstawić się jakiejś potęŜnej sile. Ashe? Ale jak to moŜliwe, Ŝe schwytano go, a Ross ani nie widział walki, ani nie słyszał Ŝadnych jej odgłosów? Travis przeskoczył pień drzewa i znalazł potwierdzenie swych domysłów: kolejny głęboki odcisk stopy w ściółce. Ale dalej nic. Zupełnie nic! A Ŝadna istota Ŝywa nie mogłaby iść po tak miękkim podłoŜu, nie zostawiając śladów. Wydawało się, Ŝe w tym miejscu Ashe uniósł się w powietrze. AleŜ tak! Powinni szukać nie na ziemi, lecz w górze, Travis zawołał Rossa. Dokoła nich rosły potęŜne drzewa. Gładkie pnie sięgały ponad siedem metrów w górę, dopiero na tej wysokości widać było liście. Nie dostrzegli Ŝadnego niezwykłego ruchu ani nie słyszeli Ŝadnych dźwięków. Wtem nadleciał jeden z błękitnych skrzydlaków. KrąŜył nad Travisem, obserwując go czworgiem wystających oczu. CzyŜby skrzydlate stwory porwały archeologa? Nie mógł w to uwierzyć. Człowiek o wadze i sile Ashe'a, walczący zaciekle - co sugerowały ślady na mchu - nie dałby się porwać w powietrze jednemu takiemu stworzeniu. Musiałoby go dopaść całe stado. Apacz był jednak pewien, tak jakby to widział, Ŝe archeologa uprowadzono w powietrze, albo na wierzchołki drzew. - Jak zdołały go unieść? - zastanawiał się Ross. Najwyraźniej skłaniał się do zaakceptowania pomysłu Travisa. - A potem - kontynuował agent czasu - dokąd go zabrały? - W przeciwnym kierunku niŜ trzy najbliŜsze budynki - zasugerował Travis.
- Transportowanie więźnia nie było łatwe, więc poleciały bezpośrednio do miejsca swego zamieszkania. Bardziej zaleŜało im na czasie niŜ na ukrywaniu się. - Czyli lot do dŜungli. - Ross powiódł wzrokiem po drzewach, pnączach i krzakach. - No cóŜ, zastosujemy pewną sztuczkę. Podaj mi swój pas. Uczyli nas tego na początku szkolenia. - Wziął pas od Travisa, zaczepił o swój i otoczył nim drzewo. Jednak pień był zbyt szeroki. Ross odczepił sznurek łączący ich ze statkiem, odciął kawałek i dołączył do obu pasków. Tym razem wystarczyło. Wykorzystując pasy, zaczął wspinać się po pniu niemego świadka ostatniej walki. Liście drŜały, kiedy torował sobie między nimi drogę. - Znalazłem ślad - zawołał po chwili. - Dokoła tego konaru zaczepiono linę, która wyŜłobiła rowek w korze. I... no, no, no... nie są zbyt mądre albo nie sądzą, Ŝe my jesteśmy. Wejdź i sam zobacz! Linka wykonana ze sznurka i pasków opadła wzdłuŜ pnia. Travis złapał ją i wspiął się z mniejszą zręcznością niŜ Ross. Po chwili jednak dołączył do kompana ukrytego na gałęzi pośród liści. Ross składał w dłoniach inną linę, zieloną, zrobioną z pnączy roślin. - Trzeba zabawić się w Tarzana. - Ross pociągnął koniec zielonej liny. Przelatujesz na tamto drzewo, prawdopodobnie znajdujesz kolejną linę. I tak dalej. WciąŜ nie bardzo rozumiem, jak przenosiły Ashe'a. ChociaŜ - zmruŜył oczy - moŜe zaczekały, aŜ wróciłem po ciebie na statek. Travis przyjrzał się linie. - To, Ŝe zostawiły tu linę oznacza, Ŝe... - śe wrócą? - Ross pokiwał głową. - MoŜliwe, Ŝe zamierzają wyłapywać nas jednego po drugim. Ale kim są? To na pewno nie te latające stworzenia... - Te mogą pełnić rolę psów myśliwskich. - Travis starał się nie patrzeć na ziemię, poniewaŜ wysokość, na jakiej siedział, nie napawała go otuchą. - A ten prezent z owoców był tylko przynętą, Ŝeby zwabić nas w pułapkę zgodził się Ross. - Wszystko pasuje: owoce, Ŝeby wyciągnąć nas ze statku, skrzydlaki miały dać sygnał, kiedy wyszliśmy. A potem - atak! I jeden z nas sprzątnięty! Tyle Ŝe Ashe nie zostanie długo więźniem. - To równieŜ moŜe być pułapka - przypomniał mu Travis, kiedy szarpnąwszy za linę, zorientował się, Ŝe jest bardzo mocno przywiązana do drzewa. - To prawda. Wkrótce się dowiemy. - W nocy? - Słońce chyliło się ku zachodowi. Travis chciał iść po śladach, podobnie jak Ross, lecz zdrowy rozsądek nakazywał im, by nie dali się wciągnąć w bezmyślną akcję ratowniczą. - Noc... - Ross skrzywił się, patrząc na ostatnie promienie słońca. - Te stworzenia są aktywne za dnia i przyzwyczajone do duŜych wysokości. - Co sugeruje, Ŝeby nie podróŜować po ziemi ani w nocy. - Travisa zaczynało męczyć mówienie. - Nasz kolega w czerwonym domu moŜe słuŜyć jako przykład. Jakie widzisz rozwiązanie? - Wracamy do budowli z kopułą. Idziemy na górę. Dokoła kopuły jest balkon. Stamtąd rozpoczniemy poszukiwania. Travis był skłonny się zgodzić, lecz musieli jakoś zdławić protesty Renfry'ego. Dotychczas Ross akceptował Ŝądania technika, twierdząc, Ŝe z całej ekipy tylko Renfry dysponuje wiedzą, dzięki której mogą przejąć kontrolę nad statkiem, a zarazem nad własną przyszłością. Co więcej, konieczność zorganizowania ekipy poszukiwawczej przed zapadnięciem zmroku wiązała się z jak najszybszym odnalezieniem śladów, które mogłyby doprowadzić do Ashe'a. PodąŜyli ścieŜką, którą wyrąbali rankiem, kiedy przechodzili przez małe polanki. Travis zerkał na niebo. Miał nadzieję, Ŝe dostrzeŜe błękitne skrzydlaki na czatach. Nie zobaczył Ŝadnego. Gdy dotarli do wewnętrznej rampy pod kopułą, Ross przyspieszył kroku. Zwolnił tempo, kiedy wchodzili stopniowo na piąty, szósty, potem siódmy, ósmy, dziewiąty, a wreszcie dziesiąty poziom. Z budynku nie doleciał ich najmniejszy dźwięk, nic, co zmąciłoby ciszę i pustkę bajecznie pięknego wnętrza.
Dotarli na balkon - wąskie przejście, okalające kopułę, zabezpieczone sięgającą do piersi rzeźbioną poręczą. Wzmagający się wiatr burzył im włosy i zawodził osobliwie w szczelinach budowli. Ross ruszył do miejsca, skąd roztaczał się widok w kierunku, w którym, jak sądzili, podąŜyli oprawcy Ashe'a. Dopiero z kopuły męŜczyźni ujrzeli inne budowle, a raczej rumy, wystające z dŜungli. Większość z nich nie dorównywała wielkością kopule, lecz trzy czy cztery stojące w dalszej odległości wyraźnie ją przewyŜszały. Ross wskazał na jedną z budowli, - JeŜeli skierowały się do najbliŜszej budowli, przemieszczając się pośród wierzchołków drzew, to musi być tamta - powiedział. Travis analizował w myślach najdrobniejsze szczegóły krajobrazu. - Na prawo od tego dachu w kształcie lejka i na lewo od stosu kamieni. To moŜe być kilka mil stąd. Uzbrojeni w miotacze mogli zaryzykować przejście tego szlaku, lecz wtedy obwieściliby wszem i wobec swoje przybycie. JeŜeli chcieli zlokalizować wroga oczywiście pod warunkiem, Ŝe Ross trafnie wybrał budowlę - wiązało się to z dłuŜszymi i bardziej skomplikowanymi podchodami. A takiej wyprawy nie moŜna było zaczynać nocą. - Jest jeden sposób, aby sprawdzić prawdziwość naszych domysłów - powiedział Murdock, jakby myślał na głos. - JeŜeli zostaniemy tu do zmierzchu, dowiemy się wszystkiego. - Jak? - Światła. Jeśli zobaczymy tam jakieś światła, będziemy mieli dowód. - Mamę szansę. Okazaliby się głupkami, gdyby zapalili światła. - Mogłaby to być pułapka - mruknął Ross. - Jeszcze większa przynęta, Ŝeby nas zwabić. - To tylko domysły. Skąd moŜemy wiedzieć, co im chodzi po głowach? Nawet nie wiemy, czym są. Nie podobał ci się ten, który nosił taki sam uniform. - Travis wskazał na błękitny kombinezon. - JeŜeli to właśnie jest ich rodzima planeta, moŜe grają z nami tak, jak grali z tobą, kontrolując twój umysł? - Rozejrzyj się! - Zamaszystym ruchem dłoni Ross wskazał rozległą dŜunglę i budynki wyrastające z niej niczym odizolowane wyspy. - Kimkolwiek byli twórcy tych budowli, juŜ nie Ŝyją. I to od dawna. Albo teŜ spadli z drabiny ewolucji. JeŜeli są istotami prymitywnymi, Ashe zdoła sobie z nimi poradzić; szkolił się w tym. Widziałem go w akcji. Daj mi godzinę po zachodzie słońca. Jeśli wtedy zobaczymy światła, pójdę tam... Travis wyciągnął miotacz. Ciemności, a nawet szarówka zmierzchu, mogły oŜywić stwory, które będą się czaić wzdłuŜ szlaku. Rozumiał jednak Rossa, a poza tym mieli dobrze oznaczoną drogę do statku. - W porządku. Chodzili powoli wkoło kopuły, czekając na zapadnięcie zmroku. Naliczyli przynajmniej pięćdziesiąt budynków, fantastycznych, niezwykłych. Niektóre z nich zdawały się przeczyć prawom grawitacji. Za nimi stały te wyŜsze, zwyczajne. Czy niŜsze to budowle wzniesione przez tubylców, a wyŜsze to ambasady, przykłady trans galaktycznej architektury, jak sugerował Ashe? Jeśli nie wszystkie były puste, cóŜ za bogactwo wiedzy zawierały... Krzyk Rossa wyrwał Travisa z zamyślenia. Na niebie za ich plecami wciąŜ odbijał się blask słońca. Lecz... przeczucia Murdocka sprawdziły się. Niewyraźne światełko błysnęło przez bezmiar zieleni z pierwszej z odległych wysokich wieŜyc. Zabłysło - zgasło - zabłysło. Czy było nęcącym sygnałem?
14 Wrócili na statek, gdzie odbyli naradę wojenną przy zamkniętym luku zewnętrznym - tego środka ostroŜności nauczyli się w pustynnym świecie.
- Trudno będzie iść prosto przez dŜunglę w tamtym kierunku -zauwaŜył Renfiy. - Oni oczekują, Ŝe tak postąpicie. - Czasami najszybsza jest droga okręŜna, a nie ta na wprost - zgodził się Ross. RozłoŜył na stole mapę narysowaną na kawałku materiału obcych; krzyŜykami i kwadratami oznaczyli poszczególne budynki. - Zobaczcie tutaj. Stoją w grupie, te wysokie wieŜe. Ale tutaj, tutaj i tutaj są inne budynki. Przypuśćmy, Ŝe skierujemy się na ten, który wygląda jak olbrzymi lejek. TuŜ za nim jest to zgrupowanie bloków. WieŜa, o którą nam chodzi, stoi między nimi. A więc ruszamy do lejka, potem do bloków i z powrotem. JeŜeli uda się nam ich przekonać, Ŝe szukamy na oślep, zyskamy na czasie. Dotrzemy mniej więcej do tego miejsca... - wskazał punkt na zaimprowizowanej mapie - a potem zawrócimy i puścimy się pędem. - Podniósł wzrok. - Ktoś ma lepszy pomysł? Renfry wzruszył ramionami. - To twoja działka, przeszedłeś odpowiednie szkolenie. Ale pójdę z tobą. - I pozwolisz, Ŝeby jakiś dowcipniś rąbnął nam statek? - Ŝachnął się Ross. - Oni coś na nas mają. Gdyby było inaczej, nie zdołaliby porwać szefa. To nie pierwszy lepszy rekrut, pamiętaj. Widziałem go w akcji. - Szlak pośród wierzchołków drzew - zamyślił się Travis. - JeŜeli to ich typowy sposób podróŜowania, moŜe jest coś, co działa na naszą korzyść. Kiedy juŜ zagłębimy się w dŜungli, po prostu znikniemy im z oczu. Nie mogą nas przez cały czas obserwować z góry. - A więc wyruszacie obydwaj? - Renfry wciąŜ studiował mapę. Murdock wstał. - Nie pozwolę im tak po prostu sprzątnąć nam szefa sprzed nosa i odejść spokojnie. Im prędzej wyruszymy, tym lepiej! Nawet Ross musiał przyznać, Ŝe ze zrealizowaniem planu powinni zaczekać do świtu. Przetrząsnęli statek w poszukiwaniu zapasów i zgromadzili, co się dało. KaŜdy załoŜył pas podtrzymujący miotacze. Dodatkowo zarzucili sobie na ramiona po zwoju linki i wzięli noŜe, które stanowiły ich główną broń, gdy udawali myśliwych. ChociaŜ krzemień wydawał się zbyt kruchy, mistrzowsko wykonane ostrza mogły się przydać w śmiertelnych zmaganiach. Zabrali równieŜ worki z jedzeniem i pojemniki z pianą. Renfry nie chciał siedzieć z załoŜonymi rękami. Musiał jednak przyznać, Ŝe w innym razie nie moŜna by zamknąć włazu, więc ktoś powinien zostać na straŜy. Nalegał jedynie, Ŝeby wykorzystać uzbrojenie statku. Tak więc, kiedy wczesnym rankiem zeszli po drabinie, z kadłuba sterczały czarne lufy złowrogich dział. Na zmianę torowali sobie drogę. Tam, gdzie mogli, przeciskali się przez zarośla, oszczędzając energię miotaczy. Travis właśnie szedł przodem, kiedy przebrnąwszy przez gęstą ścianę paproci, wpadli do zielonego tunelu. Przypominał płytką rynnę. Apaczowi wystarczyło jedno spojrzenie, Ŝeby się zorientować, co to jest. Szlak dzikich zwierząt prowadził albo do wodopoju, albo do jakiegoś ulubionego pastwiska. ŚcieŜka była wykorzystywana od bardzo dawna. Znaleźli tu mnóstwo śladów: wgłębienia, ślady pazurów, odciśnięte kopyto, i jakieś mniejsze, obce tropy, których nie potrafili zidentyfikować. - Pójdziemy tą ścieŜką? Prowadzi we właściwym kierunku. -Travis nie potrafił się zdecydować. Gdyby poszli ścieŜką, poruszaliby się znacznie szybciej, co było niezwykle istotne, ale z tego szlaku oprócz zwierząt mogły korzystać istoty, które czatowały na takich wędrowców jak oni. Ross wyszedł na ścieŜkę. Wiła się i zakręcała, lecz rzeczywiście prowadziła w stronę budynku o lejkowatym wierzchołku, który kończył ich pierwszy etap podróŜy. - Tak, idziemy tędy - postanowił. Ruszył biegiem. Do jego uszu dolatywały odgłosy szemrania, pisków, czasami jakieś przenikliwe skrzeczenie. Nigdzie jednak nie widział Ŝadnych stworzeń. Szlak opadał do płytkiego wąwozu. Na dnie, po brązowozielonym piasku wił się leniwie strumień, a nad nim rozpościerało się otwarte niebo. Waśnie tam przeszkodzili rybakowi. Ręka Travisa powędrowała do rękojeści miotacza, lecz zastygła w bezruchu.
