Richard Delancey C. Northcote Parkinson Spis treści Tajna misja (Devil to Pay) ...
20 downloads
22 Views
4MB Size
Richard Delancey C. Northcote Parkinson
Spis treści Tajna misja (Devil to Pay) ........................................................................................................................ 3 Rozdział pierwszy Tajna misja ............................................................................................................. 3 Rozdział drugi „Rojalista” .................................................................................................................. 13 Rozdział trzeci Wybór broni .............................................................................................................. 22 Rozdział czwarty Na lądzie ................................................................................................................ 28 Rozdział piąty Kuter służby celnej ..................................................................................................... 33 Rozdział szósty Chwyty zawodowe ................................................................................................... 42 Rozdział siódmy Skrzydła „Gołębicy” ................................................................................................ 55 Rozdział ósmy Księżycowi szperacze w Poole ................................................................................... 68 Rozdział dziewiąty Korsarz ................................................................................................................ 81 Rozdział dziesiąty Piechota morska ................................................................................................... 90 Rozdział jedenasty „Nemesis” ......................................................................................................... 101 Rozdział dwunasty Twierdza w Hiszpanii ........................................................................................ 112 Rozdział trzynasty Bunt na morzu ................................................................................................... 119 Rozdział czternasty Błędny rycerz ................................................................................................... 131 Rozdział piętnasty Cenne wiadomości ............................................................................................ 139 Rozdział szesnasty W służbie królewskiej........................................................................................ 148 Pod płonącą banderą (The Fireship).................................................................................................... 167 Rozdział 1 Sprzymierzeniec ............................................................................................................. 167 Rozdział 2 Bunt ................................................................................................................................ 174 Rozdział 3 Sąd wojenny ................................................................................................................... 187 Rozdział 4 Burza............................................................................................................................... 200 Rozdział 5 Camperdown .................................................................................................................. 212 Rozdział 6 Pokłosie bitwy ................................................................................................................ 220 Rozdział 7 Brander ........................................................................................................................... 228 Rozdział 8 Fabius ............................................................................................................................. 241 Rozdział 9 Rewolta w Irlandii........................................................................................................... 251 Rozdział 10 Koniec Spitfire'a ........................................................................................................... 260
Wyścig z czasem (Touch and Go) ........................................................................................................ 271 Rozdział pierwszy Merlin ................................................................................................................. 271 Rozdział drugi Konwój ..................................................................................................................... 280 Rozdział trzeci Oblężenie La Valletty ............................................................................................... 291 Rozdział czwarty Konwój maltański................................................................................................. 304 Rozdział piąty Kapitulacja La Valletty .............................................................................................. 310 Rozdział szósty Wypad na Majorkę ................................................................................................. 321 Rozdział siódmy Na ratunek ............................................................................................................ 333 Rozdział ósmy Targ niewolników .................................................................................................... 345 Rozdział dziewiąty Algeciras ............................................................................................................ 355 Rozdział dziesiąty Wyścig z czasem ................................................................................................. 365 Rozdział jedenasty Od porażki do zwycięstwa ................................................................................ 373 Rozdział dwunasty Reda baskijska .................................................................................................. 386 Rozdział trzynasty Ostatnia szansa .................................................................................................. 396 Rozdział czternasty Wisiało na włosku ............................................................................................ 409
Tajna misja (Devil to Pay)1 Rozdział pierwszy Tajna misja W gospodzie George'a w Portsmouth panował ożywiony ruch. Powozy zajeżdżały i wyjeżdżały, bagaże zawalały wejście, uwijała się służba i nikt nie zwrócił uwagi na porucznika, który właśnie 1
C. N. Parkinson Tajna misja (Devil to Pay) Tłumaczył Juliusz Kydryński Książka i Wiedza Warszawa 1978 ©Northcote Parkinson 1973 Obwolutą i okładką projektował Mieczysław Wasilewski Przypisy do terminów morskich opracował Jan Jackowicz Redaktor Maryla Siwkowska ©Copyright for the Polish edition by Robotnicza Spółdzielnia Wydawnicza “Prasa-Książka-Ruch” Wydawnictwo “Książka i Wiedza” Warszawa 1978
wszedł. Był dzień 3 czerwca 1794 i główna izba gospody pełna była starszych oficerów, ogorzałych, pewnych siebie mężczyzn w mundurach ze złotymi galonami, którzy wszyscy znali się między sobą i których znali kelnerzy. Dopiero po kilku minutach Ryszard Delancey zdołał zwrócić na siebie czyjąś uwagę, ale służący, którego zagadnął, znikł natychmiast. - Admirał Macbride, sir? Tam na schodach stoi jego oficer flagowy. Chwileczkę, sir! Idąc za wzrokiem chłopca, Delancey ujrzał starszego wiekiem oficera z teczką pod pachą, rozmawiającego z jeszcze starszym mężczyzną w cywilnym ubraniu - zapewne urzędnikiem ze stoczni. Z trudem przepychając się przez tłum, Delancey dotarł do stóp schodów w chwili, gdy dwaj mężczyźni skończyli rozmowę. Zanim porucznik zdążył wejść na górę, spytał, czy mógłby się zobaczyć z admirałem Macbride. - A kim pan jest, sir? - usłyszał w odpowiedzi. Zamiast podać swoje nazwisko, Ryszard Delancey pokazał dokument, pisemny rozkaz, który jego kapitan otrzymał dziś rano od komandora McTaggarta. Porucznik spojrzał na papier, a potem na jego oddawcę. - Doskonale, panie Delancey, admirał przyjmie pana. Proszę za mną. Poprowadził go na górę, a potem wzdłuż korytarza. W końcu zatrzymał się przy przedostatnich drzwiach. - Zechce pan tu zaczekać; zobaczę, czy admirał nie jest zajęty. Delancey czekał dziesięć minut w pokoju, który był zapewne sypialnią porucznika, zanim wezwano go przed admiralskie oblicze. John Macbride miał wówczas niewiele ponad pięćdziesiąt lat, ale wyglądał na więcej. Właśnie otrzymał po długiej karierze, w której większą rolę odegrała praca niż błyskotliwe sukcesy w walce, awans na kontradmirała. Siwowłosy, solidny, zmęczony, pracował w tej chwili pilnie przy stole zarzuconym papierami, u boku miał sekretarza, a w głębi pokoju jakiś urzędnik manipulował sznurkami i woskiem do pieczętowania. Delancey go obserwował, a on podpisał jeszcze cztery listy, rzucił je midszypmenowi2, po czym podniósł wzrok i stwierdził, że ma gościa. Porucznik pośpieszył z wyjaśnieniem: - Pan Delancey, sir, z rozkazem zameldowania się u pana. Delancey skłonił się sztywno i stanął na baczność, trzymając kapelusz pod lewym ramieniem. Macbride patrzył na niego w milczeniu, zastanawiając się, czy nie tracił czasu, posyłając po tego człowieka. Stojący przed nim oficer był średniego wzrostu, ciemnowłosy i silnie zbudowany, lecz poza tym wygląd miał dość nieokreślony. Jeśli było w nim coś szczególnego, to kontrast między czarnymi włosami i niebieskimi oczami. A może coś jeszcze? Wyglądał posępnie, czego oczywiście należało się spodziewać. Czy może być w nim coś z marzyciela, z romantyka? Na pierwszy rzut oka sprawiał raczej niekorzystne wrażenie, ale trzeba być sprawiedliwym. A zresztą, kogóż innego miał do dyspozycji? - Proszę, niech pan siada, Delancey - powiedział kontradmirał, biorąc dokument, który położono mu pod ręką. Pod nagłówkiem: „Ryszard Andros Delancey - patent oficerski w r. 1783”, było tam pół strony notatek.
2
Midszypmen (ang. midshipman) - kilkunastoletni chłopiec, odbywający praktyczne przeszkolenie na okręcie, przygotowujące go do egzaminu na oficera.
Gdy Delancey usiadł, poczuł się jak przed straszną próbą. Czy wyniknie coś z tego spotkania? Powiedział sobie, że nie wolno mu niczego oczekiwać, a na pewno nie dzięki czyjemuś poparciu. - Powiedziano mi, że pochodzi pan z Guernsey. Tam się pan urodził? - Tak, sir. - Czy pańska rodzina ma tam duże znaczenie? - Nie, sir. Rodzina Andros - ze strony mojej matki - piastowała wysokie urzędy za króla Karola II, lecz teraz utraciła swoją pozycję i większość krewnych opuściło wyspę. - Ile pan ma lat? - Trzydzieści cztery, sir. - I mówi pan po francusku jak Francuz? - Zapewne jak Francuz z wybrzeża Normandii. - Z wybrzeża, które jest panu znane? - Tak sir. Jako chłopiec łowiłem tam ryby. - Zna pan więc trudności nawigacyjne, skały, gwałtowne prądy... To niełatwe miejsce, nawet za dnia... Był pan ostatnio w Guernsey? - Nie, sir. Macbride wstał i zaczął chodzić po pokoju, jakby to był mostek okrętowy. W końcu zatrzymał się przy oknie i patrzył na port. - Spodziewam się, że pan wie, iż Artemida zginęła rozbiwszy się na Siedmiu Siostrach? - Tak, sir. - Wie pan zatem także, że wśród tych, którzy zginęli, był kapitan Fletcher. - Tak jest, sir. - Przeprowadzono śledztwo i ma się odbyć sąd wojenny. Jest to w tym wypadku zwykła formalność i podsądni z pewnością zostaną uniewinnieni. Ale w związku z tą sprawą niektórzy z nas znów pomyśleli o zmarłym kapitanie Fletcherze. Niektórzy wyżsi oficerowie - nie mówię, że wszyscy - sądzą, że zeszłoroczny sąd wojenny powinien był ogłosić inny werdykt. Są oni - podobnie jak i ja - zdania, że oficerowie Artemidy postąpili niesłusznie. Ale mają oni przecież jakieś usprawiedliwienie. A należy szukać wszelkich możliwych usprawiedliwień, zwłaszcza dla młodszych rangą: na przykład dla czwartego porucznika. Moim zdaniem trzeba dać panu jeszcze jedną szansę. Dlatego posłałem po pana, Mr. Delancey. - Dziękuję, sir. - Od zakończenia sprawy przed sądem przebywał pan na okręcie-bazie Grafton? - Tak, sir.
- Czas, żeby pan znów wyruszył w morze. Nie można posłać pana na okręt liniowy, a tym bardziej na fregatę3. Jednakże można pana wyznaczyć do służby specjalnej, do której - jak się zdaje - posiada pan odpowiednie kwalifikacje. Odniesiony w niej sukces może panu przynieść lepsze stanowisko, a - kto wie - może nawet awans. Ale czy mam pana do niej wyznaczyć? O tym właśnie muszę zadecydować, a decyzji tej nie można odłożyć nawet do jutra. Dwie rzeczy muszę wyjaśnić na samym początku. Po pierwsze, nie mogę rozkazać panu przyjęcia misji, o której myślę. Po drugie, stanowisko, które mogę panu zaoferować, jest tymczasowe, do momentu, gdy zadanie zostanie wykonane. - Czy mogę wiedzieć, sir, jakie to zadanie? - Dowie się pan dopiero w przeddzień operacji. - Wobec tego powiem tylko tyle: jeśli da mi pan tę szansę - skorzystam z niej. - Doskonale, panie Delancey. Proszę teraz poczekać z godzinę w głównej izbie. Potem dowie się pan, co postanowiłem. Gdy Delancey wyszedł, kontradmirał odwrócił się do adiutanta i spytał: - I cóż, panie Rymer? Oficer potrząsnął głową i odparł: - Wątpię, sir, czy to jest człowiek, jakiego pan potrzebuje do przedsięwzięcia, które - jak przypuszczam - jest ryzykowne. Ostatnie osiem czy dziesięć miesięcy spędził na Grafton, to prawie tak, jakby je spędził na lądzie. A przedtem - ta sprawa Artemidy. Nie wywarł na mnie dobrego wrażenia, sir. Myślę, że nie można na nim polegać. - A co pan myśli, Wainwright? - spytał Macbride, zwracając się do sekretarza. - Cóż, sir, ja mogę tylko podziwiać jego odwagę. Zgodził się przyjąć misję, której - ze względu na tajemnicę - nie mógł mu pan wyjawić. Nie każdy by się na to zdobył. - Rozumiem pana. Ale czy to nie dowód, że jest desperatem? - A kogóż mamy innego? - spytał Wainwright. - Prosił pan o wyszukanie raczej młodszego porucznika, który mówi po francusku, zna nieprzyjacielskie wybrzeże, znajduje się teraz w Portsmouth i nie ma przydziału na okręt wychodzący w morze. Mieliśmy szczęście, że w ogóle znaleźliśmy kogoś odpowiadającego tym wymaganiom. Nikt inny nie przychodzi mi do głowy. - Czy szukaliśmy dość pilnie? - spytał adiutant. - Czemu by nie dowiedzieć się w Admiralicji? - Bo nie ma na to czasu - niecierpliwie odparł sekretarz. - Plan lorda Moira musi być wykonany natychmiast. Oficer, na którego padnie wybór, musi wyruszyć dziś w nocy. - To prawda - rzekł kontradmirał. - Ja też mam wątpliwości co do Delanceya, ale mam tylko dwa wyjścia. Albo go wyślę, albo zawiadomię lorda Moira, że nie możemy mu udzielić żądanej pomocy. Z ciężkim sercem wyznam, że nie potrafiliśmy zdziałać niczego, aby misja została wykonana. Nie, powziąłem decyzję. Proszę przygotować odpowiednie rozkazy, Wainwright, a pan, Mr Rymer, dopilnuje, żeby Delancey odpłynął na Kormoranie dziś z wieczornym odpływem. Po przybyciu na miejsce ma się zameldować u kapitana księcia de Bouillon.
3
Fregata - w XVIII w. trzymasztowy, jednopokładowy okręt wojenny o ożaglowaniu rejowym, służący do kontrolowania szlaków wodnych.
Podczas gdy przygotowywano i podpisywano rozkazy, Delancey siedział na dole w izbie. Spodziewał się, że znajdzie się wśród obcych, zbyt młody dla tego towarzystwa, które będzie nań patrzeć spode łba. Jednakże od chwili gdy wszedł do George'a, wielu starszych oficerów już wyszło i Delancey ze zdumieniem rozpoznał w starym poruczniku, którego znał trochę, jednonogiego mężczyznę nazwiskiem Harris, który był trzecim oficerem na Warspite, innym hulku4, również zakotwiczonym na stałe. Harris był oficerem na swój sposób użytecznym, ale cynicznym, zgorzkniałym i rozczarowanym. Mimo to Delancey doznał ulgi, że znalazł tu kogoś, z kim mógł spędzie czas oczekiwania. Wymienili pozdrowienia i Harris posłał usługującego chłopca po dwa kufle porteru. - Co pana tu sprowadziło, Mr Delancey? - Admirał Macbride mnie wezwał, sir. Istnieje możliwość, że znów wyruszę w morze. - Pan? Do diabła z taką możliwością. Skończył się pan po złożeniu w sądzie wojennym zeznań przeciwko Fletcherowi. Żaden kapitan pana nie weźmie. Będzie pan służył na Grafton, dopóki nie zatonie albo wojna się nie skończy, tak samo jak ja na Warspite. Mogło być gorzej, wie pan, mogło być gorzej! Pańskie zdrowie, sir, i na pohybel Francuzom! - Ale ze mną to nie to samo co z panem, sir. Stracił pan nogę w bitwie i ma pan bardzo dobre stanowisko; nikt nie może pana spytać, czemu nie jest pan już w czynnej służbie. - Powiem panu coś w sekrecie, młody człowieku, ale niech pan nie rozpowiada tego po wybrzeżu. Straciłem nogę w ładowni Norwich, zmiażdżyła mi ją beczka solonej wieprzowiny. Dwa razy tylko byłem w akcji - w ostatniej wojnie, uważa pan - i wyszedłem z nich nawet nie draśnięty. Ale niech pan to zatrzyma przy sobie. - Dobrze, dobrze, sir. - I dam panu jedną radę. Niech pan nie przyjmuje żadnej funkcji, jaką panu zaproponują. Jeśli pana wybrano do jakiejś misji, może pan być pewien, że admirał nie mógł znaleźć do tego nikogo innego. Będzie to jedno z tych przedsięwzięć, które nie mogą się udać. Cokolwiek pan zrobi, będzie źle i może być jeszcze gorzej. Gdyby były widoki powodzenia, posłano by jakiegoś ulubieńca, zięcia admirała albo młodszego brata komandora. Misję, którą panu zaproponują, odrzucili już - niech pan zapamięta moje słowa - wszyscy, którzy byli przed panem na liście. Może się ona skończyć tylko śmiercią albo hańbą, albo jednym i drugim. Na Graftonie zostanie pan przynajmniej przy życiu. - Dopóki nie rozbijemy się na mieliźnie z wołowych kości, które wyrzucamy za burtę. - Wtedy będzie pan bezpieczniejszy, bo okręt nie zatonie nawet na cumach. - Zatem zdrowie bohaterów kotwicznej wachty. Kelner! Ponad pół godziny upłynęło im na pogawędce. Delancey cieszył się z towarzystwa. Wiedział, że w tym, co mówił Harris, jest wiele prawdy. Szaleństwem było spodziewać się, że wyniknie coś z rozmowy, którą przeprowadził piętro wyżej. Nigdy nie okaże się żadnych względów komuś podejrzanemu o nielojalność. Uniewinnienie kapitana Fletchera zakładało potępienie wszystkich, którzy świadczyli przeciwko niemu jako żeglarzowi i oficerowi. Zatrzymanie Fletchera wbrew opinii jego oficerów kosztowało Jerzego III jeszcze jeden okręt i życie blisko dwustu ludzi. Fletcher był niezdarnym, bezużytecznym łajdakiem, a wszyscy jego oficerowie znaleźli się na brzegu za to, że powiedzieli o nim prawdę. Prawdę? Powiedzieli zaledwie ćwierć prawdy. To jednak wystarczyło, żeby 4
Hulk (albo holk) - przycumowany do nabrzeża kadłub starego okrętu, służący jako pomieszczenie mieszkalne, magazyn, warsztat, koszary itp.
doprowadzić ich do zguby. Jakimż był głupcem! Ale był wtedy młodszy i zbyt łatwo dał sobą powodować. Dostał za to nauczkę, ale teraz jest za późno, żeby wyciągnąć z niej wnioski. Dobrze Harrisowi mówić, żeby został na Graftonie albo zszedł na ląd. A cóż innego miał robić? Nie miał domu, do którego mógłby się udać, nie miał żadnego innego zawodu ani pieniędzy, aby móc założyć jakieś przedsiębiorstwo. Ojciec jego zmarł ze świadomością, że on, Ryszard, znalazł stanowisko oficerskie. Było to wszystko, na co rodzina mogła sobie pozwolić, a nawet więcej. Siostra wyszła za mąż i opuściła wyspę, a o obu braciach sądzono, że nie żyją; starszy na pewno, a młodszy najprawdopodobniej. Spośród tych, z którymi chodził do szkoły w Guernsey, nikogo nie mógł nazwać prawdziwym przyjacielem. Mogli go pamiętać niektórzy rybacy, lecz koledzy szkolni uważali go za chłopca trudnego i nieśmiałego, któremu raczej można było dokuczać niż go lubić. - Wie pan - Harris przerwał jego zamyślenie - nie łudzę się, że admirałowie mają lekkie życie. Pracują ciężej niż pan i ja, a Macbride na przykład musi orać jak koń pociągowy. Kiedy zbierze wszystkie swoje transporty i załaduje wojska, chętnie zrezygnuje ze służby. - Wiem coś o transportach - powiedział Delancey. - Ale gdzie są wojska? - W obozie w Netley. Jest tam kilka pułków piechoty, a inne, jak słyszę, są w drodze. Wczoraj przybyło trochę kawalerii, a przedwczoraj jakaś artyleria. - I oni jadą za morze? - Krążą pogłoski, że mają iść do Flandrii. Bóg jeden wie, czy to prawda, ale może pan być pewien, iż przygotowuje się wielka wyprawa. Niech pan zwróci uwagę na tonaż, który zgromadził Macbride! Mówią, że ma nimi dowodzić lord Moira, ale zdaje się, że wyjechał; może wrócił do Londynu. Przed tygodniem był w Portsmouth - widziałem go tutaj z Macbride'em. - Ostatnio słyszałem, że Francuzi też coś przygotowują; skoncentrowali wojska w St. Malo. - Nie słyszałem o tym. Ale entuzjazm im przejdzie, jak wyjdą na morze i zobaczą, że czeka na nich lord Howe. W tej chwili porucznik Rymer, śpiesznie zbiegłszy po schodach, przerwał im rozmowę. - Delancey, mam dla pana rozkazy. Niech pan zabierze swoje rzeczy z Grafton i przeniesie się na pokład slupa5 Kormoran, który stoi teraz w Spithead, ale ma pożeglować z dzisiejszym wieczornym odpływem. Będzie pan nadliczbowym w załodze, tylko w podróży do Guernsey, gdzie zamelduje się pan u komandora księcia de Bouillon. Tutaj są dla pana rozkazy w tej sprawie i list wyjaśniający do admirała portu. Tutaj jest list do kapitana Grafton i drugi do kapitana Kormorana. Obydwa wymagają podpisu admirała portu. Proszę zapytać w kancelarii admirała o porucznika Watkinsa i oddać mu tę notę z pozdrowieniami ode mnie. I wreszcie tutaj, ten ostatni, to list do Jego Wysokości, który odda pan jemu do rąk własnych. Czy rozumie pan dokładnie, co ma pan robić? - Tak jest, sir. - A zatem żegnaj pan. I życzę powodzenia! - Adiutant odszedł, pozostawiając Harrisa wpatrzonego w Delanceya ze zdumieniem i niedowierzaniem.
5
Slup (ang. sloop) - w XVIII w. mały, jednomasztowy okręt wojenny z głównym żaglem gaflowym i dwoma żaglami rejowymi, służący do działalności korsarskiej lub jako jednostka pomocnicza.
- Zdarzają się jednak cuda! Więc wyrusza pan na morze! Ale proszę pamiętać, co panu mówiłem. Niech pan uważa, bo będzie źle! Gdyby pańska misja miała przynieść jakiś zaszczyt, powierzono by ją komu innemu. Niech się pan bardzo pilnuje! Niech pan będzie gotów do ucieczki! Delancey stanął na pokładzie Kormorana przed zachodem słońca, pozornie spokojny, lecz wewnętrznie podniecony tym, że znów jest na morzu, w czynnej służbie. Słup posiadał ożaglowanie rejowe, osiemnaście armat, był bliźniaczym okrętem Amazonki. Ten zgrabny statek o białych pokładach, świeżo wymalowany, miał każdą linę na swoim miejscu. Wszystko to świadczyło, że jego kapitan jest w swojej dziedzinie artystą. Wiatr śpiewał w olinowaniu, a okręt był pod stopami Delanceya tak żywy, jak koń wyścigowy, niecierpliwiący się przed startem. Ów przyjazd na Guernsey, rodzinną wyspę Delanceya, sam w sobie nie był niczym, lecz mógł otworzyć mu drogę do szczęścia. To, co mówił Harris, płynęło tylko z zazdrości. Do diabła z nim! Może było coś w jego wstrętnych podejrzeniach, lecz odsuwał od siebie tę myśl. Był oficerem wybranym do specjalnej misji, i to do takiej, z której mógł powrócić z ustaloną reputacją. Mogła to być - nie, to musiała być! - życiowa szansa, punkt zwrotny w jego karierze. Obejrzawszy hamak zawieszony w odstąpionej mu kabinie, wyszedł na pokład, żeby się zgłosić do służby. Gdy zjawił się kapitan Bastable, przeszedł na zawietrzną stronę mostku, zastanawiając się, czy i jakiej służby się od niego oczekuje. - Dobry wieczór, Mr Delancey. - Dobry wieczór, sir. - Witam na pokładzie. Zdaje się, że ma pan rozkaz zameldować się u Filipa d'Auvergne. Znajdzie go pan na lądzie w St. Peter Port. Jeśli ten wiatr się utrzyma, powinniśmy tam być jutro przed południem. Nie będę od pana wymagał trzymania wachty, ale pan będzie pewnie chciał przyjrzeć się żegludze. - Tak jest, sir. Delancey doznał tajemnej ulgi. Obawiał się, że będzie musiał objąć służbę na pokładzie, a przecież wyszedł z wprawy, gdyż niemal rok przebywał w porcie. Ale Bastable musiał dbać o własną reputację i nie życzył sobie wypadku w Spithead, zwłaszcza w zapadającym zmroku. Sam wyprowadził okręt na morze. Delancey uczuł, że wszystko do niego wróciło - kolejność rozkazów do podnoszenia kotwicy i stawiania żagli. - Wszyscy do kotwicy! Gotowi tam na dziobie? Wybierać! Miarowo! - Potem rozległ się gwizdek i zgrzyt kabestanu6, tupot wielu kroków i okrzyk: - Kotwica w górze, sir! Następnym zadaniem było postawienie żagli. Delancey widział, że marsowi7 byli gotowi wzdłuż rei górnych żagli. - Opuść! - zabrzmiał rozkaz, a wielkie żagle opadły i natychmiast chwyciły wiatr z hukiem armatniego wystrzału, a potem, gdy wydęły się klasycznie, nastała nagła cisza.
6 7
Kabestan - obrotowe urządzenie, służące do wybierania lin i łańcuchów. Marsowi - członkowie załogi okrętu żaglowego, obsługujący górne żagle rejowe, zwane marslami.
- Wybrać szoty! Dociągnąć! Podbrasować8 na dziobie! Kotwica była teraz zaczepiona na kotbelce9 i kapitan podał sternikowi kurs: „Południowy zachód - do zachodu - tak trzymać!” Rejs już naprawdę się zaczął i kapitan odesłał portową wachtę na dół, przekazując pokład porucznikowi Saundersowi. Okręt pochylił się pod naporem wiatru, fala spieniła się pod dziobem i wyjrzały gwiazdy, widoczne poprzez takielunek10. Delancey, znów żeglarz, został, by zobaczyć wschodzący księżyc; chodził po mostku razem ze Saundersem. - Był pan ostatnio w St. Peter Port? - spytał. - Trzy tygodnie temu. - Może mi pan coś powiedzieć o księciu de Bouillon? Czy to francuski emigrant? - Nie, panie Delancey. Pochodzi ze znanej rodziny na Jersey. Wstąpił do marynarki i zdobył patent oficerski w wojnie z koloniami amerykańskimi. Gdy Aretusa rozbiła się pod Ushant w roku 1778, d'Auvergne dostał się do niewoli i został we Francji, dopóki go nie wymieniono. - I wrócił jako książę? - D'Auvergne to rodowe nazwisko książąt de Bouillon, a ostatni książę - który zmarł przed dwoma laty - nie miał syna. Usynowił więc tego brytyjskiego oficera. - A czy naprawdę byli krewnymi? - Och, dalekimi. Tak mówią znawcy. - A księstwo de Bouillon jest, czy też było księstwem niezawisłym? - Mniej więcej. Ale rodzina d'Auvergne ma, albo raczej miała większe jeszcze posiadłości we Francji. Ich ośrodkiem jest zamek w pobliżu Evreux. Marszałek Turenne za panowania Ludwika XIV był ich krewnym. - Mam szczęście, że jest pan tak dobrze poinformowany. - Rodzina d'Auvergne to popularny temat w Guernsey. Wszystko, co panu powiedziałem, można tam usłyszeć na rynku. - A jakim okrętem dowodzi d'Auvergne? - Tego nie wiem. Ma jakiś mały okręcik i kanonierkę, używane do zbierania informacji wywiadowczych i do pomocy francuskim emigrantom. Samego d'Auvergne można spotkać na lądzie. Jestem panu ogromnie wdzięczny, sir. Myślę, że najlepiej będzie, jeśli teraz pójdę się położyć przed jutrzejszym spotkaniem z księciem. - Dobranoc, panie Delancey. Nazajutrz poranek był słoneczny, od wschodu wiał silny wiatr. Zobaczyli Alderney i Kormoran wszedł do Russel pod wszystkimi żaglami. Delancey obserwował z pokładu rufowego, jak ukazywało się wybrzeże Guernsey. Najpierw widać było płaską równinę na północ od mostu w St. Sampson, osobną
8
Brasować - zmieniać ustawienie żagli rejowych lub rei za pomocą lin zwanych brasami. Kotbelka - zaburtowany występ umożliwiający tymczasowe podwieszenie kotwicy. 10 Takielunek - stałe i ruchome olinowanie okrętu żaglowego służące do umocowania masztów i do manewrowania żaglami. 9
wyspę, zwaną Vale. Potem ujrzeli zamek w Vale z flagą powiewającą nad działami. W końcu slup zatrzymał się naprzeciw zamku Cornet i oddał cześć fladze. Echo armatniego wystrzału odbiło się od skał i wywołało wrzask mew, a Delancey patrzył na miasto, w którym się urodził. Na pierwszym planie były falochrony otaczające port, za nimi magazyny o czerwonych dachach, stojące szeregiem na brzegu, a jeszcze dalej dachy domów na stoku wzgórza ciągnącego się do Hauteville, wyższej i nowszej części miasta. Wznosiła się tam wieża miejskiego kościoła, a dalej na północ Delancey mógł rozpoznać mansardowe okno pokoju, który dzielił z dwoma braćmi, Mateuszem i Michałem (pokój Racheli znajdował się po drugiej stronie, od ulicy). Tak, znów był w domu. Gdy rozpoznawał dawne kąty, ogarnęła go fala ciepła i wspomnienia z dzieciństwa. Nikt z jego rodziny nie został na Guernsey i z trudem nawet przypomniano by tu sobie ich nazwiska, lecz był to jedyny dom, jaki posiadał. W porcie stały te same łodzie rybackie, to samo słońce oświetlało granitowe mury i nagle z lewej strony w odpowiedzi huknęły zamkowe działa. Gdy ucichł ponowny protest mew, slup rzucił już kotwicę na redzie St. Peter Port, zwinięto też żagle i opuszczono gig11. Kormoran zatrzymał się tylko po to, żeby wysadzić pasażerów i skoro tylko gig powrócił, slup znowu odpłynął do Falmouth. Delancey rozejrzał się wokół i stwierdził, że nigdy jeszcze nie widział w St. Peter Port tak ożywionego ruchu. Wiele okrętów stało w porcie, jeszcze więcej na redzie, a łodzie pływały tam i z powrotem, zwożąc towary do magazynów. Robotnik portowy załadował rzeczy na wózek i Delancey poszedł za nim do wartowni, gdzie mógł bezpiecznie zostawić bagaż. Zaczął się dopytywać o miejsce pobytu księcia; wskazano mu drogę do magazynu, zwróconego frontem ku portowi. Gdy mijał kościół, przez High Street maszerował oddział piechoty; widać było, że Guernsey jest w stanie wojny. Gdzie jest kwatera księcia de Bouillon, można było poznać tylko po tym, że przy wejściu strażnik trzymał wartę. Delanceyowi wskazano drabinę, po której dostał się na pierwsze piętro. Znalazł się przed drzwiami prowadzącymi do tymczasowego biura. Otwór ponad nabrzeżem, przez który zazwyczaj wciągano bale i beczki, został zabity deskami, zostawiono tylko prowizoryczne okno, przez które można było patrzeć na port. Twarzą do okna, przy kuchennym stole, siedział oficer równej Delanceyowi rangi. Oprócz kilku krzeseł, mapy przybitej do ściany, papieru i atramentu na stole oraz lunety umieszczonej na beczce nie było tu innych sprzętów. Delancey skłonił się i przedstawił: - Mam tutaj list do Jego Wysokości - zameldował służbiście. - Muszę go oddać do rąk własnych. Oficer sztabu księcia nazywał się Bassett. Robił wrażenie wesołego, młodego człowieka. - Książę powinien tu być za kilka minut - zapewnił swego gościa. - Proszę, niech pan siada i powie, z czym pan przychodzi. - Z przyjemnością bym panu powiedział, gdybym wiedział - odparł Delancey. - Mam tylko rozkaz, żeby się tu zameldować. - Zdaje mi się - rzekł Bassett - że to pan ma objąć chwilowo dowództwo kutra12 Rojalista. Czy mam rację, sir, sądząc, że mówi pan po francusku i jest obznajmiony z tymi wodami? - Pochodzę z Guernsey, sir, nie jestem tu obcy. - A zatem jest pan człowiekiem, którego nam właśnie potrzeba. Jeżeli podejdzie pan do okna, pokażę panu okręt, którym będzie pan dowodził.
11
Gig - mała łódź wiosłowo-żaglowa, należąca do wyposażenia okrętu. Kuter - w XVIII w. jednomasztowy statek żaglowy z gaflowym grotżaglem i trzema żaglami przednimi sztakslami, a także dwoma lub trzema żaglami rejowymi do żeglugi pełnym wiatrem. 12
Kuter stał przy nabrzeżu i wydawał się być ośrodkiem ożywionej działalności. - Jutro będzie gotów do żeglugi, otaklowany, uzbrojony i zaopatrzony w żywność na miesiąc. Będzie pan miał do pomocy pierwszego oficera, bosmana, midszypmena, kucharza i cieślę, a także kaprala piechoty morskiej. Nie jest to zwykła załoga kutra, to są ludzie specjalnie dobrani. - A co ja mam tu robić? - O tym powie panu raczej sam komandor. Zaraz tu będzie. Nawiasem mówiąc, jutro ma się odbyć konferencja, na której będzie pan musiał być obecny. Będzie gubernator - generał Small, a także generał lord Moira. - Lord Moira? Tutaj? - Przyjechał przedwczoraj. - Naprawdę? Czy przyjechał incognito? - Nie, będzie jutro na rewii wojskowej. - Na rewii? - Tak, są urodziny Jego Królewskiej Mości. - Prawda. Zapomniałem o tym. A więc cały świat - z Robespierre'em włącznie - będzie wiedział, że lord Moira jest tutaj. Czy Francuzi nie zorientują się, że coś się tu przygotowuje? - Mogą się tylko domyślać, ale nie będą wiedzieli, co. Tajemnica została zachowana. Dał się słyszeć jakiś ruch piętro niżej. Bassett rzekł: - Zdaje się, że to komandor. W chwilę potem stanęli na baczność: wszedł d'Auvergne. - Porucznik Delancey melduje się - powiedział Bassett i Delancey wręczył komandorowi zapieczętowany list z Portsmouth. D'Auvergne usiadł przy stole, złamał pieczęć i szybko przejrzał pismo. Był mężczyzną w średnim wieku, przystojnym, o surowym wyglądzie i nietolerancyjnym, ponurym spojrzeniu fanatyka. - Proszę siadać - powiedział d'Auvergne. - Witam w moich oddziałach. Jestem zadowolony, że będę miał pana na pokładzie - uśmiechnął się i wtedy przez chwilę wyglądał bardziej przystępnie. Potem spytał: - Czy zna pan wybrzeże francuskie i odważy się pan zbliżyć do niego w ciemnościach? - Tak, Wasza Wysokość. - Na tym polega misja, do której pana wybrano. - Tak jest, sir. - Obejmie pan chwilowo dowództwo kutra Rojalista. Wejdzie pan na nim do małego francuskiego portu, który został opanowany przez naszych przyjaciół i wysadzi pan tam na ląd brytyjskiego agenta. Dalsze informacje jutro. Tymczasem przejmie pan komendę Rojalisty. Powiem kilka słów do załogi i wyjaśnię im, że będzie pan nimi dowodził podczas akcji specjalnej. Mr Burrows, pierwszy oficer, będzie na nas czekał na pokładzie z listą, załogi, żołnierzy i towarów. Gdzie jest pański bagaż? - Na wartowni, sir.
- Dobrze. Panie Bassett, proszę dopilnować, żeby rzeczy pana Delanceya przewieziono na pokład Rojalisty. - Tak jest, sir. - A teraz, Mr Delancey, kiedy załatwiliśmy najpilniejsze sprawy, miło mi będzie, jeśli zje pan ze mną obiad w „Złotym Lwie”. Są pewne sprawy, które musimy jeszcze omówić, chciałbym także, żeby pan tam poznał kilku oficerów. A więc o drugiej w gospodzie. Jutro w południe musi pan być tutaj na konferencji, na której ustali się szczegóły. Potem będzie pan miał kilka dni na przeszkolenie swoich ludzi. Być może, w przyszłości będzie się mówić o tej akcji, jako o punkcie zwrotnym wojny. Rola, którą pan ma do odegrania, jest wagi najwyższej i od niej może zależeć zwycięstwo albo klęska. Powiedzie się panu, Delancey, jestem tego pewien.
Rozdział drugi „Rojalista” Obiad w osobnym gabinecie w „Złotym Lwie” przebiegał miło i wesoło. Pozostałymi gośćmi byli: major Moncrieff z siódmego pułku, porucznik Bassett i francuski emigrant, wicehrabia Pierre de Mortemart. W pewnej chwili Moncrieff zapytał księcia o jego posiadłość we Francji. Nastąpił opis zamku Navarry i otaczających go lasów Evreux, stu tysięcy akrów drzewostanu z wielkimi jeziorami, wyspami i egzotycznym ptactwem. D'Auvergne mówił też o Elizjum, ogrodzie, rozplanowanym wokół jednej tylko pięknej rzeźby, mistrzowskiego aktu, przedstawiającego Boginię Młodości. Opisywał scenę, kiedy ogłoszono jego adopcję i prawo dziedziczenia, moment, w którym przypasano mu miecz Turenne'a, trąby zagrały fanfarę, a armaty oddały salut z tarasu. Wtedy to wszystko było takie realne! A teraz wydawało się baśniową opowiastką. Jeśli to była prawda, to odnosiła się ona - z pewnością do jakiegoś innego, zapomnianego świata. Według wszelkiego prawdopodobieństwa zamek wraz z czarodziejskim ogrodem przestał już istnieć. Delancey nie spotkał dotąd nikogo takiego jak książę. Z aurą władczości łączyła się u niego niezwykła aura romantyzmu, a kiedy mówił, wszyscy byli nim oczarowani. Delancey, wstrząśnięty, zdawał sobie sprawę, że rewolucja musiała zniszczyć dziedzictwo księcia - może na całe lata, a nawet prawdopodobne, że na zawsze. Potem zmieniono temat i książę wystąpił w innej roli - jako zbawca francuskich arystokratów i główne ogniwo siatki wywiadowczej. W jakiś skomplikowany sposób prowadził on swoją własną wojnę, wojnę na mózgi, a nie na armaty, wojnę, która miała się zakończyć nie tyle zwycięstwem Brytyjczyków, ile przywróceniem monarchii we Francji. Gdy Delancey wrócił na Rojalistę i próbował zasnąć, zaczął rozmyślać nad rozmową przy obiedzie. Jakież to wszystko wydawało się dziwne! I nawet St. Peter Port był już inny niż znany mu z czasów młodości. Miasto było teraz pełne życia i krzątaniny, pełne żołnierzy i żeglarzy, szlachty i księży, uciekinierów z Francji; odbywały się tu koncerty i bale, a nawet - tak... przedstawienia teatralne. Trudno byłoby znaleźć lepsze miejsce na ośrodek wywiadu brytyjskiego. Z tego samego powodu St. Peter Port musiał być również użyteczny dla wywiadu francuskiego. A czy wyspiarze, mówiący po francusku, byli lojalni wobec Jerzego III? Trudno powiedzieć. Łatwiej było zorientować się w ich stosunku do Robespierre'a. Wśród mieszkańców Guernsey było wielu żarliwych zwolenników Johna Wesleya. Mogli handlować z wrogiem, ale nie zrobiliby nic, żeby bezpośrednio pomóc sprawie bezbożników. Po bezsennej nocy Delanceya obudziły trąbki grające pobudkę. Domyślił się, że ich dźwięk dobiega z zamku Cornet i że garnizon musiał o świcie być w pogotowiu. Gdy wszedł na pokład, było jeszcze
ciemno. Ale za wyspą Herm niebo już pojaśniało. Wiedział, że jest to dzień urodzin króla i że ma się odbyć rewia. A potem powiedzą mu, co ma robić... Zadrżał, nie tylko z powodu zimna, i pomyślał, czy nie jest to ostatni tydzień jego życia. Czy nie powinien napisać testamentu? Odrzucił tę myśl, ponieważ nie miał właściwie niczego, co mógłby zostawić. Dobrze, że właśnie jego wybrano do niebezpiecznej misji, myślał, gdyż nikt nie będzie go opłakiwał. Wątpił, żeby to samo można było powiedzieć o Moncrieffie, rudowłosym Szkocie, pochodzącym - jak sądził - ze szlacheckiej rodziny. A przecież lubił Moncrieff'a i zazdrościł mu jego śmiałego i beztroskiego sposobu bycia. Ale nie mógł zrozumieć, dlaczego do tej zapewne niebezpiecznej misji wybrano wicehrabiego de Mortemart. Ten młody człowiek wydawał się nerwowy, niespokojny i jakby czekał tylko, żeby misję odwołano. On też mógłby czuć podobnie, lecz nigdy - miał nadzieję - nie pozwoliłby sobie na ujawnienie takich uczuć. Nauczył się tego jako midszypmen, a nawet wcześniej jeszcze, w szkole. Przechadzał się po pokładzie niemal do świtu, a potem zszedł do kabiny na śniadanie. Po raz pierwszy dowodził jednostką większą od okrętowej szalupy i postanowił robić to jak najlepiej. Przysługiwał mu przynajmniej ten przywilej, że śniadanie mógł jeść samotnie. Miał teraz dość czasu, żeby dokładnie, od dziobu do rufy, obejrzeć Rojalistę. Była to piękna jednostka, zbudowana w Dover w r. 1778, początkowo nazwana Diligent, lecz potem przemianowana widocznie przez księcia. Liczyła 151 ton, miała dziesięć sześciofuntówek i obliczona była na załogę składającą się z pięćdziesięciu pięciu ludzi. Linię miała piękną, maszt nachylony pod dużym kątem, żagle tak białe, jakby były nowe, a pomalowana została farbą czarną i kremową. Wyglądała raczej na rasowy statek pocztowy, a jedyną jej wadą - jak twierdził bosman - była nieco zbyt wielka skłonność do ostrzenia na wiatr. Cieśla mówił, że prawie w ogóle nie przepuszcza wody. Patrząc wzdłuż pokładu i widząc równy rząd armat, Delancey wzruszył się, że jest kapitanem. Na listwie uszczelniającej pokrywę luku złuszczyła się nieco farba, więc powiedział cieśli, żeby się tym zajął. Bandera owinęła się wokół drzewca, więc posłał chłopca, żeby ją odwinął. Zbadał gotowość kutra, który stał z drugiej strony portu i zanotował sobie w myśli, żeby rzucić okiem na kadłub w czasie odpływu. Powodzenie przyszłej akcji - i życie wszystkich jego ludzi - mogło zależeć od tego, co zrobi (lub o czym zapomni), gdy kuter stoi jeszcze w porcie. Podejrzewał, że wiele jeszcze jest do zrobienia, a pozostało zbyt mało czasu, żeby to wszystko wykonać. Zegar na kościele wybił dwunastą, gdy Delancey wszedł do górującego nad portem biura d'Auvergne'a. Byli tam już: Bassett, Moncrieff i Mortemart, a wkrótce potem zjawił się d'Auvergne w towarzystwie niepozornego, źle ubranego cywila, którego przedstawił jako pana „A”. Bez wstępów poprosił, żeby usiedli, i odsłonił przybitą do ściany mapę Francji. W przeciwieństwie do roli, w jakiej występował dnia poprzedniego, był teraz tylko komandorem i zachowywał się jak oficer na służbie. - To, co wam powiem, panowie, jest ściśle tajne i żadna żywa dusza poza tym pokojem nie może się o tym dowiedzieć. Republikanie francuscy zebrali w St. Malo około dwudziestotysięczną armię, by jak sądzimy - zaatakować Jersey. Lord Moira ma tutaj dziewięć tysięcy ludzi i drugie tyle w Portsmouth oraz flotę transportową pod rozkazami admirała Macbride'a. Francuskie wojska rojalistyczne na północ od Loary - możemy je nazwać wojskami ruchu oporu - liczą, jak się zdaje, około pięćdziesięciu pięciu tysięcy ludzi, zgromadzonych przeważnie w pobliżu Angers... - wskazał ten teren na mapie - ... Byłoby ich więcej, gdyby w grudniu nie poniosły klęski pod Saveney. Otóż nasi wrogowie mogą przypuszczać, że wzmocnimy garnizon na Jersey, pamiętając o tym, iż w czasie ostatniej wojny wyspa ta o mało nie wpadła w ręce Francuzów. Jednakże ministrowie królewscy zdecydowali się na śmielsze uderzenie - oczywiście za zgodą Jego Królewskiej Mości. Ich plan polega na zajęciu Cherbourga przy pomocy powstańców. Z chwilą kiedy ten port znajdzie się w naszych rękach, możemy dostarczyć tam armaty, muszkiety, proch i amunicję, której potrzebują rojaliści. Gdy ich siły połączą się z naszymi, co w rezultacie da - powiedzmy - armię stutysięczną, będziemy mogli
odzyskać Francję i przywrócić monarchię. Powodzenie tego mistrzowskiego posunięcia - bo tak należałoby je określić - zależy przede wszystkim od nas, zebranych w tym pokoju. Musimy wykonać dwa zadania, a każde z nich jest wagi zasadniczej. Po pierwsze, musimy skontaktować się z francuskimi rojalistami i uzgodnić z nimi zajęcie Cherbourga. To zadanie przypadnie panu, majorze Moncrieff. Po drugie, musimy przeszkodzić w marszu nieprzyjacielskiej armii, o której wiemy, że znajduje się w St. Malo, a która - jak przypuszczamy - zostanie wysłana dla odbicia Cherbourga. To drugie zadanie zostawiamy naszym przyjaciołom z okolic St. Malo, którym wysłaliśmy już potrzebną broń i środki wybuchowe. Pan, panie Mortemart, powie im, co i kiedy mają robić. W oznaczonym dniu wysadzą mosty, zwalą drzewa na drogi i nawiążą walkę z nieprzyjacielem, gdy tylko będzie to możliwe. Marsz, który trwałby czternaście dni, gdyby go nie zakłócano, dzięki temu trwać będzie trzy tygodnie albo i więcej. Wtedy nasza baza w Cherbourgu będzie już bezpieczna. - Czy możemy wiedzieć, sir - spytał Moncrieff - na kiedy przewidziane jest lądowanie? - Na 12 czerwca. Mówię wam to, panowie, w najściślejszej tajemnicy. - Zatem moje zadanie - rzekł Moncrieff - polega na tym, żeby zapewnić zajęcie Cherbourga przez powstańców przed 12 czerwca? - Dokładnie w nocy z 11 na 12. Przekaże pan ten rozkaz - powiedział d'Auvergne, wręczając Moncrieffowi pismo - przywódcy rojalistów, zwanemu „C”, i wyjaśni mu pan, jak ważne jest, żeby atak nastąpił dokładnie tego właśnie dnia. Następnie zostanie pan przy wojskach rojalistów, podczas gdy pan Delancey będzie utrzymywał kontakt między panem i mną. - A ja, jak sądzę - rzekł Pierre de Mortemart - mam wylądować w pobliżu St. Malo? - Tak - odparł d'Auvergne. - Dostanie się pan na Jersey na pokładzie szkunera13 Dafne. Do brzegu przybijecie razem z panem „A” na mniejszej jednostce. Ten rozkaz przekaże pan przywódcy rojalistów, zwanemu „B”. Obydwa miejsca lądowania będą w rękach naszych rojalistycznych przyjaciół, którzy otrzymali już instrukcje od pana „A”. - Czy można wiedzieć - zapytał Delancey - w jakich miejscach mamy lądować? - Majora Moncrieffa wysadzi pan na ląd w La Gravelle, zatoczce na połowie drogi między Carteret i Pointe du Rozel. Pan „A” poda panu dokładniejsze dane - powiedział d'Auvergne, po czym spytał: - Są jeszcze jakieś pytania? - A po chwili ciągnął dalej: - A więc doskonale. Dafne pożegluje z dzisiejszym wieczornym odpływem i pan „A” wyda dalsze rozkazy po wylądowaniu na Jersey. Rojalista popłynie jutro do Alderney, gdzie przećwiczy się drugą część operacji. Następne pół godziny spędzono nad mapami, planami i wykresami, gdzie zaznaczono sygnały i hasła. Skończono tę pracę z przybyciem gubernatora, generała-majora Johna Small i generała-majora lorda Moira. Ci ludzie stanowili absolutne przeciwieństwo; Small był to stary żołnierz, prosty, życzliwy i bardzo sympatyczny; Moira, człowiek młody, bystry i wyniosły, urodzony arystokrata, był w równej mierze politykiem, co żołnierzem. Zmęczony po dokonaniu przeglądu garnizonu, Small mówił niewiele, mruczał tylko jakieś słowa zachęty. Moira natomiast zapewnił obecnych, że po sukcesie misji Moncrieffa nastąpi energiczne lądowanie wszystkimi siłami 12 czerwca. Operację wspierać będzie przy brzegu eskadra fregat pod komendą sir Jamesa Saumaraz, pochodzącego z Guernsey i dobrze znającego wybrzeże. Sir James krąży już między Guernsey i Jersey. Potem lord Moira poprosił o pytania. 13
Szkuner – dwu lub trzymasztowy statek żaglowy o ożaglowaniu gaflowym i trójkątnych żaglach przednich, zwanych sztakslami.
