Elizabeth Moon
Bez wyrzeczenia Tytuł oryginału: SURRENDER NONE
Tłumaczenie: Jerzy Marcinkowski
Wszystkie postacie występujące w tej książce są fikcyjn...
5 downloads
9 Views
2MB Size
Elizabeth Moon
Bez wyrzeczenia Tytuł oryginału: SURRENDER NONE
Tłumaczenie: Jerzy Marcinkowski
Wszystkie postacie występujące w tej książce są fikcyjne. Jakiekolwiek podobieństwo do osób prawdziwych, żyjących lub nie, jest całkowicie przypadkowe.
Wydawca: ISA Sp. z o.o., Warszawa 2008.
Wydanie I
ISBN: 978-83-7418-175-4 Ku pamięci Travisa Bohannona,
wiejskiego chłopca z Florence w Teksasie, który
stracił życie, ratując rodzinę z pożaru.
Bohaterowie są nie tylko w książkach.
Podziękowania
Zbyt wiele osób służyło mi poradami technicznymi i specjalistyczną wiedzą, by wymienić wszystkich, a pominięcie kogokolwiek byłoby nieuczciwe. Niemniej, specjalne podziękowania należą się Ellen McLean z McLean Beefmasters, których bydło nauczyło mnie więcej od zajęć na college'u w Dairying; Joelowi Gravesowi za pokazanie mi, jak kosić bez obcięcia sobie stóp oraz Markowi Ungerowi za naukę i zademonstrowanie możliwości walki różnymi rodzajami broni. Błędy są moje; oni zrobili wszystko, żeby mnie poprawić. Spis treści: CZĘŚĆ PIERWSZA Prolog
Reguła Aare jednego jest znaczenia:
Bez wyrzeczenia.
- Niechaj spłynie na niego światłość Esei - wymamrotał kapłan, a położna dodała: - I słodki spokój Alyanyi - kładąc mokre, różowe niemowlę na brzuchu matki. Przysłany pospiesznie z pańskiego dworu kapłan umoczył palec we krwi i przytknął go do chustki, w którą następnie zawinął mokry, ciemny loczek nowonarodzonego, ucięty srebrnymi nożyczkami. W obliczu takiego dowodu, żadna głupia, wiejska dziewuchanie ukryje dziecka przed prawowitym ojcem. Idiotka może tego próbować - niektóre czyniły tak z obawy przed magią pana - choć każda wystarczająco rozgarnięta, by nie gotować gulaszu w czajniku, powinna zdawać sobie sprawę, iż panowie nie zamierzali krzywdzić tak narodzonych dzieci. Wręcz przeciwnie. Ostatni raz pociągnąwszy nosem, kapłan nakreślił w powietrzu znak, który rozjaśniał pomieszczenie jeszcze przez długie minuty po jego wyjściu, po czym oddalił się, zanosząc raport o szczęśliwych narodzinach. Żaden potworek; ludzkie dziecko, zdrowe i o prawidłowej ilości członków. Być może odziedziczy magiczną moc... być może.
Pozostawiona w izbie położna obrzuciła złowrogim spojrzeniem wiszącą w powietrzu smugę światła i nakreśliła własny znak, ciskając w nią garścią ziół. Blask trwał, nieznacznie tylko blednąc. Świeżo upieczona matka chrząknęła i położna wróciła do pracy, ignorując światło, którego nie potrzebowała. Jej dłonie leczyły. Dar ten zawdzięczała brakowi rozwagi praprababki w czasach, gdy coś takiego oznaczało szybkie małżeństwo z będącym pod ręką chłopem pańszczyźnianym. Nie wierzyła, że cokolwiek się zmieniło, a wizyta kapłana Esei przekonała ją tylko, że wielcy panowie pozbawieni byli przyzwoitości.
Na pańskim dworze przyszłość niemowlęcia określono bardzo szybko. Jego własna matka mogła go niańczyć, lecz traktowano go jak panicza, dopóki nie ujawnią się jego umiejętności lub ich brak.
Chłopiec okazywał żywą inteligencję i ciekawość świata; uczył się łatwo i zanim minęło sześć zimowych biesiad, potrafił już ładnie przepisywać skrypty Starego Aare. Mówił bez wieśniaczego akcentu, nie brakowało mu ogłady ani gracji. Nie posiadał także krztyny mocy i kiedy pan stracił resztę nadziei, że coś się zmieni, w jednej ze swych wiosek wyszukał mu przybraną rodzinę i odesłał go.
Mogło być gorzej. Pan dobrze go zaopatrzył: rodzinie zaczęło się powodzić i młodzieniec nie miał kłopotów ze znalezieniem sobie żony. Zapowiedziano mu, że odziedziczy obejście i w swoim czasie miał już własną farmę. Dzięki darom ojca wystartował znacznie powyżej przeciętnej, i wkrótce został sędzią na rynku pobliskiego miasteczka. Nie utrzymałby się z tego, niemniej, dochody uzupełniały produkcję farmy. Wiedział, że był całkiem nieźle sytuowany i ze wzruszeniem ramion porzucił dawne nadzieje na adoptowanie przez pańską rodzinę. A jednak nie potrafił zapomnieć o swym pochodzeniu, ani obietnicy magii.
* * *
W roku jego narodzin, daleko stąd, żył już chłopiec, który pozbawi jego pochodzenie wartości. Rozdział pierwszy
- Jesteś już wystarczająco duży, by przestać czepiać się moich spódnic - oznajmiła matka chłopca. - I wystarczająco śmiały, by robić to, co chcesz. - Mówiąc to, przeczesała palcami niesforną czuprynę chłopca i starła mu z policzka smugę sadzy. - Zaniesiesz migiem ten koszyk do pańskiego zarządcy. Jesteś dużym chłopcem, czy dzidziusiem?
- Jestem duży - odrzekł, marszcząc brwi. - Nie boję się. - Matka przejechała fartuchem po jego koszuli i klepnęła go w pupę.
- No to ruszaj. Pamiętaj, Gird, masz zaraz wracać do domu. Żadnych zabaw z innymi chłopcami i dziewczętami. Praca czeka, synku.
- Wiem. - Ze stęknięciem podniósł sięgający mu niemal do biodra kosz i odchylił się w bok, by zrównoważyć ciężar; wypełniony był po brzegi najlepszymi śliwkami z ich drzewa. Mógłby jedną spróbować... słodki sok spływający w głąb przełyku...
- I nie jedz ich, Gird. Nawet jednej. Tata wygarbowałby ci skórę za coś takiego.
- Nie zjem. - Ruszył drogą, zgi...