Podobnie jak błękitne skrzydlaki, i ten mieszkaniec nieznanego świata nie wyglądał złowrogo. Stworzenie miało wielkość dzikiego kota i nieco go przypominało - moŜe z powodu okrągłej głowy i lekko skośnych oczu. Bardzo długie i spiczaste uszy zwieńczone były cięŜkimi kosmykami... piór. Piór! Błękitne skrzydlaki były porośnięte sierścią, a to stworzenie, bez wątpienia lądowe, miało miękkie upierzenie w tym samym błękitnozielonym odcieniu co roślinność dokoła. Gdyby dziwaczny kot nie kucał na kamieniu na otwartej przestrzeni, nie zauwaŜyliby go. Opierał się na masywnych zadnich łapach. Dwiema parami o wiele szczuplejszych i dłuŜszych przednich kończyn przytrzymywał bezwładne, łuskowate stworzenie, systematycznie obgryzając mu nóŜki otaczające całe ciało. Kot, wyraźnie zaintrygowany, obserwował Travisa szeroko otwartymi oczami, nie wykazując śladu zaniepokojenia czy gniewu. Kiedy Apacz podszedł bliŜej, jedną z przednich łap strzepnął w roztargnieniu jakąś nóŜkę czy dwie z upierzonego brzucha. Potem, przyciskając do siebie śniadanie, za pomocą środkowych kończyn, wykonał spektakularny skok i skrył się w zaroślach. - Zając, kot, sowa czy cokolwiek to było - skomentował Ross. - Wcale się nas nie bało. - Znaczy to, Ŝe albo nie ma naturalnych wrogów, albo my ich nie przypominamy. - Travis spojrzał w kierunku, gdzie zniknął rzeczny łowca. - Obserwuje nas. Stamtąd - dodał szeptem. Obecność upierzonego stwora wzmogła w nich czujność. Travis znalazł wejście na szlak po drugiej stronie strumienia. PodąŜył nim raźno, chociaŜ drzewa paprociowe łączyły się ponad ich głowami i obydwaj z Rossem ponownie zagłębili się w zielonym tunelu. WciąŜ docierały do nich sygnały o ukrytym Ŝyciu toczącym się dokoła. Dwukrotnie natknęli się na ślady przechodzącego szlakiem łowcy lub łowców. Raz znaleźli kawałek podobnego do pluszu szarego futra, zbroczonego jasnoróŜowawą posoką, potem kremowoŜółte pióra i ściągniętą skórę. Przed lejkowatym budynkiem znajdował się otwarty plac, a wzdłuŜ murów wyrastał kamienny wachlarz częściowo porośnięty czerwonym mchem. Jeśli mieli działać zgodnie z planem Rossa, musieli teraz zagłębić się w dŜungli i przedzierać przez gęstą roślinność. Najpierw jednak, z uwagi na ewentualnych obserwatorów, przeszli przez pokrytą mchem polanę do budynku, jakby zamierzali zbadać jego wnętrze. Tyle Ŝe nie było to łatwe. Krata, wykonana z takiego samego trwałego materiału jak ten, który tworzył kamienny wachlarz przed drzwiami, zagradzała przejście. Przez pręty tylko częściowo widzieli wnętrze. Najwyraźniej ten budynek nie został ogołocony, jako Ŝe na podłodze walało się mnóstwo przeróŜnych przedmiotów, owiniętych w rozpadające się opakowania. Ross zagwizdał, przyciskając twarz do kraty. - Rzekłbym, Ŝe przygotowali się do przeprowadzki, ale cięŜarówki nigdy nie dotarły. Szef będzie chciał tu wejść. Pewnie znajdzie sporo ciekawych rzeczy. - Lepiej najpierw znajdźmy jego. - Travis stanął na szczycie czterech szerokich schodków prowadzących do zakratowanego wejścia. Widział wieŜę, która stanowiła ich ostateczny cel, chociaŜ olbrzymie paprotniki przesłaniały trzy pierwsze piętra. Na ile mógł się zorientować, nie było tu najmniejszego nawet śladu Ŝycia, nic nie poruszało się w otworach okiennych. Ale poprzedniego wieczora widzieli w nich światło. - No, dobra. Idziemy! - Ross odszedł od krat. Szerokim gestem wskazał wybrany przez nich cel. Musieli torować sobie drogę, uŜywając miotaczy i własnych rąk do wyrąbywania ścieŜki między małymi, odizolowanymi przesiekami utworzonymi przez zwalone gigantyczne pnie. Sapiąc i potykając się, dotarli do trzeciej polanki. - Wystarczy - powiedział Ross. - Zawracamy. Na szczęście wyłaniający się od czasu do czasu z gąszczu szczyt wieŜy słuŜył im za przewodnika. Podchodzili do budowli od tyłu. Z tej strony było mniej zarośli, musieli więc szukać kryjówek, zwracając baczną uwagę, czy jakiś zwiadowca albo szpieg ich nie obserwuje. Travis
poruszał się wyjątkowo ostroŜnie, jakby w kaŜdej chwili spodziewał się zasadzki. Przeszli moŜe połowę drogi do podstawy wieŜy, kiedy usłyszeli przenikliwy pisk. Znieruchomieli. Okrzyk wojenny stworzenia, które miało swe legowisko w czerwonym holu! Odgłos został zniekształcony przez dŜunglę i Travis nie potrafił stwierdzić, skąd pochodził. Wojenny skowyt stanowił jedynie początkowy sygnał do istnej wrzawy. Spomiędzy krzaków wystrzelił jakiś ptak, zmierzając w panice prosto na dwójkę męŜczyzn. W ostatniej chwili skręcił i minął ich bezpiecznie. Wdzięczne, smukłe stworzenie o nakrapianej sierści oraz pojedynczym, zakrzywionym rogu mignęło, zanim Travis mógł z całą pewnością stwierdzić, Ŝe je w ogóle widział. Skowyty wściekłości nie ustawały. Musiało być więcej tych bestii - moŜe całe stado! A odgłosy świadczyły, Ŝe toczyła się tam walka. Travis wyobraził sobie Ashe'a, który przyparty do muru, stawia czoła śmiertelnemu wrogowi. Indianin puścił się pędem. Ross zrównał się z nim i za chwilę rzucili się wspólnie na krzaczasty Ŝywopłot, zmierzając prosto do podnóŜa wieŜy. Travis potknął się, stracił równowagę i runął na murawę. Przez chwilę leŜał nieruchomo u wejścia do wieŜy - długiego, wąskiego otworu. Z wnętrza budynku dolatywały odgłosy zaŜartej walki. Ross minął go błyskawicznie i puścił na oślep wiązkę błękitnych płomieni. Apacz zerwał się na nogi i kiedy wbiegli do środka bezpośrednio na prowadzącą do góry rampę, znajdował się tuŜ za swoim towarzyszem. Jeden ze skowytów rozbrzmiewających na górze zakończył się zdławionym kaszlem. Na dół stoczyła się masa matowoczerwonego futra o bezwładnych nogach, płaskim, wąskim łbie łasicy z obnaŜonymi zębami, drgająca, szarpana śmiertelnymi konwulsjami. Ross odskoczył w bok. - Promień miotacza! - zawołał. - Szefie! Ashe! Jesteś tam? Jakakolwiek odpowiedź musiała utonąć we wrzasku zwierząt. Pomimo przyćmionego światła męŜczyźni dostrzegli barierę biegnącą w poprzek rampy. Barykada stała tu najwidoczniej od jakiegoś czasu. Teraz widniała w niej dziura, w której zaklinowały się dwie czerwone bestie walczące o przejście. TuŜ za nimi obnaŜała kły trzecia. Travis oparł sobie na przedramieniu lufę miotacza i wycelował z precyzją snajpera w podskakującą głowę łasicy. Futrzasty stwór zaryczał i stoczył się po rampie. Jedno ze stworzeń przy otworze zobaczyło dwójkę obcych poniŜej i cofnęło się, pozwalając drugiemu przejść przez barierę. Samo odwróciło się, aby skoczyć na Rossa. Promień miotacza trafił w przednie łapy. Bestia wrzasnęła wściekle i runęła na ziemię, drapiąc zaciekle zadnimi nogami, próbując się podnieść. Ross wypalił ponownie i zwierzę znieruchomiało. Jednak walka za barykadą nie ustawała. - Ashe! - zawołał Ross, a Travis, łapiąc oddech, powtórzył wołanie. Nie mieli ochoty przechodzić przez otwór w barterze i natrafić na promień z miotacza archeologa. - Haaaaalooooo! - Okrzyk odbił się upiornym, nieludzkim echem i doleciał gdzieś z góry albo z przodu. Jednak obydwaj go usłyszeli. Minęli barierę i wbiegli do szerokiego holu. Wnętrze rozświetlały palące się głownie, które leŜały na podłodze w dalekim końcu, jakby zrzucono je z wyŜszej kondygnacji. Ominęli nieruchome ciało jednej z czerwonych bestii. Inna, wlokąc bezwładne zadnie kończyny, pełzała ku nim. Travis bez namysłu ją dobił. Promień miotacza zgasł, zanim męŜczyzna zdąŜył oderwać palec od spustu. Kolejna próba potwierdziła jego obawy - energia się wyczerpała. Usłyszeli drapanie na drugiej rampie, w dalekim końcu holu. Ross stanął u podnóŜa, unosząc miotacz. Travis nachylił się, aby podnieść jedną z głowni. Zakręcił nią w powietrzu, rozbudzając tlący się koniec do Ŝycia. Ross wycelował w szarŜującą łasicę, lecz chybił. Rzucił się w bok, przekoziołkował przez barierkę na podłogę. Bestia popędziła za nim w dzikim szale. Travis zakołował pochodnią, celując płonącą głownią w węŜową głowę napastnika. Jedna z potęŜnych przednich łap wydarła pochodnię z ręki Apacza. Lecz Ross
zdąŜył juŜ stanąć na nogach i przygotować miotacz. Czerwony drapieŜnik padł jak raŜony gromem. Travis cofnął się chwiejnie, aby podnieść drugą pochodnię. - Haaaaloooo! - Znów ten krzyk z góry. Ross odpowiedział. - Ashe! Tutaj, na dole... Na rampie zapadła cisza, ale Travis zastanawiał się, czy nie czeka tam na nich więcej łasicogłowych. Z bezuŜytecznym miotaczem nie miał zamiaru wspinać się w nieznane. Kamienny nóŜ nie wystarczyłby do obrony. Czekali, nasłuchując. Nikt ich nie atakował, więc Ross ruszył przodem. Travis podąŜył za nim, niosąc nową pochodnię. Po kilku krokach chwycił Murdocka za ramię i zrównał się z nim. Coś tam w górze na nich czekało. Travis zanurzył pochodnię w ciemnościach i wtedy zobaczył, Ŝe Ross trzyma miotacz w pogotowiu... - Wejdźcie! - Słowa brzmiały dość zwyczajnie, lecz odnieśli wraŜenie, jakby Ashe'owi brakowało tchu i mówił wyŜszym głosem niŜ zazwyczaj. Ale to naprawdę był Ashe, cały i zdrowy. Wkroczył w krąg światła i czekał, aŜ do niego dołączą. Tyle Ŝe nie był sam. Za nim poruszały się na wpół widoczne cienie. Ross nie schował miotacza, a dłoń Travisa zacisnęła się na trzonku noŜa. - Wszystko w porządku, szefie? Ashe roześmiał się w odpowiedzi na pytanie Rossa. - Teraz, kiedy wylądował kosmiczny patrol, tak, wszystko w porządku. Dobrze zagraliście, chłopcy, i w odpowiednim momencie. Chodźcie, poznacie moich znajomych. Pochodnia zgasła w momencie, gdy cienie zbliŜyły się do Ashe'a. Wtem nowe światło zajaśniało ponad podłogą. Travis zamrugał na widok towarzystwa, jakie wyłoniło się z ciemności. Ashe nie był zbyt wysoki, ale nad tymi istotami górował niczym wieŜa. NajwyŜszy z jego nowych przyjaciół sięgał mu do ramienia. - Mają skrzydła! - zawołał Travis. Tak, niespodziewanie para skrzydeł - nie upierzonych, lecz z gołej skóry rozpostarła się ponad ramionami obcej istoty. Gdzie widział takie skrzydła? Statuetka w budynku z kopułą! Jednak twarze zwrócone w kierunku Ziemian nie były tak groteskowe jak twarz posąŜka. Te istoty miały uszy i rysy bardziej humanoidalne, choć nosy pozostały pionowymi szparkami. Albo statuetka była karykaturą, albo przedstawiała o wiele bardziej prymitywnego osobnika. Tubylcy cofnęli się nieco, a z ich wąskich, spiczastych szczęk wydobyło się niskie buczenie, z którego Travis nie potrafił wyłowić poszczególnych dźwięków. - To oni cię porwali, szefie? - Ross wciąŜ nie wypuszczał miotacza z rąk. - W pewnym sensie. Rozumiem, Ŝe poradziliście sobie z tymi dzikimi bestiami na dole? - Z wszystkimi, jakie spotkaliśmy - odparował Travis, obserwując skrzydlatych ludzi. Był pewien, Ŝe są ludźmi. - W takim razie moŜemy stąd wyjść. - Ashe odwrócił się do czekających cieni i schował własną broń do kabury. Dwaj skrzydlaci męŜczyźni skinęli głowami i reszta cofnęła się, pozwalając Ziemianom wspiąć się na trzecią rampę. Na górze, gdzie powitały ich jasne promienie słoneczne, weszli do szerokiego holu o łukowatych wejściach, znajdujących się na całej długości pomieszczenia. Nozdrza Travisa rozszerzyły się, gdy doleciała do nich mieszanka zapachów, niektórych przyjemnych, innych wprost przeciwnie. Były to ślady czyjejś aktywności; wskazówki świadczące, iŜ znajdują się w stałym siedlisku. Niektóre łukowate wejścia obwieszono sieciami zieleni i przystrojono kwiatami, w większości podobnymi do tych, jakie znaleźli pierwszego dnia na nieznanej planecie. Przy ścianach leŜały koryta wykonane z masywnych pniaków. Wyrastały z nich przeróŜne rośliny, wszystkie skierowane ku słońcu, którego promienie sączyły się przez okna,
tworzące zasłonę zieleni od podłogi aŜ po sufit. Skrzydlaci ludzie przestali być cieniami. W świetle słońca wyraźnie było widać humanoidalne rysy. ZłoŜone skrzydła zakrywały im plecy niczym złoŜone peleryny; nie mieli na sobie Ŝadnych ubrań poza kilkoma ozdobami: paskami, kołnierzykami i naramiennikami. Wszyscy nosili przy sobie broń: niewielkie włócznie, które nie dawały odpowiedniej ochrony przed czerwonymi zabójcami. Przypatrywali się bacznie Ziemianom, brzęcząc nieustannie, ale nie wykonując Ŝadnych wrogich gestów. Przybysze nie potrafili niczego wyczytać z wyrazu ich twarzy i Travis nie wiedział, czy traktowano ich jak więźniów, sprzymierzeńców czy po prostu obiekt ogólnego zainteresowania. - Tutaj... - Ashe stanął przed jednym z zasłoniętych łuków i zagwizdał cicho. Zasłona rozchyliła się i męŜczyzna wszedł do środka, dając znak pozostałej dwójce, Ŝeby poszli za nim. Kroczyli po grubej macie z pnączy i liści. Ujrzeli niskie przepierzenia z okratowanych konstrukcji, ponad którymi pięły się rośliny, tworząc ścianki działowe, dzielące jedno obszerne pomieszczenie na wiele mniejszych. - Nie zwracajcie uwagi na ściany - rzucił Ashe. - Skupcie wzrok na tym. Przy wysokim na ponad pół metra stole przykrytym roślinnym obrusem kucał jeden ze skrzydlatych ludzi. Skóry tych, których widzieli w zewnętrznym holu miały barwę ciemnej lawendy, zbliŜonej w odcieniu do kamienia, z którego wyrzeźbiony został posąŜek. Ten jednak był ciemniejszy, prawie ciemnopurpurowy. Coś w jego oszczędnych ruchach sugerowało, Ŝe wiele przeŜył. Tubylec podniósł wzrok i napotkał spojrzenie Ashe'a. Travis zrozumiał, Ŝe ma przed sobą przywódcę. Emanowało to z jego oczu, ruchów i powolnej rozwagi, z jaką przyglądał się trzem przybyszom.