- Mam jedno pytanie, milordzie - powiedział Moncrieff. - Co pan zrobi, jeśli nie uda mi się dotrzeć do powstańców, jeśli okaże się, że miejsce lądowania znajduje się w ręku nieprzyjaciela? - Odwołam całe przedsięwzięcie - odparł lord Moira. - Żeby odnieść sukces, musimy opanować port. Jeśli nasi przyjaciele z Normandii nie będą mogli dać nam Cherbourga, my nie będziemy mogli dać im tego, czego potrzebują najbardziej - artylerii. Bóg wie, że mieliśmy dość kłopotu z naszymi polówkami i kanonierami. Ledwie dla nas ich wystarczy. Nigdy nie pokusimy się o to, żeby wyładować armaty i ludzi na otwartej plaży. Na tym zakończyła się konferencja, ale lord Moira, wychodząc, powiedział, że chciałby jeszcze omówić swoje plany na wieczornym bankiecie. D'Auvergne zaprotestował przeciw tej nieostrożności, lecz powiedziano mu, że będą obecni tylko wyżsi oficerowie i że każe im się zachować tę informację przy sobie. Zdaje się, że zupełnie go to nie zadowoliło, ale nic już nie mówił. Zebranie zakończono, a major Moncrieff i Delancey wyszli razem. Ruszyli wzdłuż wybrzeża, rzekomo po to, by obejrzeć Rojalistę. Naprawdę jednak chcieli porozmawiać na osobności. - W całej tej sprawie jest coś, czego nie rozumiem - powiedział Moncrieff. - Dlaczego do niebezpiecznej misji wybrano takiego Mortemarta? Przecież on jest wyraźnie przerażony. Dlaczego sprawy poufne ma się omawiać na bankiecie, ryzykując rozprzestrzenienie się plotek, zanim oficerowie wytrzeźwieją? - Rzeczywiście, dlaczego? - zgodził się Delancey. - I dlaczego mamy mieć zaufanie do pana „A”? Ten facet wygląda dość podejrzanie, może być równie dobrze z nami jak i przeciw nam. Wszystkie posunięcia zależą od niego, a rzadko zdarzało mi się spotkać kogoś, kto by mi się od pierwszej chwili tak bardzo nie podobał. - Ani trochę bym mu nie wierzył - stwierdził Moncrieff. - Mimo wszystko lubię d'Auvergne'a. Uważam, że to za dobry oficer, żeby go zatrudniać na lądzie. - A jednak zrobiono chyba idealny wybór. - To prawda. I cieszę się, że będziemy pracować razem, pan i ja. Powiedzie się nam w La Gravelle, gdyby nawet Mortemart zawiódł albo został zdradzony przez pana „A”. Delancey ochoczo się z tym zgodził, tym bardziej, że z miejsca powziął do Moncrieffa sympatię. Instynktownie czuł, że mogą na sobie polegać. - Powiedział pan przed chwilą, majorze - rzekł Delancey - że w całej tej operacji jest coś, czego pan nie rozumie. Chciałem właściwie powiedzieć to samo, niemal tymi samymi słowami. Proszę Boga, żeby już było po wszystkim. - Ja też. Ale to dla nas szansa wyrobienia sobie opinii. Pan bez wątpienia jest w lepszej sytuacji, ale ja nie byłem jeszcze w walce. - Sądzę, że nie będzie żadnej walki, jeśli wszystko pójdzie dobrze. Ale jeśli plan się nie powiedzie, prawdopodobnie obu nas złapią i stracą jako szpiegów. - Chyba nie, skoro będziemy w mundurach... - Niech pan nie będzie tego zbyt pewny, sir. - Tak czy inaczej będzie to przygoda. - Pomówmy teraz o tej próbie - powiedział Delancey. - Sądzę, że musimy ją przeprowadzić co najmniej trzy razy, raz za dnia i dwa razy po ciemku...
Delancey wyprowadził Rojalistę na morze z ostrożnością, która nie mogła nie zrobić wrażenia na znawcach, obserwujących go z falochronu. Odcumował z początkiem odpływu, minął molo pod samym kliwrem14, w kilka minut później podniósł grot i opuścił prostokątny żagiel górny dopiero, gdy znalazł się na redzie. Kuter manewrował pięknie i Delancey wkrótce nabrał do siebie zaufania. Pod lekką bryzą minął powoli Herm i wziął kurs na Alderney, niewidoczną jeszcze z powodu mgły, która później rozproszyła się, pozwalając mu skierować się ku zachodniej stronie wyspy, ominąć Swinge i trzymać się w pobliżu Couque Lihou i Noire Roque. Przy zamierającym wietrze wprowadził kuter do Long Bay i rzucił tam kotwicę z umiarkowanym poczuciem sukcesu. Okazało się, że pamięta te wody dość dobrze; od razu rozpoznał Wiszącą Skałę. Czy udałoby mu się to w bezksiężycową noc? Może, ale nie był tego pewien. Po odpowiednim uprzedzeniu garnizonu w Fort Essex i Raz Island Delancey rozpoczął ćwiczenia w pobliżu klasztoru. Podczas drugiej próby, która odbywała się w czasie dnia, założył, że nieprzyjaciel został ostrzeżony i przygotował zasadzkę. Ćwiczenie obejmowało więc odwrót pod ostrzałem. Ze względu na nieprzewidziane okoliczności barkas wyposażono w trzyfuntowe działo. Przeprowadzono specjalne ćwiczenie i próbę strzelania, podczas gdy łódź płynęła rufą do przodu. Później ćwiczenie powtórzono raz jeszcze, strzelając kartaczami z połową ładunku prochu, przy czym nieprzyjaciela markowało kilka pustych baryłek. Ćwiczenie powtórzono nocą, a wartownikom na lądzie kazano meldować o każdym hałasie, jaki usłyszą. - Musimy wszystko robić w absolutnej ciszy - powtarzał Delancey. - Od tego może zależeć nasze życie. Trudno było zadowolić Delanceya i Moncrieffa, lecz osiągnięto wreszcie stopień sprawności, z którego nawet oni byli zadowoleni. Delancey spostrzegł przy tym, że zaczyna mieć do siebie zaufanie jako do dowódcy. Przekonując ludzi o decydującym znaczeniu ich pracy, przestał zastanawiać się nad tym, co oni o nim myślą. Moncrieff w każdej sytuacji był jego podporą, szybko wszystko pojmował, był śmiały, zrównoważony, energiczny i nigdy nie wpadał w gniew. Delancey zdawał sobie sprawę, jak wiele miał szczęścia, że dostał takiego wojskowego kolegę. Miał także szczęście, że był samodzielnym dowódcą. Gdyby tu był starszy od niego oficer, w dodatku mający o nim złą opinię, Delancey mógłby się załamać, zanim jeszcze nastąpiłoby rzeczywiste lądowanie. A tak z każdym dniem nabierał zdecydowania. Ponieważ Moncrieff w niego wierzył, zaczął wierzyć sam w siebie. Zdobył też sobie autorytet u Burrowsa, pierwszego oficera, u bosmana Rankina i midszypmena Warrena. Po raz pierwszy w życiu czuł się naprawdę dowódcą. Wieczorem 7 ukończono ostatnie przygotowania, sprawdzono broń i ładownie. Potem Delancey powiedział ludziom, co będą robić: - Naszym zadaniem jest wysadzenie majora Moncrieffa w małym francuskim porcie La Gravelle. Port powinien być w rękach francuskich rojalistów, którzy są naszymi przyjaciółmi i oczekują nas. Jeśli wszystko pójdzie dobrze, nie będziemy strzelać. Ale nie możemy być tego całkiem pewni. Dlatego gdy nasze łodzie wpłyną do portu, działa będą gotowe do osłony odwrotu, a my będziemy uzbrojeni i gotowi do obrony. Ale nie wolno strzelać bez rozkazów. To, co mamy wykonać, powinniśmy wykonać w ciszy i przed świtem się wycofać. Potem rozdano wszystkim podwójne porcje rumu, a po zapadnięciu ciemności wydano rozkaz podniesienia kotwicy. Skoro tylko ją podniesiono, Delancey zawołał: - Stawiać grot!
14
Kliwer - drugi od dziobu trójkątny żagiel przedni na kutrze lub szkunerze.
Ludzie przypadli do lin, a żagiel uniósł się i wypełnił wiatrem. - Stawiać kliwer! - brzmiał następny rozkaz, a po nim inny, do ludzi na rejach: - Opuścić! Wybrać szoty! Z kolei rozpostarł się żagiel górny, kuter posłuchał steru wyszedł z zatoki; z obu jego stron fale rozbijały się skały. Alderney po kilku minutach znikła im z oczu znaleźli się w ciemności. Idąc prawie pełnym kursem przy lekkiej bryzie, Rojalista, holując barkas15, łagodnie ślizgał się po wodzie. Noc była ciemna jak smoła i Delancey kazał sondować dno, skoro tylko przestali widzieć Alderney. Zbliżając się do nieprzyjacielskiego brzegu powinien być zdenerwowany, lecz trudność zadania sprawiła, że nie myślał o niczym poza niebezpieczeństwem nawigacji. Musiał przepłynąć około dwudziestu trzech mil. Obliczył, że zachodni wiatr i fala przypływu umożliwią mu przybicie do brzegu około drugiej nad ranem. Około północy bryza zdawała się zamierać, lecz później znów się ożywiła. Obserwator na dziobie zameldował teraz, że widzi ląd. Upłynęło jeszcze pół godziny, zanim Delancey mógł coś zobaczyć. Ciemny zarys istotnie wyglądał jak ląd, a woda - jak można było oczekiwać - stawała się coraz płytsza. To była La Gravelle - był tego pewien - a obniżenie się dna wskazywało na to, że znajdował się w portowym kanale. - Falochron przed dziobem - spokojnie powiedział obserwator i Delancey wydał rozkaz rzucenia kotwicy. Pociągnęło to za sobą nieunikniony hałas; z pewnością na lądzie usłyszeli go wszyscy ci, którzy nie spali. Delancey rozkazał zatem człowiekowi z latarnią (dotychczas ukrytą), żeby dał sygnał, jak to było umówione. Nie odpowiedziano im żadnym sygnałem. Ale też nie podniesiono żadnego alarmu. Można było wystrzelić rakietę oświetlającą cel i oddać salwę z lekkiej broni. Jednakże Delancey nic spodziewał się ognia artyleryjskiego, ponieważ wieś nie leżała na torze pocisków. Gdy minęło pierwsze napięcie, rozkazał obsadzić barkas. Zrobiono to szybko i po cichu: sześciu marynarzy usiadło przy wiosłach, dwóch na przedzie przy trzyfuntówce. Było też czterech żołnierzy, dwóch z nich ulokowało się na przedzie. Na rufie znalazł się sam Delancey, major Moncrieff i dowódca łodzi Warren. Z owiniętymi w dulkach wiosłami łódź cicho zbliżyła się do falochronu, popłynęła wzdłuż niego ku brzegowi i odnalazła schodki dokładnie tam, gdzie wskazywał je plan pana „A”. W tej chwili z brzegu rozległo się powitanie - nie wezwanie do zatrzymania się. Jakiś człowiek oświadczył, że jest przyjacielem i dodał: „Vive le Roi”, żeby nie było nieporozumień. Delancey podał hasło: „Navarra”, ale nie otrzymał poprawnej odpowiedzi. Trochę się tym zaniepokoił, wysiadł jednak na brzeg, a za nim major Moncrieff i dwaj żołnierze. Potem kazał Warrenowi odbić i czekać z łodzią o jakieś trzy sążnie od brzegu. Tymczasem Francuz powiedział Moncrieffowi, że go oczekiwano. Wymienił nazwisko lorda Moira i wyjaśnił, że jest przewodnikiem, który zaprowadzi ich tam, gdzie zebrali się przyjaciele. Nie zapalono świateł, lecz oddziałek dotarł bez wypadku do końca nabrzeża i ruszył ścieżką w głąb lądu. Mniej więcej sto jardów dalej ścieżka skręcała w lewo i wiodła w dół, do kamiennego mostu, przerzuconego widocznie nad strumieniem w niejakiej odległości od zatoki, do której strumień zapewne wpadał. Ścieżka prowadziła następnie stromo w górę i daleko w bok. Przewodnik podszedł do domu, stojącego samotnie na prawo od drogi. Zastukał do drzwi w sposób chyba poprzednio umówiony (stuk - stuk-stuk), a potem czekał, nieruchomy i milczący. W tym samym momencie Delancey usłyszał, że ktoś potknął się o kamień. Odgłos rozległ się nie od strony domku, lecz od mostu, przez który przeszli. Nie mieli odwrotu. W tym momencie Delancey zorientował się, że wraz ze swym oddziałkiem wpadł w zasadzkę. Ktoś cicho szedł za nimi, a teraz odcięto im drogę ucieczki. Lecz może obawy te były bezpodstawne? I on, i Moncrieff wyciągnęli pistolety i odwiedli kurki. Drzwi domku otwarły się i światło padło na ścieżkę. Człowiek, który ich tu przyprowadził, gestem zaprosił ich do wejścia. Delancey rozkazał żołnierzom, żeby zostali na zewnątrz, po czym wszedł. Wnętrze
15
Barkas - duża łódź wiosłowo-żaglowa, należąca do wyposażenia okrętu i służąca do komunikacji z lądem.
domku oświetlały świece. Było tam kilkunastu ludzi, uzbrojonych i ubranych w nieprzyjacielskie mundury. Jeden z nich, stojący pośrodku, widocznie dowódca, wymierzył do nich z pistoletu i rzekł: - Anglicy, jesteście więźniami. W tej samej chwili Moncrieff go zastrzelił. Delancey stojący w progu obrócił się i strzelił do stojącego w pobliżu przewodnika. Przewodnik upadł. Prawdopodobnie chciano ich wziąć do niewoli, gdyż nie od razu odpowiedziano na ogień. Kilka głosów wezwało ich do poddania się, lecz Moncrieff krzyknął: - Sami się poddajcie! Wystrzelił z drugiego pistoletu, a potem wyciągając szpadę, zawołał do Delanceya: - Bierz nogi za pas! W tym samym momencie Delancey dobył szpady, lecz Moncrieff padł, zanim zdążył przyjść mu z pomocą. Wówczas dwaj pozostawieni przed domkiem żołnierze strzelili w głąb pokoju, co Delanceyowi pozwoliło wycofać się pod osłoną dymu. - Za mną! - krzyknął do żołnierzy i skoczył ku ścieżce. Minął ją, nie chcąc przedostawać się przez most, skręcił w lewo, w górę strumienia i biegł między drzewami, a dwaj żołnierze deptali mu po piętach. Słyszeli pościg, tupot nóg na ścieżce i wykrzykiwane rozkazy, lecz odgłosy te utonęły w huku wystrzałów z muszkietów - pewnie ludzie z domku wpadli w przygotowaną przez nich samych zasadzkę. Delancey przebył wpław strumień, ruszył w górę przez jakieś krzaki, skręcił w lewo, po czym skierował się ku nabrzeżu. Zamieszanie przy moście było tak wielkie, że zdążył dotrzeć do portu przed nieprzyjacielem. Odnalazł barkas. Na brzegu czekał Warren z połową załogi. Oddali salwę, która wstrzymała pościg tak długo, by zdołali wejść na pokład. Gdy łódź wycofała się rufą do przodu, z brzegu rozległa się strzelanina; jeden żołnierz został zabity, a trzech marynarzy rannych. Trzyfuntówka odpowiedziała kartaczami, które oczyściły nabrzeże. Łódź wyszła już spod ostrzału, lecz lugier16 z portu dał ze swych obrotowych dział ognia do Rojalisty, gdy okręt stawiał żagle. Ta salwa uszkodziła nieco takielunek i ciężko zraniła Burrowsa. Gdy zaczęło świtać, kuter okrążył Casquets i wszedł do Russel. Gdy rzucano kotwicę na redzie, zmarł Burrows i jeden z rannych marynarzy. Delancey płynąc gigiem na brzeg zauważył, że Dafne już wróciła i stoi przycumowana do falochronu. Zameldował się zaraz w kwaterze komandora d'Auvergne. - Komandor będzie za chwilę - rzekł Bassett. - No i jak? - Oczekiwał nas nieprzyjaciel. Major Moncrieff zginął, mnie udało się uciec. Mamy jeszcze trzech zabitych i dwóch rannych. - Przestraszyłem się, kiedy zobaczyłem pański grot-żagiel podziurawiony kulami! - Widzę, że Dafne wróciła... - Powiodło się jej nie najlepiej. Pan „A” powiedział, że de Mortemarta aresztowano zaraz po wylądowaniu. - On powie nieprzyjaciołom wszystko, co wie. - Mają także jego rozkazy. Pan „A” powiada, że wojska francuskie z St. Malo maszerują na odsiecz Cherbourgowi. Lord Moira odwołał rozkazy lądowania.
16
Lugier - niewielki statek żaglowy z trzema masztami i ożaglowaniem będącym skrzyżowaniem ożaglowania rejowego i łacińskiego.
- Więc nasza klęska jest zupełna. - Tak zupełna, że Francuzi już oddają cios. Kierują na nas eskadrę fregat i sir James Saumarez właściwie przestał się liczyć. W tej chwili szybko wszedł d'Auvergne. Rozmówcy stanęli na baczność. - Cieszę się, że wrócił pan cało, Mr Delancey. Jak się powiodło? - Wpadliśmy w pułapkę, Wasza Wysokość. Domek, w którym mieliśmy spotkać przyjaciół, był opanowany przez wrogów. Major Moncrieff nie chciał się poddać i poległ. Przedtem zabił dwóch nieprzyjaciół - jednego zastrzelił, drugiego przeszył szpadą. Poza tym mieliśmy trzech zabitych i dwóch rannych, Szczęście, że udało nam się uratować kuter. - A rozkazy? - Wpadły w ręce nieprzyjaciela. - Myśli pan, że czekano na was? - Tak, sir. - Skąd mogli się dowiedzieć? Nie rozumiem tego, trudno mi w to uwierzyć. Ale na razie nie mówmy o tym Jest pan zmęczony. - Od czterdziestu ośmiu godzin jestem na nogach, sir. - Więc proszę trochę odpocząć. Niech pan się znowu zamelduje w południe. Będzie tu wtedy lord Moira i na pewno zechce posłuchać, co pan ma do powiedzenia. Gdy Delancey wyszedł, d'Auvergne spytał Bassetta: - Kto nas zdradził? - Może ktoś w Londynie, sir. - Ależ szczegółów planu nie znano nawet w Londynie. - Więc może w La Gravelle. Ktoś się przestraszył i zdradził innych. - A czy mogło się to zdarzyć w obu miejscach równocześnie? - Muszę przyznać, sir, że to nieprawdopodobne. Pozostaje tylko jedna alternatywa. Zdradzono nas tutaj. Tutaj, gdzie plany znane były tylko lordowi Moira, gubernatorowi, panu i mnie, Moncrieffowi i Delanceyowi, panu „A” i wicehrabiemu de Mortemar. Jeden z tych ośmiu ludzi musi być zdrajcą. - Czy pan sądzi, że to możliwe, żeby pan „A” był podwójnym agentem? - Jeśli nim jest, to klęska. On tkwi w samym centrum naszego wywiadu. Wie wszystko, wie więcej niż ja. - Nie wiem, kto spośród pozostałych siedmiu mógłby być zdrajcą. Choć przyznaję, że na bankiecie rozmawiało się nieostrożnie. - Tak, ale nie omawiano żadnych szczegółów. - A więc to musi być pan „A”.
- Obawiam się, że ma pan słuszność. Zagraliśmy i przegraliśmy, a stawka była wysoka. Trzeba się tylko dowiedzieć, w jaki sposób sfałszowano kości. W południe zebrano się w gronie mniejszym niż Delancey się spodziewał. Był tylko lord Moira, d'Auvergne i on sam. Nikt więcej. Lord był bardzo spokojny i okazał niewielkie zainteresowanie złożonym meldunkiem. - A więc Francuzi mają oba rozkazy? - spytał w końcu. - Obawiam się, że tak, milordzie - odparł d'Auvergne. - A ich armia znajduje się w forsownym marszu z St. Malo do Cherbourga? - Mam w tej sprawie wiarygodny raport. - A teraz słyszę, że sir James Saumarez stoczył walkę z ich fregatami i dzięki znajomości tych wód udało mu się zwyciężyć Francuzów podstępem. Ostatnio widziano ich wracających do St. Malo z bardzo rzadkimi minami. - Zdaje się, że tak, milordzie. - Straciliśmy Alana Moncrieffa, młodego, dzielnego oficera. Napiszę do jego ojca. Szkoda, że nie mógł go pan uratować, Mr Delancey. Nie wątpię, że robił pan wszystko, co było w pańskiej mocy. - Byłem u jego boku, milordzie, i chciałem zapobiec temu, żeby rozkazy wpadły w ręce nieprzyjaciela. Ale odpowiadałem też za bezpieczeństwo Rojalisty. Robiłem to, co wydawało mi się najsłuszniejsze, milordzie, i żałuję tylko, że moja misja się nie powiodła. - Pańska misja się powiodła, Delancey. Przez chwilę trwało milczenie. Przerwał je d'Auvergne. - Wasza Lordowska Mość nie chce chyba powiedzieć, że zwyciężyliśmy? - Posłuchajcie, panowie. To, co powiem, przeznaczone jest tylko dla waszych uszu. Nikt o tym nie wie, nawet gubernator. A więc po pierwsze, muszę was obu bardzo pokornie prosić o wybaczenie. Moim obowiązkiem było oszukiwać was od początku. Nigdy nie istniał żaden poważny plan lądowania pod Cherbourgiem. W Portsmouth rozeszła się pogłoska, że moje wojska mają wyruszyć do Flandrii. To rzeczywiście jest prawdą. Tam właśnie wyruszą. - Więc dlaczego, milordzie - zapytał d'Auvergne - dlaczego, na Boga, w ogóle przyjechał pan tutaj? - Żeby powstrzymać Francuzów od zajęcia Jersey. Ta groźba była dość realna. W odpowiedzi na to zainscenizowaliśmy akcję przeciwko Cherbourgowi. Szło nam o to, żeby nieprzyjaciel pomaszerował na pomoc portowi, którego ani nam się śniło atakować. - Teraz rozumiem wszystko... - jęknął d'Auvergne. - Chciałbym, panie Delancey, żeby i pan to zrozumiał. Myśli pan teraz, że ryzykował pan życie na próżno, że można było zmylić nieprzyjaciela w jakiś inny sposób. Ale chcę, żeby pan pojął teraz jedną z podstawowych zasad wojny. Brzmi ona: wierzymy tylko tym informacjom, które zdobywamy z trudem, własnym wysiłkiem. Przekonują nas tylko zdobyte dokumenty. A także wiadomości, wydobyte od jeńca pod groźbą egzekucji. Dałem Moncrieffowi rozkaz, adresowany do prawdziwego dowódcy rojalistów, lecz byłem niemal pewien, że wpadnie on w ręce wroga. De Mortemarta zapoznałem ustnie z planami inwazji, które on z pewnością wyjawi na przesłuchaniu. Rzeczą bardzo ważną było to, że Moncrieff i Mortemart wierzyli w inwazję, podobnie jak pan, komandora
d'Auvergne, musiał sam w nią wierzyć. Dawało to pewność, że wszyscy agenci nieprzyjacielscy w Guernsey będą też o tym przeświadczeni. - Ale w jaki sposób nieprzyjaciele zostali uprzedzeni o naszych dwóch misjach? Kto ich ostrzegł, milordzie? - Nie domyśla się pan, komandorze d'Auvergne? - Przypuszczam, że pan „A”. - Właśnie. Jean Prigent z St. Helier od początku pracował jako agent na rzecz obu stron. - Mam nadzieję, że go zobaczę na szubienicy! - Powoli, kapitanie! Nie powiesimy Prigenta. My go jeszcze wykorzystamy. A kiedy już przestanie być użyteczny, wydamy go Francuzom, którzy go postawią przed plutonem egzekucyjnym. Ale trzeba być cierpliwym. I to jeszcze przez kilka lat. Gdy lord Moira wyszedł, d'Auvergne usiadł przy stole ogromnie przygnębiony. - Oto koniec naszych prób inwazji na Francję! - powiedział gorzko. - Zrezygnowano z planu. Co więcej, plan taki nigdy nie istniał. Wszystko było udaniem, gestem, drobnym zdarzeniem wojny, incydentem zbyt błahym, żeby zasłużyć sobie bodaj na wzmiankę w książce historycznej. Wykorzystano nas, pana i mnie, a potem odtrącono. - Czy nie na tym polega wojna, sir? D'Auvergne nie odpowiedział, lecz wstał i skierował wzrok na wiszącą na ścianie mapę, której używał przy objaśnianiu kampanii. Patrzył na nią przez chwilę, jak gdyby rzeczywiście zaznaczony był na niej zamek Navarry. Delancey poszedł za jego wzrokiem i spytał: - Czy mam zdjąć tę mapę, sir? - Tak - powiedział d'Auvergne. - Proszę ją zdjąć. Proszę ją podrzeć! Spalić! Nie będziemy jej już potrzebowali. Straciliśmy naszą szansę!
Rozdział trzeci Wybór broni Po wylądowaniu w La Gravelle Delancey przez kilka dni pilnie pracował; trzeba było naprawić Rojalistę, urządzić pogrzeby, napisać do rodzin poległych, zatroszczyć się o rannych i zwrócić do magazynów wypożyczony ekwipunek. I właśnie meldując Bassettowi o tym wszystkim dowiedział się po raz pierwszy o jeszcze jednej konsekwencji swojej misji, której nigdy by się nie spodziewał. - Czuję się w obowiązku ostrzec pana - mówił Bassett - że w wojsku wiele się mówi o śmierci Moncrieffa. Niektórzy oficerowie twierdzą, że powinno się było go uratować, że marynarka pozostawiła go własnemu losowi, że poświęcono jego życie. - Muszę przyznać, że je poświęcono. Ale ratunek był niemożliwy. Widziałem, jak go zabito. - Wiem, że to prawda, i wyjaśniałem to oficerowi 42 pułku, który mi opowiadał o nastrojach, jakie zapanowały w kasynie.
- Przecież Moncrieff służył w 7 pułku piechoty. - Tak, ale przydzielono go do sztabu lorda Moira. Jako odkomenderowany z własnego pułku, jadał w kasynie 42 i zdobył sobie wielką popularność wśród kolegów-oficerów tej jednostki. - Nie dziwi mnie to. Przypuszczam, że wszyscy musieli go lubić. - Chyba tak. I właśnie dlatego padają pod pańskim adresem przykre słowa. - Czy komandor d'Auvergne wie o tym? - Tak, i mówił o tym z majorem Simmonsem, obecnym dowódcą 42 pułku. Ich pułkownika nie ma teraz na wyspie, a Simmons jest trochę za młody, żeby pozostawić go samemu sobie. Jego Wysokość ma wątpliwości, czy Simmons ma wystarczający autorytet wśród swoich kapitanów, z których wielu jest starszych od niego i brało już udział w bitwach. - Rozumiem - powiedział Delancey powoli. - To dziwne, lecz Moncrieff, gdyby żył, byłby prawdopodobnie moim najlepszym przyjacielem. Nie mogło nam się lepiej współpracować... A teraz się mówi, że go opuściłem. - Wiem, że to absurdalne oskarżenie. - Mogłem wysadzić na ląd więcej ludzi i wyrządzić szkodę nieprzyjacielowi, ale wtedy prawdopodobnie utraciłbym Rojalistę. A rozkaz - jak pan wie - miałem wyraźny: wycofać się przed świtem. - Wszystko to święta prawda. Myślę, że rozpowszechnianie tych plotek jest haniebne. - Dziękuję za ostrzeżenie. Wierzę, że spotkamy się znów dzisiaj wieczorem... - Pod „Złotym Lwem”? Tak, będę tam. Zdaje się, że gościem księcia na tej kolacji będzie też kapitan Bastable. Kormoran wrócił z Jersey i jutro po południu odpływa do Portsmouth. Podczas kolacji książę de Bouillon wciąż jeszcze był przygnębiony utratą wszystkich swoich nadziei. Nie wspominając o swojej tajnej działalności, mówił ogólnie o sytuacji we Francji. - Zaczynam mieć wątpliwości, żeby kiedykolwiek przywrócono monarchię. Nasza klasa społeczna została wydarta z korzeniami. Czy będzie mogła kiedykolwiek wrócić i znów zapuścić korzenie? A jakich nonsensów będą się uczyć przyszłe pokolenia! Będzie się im mówić, że biedni wieśniacy powstali przeciwko tyrańskiemu reżimowi. Któż będzie pamiętał o tysiącach biedaków, którzy walczyli i polegli za ten reżim? W walce brały udział armie rojalistyczne w liczbie około stu tysięcy żołnierzy, Republikanie ponosili klęskę po klęsce. W przyszłości nikt nie będzie o tym pamiętał. Chciałbym móc wierzyć, że zwyciężą. Chciałbym, żeby w mojej mocy było im pomóc. Później rozmawiano na temat charakterystycznych obyczajów Guernsey, na temat umiejętności, z jaką ludzie tutejsi godzili przemytnictwo z religią. D'Auvergne, jako pochodzący z Jersey, interesował się antypatią, istniejącą między obiema wyspami, ale nie potrafił jej wyjaśnić. Podczas tej rozmowy Delancey był na pół świadom tego, że w odległym kącie sali odbywa się dość hałaśliwe zebranie. Ponieważ mignęła mu barwa szkarłatna, zorientował się, że przeważają w nim oficerowie z wojska, a z hałasu wywnioskował, że są raczej niższej rangi. Spojrzawszy w tamtą stronę, i niemal spodziewając się czegoś takiego, spostrzegł, że od stołu podnosi się młody chorąży i niepewnym krokiem idzie w jego stronę. Był to jasnowłosy młodzieniec, najwyżej dziewiętnastoletni, o zarumienionych policzkach i czole zroszonym potem. Stanął, chwiejąc się, przy grupie marynarzy i wykonał coś w rodzaju ukłonu, na który d'Auvergne odpowiedział raczej chłodno.
- Chorąży Watkins, panowie - powiedział - do usług... - Urwał niepewnie, otarł czoło i dodał: - Z 42 pułku piechoty. Przez chwilę panowała zupełna cisza - towarzystwo w kącie uspokoiło się teraz, nasłuchując - i wydało się, że to było wszystko, co miał do powiedzenia. Potem jakby przypomniał sobie ciąg dalszy i zaczął: - Czy mam... mam... mam zaszczyt mó... mówić z porucznikiem... hm... Delanceyem? - Ma pan - powiedział krótko Delancey, wstając. - A więc, sir, mam je... jeszcze za... zaszczyt powiedzieć pa... panu, sir, że jest pan tchórzem! Delancey, który się tego spodziewał, odparł głośno, tak aby usłyszeli go pozostali oficerowie: - A pan, panie Watkins, jest pijanym szczeniakiem, mniej przynoszącym pożytku swemu pułkowi niż najgorszy rekrut. Hańbi pan mundur i martwi rodziców. Wracaj do niani, chłopcze, i naucz się wycierać sobie nos! - Potrafię obchodzić się z pistoletem tak samo jak pan! - Wątpię, czy potrafi pan obchodzić się z nocnikiem. - To obelga! - wrzasnął chorąży. - Może - odparł Delancey. - Ale proszę zwracać się do mnie „sir”. - Żądam satysfakcji, sir! - Doskonale. Proszę wybrać sobie sekundantów i poprosić ich, żeby załatwili wszystko z obecnym tutaj panem Bassettem. Mam nadzieję, że zgodzi się pan, sir, występować w moim imieniu? Bassett skinął głową. Delancey usiadł z powrotem i zwracając się do d'Auvergne'a podjął rozmowę w miejscu, w którym ją przerwano. - Zawsze sądziłem, Wasza Wysokość, że Guernsey ze swoim portem jest w lepszej sytuacji niż Jersey. - To prawda, panie Delancey. Ale nadchodzą czasy, kiedy St. Peter Port będzie za mały. Podczas tej dyskusji Bassett przeprosił na chwilę towarzystwo. Wiedząc, o co chodzi, Delancey powiedział spokojnie: - On mnie wyzwał. Wybieram: szpady. Bassett kiwnął głową i podszedł do tamtej grupy. - ... ale St. Peter Port ma dobrą redę, osłoniętą przez Herm od wschodniego wiatru i przez samą Guernsey od zachodniego... - Jestem całkowicie pańskiego zdania, Wasza Wysokość. Port St. Helier znajduje się po nieodpowiedniej stronie wyspy. Bassett wrócił i rzekł Delanceyowi na stronie: - Jutro o świcie na łące przy koszarach. Znów zaczęto rozmawiać, lecz Delancey już nie pił. Obserwując jego zachowanie, wszyscy obecni mogliby przypuszczać, że jest człowiekiem bardzo odważnym i doświadczonym szermierzem. W gruncie rzeczy nie był ani jednym, ani drugim, nigdy dotąd nie miał sprawy honorowej i był tylko przeciętnie odważny. Serce zabiło mu nierówno, gdy okazało się, że został wyzwany i po prostu bał się spotkania, którego teraz nie można było uniknąć. Gdyby Watkins był cywilem, mógłby po
wytrzeźwieniu zmienić zdanie i zdobyć się na jakieś przeprosiny. Ale oficer musiałby w takim wypadku zrezygnować ze służby. W pułku liniowym (jak też w marynarce) nie było żadnej przyszłości dla kogoś, kto odmówił stawienia się na wyzwanie. Jednakże Delancey, choć był zdenerwowany, okazał przytomność umysłu. Zwrócił uwagę, że Watkins mówił o pistoletach, i to naprowadziło go na myśl, żeby uznać Watkinsa za wyzywającego i zapewnić sobie wybór broni. Natychmiast więc wybrał szpady, domyślając się, że szermiercze zdolności jego przeciwnika są minimalne. Sam nie był biegłym szermierzem, brał jednak w młodości lekcje i pamiętał przynajmniej, jak należy stanąć w pozycji, jak zrobić wypad i fintę, zadać i odparować pchnięcie. Gdyby chodziło o cywila, sekundanci Watkinsa mogliby się sprzeciwić i oświadczyć, że ich zleceniodawca nie może dać satysfakcji tą bronią. Ale nie mogli sprzeciwić się temu w imieniu oficera. Jeśli oficer nie potrafi użyć szpady, nie powinien jej nosić. Jeśli Watkins nigdy nie brał lekcji szermierki - co wydawało się dość prawdopodobne - otrzyma taką lekcję teraz. Drugim sekundantem Delanceya miał być porucznik Saunders z Kormorana, którego spotkali po kolacji w pobliżu kościoła. Saunders i Bassett poszli załatwić różne sprawy - znaleźć felczera i zmierzyć szpady - podczas gdy d'Auvergne i Bastable ruszyli z Delanceyem do portu. - Nie będę ukrywał, że mi się to wszystko nie podoba - powiedział d'Auvergne. - Ten nieszczęsny chłopak został pchnięty do tego szalonego kroku przez innych oficerów. Zastanawiam się, czy nie dałoby się skłonić go do przeprosin. - Mam nadzieję, że Wasza Wysokość nie ma mi za złe tego, co zrobiłem? - Nie mógł pan zrobić nic innego. Ale martwi mnie to jutrzejsze spotkanie i jego prawdopodobne konsekwencje. Gdyby dowódca 42 pułku był na miejscu, posłałby Watkinsa na miesiąc na pikietę i sprawa byłaby załatwiona. - Ja go nie zabiję, sir, a wątpię, żeby on potrafił mnie zranić. - Przyjmując, że skończy się to tak, jak pan się spodziewa, wynik w każdym wypadku będzie niepomyślny. Ukaranie tego chłopaka nie przyniesie panu żadnego zaszczytu, a oficerowie 42 pułku w dalszym ciągu będą opowiadali uwłaczające panu historie. Gdyby pan został ranny, byłoby jeszcze gorzej - okaże się pan przeciwnikiem niegodnym zwykłego uczniaka. Spotkanie z oficerem w pańskim wieku mogłoby przynajmniej położyć kres tej sprawie. - Bardzo słusznie, sir. - Postaram się zapobiec temu spotkaniu, jeśli mi się uda. O, proszę pana, kapitanie Bastable, żeby pan był tam obecny i jako starszy rangą oficer wezwał obu przeciwników, by użyli swoich szpad przeciw Francuzom. Czy jeśli Watkins odwoła, co powiedział, zgodzi się pan, panie Delancey, zrobić to samo? - Oczywiście, sir. - Więc dobrze. A zatem użyje pan swego wpływu, kapitanie? Będę panu za to bardzo wdzięczny. - Zrobię, co będę mógł, sir - powiedział Bastable. - Ale nie jestem pewien rezultatu. Gdyby młody Watkins walczył już w kilku kampaniach, miałbym więcej nadziei. Wtedy wszyscy by się zgodzili, że nie musi dawać dowodu odwagi. Ale podejrzewam, że dopiero co się zaciągnął i jeszcze nie wąchał prochu. On sam chce się sprawdzić, a przyjęcie przeprosin takiej okazji nie da. - Mimo to niech pan się postara - nastawał d'Auvergne i Bastable raz jeszcze przyrzekł. - Dobranoc i powodzenia! - powiedział d'Auvergne, kiedy się żegnali, i Delancey, podziękowawszy mu, wszedł na pokład Rojalisty. Źle spędził noc i nie spał, gdy służący przyszedł go zbudzić o czwartej.