15 - Co za złomowisko! - Ross rozglądał się dokoła oniemiały. - Skarby! - poprawił go archeolog ostrym tonem. Travis stał między nimi, chłonąc oczami wszystko to, co widział dokoła. Pomyślał, Ŝe obydwa określenia są w pewnym stopniu trafne. - Porwali cię, Ŝebyś to uporządkował? - spytał Ross tonem pełnym niedowierzania. - Zgadza się - przyznał Ashe. - Pozostaje pytanie: od czego zaczynamy, co mamy i w jaki sposób wyjaśnimy im znaczenie tego, co znajdziemy? - Jak długo to wszystko gromadzili? - zainteresował się Travis. Ashe wzruszył ramionami. - Jak moŜna się czegokolwiek dowiedzieć, kiedy jedyna metoda komunikacji opiera się na gestach i domysłach? - Ale dlaczego ty? To znaczy... skąd masz wiedzieć, na jakich zasadach to wszystko działa? - zapytał znowu Ross. - Przylecieliśmy statkiem. MoŜliwe, Ŝe mają jakieś dziwne tradycje, legendy mówiące, Ŝe ludzie z kosmosu wiedzą wszystko. - Bogowie - wtrącił Travis. - Tylko Ŝe my nie jesteśmy Cortezem i jego ludźmi - odparował Ashe. - A oni nie są tymi łysymi, czy tym futrzakiem, którego widziałem na monitorze u Czerwonych. Gdzie zatem moŜna ich umieścić? - Sądząc po statuetce, ich przodkowie wznieśli tę kopułę - odparł Ashe. UwaŜam, Ŝe są prymitywni, nie dekadenccy. Wyobraźnia Travisa wykonała nagły skok. - Ulubione zwierzątka? MęŜczyźni spojrzeli na niego. Ashe wziął głęboki oddech. - MoŜliwe, Ŝe masz rację! - Wypowiedział te słowa z naciskiem. - Dajcie naszemu światu dziesięć tysięcy lat plus odpowiednią kombinację warunków i
zobaczcie, co się stanie z naszymi psami czy kotami. - Jesteśmy ich więźniami? - Ross powrócił do głównego punktu. - Teraz juŜ nie. Dzięki temu, Ŝe rozprawiliśmy się z łasicogłowymi. Wspólny wróg jest doskonałym argumentem do polepszenia wzajemnych stosunków. Ponadto mamy ten sam cel. Jeśli chcemy znaleźć coś, co pomoŜe Renfry'emu, powinniśmy rozpocząć poszukiwania właśnie tutaj. - Przejrzenie zaledwie wierzchniej warstwy tego bałaganu zabierze cały rok - rzekł posępnie Ross. - Wiemy, czego szukamy. Mamy przecieŜ wzorce na statku. A jeśli znajdziemy coś, co mogłoby pomóc naszym skrzydlatym przyjaciołom, zwrócimy im. Ashe nie mylił się co do skrzydlatych ludzi. Wódz, który ich przyjął w pokoju o ścianach z pnączy i zaprowadził do ogromnej izby z przedmiotami zgromadzonymi przez jego plemię, nie sprzeciwił się, gdy postanowili wrócić na statek. Tyle Ŝe ich powrót nadzorowały dwa błękitne, skrzydlate stworzenia, które łączyło coś z latającymi ludźmi, być moŜe więź typu człowiek - pies. Podczas uwięzienia Ashe dowiedział się, Ŝe czerwone łasice stanowią główne zagroŜenie na tej planecie i skrzydlaci próbowali oddzielić murem niŜsze kondygnacje wieŜ, aby zniechęcić łowców. Czerwone stworzenia posługiwały się pewną taktyką, atakując barykadę na rampie, co świadczyło, Ŝe nie są całkowicie pozbawione inteligencji. JednakŜe dopiero zdecydowany atak całego stada doprowadził do przerwania pieczołowicie skonstruowanej barykady i wdarcia się do mieszkania skrzydlatych ludzi. Miotacz Ashe'a oraz zaskakujący atak Rossa i Travisa unicestwiły wrogów, co wywarło dobre wraŜenie na obrońcach. Zgodnie z wcześniejszą uwagą archeologa, wspólny wróg stanowił mocną podstawę, na której moŜna budować przymierze. - PrzecieŜ oni mają skrzydła - zauwaŜył Ross. - Dlaczego po prostu nie odlecieli, zostawiając ten budynek sześcionoŜnym łasicom? - Z przyczyny, którą wodzowi udało się wreszcie wyjaśnić. Okazuje się, Ŝe to pora narodzin ich potomstwa. MęŜczyźni mogliby uciec, lecz kobiety i dzieci nie. Renfry oczekiwał ich z niecierpliwością. Wyraźnie mu ulŜyło, gdy zobaczył wszystkich całych i zdrowych. Powitał ich wiadomością, Ŝe poprzez konsolę sterowniczą udało mu się dojść do źródeł zapisu z wyprawy. Nie wiedział jednak, czy potrafiłby przesunąć go na początek. - Nie wiem, czy powinienem to przesunąć. - Postukał palcem w dysk wielkości monety, który wysunął się z konsoli w dniu lądowania na tej planecie. - Jeśli ten drucik się przerwie... - Wzruszył ramionami. Nie musiał dodawać nic więcej. - Rozumiem, Ŝe chciałbyś mieć inny do eksperymentowania. -Ashe pokiwał głową. - W porządku, wszyscy wiemy, czego mamy szukać, gdy jutro zaczniemy grzebać w tych skarbach. - Jeśli drugi taki dysk istnieje. - Głos Renfry'ego brzmiał powątpiewająco. - Wniosek numer jeden. - Ashe pociągnął spory łyk z puszki z pieniącym się płynem. - UwaŜam, Ŝe większość rzeczy, jakie zgromadzili skrzydlaci, pochodzi z wieŜ takich jak ta, w której Ŝyją. A jest tu ich sporo. Pozostałe budynki diametralnie róŜnią się stylem architektonicznym i nie mają swoich duplikatów. Oznacza to, Ŝe struktury z wieŜami naleŜą do rodzimej tradycji tej planety, a wszystkie pozostałe z jakiejś przyczyny zostały tu sprowadzone. - Kiedy ten obcy nastawił automatycznego pilota, aby sprowadzić tu statek, ustalił kurs albo na swoją ojczystą planetę, albo na główną stację obsługi. A zatem istnieje prawdopodobieństwo, Ŝe w gmatwaninie rozmaitych przedmiotów, jakie zebrali skrzydlaci, natkniemy się na coś, co wiąŜe się z zapisami znalezionymi na statku. - DuŜo tu gdybań, wahań i domysłów - stwierdził Renfry. Ashe roześmiał się. - Człowieku, przez większą część dorosłego Ŝycia zajmowałem się gdybaniami i domysłami. Szperanie w przeszłości wymaga wielu domysłów, a potem cięŜkiej pracy,
by dowieść, Ŝe były prawdziwe. Istnieją podstawowe wzory, które moŜna wykorzystać jako szkielet dla tych gdybań. - Ludzkie wzory - przypomniał Travis. - Tutaj nie mamy do czynienia z ludźmi. - Tak, to prawda. Chyba Ŝe rozszerzymy definicję człowieka i określimy tym mianem kaŜdą istotę obdarzoną inteligencją i na dodatek potrafiącą się nią posługiwać. UwaŜam, Ŝe powinniśmy tak właśnie uczynić. W kaŜdym razie, stoimy przed pierwszym, konkretnym zadaniem, a mianowicie musimy zbadać pozostałości po tej cywilizacji. Nazajutrz wszyscy, łącznie z Renfrym, wyruszyli do wieŜy. Zadanie, jakie wyznaczyli Ashe i wódz skrzydlatych, wydawało się bardzo trudne. Przynajmniej do momentu, gdy dzieci tubylców zaoferowały pomoc swych zwinnych rączek i bystrych oczu. Travis zauwaŜył nagle, Ŝe stoi w środku małej grupki skrzydlatych maluchów, które obserwują go z oŜywieniem, gdy próbuje rozplatać kilka połączonych ze sobą przedmiotów. Para małych rączek chwyciła cylindryczny pojemnik, a inny pomocnik wyjął pudełko. Trzeci rozprostował szybko zwój elastycznej linki, która ugrzęzła w wierzchniej części stosu. Apacz roześmiał się i pokiwał z uznaniem głową, mając nadzieję, Ŝe obydwa gesty zostaną odebrane jako podziękowanie i zachęta do dalszej pomocy. Najwyraźniej tak się stało, jako Ŝe młodzi ruszyli do pracy z jeszcze większym wigorem, docierając do miejsc, do których męŜczyzna nie mógł się dostać. Dwukrotnie musiał jednak pospiesznie wyciągać zbyt ambitnego “szperacza", ratując go przed lawiną cięŜkich przedmiotów. Mnóstwo odkrytych i przejrzanych rzeczy, które odłoŜyli na jedną stronę, było zbyt zniszczonych albo nie miało Ŝadnego znaczenia dla Ziemian. Travis mocował się z popękanymi pojemnikami i skrzynkami, które czasami rozpadały mu się w rękach; kiedy indziej znowu po otworzeniu pudełka znajdował w środku jedynie pył po dawno nie istniejących przedmiotach. OdłoŜył na bok fragmenty stopów uformowanych w rurki. Sprawiały wraŜenie nienaruszonych i mogły być w dalszym ciągu wykorzystywane przez skrzydlatych ludzi jako materiał na broń lub narzędzia bardziej skuteczne od obecnie uŜywanych. Raz natknął się na owalne pudełko, które rozpadło mu się w rękach. Na otwartej dłoni ujrzał połyskujący kamień osadzony w metalu. Mali pomocnicy zabuczeli ze zdumienia. Indianin wręczył lśniący klejnot najbliŜszemu i patrzył, jak skrzydlaci przekazują sobie go z ręki do ręki, aŜ w końcu ozdoba powróciła do niego. Do południa Ŝaden z czterech Ziemian, pracujących w róŜnych częściach duŜego pomieszczenia, nie znalazł niczego uŜytecznego. Spotkali się pod oknem, aby podzielić się pozostałymi zapasami Ŝywności, na szczęście nie zakurzonej tak bardzo, jak wszystko dokoła. - Wiedziałem, Ŝe to robota na co najmniej rok - poskarŜył się Ross. - Co dotychczas znaleźliśmy? Jakiś metal, który jeszcze do cna nie przerdzewiał, kilka klejnotów... - I to. - Ashe wyciągnął niewielki krąŜek. - Jeśli się nie mylę, to dysk z zapisem. Być moŜe jest w stanie nienaruszonym. Wygląda jak te ze statku. - Nadchodzi wielki szef- odezwał się Ross, podnosząc wzrok. -Zapytasz go? Wódz i jego eskorta weszli do magazynu. Poruszał się powoli, przyglądając się stertom, które badacze ledwo co naruszyli. Kiedy podszedł do Ziemian, wstali; wzrostem przewyŜszali wodza i jego towarzyszy. Nie mieli wspólnego języka i porozumiewali się głównie za pomocą gestów, więc Ashe podszedł do owoców ich pracy. Klejnoty wzbudziły zainteresowanie wodza. Na metalowe tuby popatrzył raczej obojętnie. Ashe zwrócił się do Renfry'ego. - Czy moŜna je przerobić na włócznie? - MoŜliwe, ale potrzebuję trochę czasu. I narzędzi.- Glos technika nie brzmiał jednak zbyt pewnie. Na koniec archeolog wyjął dysk i twarz wodza po raz pierwszy wyraźnie się oŜywiła. Ujął krąŜek w dłonie i zahuczał do jednego ze straŜników, który oddalił się pospiesznie. Postukał palcem w mały przedmiot, a potem pokazał kilkakrotnie
wszystkie palce, kończąc gestykulację szerokim, zamaszystym ruchem ramienia. - Co on nam próbuje powiedzieć, Ashe? - Renfry przyglądał się bacznie przedstawieniu. - Chyba chodzi mu o to, Ŝe to tylko jeden z wielu. MoŜliwe, Ŝe dokonaliśmy odkrycia. StraŜnik wrócił, prowadząc mniejszego skrzydlatego, który wyglądał jak jego młodszy brat. Nowo przybyły, wzrostem przewyŜszający dzieci, prawdopodobnie wszedł w wiek młodzieńczy. Przywitał się, klapnąwszy skrzydłami, i znieruchomiał w oczekiwaniu. Wódz wysunął przed siebie ramię, ujął Ashe'a za rękę i wsunął ją w dłoń młodszego. Na koniec odprawił ich gestem. - Pójdziesz? - zapytał Ross. - Tak. Chyba chcą nam pokazać, skąd się to wzięło. Renfry, dobrze by było, gdybyś z nami poszedł. Jesteś technikiem i łatwiej będzie ci zrozumieć pewne rzeczy. Kiedy męŜczyźni odeszli wraz z wodzem i jego świtą, Ross rozejrzał się dokoła z wyraźnym niezadowoleniem na twarzy. - Nie ma tu czego szukać. Travis podszedł do okna i podniósł tubę na wysokość oczu, by przyjrzeć jej się w pełnym świetle. Miała nieco ponad metr długości i nie widać na niej było Ŝadnych oznak erozji czy uszkodzeń związanych z upływem czasu. Nie wiedział, jakie było pierwotne przeznaczenie tego stopu, wyjątkowo lekkiego i gładkiego. Przesuwając przedmiot w dłoniach, wpadł jednak na pewien pomysł. Skrzydlaci ludzie potrzebowali czegoś lepszego od włóczni. A wykonywanie takiej broni z kawałków metalu znalezionych w tej kupie śmieci wymagało metod, jakich prawdopodobnie nie znał nawet Renfry. Mogli jednak zrobić z tego skuteczną broń, a być moŜe w nie zidentyfikowanej masie przedmiotów na podłodze znalazłaby się amunicja. - Co jest wyjątkowego w tej tubie? - zapytał Ross. - MoŜe być wyjątkowa dla tych ludzi. - Travis podniósł tubę i przyłoŜył jeden koniec do ust. Tak, była dostatecznie lekka. - W jaki sposób? - Nie słyszałeś nigdy o dmuchawach? - O czym? - Podstawę stanowi tuba, taka jak ta. UŜywają ich głównie Indianie Ameryki Południowej. Dmuchając w nią, strzela się małymi strzałkami. Jest to broń celna i śmiercionośna. Czasami uŜywa się zatrutych strzał. Ale zwykłe teŜ spełniają swoje zadanie, o ile tylko trafi się w odpowiednie miejsce, powiedzmy w oczy albo gardło. - Zaczynasz mówić sensownie, kolego. - Ross poszukał rurki zbliŜonej wyglądem do tej, jaką trzymał Travis. - Zamierzasz nauczyć skrzydlatych lepszego sposobu na obronę przed czerwonymi łasicami? Potrafiłbyś zrobić taką dmuchawkę? - Zawsze moŜemy spróbować. - Indianin odwrócił się do stłoczonych dzieci i pokazał im, Ŝe mają szukać tego typu rurek. Młodzi asystenci rozpierzchli się w okamgnieniu, wydając przy tym podekscytowane buczenia. Zgodnie ze swoimi oczekiwaniami, Travis znalazł przedmioty nadające się na strzałki. Pod koniec półgodzinnych poszukiwań dzierŜył juŜ całą garść cieniutkich jak igły drutów z tego samego lekkiego stopu co rurki. Nigdy nie robił ani nie uŜywał dmuchawek, zasadę działania tej broni znał wyłącznie z ksiąŜek, więc nie mógł się doczekać, kiedy będzie mógł wypróbować swoje dzieło. W końcu wyszukali w pomieszczeniu całą masę materiałów do eksperymentowania. Nie zdąŜyli jednak nic zrobić, poniewaŜ młodzieniec, który wyszedł z Ashe'em, wrócił, pociągnął Rossa za rękaw i skinął na Ziemian, aby za nim podąŜyli. Przechodzili z jednej rampy na drugą, minęli miejsce, w którym skrzydlaci odbudowywali zniszczoną przez łasice barykadę. Nie wyszli jednak z wieŜy. Ich przewodnik dotarł do holu wejściowego, połoŜył obydwie ręce na pozornie gładkim murze i naparł na niego. Travis i Ross, widząc jego wysiłki, pomogli mu i w ścianie pojawiła się szpara. Ujrzeli ostro opadającą rampę niknącą w ciemnej studni. Chłopiec rozpostarł skrzydła, by utrzymać równowagę, i przemieszczał się w dół z prędkością, o jakiej
Ŝaden Ziemianin nie mógłby nawet marzyć. Kiedy zeszli juŜ dość głęboko, dostrzegli blask kopcącej pochodni. Obrawszy nowy kurs, pobiegli wąskim korytarzem, wzniecając masę kurzu. Pomieszczenie w wieŜy powyŜej mieściło niezliczone sterty przedmiotów. Miejsce, do którego obecnie weszli i gdzie czekał na nich Ashe, było pomnikiem precyzji i wydajności stworzonym przez konstruktorów kulistego statku. Znaleźli tu liczne zaawansowane technologicznie urządzenia, konsole z tysiącami przycisków, ciemne ekrany. W miarę jak posuwali się do przodu, światło pochodni wyławiało z ciemności szafki pełne pojemników z archiwalnymi zapisami i z dyskami z podróŜy. Setki, tysiące nośników informacji, takich jak te, które przeniosły ich przez przestrzeń kosmiczną, leŜało w cylindrach o przezroczystych wieczkach oznaczonych nieznanymi symbolami. - Centrum kontroli lotów. - Z głosu Ashe'a przebijała pewność. Renfry wkładał pod kombinezon próbki wzięte zarówno z pojemników z archiwalnymi zapisami, jak i dyski z podróŜy. - Biblioteka - ocenił Travis. Ashe pokiwał głową. - Gdybyśmy tylko wiedzieli, co brać! BoŜe, tutaj moŜe być wszystko, czego potrzebujemy. Nie tylko na teraz, ale na całą przyszłość! Ross podszedł do najbliŜszej szafki i zaczął robić to samo, co Renfry. - MoŜemy wrzucić je do czytnika na statku. Jeśli weźmiemy ich dostatecznie duŜo, istnieje prawdopodobieństwo, Ŝe przynajmniej kilka okaŜe się pomocnych. Podchodził do problemu w sposób sensowny i logiczny. Zaczęli systematycznie wybierać próbki z kaŜdej szafki. - Chyba jest tu cała galaktyka wiedzy - dziwił się Ashe, pieszcząc palcami kolejne krąŜki. W końcu wyszli z pełnymi rękami i dziwacznymi wybrzuszeniami na przodzie kombinezonów. Zanim jednak opuścili wieŜę, Travis zabrał rurki i metalowe igły. Po powrocie na statek włączyli czytnik i przygotowali archiwalne zapisy. Apacz wziął się do konstruowania broni; miał nadzieję, Ŝe będzie mógł podarować ją skrzydlatym ludziom w zamian za przechowywane przez wieki informacje. Renfry, rozłoŜywszy przed sobą mozaikę małych narzędzi z szafek załogi, zajmował się jednym z dysków z podróŜy. Udało mu się go otworzyć i ostroŜnie zaczął rozwijać cienki, spiralny drucik. Zarówno przy pierwszej, jak i przy drugiej próbie krucha niteczka, dzięki której statek docierał do najdalszych gwiazd, przerywała się przy najmniejszym dotyku. Po drugim niepowodzeniu Renfry podniósł wzrok. Wyglądał na zniechęconego, oczy miał przekrwione z wysiłku. - Chyba nic z tego - rzekł. - Jest jeszcze ten. - Ashe sięgnął po kolejny krąŜek. - Zacząłeś od starych. Tu masz nowy ze statku. Zdawali sobie sprawę, Ŝe ten wysiłek moŜe zaowocować powrotem do ich świata. Zachęty wyraźnie podziałały na Renfry'ego. Sprawdził dyski z wieŜy i odłoŜył na bok te nadgryzione zębem czasu. Wybrany krąŜek nie róŜnił się specjalnie od tego, w którym była zapisana ich przyszłość. Technik po raz trzeci, bardzo ostroŜnie, spróbował wyjąć zwój. Tej nocy nie było im pisane znalezienie istotnej informacji. Archiwalne zapisy ukazały jedynie scenki, fascynujące same w sobie, lecz obecnie bez Ŝadnej wartości. Co więcej, na pozostałych migały tylko niezrozumiałe symbole - moŜe wzory albo rachunki. W końcu Ashe wyłączył czytnik. - Nie moŜemy oczekiwać, Ŝe cały czas będzie nam dopisywało szczęście. - W tym miejscu znajdziemy tysiące podobnych przedmiotów -zauwaŜył Ross. Jeśli rzeczywiście trafimy na coś uŜytecznego, to tylko dzięki łutowi szczęścia! - No cóŜ, w tej rozgrywce musimy liczyć właśnie na uśmiech losu - Z głosu Ashe'a przebijało zmęczenie. Poruszał się wolno, pocierając powieki palcami. Kiedy przestanie się wierzyć w szczęście, jest się przegranym!
16 Travis przytknął rurkę do ust i dmuchnął. Cienka, lśniąca igła, zakończona pierzastym kosmykiem, pomknęła ku zaimprowizowanej tarczy z liścia o czerwonych nerwach i przyszpiliła go do pnia paprotnika rosnącego kilka metrów dalej. Radość męŜczyzny z udanej próby nie miała granic. Cofnął się o metr i przygotował do drugiego strzału. Publiczność składająca się ze skrzydlatych istot, buczała w zachwycie. Kiedy udało mu się umieścić drugą strzałkę tuŜ obok pierwszej, jego satysfakcja była niemal całkowita. Skinął palcem na młodzieńca, który pomógł mu przynieść nową broń na tymczasową strzelnicę. Przekazał skrzydlatemu dmuchawę, której dotychczas uŜywał, a sam podniósł z ziemi drugą, nieco dłuŜszą. Młody wojownik odłoŜył włócznię i zaczął nieporadnie zaznajamiać się z nową bronią. Podniósłszy ją do ust, dmuchnął z wigorem. Strzałka wbiła się w drzewo nieco powyŜej liścia. Dwóch innych tubylców, lekko rozkładając skrzydła w trakcie biegu, pospieszyło, aby ocenić strzał, a Travis, uśmiechając się i kiwając głową, złoŜył dłonie w geście aprobaty. Tubylcy nie potrzebowali dalszej zachęty. Popodnosili rurki z ziemi, przekazywali je sobie z ręki do ręki, doszło nawet do jakiejś sprzeczki. Potem kaŜdy po kolei próbował strzelać, oczywiście z róŜnym szczęściem. Od czasu do czasu przerywali, aby powyjmować strzałki z pnia albo przyczepić inny liść na resztkach poprzedniego. Kilkoro z uczniów miało sokoli wzrok i Apacz uwaŜał, Ŝe wkrótce przewyŜszą swego nauczyciela. Kiedy w południe silne słońce dało mu się we znaki, zostawił dmuchawki rozentuzjazmowanym tubylcom i poszedł szukać swoich towarzyszy. Wiedział, Ŝe Renfry wciąŜ jest zaprzątnięty rozpracowywaniem dysków z podróŜy. Travis wszedł po schodkach do kabiny nawigacyjnej i ku swemu zdziwieniu zastał tam równieŜ Ashe'a. Czytnik stał na podłodze, a obydwaj męŜczyźni kucali przed nim, na zmianę obserwując zapis i badając główny panel konsoli sterowniczej. Zdjęta pokrywa ukazywała zawiły wzór przewodów. Od czasu do czasu Renfry szedł śladem jednej z tych nici i albo promieniał z radości, albo marszczył smutno brwi. - Co się dzieje? - spytał Apacz. - MoŜliwe, Ŝe nadszedł koniec naszych kłopotów! - odpowiedział mu Ashe. To zapis manualny. Pokazuje pewne instalacje, które odpowiadają instalacjom w tej gmatwaninie, jaką widzisz. - Pewne instalacje. - Entuzjazm Renfry'ego nie dorównywał ekscytacji Ashe'a. - Mniej więcej jeden przewód na dziesięć! To tak, jakbyś próbował zmontować komputer, dysponując instrukcją obsługi napisaną po chińsku! Taak, ten czerwony przewód dociera do ekranu w tym punkcie, ale czy mówi nam to coś o tych białych drucikach po lewej stronie? Ashe zmruŜył oczy, wpatrując się w gmatwaninę przewodów, i przeniósł wzrok na czytnik. - Tak! - Renfry błyskawicznie opadł na kolana, aby zobaczyć na własne oczy schemat wyświetlany na ekranie. - Jest tam kto? - Głos Rossa zabrzmiał w studni wewnętrznego szybu i po chwili Travis odczuł wibrację kroków męŜczyzny. Z otworu wyłoniła się zakurzona głowa i barki; zwiadowca pilnie wypełniał swoje obowiązki w wieŜy skrzydlatych ludzi. - Znalazłeś coś? - zapytał Travis współczującym tonem. Ross wzruszył ramionami. - Parę rzeczy, które mogą się przydać. Nie mam na tyle sprawnego mózgu, Ŝeby połączyć ze sobą jakieś przewody, wbić kilka gwoździ, dodać do tego parę metalowych puszek i wyprodukować odrzutowiec. Widziałem, Ŝe twoi śmiałkowie nie mogą oderwać się od tych strzałek. Jeden z nich juŜ upolował przystawkę do obiadu. Choć ten jeleń nie wyglądał na specjalnie smakowitego. Nie podobają mi się stworzenia z kilkudziesięcioma nogami. Ale zjadłbym z apetytem jakieś bardziej cywilizowane poŜywienie.