Koszary piechoty, w których kwaterował 42 pułk, znajdowały się na północnym cyplu St. Peter Port. W piękny, letni poranek nietrudno było dojść ścieżką na łąkę przed budynkami. Spotkali się pośród drzew, u końca alei wiodącej ku morzu. Gdy stawiły się już obydwie grupy, kapitan Bastable odwołał czterech sekundantów, podczas gdy przeciwnicy stali na uboczu i nie mogli słyszeć tego, co mówią tamci. - Jako starszy oficer chciałbym, panowie, nakłonić was do załatwienia tej sprawy bez odwoływania się do broni. Powtarzano tutaj historyjkę o tym, jakoby porucznik Delancey opuścił majora Moncrieffa i pozwolił, żeby go zabito, jakoby uciekł, ratując własne życie, a poświęcając życie towarzysza. Chciałbym, żeby wszyscy panowie wiedzieli, że jest to historia całkowicie nieprawdziwa. Porucznik Delancey był posłuszny rozkazom, jakie otrzymał od komandora d'Auvergne'a. Komandor upoważnił mnie do zapewnienia was, że pan Delancey dowodził kutrem, że nie było żadnego innego kompetentnego nawigatora i że bez niego kuter byłby najprawdopodobniej stracony. Muszę także wyjaśnić, że pan Delancey uciekł przed Francuzami dopiero wówczas, gdy majora Moncrieffa zabito w walce. Jeśli pan Watkins uwierzył historyjce o tchórzostwie porucznika Delanceya, to bardzo pobłądził. Daję wam na to moje słowo. Przechodzę teraz do wydarzeń wczorajszego wieczora. Uwierzywszy tej historyjce i wypiwszy, powiedziałbym, więcej niż powinien, pan Watkins publicznie oskarżył porucznika Delanceya o tchórzostwo. Doszło do gniewnej wymiany zdań i w rezultacie do spotkania, które nas tu przywiodło. Chcę powiedzieć, co następuje: jeśli pan Watkins, wiedząc o tym, że został wprowadzony w błąd, i o tym, że działał w chwili, gdy daleki był od trzeźwości, wycofa swoje oskarżenie, mogę was zapewnić, że wyjaśnienie to zostanie przyjęte. Czy muszę dodawać, że nikt z nas nie będzie o nim źle myślał? Opuści to pole z nienaruszoną reputacją i wszyscy uznamy, że postąpił jak oficer i dżentelmen. Sekundantami Watkinsa byli: kapitan Henderson i porucznik John Huntley. Henderson, starszy już człowiek, odpowiedział: - Przyjmujemy do wiadomości to wszystko, co pan powiedział, kapitanie Bastable, ale to nie ma znaczenia, jeśli chodzi o oficera, którego tu reprezentujemy. Gdyby przeprosił teraz przeciwnika, musiałby zrezygnować z wojska i zostałby na zawsze napiętnowany jako tchórz. Nie, sir, nie możemy mu radzić, żeby się wycofał. Czy zgadza się pan ze mną, panie Huntley? - Na Boga, tak, sir! Pan Watkins musi podtrzymać swoje słowa albo wystąpić z armii. - Proszę panów, byście pamiętali, że jest on w wieku, w którym łatwo się pomylić, a jeszcze łatwiej powiedzieć więcej, niżby się chciało. Myślałbym o tym inaczej, gdyby porucznik Delancey został wyzwany przez swego rówieśnika, przez oficera, który był już w bitwie. - Jego następnym przeciwnikiem - odparł Huntley - będzie właśnie człowiek, o jakim pan mówi: kapitan Hilliard. - Następnym przeciwnikiem? Co pan chce przez to powiedzieć, sir? - Pan Huntley się wygadał - rzekł Henderson, marszcząc brwi. - Cóż, stało się. Całe nasze kasyno, dwudziestu trzech oficerów, postanowiło pomścić śmierć biednego Moncrieffa. Wszyscy będą kolejno walczyć z Delanceyem i ciągnęliśmy losy, kto z nas i kiedy będzie go wyzywał. Watkins jest pierwszy, a Hilliard drugi. Ja będę trzeci. - Ależ to morderstwo! Któż może przeżyć dwadzieścia trzy pojedynki! - Nie wchodzę w to. Delancey nie przeżyje drugiego. Hilliard jest naszym instruktorem szermierki i wspaniale strzela z pistoletu. Jestem pewien, że zabije przeciwnika każdą bronią.
- Rozumie pan więc - mówił Huntley - dlaczego Watkins nie może się wycofać. Nie wyzwał Delanceya dlatego, że był pijany, tylko dlatego, że ciągnięto losy i on przegrał, chciałem powiedzieć: wygrał. - Więc dobrze, panowie. O następnych spotkaniach zamelduję swemu przełożonemu. Czy mam przyjąć do wiadomości, że sekundanci są zgodni co do tego, że nie będzie przeprosin z żadnej strony? - Żadnych przeprosin, sir - rzekł Henderson. - Żadnych przeprosin, sir - powtórzył Bassett jak echo. - Dobrze. Możecie zaczynać. Gdy niebo pojaśniało, z szarego robiąc się różowe, sekundanci wybrali płaskie miejsce, powtórnie zbadali szpady i ustalili, że przeciwnicy zajmą miejsca po stronie północnej i południowej. Kapitan Bastable, felczer i jego ordynans stanęli w tyle, pod drzewem. Potem Delancey i Watkins zdjęli kurtki i oddali je sekundantom, wzięli podane im szpady i przeszli na wyznaczone pozycje, oddalone od siebie o jakieś pięć jardów. Delancey zadrżał lekko, lecz miał nadzieję, że nikt tego nie zauważył. Potem spojrzał na przeciwnika. Watkins był blady, drżący i niemal absurdalnie zbolały. Może bolała go głowa po wczorajszym wieczorze? A może zaczął dzień, szukając otuchy w butelce? Gdy jego własne drżenie minęło, Delanceyowi zrobiło się żal nieszczęsnego chłopaka, z którym miał się potykać. Watkins miał pecha, bo spotkanie musiało się odbyć. Między sekundantami i kapitanem Bastable'em toczyła się jakaś dyskusja - wyglądało na to, że nastąpią przeprosiny i cała sprawa zakończy się gładko. Ale wszyscy sekundanci widocznie byli zgodni co do tego, że to niemożliwe. Honoru należy bronić! Ale jak? Zabijając czy raniąc tego nieszczęśliwego i głupiego uczniaka? Przede wszystkim dlaczego ten dureń wywołał kłótnię? Czemu nie zaczął się awanturować z kim innym? Wreszcie ukończono wstępne czynności. Dwaj sekundanci odeszli na bok, a dwaj starsi zajęli miejsca między przeciwnikami. - Naprzód! - powiedział kapitan Henderson i pojedynkowicze zaczęli iść ku sobie, dopóki Bassett nie ujął końców obu szpad i nie połączył ich z sobą. - Stanąć w pozycji! - powiedział Henderson i dwa ostrza znów się rozdzieliły. - Nacierać! - powiedział Henderson i rozpoczęła się walka. Ostrza dźwięczały ostrożnie. Delancey wypróbowywał przeciwnika. Od razu było widać, że chłopak nie jest szermierzem. Nauczono go, jak stanąć w pozycji, i powiedziano, jak wykonać pchnięcie. Na tym jednak kończyła się jego wiedza, a to nie mogło go uratować. Niebezpieczeństwo polegało na tym, że rozpacz pchała go do szaleńczego ataku... Delancey odbił ostrze i zrobił fintę, obserwując niezdarne odparowanie, odsłaniające przeciwnika z drugiej strony. Próbował przypomnieć sobie cięcie, wytrącające broń, ostre odparowanie słabego ciosu silniejszym. Ale zachował to na później. Co chłopak tymczasem spróbuje zrobić? Czy w ogóle ma jakiś plan? Wyglądało na to, że nie, gdyż bezcelowa gra toczyła się dalej ślamazarnie. Delancey patrzył na twarz przeciwnika i próbował zgadnąć, co zapowiada jej udręczony wyraz. Tak, ta mina zdawała się mówić o jakimś desperackim postanowieniu. Miał zamiar wykonać pchnięcie! W kilka sekund później wykonał niezdarną fintę, potem chwila wahania i konwulsyjny atak, który przeszedł daleko od celu i pozbawił chłopaka równowagi. Delancey przysunął lewą nogę do prawej, wyprostował rękę, trzymającą szpadę, i skierował ją ku prawemu ramieniu przeciwnika. To elementarne pchnięcie jest ruchem defensywnym, lecz nieostrożny antagonista może się nadziać na ostrze. Stojąc sztywno na baczność, Delancey wyczuł lekki zgrzyt na prawym ramieniu Watkinsa. Ostrze zagłębiło się na jakieś dwa cale
w ciało tuż pod obojczykiem. Twarz Watkinsa zmieniła się, jej gniewny grymas przeszedł w dziecięce zdumienie. Na jego koszuli rozszerzała się czerwona plama, spojrzał na nią. W sekundę później opuścił szpadę, osłabł i runął jak skrwawiona kłoda. Podbiegł felczer, ukląkł i wyjął tampony i bandaże. Podeszli sekundanci. Bassett wziął szpadę Delanceya. Walka była skończona, trwała mniej więcej półtorej minuty. - Nie chciałem zranić tego chłopca - powiedział Delancey do felczera, tak jakby wszystko zdarzyło się przypadkiem. - Nic mu nie będzie - spokojnie odparł felczer. - Wybrał pan odpowiednie miejsce do zadania rany. - Czysta robota - powiedział Saunders. - Szybko się skończyło - rzekł Bassett. Na boku Henderson spokojnie mówił do Huntleya: - Watkins ledwie umiał trzymać szpadę, a co dopiero jej używać. Założyłbym się, że nigdy w życiu nie brał żadnej lekcji. - I przegrałby pan, sir. Hilliard dał mu lekcję dziś rano. Przyznaję, że to była pierwsza. - Ma szczęście, że żyje. Z pistoletem mógłby mieć jakąś szansę. - Tak, zaczął się wprawiać, skoro tylko wyciągnął asa z talii. Hilliard zabrał go do L'Ancresse i potem mówił, że pięknie sobie dawał radę. - Słyszałem o tym. Ale niełatwo stać spokojnie, gdy na czternaście kroków przed sobą widzi się wylot lufy przeciwnika. - Słusznie, sir. W tej chwili podszedł kapitan Bastable i powiedział: - Mam słówko do pana, kapitanie Henderson. Nie może być mowy o żadnych dalszych konsekwencjach... To rozkaz. Zamelduję Jego Wysokości... - Bastable odszedł z Hendersonem i Huntleyem od leżącego Watkinsa i Delancey nie słyszał reszty rozmowy. Zorientował się, że nie chciano, żeby coś dotarło do jego uszu. - Idziemy na śniadanie? - spytał Bassett, pewnie nie po raz pierwszy. - Chciałbym najpierw zamienić kilka słów z Watkinsem. - Nie może pan - rzekł Saunders trochę niecierpliwie. - Jest jeszcze nieprzytomny. Myślę, że pójdziemy. Ordynans felczera, posłany do koszar, wrócił z czterema żołnierzami i z kocem. - Dobrze - powiedział Delancey. - Chodźmy.
Rozdział czwarty Na lądzie
Nieco później tego poranka Delancey złożył raport komandorowi d'Auvergne. Pojedynek się odbył i przeciwnik został ranny. Nie było to niespodzianką dla d'Auvergne'a, któremu już o tym doniesiono, lecz słuchał cierpliwie. - Panu Watkinsowi nie grozi niebezpieczeństwo - zakończył Delancey. - Odniósł lekką ranę, z której wyliże się w ciągu dwóch, trzech tygodni. - Wszystko składa się niezwykle pechowo - powiedział d'Auvergne. - Ale pan w żadnym wypadku nie ponosi za to winy. Powiedziałbym raczej, że zachował się pan znakomicie; także dlatego, że oszczędził pan wojowniczego Watkinsa. Wątpię, żeby mógł pan lepiej postąpić w tej nieszczęsnej sprawie. Lecz pozostaje faktem, że oficerowie 42 pułku są wciąż w niebezpiecznym nastroju. Nie zadowoli ich także wynik dzisiejszego spotkania. Muszę zrobić wszystko, co w mojej mocy, żeby naprawić stosunki między wojskiem i marynarką... Nastąpiła przerwa, po czym d'Auvergne wstał. Przez chwilę chodził po pokoju, a następnie ciągnął dalej: - Przyjmując tę ostatnią misję, wiedział pan, Delancey, że Rojalistą dowodzi inny oficer. Jest to człowiek starszy i doświadczony w służbie, ale moim zdaniem nie nadawał się do lądowania w ciemnościach na francuskim wybrzeżu. Posłałem go ze specjalnym rozkazem na Jersey i dałem panu czasowe dowództwo. Spisał się pan znakomicie i lord Moira zapewnił nas, że pańska misja była udana. Francuzi dokładają wszelkich wysiłków, żeby umocnić obronę Cherbourga. Jersey jest teraz bezpieczne i minie całe lato, zanim będą mogli na nowo zagrozić naszemu terytorium. Miałem nadzieję, że będę mógł wynagrodzić pana za dobrą służbę, oddając panu jakiś inny okręt w mojej eskadrze. Teraz nie jest to już wskazane, nie leżałoby to też w pańskim interesie. Baza moich okrętów będzie znajdować się na Jersey i tam przeniosę swoją główną kwaterę. Niestety na Jersey znajduje się kompania 42 pułku, więc zapanowałyby tam te same fatalne nastroje. D'Auvergne znów usiadł przy stole; robił wrażenie, jakby przepraszał, gdy przystąpił do sedna sprawy: - Moje rozkazy są takie: wróci pan do Portsmouth na słupie Kormoran. Odpływa dzisiaj po południu. Uda się pan na jego pokład natychmiast - to jest rozkaz - a Bassett prześle tam pańskie rzeczy z Rojalisty. Pozostanie pan na pokładzie, dopóki Kormoran nie odpłynie. Dam panu list polecający - leży tutaj przede mną - do admirała Macbride'a. Miał pan pecha, Delancey, ale wierzę, że czeka pana jeszcze pełna sukcesów kariera. Życzę panu więcej szczęścia na pańskim następnym okręcie. D'Auvergne podpisał leżący przed nim list i kazał Bassettowi go zapieczętować. Delancey spostrzegł, że d'Auvergne zajął się już następną sprawą, raportem, który właśnie wpłynął, i wkrótce zapomni o jego istnieniu. Schował więc swoje świadectwo do kieszeni, ukłonił się i wyszedł. Bassett poszedł razem z nim na nabrzeże, do oczekującej na Delanceya łodzi z Kormorana. - Powodzenia! - powiedział Bassett i sternik odbił od brzegu. Gdy gig oddalił się od schodków i skierował na pełne morze, przepływał obok południowego cypla wybrzeża, gdzie zebrały się portowe łaziki, jak tego można było się spodziewać w taki piękny poranek. Nieco dalej stała grupka dam, które wyszły na spacer, a pośród nich mignął Delanceyowi szkarłat wojskowych mundurów. Gdy gig podpłynął bliżej, rozpoznał kapitana Hilliarda i pana Huntleya. W chwilę później poznali go i zagadali do siebie z wyraźnym rozbawieniem. Znajdowali się zbyt daleko od Delanceya, żeby mógł usłyszeć, co mówili, ale ich gesty były jednoznaczne. Widziano, że uciekał! W południe będzie już o tym mówił cały St. Peter Port, wieczorem cała wyspa, a w ciągu dwóch, trzech dni wieść o tym dotrze na Jersey i do kraju. Wprawdzie nie otrzymał żadnego innego wyzwania, ale rozejdzie się plotka, że odmówił walki. Było na to tylko jedno lekarstwo. Musi wrócić na brzeg i pokazać się
publicznie pod „Złotym Lwem”. Najlepiej będzie, jeśli zaprosi na obiad kapitana Bastable, zanim Kormoran odpłynie. Myśl o konsekwencjach tego kroku trochę go niepokoiła, ale nie było innej rady. Tym razem będą to pistolety... Przy trapie powitał Delanceya Saunders: - Witam na pokładzie. Zdecydowany postąpić tak, jak uważał za słuszne, zanim opuści go odwaga, Delancey od razu poprosił o widzenie się z kapitanem Bastable. Skierowano go na dół. Bastable przyjął go uprzejmie. Delancey zaraz poprosił o łódź, która odwiozłaby go z powrotem na brzeg. Miał tam do załatwienia kilka wizyt, musiał zapłacić dług, odebrać bieliznę z pralni. - Niestety, mam wyraźny rozkaz, żeby zatrzymać pana na pokładzie, dopóki nie odpłyniemy. - Ale ja muszę załatwić parę spraw na brzegu, sir, miałem też nadzieję, że uczyni mi pan ten zaszczyt i zechce zjeść ze mną obiad. - Może pan posłać midszypmena, żeby dopilnował pańskich spraw w St. Peter Port. Dam mu do dyspozycji gig. Co do miłego zaproszenia, nie wolno mi go przyjąć. Pójście z panem na brzeg nie byłoby zgodne z rozkazami, które otrzymałem. - Jestem pewien, sir, że komandor d'Auvergne wybaczyłby małe odstępstwo od rozkazów. Zrozumiałby konieczność. - Rozumie ją znakomicie. W wypadku, gdyby pan nie chciał posłuchać mego rozkazu, mam nałożyć na pana ścisły areszt. Czy to wystarczająco jasne? Mam nadzieję, że oszczędzi mi pan kłopotu i przykrości. -Tak jest, sir. - A zatem, czy mam pańskie słowo, że nie będzie pan próbował dostać się na brzeg? - Tak, sir. - Skoro to już załatwiliśmy, teraz ja mam zaszczyt zaprosić pana na obiad na pokładzie tego okrętu. Może jedzenie nie będzie tak dobre jak to, które dostalibyśmy pod „Złotym Lwem”, ale lepsze niż mógłbym panu zaproponować po trzymiesięcznym pobycie na morzu. - Z przyjemnością, sir. Obiad był doskonały i Bastable skorzystał z okazji, żeby wypić zdrowie gościa: - Piję za znakomitego szermierza! Delancey skłonił się, lecz zaprotestował, mówiąc, że toast powinien brzmieć: „Za ledwo znośnego instruktora fechtunku”. Nie wspominano już więcej o porannym wydarzeniu i przyjęcie zakończyło się w atmosferze bardzo przyjacielskiej. Wkrótce potem okręt odpłynął i Delancey był pełen podziwu dla tego manewru. Slup stał na kotwicy, ale w chwilę później kotwica była już podniesiona, a okręt pod żaglami i na właściwym kursie. Wiatr przybierał na sile, a fale wraz z nim. Kormoran szedł ostro do wiatru, bryzgi fal łamały się nad dziobowym pokładem. Guernsey prześliznęła się na nawietrzną, lecz jej kontury, które mógł rozpoznać, zniknęły zaraz we mgle, gdy slup jeszcze raz wziął kurs na Portsmouth.
Podobnie jak podczas poprzedniego rejsu Delancey spacerował po pokładzie z porucznikiem Saundersem. - Co będzie pan teraz robił? Wróci pan na Grafton? - Nie mam już teraz przydziału ani na Grafton, ani na żaden inny okręt. Byłem tutaj odkomenderowany czasowo. Teraz mam tylko list polecający do admirała Macbride'a. - Czyżby pan o tym nie wiedział? Macbride'a nie ma już w Portsmouth. Słyszałem, że pojechał za morze z przydziałem do stoczni. - Jeśli tak, to ma pan przed sobą półetatowego porucznika. Gdzie stacjonowanego? Na lądzie. - Jestem pewny, że pański los się odmieni. - Z moją reputacją człowieka, który nie stanął na wyzwanie? - Ależ to nonsens. Pan walczył, a ja byłem pańskim sekundantem. Kapitan Bastable był świadkiem spotkania, a powtórnie nie został pan wyzwany. - Inny oficer był gotów mnie wyzwać, i wszyscy o tym wiedzieli. - Ale przecież nie został pan wyzwany i opuścił pan wyspę na rozkaz przełożonego. - Wszystko to prawda, ale czy żołnierze w to uwierzą? Wie pan równie dobrze jak ja, co się będzie o tym mówiło. Tej nocy Delancey zastanawiał się w swojej kabinie, na czym polegał jego błąd. Może w La Gravelle powinien był wdać się w większą bitwę? Może w spotkaniu z młodym Watkinsem powinien był wybrać pistolety? Może powinien był zmusić bosmana Kormorana, żeby go zawiózł z powrotem na brzeg? To niesprawiedliwe, lecz będzie teraz żył z plamą na honorze. Ale czy będzie to tak zupełnie niesprawiedliwe? D'Auvergne rozkazał mu opuścić Guernsey natychmiast, lecz był to akt życzliwości. Wiedział, że Delancey tego chciał. Bóg wie, że wysłuchał tego rozkazu z westchnieniem ulgi. Któż by czuł inaczej. Ale prawdziwa próba miała nadejść, a on wiedział, że by jej nie sprostał. Zameldowawszy swój powrót Macbride'owi - nie, teraz już admirałowi portu - prawdziwy bohater na jego miejscu wsiadłby na najbliższy statek płynący do Guernsey. Byłby półetatowym porucznikiem, nie pozostającym już pod rozkazami d'Auvergne'a. Prawdziwy bohater wróciłby pod „Złotego Lwa” przygotowany na to, że zostanie obrażony przez kapitana Hilliarda, że będzie znów walczył na przylądku i w końcu zginie z opinią dzielnego rycerza. Lecz Delancey wiedział, że nie zrobi niczego w tym rodzaju. Raczej będzie żył ze swoją wciąż wątpliwą odwagą. Mógłby wystąpić z marynarki, lecz co wtedy? Istniały inne sposoby zarabiania na życie. Wciąż jeszcze o tym myśląc, zasnął. Nazajutrz Kormoran, okrążywszy wyspę Wight, wszedł do Spithead. Stała tam flota handlowa, czekająca na konwój. Były to piękne jednostki kursujące do Indii Zachodnich, dumnych z tego, że zakupiły statki niewolników, wyglądające na zgrabne i szybkie. Na kotwicy stały statki wszelkiego rodzaju, lecz wzrok Delanceya przyciągał kuter pocztowy, niemal bliźniak Rojalisty - na którym był dowódcą po raz pierwszy w swoim życiu i zapewne ostatni. Wychodził właśnie z portu, minął kotwicowisko, rozgarniając dziobem spienioną falę. Żagle miał skąpane w słońcu. Tak, tak właśnie wyglądał Rojalista. Chciałby mieć jego wizerunek, na przykład namalowany akwarelą. W wolnej chwili sam mógłby go narysować, gdyż nauczył się używać ołówka i wierzył, że umiejętność utrwalenia tego, co widział, jest jego powołaniem. Ale nie było na to czasu. Delancey zorientował się, że chciałby cały epizod z Rojalistą mieć jeszcze przed sobą. Lecz czy mógłby postąpić inaczej? Wciąż myśląc o tym, co mógłby zrobić innego, pożegnał się z przyjaciółmi na pokładzie Kormorana i wkrótce po rzuceniu kotwicy popłynął na brzeg. Wynajął na noc pokój „Pod
Gwiazdą i Podwiązką” i zostawił tam rzeczy, po czym poszedł zameldować się admirałowi portu Hewettowi. Admirała nie było w biurze, lecz jego adiutant, szorstki młody człowiek nazwiskiem Fothergill, bez ceremonii otworzył list polecający od księcia. - Komandor d'Auvergne pisze o panu z wielkim uznaniem - zauważył, oddając list Delanceyowi. Dziwię się, że nie zatrzymał pana przy swoim sztabie. - Po naszym lądowaniu we Francji w wojsku zapanowały złe nastroje, sir. - Rozumiem. Jaką pan pełnił funkcję na morzu, zanim skierowano pana do tej misji? - Byłem czwartym oficerem na Artemidzie, sir. - Na Artemidzie? Pod kapitanem Fletcherem? - Tak, sir. - Rozumiem. Teraz sobie przypominam... Cóż, myślę, że najlepiej pan zrobi, jeśli zwykłą drogą zwróci się pan do Admiralicji. Pańskie miejsce na Grafton zostało zajęte, a tutaj nie dysponujemy w tej chwili innym stanowiskiem. Bez wielkiej nadziei na powodzenie, Delancey udał się dyliżansem do Londynu. Był już kiedyś w Admiralicji i bez trudu trafił do poczekalni, na prawo od wejścia do głównej klatki schodowej. Na drugi dzień po zgłoszeniu się odbył krótką rozmowę ze starszym urzędnikiem, który dość niechętnie obiecał, że da mu znać, gdy zdarzy się jakaś okazja. Najbardziej przygnębiającym wrażeniem, jakie wyniósł z tej wizyty, był widok innych petentów. Kraj prowadził wojnę, okręty co tydzień doprowadzano do gotowości bojowej, codziennie mianowano oficerów. Ci, którzy wysiadywali w Admiralicji, to byli ludzie nieprzystosowani, pijacy, ślepcy, kaleki, i chciało mu się płakać, gdy zdał sobie sprawę, że jest jednym z nich. Wróciwszy do Portsmouth znalazł pokój na poddaszu przy Ropewalk Lane. Dom należał do cieśli okrętowego nazwiskiem Finch, którego żona sprzątała mieszkanie, a mały synek Ned przynosił mu gorącą wodę do golenia. Portsmouth było odpowiednim miejscem dla półetatowego porucznika, nieomal jedynym miejscem, gdzie nie musiał wyjaśniać, kim jest i co robi. Po kilku dniach spędzonych w tym stoczniowym mieście, Delancey spotkał przypadkiem Harrisa z Warspite, który zaprosił go do George'a, gdzie kapitanowie znów podejrzliwie patrzyli na dwóch poruczników, nie mających tu żadnych spraw do załatwienia. - A więc, jak się powiodła pańska tajna misja? - spytał Harris. - Miałem wtedy słuszność, co? - Miał pan zupełną słuszność, sir. Była na niej od samego początku wypisana klęska. Miałem szczęście, że wyszedłem z niej z życiem. - A może był pan ostrożny, co? Kilka dni temu słyszałem coś niecoś o panu. Cóż to było? Jakiś kapitan z wojska wyzwał pana na pojedynek, a pan się nie stawił. Nie mam panu tego za złe. Sam bym tak postąpił. - To nie było tak, panie Harris. Walczyłem z jednym z nich i zraniłem go, ale przyznaję, że nie byłem przygotowany na to, żeby walczyć z wszystkimi. - Powinien był pan stłuc ich wszystkich drągiem od kabestanu. Kelner! W ciągu następnych tygodni Delancey ustawicznie myślał o swojej karierze. Jeśli jeszcze jeden rok spędzi na lądzie, przestanie być marynarzem. Ale fortuna mogła się odmienić. Może dojdzie do jakiejś bitwy, w której będą duże straty w ludziach. Mógłby wtedy awansować. Ale to wszystko wydawało
się nieprawdopodobne. Był oficerem w czasie wojny, ale bez żadnych widoków na przyszłość. Do plotki o tym, że winien był niemal buntu, doszła teraz plotka - niezupełnie fałszywa - że w dodatku brakowało mu odwagi. Gdy nadeszły wieści o zwycięstwie lorda Howe, jego nadzieje na kilka tygodni odżyły, lecz wakaty, spowodowane tą bitwą, uzupełniono raczej awansując młodych niż szukając na lądzie oficerów, których zasługi dotąd zapoznawano. Już samo to, że Delancey tak długi okres spędził na lądzie, przemawiało wyraźnie przeciw niemu. W innych okolicznościach Delancey zrezygnowałby może z kariery w marynarce i wrócił na Guernsey. Jednakże takie rozwiązanie było niemożliwe ze względu na to, że stacjonował tam 42 pułk. Postanowił czekać, aż jego zła passa minie, a do tego postanowienia zachęciło go przypadkowe spotkanie z pewnym starszym oficerem nazwiskiem Fanshaw, należącym do jednej z małych grup weteranów, grywających w wista. - Niech pan studiuje życiorysy wielkich admirałów - powiedział Fanshaw. - Niech pan czyta książki o budowie okrętów i taktyce morskiej. Niech pan się uczy, czego tylko można - mówił z naciskiem. Niech pan czyta gazety, słucha plotek i studiuje bieżące wiadomości. Musi pan być gotów wykorzystać okazję, gdy się nadarzy. Delancey postępował zgodnie z tą radą, pożyczał książki, dyskutował o problemach technicznych i znał nazwę każdego okrętu w porcie. Grywał też jako czwarty w wista, ilekroć go o to poproszono, i ze zdumieniem zauważył, że ta gra zaczęła go fascynować. Nadszedł dzień, gdy Fanshaw musiał przyznać, że Delancey jest równie dobrym graczem jak wszyscy inni w jego gronie. Zorientował się, że zależało to od zdolności skupienia się i od pamięci, i wyobrażał sobie, że te same właściwości umysłu muszą być często potrzebne starszym oficerom. W tym okresie rozwinął też swój niewielki talent malowania akwarelą. Zaczął od kopiowania ołówkiem ilustracji z książek podróżniczych. Potem zabrał się do ich kolorowania i wykańczania konturów piórem i atramentem. Postanowił, że gdy pogoda się poprawi, będzie malował obrazki z natury. Tymczasem zrobił z pamięci kilka szkiców Rojalisty. W tym okresie zaczął też nosić cywilne ubranie, żeby nie niszczyć munduru. W pogodne dni chodził na nabrzeże i patrzył na okręty w porcie, dowiadując się o nich wszystkiego, czego tylko mógł. Dziwne to były dni owej zimy, gdy czuł się pewny siebie i był niemal wesoły, wierząc bez żadnego powodu, że czeka go jeszcze powodzenie. W inne dni - których z upływem miesięcy było coraz więcej - czuł, że jego sprawa jest beznadziejna. Nie pamiętał już, od kiedy pozostawał na lądzie. Wyglądało na to, że pozostanie na nim na zawsze.
Rozdział piąty Kuter służby celnej Smukła fregata opuszczała port w Portsmouth, obserwowana przez małą grupkę zebranych na molo. Jakiś przyzwoicie ubrany starszy pan pożyczył lunetę od stojącego obok jednonogiego marynarza i obserwował stawianie żagli. - Cóż za wspaniały widok! - zawołał w końcu, zwracając lunetę właścicielowi. - Choć przypuszczam, że raczej powszedni podczas wojny. Stojący obok powiedzieli mu, że port jest dość ruchliwy. Obserwowana fregata przechyliła się pod naporem silnej bryzy, z pianą u dziobu i proporcem, powiewającym ku zawietrznej. Gdy mijała Block House Fort, przelotny blask zimowego słońca rozświetlił przez chwilę jej żagle. Wkrótce zniknęła
z oczu i drżący z zimna obserwatorzy zaczęli się rozchodzić. Było mroźne, lutowe popołudnie, a nadchodziła jeszcze mroźniejsza, burzliwa noc. - Co to był za okręt? - spytał starszy pan, lecz jednonogi marynarz już odszedł. Zamiast niego na pytanie odpowiedział dużo młodszy, w cywilnym ubraniu, do ostatniej chwili odprowadzający fregatę wzrokiem. - To Talia o trzydziestu sześciu armatach, dowodzona przez kapitana Manleya, wodowana w Bursledon w 1782 roku. - Dokąd płynie? - zapytał starszy pan, gdy zeszli z mola. - Na Jamajkę, o ile wiem, sir. Było coś w wyglądzie młodego człowieka, a jeszcze bardziej w jego sposobie mówienia - stanowczym i precyzyjnym - co zainteresowało starszego pana. - Zdaje się, że pan świetnie się orientuje w sprawach morskich. - Jestem oficerem, sir. - Ale pewnie bez przydziału? Grymas na twarzy Delanceya wystarczył za odpowiedź i starszy pan próbował uratować sytuację, dodając szybko: - Proszę się nie obrażać, sir. Nie chcę się wtrącać w nieswoje sprawy - proszę mi wybaczyć moją szczerość - lecz wiem coś niecoś o sprawach służby od mojego siostrzeńca. W pańskim zawodzie często trudno o awans, zwłaszcza tym, którzy nie mają poparcia. Delancey przytaknął, a starszy pan przyjrzał mu się uważniej. To, co zobaczył, jeszcze bardziej go zaciekawiło. Młody człowiek, średniego wzrostu, ciemnowłosy, o ciemnoniebieskich oczach i raczej melancholijnym wyrazie twarzy, mógł mieć, jak odgadywał, trzydzieści, trzydzieści pięć lat. Był bardzo szczupły i raczej nędznie ubrany - płaszcz miał z kiepskiego materiału, buty lśniące czystością, lecz bardzo znoszone, fular wystrzępiony i pożółkły po brzegach. Starszy pan nagle zdecydował się przedstawić. - Nazywam się Grindall, jestem kupcem winnym z Southampton. Mam się właśnie spotkać z moim siostrzeńcem na obiedzie pod „Gwiazdą i Podwiązką”. Czy zrobi mi pan ten zaszczyt i zje razem z nami? Przez chwilę mogło się wydawać, że zaproszenie to zostanie uznane za obelgę, i Mr Grindall pośpieszył uprzedzić pełną urazy odmowę. - Będę z panem szczery, sir, i wyjaśnię, o co mi chodzi. Mojemu siostrzeńcowi zaproponowano posadę na kutrze straży celnej i problem polega na tym, czy ma ją przyjąć. Propozycję złożono za moim pośrednictwem, bo poborca podatkowy jest moim przyjacielem, znamy się od dzieciństwa. Jego uprzejma propozycja jest bardzo korzystna, naprawdę bardzo korzystna, ale obawiam się, że Henry mógłby stracić lepszą okazję w służbie zamorskiej! Pańskie rady, jeśli zechce ich pan udzielić, będą nader cenne i będę panu za nie bardzo wdzięczny. No, proszę, sir, nie przyjmuję odmowy! Uzasadnienie to, obojętne czy prawdziwe, czy nie, osiągnęło pożądany skutek. Takt Mr Grindalla przełamał skrupuły oficera marynarki co do korzystania z czyjegoś miłosierdzia.
- W tej sytuacji, sir - odparł - mogę tylko powiedzieć, że jestem całkowicie do pańskiej dyspozycji i z największą przyjemnością przyjmuję pańskie miłe zaproszenie. Nazywam się Delancey i ostatnio służyłem na kutrze Rojalista. Mr Grindall upewnił się wkrótce, zadając różne pytania, że jego pierwsze wrażenie było słuszne. Delancey był niezatrudnionym, półetatowym porucznikiem, nie mającym ani poparcia, ani prywatnego majątku, pozostawionym na lądzie z powodów, których nie miał ochoty wyjaśniać. Reszty mógł się tylko domyślać. Lecz była to sroga zima dla człowieka, który mógł być głodny. Mr Grindall zaczął rozmawiać na inne tematy: o ciężkiej chorobie i śmierci poprzedniego kapitana Talii i o skandalu, który wybuchł w związku z kontraktami morskimi w Plymouth. Czy Delancey sądzi, że z ostatnich zmian w Admiralicji wyniknie coś dobrego? Rozmawiali dość swobodnie, dopóki nie doszli do gospody. Zdjąwszy płaszcz, Delancey wyglądał jeszcze nędzniej, miał wytarte łokcie i mankiety. Jednakże cieszyła go uprzejmość gospodarza i zadowolony był, że znalazł się w lokalu. Przed nocą, zapowiadał, spadnie śnieg. W izbie siedziało czterech czy pięciu mężczyzn i wszyscy zgadzali się, że pogoda jest wyjątkowo paskudna jak na tę porę roku. Był 23 lutego 1795 roku i zima - wszyscy tak uważali - potrwa jeszcze długo. Mr Grindall zamówił obiad dla trzech osób i przez chwilę przeglądał kartę win. Ledwie wybrał czerwone wytrawne, zobaczył na ulicy siostrzeńca i wyszedł mu naprzeciw. - Jesteś w końcu! Delancey, pozwoli pan, że mu przedstawię swego siostrzeńca, midszypmena Fowlera. Henry, chciałbym, żebyś poznał pana Delanceya, porucznika, który służył ostatnio na Rojaliście. Rozpromieniony, patrzył to na jednego, to na drugiego. Nastąpił moment ciszy, pełnej napięcia, rozmowa urwała się. Było tak, jakby dwaj śmiertelni wrogowie stanęli z sobą nagle twarzą w twarz. Wreszcie Delancey wybrnął z sytuacji, mówiąc spokojnie: - W tym wypadku niepotrzebna jest prezentacja, panie Grindall. Pan Fowler i ja jesteśmy dawnymi kolegami. Służyliśmy razem na Artemidzie. - Jak pan się miewa, sir? - zapytał Fowler, a jego wuj zaraz zaczął mówić o dziwnym zbiegu okoliczności, który kazał tym dwóm spotkać się powtórnie. - Gdybym przez przypadek nie zaczął z panem rozmawiać, Delancey, mój siostrzeniec z pewnością by się z panem nie spotkał. Jakaż by to była szkoda! Uprzejmy starszy pan przeszedł do jadalni i posadził gości po obu swoich stronach przy końcu stołu. Z początku młody Fowler był zakłopotany i milczący, i Delancey, rozmawiając z gospodarzem, mógł obserwować młodzieńca. Był teraz o dwa lata starszy niż wówczas, w roku 1793, gdy zaciągnął się na Artemidę jako ochotnik. Ile lat mógł mieć wtedy? Chyba z piętnaście. Więc teraz miał siedemnaście, może wkrótce skończy osiemnaście i najprawdopodobniej od czasu katastrofy Artemidy pozostawał bez zajęcia. O ile Delancey pamiętał, jego rodzina nie miała żadnych wpływów, i przypuszczał, że rodzice chłopca nie żyją, co tłumaczyłoby to, że opiekuje się nim wuj. Fowler był teraz młodym człowiekiem, który zaledwie wyszedł z lat chłopięcych, i prezentował się zupełnie dobrze. - Nie powinno się źle mówić o zmarłych - ciągnął Grindall - ale zawsze byłem zdania, że to, iż kapitan Fletcher zatonął ze swoim okrętem, było zrządzeniem opatrzności. Henry opowiadał mi trochę, co ten biedny szaleniec mówił i robił. Sytuacja pana i innych oficerów musiała być straszna. O ile znam tę sprawę, na Artemidzie brak było jakiejkolwiek dyscypliny, panował nieład i lęk, ten okręt szedł ku zgubie, która go rzeczywiście spotkała. Dziwne są zrządzenia opatrzności, panie Delancey. Ale przy
poprzednim wejściu na mieliznę, pan i Henry mogliście zginąć. Jestem przekonany, że wasze ocalenie było wynikiem interwencji boskiej i skutkiem modlitw. Fowler zajął się nożem i widelcem, lecz Delancey odparł, nie mrugnąwszy powieką: - Ma pan słuszność, sir, i wielu moich dawnych kolegów zgodziłoby się z panem. Młodzieniec uniósł głowę znad talerza i spotkał się ze wzrokiem Delanceya. Spojrzeli na siebie, lecz wyraz twarzy starszego pana nie uległ zmianie. Przez chwilę panowało milczenie, a potem Mr Grindall wzniósł toast za króla. Po tym akcie lojalności nastąpił toast za marynarzy i zaproponowany przez Delanceya - za handel winem. Fowler wzniósł toast za długotrwałą wojnę i szybki awans, lecz jego wuj był innego zdania. - Piję za to tylko ze względu na ciebie, Henry. Każdy oficer marynarki musi tego pragnąć - pan także, Delancey. Ale my w handlu win musimy myśleć o własnych interesach. Wojna z Francją odcina nam najbliższe i najlepsze źródła zaopatrzenia. Nie można dostać żadnych francuskich win ani koniaków, a wkrótce nawet niemieckie wina będą bardzo drogie z powodu kosztów transportu i ubezpieczeń. Wciąż jeszcze możemy mieć porto i mnóstwo madery; gdyby nie to, nasz handel by się skończył. Oczywiście, porobiliśmy zapasy, ale niech pan weźmie pod uwagę cło, jakie musieliśmy zapłacić. - Niektórzy wolą go nie płacić - powiedział Delancey. - Tak jest - odparł Grindall - ale ja do nich nie należę. Znają mnie jako wieloletniego spedytora win i uczciwego kupca. Nie mam może rozległych stosunków, ale do swoich przyjaciół zaliczam burmistrza Southampton, poborcę celnego, szeryfa i jego zastępcę, i dwunastu sędziów pokoju. Inni mogą się zajmować wolnym handlem - jak to nazywają - ale nie ja. Ale to wszystko wiąże się ze sprawą, co do której chciałem pana prosić o radę. Mogę zapewnić mojemu siostrzeńcowi miejsce na kutrze celnym w Southampton, ale czy mądrze zrobi przyjmując je? - Proszę mi najpierw powiedzieć, jakie pan ma poparcie - powiedział Delancey. - Czy jest pan spokrewniony z jakimś admirałem albo komandorem? Czy ma pan prawo głosu jako obywatel Southampton? Co może pan zrobić, żeby zapewnić panu Fowlerowi patent oficerski? - Prawda jest taka, panie Delancey, że nie mogę nic zrobić dla Henry'ego, o czym on już się przekonał. Gdy wybuchła wojna, miałem tyle poparcia, żeby go umieścić na okręcie. Nic więcej zrobić nie mogłem. - Wobec tego lepiej, żeby pan Fowler był na morzu niż na lądzie. Zdobędzie większe doświadczenie, a kto wie, może też zarobi trochę pieniędzy. Podobno celnicy korzystnie sprzedają szmuglowane towary, które przechwycą. A co pan o tym myśli, Fowler? - Jestem w zupełności pańskiego zdania, sir. Niewiele mam do stracenia, służąc na kutrze celnym, a małe nadzieje awansu, gdybym był w marynarce. Z rozmowy przy stole wynikało, że młody Fowler mieszkał u jakichś krewnych w Portsmouth i próbował dostać się na fregatę, jak dotąd bez powodzenia. Jego wuj przyjechał z Southampton, żeby powiedzieć mu o wakansie na kutrze celnym Rapid. Ale - jak teraz wyjaśnił - nie była to jedyna możliwość. - Tak się składa, że na tych wodach jest jeszcze jeden kuter, Róża, stacjonujący w Cowes. Zbudowano go dla Williama Agnew, poborcy z wyspy Wight, przebywającego teraz w Londynie. Jego zastępcą jest John Payne, którego nie znam. Ale znam trochę Rydera, dowódcę Róży, bardzo dobrego marynarza
i uczciwego człowieka. Nie wiem, czy byłoby u niego jakieś miejsce, ale poprosiłem go listownie, żeby spotkał się tu z nami dzisiaj po południu. Gdyby mógł przyjść, jego rady byłyby bardzo cenne. Mr Grindall miał wiele do powiedzenia na temat wygórowanych ceł i sposobów, jakimi opłaty celne są omijane. Przyznał, że interesował się tym, gdyż jego własny towar konkurował z kontrabandą. Jakże można było oczekiwać, żeby sprzedawał po takiej samej jak oni cenie. Weźmy na przykład wino, które właśnie piją. Wolni handlarze mogą sprzedawać je za dwie trzecie ceny, raczej po kryjomu niż przy kontuarze. Celnicy robią, co mogą, ale żadna czujność nie powstrzyma przemytu. Jedyne, co można było zrobić, to zwiększyć wydatki przemytników i w ten sposób zmniejszyć różnicę między cenami oficjalnymi a pobieranymi po kryjomu. Gdy byli już przy serze, Mr Grindall zastanawiał się, czy Mr Ryder zdąży wypić z nimi przynajmniej szklaneczkę madery. Delancey zauważył, że pada już śnieg, który mógł odstraszyć gościa Mr Grindalla, zwłaszcza jeśli miał odbyć długą drogę. Widzieli przez okno, że śnieg sypie pionowo, a wozy i ludzie wyglądają jak poruszające się w pustce zjawy. - Dobrze dziś siedzieć w domu! - powiedział Mr Grindall, nalewając drugą kolejkę madery i wołając chłopca, żeby podsycił ogień na kominku. - Za zdrowie służby celnej! Nawet młody Fowler rozochocił się na tyle, że wyznał, iż z wielką przyjemnością siedzi pod „Gwiazdą i Podwiązką”. Nigdy nie ośmieliłby się przyjść tutaj w mundurze - to był lokal tylko dla oficerów. - Wolno mi chodzić tylko pod „Niebieskie Słupki”. Gdy młody Fowler to mówił, z ulicy dobiegł gwar pomieszanych głosów. Zajechał powóz - śnieg zagłuszył tętent kopyt - i usłyszeli, jak ktoś podniesionym głosem wołał lekarza. Przez okno niewiele można było zobaczyć, lecz wszedł kelner i Mr Grindall spytał go, co się stało. - Jakiś dżentelmen został napadnięty przez rozbójników, którzy porzucili go rannego przy drodze. Zabrał go dyliżans, zdaje się z Chichester. Inaczej na pewno by umarł przy takiej pogodzie, sir. Kelner wybiegł znowu z butelką koniaku, a Mr Grindall zawołał ze zdumieniem: - Rozbójnicy na przedmieściach Portsmouth! Nigdy nie słyszałem o czymś podobnym! - Ani ja, sir - odparł Delancey. - Wygląda mi to raczej na jakąś bójkę w tawernie. - Idź i dowiedz się, Henry - powiedział Mr Grindall. - Może możemy w czymś pomóc. Siostrzeniec wyszedł i nie było go przez kilka minut. - Niedługo pewnie usłyszymy opowiastkę o rozbójnikach. Przypuszczam, że jest ich jeszcze trochę, ale nie w pobliżu garnizonowego miasta. Może pan być pewien, że ten kelner się pomylił! - Zupełnie się z panem zgadzam - powiedział Delancey, podchodząc do kominka. Wrócił właśnie młody Fowler. - Wiem już, jak było naprawdę - powiedział. - Czterech marynarzy wzięło tego pana przez pomyłkę za oficera żandarmerii z Royal Sovereign, który jest jednym z najbardziej nie lubianych ludzi w całej flocie i z którym mieli swoje porachunki. - Słyszałem o nim - rzekł Delancey. - Jego kapitan jest pedantycznym służbistą. - Ten pan został ciężko pobity, zanim ci ludzie spostrzegli pomyłkę i uciekli. Ale jeden z nich zatrzymał dyliżans i powiedział woźnicy, gdzie leży ranny. Ma szczęście, że nie zamarzł. - Dokąd go zabiorą? - spytał Grindall.