Travis zerknął na Ashe'a i pochłoniętego pracą Renfry'ego. - JeŜeli coś dzisiaj mamy zjeść, wygląda na to, Ŝe właśnie wybrano nas na kucharzy. Oni odkryli zapis, który pokazuje wnętrze konsoli sterowniczej. - Ho, ho! To juŜ coś! - Ross wszedł do kabiny i nachylił się, spoglądając Ashe'owi przez ramię na miniaturowy ekranik. - Rzekłbym, Ŝe bardziej przypomina schemat zaprojektowanej przez demona czteropasmówki - skomentował rozsądnie. - Skupię się na puszce z bigosem. Renfry i Ashe zjedli w kambuzie posiłek w roztargnieniu typowym dla ludzi pochłoniętych innymi myślami. Kiedy wrócili do swojej pracy, Ross przeciągnął się i spojrzał na Travisa. - Nie wybrałbyś się na małe, prywatne poszukiwanko? - zapytał z obojętnością, która od razu wzbudziła w Apaczu podejrzenia. - W którą stronę? - Do tego lejkowatego budynku. Pamiętasz? Cały hol zagracony, jakby mieszkający tam chłopcy bardzo się spieszyli z przeprowadzką, ale z jakiegoś powodu zostawili swoje rzeczy! Chciałbym przyjrzeć się temu bliŜej. - O ile dobrze pamiętam, wejścia broni solidna krata - przypomniał mu Travis. - A ja znam sposób na obejście tego problemu. Chodź. Sposób na sforsowanie zabezpieczonego wejścia okazał się nad wyraz prosty. Jeden ze skrzydlatych ludzi pofrunął ze zwojem linki do okna na drugim piętrze. Okiennica była zamknięta, lecz tubylec czubkiem włóczni otworzył rygiel i kilka chwil później lina dyndała juŜ wzdłuŜ muru, zapraszając do wspinaczki. Na balkonie, na który po chwili się dostali, znaleźli ślady świadczące o czyjejś bytności. Poszarpane pajęczyny, rozpadające się w proch pod delikatnym dotknięciem, przesłaniały ściany. Pod grubą warstwą kurzu dostrzegli kilka mebli o dziwnych kształtach. W kilku miejscach na zakurzonej podłodze widniały ślady stóp lub łap. Skrzydlaty wskazał je włócznią i nie spuszczając wzroku z Ziemian, dźgnął ostrzem w ślad z zaciekłością, z jaką atakuje się wroga. Kolejna nora łasic? Travis nie bardzo w to wierzył. Odciski niepokojąco przypominały ludzkie stopy. Znaleźli schody, tak wąskie i strome, Ŝe doszli do wniosku, iŜ istoty, które je zbudowały, znacznie róŜniły się od ludzi. Ross wysforował się do przodu i zaczął schodzić do zagraconego holu, który widzieli wcześniej z zewnątrz. Pasja odkrywcy przyćmiła jego czujność. Travis pociągnął nosem. Poczuł słabą, mdłą woń. Nie był to zapach nagromadzonego przez wieki kurzu czy rozkładających się liści nawiewanych tu przez wiatr, ale raczej woń legowiska zwierzęcia. Co więcej, odór wydawał się znajomy. Jama łasicogłowych? Nie sądził. Smród nie był aŜ tak odraŜający, jak ten w czerwonym budynku, którym zawładnęły bestie. Nie przypominał równieŜ zapachu w mieszkaniach skrzydlatych ludzi. ZauwaŜył, Ŝe płat skóry na nozdrzach tubylca rozszerzył się, a głęboko osadzone oczy na lawendowej twarzy zaświeciły, zwracając się to w jedną, to w drugą stronę. JuŜ nie po raz pierwszy Apacz poŜałował, Ŝe nie znają sposobu na szybkie komunikowanie się. Ziemianie nie potrafili naśladować buczących dźwięków składających się na mowę tubylców, a Ŝaden ze skrzydlatych ludzi nie był w stanie wyartykułować słowa, mimo Ŝmudnego i cierpliwego powtarzania. W budynku panował półmrok, chociaŜ do holu wpadało sporo światła przez zakratowane wejście. Ross ominął stertę rupieci. Jedną rękę połoŜył na jakimś pudle, drugiej nie zdejmując z kolby miotacza. Travis nie ruszał się z miejsca. Ta woń... Tkwiła gdzieś głęboko w pokładach jego pamięci. MęŜczyźni stali nieruchomo. Wtem powiew wiatru, który wdarł się przez kraty, przyniósł świeŜy zapach i Travis natychmiast go rozpoznał... - Piaskowi ludzie! - Słowa, choć wypowiedziane szeptem, niosły w sobie stanowczość krzyku. Co mogły robić tutaj nocne stworzenia pustyni? - Jesteś pewny? - Ku jego zdziwieniu, Ross nie kwestionował tego spostrzeŜenia.
- Nie zapomina się szybko takiego smrodu. - Travis przebiegał gorączkowo wzrokiem po skrzyniach i pudłach stłoczonych w przedsionku. Czy coś się tam ruszało? Czy obserwowały ich stworzenia, które widziały o wiele lepiej po ciemku niŜ oni? Dłoń tubylca spoczęła na ramieniu Apacza, nakazując ostroŜność. Travis odwrócił powoli głowę i zobaczył, Ŝe skrzydlaty szykuje włócznię. Sam włoŜył strzałkę do dmuchawy. - Tam coś jest, na lewo - dotarł do niego ledwo słyszalny szept Rossa, który skierował miotacz w zacieniony kąt. Pomieszczenie nagle oŜyło, zamieniając się we wrzący kocioł kształtów wyłaniających się z zakamarków. Atakujące stworzenia poruszały się zwinnie na czterech łapach, jak zwierzęta. Milczący atak wydawał się tym bardziej przeraŜający, Ŝe bestie - albo ich dalecy przodkowie - były kiedyś humanoidami! Promień z miotacza powalił trzech napastników. Jakaś macka wysunęła się w kierunku Rossa i czwarty stwór runął na ziemię ze strzałką we włochatym gardle. Skrzydlaty człowiek za Travisem cofnął się kilka schodków do góry i frunął w powietrze. W locie dźgał włócznią w pozbawione szkieletu kostnego kończyny, wznoszące się, aby go ściągnąć na dół. Robił to ze skupieniem i zapałem. Ross krzyknął. Jedna z macek wysunęła się z cienia, zawinęła dokoła kostki u nogi męŜczyzny i pociągnęła. Wycelował miotacz w długi owłosiony korpus. Odpowiedział mu przeraźliwy ryk i pętla odpadła. Strzałka Travisa dosięgła stwora, który podniósł się na zadnich łapach, pazurami sięgając pleców Murdocka. Apacz strzelał tak szybko, jak zdołał wkładać strzałki do dmuchawki. Cofnął się ku schodom i teraz wymachiwał rurką, aby zrobić wolne pole i odciągnąć Rossa. Jeden z włochaczy wyrwał skrzydlatemu włócznię. Tubylec kucnął na stercie skrzyń i zaczął kołysać się w przód i w tył, bijąc skrzydłami. Poderwał się w powietrze w chwili, gdy potęŜne kontenery runęły w dół. - Wyczerpał mi się miotacz - wysapał Ross. Schwycił za lufę bezuŜytecznej broni i rąbnął rękojeścią w okrągłą czaszkę stworzenia gramolącego się po skrzyniach. Wycofywali się, wchodząc po dość stromych schodach. Travis kopał. Złapał kolejną szorstkowłosą głowę i popchnął stwora na innego przeciwnika. Skrzydlaty przewrócił drugą stertę skrzyń, a teraz latał w tę i z powrotem, bombardując napastników mniejszymi pudełkami. W końcu odparli pierwszy atak. Korzystając z chwili wytchnienia, dobiegli do balkonu, skąd nie było wyjścia. Tubylec przeleciał ponad ich głowami, stanął na parapecie otwartego okna i skinął na nich, bucząc gorączkowo. Travis pociągnął Rossa w kierunku wyjścia. - Zostały mi tylko dwie strzałki. Szybko, wychodźmy stąd! Murdock opierał się, lecz po chwili podbiegł do okna. Travis wycelował strzałką w przygarbione plecy i głowę wyłaniające się ponad schodami. Pocisk zaledwie musnął owłosioną górną kończynę i w otworze gębowym, który juŜ nie przypominał ust człowieka, błysnęły kły. Małe, czerwone z wściekłości oczy płonęły straszliwym blaskiem. Indianin wycofał się w kierunku okna. Lawendowa ręka sięgnęła mu przez ramię. Dłoń zacisnęła się na dmuchawie, starając się wyrwać mu ją z rąk. Skrzydlaty wciąŜ siedział na parapecie i teraz wyraźnie domagał się broni. Zdając sobie sprawę, Ŝe tubylec moŜe w kaŜdej chwili uciec, Travis oddał dmuchawkę, przeskoczył przez okno i złapał za linę. Widział, jak lawendowy wycofuje się, unosząc skrzydła... Wtedy tubylec rzucił się do tyłu, demonstrując szalony pokaz akrobatyki powietrznej. Kiedy pierwsza futrzana głowa wysunęła się z okna, rozpostarł skrzydła i wzbił się ponownie w górę ruchem spiralnym. Ross zdąŜył juŜ dotrzeć do ziemi, Travis znajdował się niedaleko za nim. Lina zakołysała się potęŜnie, sprawiając, Ŝe przejechał ciałem po szorstkim murze. Uświadomił sobie, Ŝe ci na górze próbują go wciągnąć z powrotem. Wypuścił linę z rąk. Uwolniony od cięŜaru sznur podskoczył gwałtownie. Travis nie przypuszczał, Ŝeby nocne stworzenia kontynuowały pościg w pełnym świetle
słońca. Mimo to, kiedy przemierzali pas dŜungli dzielący ich od statku, zachowywali niezwykłą ostroŜność, obserwując, czy nikt za nimi nie podąŜa. Ashe z gradową miną wysłuchał raportu. - Sytuacja mogła się pogorszyć, gdybyśmy tu mieli zostać dłuŜej. Ross odrzucił w kąt bezuŜyteczny miotacz. - Chcesz przez to powiedzieć, Ŝe odlatujemy? Kiedy? - Za dzień, moŜe dwa. Renfry jest gotów, by przesunąć zwój na początek. Po raz pierwszy Travis zrozumiał, jak wiele zaleŜy od tego cieniutkiego drucika. Jedno niepowodzenie mogło udaremnić wszelkie plany, pozostawiając ich na zawsze na wygnaniu. Jakiś ukryty defekt, którego teraz nie zauwaŜyli, mógłby dać o sobie znać w przestrzeni kosmicznej, przerywając niewidzialną nić łączącą ich z rodzimą planetą, skazując statek na dryfowanie między gwiazdami niczym wieczny, kosmiczny wrak. Czy Renfry'emu uda się przewinąć zwój? A jeśli nawet, to czy dysk zadziała w odwrotną stronę? Nie moŜe być mowy o locie próbnym. Kiedy juŜ wystartują, stale będą ryzykować Ŝyciem, krocząc po bardzo cienkiej nici stworzonej głównie z nadziei i pozbawionej logiki wiary w łut szczęścia. - Teraz rozumiesz? - zapytał Ashe. - Pamiętaj o jednym: zawsze moŜemy zostać tutaj. Do końca pozostaną na wygnaniu, ale przynajmniej przeŜyją. Tutaj mieli wrogów, ale mogli przecieŜ zawrzeć przymierze ze skrzydlatymi ludźmi i połączyć siły. Travis zerwał się na równe nogi. Podszedł do szafki, gdzie ukryli kwadratową ramkę, która dostrajała się do ludzkiej pamięci, pokazując bliskie sercu miejsca. Musiał się przekonać, czy przeszłość miała dostatecznie silny wpływ, aby skłonić go do podjęcia tak ogromnego ryzyka. Ujął obrazek w dłonie i zajrzał do jego głębi. Wkrótce ujrzał czerwone klify górujące nad zieloną polaną, błękitne niebo, wzgórza Ziemi. Wydało mu się, Ŝe czuje na języku gryzący pył unoszony wzmagającym się wiatrem. Wiedział juŜ, Ŝe zaryzykuje. Wszyscy dokonali tego samego wyboru. - PodróŜe w przeszłość to co innego - powiedział Ross. - JeŜeli coś nie wyjdzie i utkniemy w okresie prehistorycznym... cóŜ, moŜna się wtedy wkurzyć. Kto by chciał zabawiać się z mamutami, jeśli jest przyzwyczajony raczej do odrzutowców? Mimo to taki gość wiedziałby, co mu się przytrafiło, i Ŝe ludzie, których będzie spotykał na swej drodze, naleŜą do jego gatunku. Ale pozostać tutaj... Nie, moi drodzy! Oni trochę się od nas róŜnią. My jesteśmy tu gośćmi, nie imigrantami. A ja nie chcę być wiecznym gościem! Nigdy! Wybrali się jeszcze raz do biblioteki, skąd przynieśli kolejne dyski i poutykali je we wszystkich moŜliwych schowkach. Wódz, zachwycony dmuchawkami, pozwolił im wybrać teŜ inne przedmioty z plemiennego skarbca. Poprosił tylko, Ŝeby wrócili i podzielili się z nimi zdobytą wiedzą. Tym razem nie natknęli się na nocne stworzenia z lejkowatej wieŜy, lecz i tak przedsięwzięli środki ostroŜności, zamykając na noc luk wejściowy. - Wrócimy tu? - zapytał Ross. - My polecimy do domu tym statkiem - odparł sucho Ashe. -Ale ktoś na pewno tu przyleci. Tego moŜesz być pewny. Co u ciebie, Renfry? Technik wyglądał jak cień. Zmarszczki, których prawdopodobnie miał się juŜ nigdy nie pozbyć, otaczały mu usta, znaczyły kąciki zmęczonych oczu. DrŜącymi rękoma usiłował podnieść do ust pojemnik z piciem. - Zwój przewinięty - rzekł. - I drut się nie przerwał. Jutro przygotuję statek do startu. Co do reszty, pozostaje tylko się modlić. Nie mogę wam nic więcej powiedzieć. Travis leŜał tej nocy na swojej koi - jego koja, ich statek... Ten statek stawał się coraz mniej obcy w porównaniu ze światem na zewnątrz. Na nadgarstku miał cięŜką metalową bransoletę z małymi zielonymi kamieniami ułoŜonymi we wzór, który przypominał łamiące się fale - podarunek od skrzydlatego wodza, wręczony podczas formalnego poŜegnania. Travis był pewien, Ŝe skrzydlaci ludzie nie wykonali tej bransoletki. Ile miała lat? I z jakiego świata, z jakiej zapomnianej i dawno nie
istniejącej cywilizacji pochodziła? Nawet nie zajrzeli pod powierzchnię tego, co znajdowało się w tym staroŜytnym porcie. Czy ukryte w dŜungli miasto było stolicą jakiegoś galaktycznego imperium, jak podejrzewał Ashe? Nie mieli czasu na rozwiązywanie tych zagadek. Tak, kiedyś tu powrócą. Ludzie z jego świata będą prowadzić badania, spekulować, snuć domysły, prawdopodobnie błędne. Za jakiś czas powstanie gdzieś nowe miasto - moŜe w jego własnym świecie - które będzie pełniło rolę przechowalni wiedzy zdobywanej pośród gwiazd. Czas będzie wciąŜ mijał i miasto umrze śmiercią naturalną. Dopóki przedstawiciel jakiejś rasy, jeszcze nie istniejącej, przybędzie, aby je badać i spekulować. .. i snuć domysły... Travis zasnął. Zbudził się wypoczęty i pełen wigoru. Ponad głową usłyszał komunikat z kabiny nawigacyjnej. - Wszystko gotowe - doleciał go łamiący się z wyczerpania głos Renfry'ego. CóŜ, technik pracował chyba całą noc. - Wszystko gotowe. WciąŜ mogli powiedzieć “nie" tej szalonej wyprawie i wybrać znajome niebezpieczeństwa. Travisa ogarnęła fala paniki. Zacisnął dłonie na krawędzi koi i podniósł się do pozycji siedzącej. Musiał powstrzymać Renfry'ego. Nie wolno im wylatywać w kosmos. Po chwili znów się połoŜył i zapiął pasy. Niech Renfry naciśnie właściwy przycisk, jak najszybciej! Czekanie zawsze źle wpływa na nastrój. Poczuł znajome wibracje przenikające ciało. Teraz nie było juŜ odwrotu. Zamknął oczy i próbował rozluźnić mięśnie protestujące przeciwko temu oczekiwaniu.