- Gospodarz powiedział, żeby go przynieśli tutaj. Usłyszawszy to, Mr Grindall podszedł do drzwi wejściowych, do których przyniosła teraz pobitego grupa przechodniów, między innymi także pasażerowie dyliżansu. Wszyscy głośno wyrażali swoje współczucie i komentowali wypadek. - Mówię ci, Tom, że ma złamaną nogę. - Nie dziwiłbym się, gdyby miał też połamane żebra. - Najlepiej posłać po pana Cartwrighta. - Słyszałem, jak mówili, że wyjechał. - To może będzie Winthrop. - Tak, niech ktoś pójdzie po Winthropa! - Powiedzcie mu, że chodzi o złamanie nogi. - A pewnie i żeber. Rannego wniesiono do środka i położono na dębowej ławie, ktoś poszedł tymczasem po aptekarza. Grupka współczujących rozstąpiła się, co pozwoliło Grindallowi zobaczyć, kim jest ranny. - Ależ to pan Ryder! Mówił coś jeszcze, lecz jego słowa ponownie utonęły w zgiełku rozmów. Mr Grindall uparł się, żeby Ryderowi przygotowano pokój w gospodzie. Nie było mowy o przewiezieniu go do domu w Cowes. Grindall wyjaśnił, że czuje się częściowo odpowiedzialny za ten wypadek, bo Mr Ryder szedł tutaj na jego zaproszenie. Gospodarz okazał współczucie i rannego ostrożnie przeniesiono na piętro. Ledwie się to stało, Delancey niespodziewanie postanowił opuścić gospodę. - Przykro mi, że pana zostawiam, sir, ale mam pewne sprawy, których muszę dopilnować. Dziękuję za gościnność i mam nadzieję, że jeszcze się spotkamy. Jestem pewny, że pan Ryder znajduje się w dobrych rękach. Po tych kilku pośpiesznych słowach pożegnania Delancey wyszedł. Mr Grindall był trochę zaskoczony nagłym odejściem swego gościa. - To dziwne, że wyszedł tak raptownie. Ale ostatecznie, czego można wymagać od półetatowego porucznika! Jego dalsze refleksje przerwało nadejście Mr Winthropa, aptekarza, małego człowieczka o przykrych manierach. Zawyrokował on, że Mr Ryder ma złamaną nie tylko nogę, lecz i żebro, że nie będzie mógł pracować przez kilka miesięcy, i że w ogóle ma szczęście, że żyje. Opuściwszy „Gwiazdę i Podwiązkę”, Delancey pośpieszył do Sally Port i rozejrzał się za łodzią. Ponieważ pogoda była fatalna, nie znalazł żadnej i wrócił na molo. Tym razem miał szczęście. Przy falochronie stała szalupa z okrętu wojennego i właśnie wsiadał do niej jakiś oficer. Porucznik Bentley z Venerable był nieco podchmielony, gdyż ucztował na lądzie z oficerami z wojska, ale w przyjaznym nastroju, zabrał więc do łodzi kolegę-oficera, Delanceya. Venerable stał w Spithead i oficer nie widział powodu, dla którego szalupa nie miałaby wysadzić Delanceya w Ryde. Cowes nie wchodziło
w rachubę przy wschodnim wietrze - szalupa mogłaby wrócić dopiero nazajutrz. Lecz Ryde znajdowało się niemal naprzeciw miejsca, w którym Venerable stał na kotwicy. Łódź ruszyła poprzez burzliwe wody i bosman sterował nią w ciemnościach, które rozjaśniała jedynie biała piana na wierzchołkach fal. Śnieżyca minęła, lecz bryzgi przelewały się przez dziób przy każdym zanurzeniu wioseł, uderzały w brezent i tworzyły kałuże pod kratą na dnie łodzi. Jednakże wioślarze wiosłowali sprawnie i Delancey w porę dotarł do Ryde, a nawet - szczęście wciąż mu dopisywało znalazł wieśniaka, który zgodził się zawieźć go do Cowes. Przed dziesiątą wieczorem stukał już do drzwi domu Mr Johna Payne'a. Niecierpliwy głos zapytał go z okna pierwszego piętra, czego sobie życzy. - Pan Ryder jest ciężko ranny i nie będzie mógł pełnić służby - krótko odparł Delancey. - Jestem oficerem marynarki i przyszedłem zaoferować swoje usługi jako tymczasowy dowódca Róży. Minęło kilka minut, zanim Mr Payne uspokoił żonę, narzucił płaszcz na nocną koszulę, zapalił świecę i obudził służącego. Wreszcie rozległ się brzęk rozluźnianego łańcucha i odgłos odsuwanych rygli. Na koniec drzwi się otwarły, ukazując zastępcę poborcy celnego z pistoletem w dłoni i jego starego służącego uzbrojonego w pogrzebacz. Gdy upewnili się co do dobrych zamiarów gościa, Mr Payne wskazał Delanceyowi drogę do gabinetu i polecił służącemu podsycić wygasający ogień, a sam wyjął karafkę i dwie szklanki, w milczeniu wysłuchał relacji gościa i zanim pociągnął następny łyk porto, westchnął głośno. - Miał pan trudną drogę, sir, i zmarzł pan - zauważył. - Dlaczego nie odłożył pan tego do jutra? - Ponieważ człowiek, który odkłada sprawy do jutra, nie może być idealnym dowódcą Róży - odparł Delancey. Mr Payne uśmiechnął się nieznacznie, kiwnął głową i po chwili milczenia rzekł: - Róża nie miała idealnego dowódcy, odkąd została zbudowana. William Ryder nie jest człowiekiem tego kalibru co dawny dowódca Francis Buckley. - Pan Buckley dowodził poprzednim kutrem o tej samej nazwie? - Tak, sir, i to z wielkim powodzeniem. William radził sobie niemal równie dobrze na mniejszym kutrze Nancy. Ci dwaj prawie zwalczyli przemyt w tej okolicy. Buckley został zabity w akcji przeciwko francuskiemu korsarzowi w 1793 roku, a Ryder ostatnio został metodystą. Od tego czasu przemyt zaczął kwitnąć, sir; co prawda nie wokół wyspy Wight, lecz gdzie indziej wzdłuż wybrzeża. Na kontrabandzie zbito majątki, a my w ciągu ostatnich miesięcy nie zyskaliśmy nic. - Ale dlaczego przemytnicy skorzystali na tym, że Ryder został metodystą? Myślę raczej, sir, że tym energiczniej powinien zacząć zwalczać szmugiel alkoholu. - Z pewnością powinien, ale nie zbiera żadnych poufnych informacji. Buckley często bywał pod „Różą i Koroną” - czasami nawet pod „Świnią i Gwizdkiem”. Spotykał się ze znanymi przemytnikami na lądzie i rozmawiał z nimi. Nieraz był przy tym, jak upijali się do nieprzytomności. Miał wśród nich kilkunastu informatorów. Opierał swoje plany na tym, co usłyszał. Od czasu nawrócenia Ryder przestał bywać w tych jaskiniach grzechu. Zaleca nawet swoim ludziom, żeby nie chodzili do piwiarni, w których zbierają się przemytnicy. Co do kobiet w tym mieście, to nigdy się z nimi nie zadawał, ani nie cenił sobie wiadomości pochodzących od nich. Inaczej było za czasów Buckleya. On wiedział, co robi.
- No cóż, sir - powiedział Delancey - czy powierzy mi pan dowództwo na czas nieobecności Rydera? Przemytnicy będą sądzili, że wybrzeże jest bezpieczne, że Róża stoi w porcie i wszystko im sprzyja. Będę więc miał sposobność ich zaskoczyć. - A jak się pan do tego zabierze? - Pójdę jako obcy pod „Różę i Koronę”. Nikt mnie nigdy nie widział w Cowes. Nikt mnie nie widział dziś wieczorem, kiedy do pana wchodziłem. Zjawię się tam jako przemytnik, agent z Anglii. - To jest plan do przyjęcia. Zdaje się, że istotnie może dać szansę powodzenia. Doskonale, sir, ma pan nominację. Zostanie pan zaprzysiężony jako kapitan, zanim Róża wyjdzie na morze. Tymczasem niech pan wybada teren. Odłożymy nasze pierwsze oficjalne spotkanie do - powiedzmy - najbliższego poniedziałku. Wydam instrukcje oficerowi pokładowemu, Thomasowi Lane, żeby przygotował kuter do żeglugi, a równocześnie udawał, że nie będzie pływał podczas nieobecności Rydera. Rozmawiali przez chwilę o warunkach pracy, w końcu Delancey powiedział: - Dziękuję panu, sir. Zrobię wszystko, żeby udowodnić, że nie popełnił pan błędu, okazując mi zaufanie. Czy mogę jeszcze o coś poprosić, zanim odejdę? Mógłby mi pan podać nazwisko jakiegoś wybitnego wolnego kupca w kraju - człowieka, którego mógłbym być agentem? - To przynajmniej jest łatwe. Takim człowiekiem może być John Early z Milton Abbas w pobliżu Dorchester. - Dziękuję. Czy on oficjalnie jest kupcem? - Nie, sir. To adwokat. - A może mi pan podać nazwisko któregoś z jego ludzi, kapitana statku, przewożącego towar? - Tak. Jack Rattenbury z Lyme Regis. Był właścicielem kutra o nazwie Przyjaciele, dopóki nie przejęła go Nancy. - Gdzie mógłbym spędzić noc, zanim spotkam się z ludźmi, którzy przypłyną porannym promem z Portsmouth? - Na pańskim miejscu poszukałbym schronienia na pokładzie Nancy przy nabrzeżu centralnym. Kuter ma iść na rozbiórkę, ale na pokładzie można jeszcze się przespać. - Dziękuję. I ostatnia prośba, sir. Przydałaby mi się jakaś flaszka koniaku. - Dostanie pan, i to najlepszego gatunku. Galon kosztuje w Urzędzie Celnym zaledwie dziesięć szylingów. Mr Payne dobył flaszkę i odprowadził Delanceya do drzwi. Kilka minut później wyjaśniał żonie, co go wyciągnęło z łóżka. - To dziwny człowiek, kochanie. Przyszedł mi powiedzieć, że jacyś zbóje napadli i ciężko pobili Rydera. Przykra sprawa. Ryder pewnie przez pewien czas nie będzie mógł pływać. Przemytnicy od lat czekają na taką okazję. - Skąd wiesz, że ten człowiek sam nie jest przemytnikiem? - Szczerze mówiąc, nie wiem, ale chyba nie jest. Nic by mu z tego nie przyszło, gdyby mi powiedział nieprawdę o zranieniu Rydera. I tak rano bym się wszystkiego dowiedział. Zresztą wygląda na uczciwego człowieka. Chce służyć bez pensji, żeby nie pozbawiać biednego Rydera zarobków.
Gdy Mr Payne wrócił do łóżka, Delancey szedł w stronę portu. Śnieg przestał padać już wcześniej, lecz wiał zimny wiatr i było nieprzyjemnie. W czasie drogi rozmyślał o tym, jak mało wie o przemytnictwie. Słyszał coś niecoś o przemytnikach wokół Guernsey, lecz podejrzewał, że ci z Guernsey zajmowali się czym innym niż ci z Hampshire, i Dorset. Ich zadaniem było po prostu przewożenie towarów z Francji na Guernsey - handel, który nie był nielegalny, dopóki nie wybuchła wojna i nie oznaczało to handlowania z wrogiem. Handel między Guernsey a Anglią był czymś zupełnie innym. Przypomniał sobie, że słyszał, iż niektórzy wolni kupcy z Dorset - czy nazywano ich poszukiwaczami gwiazd? nie, księżycowymi szperaczami; cokolwiek by to znaczyło - pływają na wielkich, dobrze uzbrojonych okrętach i handlują z Roscoff. Przewożą alkohol i tytoń, ładunek szmuglują do kraju i rozprowadzają z jakiegoś odpowiedniego miasta - dlatego Mr Early mieszka w pobliżu Dorchester. Najprawdopodobniej jest właścicielem ziemskim, a równocześnie adwokatem, ma przyjaciół wśród szlachty, może nawet sam jest sędzią pokoju. Wystąpić przeciwko takiemu człowiekowi możliwe byłoby, gdyby udało się namówić kogoś, żeby wydał współwinnych. Mógłby to zrobić jedynie oficer tak doskonale znający arkana przemytu jak zmarły Mr Buckley. Delancey przeklinał się za swoją niewiedzę. Zdawał sobie sprawę, że widocznie zapomniał wszystko, o czym mu opowiadano. Jedno, co wiedział i o czym pamiętał: to, że przemytnicy należeli do najlepszych żeglarzy w kraju. Przyzwyczajeni byli do złej pogody i nocnych ciemności. Prawdopodobnie tacy sami byli ludzie ze służby celnej, ale i o nich nic nie wiedział. Co najwyżej to, że byli zwolnieni od przymusowego wcielenia do wojska, jak to tłumaczył wielu werbownikom, ale nic więcej. Sądził, że lubili nosić czerwone flanelowe koszule i niebieskie spodnie.... Wciąż jeszcze było bardzo zimno, lecz chmury się rozpierzchły i przy blasku gwiazd widział ulice, którymi szedł ku brzegowi. Świateł było niewiele, z oddali dobiegał hałas zabawy z jakiejś marynarskiej tawerny, pewnie spod „Świni i Gwizdka”. Szedł szybko i teraz był już w stanie dojrzeć Urząd Celny. Z wysiłkiem przypominał sobie wszystko, co wiedział o przemytnictwie. Nie handlowano teraz herbatą, gdyż w czasie wojny nie „można było jej dostać, chyba tylko z samej Kompanii Wschodnio-Indyjskiej. Jedwabiem też się nie zajmowano, bo cło na ten towar zostało bardzo obniżone. Przemyt ograniczał się - myślał - do alkoholu i tytoniu, przy czym alkohol często przekraczał przepisową moc czterdziestu procent. Niejasno przypominał sobie opowieści o okrutnym Hawkhurst, który działał przed kilku laty. Obecnie - jak mu mówiono - przemytnicy unikali walki, ponieważ w czasie wojny wszędzie pełno było milicji. Posługiwali się raczej sprytem, nie siłą; gdy ich ścigano, zatapiali towar i wracali po niego, kiedy celnicy odpłynęli. Mówiono mu o jeszcze jednej sztuczce, o jakichś beczkach, umocowanych pod kilem lugra. Celnicy musieli być sprytni, gdyż większość ich zarobków pochodziła z prowizji od skonfiskowanego towaru. Jak dużo czasu upłynie, zanim nauczy się tego zawodu? Wciąż nad tym rozmyślając, znalazł się na nabrzeżu celnym, gdzie zobaczył pozbawiony takielunku kuter. Była to najwidoczniej Nancy. Na nabrzeżu panowała zupełna cisza, trap znajdował się na swoim miejscu. Delancey, nie sprawiając najmniejszego hałasu, wszedł na palcach na pokład kutra. Powoli i cicho posuwał się w stronę rufy, by dotrzeć wreszcie do zejściówki. Zatrzymał się i nasłuchiwał przez chwilę, potem zszedł na dół. Dziwił się, że luk był otwarty, lecz przypomniał sobie, że kuter miał iść na rozbiórkę. Na pokładzie nie było nic, co warto byłoby ukraść, nawet kawałka liny ani starego żagla. U stóp drabinki przystanął, żeby przyzwyczaić oczy do ciemności. Spojrzał w górę i zobaczył przez luk gwiazdy nad głową. Spojrzał ku rufie w nadziei, że może dojrzy błysk światła przez okienko, lecz było zupełnie ciemno. Może rufa na kutrze o tym tonażu, o wiele mniejszym niż miały statki budowane zwykle dla Służby Celnej, w ogóle nie miała okienka? Mimo wszystko powinien być jakiś otwór, choćby świetlik, wychodzący na pokład. Nie było tu wiele miejsca do spania, ale nie lepiej było i na innych znanych mu kutrach. Zastanowił się, czy były tu szczury. Może uciekły na brzeg, kiedy
się dowiedziały, że kuter idzie na rozbiórkę? Ostrożnie posuwał się ku rufie. Potrącił butem o mały sworzeń i w tej samej chwili ktoś potężnym chwytem przycisnął mu ramiona do ciała. - Spokojnie, kolego - usłyszał ochrypły głos. - Piśniesz słówko, a przetnę ci tchawicę. Groźba poparta była dotknięciem chłodnej stali, więc Delancey mądrze zastosował się do polecenia. Zorientował się, że było tu dwóch mężczyzn, z których jeden chwycił go od tyłu, a drugi - z nożem stał przed nim. Trzymając ostrze na gardle wykręcono mu ręce do tyłu i związano liną. Dopiero wtedy opryszek odłożył nóż i mógł użyć hubki i krzesiwa. Zapalił latarnię i podniósł ją tak, że światło padało Delanceyowi na twarz. - Kto to jest, Dan? - spytał głos z tyłu. - Niech mnie diabli, jeśli wiem - odparł tamten. - Myślę, że najlepiej będzie poderżnąć mu gardło.
Rozdział szósty Chwyty zawodowe Delancey patrzył na nikczemne indywiduum; był to wyraźnie facet z lądu. Odgadywał, że drugi mężczyzna, którego nie widział, był rybakiem albo przewoźnikiem. Szczurek albo Dan - jak nazywał go ten drugi - mógł być urzędnikiem albo sprzedawcą, ale od dawna już wyrzuconym z pracy, pewnie za drobne kradzieże, za pijaństwo albo za to i za tamto razem. Mógł się uważać za wielkiego kryminalistę, ale z pewnością nie był ulepiony z tej samej gliny co mordercy. Gdyby nawet chciał zabić, zabrakłoby mu odwagi. - Jeśli mnie zabijecie - powiedział Delancey - trudno wam będzie znaleźć złoto. - Jakie złoto? - spytał Szczurek z nagłym zainteresowaniem. - Do diabła ze złotem! - zawołał ten drugi. - Nie daj się wodzić za nos. - Myślę o złocie, które było na pokładzie Przyjaciół. Jack mi o tym mówił. Ludzie Buckleya je schowali i nie zawiadomili Urzędu Celnego. - Kto ci mówił? - Jack Rattenbury. - Znasz Jacka? - Pewnie. - I on ci mówił, że na tym statku było złoto? - Kiedyś było. To nie jego złota szukacie? - Nie Ale znaleźliśmy to! - Szczurek wskazał na małą beczułkę, stojącą na szafce, maskującej świetlik tego pomieszczenia. - Właśnie zabraliśmy się do otwierania, kiedy zacząłeś się pętać po pokładzie. Gdyby tu było złoto, to byśmy je znaleźli. - Nawet przywiązane pod kilem? - To miejsce wysycha przy odpływie.
Rozmawiając, otwierali beczułkę i Szczurek nabrawszy w dłoń skosztował zawartości. Ale zaraz wypluł przeklinając: - Śmierdziucha! - Zepsute, co? - spytał Delancey, który nigdy dotąd nie słyszał tego określenia. - Śmierdziucha i tyle! Leżała w słonej wodzie od miesięcy, a może od lat. Śmierdziucha! - Mógłbym dać wam coś lepszego. - Gdzie masz? - Najpierw mnie rozwiążcie. Nie widzicie, że jestem księżycowym szperaczem? - Czy dlatego, że znasz Jacka? To nic nie znaczy. Każdy może go znać, kto mieszkał w Christchurch. - Znam jeszcze kogoś. - No, kogo? - Johna Early. Nagle zmieniła się cała atmosfera i Delancey zorientował się, że to zrobiło na nich wielkie wrażenie. - Znasz Johna Early? Czemuś od razu nie mówił? Nie chcemy obrazić dziedzica z Milton Abbas! Za nic! Rozwiąż mu ręce, Will. Ten pan zajmuje się handlem i żegluje przy księżycu. Założę się, że możemy mu ufać! Will zrobił, co mu kazano, i koniecznie chciał uścisnąć dłoń Delanceya na znak, że nie żywi do niego wrogich uczuć. Był to mężczyzna wielki, silny jak koń i głupi jak but. - No, gdzie to jest? - spytał Szczurek. Delancey wyjął butelkę z kieszeni płaszcza i podał mu. - Pamiętaj, zostaw i dla mnie. Uwaga była słuszna, gdyż Will chyba urodził się już spragniony, a Dan - jak mówił - musiał spłukać smak śmierdziuchy. Wypili wszystko i ułożyli się do snu na podłodze kabiny. Nazajutrz Delancey, nie ogolony, wyglądał niemal tak podle jak Szczurek. Pod żadnym względem nie budził podejrzeń, gdy rano poszli pod „Różę i Koronę”, żeby spotkać się z przyjaciółmi, których przywódcą był - jak się zdawało - jednooki osobnik nazwiskiem Henry Stevens. Mówiono tam żargonem pełnym pseudonimów i lokalnych aluzji i Delancey dowiedział się bardzo niewiele. Lecz Henry był niezadowolony z wycofania się ich dawnego kolegi Izaaka Hartleya. Wciąż wracał do tego tematu, żałując, że Ike został metodystą - właśnie on! - i przestał być przemytnikiem. Potem opowiadało się, jak to Ike potrafił oszukiwać celników. Zdawało się, że był najzdolniejszy pod każdym względem - sam Stevens musiał przyznać - i nikt nie miał lepiej ukrytej piwnicy. To wszystko dlatego, że ożenił się z Hanną, córką Dawida Mercera. Dawid był czymś w rodzaju świeckiego kaznodziei - do diabła z nim! - a Hanna wychowała się w tym śpiewającym psalmy tłumie. Henry mówił o nawróceniu się Ike'a z takim samym smutkiem, z jakim wierzący mówi o tych, którzy utracili łaskę. - Ale jedno muszę o nim powiedzieć - stwierdził. - Nigdy by nie zdradził starych przyjaciół. Przyrzekł mi, że tego nie zrobi, i nie zrobił. Z dalszych uwag wynikało, że milczenie Ike'a podyktowane było ostrożnością.
- A z czego Ike teraz żyje? - spytał Delancey Dana. - Jest dostawcą okrętowym na Hog Lane - usłyszał w odpowiedzi. Ale Henry wciąż opłakiwał utratę przyjaciela. - Dlaczego, pytam, dlaczego musiał od nas odejść i zostać kaznodzieją? Wolałbym już być sanitariuszem albo Francuzikiem! Nigdy się nie odezwę do tej ofermy! Zamówiono jeszcze więcej piwa i wszyscy się zgodzili, że Ike był nielojalnym niewdzięcznikiem, a to dlatego, że ożenił się z tą wymokłą Hanną. W czasie tego ucztowania Delancey zorientował się tylko, że gang Henry'ego był raczej mało ważny, a wszystko, co robił, zależało od odwiedzin człowieka imieniem Sam, zapewne z kontynentu. Z tego, co mówiono, wywnioskował, że Izaak Hartley powinien być pożytecznym źródłem informacji i że Sam (którego nazwiska nikt nie wymienił) interesował się - jak się zdaje - miejscową dziewczyną Molly Brown. Wymówiwszy się nie określonymi bliżej interesami, lecz przyrzekłszy spotkać się znów z przyjaciółmi wieczorem po „Świnią i Gwizdkiem”, Delancey wyśliznął się w chwili, gdy Henry był w trakcie wygłaszania nowej diatryby przeciwko kaznodziejom. Poszedł przede wszystkim do fryzjera, żeby się ogolić; poradził się przy tym, gdzie można zjeść obiad. Powiedziano mu, że dobrze karmią w jadłodajni przy Hog Lane. Tak było rzeczywiście i po ragout z kapustą Delancey poczuł się lepiej. Znalazł w pobliżu szyld: IZAAK HARTLEY, DOSTAWCA OKRĘTOWY. Śmiało wszedł do sklepu i zapytał, jakie bosaki są na składzie. Widać było, że Izaak prowadzi małe przedsiębiorstwo, zaopatruje głównie rybaków, a starzy towarzysze zapewne unikają jego sklepu. Nie był wielkim rywalem George'a Ratseya, szeroko znanego żaglomistrza. Miał czas na pogawędki, a Delancey przedstawił się jako pobożniś wychowany w szkółce niedzielnej w Surrey, ostatnio bardzo namawiany przez pewnych ludzi do zajęcia się kontrabandą. Zapytał Hartleya czy uważa przemyt za proceder grzeszny. Izaak bez trudu dał się wciągnąć w rozmowę, kazał chłopcu zająć się sklepem, a Delanceya zabrał do siebie na poddasze, gdzie trzymał konopie, używane liny, łój i słomę. Usiadłszy na stercie płótna żaglowego, długo wyjaśniał, że przemyt rzeczywiście jest grzechem. Wątpiąc zapewne, czy jego argumenty są dość przekonywające, upierał się nawet, że to się nie opłaca. Fortunę można było zrobić w Hampshire, przynajmniej robili ją ludzie finansujący ten proceder - dla których ostateczną nagrodą będzie ogień piekielny - lecz tutaj, na wyspie Wight, gra była niewarta świeczki. Więcej można było zarobić uczciwie, mając w perspektywie zbawienie duszy. Delancey wiele nauczył się tego popołudnia. Zauważył, że Izaak był w mniejszym stopniu kaznodzieją, niż to przypuszczali jego dawni towarzysze. Ale zdecydowanie siedział u Hanny pod pantoflem, a ona miała oczywiście określone poglądy. Gdy mówił o swoim dawnym zawodzie, w jego głosie brzmiała nuta nostalgii. To naprawdę były piękne dni! Wierny swemu przyrzeczeniu, nie wymieniał żadnych nazwisk, ale chętnie mówił o przemytnictwie w ogóle. Stopniowo wyłaniał się obraz znanego mu terenu. Bogacze, finansujący operacje, skupiali się w Dorchester; nie pozostawało żadnych wątpliwości, że John Early był ich szefem. Miejsca lądowania znajdowały się w ujściach rozmaitych rzek od Bridport do Portland i od Portland aż do Christchurch. Niezależnie od samego Christchurch najważniejszymi ośrodkami przemytu były Abbotsbury i Poole. Wszystkie szczegółowe informacje Izaaka dotyczyły w gruncie rzeczy Poole. Tam bazowały statki przemytnicze, a handlowały głównie z Alderney. Niewiele z nich zbliżało się do wyspy Wight, gdyż poborca cła miał tutaj dwa uzbrojone statki, jeden w Yarmouth do sprawdzania jednostek mijających Needles, drugi na św. Helenie do sprawdzania jednostek mijających Spithead. Dlatego statki idące do Poole zazwyczaj zatapiały towary przeznaczone dla wyspy w Zatoce Sandown. Jedna jednostka robiła to regularnie - Delancey pomyślał, że był to kuter Sama - a beczułki wyławiali miejscowi ludzie - z gangu Henry'ego powiedział sobie Delancey - używając tylko łodzi wiosłowych, którymi wypływali za Shanklin. Lugier kierował się
potem do Cowes dla zebrania pieniędzy; działo się to przy jego następnym wyjściu w morze, gdy ładownia była pusta. - Czy zmarły pan Buckley o tym wiedział? - spytał Delancey i powiedziano mu, że z pewnością tak. Ale nie mógł wiedzieć, której nocy odbędzie się akcja. Przeprowadzano też, oczywiście, wiele innych tajnych akcji, a obszar działalności Róży rozciągał się od Lyme Regis do Beachy Head. Delancey zapytał, czy zdarzyło się kiedyś, żeby Sam został ostrzeżony o planowanych manewrach Róży, lecz Izaak nic o tym nie wiedział. Minęło już kilka lat, od kiedy rozstał się z tym zajęciem. Ale możliwe, że niektórzy celnicy byli opłacani przez przemytników. Znane były takie wypadki i warto się zastanowić nad tym, że nigdy nie skonfiskowano żadnego towaru w Zatoce Sandown. Po długiej rozmowie, przerywanej wielu pobożnymi frazesami, Delancey podziękował Izaakowi za rady i przyrzekł prowadzić uczciwe życie. Wieczorem Delancey poszedł pod „Świnię i Gwizdek”. Początkowo myślał, że nie zbiera się tutaj starszyzna przemytnicza, tylko samo pospólstwo. Ale przekonał się, że był w błędzie. Przychodzili tu ci sami ludzie, których poznał pod „Różą i Koroną”, tylko w innych nastrojach i o innej porze. Klientami „Róży i Korony” byli wyłącznie mężczyźni i odbywały się tam poważne dyskusje nad sposobami oszukiwania celników i akcyzy. Gdy przychodzili pod „Świnię i Gwizdek”, byli już w bardziej romantycznych nastrojach. Były tutaj kobiety, o których gospodarz mówił, że są jego córkami i siostrzenicami, prowadziło się też raczej rubaszne niż zawodowe rozmowy. Śpiewano piosenki, fałszując straszliwie, albo gwałtownie się kłócono. Co pół godziny zjawiały się chichoczące dziewczęta i znowu znikały. Z początku nie było wśród nich Molly Brown, a Delancey nie miał ochoty tracić czasu na inne. Godzinami słuchał Dana, Willa i Henry'ego stawiając im kolejki za wszystkie niemal posiadane pieniądze, ale nie dowiedział się niczego interesującego. Jeśli nawet uznali go za człowieka swojego, nie był to ani czas, ani miejsce na mówienie o interesach. Opowiadali sobie różne historyjki i bawili się kosztem Willa, którego głupota czyniła pośmiewiskiem. Gdy zjawiła się Molly Brown, towarzyszył jej stary człowiek ze skrzypcami. Przy jego akompaniamencie zaśpiewała sentymentalną piosenkę o dziewczynie, która umarła z miłości. Aplauz był niewielki, więc wyczuwając nastrój chwili, natychmiast rozpoczęła balladę pod tytułem „Pływająca bańka”. Była to popularna melodia, a Molly ilustrowała tekst odpowiednimi gestami, wyobrażającymi sondowanie dna i refowanie17 żagli. Każda zwrotka kończyła się refrenem, śpiewanym przez wszystkich: Śpiewaj i śmiej się, i pracę klnij, Kiedy cię gnębi, bo przecież, Gdy masz beczułkę, a w beczce gin, Nie jest najgorzej na świecie. Molly, która śpiewając stanęła na ławce; była fascynująca. Czarnowłosa i jasnooka, o pełnych kształtach i białej skórze, mogła mieć najwyżej dwadzieścia pięć lat. Gdy energicznymi gestami markowała sprzątanie pokładu, odsłaniała się tu i ówdzie, wywołując olbrzymi entuzjazm przy ostatnich wierszach: Niech nikt nie myśli, że ciężki los, Gdy sztormy na morzu nas dręczą, Bo po powrocie radości dość: Wita nas uśmiech dziewczęcy. Więc zdrowie milej trzeba pić, 17
Refowanie - zmniejszenie powierzchni żagli przez podwiązywanie ich przy bomie.
Kiedyś już żagle zwinął, Gdy pokład czysty, wtedy nic Od ginu cię nie powstrzyma. W tańcu dziewczyna kręci się, Fruwają jej sukienki, Nie jest, kolego, nie jest źle, Gdy patrzysz na jej wdzięki. Ostatnią linijkę tekstu śpiewała ze specjalnym naciskiem i zebrani mogli zobaczyć coś niecoś z wdzięków Molly, zanim włączyli się do finałowego chóru: Śpiewaj i śmiej się, i pracę klnij, Kiedy cię gnębi, bo przecież, Gdy masz beczułkę, a w beczce gin, Nie jest najgorzej na świecie. Zarumieniona i zdyszana Molly zeskoczyła z ławki, posłała wielbicielom całusa i zniknęła. Delancey, który lubił muzykę, z trudem zniósł kakofonię chóralnego śpiewu i był zadowolony, gdy się to skończyło. Wszystkich innych uszczęśliwiała świadomość, że Molly będzie później jeszcze śpiewać i być może jeszcze bardziej żywiołowo. W kilka minut po jej występie Delancey znalazł wymówkę, żeby wyjść z sali. Wracając z podwórka, zaczął wchodzić po schodach, ale drogę zastąpiła mu groźna matrona, pytając, dokąd idzie. - Mam wiadomość dla miss Molly - wyjaśnił. - Zdaje się, że tam jest jej pokój. - Może tak - odparła gospodyni, marszcząc brwi - a może nie. Ale przekażę jej każdą wiadomość, jeśli zechce ją przyjąć. Delancey wiedział, że była to chwila, w której pół gwinei rozwiązałoby problem. Ale w majątku miał teraz tylko pensy, a te na nic by się nie zdały. - Przyszedłem w imieniu mojego pana - wyjaśnił. - Jest to szlachcic o wielkim majątku i wysokiej pozycji. Pragnie złożyć miss Molly swoje uszanowanie i pyta, czy mogłaby się z nim zobaczyć któregoś dnia w przyszłym tygodniu. Wobec wyraźnie nieufnego spojrzenia matrony Delancey pośpiesznie wdał się w szczegóły, czyniąc swego pana baronetem i pułkownikiem, powiększając jeszcze jego majątek dodając mu rezydencję w mieście i własne stajnie w Newmarket. Szkoda tylko, że tak wspaniały mężczyzna jest jeszcze kawalerem. Jeśli chodziło o matronę, wszystko to mówił na próżno. Lecz usłyszano go na piętrze. Molly zjawiła się na ganku i zapytała, o czym mowa. - Jest tutaj jakiś człowiek, miss, którego pan - jak powiada - chce cię zobaczyć w przyszłym tygodniu. Zaraz go odprawię, bo nie wierzę w ani jedno jego słowo. - Zaczekaj, kuzynko - odparła Molly. - Może to gentelman, który tu już przychodził. - Niestety, nie - powiedział Delancey. - Sir Edward nie miał dotychczas przyjemności poznać pani. Ale pragnąłby móc się pani przedstawić. W czasie dłuższej rozmowy Molly dała się przekonać. - Doskonale - powiedziała w końcu. - Zobaczę się z sir Edwardem w czwartek o czwartej po południu.
To oświadczenie zaalarmowało matronę, która poleciła Delanceyowi zaczekać, a sama pobiegła na górę. Kiedy wreszcie wróciła, okazało się, że czwartek i piątek nie wchodzi w rachubę, ale że Molly będzie mogła przyjąć sir Edwarda w następny poniedziałek. W ubiegłym tygodniu i jeszcze wcześniej była wolna codziennie, lecz w przyszłym tygodniu będzie jej trudno znaleźć czas. Delancey ustalił termin spotkania i wrócił do przyjaciół w szynku. Atmosfera wieczoru, urozmaicanego pieśnią, stawała się coraz bardziej rozwiązła i Delancey - mający za słabą głowę na takie hulanki - poczuł się znużony, zanim jeszcze zabawa się skończyła. Tę noc przespał na podłodze w knajpie. Po grzechu następuje skrucha, a następny dzień - niedziela - bardzo się na nią nadawał. Dzwon kościelny zadzwonił na poranne modlitwy w kaplicy - Cowes było w owych czasach tylko filią parafii w Carisbrooke. Kilka powozów zmierzało w tym kierunku. Lecz ludzie, bardziej wyróżniający się pobożnością niż pozycją towarzyską, szli pieszo do jednej z dwóch kaplic nonkonformistycznych: do kongregacjonistów albo do metodystów. Delancey nie musiał się zastanawiać, do której pójdzie, gdyż Hartley był metodystą; miał nadzieję, że po nabożeństwie znów się z nim spotka. Atmosfera tego miejsca modlitwy w dużym stopniu skłaniała do żalu za grzechy, a Delancey, mający kaca po wczorajszym wieczorze, miał wygląd jeszcze żałośniejszy niż samopoczucie. Kazanie było długie i żarliwe, przerywane od czasu do czasu jękami grzeszników, przypominających sobie popełnione nieprawości. Delancey siedział w jednej z tylnych ławek kaplicy i starał się zachowywać tak samo jak starszy mężczyzna, który niegdyś, być może, zajmował się sprzedażą kradzionych towarów. Delancey wzdychając głośno w najodpowiedniejszych, jak mu się wydawało, momentach i wykrzykując: „Ach, żeby dostąpić światła!” albo „Jakaż to rozkosz być zbawionym!” naśladował żal za grzechy i pokutę mężczyzny i po nabożeństwie zagadnęło go uprzejmie kilkoro członków kongregacji. Po rozmowie, w czasie której Hanna zadawała mu dociekliwe pytania, Hartleyowie zaprosili go w końcu na obiad. Głodny i bez grosza, chętnie przyjął zaproszenie, i to z kilku powodów. Zastanawiał się, czy kiedykolwiek zdobywano jakieś informacje tak wielkim kosztem. Obiad u Hartleyów rozpoczął się rozwlekłą modlitwą, po której nastąpiło szczegółowe wypytywanie Delanceya o jego życie duchowe, a skończył się jeszcze kilkoma modlitwami i odśpiewaniem psalmów. Dopiero potem, oglądając ogród, Delancey mógł znowu trochę wybadać Izaaka. Raz jeszcze poprosił go o radę. Zakładając, że przemyt jest grzechem - o czym teraz był już przekonany zastanawiał się, czy jest również grzechem pośredni tylko udział w wolnym handlu. Wyjaśnił, że przyjaciele go namawiają, żeby po zapadnięciu ciemności umieścił w pewnych miejscach kilka latarni, zaświecił je o oznaczonej godzinie i zgasił przed świtem. Miały one być tylko pomocą w nawigacji, mówił z naciskiem, pomocą dla marynarzy wracających do domu. Nie wyobrażał sobie, żeby mogło być coś nielegalnego w umieszczeniu jednej latarni nad bramą, drugiej na skale, trzeciej pod drzewem, a czwartej przy moście. Czy to może być grzechem? Ostatecznie chodziło tylko o ratowanie życia ludzi przebywających na morzu. Ci, którym to miało pomóc, mogli być przemytnikami, ale mogli przecież utonąć tak jak inni, nie mając w dodatku czasu na skruchę. Dyskusja, która potem nastąpiła, była głównie teologiczna, lecz Izaak dokładnie wiedział, w jaki sposób krzyżowe namiary mogą służyć wyznaczaniu pozycji na morzu. Nie zgadzał się, żeby miało to cokolwiek wspólnego z bezpieczeństwem żeglarzy. Twierdził stanowczo, że był to jedynie sposób oznaczania kryjówek kontrabandy. Branie w tym jakiegokolwiek udziału było grzechem, a niekiedy zbrodnią. - Co by pan powiedział, gdyby strażnik zaskoczył pana podczas ustawiania latarni na Wroxhall Hill albo Culver Cliff? - To tam miałbym je umieszczać? - spytał Delancey niewinnie.
Izaak wyjaśnił, że w Zatoce Sandown była dogodna mielizna. Między Wroxhall a Culver Cliff znajduje się jedna odpowiednia dla namiaru pozycja, a między Lake a Newchurch druga. - Rozstawienie i zapalenie tych latami, zgaszenie ich i usunięcie, zajmie panu czas od północy do piątej rano, i po co to wszystko? Tym razem Delancey był bardziej uparty i pytał, w jaki inny sposób mógłby zarobić pół gwinei. Nie byłoby to zresztą możliwe, gdyby na wyspie byli dragoni. - Tak Bóg patrzy na te sprawy! - powiedział w końcu Izaak i Delancey musiał przyznać, że istotnie ostatnie słowo należy do Boga. Przyrzekł unikać nawet tak niewielkiego kontaktu ze zbrodnią. Tę noc pozwolono mu przespać w szopie Hartleyów; dano mu nawet materac i koc. W poniedziałek Mr Payne przyjął go uprzejmie i z zainteresowaniem wysłuchał opowieści o tym, co wyszpiegował. - Tak - powiedział w końcu. - Dowiedział się pan coś niecoś o tych sprawach i z pewnością nie stracił pan czasu. Mogę tylko dodać, że człowiekiem, którego oni nazywają Sam, jest prawie na pewno Samuel Carter, notoryczny przemytnik, pochodzący ze znanej rodziny przemytniczej w Kornwalii. Mieszka teraz w Poole i jest właścicielem dwustutonowego statku Gołębica. To najszybszy lugier, jaki mógłby pan kiedykolwiek zobaczyć. - Zrobię wszystko, sir, żeby go oddać w ręce sprawiedliwości. - Tego jestem pewien. Ale wątpię, czy to się panu uda. - Czemuż to, panie Payne? - Ponieważ Sam Carter wie o przemytnictwie więcej niż pan. Chociaż w innych sprawach jest zupełnym ignorantem. A więc podejrzewam, że dopóki niektóre towary będą obłożone wysokim cłem, handel będzie prosperował. - Gdyby mi pan dał trzy kutry z dobrą załogą, sir, mógłbym się podjąć zlikwidowania przemytu w tym rejonie. - Nie przeczę, że mógłby pan tego dokonać. Wówczas handel przeniósłby się na wschód i na zachód. - Z pewnością nie, sir, gdyby inni byli równie czujni. - Jest pan nowicjuszem w tej służbie, Delancey. Musi się pan jeszcze wiele nauczyć... - Mr Payne urwał i zażywając tabaki, jakby zastanawiał się, od czego ma zacząć i ile wypada mu powiedzieć. W końcu z wyraźną niechęcią przemówił znowu: - To, co teraz powiem, rozumie pan, jest nieoficjalne i powinno zostać między nami. Ludzie ze służby celnej, marynarze, wioślarze czy oficerowie muszą zarobić na życie i utrzymanie rodziny. Pensje mają skromne, ale od czasu do czasu powiększają je dzięki udziałowi w tym, co skonfiskują kontrabandzie Tak więc są zainteresowani w przejmowaniu ładunków przemytniczych, a nie w zlikwidowaniu nielegalnego handlu. Z czego by żyli, gdyby nie przemyt? Otrzymywaliby tylko codzienną płacę i to tylko dopóty, dopóki nie okazałoby się, że ich służba jest niepotrzebna. - Moglibyśmy ich wykorzystać w marynarce wojennej, sir. - Jak to, w czasie pokoju? - No nie, sir. Ale w czasie wojny...
- W czasie wojny, panie Delancey, główną atrakcją służby celnej jest fakt, że celnicy są zwolnieni od poboru. Nie wolno nam bić ludzi, sir, za zuchwalstwo albo zaniedbywanie obowiązków, ale możemy im zagrozić zwolnieniem i przeniesieniem ich na okręt wojenny. A oni - proszę mi wybaczyć, że to mówię - śmiertelnie się tego boją. Nigdy nie przyszło im do głowy, że przemyt mógłby zostać zlikwidowany. Gdyby im wspomnieć o takiej możliwości, byliby przerażeni. - Rozumiem, sir. Liczą na to, że ten proceder będzie trwał nadal, ale żądają swego udziału w zyskach. - Nie, nie, panie Delancey. To zbyt brutalne określenie od dawna istniejącego i skomplikowanego stanu rzeczy. Moje stanowisko zobowiązuje mnie do ścigania nielegalnego handlu i tych wszystkich, którzy omijają przepisy celne. Niech Bóg broni, żebym nie spełniał swoich obowiązków! Jednakże moi oficerowie i ludzie - a proszę pamiętać, że mówię to panu w ścisłym zaufaniu - traktują swoją działalność jak pewnego rodzaju grę, jak krykieta; mają nadzieję wygrać, ale ta wygrana nie powinna oznaczać zniszczenia drużyny przeciwnika. To, czy tacy ludzie jak pan będą mieli pracę, zależy od Francuzów. Znajduje się pan bez zajęcia wówczas - proszę mi wybaczyć, że mówię bez osłonek - gdy Francuzi odmawiają gry. W taki sam sposób wszyscy ludzie ze służby celnej zależni są od przemytników. - Czy wobec tego nie korci ich, by zawrzeć z nimi otwartą umowę, na podstawie której otrzymywaliby regularnie swój udział i dawaliby im spokój? Ta sugestia naprawdę wstrząsnęła Mr Payne'em; w jego odpowiedzi zabrzmiało bolesne zdumienie: - Doprawdy, sir, mam nadzieję, że nie uważa pan ludzi ze służby celnej za nieuczciwych? Nigdy nie słyszałem, żeby zawarto czy nawet proponowano zawarcie takiej haniebnej umowy. Muszę panu oznajmić, sir, że nasi ludzie mają głębokie poczucie obowiązku. Wypływają na morze nawet podczas burzy. Swoich przeciwników ścigają z wielką stanowczością. Wielu zginęło w akcjach, a inni, mający więcej szczęścia, otrzymali pochwały od władz za lojalność i odwagę. Mamy słuszne powody do dumy z ludzi zatrudnionych przez komisarzy celnych. Delancey pośpieszył zapewnić Mr Payne'a, że jest pełen podziwu dla ludzi ze służby celnej i że z niecierpliwością czeka, żeby móc służyć wraz z nimi. Zdaje sobie sprawę, że ich służba jest ciężka i ryzykowna i że posiada wielkie znaczenie dla królestwa. Mr Payne złagodniał i zaczął go teraz wprowadzać w praktyczne szczegóły. Delancey zostanie zaprzysiężony od razu, adwokat już czeka. Po tej ceremonii postanowiono, że dowództwo obejmie w południe, a zaliczkę w wysokości dwudziestu gwinei otrzyma natychmiast; wystarczy mu to przynajmniej na ekwipunek. Ustalono na koniec, że zaraz popłynie do Portsmouth, żeby zabrać rzeczy i zlikwidować mieszkanie. Potem wyprowadzi kuter na morze i będzie krążył wokół Beachy Head. Delancey nawet poborcy nie wyjawił szczegółów swojego planu. Ogoliwszy się u fryzjera, wziął udział w zorganizowanym przez Mr Payne'a spotkaniu z Mr Robertem Edgellem, szefem konnych inspektorów. Dostojnik ten okazał się byłym kapralem dragonów gwardii; z początku był szorstki, lecz przejął się ideą zdobycia pewnej ilości pieniędzy. Delancey powiedział mu tylko to, co było konieczne, lecz nie ukrywał swoich źródeł informacji. - Znakomicie pan to zrobił, sir, że tak powiem - rzekł w końcu Edgell. - Przypomina mi pan Buckleya, który zawsze wiedział, co w trawie piszczy. Ale jak się pan dostanie na kuter, i to tak, żeby pana nikt nie widział? Delancey nie pomyślał dotąd o tym, że cały jego plan upadnie, jeśli Henry Stevens się dowie, że towarzysz jego pijatyki w sobotni wieczór został w poniedziałek po południu dowódcą Róży. Będzie miał jeszcze dość czasu, by ostrzec Sama Cartera i spowodować, żeby przeprowadził swą akcję w innym miejscu albo innej nocy. Edgell rozwiązał ten problem, pożyczając Delanceyowi rodzaj
kostiumu, noszonego przez konnych inspektorów: ciemny płaszcz, jeździeckie buty z ostrogami i płaski kapelusz, który można było nasuwać na czoło. Ruszyli na nabrzeże. Delancey niósł swój płaszcz zawinięty w papier. Wyglądał zupełnie jak jeden z ludzi Edgella. Przy Nabrzeżu Celnym Edgell dopilnował, żeby Delancey bezpiecznie wsiadł do łodzi, a gdy nieco później zjawił się Mr Payne, pomógł mu wejść na rufę. Łódź odbiła od brzegu i popłynęła przez port do miejsca, w którym na kotwicy stała Róża zaprowiantowana na trzy tygodnie i gotowa do wyjścia w morze. Mr Payne z godnością wszedł na pokład Róży, gdzie przyjął go pierwszy oficer, Mr Tom Lane z załogą zebraną na pokładzie. Delancey wszedł w chwilę później, pozostawiwszy w łodzi pożyczone od Edgella rzeczy. Trzymał się skromnie z tyłu, podczas gdy Mr Payne przemawiał do załogi: - Wszyscy wiecie, że Mr Ryder został ranny w wypadku i przez pewien czas nie będzie mógł pełnić służby. Dlatego postanowiłem mianować tymczasowego dowódcę. Obejmuje on kuter od dzisiaj. Przedstawiam go wam: porucznik Ryszard Andros Delancey z Królewskiej Floty, oficer o wielkim doświadczeniu, ostatnio dowódca kutra Rojalista. Wykonujcie ściśle jego rozkazy, a rejs przyniesie wam sukces. Nie uprzedzeni o tym ludzie z Róży byli zdumieni, a pierwszy oficer Lane wyglądał na obrażonego. Delancey postanowił nie tracić czasu. - Wszyscy do kotwicy i fałów18! - zawołał. - Przygotować się do stawiania żagli! Zleciwszy Mr Lane'owi dowództwo na pokładzie, odprowadził na bok Mr Payne'a i pożegnał się z nim. Gdy ujrzał wciągniętą kotwicę, rozwinięty grot i kliwer, doznał uczucia szczerej radości. Pokład ożył pod jego stopami. Wiatr śpiewał w olinowaniu. Znów był na morzu! Wiała ostra zachodnia bryza i było niemal mroźnie, lecz on nie czuł nawet bryzgów na twarzy. Wiedział aż nazbyt dobrze, że nie zna tego kutra i że może zawahać się lub popełnić błąd. Gdyby załoga wyczuła jego wątpliwości, od razu straciłaby do niego zaufanie. - Sternik, kurs na Portsmouth! - powiedział do człowieka przy kole. - Zejdźmy na dół, panie Lane, pokaże mi pan mapę. W kabinie pierwszy oficer rozłożył mapę, lecz Delancey ledwie na nią spojrzał. - Proszę mi teraz szybko powiedzieć, jaki mamy tonaż, jakie zanurzenie, uzbrojenie i załogę? Okazało się, że Róża miała sto pięćdziesiąt cztery tony i było na niej dwanaście czterofuntówek, dwie dziewięciofuntówki, skrzynia lekkiej broni, a załoga składała się z dwudziestu dwóch ludzi, łącznie z dowódcą, pierwszym oficerem, drugim oficerem i dwoma starszymi marynarzami. - Doskonale - powiedział Delancey. - Jak się nazywa drugi oficer? John Torrin? A tamci dwaj? Netley i Wansbrough? Dobrze. A ten rudy, ten zezowaty, sternik i człowiek na oku? Po kilku sekundach Delancey był już znów na pokładzie i podawał sternikowi dokładny kurs, żeby ominąć Gilkicker Point. - Dobrze, Wilkins, tak trzymać. Co to za statek, Miller, przed dziobem na prawo? Jackson i Field, sklarować fały!
18
Fały - liny służące do podnoszenia i opuszczania żagli.
To, że znał ludzi po nazwisku, wywarło duże wrażenie, chociaż pytał potem Torrina o nazwiska innych. Postawił prostokątny grot idąc z wiatrem, a potem znów go opuścił, gdy zbliżali się do Portsmouth. Ludzie pracowali z zapałem, pragnąc pokazać oficerowi marynarki, że są dobrymi żeglarzami, a nawet lepszymi niż ci na fregatach. Z pewnością niewielu z nich mogłoby obsługiwać jednostkę wojenną o podobnym tonażu. Choć pod tym względem nie byli biegli, o czym Delancey wiedział, pracowali jednak szybko i spokojnie. Nie było żadnego śpiewania, które doprowadzało do rozpaczy oficerów marynarki, żadnego wywrzaskiwania piosenek, które można było słyszeć na pokładzie przeciętnego statku handlowego. Jacy będą ci ludzie w akcji? Postanowił odłożyć tę próbę do jutra. Na razie wystarczyło, że weszli do Portsmouth, stanęli na kotwicy i spuścili łódź. Zapadał już mrok, gdy Delancey zszedł na brzeg razem z Davisem, który miał być jego stewardem. Wynajął robotnika z wózkiem i ugodził się z nim za szylinga. Zadygotał z zimna - ubrany był w lichy płaszcz więc ruszył szybko w stronę swego mieszkania przy Ropewalk Lane. Stamtąd Delancey wysłał bagaż na pokład Róży i kazał sternikowi wrócić do Hard o czwartej. Wiedział, że jego obowiązkiem było odwiedzić Rydera. Tak wiele zdarzyło się od czasu, gdy Delancey był po raz ostatni pod „Gwiazdą i Podwiązką”, że zdziwił się niemal, gdy się dowiedział, że Mr Ryder wciąż tu jest i nadal nie może się poruszać. Bez wahania i dyskusji wskazano mu drogę do pokoju chorego. Ryder był blady i daleko mu było do wyzdrowienia. Podziękował gościowi za odwiedziny i zadowolony był z wieści o Róży. O tymczasowej nominacji Delanceya dowiedział się z listu Payne'a. - Jestem panu zobowiązany, sir, że przyjął pan to dowództwo bez poborów. Te pięćdziesiąt funtów rocznie, to wszystko, co teraz posiadam, ale pan nie będzie miał nic, dopóki nie zdobędzie pan pryzu19. Ja nigdy nie miałem w tym względzie wiele szczęścia, ale będę się modlił, żeby panu się powiodło. Przemytników na morzu jest dużo. Trzeba ich tylko schwytać. - Kiedy będzie pan mógł wrócić do domu? - Winthrop powiada, że w przyszłym tygodniu. - Jestem pewien, że wtedy szybciej wróci pan do zdrowia. Tymczasem bardzo by mi pan pomógł, gdyby zechciał pan powiedzieć mi coś o ludziach, którymi mam dowodzić. Chciałbym coś wiedzieć o panu Lane. - Bob całe życie pracował w służbie celnej. To dobry, odpowiedzialny marynarz i nigdy nie naraził nas na złamanie masztu. Zna się na prawie i potrafi rozpoznać księżycowy fach nawet w najciemniejszą noc. Ale brakuje mu przedsiębiorczości i dlatego nigdy nie będzie nikim więcej niż pierwszym oficerem. - A John Torrin? - Nie jest taki ostrożny jak Bob, ale lepszy w akcji. Będzie kiedyś dowodził kutrem. - Kto to jest starszy marynarz? - To marynarz, który został zaprzysiężony jako zastępca oficera służby celnej. Na każdej łodzi powinien być taki jeden i on zazwyczaj jest sternikiem. - Rozumiem. Czy wszyscy ludzie są lojalni?
19
Pryz - zdobycz morska w postaci nieprzyjacielskiego statku wraz z ładunkiem.
- Nie zatrudnialibyśmy ich, gdyby ich lojalność była wątpliwa. - Pozwoli pan, że inaczej sformułuję to pytanie. Gdyby ktoś z pańskiej załogi miał przekazać jakieś informacje przemytnikom, kto by mógł to zrobić? - Drogi panie! Nie zniósłbym tego, by źle myślano o którymkolwiek marynarzu pod moim dowództwem. Nie ma żadnego powodu, żeby któregokolwiek z nich podejrzewać. - Ale przypuśćmy, że Sam Carter dowie się o naszych planach? Przypuśćmy, że będziemy o tym wiedzieli i da się to udowodnić ponad wszelką wątpliwość? - Doprawdy, sir, stawia mnie pan wobec problemu... Z wielkimi oporami, i tylko, dlatego, że mnie pan do tego zmusza... W pierwszym rzędzie podejrzewałbym Michaela Williamsa. - Tego bez palca? Dlaczego? - Jego siostra wyszła za Nicka O'Briena, a Nick jest kuzynem Dana Palmera. - Aha. - Ale proszę mnie źle nie zrozumieć. Nie mówię nic złego o Mike'u Williamsie, nic też złego o nim nie słyszałem. - Miło mi to słyszeć i mam nadzieję, że będę mógł to samo o nim powiedzieć. - Delancey rozejrzał się szybko po pokoju i spytał, czy chory ma w gospodzie dobrą opiekę. - Bardzo dobrą, dziękuję - powiedział Ryder. - I mam wielu gości. Pan Grindall jest niezwykle uprzejmy, a jego siostrzeniec zjawi się tu lada moment. Dostał się jako mat na kuter Rapid z bazą w Southampton. Kuter jest teraz w Spithead i zdaje się, że młody Fowler ma coś załatwić na lądzie dla pana Maddena. Będzie uradowany z okazji wypicia z nami szklanki wina. Delancey zaczął tłumaczyć, że wpadł tylko na chwilę, gdy nadszedł Fowler. Przywitali się, znów z pewną rezerwą ze strony Fowlera, ale spod „Gwiazdy i Podwiązki” wyszli razem. Korzystając ze sposobności, Delancey poprosił Fowlera o przekazanie wiadomości Mr Maddenowi. Gdy szli w stronę Hard, wyjaśnił pokrótce swój plan. - Wszystko to - zakończył - mówię panu w ścisłym zaufaniu. Dziś jest poniedziałek, a spodziewam się, że Gołębica przeprowadzi akcję w środę albo w czwartek w nocy. Gdyby Rapid przez te dwie noce krążył między Foreland a Nab, miałby dogodną pozycję do przejęcia towaru. Za dnia nie powinno go być widać z wyspy Wight. Pieniądze za pryz podzielimy po połowie. - A gdyby popłynął w innym kierunku, sir? - Wtedy my weźmiemy pryz. Proszę powiedzieć Maddenowi, że plan oparłem na informacjach, które uzyskałem. - Doskonale, sir, powiem mu. Myślę, że powinien się zgodzić. Szli przez chwilę w milczeniu, a potem Fowler wyjawił to, co mu nie dawało spokoju. - To dziwne, sir, że znów się spotykamy. Są rzeczy, o których wolałbym zapomnieć. Wciąż jeszcze miewam koszmarne sny i budzę się zlany potem, myśląc, że znów jestem na Artemidzie albo że staję jako świadek przed sądem wojennym. Delancey spojrzał przenikliwie na młodego człowieka i spytał szorstko:
- Mówi pan przez sen? - Skąd mogę wiedzieć, sir? Nikt mi tego nie powiedział. - Ma pan osobną kabinę? - Bardzo małą, sir. - To na pewno dobrze. Ale byłoby jeszcze lepiej, gdyby pan pracował na lądzie, z dala od spraw przypominających wydarzenia, o których lepiej zapomnieć. - Jakże bym mógł, sir? To jedyne rzemiosło, którego się nauczyłem. - Wobec tego lepiej by panu było na statku handlowym. - Nawet w czasie wojny, sir? - Słuchaj, młody człowieku. Ma pan koszmarne sny o przeżyciach na Artemidzie i zgadzam, się, że były one naprawdę bardzo smutne. Ale ludzie wrażliwi nie nadają się do naszego zawodu. Gdyby myśl o tych dawnych wypadkach nie dawała mi spać, nie powinienem otrzymać patentu. W marynarce naszym rzemiosłem jest wojna. Czy powinien pan wykonywać to właśnie rzemiosło? Pozwalam sobie w to wątpić. Będzie pan szczęśliwy w handlu. - Powinienem być szczęśliwszy na lądzie, wiem o tym. Dziękuję panu za radę, sir. Doszli do Hard, gdzie łódź Delanceya czekała już; przybyła tu chyba z dziesięć minut wcześniej, niż powinna była. Tego zimowego dnia zmierzchało się już nawet o tej godzinie i Delanceyowi śpieszno było wejść na pokład. Pożegnawszy się z młodym Fowlerem, którego łódź już nadpływała, Delancey zszedł do giga i kazał ludziom odbijać. - Bardzo przepraszam, sir - powiedział sternik. - Jeden z ludzi zszedł na ląd po pieprz dla kucharza. Przyszedł pan trochę wcześniej, niż pana oczekiwaliśmy, sir. - Wy także przybyliście tu wcześniej, niż wam kazano. Kto poszedł na brzeg? - Williams, sir. - Rozumiem. Daję mu pięć minut. Delancey wyszedł z gigu i chodził tam i z powrotem po nabrzeżu. Musiał się zastanowić, jak potraktować to złamanie dyscypliny. Nie był teraz w marynarce. Nie mógł oczekiwać punktualności i ścisłego posłuszeństwa, którego by tam żądał. Nie znał też wymogów dyscypliny, do której ci ludzie ze służby celnej byli przyzwyczajeni. Postanowił na razie tylko ich ostrzec. A jednak dziwne, że to był Williams. Jak łatwo być zbyt podejrzliwym, jak łatwo robić z igły widły... Minęło więcej niż pięć minut, zanim rozległ się odgłos śpiesznych kroków. Człowiek, na którego czekano, nie mogąc jeszcze złapać oddechu, stanął twarzą w twarz ze swoim nowym kapitanem, którego zupełnie nie znał. Szybko postanowił się wyłgać. - No? - zimno powiedział Delancey. - Przepraszam, sir. Załatwiałem sprawunek dla kucharza. Nie traciłem czasu, sir, prawie całą powrotną drogę biegłem. - Jaki to był sprawunek, Williams? - Miałem kupić trochę pieprzu, sir.
- I kucharz ci to polecił? - Tak, sir. - Załatwiałeś coś jeszcze? - Nie, sir. - Dobrze. Do łodzi. I niech mi się to więcej nie powtórzy, sterniku. Załoga musi pozostawać w łodzi. Odbijać, Watson. Gdy gig dobił do Róży, Delancey polecił załodze zostać na miejscach. Wszedłszy na pokład, posłał po kucharza i spytał, czy zabrakło mu pieprzu. - Nie, sir. - Nie posyłaliście na ląd po pieprz? - Nie, sir. - Nie posyłaliście Williamsa po żaden inny sprawunek? - Nie, sir. Delancey kazał zatem załodze łodzi zebrać się na pokładzie i przemówił: - Nie wiem, jakiej dyscypliny przestrzegaliście na pokładzie tego kutra. Może to dla was nowość, że rozkazów należy słuchać. Dla niektórych z was z pewnością jest nowością to, że należy mówić prawdę. Chcę, żebyście wiedzieli i zapamiętali sobie, że szansa zdobycia przez was pieniędzy z pryzu zależy od tego, czy będziecie dokładnie wykonywać to, co się wam rozkaże. Nie będę dłużej dochodził, jaki to sprawunek Williams miał załatwić na lądzie. Ale to się nie może powtórzyć. Wy macie swoje obowiązki i ja mam swoje. Proszę wystawić wachtę kotwiczną, panie Lane. Reszta może iść spać. Odpływamy przed pierwszym brzaskiem. W gruncie rzeczy Delancey nie był pewien, jak - i czy w ogóle - ma ukarać ludzi. W każdym razie lepiej było nie wyolbrzymiać postępku Williamsa. Według wszelkiego prawdopodobieństwa nie miał on żadnego znaczenia - może chodziło mu o tytoń, może o dziewczynę - ale nawet zakładając najgorsze, lepiej było utrzymać Williamsa w złudnym poczuciu bezpieczeństwa. Jak dotąd nie można mu było nic zarzucić, a zresztą jakież informacje miał do sprzedania? Mógł ostrzec Cartera, że Róża ma nowego, pełnego zapału kapitana. I co z tego? Cóż przeciętny porucznik marynarki mógł wiedzieć o wolnym handlu? Rozmyślając nad tym, Delancey doszedł do wniosku - co było dla niego niemal wstrząsem, że nie jest przeciętnym porucznikiem. Wymagał od siebie więcej niż od kogokolwiek innego. W jaki sposób? Snując swoje rozważania dalej, doszedł do wniosku, że większość ludzi uważałaby, iż wykonanie określonej pracy, czy to fizycznej, czy umysłowej „wystarczy”. Pytanie, które on nauczył się sobie zadawać, brzmiało następująco: „Czy można zrobić coś więcej? Czy można zrobić coś więcej teraz?” No dobrze, a jaka była odpowiedź? Padła natychmiast, skoro tylko zadano pytanie. Powinno się coś zrobić, żeby zmylić czujność Sama Cartera. Jak? Należy dać mu znać, że w czwartek i piątek Róża nie będzie znajdowała się w pobliżu Beach Head. Trzeba rozpuścić tę wiadomość w Portsmouth w przeddzień wyjścia Gołębicy do Poole? Nie było na to czasu, Gołębica musiała już pożeglować do Alderney. Delancey rozwinął mapę i zaczął dokonywać obliczeń na kawałku papieru. Wkrótce podarł go, bo zorientował się, że zapomniał o zasadniczym fakcie, tym mianowicie, iż Gołębica będzie żeglować po zapadnięciu ciemności. Gdy zrobił obliczenia od nowa, okazało się, że kuter osiągnie Alderney we wtorek za dnia, następny dzień zajmie mu ładowanie towaru, odpłynie w środę z zapadnięciem nocy i znajdzie się przy Zatoce Sandown... Ależ to wszystko za późno. Sam miał
odwiedzić Molly w czwartek lub w piątek, a to znaczyło, że musiał wyładować towar w pobliżu Poole w środę w nocy, po wcześniejszym zawiadomieniu Zatoki Sandown. Musiał więc odpłynąć z Poole raczej w niedzielę - czyli wczoraj - a nie dzisiaj... Użycie podstępu trzeba było odłożyć do następnego razu. Teraz nic nie można było zrobić. Dalsze obliczenia przerwało mu nadejście Lane'a i Torrina, którzy mieli zjeść z nim kolację. Przekonał się, że dowódca kutra nie może jadać samotnie, jak to czynił kapitan okrętu wojennego. Choć było to odkrycie niemiłe, niejaką rekompensatą było to, że jedzenie było świeże i podano chleb zamiast sucharów i piwo zamiast grogu. Posiłek był prosty, lecz Delancey mógł poczęstować swoich towarzyszy na deser szklanką wina. Wypili za zdrowie króla i za powodzenie Róży, a potem wdali się w dyskusję o planowanym rejsie kutra, o jego osprzęcie i uzbrojeniu. Okazało się, że załoga nigdy nie odbywała ćwiczeń w strzelaniu. Ministerstwo Skarbu nie przydzielało na to żadnych środków, tak że ćwiczeń, które winny odbywać się przynajmniej raz na tydzień, zaniechano z powodu braku amunicji. Delancey był wstrząśnięty tym odkryciem. Fakt ten stawiał ludzi ze służby celnej w przerażającej sytuacji. Mr Lane nie zgadzał się z tym, dowodząc, że przemytnicy jeszcze bardziej nie lubią zużywać prochu dla zwykłych ćwiczeń. Hałas był ostatnią rzeczą, jakiej by sobie życzyli. - Niezależnie od tego - powiedział Torrin - dzisiejsi przemytnicy już nie są tacy jak ci, którzy przywrócili niegdyś do życia gang Hawkhursta. Nie zabijają dla przyjemności zabijania. Nie walczą, jeśli mogą tego uniknąć. Tak jak my wszyscy chcą po prostu zarobić. W normalnych warunkach nie spodziewamy się więc walki. Wiemy że jest wojna i że istnieje możliwość spotkania z francuskim korsarzem. Tak właśnie straciliśmy Buckleya; nie musiał wcale przeciwnika ścigać, tak jak to zrobił. Ale Buckley zawsze lubił walkę i nie liczył się z przewagą przeciwnika. Zaczęli opowiadać anegdoty o innych kutrach celnych, lecz Delancey wrócił do tematu ćwiczeń strzeleckich. - Możemy chyba oddać strzał ostrzegawczy do podejrzanego statku? - Tak - odparł Lane. - Ale nie ma zwyczaju strzelania z dział. - Czasem jednak się strzela? Mogę to zapisać w dzienniku jako rachunek za proch? - Tak, wiem, że tak się robiło, i nigdy o to nie pytano. - Dobrze. Jutro zrobimy sobie strzelanie. Ale zmieniłem zdanie. Nie odpłyniemy podczas porannej wachty. Po namyśle wolałbym raczej, żeby nas widziano, jak odpływamy na wschód. - Co na tym skorzystamy? - spytał Torrin. - To, że nasz podwójny powrót będzie jeszcze większą niespodzianką. Delancey nie powiedział już na ten temat nic więcej, ale rozeszła się wieść, że kapitan coś planuje. Mógł sobie być człowiekiem twardej ręki, wydawało się to bardzo prawdopodobne. Ale nikt nie zwracałby na to uwagi, gdyby udało im się dokonać jakichś konfiskat. Ludziom ze służby celnej, podobnie jak ich przeciwnikom, chodziło głównie o pieniądze.
Rozdział siódmy Skrzydła „Gołębicy”
- Ognia! - wykrzyknął Delancey i strzelec z burty Róży posłał dziewięciofuntowy pocisk w kierunku pływającej beczki, służącej im za cel. Spudłował. Delancey zwrócił się do strzelca na dziobie i wydał komendę: „Ognia!” Raz jeszcze było pudło i Lane otrzymał polecenie zmniejszenia odległości. Był piękny, słoneczny poranek, zimny, lecz rześki, nad ich głowami krążyło wystraszone morskie ptactwo. Poziom strzelania był przerażający i statki rybackie, znajdujące się pomiędzy Różą a wybrzeżem Sussex, miały powody do alarmu. Fakt, że to nie one były celem strzałów, nie oznaczał jeszcze, że były bezpieczne. Nie czułyby się lepiej, gdyby wiedziały, że w dzienniku okrętowym Róży opisano je jako jednostki podejrzane, które odmówiły zatrzymania się, choć strzelano im przed dziobem. Zidentyfikowano je jako jednostki z Shoreham nienaruszające żadnego prawa, lecz dostarczyły one Delanceyowi potrzebnej wymówki. Gdy beczka, do której celowano, pozostała nietknięta, Róża podpłynęła bliżej, żeby ćwiczyć ludzi w używaniu lekkiej broni. Ten manewr przybliżył ich do rybaków, którzy zarzucili sieci i nie mogli uciekać. Gdyby kapitan któregoś z tych statków miał nieczyste sumienie, mógłby uważać poczynania Róży za przemyślany manewr, mający na celu schwytanie go przez zaskoczenie. Zdarzyło się, że jednym statkiem z tej grupy istotnie dowodził kapitan o nieczystym sumieniu. Jego trzymasztowy lugier krył się wśród innych, ciągle manewrował tak żeby pomiędzy nim a Różą znajdował się jeszcze jakiś statek. W końcu jednak nerwy odmówiły mu posłuszeństwa i kazał swoim ludziom postawić wszystkie żagle. Zaczął uciekać na wschód przy południowym wietrze. Delancey zarządził natychmiastowy pościg. Lane ruszył na dziób z lunetą, Delancey za nim. - Tak jest - rzekł Lane w końcu. - To są Czterej Bracia z Shoreham pod dowództwem Jonatana Battersby. Muszą mieć na pokładzie jakąś kontrabandę, bo by tak nie pędzili. Chcieli to pewnie wyładować w Rottingdean i czekali, aż zapadnie mrok. - Czy przy tej szybkości możemy ich złapać? - Nie z bocznym wiatrem, sir. Ledwie utrzymamy tę szybkość co teraz. Lepiej by było z wiatrem, z prostokątnym grotem i marslem, bo mamy większą od nich powierzchnię płócien. Podejdziemy do nich, gdy wiatr się zmieni. - Bardziej prawdopodobne, że będzie przeciwny. Przy wschodnim wietrze moglibyśmy go przyprzeć do lądu. - Myśli pan, sir, że na tym kursie nie będą mogli okrążyć Beachy Head? - W tym cała nasza nadzieja, panie Lane. Podczas pościgu wiatr zaczął wiać bardziej ze wschodu i obie jednostki, ścigająca i ścigana, szły maksymalnie ostrym bejdewindem20. Znajdowały się od siebie mniej więcej o milę, a odległość między nimi zdawała się zwiększać. Po południu można było dostrzec Beachy Head, przy czym była to chyba ostatnia szansa pochwycenia lugra. Wiatr był południowo-wschodni, lecz zmieniał się wciąż na przeciwny, żagle kutra łopotały, gdy próbował utrzymać kurs. Wreszcie w pewnym momencie lugier nie mógł już bardziej ostrzyć i stanął pod wiatr, podczas gdy Róża, znajdująca się dalej na morzu, utrzymywała wiatr w żaglach i zaczynała zmniejszać odległość. Zwrot przez sztag przywiódłby lugier przed dziób jego prześladowcy i uczyniłby go dobrym celem dla armat. Jednakże Czterej Bracia opamiętali się i skierowali się ku lądowi, idąc wprost na zachód z wiatrem niemal od rufy. Róża straciła nieco czasu zmieniając kurs śladem lugra, a jeszcze więcej, stawiając prostokątny grot-żagiel. Delancey wiedział, że powinien postawić także marsel, lecz czuł, że nie ma na to czasu. Sterował
20
Bejdewind - kurs statku pod względem wiatru, wiejącego od dziobu pod kątem ostrym.
zmiennym kursem prostokątnym grotem i gaflowym topslem21 i z zadowoleniem stwierdził, że Lane miał słuszność. Z wiatrem jego statek był szybszy i wkrótce już mniej niż pół mili dzieliło go od Czterech Braci. Delancey rozkazał ludziom przygotować działa dziobowe i baterie na burcie. Gdybyż tylko umieli lepiej strzelać! Ostatecznie już teraz odległość była wystarczająca, lecz Delancey sądził, że dla takiej obsługi dział, jaką dysponował, cel jest jeszcze zbyt daleki. Nie chciał też uszkodzić statku, który uważał już za swoją zdobycz. Nagle lugier zmienił kurs, kierując się znów na wschód, i znalazł się w bliskiej odległości. Róża, cała w pianach, szła ku swojej zdobyczy. Delancey nie zmieniał kursu i odległość wciąż się zmniejszała. - Proszę spojrzeć, sir - powiedział Torrin. - wyrzucają ładunek za burtę! Podał lunetę Delanceyowi, który w mgnieniu oka zorientował się, co się dzieje. Musiał natychmiast podjąć decyzję. Jeśli utrzyma kurs, może przejąć ładunek, który - jak się zdawało - unosił się na fali. Jeśli zmieni kurs, może złapać przemytnika, lecz wówczas nie miałby żadnego materialnego dowodu na to, że istotnie uprawiał on przemyt. Jedyną szansą zabezpieczenia zarówno przestępcy, jak i ładunku, było uszkodzenie lugra, zanim zdąży uciec. Zmienił nieco kurs, tak aby móc oddać salwę z całej burty, i kazał Torrinowi otworzyć ogień. - Celować wysoko! - krzyknął. - Znieść mu maszt! Pomysł był dobry, lecz miał małe szansę powodzenia. Odległość i pozycja statków zmieniały się szybko, morze falowało i cel był nieuchwytny. Pierwsza rozproszona salwa narobiła dziur w płótnach i zniosła kilka want. Można było strzelać z sześciu dział. Następna salwa była niewiele skuteczniejsza, chociaż trzy działa nastawiał Torrin, a trzy pozostałe sam Delancey. Tym razem bezan22 lugra został podziurawiony jak rzeszoto, lecz maszt doznał tylko nieznacznego uszkodzenia. Zanim znów mogli wystrzelić, odległość się zwiększyła i akcja skończyła się kilkoma niecelnymi strzałami z dziobu. Gdy pływające beczki zostały wyłowione - w tym ludzie ze służby celnej byli ekspertami - Czterej Bracia zniknęli za Beachy Head. Zdobycz Delanceya umknęła. - Za pozwoleniem, sir - powiedział Lane. - Miał pan zupełną słuszność, że wolał pan koniak od lugra. W ten sposób coś zyskaliśmy. W innym wypadku nic byśmy z tego nie mieli. Delancey nie zachęcał go do kontynuowania rozmowy na ten temat, lecz nie mógł powstrzymać się od pytania, które go niepokoiło. - Czemu nie odpowiedzieli nam ogniem? - Co by im to dało? - odpowiedział Lane. - Gra była skończona. Gdyby nas uszkodzili, niczego by to nie zmieniło. I tak nie moglibyśmy kontynuować pościgu, mając do zabrania ten towar, a gdybyśmy kontynuowali, nic na tym byśmy nie skorzystali. - Ale gdybyśmy ich trafili? - Wtedy musieliby odpowiedzieć ogniem, żeby pokrzyżować nasze plany. Ale tak, jak się stało, też dobrze, nikt przecież nie został ranny. Oni na tym rejsie nic nie zarobią, a my teraz mamy towar do podziału. - Świetna robota, sir - włączył się do rozmowy Torrin. - Wszyscy się dziwią, skąd pan wiedział, że ten lugier tam był?
21 22
Topsel - przymasztowy żagiel górny na statku z ożaglowaniem gaflowym. Bezan - żagiel gaflowy podnoszony na maszcie rufowym (bezanmaszcie).
Delancey uznał, że jego reputacja wzrośnie bardziej, jeśli nadal będą się dziwić. - Nie urodziłem się wczoraj, panie Torrin. Gdy wciągano na pokład ostatnią beczkę, Delancey wyznaczył kurs południowy, południo-zachód - do zachodu, i wyjaśnił, że chciałby przed zachodem słońca odwiedzić Zatokę Sandown. Przy tym wietrze mogli to zrobić bez trudu, trzymając się dość daleko od angielskiego brzegu. - Niech sobie myślą w Hampshire, że wciąż jeszcze jesteśmy przed Beachy Head. Nieco później tego popołudnia Róża przebyła z wiatrem swoje sześćdziesiąt mil i w końcu rzuciła kotwicę przed Shanklin. Znajdowała się tuż nad piaszczystą ławicą, zwaną Wąwozem Shanklin, i załoga Róży, już i tak zdumiona, zdziwiła się jeszcze bardziej, gdy jej ekscentryczny dowódca kazał wyrzucić jeszcze jedną beczkę za burtę i ogłosił zawody między dwoma działami dziobowymi. Każde miało oddać jeden strzał z odległości dwustu jardów, a zwycięska obsługa miała otrzymać nagrodę. Żadna jednak nie trafiła w cel, a wówczas sam Delancey nastawił działo burtowe i rozniósł beczułkę w drzazgi. Wyraźnie zadowolony z tego wyniku, zrobił kilka namiarów za pomocą sekstantu i - w pół godziny później - znów pożeglował na zachód, trzymając kurs tak, aby okrążyć Portland Bill. Nazajutrz znajdowali się przed Lyme Regis i Bridport i krążyli z wolna wzdłuż Chesil Nank. Tego wieczora, w środę, Delancey wyznaczył kurs z St. Alban's Head do St. Catherine's Point. Znów wiał wiatr zachodni, cieplejszy, noc była ciemna, lecz gwiazdy świeciły na tyle jasno, że można było dostrzec Needles. Delancey przechadzał się po pokładzie, zastanawiając się, czy jego kalkulacje były słuszne. Jeśli tak, to lugier Sama Cartera, Gołębica, kierował się też ku Zatoce Sandown. Jeśli Madden zgodził się na propozycje Delanceya, to Rapid zbliżał się od zachodu, zamykając Gołębicą w pułapce. A jeśli kalkulacje jego były błędne? Wszystko opierało się na odkryciu, że Molly Brown nie miała dla niego czasu w najbliższy czwartek i piątek. Przypuszczał, że dni te były przeznaczone dla Sama Cartera; czwartek jako dzień po rejsie, a piątek w wypadku, gdyby rejs się opóźnił. Przypuszczał też, że ładunek zostanie zatopiony w Zatoce Sandown dobrze przed północą w środę, tak żeby większą część towaru można było dostarczyć do Poole nad ranem. Wiedział, że nie zrobią tego w samym Poole, lecz w jakiejś pobliskiej zatoce. Sądząc z mapy, było ich tam kilka. Lecz to nie miało znaczenia, jeśli idzie o rozplanowanie czynności. Słabość jego planu wynikała raczej ze śmiałych przypuszczeń, na których się opierał. A jeśli Molly przeznaczała czwartek dla kogoś innego? A jeśli Sam Carter zmienił zamiary i postanowił dotrzeć najpierw do Poole, a dopiero później do Zatoki Sandown? A jeśli zaalarmowały go wieści o działalności Róży? Wiele było możliwości, by dowódca Róży okazał się głupcem. Jednakże pod jednym względem był rozsądny - nie powiedział nic o swoich planach Lane'owi i Torrinowi. Gdyby jego próba zawiodła, załoga nie dowiedziałaby się, co chciał osiągnąć. Była w tym pewna pociecha... Róża zbliżała się z wolna do Zatoki Sandown. Była gotowa do akcji, działa zostały ustawione na pozycjach i załadowane. Przygotowano rakiety, żeby je w odpowiedniej chwili wystrzelić. - Jakiś statek na kotwicy w pobliżu Shanklin, sir. Był to głos Torrina, ochrypły z podniecenia. Delancey odetchnął z ulgą. Więc może ta ryzykowna gra udała się mimo wszystko! Sam nie mógł z początku niczego zobaczyć, lecz na lądzie, w miasteczku, świeciły się jakieś światła, które kolejno gasły, gdy zmieniało się położenie statku. Pomiędzy lądem a milczącymi strażnikami na kutrze służby celnej rysował się jakiś ciemny kształt. W górze, ponad światłami miasta, w głębi lądu i dalej na wschód, było widać jeszcze kilka rozproszonych świateł. Cztery z nich lśniły czerwono i Torrin, wskazując na nie, dziwił się temu.
- Wygląda to na jakiś sygnał, sir. Dziwne też, że statek stoi na kotwicy właśnie tutaj, daleko na południe od kotwicowiska. To bardzo blisko miejsca, gdzie wczoraj odbywaliśmy ćwiczenia w strzelaniu. Delancey przyznał, że było to istotnie dziwne, po czym opuścił żagle Róży i postawił ją w dryf, czekając, co zrobi tamten statek. Wreszcie rozległ się nieomylny łoskot podnoszonej kotwicy. Widocznie miał zamiar odpłynąć. Róża, nie zauważona, skradała się o jakieś pół mili za nim. Nadszedł czas, żeby zidentyfikować nie znaną jednostkę; zrobiono to po wystrzeleniu niebieskiej rakiety, W jej świetle przez ułamek sekundy można było dostrzec każdy szczegół. I to wystarczyło, żeby Lane zawołał z dziobu, że jest to Gołębica z Poole. Odpłynęła na południowy wschód, a za nią gotowa do żeglugi Róża. Gołębica popłynęła najpierw w kierunku lądu, następnie skierowała się w stronę obszaru, gdzie powinien był czekać na nią Rapid. Delancey strzelał rakiety jedną po drugiej, żeby Madden mógł dostrzec sylwetkę Gołębicy. W końcu odpowiedziano mu rakietą z północy, więc wiedział już, że przemytnik znalazł się w pułapce między dwoma kutrami i lądem. Gołębica szła kursem do Bembridge pod lekkimi żaglami, lecz w końcu zatrzymała się, podczas gdy Róża i Rapid zbliżały się do swojej zdobyczy. Po namyśle Delancey włożył mundur oficera marynarki wojennej i wsiadł do giga. Zabrał z sobą Torrina, a Lane'owi kazał trzymać lugier w zasięgu burtowych dział Róży. Właściwie powinien był posłać Lane'a, a sam zostać na pokładzie, ale chciał poznać Gołębicę i jej kapitana. Świeciło się na niej wiele latarń, więc mógł się przyjrzeć i statkowi, i dowódcy. Sam Carter powitał ich na pokładzie Gołębicy z wyszukaną ironią. Był to niski, silnie zbudowany mężczyzna o siwiejących włosach, mówiący przyciszonym głosem z lekkim akcentem kornwalijskim. - Dobry wieczór panu, panie Torrin. Mam nadzieję, że widzę pana w dobrym zdrowiu? A to pański nowy kapitan? Miło mi poznać pana, sir. Nie wiedziałem, że będziemy mieli zaszczyt zobaczyć tutaj królewski uniform. Kapitan Delancey, nieprawdaż? Pański, uniżony sługa, sir. Zechce pan może odwiedzić mnie w kajucie? Przypuszczam, że pan Torrin będzie zajęty ładownią. Może on sobie tam poszpera, a my tymczasem wypijemy szklaneczkę grogu? Tędy, kapitanie, i proszę uważać na głowę, jak będziemy schodzić w dół. Na tym lugrze mamy mało miejsca między pokładami. Kajuta była mała, lecz czysta i starannie utrzymana. Na stole stały szklanki, przygotowano też cytrynę, cukier, flaszkę koniaku i dymiący dzbanek. Carter poprosił Delanceya, by usiadł. Pełnił obowiązki gospodarza ze swobodą i uprzejmością. - Kiedy nalewam, muszę pamiętać, że ten alkohol jest całkiem legalny; kupiony, oczywiście, na aukcji Urzędu Celnego. Tu są szczypce do cukru, sir... Trochę cytryny? A teraz toast... Może wypijemy za wyzdrowienie kapitana Rydera? Delancey ledwie tknął trunku, natomiast z zainteresowaniem rozglądał się dokoła. Nie był to wcale piracki statek z ballady czy z powieści. Był aż przygnębiająco zwyczajny. - Doznałem wielkiej ulgi - ciągnął Carter - gdy rozpoznałem Różę. Początkowo obawiałem się, że jest pan francuskim korsarzem. Dlatego próbowałem uciekać, Będzie pan mnie może uważał za głupca... Jestem trochę nerwowy, przyznaję, ale zbyt często już bywałem ostrzeliwany, a czasem przez pomyłkę. Tak, sir, wziąłem pana niemal za wroga. - Więc to jasne, że doznał pan ulgi, widząc się wśród przyjaciół i sąsiadów. Sądzę, że pan Torrin niczego nie znajdzie... - Płynęliśmy, niestety z balastem.
- Z Alderney? - Tak, z Alderney. Spodziewałem się tam ładunku wodorostów, ale się zawiodłem. - Wodorostów? - Tak. Powiedziano mi, że są w cenie u farmerów. - Także tych wokół Zatoki Sandown? - Nie, w te strony sprowadził mnie akt miłosierdzia. Jeden z moich przyjaciół niepokoił się stanem swojego chorego ojca, który mieszka na Alderney. Mogłem mu napisać, że staruszek wraca do zdrowia. - Więc teraz zdąża pan do Poole? - Nie, do Cowes. - I może z powrotem do Alderney? - To zależy od tego, jaki dostanę ładunek. - Niewątpliwie. Niech pan mnie z kolei pozwoli wznieść toast. Za Gołębicę! Oby statkowi i załodze sprzyjało szczęście w tym stopniu, w jakim na nie zasługują! - Za Gołębicę! Z pewnością chętnie za nią wypiję. A przydałoby się nieco więcej szczęścia, bo ten rejs będzie mało korzystny. - Przykro mi to słyszeć, a jeszcze bardziej przykro myśleć o tym, że - jak się zdaje - może nie przynieść panu żadnej korzyści. - Niech pan tak nie mówi, sir. Zyskałem przynajmniej wdzięczność przyjaciela z wyspy Wight. - Ta myśl przynosi panu zaszczyt, kapitanie. O, zdaje się, że wraca Torrin. Na schodkach rozległ się odgłos kroków i zjawił się Torrin, który przyjął szklaneczkę grogu i przeprosił, że sprawił kłopot. Zameldował Delanceyowi, że ładownia Gołębicy jest pusta. - Zechce pan zrozumieć, sir, że muszę spełnić swój obowiązek - zwrócił się do Cartera - nawet wobec statku, który dobrze znamy. Carter oświadczył, że nie żywi do nich żadnej urazy, i zaprosił swego zastępcę, żeby się do nich przyłączył. Zastępcą okazał się bardzo małomówny, drobny, ciemnowłosy mężczyzna, nazwiskiem Evans. Wkrótce przyjęcie się skończyło. Torrin wysączył wszystko ze swojej szklaneczki, lecz Delancey zostawił swoją prawie nietkniętą. Kiedy wyszli na pokład, Carter powiedział, że ma nadzieję, iż jeszcze się spotkają... na lądzie, może w Cowes. Delancey odniósł dziwne wrażenie, że to zaproszenie było szczere. Poczuł do Cartera coś w rodzaju instynktownej sympatii i wydało mu się, że była to sympatia odwzajemniona. Delancey wygrał pierwszą rundę, ale częściowo dlatego, że nieoczekiwanie zastąpił kiepskiego gracza, że wziął karty, zanim jeszcze ocenił własne zdolności i zaglądnął po kryjomu w karty przeciwników, zanim jeszcze tamci się zorientowali, iż bierze udział w grze. Teraz owa przewaga, wynikająca z zaskoczenia, minęła. Następna runda rozegra się na bardziej wyrównanych warunkach. Delancey pamiętał o tym, co powiedział Mr Payne - że nigdy nie uda mu się oddać Sama Cartera w ręce sprawiedliwości.