17 - Wystartowaliśmy bez problemów. - Dobre i to - jakiś inny głos rozbrzmiał w głośniku. Travis otworzył oczy. Zastanawiał się, czy ktokolwiek moŜe się przyzwyczaić do dyskomfortu związanego ze startem w kosmos. W ciągu ostatnich kilku dni, kiedy tak miło stąpało się po ziemi, zapomniał juŜ, co znaczy zostać wyniesionym poza atmosferę i siłę grawitacji. NajwaŜniejsze jednak, Ŝe dysk działał i udało im się opuścić nieznaną planetę. Nadal lecieli. Teraz z większą niŜ dotychczas ufnością patrzyli w przyszłość. - JeŜeli po prostu powtórzymy schemat - powiedział Ashe wieczorem piątego dnia -jutro wylądujemy na pustynnej planecie. - Byłoby lepiej, gdybyśmy mogli ominąć ten przystanek - zauwaŜył Travis. Opustoszały świat z nocnymi stworami odpychał go bardziej niŜ cokolwiek innego podczas tej fantastycznej wyprawy. - Pomyślałem, Ŝe... - Ross zerknął na fotel pilota, w którym Renfry spędził większość poranka. - ... tankowaliśmy w tamtym pierwszym porcie. Przypuśćmy, tylko przypuśćmy, Ŝe tam wyczerpie się nam zapas paliwa. Na trupiobladej, wymizerowanej twarzy Renfry'ego pojawił się szeroki uśmiech. Technik skierował kciuk ku dołowi w odwiecznym geście poraŜki. - Wtedy kaput, kolego. Miejmy jednak nadzieję, Ŝe szczęście nas nie opuści i ominiemy ten etap podróŜy. Tym razem wylądowali w pustynnym porcie wczesnym rankiem, kiedy niesamowita gra płomieni wzdłuŜ horyzontu zaczynała juŜ blednąć. Łuna wstającego słońca odbijała się jaskrawo od bezmiaru piaszczystych wydm. - Spędzimy tu mniej więcej dwa dni, jeśli istotnie duplikujemy schemat. Dwa dni oczekiwania, zamknięci w statku, niepewni, czy wystartują. .. Na samą myśl o tym, Travis poruszył się niespokojnie w fotelu. - Mały spacerek? - Ross niewątpliwie podzielał jego odczucia. - Nie ma sensu - odparł spokojnie Ashe. - Rozejrzymy się w ciągu dnia. Choć nie sądzę, by było tu duŜo do oglądania. Rankiem włoŜyli na głowy hełmy rozpraszające promienie słoneczne i otworzyli
zewnętrzny właz. Zlustrowali przestrzeń, na której wiatry mogły ukształtować nowe formy pośród wydm, lecz nie dostrzegli Ŝadnych zmian od czasu ostatniej wizyty. - Co oni tu robili?- Ręce Rossa poruszały się nerwowo wzdłuŜ krawędzi luku. - Ten przystanek na pewno miał jakieś znaczenie, musiał mieć. I dlaczego takie same stworzenia - ludzie, zwierzęta czy cokolwiek - znajdowały się w lejkowatym budynku na innej planecie? - Którzy z nich są banitami? - rozwaŜał Ashe. - Czy tamci Ŝyją od wielu wieków na obcej planecie, poniewaŜ nie zdołali wrócić na czas? A moŜe ci to wygnańcy, a tamci są u siebie? Prawdopodobnie nigdy nie rozwikłamy tej zagadki i nie odpowiemy na Ŝadne z pytań dotyczących tych stworzeń. - Przyjrzał się przysadzistej budowli pośród pełznących wydm. - Muszą mieszkać pod ziemią, a ten budynek zakrywa wejście. Być moŜe na planecie skrzydlatych teŜ Ŝyją pod ziemią, Kiedyś musieli tu mieszkać, aby obsługiwać statki i pilnować bazy. - A potem - odezwał się powoli Travis - statki przestały tu lądować. - Tak. Nie było juŜ statków. Być moŜe czekali przez całą generację, mając nadzieję, Ŝe statki nadlecą i zostaną wezwani. Potem albo pogrąŜyli się w apatii i spadli z drabiny ewolucji, albo przystosowali się do istniejących tu warunków. - Ostatecznie rezultat był ten sam - zauwaŜył Ross. - Nie sądzę, by ci tutaj róŜnili się od tych z lejkowatej wieŜy. A tam przynajmniej trafił im się lepszy świat. - Czekajcie! - Travis od jakiegoś czasu nie odrywał wzroku od zagrzebanego w piachu budynku. Wydawało mu się, Ŝe to miejsce wyglądało inaczej przed kilkoma tygodniami. - Czy ta elewacja po lewej była tam wcześniej? Ross i Ashe wpatrywali się przez chwilę we wskazane miejsce. - Masz rację, to coś nowego! - Murdock potwierdził pierwszy. -I nie sądzę, Ŝeby było z kamienia, tak jak cała resztą. Blok, który w dziwny sposób pojawił się w rogu odległego dachu, nie połyskiwał metalicznie w promieniach słońca. Miał lekki połysk, taki, jakim charakteryzowało się matowe szkło czy obsydian. Przez kilka chwil nic się nie zmieniało. Potem jednak obserwatorzy zarejestrowali niespodziewaną aktywność. Widzieli juŜ wcześniej promienie, które chroniły dach budynku przed atakiem czy niepoŜądanym badaniem. Teraz ujrzeli coś, co musiało być jakimś rodzajem broni uŜywanej przez architektów tej budowli. Co wybuchło u podnóŜa statku? Jakiś płomień? Piorun? Siła, jakiej ludzie nie potrafili sobie wyobrazić ani nazwać? Travis uświadomił sobie, Ŝe energia uderzenia wrzuciła go z powrotem do statku i cisnęła wraz z Rossem i Ashe'em za wewnętrzną grodź. Runęli na metalową ścianę, wypluwając całe powietrze z płuc. Świat dokoła zatonął w ciemności. Travis leŜał na podłodze, próbując złapać oddech pomimo straszliwego bólu w piersiach. Jak za mgłą widział otwarty właz. W tej chwili liczył się tylko ten skrawek pustej przestrzeni. I poczucie, Ŝe trzeba ją odciąć, zamknąć, Ŝe to, co znajduje się na zewnątrz, oznacza zagładę. Wpił się paznokciami w ciało, które przywaliło mu kolana. Jakimś cudem, pomimo bólu, udało mu się obrócić i wysunąć spod cięŜaru. Zaczął się posuwać cal po calu w kierunku zewnętrznego włazu. Dzwonienie w uszach tłumiło wszelkie myśli, wzmagając zawroty głowy. Wyjrzał na piaszczysty świat skąpany w blasku słońca. Z początku miał wraŜenie, Ŝe coś mu się pomieszało w głowie, Ŝe to, co widzi, nie moŜe być prawdą. Nad zasypanym lądowiskiem unosiły się cienkie smugi piachu, warstwami otaczając kulę. Zasłona wirowała pomimo bezwietrznej pogody! To było niewiarygodne, niemoŜliwe, chociaŜ wiedział, Ŝe wzrok go nie myli. Opadł na kolana i zatrzasnął luk, odcinając się od zasłony piachu, ostrego światła, od niemoŜliwego. Macając dłońmi w poszukiwaniu zasuwy, poczuł, Ŝe ból maleje. Znowu mógł oddychać swobodnie. Odwrócił się do swoich towarzyszy. Na widok sinych twarzy poderwał się do działania. Szarpnięciem posadził obu męŜczyzn pod ścianą. Ashe otworzył oczy. - Co...?- Kiedy archeolog wypowiedział słabym głosem to jedno słowo, Travis skupił całą uwagę na Rossie.
Z kącika ust zwiadowcy sączyła się cienka struŜka krwi. Jęknął, kiedy Travis lekko nim potrząsnął. Ashe drgnął i skrzywił się, przyciskając ręce do piersi. - Co się stało? - Tym razem udało mu się wypowiedzieć całe pytanie. - Wylądowali... kosmiczni... marines. - Ross wyrzucał z siebie pojedyncze słowa. - Chyba na mnie. - Haaaaloooo, tam na dole! - Wołanie doleciało z komunikatora. - Co się dzieje? Kadłub nie przepuszczał światła ani dźwięku, lecz teraz wyczuwali drgania przebijające się przez warstwy ochronne. Zupełnie jakby na statek oddziaływała jakaś siła. Piaskowe ściany? Travis dowlókł się do drabiny. Chciał spojrzeć na ekran w kabinie nawigacyjnej, stanowiący teraz jedyne połączenie ze światem. Renfry wpatrywał się z niedowierzaniem w grube warkocze piachu. Jeszcze chwila, a zostaną pogrzebani w morzu pyłu. Mieli powody, aby sądzić, Ŝe jakaś nieznana inteligencja, kierowana odwieczną animozją, świadomie usiłuje ich unicestwić. - MoŜemy wystartować? - Travis doczołgał się do najbliŜszego fotela. - Jest jakaś szansa? Jeśli lot odbywał się zgodnie z wcześniejszym schematem, mieli tu jeszcze pozostać kolejną noc i dzień. Do tego czasu statek ugrzęźnie tak głęboko, Ŝe nie będzie nadziei na wyrwanie się spod ton piachu. Zostaną Ŝywcem pogrzebani w kosmicznym grobowcu. Renfry sięgnął do klawiatury na konsoli, lecz zawahał się. Zacisnął usta. - To ogromne ryzyko, ale mógłbym spróbować. - Pozostanie tutaj wiąŜe się prawdopodobnie z jeszcze większym ryzykiem. Travis przypomniał sobie o przyjaciołach, których zostawił przy wejściu. Trzeba ich wynieść ze strefy zagroŜenia przed startem w kosmos. - Daj mi pięć minut - krzyknął. - Potem odpalaj, jeśli potrafisz! Ashe stał o własnych siłach i próbował przesunąć Rossa w głąb korytarza. Travis pospieszył mu z pomocą. - Renfry spróbuje wystartować - poinformował. - Zagrzebują nas w piachu. Przenieśli Rossa na koję. Ashe rzucił się na sąsiednią, a Travis ledwo zdąŜył dojść do drugiej kabiny, kiedy w komunikatorze rozbrzmiał przenikliwy sygnał ostrzegawczy. Odczuli wibrację przeciąŜonych silników. Tym razem przeciąŜenie trwało o wiele dłuŜej. Travis leŜał spięty, oczekując na ból związany z przyspieszeniem, odliczając sekundy... Wibracje przybierały na sile i były intensywniejsze niŜ kiedykolwiek. Statek kołysał się na podstawie; ruch i dźwięk zlewały się w jedną całość, osłabiającą mieszankę, która przyprawiała o mdłości i paraliŜowała myśli, pozostawiając strach. Nagle, w jednej chwili wszystko się urwało. I zapadły ciemności. .. Wibracje ustały, hałas ucichł. Pozostało tylko odległe wspomnienie oraz aromatyczny zapach uzdrawiającej galaretki, która w razie potrzeby wypełniała zamknięte koje. Travis otworzył oczy. CzyŜby zdołali uciec z pustynnej planety? Usiadł prosto i zaczął ścierać galaretkę. Ześlizgiwała się bez trudu ze skóry, z kombinezonu, pozostawiając po sobie równowagę umysłu i ciała. Wracała pewność siebie, którą utracił. Wstał i zajrzał do sąsiedniej kabiny. Ross i Ashe wciąŜ leŜeli bez ruchu pod drgającą masą uzdrawiającej substancji. Wszedł do sterówki. Renfry był przypięty do fotela pilota, lecz głowa spoczywała mu bezwładnie na ramionach. Bladość jego twarzy przeraziła Travisa. PołoŜył dłoń na piersi nieprzytomnego. Serce biło powoli. Poodpinał pasy i tylko dzięki brakowi grawitacji udało mu się przenieść technika na koję. Ekran pokazywał jedynie nieprzeniknione ciemności, co oznaczało, Ŝe statek wszedł w hiperprzestrzeń. Nie tylko wyrwali się z piaskowej pułapki, lecz odbywali kolejny etap podróŜy, który mógł zakończyć się na ojczystej Ziemi. Mógł bądź nie. Ile trwał ten etap poprzednim razem? Zgodnie z zegarkiem Renfry'ego, dziewięć