Nazajutrz rano Róża wróciła do Zatoki Sandown. Dokonawszy powtórnie dokładnych namiarów sekstantem, Delancey zakotwiczył kuter w wąwozie Shanklin, dokładnie w tym miejscu, gdzie poprzedniej nocy po raz pierwszy zobaczono Gołębicę. - Proszę spuścić łodzie, panie Lane, i kazać przeszukać dno drapaczami23. W tym momencie cierpliwy dotąd pierwszy oficer poczuł się zmuszony do protestu. - Wybaczy pan, sir, ale co nam z tego przyjdzie? Wioślarze wyruszyli z Sandown, gdy my ścigaliśmy Gołębicę. Przeszukali tutaj wszystko, gdy my byliśmy koło Bambridge. Delancey wyczuł w tych słowach wyrzut. Zgodnie z zasadami Lane'a powinien był zająć się ładunkiem koniaku, a lugier zostawić w spokoju. Przecież Gołębica z pewnością wyrzuciłaby za burtę resztę ładunku, zanim zostałaby złapana. Tak właśnie się stało i w forkasztelu24 kiwano głowami nad ignorancją oficera marynarki wojennej. Jednakże Delancey był nieugięty. - Mimo wszystko proszę szukać dokładnie. Do dna jest jakieś sześć sążni. Minęła mniej więcej godzina nudnych poszukiwań, łodzie kręciły się tam i z powrotem, a marynarze mruczeli, że wszystko to na nic. Szukali jednak pilnie, a bosmani karcili wszelką niedbałość. Nagle z jednej łodzi rozległ się okrzyk: - Drapacze o coś zaczepiły! Zaczęto ciągnąć wśród przekleństw, sądzono bowiem, że drapacze zaczepiły o jakąś starą kotwicę. Lecz Delancey kazał wioślarzom przybić do kutra i oddać linę na pokład. Po użyciu kabestanu lina się poddała i na powierzchni pojawiła się pierwsza beczułka. Z łodzi rozległy się wiwaty, zaczęły się też pojawiać jedna po drugiej dalsze beczułki, powiązane ze sobą linami i obciążone kamieniami. Wyciągnięto ich na pokład aż czterdzieści. Na tym zakończyły się poszukiwania. Wciągnięto łodzie, podniesiono kotwicę i wyznaczono kurs na Needles, a więc z powrotem do bazy. Dotychczas reputacja Delanceya była niezachwiana. Podczas obiadu Lane i Torrin wyrażali swoje zdumienie na przemian z gratulacjami. - Nie mogę tego zrozumieć, sir - mówił Lane. - Banda z Sandown miała całą noc na znalezienie tego towaru, a rano on tam jeszcze był! - Może szukali w nieodpowiednim miejscu - niewinnie odparł Delancey, zajęty jedzeniem. - Ależ to miejsce musiało być poprzednio oznaczone. Oni je oznaczają namiarami, branymi za dnia, a potem w nocy ustawiają na brzegu latarnie, które dają dokładny krzyżowy namiar tego miejsca. Trzeba tylko potem krążyć, aż zobaczy się latarnie w linii, dwie po dwie. Dziecko potrafiłoby to zrobić, a to są ludzie, którzy od lat nie robią nic innego. - Musieli się bardzo rozczarować - rzekł Delancey. - Ta grochówka jest doskonała. - Ależ my widzieliśmy latarnie, sir! - zaprotestował Torrin. - Były tam nawet czerwone światła, żeby ich nie pomylić ze światłami lamp czy świec w oknach miasteczka.
23 24
Drapacz - mała kotwica o czterech łapach, używana na niewielkich łodziach i statkach żaglowych. Forkasztel - pomieszczenie dziobowe na statku, przeznaczone dla załogi.
- Sytuacja mogłaby się oczywiście zmienić - powiedział Delancey z namysłem - gdyby ktoś przestawił światła. - Ale kto mógłby to zrobić? - Cóż, nigdy nie wiadomo. Taka myśl mogła przyjść do głowy memu przyjacielowi, panu Edgell. - Konnemu inspektorowi? Ale skąd mógłby wiedzieć, gdzie je umieścić? - Przypuśćmy, że któregoś popołudnia wyprowadził psa i znalazł się na zboczu wzgórza za Shanklin. Stamtąd ku swemu zdumieniu zobaczył Różę w Zatoce Sandown. Gdy kuter oddał trzy salwy - prawie wszyscy zrozumieliby to jako sygnał - mógł przy pomocy przyjaciela, wbić cztery białe paliki, widoczne po ciemku. - Boże Wszechmogący! - zawołał Torrin. - A ubiegłej nocy on i jego przyjaciele mogli tylko przesunąć latarnie stamtąd, gdzie były, w miejsca, gdzie wbił te paliki! - Mógł to zrobić - przyznał Delancey - jeśli, powiedzmy, po zapadnięciu zmroku wybrał się na przechadzkę. Mówiono mi, że robi to czasem, kiedy nie może spać. Musi to być przykre dla jego żony. Nie ulega wątpliwości, że Delanceya bawiła ta scenka, która ostatecznie umacniała jego reputację w służbie celnej. Lecz później poczuł dla siebie pogardę, że tak zagrał dla galerii. Jak łatwo było zdobyć opinię bohatera u tych prostych ludzi! Zagrał tylko tymi kilkoma kartami, które miał w ręku, a już uważali go za czarodzieja. Następnym razem nie pójdzie tak łatwo. Przypomniał sobie, nie bez złości, że karierę winien robić w marynarce wojennej i że jego prawdziwymi przeciwnikami są Francuzi. Miał w nich przeciwników zupełnie innego kalibru, równie bezwzględnych, co przebiegłych. Jego wojna z przemytnikami była tylko grą, ćwiczeniem umysłowym. W walce z Francuzami przeciwnie - walczyłby o życie. Atmosfera wojny zmieniła się. Dawniej było w niej coś rycerskiego. Pamiętał, że w czasie ostatniej wojny rozmawiał z oficerami - albo raczej przysłuchiwał się im - którzy uważali Francuzów za przeciwników godnych szacunku, za dżentelmenów, którym wypadło walczyć po przeciwnej stronie. Stary lord Howe musiał być w owych czasach rycerski wobec nieprzyjaciela, a jeszcze bardziej może lord Rodney. Mówiono, że nawet sir Edwarda Pellewa w pewnym stopniu też to cechowało. Lecz teraz przyszli ludzie młodsi, którzy myśleli inaczej. Dla nich wojna stała się walką na śmierć i życie. Nie można było dyskutować z rewolucjonistami. Nie można było sądzić, że po zakończeniu wojny staną się przyjaciółmi. Byli to ludzie, których należało zabijać. W porównaniu z nimi ci przemytnicy byli nieomal niewiniątkami, które wykraczały tylko przeciw prawu. Co więcej, byli oni zapewne patriotami. Człowiek taki jak Sam Carter nigdy nie zostałby zdrajcą. Wtrącenie go do więzienia nie dałoby wiele satysfakcji. Któregoś dnia mógłby się może przydać w marynarce wojennej, gdzie z początku zostałby zastępcą kapitana, a prawdopodobnie w ciągu roku otrzymałby patent. Sam był człowiekiem, którego należało mieć po swojej stronie. Przemierzając pokład kutra tam i z powrotem, Delancey wyrzucał sobie zadowolenie z siebie. Jakże łatwo było stać się zbyt pewnym siebie nawet po najmniejszym powodzeniu! Gdy zszedł na ląd w Cowes, był już w nastroju mniej euforycznym, a w piątek składał poborcy raport prawie nieśmiało. - Zrobił pan dobrą robotę - powiedział w końcu Mr Payne. - Myślę, że zasługuje pan na pochwałę za aktywność i przedsiębiorczość. Jakie są pańskie dalsze plany? - Myślałem, sir, że może odwiedziłbym Poole. - Rozumiem... Wobec tego powinienem chyba powiedzieć panu, że ostatnio zdarzyło się tam coś, co dało mi wiele do myślenia. Pewien przemytnik, aresztowany tutaj w tym miesiącu, miał przy sobie nie mam pojęcia skąd - list pisany przez niejakiego pana Jamesa Westona do Johna Early'ego.
Nazwisko Early'ego znane jest powszechnie, ale nie ma tutaj żadnego Westona. Charakter pisma w tym liście jest podobny nieco do charakteru pisma Elishy Withersa, rewidenta ksiąg w Poole. List zawierał szczegółowe informacje o wojskach stacjonujących w Dorset dla zwalczania nielegalnego handlu. Być może będzie można jakoś wyjaśnić tę sprawę. Może Withers mógłby wytłumaczyć, dlaczego napisał taki nieroztropny list, jeśli rzeczywiście to zrobił. Tymczasem niech się pan ma na baczności. Nawet Urząd Celny w Poole może być przeciw panu. Tamtejszy poborca, Edward Rogers, to mój przyjaciel, ale obawiam się, że jest już za stary do tej służby. Podejrzewam, że musi wyręczać się innymi. - Dziękuję za ostrzeżenie, sir. Jeśli przemytnicy mają swoich szpiegów i informatorów nawet wśród urzędników służby celnej, to szkoda, że my nie mamy żadnych agentów wewnątrz organizacji przemytniczych. Jeden dobrze umieszczony szpieg, człowiek o dużych zdolnościach, wart byłby pięćdziesięciu celników portowych i inspektorów konnych. Mając tajną służbę, moglibyśmy wreszcie postawić Early'ego przed sądem przysięgłych. - Czasami mamy informatorów. Przychodzą do nas po jakiejś kłótni w gronie samych przemytników. Na tle zazdrości o władzę albo o kobietę. Lecz ci informatorzy to najmniej inteligentni członkowie gangu i życie ich bywa krótkie. Na zorganizowanie odpowiedniego wywiadu brak nam pieniędzy. Przemytnicy przeprowadzają interesy tak korzystne, że ich straty w związku z działalnością służby celnej oblicza się na nie mniej niż dwieście tysięcy funtów rocznie. Zaledwie jeden procent tej sumy wystarcza, żeby przekupić ludzi wysoko postawionych. W porównaniu z tym nagrody, które my możemy proponować, są minimalne. Nie postawimy Johna Early'ego przed sądem, a gdybyśmy to zrobili, jego miejsce zajmie kto inny. Nie, panie Delancey, człowiek, którego chciałbym zdemaskować, jest zdrajcą w naszych szeregach, i ten człowiek, kimkolwiek on jest, działa przeciwko nam w Poole. Z tej rozmowy Delancey wyniósł przeświadczenie, że przemytnicy i urzędnicy celni są do siebie podobni, jeśli zachodzą wśród nich podobne konflikty. Jeśli szperacze księżycowi zabijają kogoś, musi to być ktoś z ich własnego grona, zdrajca gangu. A ludzi ze służby celnej, równie chłodnych w interesach, gniew ogarnia tylko na myśl o zdradzie, dokonanej przez kogoś spośród nich. Payne okazał umiarkowane zainteresowanie sukcesami Delanceya. Po raz pierwszy ożywił się dopiero na myśl o ewentualnej zdradzie. Czyżby mimo wszystko chodziło mu o zyskanie okrężnymi drogami jakiegoś innego dochodu oprócz oficjalnego? Delancey odsuwał od siebie tę myśl, lecz postanowił nie robić żadnych zbyt ambitnych planów. O tym, żeby zlikwidować cały lokalny przemyt, nie było mowy, i to było najwidoczniej niepożądane; urzędnicy celni musieli także zarobić na życie. Nie było mowy także i o tym, żeby ukarać dla przykładu Johna Early'ego - pająka, tkwiącego w centrum siatki w Dorset. Nie było pieniędzy na opłacenie odpowiedniego informatora. Róża wymagała pewnych niewielkich napraw i musiała przez dwa dni pozostać w porcie. Wobec tego Delancey postanowił złożyć ponownie wizytę pod „Różą i Koroną”, lecz tym razem w mundurze. Gdy wszedł do szynku, przycichły wszystkie rozmowy. Milczenie przerwał Sam Carter, który pozdrowił go w sposób bardzo przyjacielski. - Witam na pokładzie, kapitanie! Spodziewałem się, że się tu spotkamy, skoro obaj jesteśmy w porcie. Podobno Róża potrzebuje nowej rei do górnego żagla i nowej osłony dla działa dziobowego. Niech mi pan pozwoli postawić sobie szklaneczkę grogu, którego pan nie skończył, gdy widzieliśmy się ostatnio. Bardzo proszę, sir! George! Drinka dla pana kapitana! I nalewaj dobrze, bo patrzymy! Żadnych oszukaństw przy służbie celnej! Barman usłuchał rozkazu i Delancey widział, że niczego nie dodał. Podziękował Samowi i zaproponował toast za króla.
- Niech go Bóg błogosławi! - powiedział Carter, podnosząc szklankę bez namysłu. - Chciałbym panu przedstawić kilku moich przyjaciół: pan Henry Stevens, pan Will Grubb i - chodź no tutaj, Dan! - pan Daniel Palmer. Dan niepewnie wynurzył się z kąta i oświadczył, że dumny jest z zawarcia znajomości z kapitanem. Był jednak trochę zakłopotany i w końcu spytał: - Czy myśmy się już kiedyś nie spotkali? - Bardzo możliwe - odparł Delancey. - Był pan może kiedyś celnikiem? To pytanie wywołało wybuch śmiechu. Nikt inny nie poznał Delanceya i pito dalej, choć z pewnym skrępowaniem. - Zrobił mi pan przykrość, kapitanie - powiedział Sam - nie skończywszy grogu, na który pana zaprosiłem. - Jeszcze wtedy nie znałem pana, kapitanie. - To prawda. W tej grze idziemy na wszystkie sztuczki, ale na tę jedną bym nie poszedł. - Dlaczego? - Ależ dlatego, że będziemy się jeszcze spotykać. Teraz jesteśmy tu w Cowes. W przyszłym tygodniu może to być St. Peter Port albo Lyme Regis. Jakże by to było, gdybym nie mógł panu spojrzeć w oczy? - Więc gramy fair? - Czemu nie? Znamy reguły i nie musi być między nami urazy, nawet jeśli ktoś przesunie kilka latarń. - Więc będziemy grali fair. Teraz ja stawiam. George! Jeszcze raz to samo. Ale chciałbym pana o coś spytać. Dopiero co wypił pan zdrowie króla. Czy wypiłby pan także zdrowie Robespierre'a? Oczywiście wtedy, gdy jeszcze żył. - Robespierre'a? Nie. Nie wypiłbym. Widzi pan, mój handel zależy od Francuzów, trudno temu zaprzeczyć. Koniak można przywozić tylko z Francji. Więc znam francuskie wybrzeże całe aż do hiszpańskiej granicy, i mam tam przyjaciół w każdym porcie - przyjaciół od interesów, uważa pan. Ale popieram naszą flotę, nie ich. Chcę widzieć Francuzów pobitych! Co więcej, walczyłem już przeciw nim i jeszcze bym to zrobił. - Służył pan kiedyś w marynarce? - Ja? Nie! Ale coś panu opowiem - coś, o czym ci ludzie nigdy nie słyszeli. Spotkałem raz kuter celny w walce z francuskimi korsarzami. Było to koło Jersey w roku 1782. Cóż, kuter był w kiepskim stanie i wkrótce musiałby opuścić banderę. Widząc to, przyżeglowałem moim starym Sokołem - to był statek, którym wtedy dowodziłem - i pobiłem Francuzów. Uciekli do St. Malo z podwiniętymi ogonami, i cieszył mnie ten widok. Cóż, to było dawno, przed rewolucją - ale dziś zrobiłbym to samo. Nie lubię patrzeć, jak się wiedzie naszym nieprzyjaciołom. Wieczór minął przyjemnie i Carter w końcu zaproponował, żeby poszli pod „Świnię i Gwizdek”. Delancey powiedział sobie „dość”, lecz poszedł z Samem w tamtym kierunku. Reszta gangu została na miejscu i Delancey, pożegnawszy się z Samem, wrócił jeszcze pod „Różę i Koronę”. W knajpie było teraz hałaśliwiej i jakiś stary marynarz z okrętu wojennego śpiewał pieśń, której słowa Delancey mógł rozróżnić: Deską ratunku żeglarza jest grog,
Choć wichry wokół i burze, Jak igła kompasu, jak lina, jak log, Jak wierny przyjaciel mu służy. To ster nieomylny jest w każdej podróży, To igła kompasu, to lina, to log, Deską ratunku żeglarza jest grog. Po tych słowach rozległ się głośny śmiech - może śpiewak spadł ze stołu. Lecz ostatnią strofę śpiewali już wszyscy: Cóż poczniesz, żeglarzu, cóż poczniesz, kolego, Jeżeli wróciwszy zastaniesz Dziewczynę twą miłą w ramionach innego, Gdy zdradzi cię twoje kochanie? Cóż, dziewcząt nie braknie, a tyś się wzbogacił, Więc innej poszukasz, niebożę, I wtedy dopiero, gdy wszystko utracisz, Znowu wyruszysz na morze. Delancey wszedł do knajpy niezauważony i stanął przy drzwiach. Odgadł, że śpiewak był marynarzem z okrętu wojennego, nie najlepszym może żeglarzem, ale osobnikiem, który potrafi przyciągnąć uwagę sali. Wszystkie oczy były na niego skierowane i Delancey mógł spokojnie obserwować, sam nie będąc widzianym. Harry, Bill i Dan siedzieli przy stole z jakimiś dwoma ludźmi, znanymi Delanceyowi z widzenia, ale przyłączył do nich jeszcze ktoś... Tak, to był Mike Williams z Róży! Nie było wątpliwości, że to on i że przyjaźnił się z tamtymi. Siedział obok Dana i skoro tylko skończyła się pieśń i ucichły oklaski, podjął z nimi rozmowę. W jego zachowaniu było niewątpliwie coś konspiracyjnego. Oczywiście, nie było żadnego powodu, dla którego Williams nie powinien tu być. Dostał przepustkę na ląd, tak jak reszta jego wachty, a żaden przepis nie zabraniał mu odwiedzenia właśnie tego lokalu. Nie było też powodu, dla którego nie miałby rozmawiać z Danem - ostatecznie byli krewnymi. Lecz było coś osobliwego w tym całym spotkaniu i najlepiej je było określić właśnie „konspiracyjnym”. Delancey wyszedł, cicho zamykając za sobą drzwi, pewien, że nikt nawet nie spojrzał w jego stronę. Wrócił na nabrzeże, okrzyknął Różą i wrócił na nią łodzią. Na pokładzie wszystko było w porządku, a człowiek z portowej wachty znajdował się na swoim stanowisku. Delancey zszedł na dół i zastał tam Torrina czytającego gazetę. - Pod Plymouth była burza, sir. Kuter celny Sokół rozbił się prawie doszczętnie na zachodniej mieliźnie, ale Fraser ściągnął go z niej i teraz jest w doku. - To wszystko? - Nic więcej ciekawego. - Niech no mi pan powie, czy pan Ryder wydał jakiś rozkaz, zabraniający załodze chodzić pod „Różę i Koronę”? - Nie, sir. Dał tylko do zrozumienia, że tego miejsca należy unikać, i wszyscy przyjęli to do wiadomości. Chodzą przeważnie do „Worsley Arms”, gdzie gospodarzem jest dawny celnik. - Doskonale. Nowa reja nadeszła? - Jest na pokładzie, sir. Jutro rano ją zawiesimy. - Wobec tego idę spać. Dobranoc.
Nazajutrz na Róży stawiła się cała załoga. Niektórzy z prawoburtowej wachty byli nieco przepici, a zwłaszcza Williams. Delancey zagadnął go ostro, gdzie był poprzedniej nocy. - W „Worsley Arms”, sir. - Nigdzie indziej? - O nie, sir. Byłem z kolegami. - Następnym razem postarajcie się nie upić. - Tak jest, sir. Delancey był teraz prawie pewien, że Williams jest na żołdzie przemytników. Ale jakież informacje mógł im zaoferować? Nie wiedział nic ważnego, więc cóż miał do sprzedania? Delancey zorientował się, że ma teraz sposobność dostarczyć miejscowej bandzie - a przez nią Samowi Carterowi - takich fałszywych informacji, które pomogłyby mu przeprowadzić własny plan. Ale jaki to ma być plan? Musiał spędzić w Cowes jeszcze jeden dzień i popołudnie wykorzystał na odnowienie znajomości z Izaakiem Hartleyem. Przyszedł do sklepu, który wciąż kiepsko prosperował, i przyznał, że czuje się winny małego oszustwa. Jest tymczasowym dowódcą Róży i potrzebne mu były informacje o miejscowym gangu szperaczy księżycowych. Dzięki nim odniósł niewielki sukces: Gołębica straciła ładunek, z którego część znaleziono i skonfiskowano. - Słyszałem o tym - powiedział Izaak - i zastanawiałem się, kto udzielił celnikom informacji. A więc pan był łapaczem i mnie pan zrobił informatorem! Czy pan sobie zdaje sprawę z niebezpieczeństwa, jakie teraz wisi nade mną? Banda będzie myślała, że złamałem słowo i zdradziłem ich. A ja sądziłem, że okazuję chrześcijańskie miłosierdzie umierającemu z głodu człowiekowi, który ujrzał światło wiary. Jeśli w ciągu tygodnia moja Hanna zostanie wdową, będzie to pańska wina, Delancey. I niech Bóg panu przebaczy! - Muszę wyznać, panie Hartley, że nie jestem - tak jak pan to rozumie - jednym ze zbawionych. Jestem tylko oficerem, który usiłuje wykonywać swoje obowiązki, a jednym z moich obowiązków jest ochrona każdego, kto się zasłużył Koronie - świadomie czy nieświadomie. - Ależ pan nie może tego zrobić! - zawołał Izaak, bardzo poruszony. - Nie może pan przecież postawić strażnika przed moimi drzwiami! Co by pan nie zrobił, gang i tak mnie zamorduje! - Ci drobni przestępcy nie ryzykują tak łatwo galer. Mogę zapewnić Sama Cartera, że pan dotrzymał słowa. On mi uwierzy, a pan będzie bezpieczny. - Czy Sam jest pańskim przyjacielem? Jak to możliwe? - Gdy porozmawiam z nim, może pan spać spokojnie. - A porozmawia pan? - Tak, porozmawiam z Samem, ale najpierw musi mi pan pomóc. Chcę się dowiedzieć dwóch rzeczy... - Posłuchaj pan, Delancey, dałem słowo. Nikogo nie zdradzę. Nie wymienię żadnego nazwiska. Bóg wie, że i tak już znalazłem się w niebezpieczeństwie. Proszę mnie o nic więcej nie pytać. - Nie spytam pana o żadne nazwisko. To, o co chcę zapytać, nie dotyczy nawet wyspy Wight, tylko Poole. Chcę wiedzieć po pierwsze: czy przemytnicy z Dorset mają przyjaciela w Urzędzie Celnym w Poole wśród urzędników pana Rogersa? Nie pytam o jego nazwisko. Chcę wiedzieć tylko, czy mają tam kogoś, kto przy okazji mógłby im pomóc.
- Nie spyta mnie pan o nic więcej? - Zadam panu tylko dwa pytania, z których to jest pierwsze. Przyrzekam, że więcej pytał nie będę. - Proszę pamiętać, że mam pańskie słowo. A więc dobrze, odpowiedź brzmi: „tak”, a przynajmniej tak sądzę. Nie powiem, żebym to wiedział na pewno, ale mówiono mi, że istnieje taki człowiek i mam powody wierzyć, że to prawda. - Dziękuję, panie Hartley. Moje drugie pytanie brzmi: jak często przemytnicy z Poole odbywają swoje wyprawy? - Skąd mogę wiedzieć? To zależy od pogody i od tego, gdzie krążą kutry służby celnej. Bywa chyba jakieś sześć do ośmiu ładunków miesięcznie, przeważnie w Zatoce Studland, która przy dobrej fali jest do tego najlepszym miejscem. Przemytnicy pływają wiosną w bezksiężycowe noce, a niektórzy z nich nie chcą pracować w niedziele. - Raz jeszcze panu dziękuję. Może pan być pewien, że dotrzymam umowy. I lepiej, jeśli już więcej się nie spotkamy - tak będzie bezpieczniej dla pana. Pod wieczór Delancey płynął w kierunku Róży sześciowiosłową łodzią. Polecił sternikowi podejść do Gołębicy i gdy znalazł się blisko niej, kazał wioślarzom zatrzymać łódź. - Kapitanie Carter! - zawołał. - Czy mogę wejść na pokład? W chwilę później pojawił się Sam i odkrzyknął: - Proszę na pokład, kapitanie! W ciągu dwóch minut Delancey znalazł się na pokładzie lugra. - Chyba nie przybył pan znowu nas rewidować? - zapytał Sam. - Nie, chciałbym tylko prywatnie zamienić z panem kilka słów. Poszli na rufę, na tyle daleko, żeby nie mogli ich usłyszeć ludzie na pokładzie. - Wie pan już, że zasięgałem tutaj pewnych informacji, zanim ktokolwiek się dowiedział, że zostałem dowódcą Róży. - Dowiedziałem się o tym, kiedy było już za późno. - Tak, miałem pewną rozmowę z Izaakiem Hartleyem i dzisiaj znowu się z nim widziałem. - Słyszałem o tym. A więc? - A więc chcę, żeby pan wiedział, że on dotrzymał słowa danego przyjaciołom. Nie wymienił żadnego nazwiska i jestem pewien, że nigdy tego nie zrobi. Ja też nie zobaczę się z nim już nigdy więcej. - Biorę pana za słowo i dopilnuję, żeby Izaakowi nie stało się nic złego. Kiedyś może także będę pana prosił o przysługę. - I nie będzie pan prosił na próżno. Rozstali się znów po przyjacielsku i jeszcze tego wieczora Gołębica odpłynęła prawdopodobnie do Alderney. Róża miała nazajutrz płynąć do Poole i Delancey przechadzał się po pokładzie, myśląc o tym, jak mało wie o przemytnictwie, a jak wiele trzeba o nim wiedzieć. Co się stanie, jeśli będzie krążył koło Poole, dopóki nie nadejdzie najbliższy transport? Wówczas towar zostanie wyładowany -
ale czy rzeczywiście zostanie? - w Lulworth lub Christchurch. Ale skąd się dowiedzą, gdzie on się znajduje? Z pewnością zostanie nadany jakiś sygnał, być może z przyczółka St. Alban's. Tam na wzgórzach musi istnieć jakieś miejsce, z którego rozciąga się widok na morze, a równocześnie w drugim kierunku - na Poole. To miejsce można by znaleźć, ale na nic się to nie przyda, jeśli równocześnie nie rozszyfruje się kodu sygnałowego. Na to trzeba by było informatora, a jaka jest szansa, że się go znajdzie? Jedyną nadzieję pokładał teraz Delancey w szpiegach przemytników. Mógłby przez nich rozpuścić pogłoskę, że chce coś zrobić, mając naprawdę zamiar zrobić coś wręcz przeciwnego. Lecz cóż, poza pieniędzmi, osiągnie, jeśli rzeczywiście uda mu się ta sztuczka, a nawet jeśli wygra też partię? Jedyna odpowiedź to: będzie miał przekonanie, że zdobywa doświadczenie, które pozwoli mu rozwiązać bardziej skomplikowane problemy, z jakimi zwykle spotyka się młodszy oficer. Może kiedyś otrzyma samodzielne dowództwo albo powierzą mu jakąś inną tajną misję i będzie miał do czynienia z wątpliwymi sojusznikami i wciąż zmieniającą się sytuacją. Będzie umiał wtedy rozważyć szanse, ocenić wartość sprzecznych informacji, odgadnąć plan nieprzyjaciela i ostatecznie uzależnić swoją reputację od podjęcia jednostkowej decyzji. Wojna przeciw przemytnikom mogła sama w sobie nie mieć wielkiego znaczenia, lecz winien uważać ją za część swojej edukacji. Raz jeszcze złapał się na tym, że uważa się za kogoś wybijającego się ponad przeciętność, gdy jego dotychczasowe koleje losu mówiły raczej o czym innym. Czyż jego wiara w siebie nie była śmieszna? Był oto półetatowym porucznikiem i wcale nie było pewne - a nawet prawdopodobne - że kiedykolwiek znowu zostanie zatrudniony; i przy tym wszystkim obmyślał sytuacje taktyczne, w których ostateczna decyzja zależała od niego... Absurd! Zszedł na dół, do kajuty, przysunął krzesło do stołu, położył przed sobą oprawny w skórę tom i pod łagodnie kołyszącą się lampą czytał: „W tych pierwszych, złotych latach panowania Nerona, ów książę powodowany żądzą popularności, a może ślepym, dobroczynnym odruchem, zapragnął znieść ucisk ceł i akcyzy. Najmądrzejsi senatorzy przyklasnęli jego wielkoduszności, lecz odwiedli go od wykonania tego planu, który unicestwiłby siły i zasoby republiki...” Jeśli opłaty celne już wówczas były konieczne, nie można myśleć o zniesieniu ich teraz! Mr Pitt, niby drugi Trajan, obniżył je w swoim czasie, lecz potem przyszła wojna, a z nią potrzeba umocnienia siły republiki. Cła trzeba ściągać, trzeba też ścigać uchylanie się od nich. Muszą więc istnieć ludzie, wykonujący tę nie kończącą się i smutną, lecz konieczną pracę. Delancey westchnął na myśl, że jest jednym z nich i że to właśnie jest jego obowiązkiem.
Rozdział ósmy Księżycowi szperacze w Poole Bez wątpienia wielu kupców z Poole odznaczało się skrupulatną uczciwością, lecz topografia portu wcale nie przyczyniała się do tego, żeby tę uczciwość uczynić konieczną. Właściwe i normalne wejście do Poole prowadzi przez kanał Swash, biegnący pomiędzy North Haven Point i wyspą Brownsea, a potem skręcający na zachód pomiędzy błotnistymi mieliznami i doprowadzający wracający do domu statek aż do nabrzeża w Poole, nad którym wciąż jeszcze góruje Urząd Celny. Mało jest miejsc bardziej szacownych niż stare miasto Poole, zbudowane z czerwonej cegły i skupiające się wokół Domu Towarowego, wzniesionego w roku 1760 przez Mr Josepha Gulstona z wdzięczności za wybranie go po raz czwarty członkiem Parlamentu z ramienia miasta i okręgu. Z tego samego okresu pochodzą piękne domy miejskie; to z nich właściciele statków wyruszali codziennie załatwiać swoje
interesy. Prowadzili korzystny handel dorszem z Nowej Funlandii, sprzedawanym w Hiszpanii albo w Portugalii, skąd w zamian - między innymi - przywożono wino. Wiele przywożonych towarów podlegało ocleniu i obowiązkiem poborcy było dopilnować, żeby płacono cło. Takie było Poole widziane z okien Urzędu Celnego. Lecz na port w Poole można też było spojrzeć z innego punktu widzenia. Był on i jest zbiorowiskiem kanałów i zatoczek dostępnych dla małych jednostek z załogami znającymi te miejsca. Statek, który przypadkiem zawinął do portu nocą, mógł zboczyć z głównego kanału i wejść z przypływem w Głębię, wyładowując nielegalny towar w Goathorn Point albo na Green Island. Inny, śmielszy, mógł wpłynąć w kanał i pozbyć się ładunku na północnym wybrzeżu wyspy Brownsea. Można było też wykorzystać Zatokę Studland albo Swanage, Lulworth Cove albo Ringstead. Wyspa Brownsea znajduje się właściwie między Zatoką Studland a Poole i wznosząc się dość wysoko osłania czynności, których mógłby dokonywać statek na Głębi Południowej. Zawodowy przemytnik, w przeciwieństwie do kapitana statku handlowego, który przez przypadek tylko uległ pokusie, uważał, że port w Poole niemal idealnie nadaje się do jego celów, zwłaszcza jeśli na Nine Barrow Down zainstalował stację sygnałową. Nie można powiedzieć, żeby wszyscy kupcy z Poole zajmowali się przemytem, ale większość z nich wiedziała, co się tu dzieje. Całkowite zlikwidowanie tego procederu przy pomocy ludzi, będących do dyspozycji, byłoby trudno wykonalne i wysoce niepopularne. Poborca prowadził więc strusią politykę - dokonywał czasem jakiejś konfiskaty, lecz wolał raczej nic nie wiedzieć o praktykach, o których wiedzieli wszyscy inni. W piękny dzień pod koniec lutego Róża weszła do Swash na fali przypływu. Przy wschodniej bryzie morze żywo falowało, a w blasku słońca wyraźnie widać było Needles. Delancey wprowadził kuter do głównego kanału i w końcu przycumował go przy nabrzeżu w Poole. Zszedł na brzeg i zameldował swoje przybycie w Urzędzie Celnym. Poborcy nie było, mówiono, że jest chory. Rewident przyjął go uprzejmie i pogratulował ostatnich sukcesów Róży. Panu Elishy Withers, wesołemu mężczyźnie o czerwonej twarzy, najwyraźniej lubiącemu zaglądać do butelki, asystował przy rozmowie Mr George Miller, człowiek trzeźwiejszy i bardziej powściągliwy. Miller był niski i chudy, miał szpiczasty nos, którym ustawicznie pociągał, mówił niewiele, lecz widział wszystko, łącznie z tanimi sprzączkami u butów Delanceya. Na nim, jako zastępcy rewidenta, spoczywał główny ciężar pracy w biurze, gdyż Mr Withers był nieudolny, a poborca, Mr Rogers, przeważnie nieobecny. Delancey przystąpił od razu do rzeczy, pytając, czy urzędnicy celni znają Sama Cartera. - Carter? - powiedział Withers. - Carter? Tak, oczywiście. On prowadzi handel między tutejszym portem a wyspami w Kanale. Jego lugier, Gołębica, jest zarejestrowany tutaj, w Poole, a on sam, kiedy przebywa na lądzie, mieszka w gospodzie starego George'a, a raczej na jej tyłach, w domu należącym do Johna Scaplena. Chce się pan z nim widzieć? - Nie, sir. Ale zdaje mi się, że to przemytnik. - Samuel Carter? Z pewnością nie! Nigdy nie wniesiono przeciw niemu żadnego oskarżenia. - Chce pan zatem powiedzieć, że ten port jest wolny od nielegalnego handlu? - Niezupełnie - odparł Withers z wahaniem. - Lecz ten handel prowadzony jest na bardzo małą skalę w porównaniu z tym, który... powiedzmy... istnieje w Sussex. Czy słyszał pan, że urzędnicy celni z Newhaven i marynarze statku z Seaford złapali przed kilku dniami stu pięćdziesięciu przemytników? Stu pięćdziesięciu! Nic takiego nie może się zdarzyć w Poole. Od czasu do czasu rybacy wyładowują kilka beczek, lecz to się wkrótce ujawnia. Wszystkich naszych kupców znamy osobiście i wszyscy oni cieszą się dobrą opinią w okręgu. Ludzie prowadzący poważne interesy gardziliby drobnymi, nielegalnymi zarobkami. Co więcej, wielu z nich pełniło urząd szeryfa albo burmistrza.
- Cieszę się, że to słyszę - powiedział Delancey. - Ale mam powody, żeby przypuszczać, iż właśnie w tej chwili Gołębica załadowuje kontrabandę i że wyładuje ją w ciągu kilku dni. - Gdzie? - spytał Miller, który przemówił po raz pierwszy. - Powiedziano mi, że w Lulworth Cove. - Chyba wprowadzono pana w błąd - powiedział Withers. - Prawdziwym przestępcą, jeśli taki w ogóle istnieje, musi być ktoś inny i gdzie indziej wyładuje swój towar. - Bardzo możliwe. Gdyby pan miał jakieś dokładniejsze informacje, chętnie włączyłbym się do akcji. - Nie, nie słyszeliśmy nic na ten temat - odparł Withers. - Ale nigdy nie wymieniano w związku z przemytem nazwiska Cartera. - Wobec tego, sir, Róża w odpowiednim czasie pojawi się w pobliżu Lulworth Cove. Chciałbym prosić, żeby współdziałał ze mną oddział kawalerii, a także żeby rozpuścił pan pogłoskę, iż spodziewam się przerzutu kontrabandy w Zatoce Studland. - Świetny pomysł, panie Delancey, ale sądzę, że mógłbym go jeszcze ulepszyć. Jutro wieczorem w Domu Handlowym ma się odbyć bal, i cieszyłbym się, gdyby pan wziął w nim udział jako mój gość. Będzie wielu dżentelmenów, a wśród nich kapitan Molyneux z 4 pułku dragonów. Będzie pan mógł z nim porozmawiać tak, by nikt nie zwrócił na to uwagi. Znajdzie się też sposobność rozpuszczenia plotek na temat pańskich najbliższych planów. Pańskie nazwisko jest znane i wiele osób zechce zawrzeć z panem znajomość. Delancey przyjął zaproszenie pełen wewnętrznych obaw. W innych okolicznościach chętnie przyszedłby na ten bal, lecz teraz obawiał się, by się komuś nie narazić. Z drugiej strony wiedział, że nie było lepszego sposobu, aby uzgodnić działania z kawalerią - ani lepszego towarzystwa dla zasiania plotek. Będzie musiał mieć głowę na karku i będzie zadowolony, gdy bal się już skończy Tymczasem chodził ulicami Poole i poznawał miasto. Dręczyły go niespokojne myśli. Wszedł do jaskini lwa, pragnąc lwa pokonać. Ale czy mógł przypuszczać, że lew spokojnie oczekuje jego ataku? Było przecież możliwe, że Mr John Early, dowiedziawszy się o jego działalności, od razu wyruszy przeciw niemu. Postawił się w sytuacji Early'ego i rozważał wszelkie posunięcia, jakich tamten mógł dokonać. Mógł wysłać kogoś, żeby wywołał z nim kłótnię i w ten sposób doprowadzić do pojedynku. Mógł dostarczyć Delanceyowi fałszywych informacji. Mógł doprowadzić do zderzenia z Różą i uszkodzenia kutra. Mógł wciągnąć Delanceya w jakiś proces albo przekupić jego ludzi, żeby się zbuntowali. Mógł go zaatakować na tuzin rozmaitych sposobów, lecz Delancey przypuszczał, że z początku nie będzie chciał działać zbyt drastycznie. Nie miał zamiaru wydawać mu wojny na śmierć i życie. Z pewnością pragnął tylko, żeby Delancey przyjął do wiadomości oficjalną teorię, że przemyt w Dorset właściwie nie istnieje. Właśnie rozważając tę sytuację, Delancey zderzył się, i to nie na morzu, lecz pośrodku High Street. Młoda dama, którą potrącił, wydała okrzyk przestrachu i upuściła parasolkę i rękawiczki. Drugą ręką ściskała ramię innej, starszej kobiety, która wyglądała na tak przerażoną, jakby Delancey zaatakował je obydwie. Pośpieszył z przeprosinami, podniósł parasolkę i rękawiczki, próbując równocześnie znaleźć wytłumaczenie swojej nieuwagi. Młoda dama była bardzo przystojną brunetką lat około dwudziestu, a starsza zapewne była jej gospodynią. Wyraził ubolewanie z powodu swojej nieuwagi i nadzieję, że młodej damie nie stało się nic złego. Wybaczyła mu z wdziękiem i przyznała, że była równie nieuważna jak on.
- Zdaje się, sir, że jest pan oficerem marynarki i tymczasowym dowódcą Róży. Delancey przedstawił się, po czym okazało się, że młoda dama to Luiza Hill. Była bardziej chętna do rozmowy, niż Delancey oczekiwał, być może z ciekawości, i szybko wyjaśniła, że przyjechała z Dorchester, żeby być na jutrzejszym balu. Czy pan Delancey też przyjdzie? Odparł kłamliwie, że bardzo się na to cieszy, i wspomniał coś o tym, że chciałby ujrzeć ją znowu. Powiedziała, że zarezerwuje dla niego taniec, lecz ostrzegała, żeby nie był zazdrosny o jej innych adoratorów. Przyznała, że ma słabość do przystojnych mężczyzn w mundurach marynarki lub armii. Pozwoliła, żeby Delancey odprowadził ją do domu jej ciotki przy High Street pod numerem trzydziestym, który wyróżniał się drzwiami z półkolistym oknem w stylu charakterystycznym dla poprzedniego panowania. Po tym spotkaniu Delancey poszedł na, pokład Róży i wyjaśnił sytuację Lane'owi i Torrinowi. Gołębica spróbuje wyładować towar w Zatoce Studland, ale powinno się rozpowiadać, że wyładunek nastąpi w Lulworth. Niech każdy oficer przekaże tę plotkę w ścisłym zaufaniu jakiejś osobie na lądzie. Wyszedłszy na pokład, po krótkiej konferencji Delancey znów mówił o Lulworth Cove, tym razem tak, żeby mógł go słyszeć Mike Williams, a Lane przypominał o konieczności zachowania tajemnicy. Delancey zaklął i odszedł nieco dalej. Jeśli wszystko pójdzie dobrze, grupa sygnałowa usłyszy tę samą historyjkę z Urzędu Celnego i od Williamsa, a inne plotki będą to potwierdzały. Gołębica zostanie ostrzeżona na czas i pożegluje do Poole, by tutaj wpaść w szpony Róży. Delancey był teraz przekonany, że przemytnicy mieli zaufanego człowieka w Urzędzie Celnym. Lecz kto nim był? Withers na takiego nie wyglądał, a Rogers był rzeczywiście stary i chory. Początkowo Delancey podejrzewał Withersa z powodu przejętego listu, lecz obecnie skłonny był przyjąć, że musiała to być niewinna, zwykła plotka, adresowana do miejscowego notabla, o którego zacności wszyscy byli przekonani. W obecnej sytuacji należało być pewnym, że wszystko, o czym dowiedzą się urzędnicy celni, będą wkrótce wiedzieli przemytnicy. Kiedy Sam Carter pojawi się w pobliżu Durlston Head, zostanie zawiadomiony sygnałem, że Róża znajduje się przy Lulworth Cove i że Zatoka Studland jest wolna. W ten sposób zastawi się pułapkę. Delancey zadumał się nad mapą i nad tablicą pływów. Musiał teraz ustalić dokładną datę i godzinę. Carter znajdował się na Alderney lub na Guernsey. Jak długo będzie ładował towar? Wiele tu było niewiadomych, gdyż szybkość ładowania zależała od robotników, będących do dyspozycji na nabrzeżu i od ilości statków, jakie mogły się tam znajdować. Lecz wyprawa Cartera będzie mogła się odbyć tylko przy wysokim przypływie i w ciemną noc. Rozważywszy rozmaite okoliczności, Delancey zdecydował, że najprawdopodobniejszą datą będzie czwarty marca, a godziną - czas między pierwszą a trzecią nad ranem, co pozwoli Gołębicy o świcie znów znaleźć się poza horyzontem. Bal odbędzie się jutro, pierwszego marca, będzie więc dość czasu na wymarsz kawalerii, zakładając, oczywiście, że Molyneux zgodzi się na współpracę. Delancey musiał się liczyć też z tym, że konie mogą okuleć lub dostać nosacizny i że kawalerzyści nie lubią jeździć nocą. Raz jeszcze zastanowił się, czy jego przypuszczenia są słuszne. Bo czy Sam Carter nie dokonał tych samych obliczeń, uznając czwarty marca za najlepszą datę, a potem nie zmienił zdania, pomyślawszy, że tej właśnie nocy będzie się go oczekiwać? Istniała taka możliwość, to prawda, ale nie warto było być za sprytnym. Starsi oficerowie przestrzegali go przed tym i on sam rozumiał, że spryt często gubi. Opracował już plan i będzie się go trzymał. Będzie to noc z czwartego marca i Zatoka Studland. Jeśli przemytnicy się nie zjawią, powtórzy tę samą akcję piątego i szóstego z tym, że w ciągu dnia Róża będzie poza zasięgiem widoczności. Jeśli ten plan zawiedzie, wówczas Delancey wymyśli coś innego. Tego wieczoru, gdy miał się odbyć bal, Delancey ubrał się starannie, zszedł na ląd i udał się, jak było umówione, do domu Withersa przy Market Street. Został przedstawiony pani Withers, a także pani Rogers, której mąż wciąż jeszcze był niedysponowany. Zorientował się, że Mr Rogers musiał ożenić się powtórnie w późnym wieku, gdyż żona była od niego o wiele lat młodsza. Gospodyni miała wygląd
nieokreślony i raczej nieciekawy, lecz pani Rogers była ożywiona i - jak mówiła - bardzo interesowała się grą w wista. Pytano Delanceya, czy zna już wiele osób z okolicy; musiał przyznać, że nie zna nikogo. Potem poprawił się i wymienił nazwisko Luizy Hill. - Ach! To siostrzenica pana Johna Early! - powiedziała pani Rogers. - Słyszałam, że jest w mieście, ale nie widziałam jej jeszcze. Z pewnością przyjechała tutaj na bal i mieszka u ciotki, pani Waterford. - Nie tracił pan czasu, Delancey - powiedział Withers. - Panna Hill jest adorowana przez wielu młodych ludzi w tym mieście. Ale ona nie jest siostrzenicą Early'ego, tylko jego kuzynką i - zdaje się raczej ubogą krewną. - Tak, ona nie ma majątku - przyznała pani Rogers. - A pan Early musi wyposażyć trzech synów i córkę. Ale Luiza to ładna i miła dziewczyna i jest ulubienicą ciotki. - Czy pan Early będzie na balu? - spytał Delancey, lecz nikt tego nie wiedział. Mr Early to człowiek bardzo zajęty, aktywny jako sędzia, i niewiele czasu pozostaje mu na okazje towarzyskie. Jeśli znajdzie wolną chwilę, to przyjdzie na pewno, lecz należy do tych, którzy przychodzą późno, a wychodzą wcześnie. Swoje bogactwo zawdzięcza raczej własnej przedsiębiorczości niż dziedzictwu. Interesy dość często sprowadzają go do Poole. Gdy towarzystwo wyszło na ulicę, Delancey zaczął intensywnie obmyślać taktykę, jaką należało zastosować. Zastanawiał się, jakie będzie pierwsze posunięcie Early'ego. Spotkanie z Luizą Hill nie było przypadkowe. Lecz jakie miała zadanie? Wciągnąć go w kłótnię z jakimś mężczyzną, znanym szermierzem i świetnym strzelcem? Czy może miała tylko poznać jego plany i zbadać charakter? Co się tyczy jego zdolności taktycznych, to możliwe, choć mało prawdopodobne, że Sam Carter złożył już na ten temat raport. Delancey postanowił przyjąć, że Early wie o nim niewiele, i w związku z tym będzie mógł robić wrażenie zupełnie innego człowieka niż jest w istocie. - Nie mamy specjalnych pomieszczeń na takie spotkania - mówił Withers - ale pierwsze piętro w Domu Handlowym bardzo się na nie nadaje. Jest tam wydzielony kąt dla karciarzy i podium dla orkiestry. Istotnie, dom wyglądał uroczyście. Kręte schody, prowadzące do głównego wejścia, były rzęsiście oświetlone. Przewijało się tam mnóstwo wykwintnego towarzystwa. Ulicznicy otrzymywali pensy za otwieranie drzwiczek powozów, a przygodni jeźdźcy zatrzymywali konie, gdy wysiadały damy. Większość miejskiego towarzystwa przyszła pieszo, tak jak towarzystwo Withersa; zajeżdżające powozy służyły raczej do podkreślenia pozycji ich właścicieli. Gdy weszli na schody, z wnętrza rozlegały się dźwięki muzyki, przypominającej o romantycznym charakterze uroczystości. Gdy zdjęli już płaszcze i pochwalili wygląd sali, Withersowie przedstawili Delanceya swoim licznym przyjaciołom. Niektórzy goście, jak Mr Rogers, natychmiast przeszli do pokoju karciarzy. Delancey przyłączyłby się do nich, lecz obawiał się, że może rozminąć się z kapitanem Molyneux. Zajął się rozmową z panią Hardcastle, wdową, interesującą się tylko obserwowaniem swojej córki, dla której ten bal był pierwszym balem w życiu. Delancey siedział z ową damą, podczas gdy Arabella tańczyła, i musiał wysłuchiwać uwag matki na temat popularności i urody jej dziecka. - Wygląda dziś bardzo pięknie, nie sądzi pan? Bardzo jej do twarzy w tej niebieskiej sukni i wszyscy muszą przyznać, że tańczy doskonale. Ten młody człowiek, z którym tańczy, to Mr Samuels, młody wspólnik pewnej firmy handlowej, prowadzącej raczej skromne interesy. On też jest raczej niepozorny, choć powiedziałabym, że znakomicie wychowany. Ale zobaczy ją pan, Delancey, gdy będzie tańczyła z chorążym Wadsworthem z kawalerii - to bardzo piękny młody oficer, niemal elegancki, można by powiedzieć, a przy tym dziedzic bardzo pięknego majątku. Ach, grają teraz
ulubioną melodię Arabelli. Widzi pan, że się uśmiecha i mówi partnerowi, że lubi tę melodię. Zapomniałam, jaki ma tytuł, lecz wiele razy słyszałam, jak Arabella o niej opowiadała. Zawsze mówiłam, że ona jest urodzoną tancerką. Ten monolog pozwolił Delanceyowi grać łatwą rolę potakiwacza, gdy tymczasem błądził myślami gdzie indziej, obserwując nowo przybywających. Czuł się zwolniony od tańca - wiele musiałby się w tej dziedzinie nauczyć - dzięki temu, że dotrzymywał towarzystwa pani Hardcastle. To prawda, że równie dobrze mogła kierować swoje uwagi do damy siedzącej po drugiej stronie. Musiałaby jednak wysłuchać z kolei uwag tamtej o jej dwóch córkach, co oczywiście potrwałoby dwa razy dłużej. Więc tak już było lepiej. W końcu Delancey wiedział wszystko, co dotyczyło garderoby i uczesania Arabelli, jej upodobań muzycznych i osobistych antypatii. Z zamyślenia wyrwało go przybycie młodego oficera w kawaleryjskim uniformie. - To... jest kapitan Molyneux - powiedział sobie. Szybko potwierdziła to pani Hardcastle, dodając, że kapitan jest niezwykle dystyngowanym młodym człowiekiem, młodszym synem - jak mówiono - baroneta, i że takich właśnie tancerzy Arabella lubi najbardziej. Zwróciła uwagę, że mundur dodawał mu wiele elegancji - chyba Delancey się z tym zgadza? - chociaż, uzupełniła poniewczasie, mundur marynarki także wygląda pięknie; jest oczywiście w spokojniejszym stylu. Była pewna, że kapitan Molyneux poprosi Arabellę do tańca, a wtedy Mr Delancey zobaczy, jak piękną tworzą razem parę. Mogli tworzyć piękną parę, lecz pierwszą partnerką Molyneux nie była Arabella, tylko Luiza Hill, która musiała przyjść w tym samym czasie. Gdy ukończono tańce, Molyneux poszedł po jakiś orzeźwiający napój dla panny Hill. Przeprosiwszy panią Hardcastle, Delancey podszedł do panny Hill i przypomniał, że już się znają. Po chwili uprzejmej konwersacji, zapytał, czy zjawi się tutaj Mr Early. - Myślę, że wuj przyjdzie później, ale nie zobaczy go pan na parkiecie, Delancey. Jego interesują tylko karty. Gdy kapitan Molyneux wrócił, Luiza z wdziękiem przedstawiła go Delanceyowi, zastanawiała się przy tym przez chwilę, który z nich jest starszy. W tym właśnie momencie Wadsworth poprosił ją do tańca i Delancey miał sposobność zapytać Molyneux, czy mógłby z nim zamienić kilka słów na osobności. Szybko i spokojnie wyjaśnił, że chce go poprosić o pomoc w akcji przeciwko bandzie przemytników. Czy mogliby porozmawiać tak, żeby ich nikt nie podsłuchał? - Za dziesięć minut „Pod Aniołem”, po prawej stronie, jak pan wyjdzie z tej sali. - Powiedziawszy to szeptem, Molyneux ciągnął głośniej: - Bardzo miły wieczór. Śliczne tutaj są dziewczęta, prawda? Poznał pan już pannę Hardcastle? W kilka minut później, rozeszli się w różnych kierunkach. Delancey przyniósł pani Hardcastle szklankę grzanego wina, potem porozmawiał z Withersami. Gdy tańce znów się rozpoczęły, wyśliznął się niespostrzeżenie. Przy szklance wina Delancey wyjaśnił kapitanowi Molyneux sytuację. Jak na syna baroneta, kawalerzysta okazywał zdumiewająco duże zainteresowanie zyskami. - Zgódźmy się najpierw co do podziału zdobyczy. Jeśli lugier zostanie zagarnięty na morzu, da nam pan jedną czwartą wartości ładunku? - Zgoda - powiedział Delancey. - Ale jeśli przejmie pan ładunek na plaży albo w głębi lądu, da nam pan połowę. Proszę pamiętać, że to ja przeprowadziłem wywiad, na podstawie którego mamy działać.
- Myślę, że tak będzie sprawiedliwie - westchnął Molyneux. - A co z samym lugrem? - Jeśli wpadnie w nasze ręce, dam wam jedną czwartą jego wartości, a jeśli w wasze, co jest mało prawdopodobne, my dostaniemy też jedną czwartą. - Zgoda. I piję za nasze powodzenie. Rzecz w tym, że ostatnio nie miałem szczęścia w kartach. Diabelnie nie mam pieniędzy. Więc pan chce, żebym był w Zatoce Studland w nocy na czwartego, za dwa dni? - W nocy z czwartego na piątego, między północą a czwartą nad ranem. - Czy jeden szwadron dragonów wystarczy? - W zupełności. Nie sądzę, żeby walczyli. Załoga lugra liczy około dwudziestu ludzi, ale tylko połowa z nich zejdzie na ląd. Ludzi przejmujących ładunek na brzegu będzie może dwudziestu czterech i będą mieli z sobą tyleż jucznych koni. To jest tylko przypuszczenie. - Aha! Zgadza się pan, że juczne konie będą nasze? - Jedna czwarta dla nas, tak jak z lugrem. - Dobrze. Chociaż stawia pan twarde warunki! - Ja też nie miałem szczęścia. - Miejmy nadzieję, że tym razem nam dopisze. Powiem panu teraz, co zrobię. Mam szwadron koni na kwaterze w Wareham, około piętnastu mil od Studland. Jest trochę niepełny, niektóre konie kuleją, ale myślę, że około dwudziestu dwóch będzie mogło wyruszyć. - To powinno wystarczyć. Ale wszystko zależy od tego, czy zachowamy tajemnicę. Ja udaję, że wyprawy oczekuje się w Lulworth Cove. Byłby pan tak dobry wspomnieć o tym panie Luizie Hill w najściślejszym zaufaniu? - Dlaczego Luizie? - Ona może o tym wspomnieć swoim przyjaciołom. - To dlaczego nie powiedzieć Cathy Nive? Ona powiedziałaby wszystkim na sali. - Wtedy nic z naszego planu. - Bo wyglądałoby na to, że to umyślnie rozpuszczona plotka? Wiem, co pan ma na myśli. Więc doskonale - słówko Luizie i nikomu więcej. Zdaje się, że pan ma dobrą głowę do takich intryg. - Jeśli wolno panu coś zasugerować... Dobrze by było, gdyby pan wyjechał z Wareham drogą na Lulworth... - To diabelnie dobry pomysł. Sądzi pan, żeby jechać przez East Holme? Droga będzie dłuższa o trzy mile, ale to się opłaci. Pomyślę o tym. A teraz sądzę, że powinniśmy wrócić na salę, zanim zaczną się zastanawiać, co się z nami stało. Bal trwał i Molyneux tańczył z Luizą. Potem Delancey tańczył także, ale nie znał tego tańca i dziewczyna była zadowolona, gdy mogła usiąść. - Myślę, sir - śmiała się - że więcej z pana pożytku na pokładzie! Delancey usprawiedliwiał się, wyznając, że nigdy nie potrafił nauczyć się kroków.
- To głupstwo - odparła. - Na pewno lepiej pan wie, jakie kroki przedsięwziąć w Lulworth. Ostatnie słowa wyszeptała spoza wachlarza, jak w rozmowie dwojga konspiratorów, lecz Delancey okazał tylko zakłopotanie. Nigdy nie słyszał o tej miejscowości. Czy może mieszka tam - pytał - jakaś młoda dama, którą pozna? Prosił Luizę, żeby pamiętała, iż w Dorset jest prawie obcy. Może dziewczyna powiedziałaby coś więcej, lecz dostrzegła jakichś nowo przybyłych i zawołała: - Ach, nareszcie przyszedł wuj John! Chodźmy, panie Delancey. Musi go pan poznać. Wie pan, on jest sędzią pokoju i tak samo interesuje się przemytem jak pan! Delancey pozwolił poprowadzić się przez parkiet i przedstawić Johnowi Early. Zdziwił się, że Early zupełnie nie wygląda na przestępcę. Jeśli był kiedyś adwokatem, jak Delanceyowi mówiono, zatracił wszelkie cechy profesjonalne. Był to wysoki, rumiany, starszy pan, w stylu miejscowego magnata i sędziego, przewodniczącego na pieniackich sesjach. Spojrzał na Delanceya łaskawie i protekcjonalnie i zaraz zapytał, czy grywa w wista. - Tylko o niskie stawki, sir. - Więc musi pan rozegrać ze mną po kolacji przyjacielską partię. Delancey nie był pewien, czy nie jest to tylko zwrot grzecznościowy, lecz po kolacji zaproszenie ponowiono i Delancey został przedstawiony pułkownikowi Garlandowi i wielebnemu George Tory'emu. Wszyscy zgodzili się grać o stawki zaledwie symboliczne i gra się rozpoczęła. Jeszcze przy kolacji Delancey obmyślał taktykę. Uznał, że dobrze będzie, jeśli uda lekko podchmielonego. Chciał, żeby Early uważał go za nic nie znaczącego przeciwnika, słabego gracza, gadatliwego pod wpływem wina. Ale z drugiej strony nie mógł sobie pozwolić na przegrywanie pieniędzy, nawet drobnych sum. Tak więc, Delancey miał niełatwą rozgrywkę. Jego partnerem był pastor, lepszy - na szczęście - gracz od pułkownika. Delancey musiał zadać sobie wiele trudu, udawać beztroskiego i gadatliwego, żeby z początku grać źle i przegrywać, i żeby późniejsze odgrywanie się wyglądało na zwykły szczęśliwy przypadek. Zdawał sobie sprawę, że Early obserwuje go bacznie i z pełnym przekonaniem, że sam gra po mistrzowsku. W końcu manifestował swoją głupotę nie tyle przez sam sposób gry, ile przez uwagi po każdej rozgrywce. - Mieliśmy najgorszą kartę, mój partnerze, a pułkownik przez cały czas miał asa kier! Świetnie zagrane, sir, nie miałem pojęcia, że jest pan tak mocny w pikach! Po skończeniu robra, partnerzy zamienili się miejscami i Delancey miał teraz grać z Earlym. W zwykłych warunkach od razu ujawniłaby się ich wyższość nad tamtymi dwoma, lecz Delancey usiłował grać średnio, jeśli nie po prostu głupio. Tak czy owak był to wyczerpujący wieczór i Delancey był zadowolony, gdy pastor oświadczył, że czuje się zmęczony i musi odejść od stołu. Gdy potem przez kilka minut rozmawiali, Early powiedział: - Ma pan szczęście, Delancey, że po tym kiepskim starcie zostało panu jeszcze coś niecoś w kieszeni. Ale przypuszczam, że powetuje pan sobie na morzu to, co pan stracił na lądzie. Delancey udał zaskoczonego i po chwili odparł, że niełatwo jest dopaść przemytników. - Kto rano wstaje... - zaczął i urwał, wyraźnie zmieszany, podczas gdy jego rozmówca dokończył przysłowie. - ... temu pan Bóg daje. Daje przemytnikom? Ale pan chyba ma nadzieję, że i panu coś da.
Nazajutrz Róża odpłynęła; Delancey wziął kurs na Lyme Regis. Długo walczyli z silnym zachodnim wiatrem i późnym popołudniem znajdowali się zaledwie w pobliżu Bridport. W tym miejscu Delancey zawrócił i spędził noc, krążąc powoli wzdłuż Chesil Bank. Następnego dnia - czwartego marca zawinął do Weymouth, gdzie poszedł do poborcy, Mr Hayes'a, i otrzymał ponowne zapewnienie, że przemytem na tym wybrzeżu kierowano z ośrodka w Dorchester. - Nie możemy zapobiec przemytowi - przyznał Hayes - ale możemy go trochę pohamować. Nadeszła pora, żeby dać jakiś przykład, gdyż ostatnio omijano prawo w sposób zbyt rażący. Łatwo było złapać płotki, zwykłych rybaków i farmerów. Znacznie trudniej natomiast przechwycić ważny ładunek, należący do jakiejś miejscowej znanej osobistości; a przecież nawet takie przechwycenie nie oznaczałoby jeszcze zdemaskowania właściciela. W Dorchester stacjonowały oddziały wojska, ale nie chciały pomagać konnym inspektorom. Krążyły pogłoski, że mesa oficerska zaopatrywana jest w trunki po specjalnych cenach. Tego wieczora po zapadnięciu zmroku Delancey odbił od brzegu i z lekkim wiatrem płynął powoli w kierunku St. Alban's Head. Dragoni powinni byli teraz wyruszyć z Wareham i znajdować się w drodze do Studland. Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, przed świtem Gołębica zostanie złapana na gorącym uczynku. Róża tuż przed północą znalazła się opodal Old Harry'ego i Delancey rozpoczął powolne patrolowanie tam i z powrotem od tego miejsca aż do Canford Cliffs. Kuter był przygotowany do akcji z naładowanymi działami i lekką bronią, gotową do użytku. Przy pierwszym zwrocie na południe Delancey utrzymywał kuter dość blisko brzegu. Nawet w tak ciemną noc mógł dostrzec linię falochronów i lśnienie białych skał przylądka. Z początku nie było nawet ani śladu żadnego statku, lecz w jakąś godzinę później zamigotało światło i okazało się, że znajduje się ono na dziobie sześciowiosłowej łodzi. Wioślarze, pochodzący - jak się okazało - ze Swanage, okrzyknęli Różę. Sternik przywiózł Delanceyowi list, noszący pieczęć Urzędu Celnego w Poole. Oddawszy go, zgasił latarnię i wrócił, skąd przybył. Delancey zszedł na dół i otworzył list w kajucie. Brzmiał on: Urząd Celny Poole 3 marca 1795 Szanowny Panie Pilne Poprosiłem Szanownego Pana Poborcę w Swanage o dopilnowanie, aby list ten dotarł do Pana bez zwłoki i, mam nadzieję, na tyle wcześnie, żeby ułatwić Panu przejęcie nielegalnego towaru, o którym sądził Pan początkowo, że wyładowany zostanie w Lulworth Cove w nocy z czwartego marca. Doszło do mej wiadomości, że zmienił Pan plany i spodziewa się Pan, iż wyładunek zostanie dokonany w Studland. Z załączonego listu, pisanego przez informatora, którego poprzednie informacje okazały się prawdziwe, zorientuje się Pan, że ani w Studland, ani w Lulworth Cove nie nastąpi żaden wyładunek. Dlatego muszę prosić, pod nieobecność Poborcy, żeby Pan przyjął do wiadomości tę ostatnią informację i dokonał wszystkiego, co możliwe, by jednak przejąć zarówno statek, jak i ładunek. Mam zaszczyt pozostawać Pańskim uniżonym sługą George Miller Załącznik adresowany był do poborcy w Poole, i datowany drugiego marca w Corfe Castele. Szanowny Panie
Rozeszła się pogłoska, że za dwa dni, licząc od dzisiejszego, odbędzie się w Studland nielegalny wyładunek towaru i że Roża otrzymała odpowiednie rozkazy. Jako prawomyślny obywatel uważam za swój obowiązek zawiadomić Pana, że towar ów naprawdę zostanie wyładowany w Mudeford w pobliżu Christchurch. Mam też powody przypuszczać, że statek, który przywiezie ów towar, nie odpłynie z Mudeford przed czwartą rano dnia piątego marca, co pozwala mi mieć nadzieję, że kuter celny znajdzie się tam w odpowiednim czasie. Mam zaszczyt pozostać Pańskim uniżonym sługą James Weston Delancey odczytał te dokumenty po raz drugi, potem powoli raz jeszcze, a im dokładniej je studiował, tym mniej podobała mu się ich treść. Róża nie pozostawała oczywiście pod rozkazami Urzędu Celnego w Poole, mógł więc zignorować ten list, gdyby się na to zdecydował. Ale czy powinien się zdecydować? Z głową ukrytą w dłoniach rozważał to, co się stało. Przede wszystkim nie powiódł się jego plan wprowadzenia przemytników w błąd. Skoro informator wiedział, że miejscem, w którym oczekiwał ładunku, była Zatoka Studland, a nie Lulworth, musiało do niego dotrzeć to ostrzeżenie. Wobec tego było rzeczą prawdopodobną, że ostrzeżeni zostali także przemytnicy i że sygnał skierował Sama Cartera w jakieś inne miejsce, być może do Lulworth. Ale co z podpisem? Jeśli poprzednio sfałszowano podpis Withersa, czyż ten list nie mógł być także fałszerstwem, dziełem tej samej ręki? Jeśli tak, co było jego celem? Gołębica była prawdopodobnie w Lulworth i odpłynie, zanim będzie tam mogła dotrzeć Róża, lawirując pod wiatr. Lecz ktoś jeszcze chciał usunąć Różę z drogi, zapewne dlatego, że oczekiwano jeszcze jednego przemytniczego statku. Chciano zepchnąć Różę jak najdalej na zawietrzną od miejsca, w którym miano dokonać tego innego wyładunku. Gdzież więc to miało nastąpić? Zapewne w samym porcie Poole. Jednakże były to tylko domysły. Może wyprawa Gołębicy opóźniła się o jeden dzień i mimo wszystko zawinie do Studland... Cokolwiek by teraz zrobił, postąpi źle, a jeśli jego domysły okażą się słuszne, będzie to tylko szczęśliwy przypadek. Istniała możliwość, że rano okaże się postacią śmieszną - młodym, gorliwym oficerem marynarki, którego wiadomości nie dorównują zapałowi. Cała Market Street w Poole będzie plotkować o tym, jak próbował oszukać przemytników i jak sam został oszukany. Delancey wyszedł na pokład i spacerował przez pięć minut. Potem, nagle, powziął decyzję i zaczął wydawać rozkazy. - Cała załoga na pokład! - brzmiała komenda i Róża skierowała się do portu w Poole. - Panie Lane, będę potrzebował dwóch uzbrojonych łodzi z załogą i latarnią na sześciowiosłowym gigu. Chcę się dostać do Zatoki Studland. Potrzeba mi człowieka godnego zaufania. - Tak jest, sir. Ale zaczął się odpływ. - Wiem o tym... Torrin! - Sir? - Chciałbym, żeby pan popłynął gigiem do Zatoki Studland. Zapali pan latarnię, a wtedy opadną pana dragoni, którzy powinni tam stacjonować. Dam panu list do kapitana Molyneux, ale chcę, żeby się pan orientował w sytuacji na wypadek, gdyby panu zadawał pytania. Przypuszczam, że dziś wieczorem będzie wyładowywany towar na Głębi Południowej. Ja wezmę drugą łódź i popłynę do Goathorn Point. Byłbym zatem wielce zobowiązany kapitanowi Molyneux, gdyby zechciał zablokować wyjście z tego półwyspu na ląd, obsadzając ścieżki pomiędzy Newton i Newton Copse. Gdy zeszli z mapą na dół, Delancey wyjaśnił swój plan szczegółowo, pozwalając Torrinowi sądzić, że działa na podstawie jakichś informacji, a nie samych domysłów. Po nawiązaniu kontaktu z dragonami,
Torrin miał popłynąć gigiem do wejścia do portu i trzymać tam straż aż do północy, dopóki nie wypłynie druga łódź. Lane miał popłynąć na Róży aż do Christchurch i wrócić nazajutrz do Swash, żeby zabrać łodzie wraz z tym, co ewentualnie mogą skonfiskować. Łódź Torrina popłynęła do Zatoki Studland, a Róża w pół godziny później znalazła się w pobliżu wejścia do portu w Poole. Tutaj spuszczono większą łódź z ośmioosobową załogą i sternikiem. Delancey opuścił Różę ostatni, pozostawiwszy Lane'a, który z bosmanem i czterema ludźmi miął pod lekkimi żaglami płynąć ku Christchurch. Lane niewiele mógł zdziałać, gdyby napotkał jakiś statek przemytniczy, lecz Delancey miał nadzieję, że wystarczy samo markowanie działania. Prąd odpływu był szybki, ale Delancey postawił na swojej łodzi lugrowy żagiel i w ciągu pół godziny był przy North Haven Point. Żeby wejść na Głębię Południową, należało zwinąć żagiel i wiosłować niemal równo pod wiatr. Należało przepłynąć ponad milę. Było już pół do trzeciej, gdy zrobiło się głębiej i kanał zaczął skręcać na północ. Praca wioślarzy była ciężka, a nawigacja najtrudniejsza, jaką Delancey pamiętał, ale Głębia Południowa oznaczona była palami, a sternik był tu kilkakrotnie za dnia. Z dulkami, owiniętymi szmatami, łódź poczęła ostrożnie zbliżać się do Goathorn Point. Wiatr od lądu - dzięki Bogu! - przynosił gwar głosów, skrzypienie takielunku i ledwie dosłyszalne rżenie konia. - Cicho! - syknął Delancey. Łódź skierowała się bezgłośnie ku małemu molo, od którego dochodził hałas beczek, toczonych po deskach. Na rozgwieżdżonym niebie Delancey mógł już rozróżnić dwa maszty statku. Był to być może lugier, ale z pewnością nie Gołębica. Powoli i łagodnie łódź podeszła do statku, osłonięta odgłosami wyładunku. - Czterech ze mną! - szepnął Delancey. - Sterniku, weźcie łódź i wylądujcie z trzema ludźmi przy drugim końcu mola. Jednego człowieka zostawcie, niech pilnuje łodzi. Gdy cicho podpłynął pod burtę lugra, zobaczył, że pokład jest słabo oświetlony latarnią, zaklinowaną w rogu tak żeby nie było widać światła z zewnątrz. Na pokładzie było pięciu ludzi, dwóch pracowało przy kołowrocie, a reszta na trapie. Kilku innych słychać było na molo, jeden z nich gwizdał. - Cicho tam! - ktoś rozkazał i gwizdanie ustało. -To wszystko, Ned? - spytał inny głos z mola. - Jeszcze tylko sześć - odparł człowiek, który przedtem nakazał ciszę. Delancey zrozumiał, że musi działać natychmiast. Obejrzał się, czy jego ludzie są za nim, po czym wystrzelił z pistoletu w powietrze i zawołał: - W imieniu króla, zostać na swoich miejscach! Wszyscy jesteście aresztowani! Przeszedł potem przez pokład i zatrzymał się na trapie, a wraz z nim jego ludzie z pistoletami gotowymi do strzału. Działanie przemytników było tak natychmiastowe i tak sprawne, że widocznie je przećwiczono. Ktoś dał długi sygnał gwizdkiem. Zgaszono latarnię. Ludzie z mola pobiegli w głąb lądu, wiodąc juczne konie. Trzem ludziom z pokładu udało się przedrzeć na molo i pobiec za tamtymi. Dwóch zatrzymano, a trzeci znalazł się jak w pułapce w ładowni. Z końca mola od strony lądu dobiegał odgłos bójki: to sternik i jego ludzie próbowali zatrzymać uciekających. Słychać było, jak konie cwałują po półwyspie. Wkrótce rozległ się nagły, przeciągły dźwięk kawaleryjskiej trąbki. A więc byli tam dragoni. Rozejrzawszy się wokół, Delancey stwierdził, że zdobył statek, którego nigdy przedtem nie widział.
- Jak się nazywa ten statek? - spytał człowieka z gwizdkiem, który odparł: - Mary Ellen z Weymouth, niech cię diabli! I jego, i innych umieszczono pod strażą w kajucie, a Delancey zszedł na ląd, żeby sprawdzić, jak się powiodło sternikowi. Zatrzymano tam dwa juczne konie i chłopca, który prowadził jednego z nich. Inni uciekli w ciemności, w których zapewne czatowali na nich dragoni. Delancey nie spodziewał się jednak wielkiego sukcesu na lądzie przemytnicy lepiej znali Newton Heath niż żołnierze. Wrócił na lugier, rozmyślając nad ironią losu. Plan schwytania Sama Cartera zupełnie się nie powiódł. Wystrychnęli go na dudka bardziej doświadczeni przeciwnicy, lecz jeden z nich posunął się za daleko, najprawdopodobniej fałszując list, który miał usunąć Różę z drogi. To posunięcie było zupełnie niepotrzebne, gdyż Róża w Zatoce Studland nie byłaby żadnym istotnym zagrożeniem dla Mary Ellen na Głębi Południowej. Jedynym efektem tego listu było wzbudzenie podejrzeń Delanceya i sprowadzenie go z powrotem do portu w Poole. Cały jego starannie przygotowany plan zakończył się pozostawieniem w spokoju Gołębicy i zagarnięciem innego przemytniczego statku, o którym nigdy przedtem nie słyszał. Najważniejszym jego osiągnięciem było zachowanie opinii mądrego dowódcy. O świcie można było zrobić inwentarz nocnej zdobyczy. Kapitan Molyneux zjawił się na czele swojego oddziału i zameldował o schwytaniu jeszcze czterech obładowanych jucznych koni i dwóch lądowych przemytników. Reszta rozproszyła się po wrzosowiskach i zniknęła. Co do Mary Ellen, była to piękna zdobycz, z resztą ładunku jeszcze na pokładzie, ale nie miała większej wartości; statek był stary, połatany, niewart solidnego remontu. Delancey zarobił dość, by móc żyć przez kilka następnych miesięcy. Molyneux mógł spłacić trochę swoich karcianych długów. Dragoni i celnicy promienieli szczęściem, ukrywszy z pewnością z połowę skonfiskowanych towarów. Przemytnicy przyjęli straty z rezygnacją; wiedzieli, że muszą się one zdarzać od czasu do czasu. Co do ludzi z Róży, to ci patrzyli na Delanceya niemal jak na legendarnego bohatera. Delancey był mniej zadowolony z siebie, niż inni mogliby przypuszczać; wyprowadził Róże i Mary Ellen do Poole z mieszanymi uczuciami. Miał teraz do załatwienia różne sprawy na lądzie. Proszę spojrzeć, sir - powiedział Lane, gdy zbliżyli się do nabrzeża przy Urzędzie Celnym. - To jest Gołębica! I rzeczywiście, Gołębica stała na kotwicy w odległości kilku kabli. Pierwszym człowiekiem, którego Delancey spotkał, gdy zszedł na ląd, był Sam Carter. Obaj się uśmiechnęli i Delancey spytał: - Gdzie popełniłem błąd? Sam był jeszcze bardziej ubawiony. - Może za dobrze gra pan w wista! A więc Early nie dał się oszukać. Zadowolony był, że Delancey okazał się naprawdę dobrym graczem, lecz równocześnie nie uwierzył w historyjkę o Lulworth Cove. Zakładając, że wszystko będzie na odwrót, kazał odpowiednio do tego ustawić sygnał. Smętne refleksje Delanceya na temat złego odegrania roli przerwał Sam Carter mówiąc: - Mam nadzieję, że nie ma pan do mnie urazy? Na co Delancey odparł: - Chciałbym, żebyśmy byli po tej samej stronie.
W Urzędzie Celnym Delancey zażądał widzenia się sam na sam z Mr Withersem. Gdy Miller niechętnie opuścił pokój, Delancey wyjął otrzymany koło Swanage list wraz z załącznikiem. - Czy zna pan ten list, sir? - Nie, tego dnia nie było mnie na służbie. - Ale z pewnością pokazano go panu następnego dnia i opowiedziano o akcji podjętej przez pana Millera? - Zdaje się, że wspomniano mi o tym, ale nie widziałem samego listu. - Mógłbym usłyszeć o nim pańską opinię? Mr Withers raz jeszcze wziął list i przyjrzał się jego treści uważniej. - No cóż - powiedział po dłuższej chwili. - Przypuszczam, że James Weston to fałszywe nazwisko. Słyszałem je już w związku z jakąś sprawą. Tego rodzaju listy dostajemy dość często. Autor sam uprawia nielegalny handel i pokłócił się z jakimś rywalem... Nie, to nie jest tak. On się interesuje statkiem, który pan zajął na Głębi Południowej i chce skierować pana do Christchurch. - A charakter pisma, sir? - Jest zmieniony. - A teraz, jeśli pan ma ochotę, proszę go porównać z charakterem pisma w liście pana Millera. Po długiej chwili Mr Withers spojrzał na Delanceya z osłupieniem i w końcu rzekł: - Wiem, co pan ma na myśli... - Podpis „James Weston” napisany jest, jak pan mówi, zmienionym charakterem, ale zanadto pośpiesznie. Te listy są jednak do siebie podobne - proszę porównać w jednym i drugim słowo „Studland”. Proszę spojrzeć na duże „P” w słowie „Poborca” - o, tutaj - a potem na „C” w słowie „Christchurch”. Uważam, sir, że James Weston - o którym wiemy, że prowadzi tajną korespondencję z Johnem Early - to George Miller. Withers był wstrząśnięty tą rewelacją, którą musiał przyjąć do wiadomości. Zachował jednak stanowczość i godność. Posłał urzędnika po Mr Millera i nie powiedział nic, dopóki nie stanął przed nim zastępca rewidenta. - Panie Miller - przemówił Withers z wolna - obecny dowódca Róży otrzymał wczoraj w pobliżu Swanage list od pana wraz z załącznikiem. Obydwa pisma pisane są, moim zdaniem, tą samą ręką. Ich celem było wprowadzenie w błąd urzędników celnych i mam powody, by podejrzewać, że autor pozostawał w stałym kontakcie z człowiekiem, od którego przemytnicy otrzymują instrukcje. Nastąpiła pełna napięcia pauza, po czym Withers zakończył: - Czy może mi pan w tej sprawie udzielić wyjaśnień? - Mogę ich udzielić panu natychmiast, sir - odparł Miller wręczając Withersowi jakiś dokument. Przez ostatnie dwadzieścia minut pisałem rezygnację i teraz wobec świadka stwierdzam, że z dniem dzisiejszym rezygnuję ze swojego urzędu. Miller podszedł do drzwi, zatrzymał się jeszcze na chwilę i dodał: - Chcę się wycofać sir. Na szczęście mogę sobie na to pozwolić.
Rozdział dziewiąty Korsarz Gdy Ryszard Delancey pojawił się teraz na High Street w Poole, doznał osobliwego uczucia. Ściśle mówiąc, nie był popularny, lecz nie był też kimś, na kogo można by nie zwrócić uwagi. Panie, oglądając się za nim, trącały się łokciami, a stateczni mężczyźni gapili się na niego bez żenady, mrucząc coś na temat młodych ludzi, którzy są za sprytni. Choć wiedział, że jest ośrodkiem zainteresowania, nie czuł się bynajmniej pewny siebie. Tak szybko odniósł sukces tylko dlatego, że nie znano i nie doceniano jego zdolności. Teraz, gdy wiedziano, że jest bystry i bezwzględny, jego przeciwnicy, w porę ostrzegani, będą ostrożni. Nie będzie już więcej takich przypadkowych spotkań jak z Czterema Braćmi z Shoreham. Po bezowocnym krążeniu po morzu wróci w czerwcu do Portsmouth, bezrobotny i biedny jak dawniej. Wychodząc z księgarni z najnowszym nabytkiem - egzemplarzem Morskiej Atalanty, której autorem był Nauticus Junior, a którą wydano w roku 1788 - Delancey prawie wpadł na Mr Withersa. - Ach, cieszę się, że pana widzę, kapitanie! Chyba zdaje pan sobie sprawę, że wszyscy o panu mówią i każdy plotkarz chciałby się jak najwięcej o panu dowiedzieć. - Sądzę, sir, że przede wszystkim chcieliby się dowiedzieć, kiedy odpływam. - Niektórzy są nieco lękliwi... Ale oto młoda dama, która chciałaby zwrócić na siebie pańską uwagę. Niech Bóg broni, żebym jej w tym przeszkodził. Dzień dobry, panno Hill! Można spytać, co panią sprowadza do Poole? Była to Luiza, śliczna jak zawsze i jak zawsze śmiała. - O, panie Withers, przyjechałam w nadziei, że pana spotkam. Ale muszę przyznać, że sklepy w Poole to także pewna atrakcja - są tu znacznie atrakcyjniejsze rzeczy niż w naszych, w Dorchester. Panie Delancey, jak to miło, że znów się spotykamy! Spodziewałam się pana zobaczyć, bo wiedziałam, że Róża jest w porcie. Chcę panu pogratulować ostatnich sukcesów. - Jestem do usług pani, i dziękuję. - Zostawiam was - powiedział Mr Withers - ale będę zazdrosny, jeśli będziecie zanadto flirtować. - Będziemy wcieloną rozwagą - odparła Luiza - bo przecież wszyscy wiedzą, że pan Withers jest moją sympatią i nie ryzykowałabym utraty jego względów. Gdy Mr Withers odszedł, Luiza wyjęła list, pochodzący, jak wyjaśniła, od pana Early'ego. - Ponieważ wiedział, że będę dziś w Poole, prosił mnie, żebym się zabawiła w posłańca. - Jestem pani ogromnie zobowiązany - powiedział Delancey, chowając list do kieszeni. - Jestem też zobowiązany panu Early, że zechciał powierzyć to pismo tak uroczemu oddawcy. Luiza lekko dygnęła i dalej poszli razem. Miss Hill rozmawiała i rozglądała się bacznie; cieszyła się, że widzą ją w towarzystwie mężczyzny, o którym tak wiele się mówi. - Przybywa pan z Guernsey, prawda? - zapytała Luiza pod drzwiami sklepu z pasmanterią. - Moja kuzynka Harriet zaręczyła się z oficerem, który był tam ostatnio. To Nash z 42 pułku. Ale zdaje się, że jego pułk ma wyruszyć za ocean. Ostatni list do niej pisał z transportu stojącego na kotwicy w Downs. Me rozwodził się nad tym, ale mam wrażenie, że pułk wyrusza do Indii Zachodnich. Harriet wciąż jeszcze ma nadzieję, że rozkaz zostanie odwołany, ale rozczaruje się. Jego służba w Indiach może
spowodować zerwanie narzeczeństwa. Trudno wymagać, żeby Harriet, mając dwadzieścia cztery lata i piętnaście tysięcy funtów kapitału, czekała wiecznie. Delancey przyznał, że długie narzeczeństwo jest godne ubolewania. Luiza spytała, jaką kupił książkę, i skrzywiła się lekko, gdy zobaczyła tytuł. - Myślałam, że to powieść. Przeczytałam właśnie Tajemnice zamku Udolfo pani Radcliffe i ogromnie mi się to podobało. Czy pan w ogóle czytuje powieści, Delancey, czy tylko książki o podróżach i o nawigacji? - Czytam trochę powieści, ale jak dotąd ani jednej pani Radcliffe. Lecz skoro pani ją poleca, to spiesznie postaram się o najnowszą. - Koniecznie, panie Delancey. Muszę teraz kupić wstążkę dla cioci. Do widzenia i proszę wpaść do nas, gdy znów będzie pan na lądzie. Rozstawszy się z Luizą, Delancey otworzył list, który mu oddała; zatrzymał się w drzwiach, żeby go przeczytać. Dorchester 9 marca 1795 Szanowny Panie Piszę, żeby przede wszystkim pogratulować panu sukcesów w zwalczaniu nielegalnego handlu u wybrzeży Dorset. Na swoim tymczasowym stanowisku okazał się pan dzielnym oficerem i dziwię się, że w marynarce nie otrzymał pan awansu, na który zasługuje pan ze względu na swoje zdolności. Nie wydaje mi się też, aby w służbie celnej czekała pana jakaś wielka przyszłość. Gdybym miał wpływy w Admiralicji, nie omieszkałbym wykorzystać ich dla pańskiego dobra. Ale choć nie mam takich wpływów, mogę przysłużyć się panu w inny sposób. Mam przyjaciół na Guernsey, a kilku z nich - to współwłaściciele prywatnego okrętu wojennego o nazwie Nemesis, specjalnie zbudowanego do tych celów, posiadającego czternaście dział i do niedawna dowodzonego przez Mr Perelle'a. Ponieważ panu Perelle poszczęściło się w ostatnim rejsie, pod presją żony osiadł na lądzie, na co teraz może sobie pozwolić. Powstał więc wakans na stanowisku kapitana i mam powody przypuszczać, że przyjaciele na Guernsey zaakceptują wysuniętą przeze mnie kandydaturę. Jeśli zgodzi się pan służyć jako' kapitan na Nemesis, to sądzę, że będzie pan miał widoki na sukcesy, bo okręt jest szybki, dobrze uzbrojony i ma dobrą załogę. Napisałem już do swoich przyjaciół w St. Peter Port w nadziei, że mogę liczyć na pańską zgodę. Proszę wsiąść na statek pocztowy idący z Weymouth i zgłosić się u Mr Elishy Jeremie - jeszcze jednego gracza w wista - w jego domu w St. Martin's. Zostanie pan mile przyjęty i spodziewam się usłyszeć, iż jest pan dobrego zdania o Nemesis. Powierzyłem ten list mojej ślicznej kuzynce Luizie Hill, więc może zechce pan zostawić odpowiedź na High Street pod nr 30. Wierząc, że przyjmie pan przychylnie moją propozycję Pozostaję z szacunkiem John Early Delancey przeczytał ten list raz, a potem drugi, podkreślając w myśli najbardziej znamienne słowa: „tymczasowe stanowisko”, „niewielka przyszłość”, „przyjaciele na Guernsey”. Ten list doprawdy był dla niego wielkim komplementem. Jako groźnego dla przemytników, należało go usunąć, a najprostszym tego sposobem było zaproponowanie mu lepszego stanowiska. Gdyby je odrzucił, załatwiono by się z nim inaczej, tym łatwiej, że jego obecne stanowisko było tylko tymczasowe. Gdyby tu pozostał, nie miałby z tego żadnych korzyści, gdyż towary wyładowywano by poza
zasięgiem jego patrolowania. Co do Nemesis, okręt najwyraźniej należał do Early'ego, choć zarządzali nim agenci z Guernsey. Był to zwyczajny okręt korsarski, zdobywający łupy na własny rachunek; oferta była godna zastanowienia. To jasne, że Early wiedział o Delanceyu wszystko i właściwie oceniał jego umiejętności jako gracza w wista. Co do jednego tylko punktu Delancey miał wątpliwości. Czy Luiza wspominała o powieści pani Radcliffe po to, aby przekazać mu jeszcze jakąś wiadomość, czy też miał jedynie sposobność poznać jej gusty literackie? Pod wpływem impulsu Delancey wrócił do księgarni i spytał o egzemplarz Tajemnic zamku Udolfo. Zaraz mu go wręczono, przy czym księgarz wspomniał, że jest to książka bardzo poczytna, i Delancey wrócił na Różę z książkami do czytania i świadomością, że musi podjąć decyzję. Bez większego wahania postanowił przyjąć ofertę Mr Early'ego. W trzy dni później Róża popłynęła do Weymouth. Stamtąd, już bez Delanceya, wyruszyła do Cowes, wioząc list z rezygnacją dowódcy. Gdy kuter odbijał od nabrzeża, Robert Lane, sprawujący dowództwo, wzniósł wraz z załogą trzykrotnie okrzyk: „Niech żyje!”, a Delancey stał przez chwilę, salutując. Wiedział, że odniósł sukces, a nawet zdobył sobie popularność. Poczuł ukłucie żalu, lecz gdy się już odwrócił, przypomniał sobie, że ma teraz wykonywać inne rzemiosło. Jego kariera w służbie celnej zakończyła się tak nagle nie dlatego, że był nieudolny, lecz dlatego, że okazał się zanadto kompetentny. Nic z tego, czego dokonał, nie podniosłoby jego reputacji jako oficera marynarki, lecz epizod ten wzmógł bardzo jego wiarę we własne siły. Dostrzegł teraz okazję i skorzystał z niej. Dowiódł, że potrafi być tajnym agentem, dowódcą i taktykiem. Nie odnosił samych sukcesów, traktowany był jednak przez przeciwników z szacunkiem. Uznali, że warto go podkupić. W rezultacie otrzymał nową atrakcyjną propozycję dowodzenia statkiem korsarskim Nemesis. Toteż nie tracąc czasu wsiadł na statek pocztowy, mający odpłynąć na Guernsey jeszcze tego popołudnia. Gdy patrzył, jak statek wychodzi z portu, mijając stare miasto z jednej, a zalesione wzgórza z drugiej strony, doznał osobliwego uczucia, że pozostawił sprawy żeglugi ludziom za to odpowiedzialnym. Przynajmniej raz mógł podziwiać blask słońca na żaglach przepływającego obok lugra, nie zastanawiając się nad jego ewentualną działalnością. Morze w słońcu było bladozielone, ocienione chmurami i popstrzone pianą. Stary statek pocztowy trzymany był ostro do południowego wiatru, lecz odpadł na zawietrzną. Gdyby tak wybrać grotżagiel... ale teraz nie była to jego sprawa. Delancey chodził po pokładzie i próbował dokonać analizy tego, co wiedział o korsarstwie. Przypomniał sobie niejasno, że listy kaperskie wydawano statkom dwóch rodzajów. Do jednego należały zwyczajnie uzbrojone statki kupieckie z ładunkiem, które mogły pływać bez konwoju i zdobyć pryz, jeśli zdarzyła im się okazja. O wiele mniej liczne były prawdziwe statki korsarskie żeglujące bez ładunku, obsadzone odpowiednią załogą i specjalnie uzbrojone do walki. Niektóre z nich przeznaczano do handlu, a zwłaszcza do handlu niewolnikami, lecz inne były zawsze tylko okrętami wojennymi i niczym innym. Kilka z nich miało bazę na Guernsey, lecz jeszcze więcej - jak mu mówiono - było ich na Alderney. Właściciele i oficerowie statków korsarskich byli często, jeśli nie zawsze, wielce szanowanymi ludźmi. Delancey zdawał sobie sprawę, że w ich zawodzie nie było nic nielegalnego, lecz wiedział też, jak łatwo mogło to przerodzić się w piractwo. A zatem dowódca prywatnego okrętu wojennego mógł się pokusić o zaatakowanie statku płynącego pod banderą nieprzyjacielską, neutralnego lub - co najgorsze - pływającego pod banderą brytyjską. Jakkolwiek istniała taka pokusa, nie było oczywiście żadnego dowodu na to, że wielu jej ulegało. Większość oficerów okrętów korsarskich trzymam się litery prawa i uważała piractwo za sprawę hańbiącą - a w każdym razie wysoce niebezpieczną. Podróż z Weymouth na Guernsey przedłużała się z powodu przeciwnych wiatrów i Delancey był zadowolony, że zabrał ze sobą kilka książek. Chciałby mieć jakąś książkę o korsarstwie, lecz, o ile wiedział, nic takiego nie opublikowano. Dostępne były tylko te książki, które ostatnio kupił w Poole.