dni. Dziewięć dni między piachem a portem paliwowym. Dziewięć dni, zanim się upewnią, czy poczynania technika nie sprawiły, Ŝe statek zboczył z kursu. Kiedy wszyscy doszli do siebie po szoku, Ashe przejął dowodzenie i zaczął przeglądać przedmioty znalezione w archiwum, by odwrócić uwagę załogi od obecnego połoŜenia. Kazał im pracować na zmianę przy czytniku, przetwarzając kaŜdy nie uszkodzony krąŜek w poszukiwaniu instrukcji pilotaŜu. Kilka obiecujących zwojów było tak poplątanych, Ŝe bali się za nie zabrać. Musieli je zostawić dla ekspertów na Ziemi. Ashe, po ucieczce z pustynnej planety, ani razu nie zakwestionował szczęśliwego powrotu do domu. Biorąc pod uwagę dotychczasowe przeŜycia - jak zauwaŜył - nie było powodu przypuszczać, Ŝe szczęście przestanie im dopisywać. Travis pomyślał w duchu, Ŝe nawet Ashe'em musiały targać wątpliwości, i pewnie był równie zdenerwowany jak pozostali - chociaŜ tego nie okazywał - kiedy zegarek Renfry'ego wyliczył dziewiąty dzień lotu i nie doświadczyli Ŝadnego ostrzeŜenia przed lądowaniem. W samo południe zebrali się w mesie. Tego samego ranka Travis przeliczył racje Ŝywnościowe. Jeśli będą jedli bardzo niewiele, wystarczy im poŜywienia do ojczystej planety, o ile podróŜ się nie przedłuŜy. Poinformował o tym Ashe'a, ale w odpowiedzi usłyszał tylko roztargnione chrząknięcie. Wtedy -jakby wbrew okropnym przeczuciom - nadeszło ostrzeŜenie. Travis przypiął się pasami i spojrzał na Rossa, który wyszczerzył do niego zęby w uśmiechu. - W samą porę! Oto lądujemy na stacji po paliwko, a potem do domu! Na widok zrujnowanych wieŜ, wyznaczających lądowiska, i metalicznie turkusowego nieba pierwszego galaktycznego portu zignorowali dyskomfort związany z lądowaniem. No cóŜ, byli juŜ prawie w domu! Zeszli do luku wyjściowego i ochoczo otworzyli właz, aby zaczekać na pełznącego węŜa linii paliwowej i robota przewodnika. Minęło jednak sporo czasu a w cieniu rzucanym przez najbliŜszą wieŜę nic się nie poruszyło. Travis przyglądał się badawczo otoczeniu. Czy wylądowali w tym samym miejscu, co poprzednio? Czy niewielka zmiana mogła być przyczyną obecnej ciszy? - MoŜe się to wiązać z czasem. - Głos Ashe'a zabrzmiał w komunikatorze, tak jakby archeolog czytał w myślach. - Opuściliśmy drugi przystanek sporo przed czasem, według poprzedniego grafiku. Uchwycili się tej ostatniej nadziei. Upłynęła pierwsza godzina, potem druga i wciąŜ nic sienie zmieniło. Przywołując wspomnienia, stwierdzili jednogłośnie, Ŝe wylądowali dokładnie w tym samym miejscu. Skrzętnie unikali wypowiadania na głos najgorszych obaw, Ŝe automaty obsługujące tak długo ten staroŜytny port w końcu się zuŜyły. W końcu Renfry powiedział: - Nie wiem, ile mamy paliwa. Nie potrafię wam nawet powiedzieć, jakiej ono jest natury. I czy moŜemy wystartować bez tankowania. Jeśli tak, nie sądzę, by udało nam się dotrzeć do końca tej wyprawy. MoŜliwe, Ŝe działamy wbrew czasowi - ale musimy sprawdzić, czy uda nam się zmusić te maszyny do wykonania jeszcze jednej pracy. I powinniśmy zrobić to jak najszybciej! Wyszli na zewnątrz. Renfry wpełzł pod łukowaty bok statku. To, co tam zobaczył, zakrawało na miano katastrofy. JeŜeli wcześniej zostało trochę paliwa w zbiornikach, to teraz juŜ go nie było. Na ziemi widniała złowroga wilgotna plama. Głos Renfry'ego brzmiał głucho. - Teraz juŜ wiadomo, koledzy. Zbiorniki są puste. Jeśli nie uda się wam uruchomić tej linii, aby zatankować, jesteśmy uziemieni. - Co sprawiło, Ŝe zbiorniki się otworzyły? - zastanawiał się Ross. - MoŜliwe, Ŝe jakiś mechanizm. - Ashe postawił nogę na betonowej płycie. CóŜ, chodźmy poszukać tego robota i jego oŜywionego dystrybutora. Ruszyli w kierunku wieŜy. Z ziemi struktura wydawała się jeszcze bardziej spiczasta, podobna do igły. U jej podnóŜa znajdował się otwór, wejście, z którego wcześniej wyłonił się robot. Ashe podszedł bliŜej i stanął, zaglądając do środka. Zardzewiały robot, który pobrzękując wypełnił swój obowiązek poprzednim razem, stał teraz w wejściu. Za nim, widoczni w rdzawym, Ŝółtawym świetle, przycupnęli jego podwładni. Wszyscy tacy sami, ustawieni w szeregu pod ścianą,
jakby czekali na oficjalną inspekcję. Ze studni pośrodku podłogi wystawał olbrzymi kawał metalu, w którym Travis rozpoznał “głowę" węŜa. Ashe wyciągnął rękę, aby popchnąć robota. Ku zdumieniu męŜczyzn, maszyna, która sprawiała wraŜenie masywnej i nieruchomej, drgnęła. Nie zareagowała jak budzik wstrząśnięciem zmuszony do chodzenia, lecz posunęła się w przód z dziwną słabością. Jedno z ramion odpadło z klekotem, potoczyło się po betonowym chodniku i uderzyło w głowę węŜa. - Rusza się! Patrzcie, rusza się! Ross miał rację. CięŜka końcówka ruchomej linii szarpnęła się do przodu i przesunęła o parę centymetrów. Ziemianie wstrzymali oddechy, aŜ ponownie zastygła bez ruchu. - Uderz jeszcze raz - poradził Ross. Ashe obszedł robota dokoła, przyglądając mu się z uwagą. Przeniósł wzrok na węŜa, który wcale nie wyglądał na zniszczonego. Nachylił się, chwycił mocno za “łeb" i pociągnął. Pospiesznie odskoczył w tył, a Ross i Travis odkopnęli robota z drogi pełzającego dystrybutora. Pół metra, metr... wyszedł na zewnątrz, kierując się do statku. Renfry zobaczył, co się dzieje, zamachał do nich i wczołgał się z powrotem pod kulę, aby przygotować wlot zbiorników na przybycie rury. Radość okazała się jednak przedwczesna. Niespełna dwa metry od wieŜy “głowa" opadła na ziemię. Ashe bezskutecznie spróbował poprzedniej metody oŜywienia węŜa. MęŜczyźni potrząsali nim, razem i osobno. Był o wiele cięŜszy od robota i nie potrafili zmusić go do dalszego wysiłku. Renfry sprawdził studnię, z której wyłaniała się rura, lecz wrócił zdezorientowany. - MoŜemy pociągnąć go ręcznie? - zapytał Travis. - To właśnie będziemy musieli teraz sprawdzić - orzekł technik. Wzięli ze statku mocną linę i obwiązali nią “łeb" węŜa. Na komendę Ashe'a szarpnęli jednocześnie. Uparty rurociąg dał za wygraną i ruszył do przodu, poddając się sile ludzkich ramion. Przesunęli się o parę metrów, lecz wysiłek związany z poruszaniem tego cięŜaru był zbyt wyczerpujący. Ross potknął się, przewrócił, stanął na nogi. Jego twarz ukryta pod hełmem kipiała wściekłością. Chwycił ponownie linę i wszyscy szarpnęli. Tym razem maszyna nie ustąpiła, a ich stopy ślizgały się na popękanym kamieniu.
18 Travis przysiadł na obcasach butów. Pozostali połoŜyli się obok liny “holowniczej" z twarzami czerwonymi od wysiłku. Renfry uniósł się, oparł na łokciu, a drugą ręką zdjął hełm. Odrzuciwszy go do tyłu, zaciągnął się mocno powietrzem jak tonący człowiek, któremu brakuje tlenu. - ZałóŜ henn, głupku! - zgromił technika Ashe. Renfry pokręcił głową i coś powiedział, ale jego słowa do nich nie docierały. Travis dotknął palcami małego zapięcia przy własnym hełmie. - Nie sądzę, Ŝebyśmy tego potrzebowali. - Ściągnął bańkę i podniósł głowę, aby rozkoszować się dotykiem lekkiego, swawolnego wiaterku. Powietrze było rześkie, takie jak podczas ziemskiej jesieni. Napełniło mu płuca, orzeźwiając jednocześnie całe ciało. Sięgnął po linę, gotów do kolejnej próby. - Nie ma sensu wypluwać płuc przy ciągnięciu liny - orzekł Ashe. - Problem tkwi w tej wieŜy. Renfry zaczął pełznąć na czworakach wzdłuŜ rurociągu, sprawdzając jego powierzchnię. W końcu wstał chwiejnie na nogi i wszedł do budynku. Pozostali męŜczyźni podąŜyli za nim. Znaleźli technika na dole, przy wlocie do studni, z której wystawał wąŜ. Sprawdzał pokrywę, próbując wykręcać elastyczną rurę w jedną i w drugą stronę. - Blokuje się gdzieś pod spodem! - Walnął pięścią w rurę. - Moglibyśmy zdjąć tę pokrywę i zobaczyć, co tam jest? - zapytał Ross.
- MoŜemy spróbować. Taka operacja wymagała określonych narzędzi; dźwigni, klinów. .. Zerknęli na rząd oczekujących robotów - czy ich części mogą się przydać? Ross podniósł luźne “ramię" i zaczął sprawdzać jego wytrzymałość, rozciągając z całej siły. Travis przyglądał się klapie od studni. Nie widział tam otworu, Ŝadnej szczeliny, w którą dałoby się wetknąć klin. Renfry przejechał palcami dokoła okręgu, z którego wyłaniała się rura, próbując wyczuć to, czego nie widziały oczy. Postukał prętem, najpierw lekko, potem coraz silniej. - Czy to moŜna odkręcić? - zasugerował Ross. Renfry spojrzał spode łba i rzucił kilka krótkich, mocnych słów. Skoncentrował wysiłki na zewnętrznej krawędzi przykrywy. Wtedy dokonał obiecującego odkrycia. Działali szybko, usuwając nagromadzony przez wieki kurz z czterech wgłębień z wypukłościami, które mogły stanowić głowy sworzni. Skupili się przy uszkodzonym robocie, rozebrali go na części i uzbrojeni w prowizoryczne narzędzia, zaatakowali oporną klapę. Była to jednak długa, irytująca walka. Travis wrócił na statek, skąd zabrał pojemniki z galaretą, którą się zatruł w trakcie testowania zapasów. Posmarowali galaretą nieustępliwe gałki w nadziei, Ŝe po natłuszczeniu poluzują się pod uderzeniami i naciskiem. Wkrótce sworzeń ustąpił pierwszy i Renfry palcami odkręcił go do końca. Ten mały sukces zachęcił ekipę do dalszych wysiłków. Kiedy poddał się drugi sworzeń, tym razem Ashe'a, było juŜ zupełnie ciemno. - Koniec na dziś - powiedział archeolog. - Nie moŜemy zainstalować oświetlenia, a nie ma sensu bawić się tu po ciemku. Przez ostatnie pół godziny częściej waliłem w swoje palce niŜ w ten piekielny sworzeń. - MoŜliwe, Ŝe czas postoju się kończy - rzekł Ross. Wyraził słowami jedną z dwóch obaw, jakie ciąŜyły im podczas Ŝmudnej pracy. - CóŜ, nie wystartujemy bez paliwa. - Ashe wstał i jęknął z bólu, łapiąc się za plecy. - A nie moŜemy dalej pracować po ciemku, bez odpoczynku, na głodnego. Tego jesteśmy pewni, co do pozostałych rzeczy moŜemy jedynie zgadywać. Wrócili do statku. Dopiero teraz, po zakończonej bitwie z nieustępliwym metalem, uświadomili sobie, jak bardzo są wyczerpani. Travis wiedział, Ŝe Ashe miał rację. Nie mogli się łudzić, iŜ rozwiąŜą problem, męcząc się ponad granice ludzkiej wytrzymałości. Posilili się, jedząc podwójne racje i wycieńczeni padli na koje. Kiedy rankiem Travis otworzył oczy, wciąŜ czuł się zesztywniały. Zdezorientowany wpatrywał się w twarz Rossa, który stał nad nim. - Wracamy do kopalni soli, bracie! - Murdock przyłoŜył poczerniały paznokieć okaleczonego palca do ust. - Teraz wystarczyłaby mi lutownica. Złaź z tego wszawego wyra i dołącz do bandy niewolników. Późnym rankiem poradzili sobie z czwartym i ostatnim sworzniem. Przez długą chwilę po prostu siedzieli dokoła krawędzi studni, zwiesiwszy posiniaczone i pełne pęcherzy ręce między kolanami. - No, dobra! - Ashe wstał. - Zobaczymy, czy teraz się ruszy! śeby zdobyć dźwignie do podniesienia pokrywy, musieli rozebrać jeszcze dwa roboty. Przeprowadzali destrukcję z satysfakcją godną dzikusów. DemontaŜ niewzruszonych, na wpół człowieczych form uwalniał ich od frustracji i wszechobecnego strachu. DzierŜąc tęgie pręty ponowili atak na wieko studni. Nie wiedzieli, jak długo trwało forsowanie przykrywy. W końcu, po kolejnej próbie podwaŜenia jej wspólnymi siłami, metal przełamał się na dwie części, ukazując ciemną dziurę, z której wystawała rura. Na zewnątrz był dzień równie jasny jak poprzedni, ale wnętrze wieŜy tonęło w półmroku, a oni nie mieli latarki, aby oświetlić czarną czeluść. Renfry połoŜył się i włoŜywszy obie ręce do środka, badał palcami powierzchnię rurociągu na tyle, na ile mógł sięgnąć. - Znalazłeś coś? - Ashe kucnął obok technika i spoglądał mu przez ramię. - Nie... - rzucił Renfry, ale w tej samej sekundzie zmienił zdanie - Tak!
- krzyknął podekscytowany. - Ledwo sięgam, ale wydaje mi się, Ŝe zaczepiła się tu łuskowata warstwa rury. - Wykręcił się i Travis złapał go za nogi, Ŝeby nie spadł na dół. Renfry przystąpił do uwalniania rury. Pracował przewieszony przez krawędź studni głową w dół, trzymany przez towarzyszy. Musiał bazować głównie na wraŜeniach dotykowych, poniewaŜ własnym ciałem przesłaniał trzy czwarte i tak juŜ przytłumionego światła. Prowizorycznymi narzędziami usuwał śmieci dokoła. Za czwartym razem, kiedy go wyciągnęli, Ŝeby odpoczął, przetoczył się na plecy i leŜał dłuŜszą chwilę, cięŜko dysząc. - Uwolniłem tę rurę tak daleko Jak tylko mogłem sięgnąć - rzekł wreszcie z wysiłkiem. - Ale jest zaczepiona jeszcze niŜej. - MoŜe uda nam sieją uwolnić, jak pociągniemy z góry. - Ashe objął rękami łuskowata powierzchnię rurociągu w miejscu, gdzie wyłaniał się ze studni. - MoŜecie spróbować. - Renfry potarł pięściami czoło, kiedy Travis odsunął go dalej od otworu, aby wspomóc wysiłki Ashe'a. Wspólnymi siłami pociągnęli rurę wewnątrz studni. Sprawiała wraŜenie przyklejonej do ściany w miejscu, gdzie Renfry walczył, aby ją uwolnić. Na czole Travisa wystąpiły krople potu, by spłynąć w dół, omijając wykrzywione usta. W półświetle widział napiętą twarz Ashe'a i mięśnie jego ramion rysujące się pod błękitnym kombinezonem. Ross naparł na rurę całym cięŜarem ciała. - Ty ciągnij - powiedział do archeologa. - My będziemy pchać w twoim kierunku. JeŜeli w ogóle ma ustąpić, to powinno pomóc. Przez bardzo długą chwilę zdawało się, Ŝe rura się nie podda, Ŝe w studni poniŜej dokonało się zbyt wielkie spustoszenie. Nagle Ashe poleciał do tyłu. WąŜ uderzył go potęŜnie w klatkę piersiową, gdy opór niespodziewanie zelŜał. Ross i Travis równieŜ runęli na betonową podłogę. Ross podskoczył do Ashe'a, by uwolnić go spod węŜa. Wyszli razem na zewnątrz; Renfry człapał z tyłu. Ponownie schwycili linę holowniczą i pociągnęli węŜa w kierunku statku. Łuskowaty rurociąg poruszył się niezdarnie, lecz metr po metrze przesuwał się do przodu. Podczas jednej z częstych przerw Travis zerknął za siebie i krzyknął przeraŜony. Znajdowali się trzy czwarte drogi od celu, a pod brzuchem węŜa widniała mokra plama połyskująca w popołudniowym świetle. Ostatnie szarpnięcie musiało osłabić materiał i paliwo zaczęło wyciekać. Renfry cofnął się chwiejnym krokiem i klęknąwszy, przyglądał się plamie. Wyciągnął rękę, by po chwili cofnąć jaz okrzykiem bólu. - To jest Ŝrące. Jak kwas - ostrzegł. - Nie dotykajcie tego. - Co teraz? - Ross kopnął nogą piach na plamę i patrzył, jak ziarenka rozpuszczają się w ciemnej kałuŜy. - MoŜemy dociągnąć rurę do statku i mieć nadzieję, Ŝe dostatecznie duŜo paliwa pozostanie w środku - odpowiedział bezbarwnym głosem Ashe. - Nie sądzę, Ŝeby udało nam się naprawić ten wąŜ.. Zabrali się znów do holowania, starając się nie patrzeć za siebie ani nie myśleć o wyciekającym paliwie. W końcu dowlekli końcówkę węŜa do statku. Renfry, przyciskając poparzoną rękę do piersi, wszedł pod kadłub i jęcząc z bólu, doczepił łeb węŜa do otworu paliwowego. - Napełnia się? - Ross zadał nurtujące wszystkich pytanie. Renfry, jakby obawiał się odpowiedzi, połoŜył zdrową dłoń na łuskowatej rurze i trzymał jaw tej pozycji przez długą chwilę. - Tak - rzekł wreszcie. Nie mieli pojęcia, ile paliwa potrzebuje statek, ani czy w porcie jest go dostateczna ilość. Mokra plama wzdłuŜ węŜa powiększała się z kaŜdą chwilą. Renfry nie odrywał dłoni od rury, kiwając do nich od czasu do czasu, Ŝe płyn wciąŜ napływa. Rozległ się odgłos przypominający niewielką eksplozję. Głowa węŜa odpadła od otworu w statku i zwiotczała rura upadła na ziemię. Renfry, pomagając sobie czymś
w rodzaju młotka, wsunął wieko na miejsce i nasunął na nie ochronną przykrywę. Kiedy usłyszał satysfakcjonujące kliknięcie, wynurzył się spod brzucha kosmolotu. - Na tym koniec. Mamy juŜ to, czego potrzebowaliśmy. - Wystarczy? - zapytał Travis, choć wiedział, Ŝe pozostali, podobnie jak on, nie znają odpowiedzi. Wspięli się na górę po drabinie i porozchodzili do swoich kabin. Zrobili juŜ, co mogli - teraz ich przyszłość zaleŜała od szczęścia. Travis ocknął się z drzemki. Wibracja w ścianach - znowu startują! Ale czy dolecą do ojczystej planety? MoŜe statek zabierze ich po prostu w przestrzeń kosmiczną, gdzie będą skazani na wieczne dryfowanie? Śnił o czerwonych urwiskach, szałwi i świerkach, o śpiewie małych ptaków w kanionie. Śnił o dotyku pustynnego wiatru i napiętych mięśniach końskiego grzbietu między nogami - o świecie, który istniał, zanim ludzkość pomyślała o lotach w kosmos. Był to dobry sen, tak dobry, Ŝe nawet gdy rozpłynął się jak mgła, Travis leŜał nieruchomo z zamkniętymi oczami, próbując wysiłkiem woli przywołać go raz jeszcze. Miał jednak w nozdrzach sterylny zapach statku i dawna, klaustrofobiczna niechęć do tego pojazdu odŜyła w nim z zapomnianą siłą. Z trudem otworzył oczy. - WciąŜ lecimy. - Ross usiadł na przeciwległej koi, mruŜąc oczy w błękitnym świetle. ZłoŜył dłonie, splatając zarówno zdrowe, jak i okaleczone palce. Roześmiał się na ten widok. - Zupa czeka - dodał. Tego dnia policzyli puszki z jedzeniem. Zawartość kilku pojemników trzeba było teraz podzielić na porcje. Ashe odmierzał racje, które musiały utrzymać ich przy Ŝyciu do następnego okresu przebudzenia. - Wystarczy, jeśli będziemy oszczędzać siły, a podróŜ potrwa dokładnie tyle samo co w tamtą stronę. Jak najwięcej czasu spędzajcie na kojach - im mniej spalicie energii, tym lepiej. Człowiek nie moŜe ciągle spać. Mimo usilnych starań sen w końcu uciekał i mogli tylko leŜeć nieruchomo, wpatrując się w sufit, podczas gdy długie minuty przeciągały się w godziny. - Tak sobie myślę - odezwał się nagle Ross do Travisa - Ŝe kiedy dolecimy, powinniśmy się pojawić na ekranach radarów jeszcze przed lądowaniem. A jakiś bystry koleś moŜe posłać nam rakietę, tak tylko, Ŝeby nie wyjść z wprawy. PrzecieŜ nie ma moŜliwości, aby ich poinformować, Ŝe jesteśmy tylko kosmicznymi wędrowcami, którzy wracają do domu. - Jesteśmy uzbrojeni. - Travis zastanowił się, w jaką broń był wyposaŜony ten statek. Rząd ich kraju, inne rządy, mogły powitać nie zidentyfikowany pojazd licznymi nieprzyjemnymi niespodziankami. - I co z tego. - Ross wyglądał na rozdraŜnionego. - Nie wydaje mi się, Ŝebyśmy tymi działkami mogli rozwalić rakietę Nike Cztery wraz ze wszystkimi jej kuzynami. Nawet nie wiemy, jak celować tym świństwem! Statek wyszedł z hiperprzestrzeni. MęŜczyźni, choć wciąŜ osłabieni, powlekli się do kabiny nawigacyjnej, aby obserwować, jak naznaczona zielonymi plamami piłka coraz bardziej wypełnia ekran. Travis drŜał, czując podobne mdłości, jak podczas testowania jedzenia. Czy ta zielona planeta to ich rodzinny dom? Czy to rzeczywisty obraz, czy tylko miraŜ, który wszyscy widzieli, poniewaŜ bardzo chcieli go ujrzeć? Dokładnie tak jak z magiczną ramką obcych, która mogła odtwarzać ukochane miejsca kaŜdego człowieka, aby osłodzić przedłuŜającą się samotność? Teraz jednak znajome zarysy kontynentów znacznie się wyostrzyły. Ross pochylił głowę i skrył twarz w dłoniach. Ashe wypowiadał powoli słowa, w których Travis rozpoznał dziękczynną modlitwę. Ręce Renfry'ego biegały w tę i z powrotem po pulpicie sterowniczym, pieszcząc delikatnie poszczególne klawisze. - Zrobił to! Przywiózł nas do domu! - Jeszcze nie wylądowaliśmy! - Ross nie podnosił głowy. - Przywiózł nas aŜ tak daleko - ciągnął Renfiy. - Dowiezie nas do końca podróŜy. Zrobisz to, stary, prawda?
Szarpnięcie związane z wejściem w atmosferę przyjęli na wpół odrętwiali, wciąŜ nie wierząc we własne szczęście. Ross wstał z fotela i podszedł do wewnętrznych schodków. - Idę na dół. - Odwrócił wzrok od ekranu, jakby nie był w stanie dłuŜej patrzeć. Travis równieŜ zwątpił w prawdziwość tego, co pokazywał ekran, i podąŜył za przyjacielem do swojej kabiny, gdzie rzucił się na koję, aby tam oczekiwać na lądowanie - o ile miało nastąpić. Przenikliwe i głośne wibracje silników były niczym w porównaniu z naciskiem atmosfery na powłokę kuli. Potworne buczenie wypełniło im uszy. Koszmar oczekiwania, jaki mieli juŜ za sobą, nie dał się porównać do tego ostatniego okresu, którego nie mogli zmierzyć Ŝadnym zegarkiem. Przeczucie, Ŝe moŜe się stać - Ŝe stanie się - coś, co zniweczy cały ich trud i wysiłek, wdzierało się im w serca niczym ostrze noŜa. Travis usłyszał mamrotanie Rossa po drugiej stronie kabiny, lecz nie potrafił rozróŜnić słów. Co teraz się działo? Pędzili dzień i noc wokół swego świata, próbując wylądować na miejscu, z którego poderwali się wiele tygodni temu? Sekundy pełzły z niewiarygodną ospałością, minuty... godziny... Mogli odmierzać czas jedynie nierównymi, z trudem zaczerpywanymi oddechami - siła grawitacji oddziaływała na statek. Czy byli widoczni na ekranach radarów, wrogich i przyjaznych, uruchamiających rakiety, aby odgrodzić ich od Ziemi? Travis wyobraŜał sobie start takiego pocisku, z ognistym ogonem zmierzającego wprost na nich... Skulił się na koi i poczuł, jak miękkie posłanie podnosi się wokół napiętego ciała. - Podchodzimy do lądowania. Czy te słowa zabrzmiały przez komunikator statku, czy teŜ były tylko wytworem jego wyobraźni? Odczuł nacisk na klatkę piersiową i płuca, trudniejszy teraz do wytrzymania z uwagi na ogólne osłabienie. Ale nie zemdlał. Nastąpił wstrząs, statek potoczył się i osiadł lekko na boku. Ręce Travisa powędrowały do pasów bezpieczeństwa. Wokoło panowała niezmącona cisza. Obawiał się ją przerwać, prawie lękał się poruszyć - nie był w stanie uwierzyć, Ŝe naprawdę wylądowali, Ŝe pod nimi znajduje się brązowa gleba jego Ziemi. Ross szarpnął się w górę. Wyswobodził się z ochronnej uprzęŜy koi i ruszył do drzwi. Szedł jak chory człowiek, popychany wszechmocną siłą. - Muszę... to... zobaczyć... - wyszeptał. I wtedy Travis zrozumiał, Ŝe on równieŜ musi to ujrzeć. Nie potrafił przyjąć Ŝadnego świadectwa oprócz tego, jakie mogły mu zapewnić własne oczy. Poszedł korytarzem aŜ do wewnętrznej grodzi, gdzie Ross właśnie mocował się z zamknięciem. Travis pospieszył mu z pomocą. Przeszli przez śluzę powietrzną i razem złapali za zewnętrzny właz. Ross dygotał z głową schowaną w ramiona. Jego poszarzałą twarz pokrywały krople potu. Travis otworzył luk. Patrzyli na wschód. Musiało być wcześnie rano, poniewaŜ pod krzywizną statku kładły się cienie, a horyzont rozjaśniały bladozłote smugi. Travis zeskoczył na ziemię, chłonąc ten widok. - Mamy towarzystwo. - Ross wysunął rękę do przodu. Usłyszeli ogłuszający huk. Kwartet samolotów w nienagannej formacji przeciął jaśniejszy pas nieba. Dokoła statku paliły się światełka, skutecznie rozpraszając resztki nocy. Dopiero teraz Travis zauwaŜył olbrzymie wklęśnięcie w burcie - oznakę zderzenia z ziemią. ZbliŜali się jacyś ludzie. A za ich plecami wschodziło słońce. Jego słońce. Wschodziło, aby opromienić jego świat! Dokonali tego. Wrócili mimo tak marnych szans. Pogładził ręką powierzchnię statku pod krawędzią otwartego luku, jakby pieścił wygiętą w łuk szyję srokacza, który wytrwał niosąc go na grzbiecie przez cały dzień. Ponad odległymi wzgórzami jaśniało Ŝółte słońce. A góry były z poczciwej,
brązowej ziemi rodzinnej!