Morska Atalanta okazała się zbiorem krótkich biografii. Namalowano w nich jaskrawymi barwami portrety wielu admirałów i kapitanów. Inne postaci były usunięte w cień, być może bez specjalnego powodu, ale z pewnością bez szczególnej znajomości rzeczy. Niemniej należało przyznać, że niektóre szkice były przynajmniej zabawne. Musiał się uśmiechnąć, gdy czytał wzmiankę o admirale Digby, który przeszedł na emeryturę i mieszkał w swojej rezydencji w pobliżu Wyemouth. „I zostawmy go w jego zaciszu, tam, dokąd wycofał się ze swego zaszczytnego zawodu, w którym rozmyślenie nigdy nie położył żadnych zasług ani dla siebie, ani dla swego kraju”. Zainteresowało go to, że przyszły admirał dowodził niegdyś okrętem Guernsey - jednostką, wojenną, o której istnieniu nigdy nie słyszał. Potem wyszukiwał nazwiska oficerów, z którymi niegdyś służył, choćby ich znał tylko z widzenia. Kontradmirałowi J. Leveson-Gowerowi poświęcono zaledwie nieco więcej niż stronę. „Wyniosła postawa, brak rozwagi w ocenie wydarzeń i tępa duma tego oficera przesłaniały pewne jego zalety...” To, jak sądził, mogło być bliskie prawdy. A cóż autor mówił o Macbride? Oczywiście był Irlandczykiem i posłem do parlamentu z Plymouth. Jego hobby była walka kogutów i... A cóż to? „Wyróżniający się zarówno pod znakiem Venus, jak Marsa, rycerski kapitan był zawsze mile widziany tam, gdzie królowało piękno i na tym polu odnosił sukcesy nie mniejsze niż na innym...” Na Boga! Ten opis nie zgadzał się z obrazem zapracowanego człowieka, którego Delancey widział przy zarzuconym papierami biurku. Wymieniano też - jak zauważył - pewnych oficerów, którzy odnieśli spóźnione sukcesy, gdyż całymi latami nie doceniano ich zdolności. Był na przykład wiceadmirał Milbanke; opis jego kariery to uderzający obraz „zasług, które wskutek uraz i uprzedzeń długo drzemały nie zauważone”. Brzmiało to dość prawdziwie, ale czy - w jego przypadku - rzeczywiście istniały jakieś zasługi? Czy rzeczywiście pragnął odznaczyć się w walce, czy też pragnął tylko dorobić się majątku i żyć potem na lądzie? Gdyby miał wierzyć Nauticusowi Juniorowi, byli też oficerowie, którzy wzbogacili się w ciągu jednego dnia. Na przykład kapitan Finch z Jeżozwierza, wcale nie silniej uzbrojonego niż Nemesis, który zagarnął wracający do ojczyzny francuski statek z Indii Zachodnich „z tak bogatym ładunkiem, że później zawsze nazywano go Złotym Finchem dla odróżnienia od jego brata Seymoura, który również był kapitanem w marynarce”. Równie szczęśliwym i chyba bardziej jeszcze zasłużonym okazał się inny oficer, i to taki, z którym Delancey się zetknął. Był nim kapitan Henry Trollope, dowodzący, jako porucznik, kutrem Latawiec. Gdy rozpoczęła się wojna z Niderlandami - pod koniec roku 1780 - Latawiec napadł na holenderskie okręty, z których wiele jeszcze nie wiedziało o rozpoczęciu działań wojennych, i dokonał całej serii cennych zdobyczy. Autor oddawał hołd przedsiębiorczości Trollope'a i dodawał, iż „jego postępowanie w życiu prywatnym było równie doskonałe jak jego wystąpienia publiczne, a po przejściu w stan spoczynku szafował majątkiem zdobytym pracą zawodową”. Odłożywszy książkę, Delancey zadał sobie pytanie, co właściwie ma zamiar robić. Dotychczas nie zdziałał nic poza zarabianiem na życie, a i to przychodziło mu z wielkim trudem. Teraz miał objąć dowództwo i otwierała się przed nim możliwość zrobienia fortuny. Czy zadowoli się tym, jeśli mu się powiedzie? Czy może będzie miał uczucie, że źle wykonywał swój zawód, że nie osiągnął tego, co powinien? W tej chwili wyobraził sobie siebie jako właściciela ziemskiego na Guernsey, posiadającego statek i jakiś dom w mieście, jako wyższego urzędnika dworskiego, człowieka, którego wszyscy z szacunkiem pozdrawiają w sądzie czy na rynku. A jeśli to osiągnie, czy mu to wystarczy? Po lekturze Morskiej Atalanty i przemyśleniu losów Latawca nasunął mu się pewien wniosek. Początkiem fortuny Trollope'a stał się nagły wybuch wojny przeciwko nowemu nieprzyjacielowi. Flota francuska została przystosowana do warunków wojennych, przyjęła taktykę konwojów, szybkiej żeglugi przy złej widzialności, system sygnałów ostrzegawczych z lądu i wszelkie inne środki ostrożności. Holendrzy byli neutralni - co przynosiło im wiele korzyści - gdyż przewozili towary, których nikt nie chciał powierzyć statkom pływającym pod banderą francuską. Natychmiast dowiedziano się o tym w ojczystych portach i szybko przekazano tę wiadomość krążownikom
i korsarzom. Nic o tym nie wiedziały statki handlowe, płynące z ładunkiem z Indii do domu zwykłymi handlowymi szlakami bez specjalnej ostrożności. Ich działa, oczywiście nie naładowane, nie były nawet ustawione na pozycjach. Pokłady armatnie zastawione były beczkami i zarzucone belami towaru. Ich skrzynie z lekką bronią przywalone zostały innymi skrzyniami i pudłami. Potrzebowano by pół godziny, żeby przygotować się do akcji, a pozostawało na to zaledwie dziesięć minut albo i mniej. Jeśli chodzi o wojnę z Niderlandami, Delancey wiedział, że historia się powtórzyła. Podbite przez Francję Niderlandy przekształciły się ostatnio w Republikę Batawską, a okręty holenderskie można było zagarniać od lutego, lecz wiele z nich zagarnięto już w poprzednim miesiącu. Z tym więc Delancey się spóźnił. Ale niezależnie od tego jego list kaperski nie obejmował operacji przeciwko Holendrom, których wciąż jeszcze uważano za naród zaprzyjaźniony, cierpiący pod uciskiem Francuzów. W tych sprawach zatem nic nie można było zrobić. Jednakże w Hiszpanii wciąż jeszcze panował pokój. Jeśliby więc ten kraj został wciągnięty do wojny po stronie Francuzów, co wydawało się całkiem prawdopodobne, statkowi korsarskiemu mogło się powieść u hiszpańskich wybrzeży, zwłaszcza gdyby jego dowódca znalazł się tam przed wypowiedzeniem wojny. Aby odnieść sukces wyjątkowy, trzeba było, po pierwsze, uprzedzić wybuch wojny, a po drugie, dowiedzieć się o nim jak najwcześniej. Tylko po spełnieniu tych warunków wszystko będzie możliwe, nawet zagarnięcie statku wiozącego z Ameryki skarb mogący stanowić majątek. W miłym śnie na jawie Delancey widział siebie już jako właściciela ziemskiego, bogacza, podniesionego przez małżeństwo do stanu szlacheckiego. Lecz potem musiał sobie uświadomić, że z równym prawdopodobieństwem może ponieść haniebną klęskę, może się skompromitować, może zostać ranny, a nawet dostać się do niewoli. Właściciele statków korsarskich czasami świetnie prosperowali, o tym słyszał, ale ilu kapitanów mogło sobie w końcu pozwolić na kupno wiejskiej posiadłości? Z pewnością takich było mniej niż tych, którzy polegli w akcji. Po przeczytaniu Morskiej Atalanty Delancey zajrzał do Tajemnic zamku Udolfo. Pierwsze rozdziały przerzucił nieco niecierpliwie, szybko kartkując książkę aż do miejsca, w którym Emilia, główna bohaterka, przybywa do zamku Udolfo. Jeśli kryły się w nim jakieś tajemnice, to właśnie teraz miała się z nimi zetknąć. Musiał przyznać, że scena rozgrywająca się o zmroku była dobrze napisana i że Emilia miała powody do strachu. Pierwszą bramę zamku otaczały wieże porośnięte trawą i zielskiem, zapuszczającym korzenie między kruszącymi się kamieniami. Powóz przejechał przez ponury zewnętrzny dziedziniec. „Minęli następną bramę i wjechali na drugi dziedziniec, porośnięty trawą i jeszcze bardziej dziki niż pierwszy, gdzie, gdy obserwowała poprzez mrok jego ruinę - wyniosłe mury pokrywał chwast, mech i cień nocy, a nad nim wznosiły się wieże - przyszły jej na myśl tortury i mordy. Ogarnęło ją na chwilę dziwne przerażenie, które czasami opanowuje nawet nieugięte umysły”. Wertując książkę, Delancey stwierdził, że nie brakowało w niej ani tajemnic, ani okropności. Pomyślał o zamku nawarskim D'Auvergne'a. Przypuszczał, że nie miał w sobie nic gotyckiego, a jednak zazdrościł temu, kto mógł żyć na tle tak romantycznym. Jego własne nazwisko było wystarczająco romantyczne, ale nigdy nie słyszał, żeby jakiś Delancey zyskał sławę i zaszczyty. Istnieli amerykańscy Delanceyowie, których nawet poznał w Nowym Jorku, ale niezbyt pragnął uważać ich za krewnych. Jeśli idzie o dumę z powodu pochodzenia, musiała się ona skoncentrować wokół rodziny matki. Jej nazwisko brzmiało Andros; otaczała je aura dawnej świetności. Jednakże na Guernsey rodzina Andros przestała niemal istnieć. Mimo to postanowił przy sposobności poszukać jakichś jej przedstawicieli. Nie okaże się, że jest jakimś pominiętym spadkobiercą - tego był pewien. Ale cieszył go rys romantyzmu tej historii.
Gdy znalazł się znów w St. Peter Port, pytał o Jego Wysokość księcia de Bouillon, ale dowiedział się tylko, że jego dawny przełożony kwateruje obecnie na Jersey. Gdy zapytał o Nemesis, powiedziano mu, że stoi w porcie. I rzeczywiście, stała tam widocznie w naprawie, bo na pokładzie nie było nikogo z wyjątkiem ludzi utykających szczeliny i specjalistów od takielunku. Był to piękny, mały okręt. Okręt miał ożaglowanie fregaty i wysmukłe linie, był dobrze wyekwipowany i dobrze utrzymany. Mógłby to być okręt królewski, jeden z owych małych słupów, zbudowanych około roku 1780, lecz waga jego wynosiła tylko dwieście siedemdziesiąt ton. Gdyby natomiast miał mniejsze rozmiary, mógłby być bliźniaczym okrętem Savage lub Thorns, które miały po szesnaście dział. W jego wyglądzie nie było nic wymuskanego, lecz serce Delanceya od razu żywiej zabiło. Był pewien, że Nemesis będzie pięknie wyglądała pod żaglami. Ruszył dalej trochę się ociągając, a następnie dowiedział się, że Mr Elishy Jeremie'go nie ma w mieście, ale można go zastać w St. Martin's. Postanowił odłożyć tę wędrówkę do jutra, po czym wynajął pokój w gospodzie „Albion” i tragarza, żeby przyniósł mu jego marynarską skrzynię z pocztowego statku. W drodze do gospody pozdrowił go Sam Carter. - Cieszę się, że znów pana widzę, kapitanie! - powiedział Sam. - Witam z powrotem na Guernsey. Słyszałem, że zmienił pan zawód. Nie można było wątpić w szczerość tego powitania i Delancey uświadomił sobie, że Sam nie był już teraz jego przeciwnikiem. Tego wieczora spotkali się na kolacji i pili zdrowie Johna Early, który zatrudniał ich obu. Z przyjacielskiej rozmowy, którą prowadzili później, wynikło, że przemytnikowi powodzi się dobrze. We Francji panował chaos, temu nie można było zaprzeczyć, lecz ceny szły w górę i handel się bardzo ożywił. Sam był kopalnią informacji o żegludze w Kanale, lecz raczej wątpił, żeby Nemesis mogła odnieść jakieś sukcesy. Naokoło kręciło się zbyt wiele okrętów wojennych i za mało było wartościowych pryzów. Delancey i Carter postanowili działać wspólnie, jeśli tylko będzie to możliwe. Nieco później wieczorem zatrzymał Delanceya niejaki Mr Le Page, który pamiętał go jeszcze z czasów szkolnych. - W ubiegłym roku cała wyspa o panu mówiła, Delancey. Opowiadano, że został pan wyzwany przez jakiegoś oficera z garnizonu i że przeszył go pan szpadą na tyle bezpiecznie, żeby go nie zabić, ale wystarczająco żeby dać mu nauczkę. A może to była tylko plotka? - Odbyło się takie spotkanie, sir. - Świetnie, więc o nim właśnie słyszeliśmy. Jest nas tu kilku, którzy pamiętają pana jako chłopca, i wszyscy byliśmy po pańskiej stronie. Ci młodzi oficerowie zachowują się tak, jakby wyspa była ich własnością. Pan pokazał jednemu z nich jego właściwe miejsce, i wszyscy cieszyliśmy się, gdy o tym opowiadano. Delancey był zdziwiony, lecz i zadowolony, że stał się jak gdyby miejscowym bohaterem, że pamiętano o jego walce, a nic nie mówiono o tym, że później opuścił wyspę. Wkrótce zorientował się, że każdy dowódca statku korsarskiego jest w St. Peter Port bohaterem. Nazajutrz Delancey wybrał się do St. Martin's i do Les Câches, gdzie - jak mówiono - mieszkał Mr Elisha Jeremie. Czy posiadłość ta była jego własnością, czy nie - a Delancey słyszał na ten temat sprzeczne informacje - Jeremie oczekiwał w tej rezydencji wizyty Delanceya. Dom pochodził z początku stulecia i stał przy końcu alei, otoczony z dwóch stron łąkami; poza nim rozciągał się sad. Służący wskazał Delanceyowi drogę do salonu, gdzie zaraz zjawił się Mr Jeremie. Rozmowa toczyła się po francusku.
- Pan Delancey? Do pańskich usług, sir. Pan Early uprzedził mnie o pańskim przybyciu i cieszę się, że mogę pana powitać w tym domu. Elisha Jeremie był starszym, okazałym dżentelmenem, niskim, pulchnym i czerwonym na twarzy. Wkrótce stało się jasne, że był głównym właścicielem Nemesis. Jak niemal każdy korsarski statek, Nemesis była własnością syndykatu, a jeden z bardziej aktywnych partnerów działał w imieniu wszystkich. W tym właśnie charakterze występował Mr Jeremie. Zachowywał się z całą powagą i robił wrażenie, jakby nominacja Delanceya była dopiero rozważana. Jakkolwiek osobiście przekonany, że John Early decyzję już podjął, Delancey przyjął rolę petenta i odpowiadał na pytania Mr Jeremie'go z odpowiednią skromnością. - Zauważyłem, sir, że nazywa się pan Ryszard Andros Delancey. Sądząc z pierwszego członu nazwiska, przypuszczam, że jest pan spokrewniony z rodziną z Guernsey, która mieszkała tutaj, w Les Câches, za panowania Jerzego II? - Moja matka była z domu Andros, sir, i - jak mi się zdaje - kuzynką Jamesa Andros, którego śmierć pamiętam. - James mieszkał tutaj i był pułkownikiem Południowego Pułku Milicji. Ale przez znacznie dłuższy okres czasu rodzina Andros związana była z inną miejscowością na północy wyspy. - Nigdy o tym nie słyszałem, sir. - Nazwisko Delancey nie jest tak dobrze znane. - Sądzę, że nie, sir. - Tak, nie jest znane. A pan posiada stopień oficerski w marynarce i spędził pan kilka lat na morzu? - Tak, sir. - Brał pan udział w walce? - Tak, sir. - Ale nigdy nie służył pan na prywatnym okręcie, wojennym? - Nie, sir. - Więc musi pan wiedzieć, że okręt taki jak Nemesis to nie to samo, co okręt królewski, obowiązany do pogoni za nieprzyjacielem i wydawania mu bitwy. Jego rola jest inna i polega na tym, że powinien przynosić zyski. Jego właściciele ponieśli poważne koszty w związku z jego budową, uzbrojeniem, wyekwipowaniem i zaprowiantowaniem i chcą, żeby się one zwróciły. - Rozumiem, sir. Ale z pewnością będę miał słuszność, gdy powiem, że pragnę także mieć swój udział w zwycięskiej wojnie? Mr Jeremie odpowiedział dopiero po dłuższej chwili milczenia. - Właściciele są lojalni wobec króla i jego wrogowie są ich wrogami. Jednakże musi pan pamiętać, że dysponują ograniczonymi środkami. Nie mogą przecież prowadzić wojny morskiej na własny koszt. Z zysków z każdego rejsu trzeba opłacić rejs następny. - A skąd dowódca okrętu może być pewien takiego zysku?
- Musi to sobie dokładnie obliczyć, sir. Przypuśćmy, że zobaczył pan jakiś statek i rozpoznał w nim statek francuski. Oceniwszy jego siłę i jego wartość jako zdobyczy, musi pan ustalić trzy cyfry: wartość sprzedażną statku i ładunku razem wziętych, szkody, jakie pan może ponieść dokonując jego konfiskaty, i szkody, jakie on poniesie, zanim zostanie zdobyty. Jeśli dwie ostatnie cyfry będą większe od pierwszej, puści go pan wolno. - Rozumiem, sir. - Zdaję sobie oczywiście sprawę, że pańska ocena nie może być nieomylna. Jednakże może pan zorientować się, jaki jest port macierzysty statku i jaki rodzaj handlu on uprawia. Może pan policzyć jego armaty, a także zorientować się, czy płynie z ładunkiem czy balastem. A zatem sukces będzie zależał od precyzji pańskich obliczeń, a także od energii i zdecydowania, z jakim zaatakuje pan jednostkę, którą uzna pan za wartą zdobycia.. - Słusznie, panie Jeremie. - Często zdarzają się pewne błędy, zwłaszcza ludziom młodym, nowicjuszom w tym zawodzie. Krążąc po morzu nieraz całymi miesiącami bez żadnej zdobyczy, dowódca statku korsarskiego traci czasem cierpliwość i niepotrzebnie usiłuje napaść na okręt silniejszy od siebie. Woli sobie wmówić, że słusznie robi, atakując go, zamiast wracać z pustymi rękami. I jakiż tego rezultat? Wraca i tak z pustymi rękami w dodatku z żaglami w strzępach, z poplątanym takielunkiem, z dziurami w burtach i z pompami, które ledwie są w stanie utrzymać go na powierzchni. Może pan być pewien, że właściciele okrętu jak najostrzej wyrażą mu wtedy swoją dezaprobatę. - I muszę przyznać, że słusznie, sir. - Dowódca musi także pamiętać, że odgłos strzałów armatnich bywa często niepożądany. Rzadko się zdarza, żeby miało się cały Kanał do swojej dyspozycji. Przedłużająca się walka może zwrócić uwagę nieprzyjacielskich krążowników. Może też, co gorsze, spowodować, że nadpłynie inny okręt korsarski pod własną banderą i zaproponuje pomoc, lecz zażąda za to połowy zdobyczy. Tam, gdzie to możliwe, należy zagarnąć statek przez zahaczenie, bez strzelania z dział i bez uszkodzenia jednostki. - Rozumiem. - Musi pan także pamiętać, że nawet jeśli pańska załoga sprawnie dokona pierwszych zdobyczy, to później, stopniowo, osłabiać pana będzie własne powodzenie; jedna próba ataku, przeprowadzona niedostatecznymi siłami, może doprowadzić do tego, że pański okręt zostanie zagarnięty, co przekreśli poprzednie sukcesy. Mądry dowódca powinien wiedzieć, kiedy trzeba sobie powiedzieć: „dość”. - Słusznie, sir, rozumiem, co pan ma na myśli. Delanceya raziło nieco tak bardzo handlowe podejście do zawodu, który - z dystansu - uważał za romantyczny. Niemniej pojmował, że wskazówki Mr Jeremie'go dyktował zdrowy rozsądek. Żadne zwycięstwo na morzu nie usprawiedliwi dowódcy, którego armatorzy zbankrutują. Gdy mógł zadawać pytania, zapytał, kim byli zaangażowani już oficerowie, jakie były ich kwalifikacje, jakie mieli doświadczenie. Jednakże z tymi pytaniami Mr Jeremie skierował go do Mr Perelle'a. - Pewnie słyszał pan, że Nemesis w ostatnim rejsie odniosła poważne sukcesy. Właśnie zaczęła się wojna z Holandią i otwarły się wielkie możliwości. Pan Perelle większość z nich wykorzystał i postanowił rozstać się z morzem. Jest teraz jednym ze współwłaścicieli Nemesis i człowiekiem, który potrafi udzielić panu najlepszych informacji o samym okręcie i o jego załodze. Mieszka w Portinfer w okręgu Vale i proponuję, żeby pan zgłosił się do niego jutro.
Delancey posłuchał rady i nazajutrz znalazł się w tej części wyspy, która była mu obca. Znał drogę przez St. Martin's i St. Andréw's. Gorzej było w Câtel i w Forest, lecz St. Sampson's, podobnie jak Torteval, było już obcym terytorium, gdzie mówiono po francusku z innym akcentem. Co do samej Vale, owej drugiej wyspy za mostem w St. Sampson's, nie był tam nigdy w życiu. Portinfer nie leżało zbyt daleko i widywał tę miejscowość z morza, gdy będąc chłopcem łowił ryby, ale miał słabe pojęcie o tym, jak się tam dostać z St. Peter Port. W końcu wóz farmerski podwiózł go do Cobo, a stamtąd ruszył brzegiem na piechotę. Dzień był piękny, odpowiedni na pieszą przechadzkę, słoneczny, choć chwilami pojawiały się chmury, a nad morzem, na zachodzie, niebo było ciemne. Delancey szedł pięknym odcinkiem wybrzeża, płaskim i obramowanym skałami. Pamiętał, że granit z Cobo był koloru niebieskiego i ceniono go jako budulec na węgły domów, nadproża i słupy bram. Zobaczył kilka kamieniołomów, w których pracowano, lecz jedynymi budowlami mieszkalnymi były cztery kryte strzechą baraki. W końcu skierowano go do wiejskiego domu, którego wygląd świadczył o wyższym stopniu zamożności; dom ten - jak się dowiedział - stanowił rezydencję człowieka, którego szukał. Mr Perelle był typowym mieszkańcem Guernsey: niski i silnie zbudowany, z początku podejrzliwy, później uczynny. Mówił przeważnie o Nemesis, na temat oficerów natomiast wypowiadał się raczej ostrożnie. - Le Vallois, pierwszy oficer, jest dobrym marynarzem, ale choruje na reumatyzm i przeszedłby teraz na emeryturę, gdyby ostatnio nie poniósł strat, bo spalił mu się dom. Rouget, drugi oficer, jest dzielnym żołnierzem, a przy tym świetnym nawigatorem. Ale miał pewne kłopoty; nie tutaj, w Anglii. Wobec mnie, uważa pan, zawsze był uczciwy, ale raczej nie wystawiałbym go na pokusę. Hubert jest porucznikiem piechoty morskiej... - Porucznikiem... czego? - spytał Delancey. - Porucznikiem piechoty morskiej. Nadajemy czasem tę rangę młodemu człowiekowi, który lubi walczyć, ale nie ma pojęcia o żegludze. Dowodzi kilkoma szczurami lądowymi, którym dano muszkiety i bagnety. Hubert jest trochę dziki i boi się schodzić tutaj na ląd z powodu długów. Zostaje na pokładzie jako strażnik. Młody Duquemin, midszypmen, także woli, żeby go tu nie widziano, bo w St. Saviour's zrobił dziecko jakiejś dziewczynie. Gdyby go spotkano na lądzie, zmuszono by go, żeby się z nią ożenił. - A bosman? - Nazywamy go kanonierem. Will Carré to dobry człowiek, kiedy jest trzeźwy, ale tylko wtedy. Będzie pan musiał pilnować, żeby nie dostawał więcej rumu, niż wynosi jego przydział. Po tej rozmowie Delancey doszedł do wniosku, że załoga statku składa się z ludzi, którzy mieli specjalne powody po temu, żeby iść na morze. Przeciwko wszystkim - nie wykluczając jego samego można by wysunąć jakieś zarzuty. Perelle dał Delanceyowi wskazówki, jak ma wracać piechotą, ale trudno było się ich trzymać. Zamiast iść wybrzeżem do Cobo, miał się skierować w głąb lądu przez Vingtaine de l'Epine - powiedziano mu, że skróci drogę. Ale dróżki i ścieżki były poplątane. Po drodze spotykał niewielu ludzi i wkrótce pobłądził, zachował tylko właściwy kierunek. Dzień zaczął się pięknie, lecz niebo zasnuwały chmury i już po południu zaczęło się ściemniać. Wreszcie napotkał jakiegoś starca, który mu powiedział, żeby szedł przez królikarnię. Ruszył we wskazaną stronę, choć określenie „królikarnia” wydało mu się dziwne. Doszedł wkrótce do miejsca porośniętego paprocią i janowcem, otoczonego sztucznym rowem, i odgadł, że to było tu: ten teren istotnie przeznaczony był na hodowlę królików. Pokrzepiony
tym odkryciem, szedł dalej. Gdy minął małą ścieżkę, natrafił na przejście wśród drzew. Przeszedłszy przez nie, znalazł się na stoku wzgórza i poprzez leśne poszycie szedł w górę w stronę ruin jakiejś budowli. Słychać było krakanie gawronów, lecz nie odpowiadał mu ani ryk bydła, ani szczekanie psów - nic nie wskazywało na to, że ktoś tu mieszka. Lecz patrząc w górę z miejsca, które mogło być fosą, spostrzegł coś, co wyglądało na pokruszone flanki murów obronnych, zrujnowaną wieżę, gotyckie okno. Wszystko było porośnięte chwastami i opuszczone, kiedyś budynek ten był chyba zamkiem; nie, raczej ufortyfikowanym feudalnym dworem. Z jednej strony widać było pokryty bluszczem fragment starej kaplicy z cmentarzem, zarośniętym jeżyną i pokrzywą. W zapadającym półmroku ruina wyglądała groźnie i ponuro. Przypominała mu coś, co widział, a raczej chyba coś, o czym czytał. Gdy doszedł do gotyckiej bramy, zabitej surowymi deskami, wszędzie panowała cisza. Stał przez chwilę, mając nadzieję, że usłyszy dźwięk starego dzwonu, czy może pohukiwanie sowy? Nagle przypomniał sobie: Toż to zamek Udolfo! Gdy tak stał, dziwiąc się osobliwemu przypadkowi, przez który znalazł się w tym miejscu, niebo przecięła błyskawica i rozległ się daleki grzmot. Równocześnie zakołysały się drzewa i znów zakrakały gawrony. Najwyraźniej nadciągała burza. Porzuciwszy ruinę, skierował się na lewo i znalazł się teraz na ścieżce, która wiodła do wozowni i stajni, przybudówek jakiegoś folwarku. Gdy spadły pierwsze ciężkie krople deszczu, zszedł na bok, szukając schronienia. W wozowni zastał starego wieśniaka, który pracował na pobliskim polu i też tutaj się schronił. Pozdrowiwszy się nawzajem, zaczęli mówić o pogodzie i o tym, że burza z pewnością zaraz minie. Ponieważ deszcz bił w pokryty strzechą dach, Delancey postanowił tu zostać, dopóki się nie wypogodzi. Dla zabicia czasu jął wypytywać wieśniaka o widziane przed chwilą ruiny. Co to był za budynek? - Który? Ten stary dwór? To dwór Anneville, sir. Widział pan starą bramę? - Tak. - No, więc tam wciąż jeszcze ludzie zbierają się na sądy. Tak, sir, to stary dwór z kaplicą św. Tomasza; ludzie mówią, że ma kilkaset lat. - Do kogo teraz należy? - No, cóż, sir, lenno należało zawsze do rodziny Andros. Oni tu byli seniorami, póki pamięć ludzka sięga. Ale już dawno temu sprzedali ziemię, a dwór należy teraz do pana Mahy - to znaczy nie do pana Eliasza Mahy z Le Valnord, tylko do jego ojca, starego pana Mahy, który był kiedyś kowalem. Ten dom musiał być potężny. Myślę, że zbudowano go tak, żeby mógł się oprzeć Francuzom. - Więc według tradycji Anneville jest na Guernsey domem rodziny Andros? - Tak, tak, sir. Musieli go już mieć od setek lat. - Co za niezwykła historia! - Dlaczego, sir? - Źle się wyraziłem. Nie to jest niezwykłe, że istnieje to miejsce, znane tylko garstce sąsiadów, lecz przypadek - jeden na tysiąc - który mnie tu sprowadził. Andros - to jedno z moich nazwisk. Ten dwór mógł być moim domem rodzinnym!
Rozdział dziesiąty Piechota morska
- Wszyscy na pokład! Ruszać się! Żywo! - Will Carré, kanonier, zrobił zbiórkę załogi Nemesis i sprawdzał nazwiska ludzi według listy zamustrowania. Było ich wszystkich pięćdziesięciu dwóch mężczyzn i chłopców, razem z ośmioma piechurami morskimi pod dowództwem Mr Huberta, których ustawiono w szeregu poniżej nadbudówki. Marynarze zebrali się na śródokręciu i teraz meldowano panu Rougetowi ich obecność, a następnie obecność piechurów morskich. Pan Rouget z kolei złożył raport panu Le Vallois. Ten zaś zdjął kapelusz i skłonił się przed kapitanem, Ryszardem Delanceyem, stojącym przy relingu25, twarzą do rufy. - Cała załoga obecna, sir! Delancey, w mundurze oficera marynarki, zwrócił się do pana Jeremie'go, który reprezentował właścicieli: - Wszyscy obecni, sir. Okręt gotów do żeglugi. Teraz Mr Jeremie, w swoim najlepszym ubraniu i w peruce, przemówił do załogi. Wypowiedź jego była gładka, z czego Delancey wywnioskował, że musiał przemawiać często i nie zmieniał chyba nawet sformułowań. - Oficerowie i marynarze, wiecie już, że właściciele tego okrętu mianowali jego kapitanem pana Ryszarda Delanceya. Jest on oficerem marynarki i zdobył wielkie doświadczenie w służbie królewskiej. Jest też rodakiem z Guernsey, wychowanym w St. Peter Port. Słuchajcie jego rozkazów, a zasłużycie na pochwałę właścicieli. Co więcej, będziecie mieli swój udział w każdej dokonanej przez was zdobyczy. Każdy z was dobrze wie, do jakiego działu jest uprawniony, i każdy z was wie, że o nikim się nie zapomina i nawet chłopiec okrętowy ma także swój udział w zyskach. Wypełniajcie więc swoje obowiązki, ludzie, i pilnujcie, żeby okręt był zawsze gotowy do akcji. Bądźcie też zawsze czujni, aby mieć pewność, że zobaczycie nieprzyjaciela, zanim on was zobaczy. Kiedy nadejdzie odpowiednia chwila, idźcie dzielnie w ślady swoich oficerów i niech tchórzliwi Francuzi biorą nogi za pas. Przyprowadzajcie do tego portu pryzy i słuchajcie wiwatów przy rzucaniu kotwicy. Idźcie potem na ląd, żeby się za swoje pieniądze zabawić i żeby się przekonać, że wszystkie ładne dziewczyny kochają marynarzy! Życzę wam szczęścia! Delancey słuchał i patrzył po twarzach zebranych przed nim ludzi. Były to twarze nadbrzeżnej hołoty: głupie, z gruba ciosane, pijackie, występne. Należały do ludzi tkwiących po uszy w długach, niezdarnych, bezużytecznych, chorych. Nemesis stała na jednej kotwicy poza portem, a przy niej opuszczona łódź, mająca odwieźć Mr Jeremie'go na ląd. Nawet tutaj midszypmen Duquemin chował się za stosem lin, żeby go nie widziano na pokładzie. Delancey raz jeszcze obejrzał się na stojących za nim oficerów i stwierdził, że oni także nie sprawiają dobrego wrażenia. Nosili coś podobnego do mundurów i nie mieli szpad o mosiężnych rękojeściach, lecz podobni byli bardziej do rabusiów niż wojskowych. Piechurów morskich, wyglądających jeszcze gorzej niż marynarze, nie usiłowano nawet ubrać w żadne mundury. Muszkiety mieli brudne, a bagnety tępe. Z kolei Delancey wystąpił naprzód; uczynił wszystko, żeby zrobić dobre wrażenie. - Oficerowie i marynarze Nemesis. Nazywam się Ryszard Delancey, jestem waszym kapitanem. Podczas tego rejsu poznamy się lepiej. Na razie chciałbym powiedzieć trzy rzeczy. Po pierwsze, ten okręt jest okrętem wojennym i powinien na taki wyglądać. Im bardziej bojowo i sprawnie będziemy wyglądać, tym większe prawdopodobieństwo, że nieprzyjaciele poddadzą się bez walki. Po drugie, nasze życie może zależeć od tego, czy nasze działa i lekka broń będą zdatne do użytku. Po trzecie, dalsze nasze sukcesy mogą zależeć od sposobu, w jaki będziemy traktowali jeńców. Jeśli będą nas znali z tego, że zachowujemy się przyzwoicie, że nie stosujemy więcej gwałtu, niż jest to konieczne, że 25
Reling - przyburtowa poręcz, zbudowana ze słupków połączonych jedną lub kilkoma linami.
nie ograbiamy marynarzy z ich rzeczy osobistych, nieprzyjacielskie statki handlowe będą opuszczały banderę, zanim oddamy choćby jeden strzał. Ale jeśli będziemy się zachowywać jak piraci, każdy statek francuski będzie walczył do ostatka i będziemy mieli do czynienia z dwoma wrakami: własnym i pryzu. Musimy być sprawni. Musimy być gotowi. Musimy być zdyscyplinowani. Proszę zwolnić ludzi, panie Le Vallois. Łódź dla pana Jeremie'go, panie Rouget. Proszę obsadzić burtę, panie Hubert. Delancey odprowadził Mr Jeremie'go do trapu i gdy łódź odbijała, salutował, a ludzie Huberta niezdarnie próbowali prezentować broń. Potem zszedł na dół, gdzie w głównej kajucie czekał na niego Sam Carter. Jemu i tylko jemu Delancey zwierzył się ze swojego planu. Przeprosił, że kazał Samowi czekać, a potem zawołał stewarda. - Wypijemy po szklance wina, Sam, za nasze powodzenie. - Dziękuję, kapitanie. Nie powiem nie. Ale nie chciałbym opóźniać waszego wyjścia w morze. - I tak musimy zaczekać, aż wróci łódź. Powiedz, co sądzisz o moim planie? - Przykro mi, Ryszardzie. Nie mogłem nic mówić wczoraj wieczór w knajpie przy całym towarzystwie. Przykro mi, ale to się nie uda. - Dlaczego? - Przede wszystkim zakładam, że masz dobry wywiad i jeszcze lepiej rozumujesz. Jeśli przemytnicy z Guernsey przewożą koniak pochodzący, częściowo przynajmniej, z Cherbourga, to ten koniak musi najpierw w Cherbourgu wylądować. Nie produkuje się go w Normandii i trzeba go dostarczyć tam morzem. Nie możesz temu zaprzeczyć. - Więc powinno się udać przechwycić statki, które go tam dostarczają. - Posłuchaj, Ryszardzie. Gdyby to było możliwe, korsarze z Alderney by to robili. Ale te statki są dla nich za wielkie i za dobrze uzbrojone. - Słusznie, Sam, ale Nemesis jest większa niż jednostki z Alderney. - Nie jest wystarczająco wielka. - Myślisz może, że chcę polować na twoim terytorium? - Nie, Ryszardzie. Ja teraz handluję bardziej na południu. Jeśli zagarniesz Bonne Citoyenne, może to zirytować rozmaitych ludzi, ale mnie nie będzie to obchodziło. Tylko nie sądzę, żebyś mógł to zrobić. - Myślisz, że tamten statek ma za wiele dział? - Tak. A niezależnie od tego płynie wzdłuż brzegu. Przypuśćmy, że połączysz się z innym okrętem tej samej klasy co twój, na przykład z Księciem Richmondu, dowodzonym przez Piotra Normana... - Nie, Sam! Nie miałbym do niego zaufania. - No, dobrze. Więc przypuśćmy, że masz większy okręt, z dwudziestu czterema działami. Zobaczywszy cię, Bonne Citoyenne wejdzie do najbliższego portu, w którym była już setki razy i gdzie będą ją chroniły baterie nadbrzeżne. Nie znając tego miejsca, nie będziesz mógł jej ścigać. - A gdybym próbował, zostanę pobity? - Bardziej prawdopodobne, że zostaniesz wzięty do niewoli i skończysz we francuskim więzieniu.
- Ale mimo wszystko warto byłoby zdobyć Bonne Citoyenne, prawda? - O tak, co do tego nie ma wątpliwości. Z pewnością byłaby dobrym pryzem, gdyby szła do Cherbourga z winem, koniakiem i innymi towarami. To samo odnosi się do innego statku, zdaje się, że nazywa się Libération. Żaden z nich nie będzie miał jednak dużego ładunku, płynąc na południe. Więc zapomnij o nich, Ryszardzie, i postaraj się o coś mniejszego. - Najprawdopodobniej postaram się, choćby po to, żeby wzbudzić w ludziach trochę zaufania. Ale oto steward z winem... Dziękuję, Nicolle. A więc - toast za Libération tej Bonne Citoyenne! - Piję, Ryszardzie, ale twój plan to zupełne szaleństwo! - Czyżby? Jeśli uważasz, Sam, że jestem zbyt pewny siebie, to musisz wiedzieć, że dotychczas nie wiodło mi się dlatego, że miałem do siebie za mało zaufania. Byłem nieśmiały i roztargniony, byłem marzycielem, artystą. Ale dwie rzeczy spowodowały we mnie zmianę. Jedna z nich miała miejsce kilka minut temu. - Jak to? Wstrząsnęły tobą słowa zachęty Jeremie'go? - Nie, ale patrzyłem na swoich oficerów i na załogę. I wtedy nagle uświadomiłem sobie, że jestem najlepszym marynarzem na pokładzie Nemesis. Nigdy nie byłem o tym przekonany w marynarce i nie sądzę, żebym wtedy miał słuszność. A teraz czuję, że mam prawo być dowódcą. - Z pewnością masz, Ryszardzie. Ale to mimo wszystko są małe ambicje. Twoi ludzie to męty, nie są nawet w połowie tak dobrzy jak moi. Być najlepszym wśród nich, to nic nie znaczy. - Dla mnie, Sam, to znaczy wszystko. - Co jeszcze zmieniło twoje samopoczucie? - Widziałem ruiny dworu Anneville. - No i co z tego, Ryszardzie? - Ten dwór od wieków należał do rodziny Andros. Trafiłem do niego przypadkiem, wracając z Portinfer. Nagle wyłonił się przede mną niby ruiny zamku z romantycznej opowieści. Kiedyś go odbuduję. Tymczasem mam zamiar zrobić pieniądze. - Ależ ty nie nazywasz się Andros! - Tak nazywała się moja matka. Czuję, że to ja powinienem odbudować dwór... I co, Sam, uważasz mnie za romantycznego głupca? - Nie, Ryszardzie, bynajmniej. Ale nie chciałbym, żebyś postradał życie, próbując zdobyć Libération albo Bonne Citoyenne. Jedyną twoją nagrodą będzie wówczas tablica pamiątkowa w miejskim kościele, ufundowana przez właścicieli Nemesis. Zostań przy życiu ze względu na swoich przyjaciół. Nie, Ryszardzie, nie kręć głową, masz przyjaciół. A w każdym razie jednego. - Dziękuję ci, Sam. - Słyszę, że wraca twoja łódź. Musisz wyjść w morze, a ja muszę wrócić na ląd. Dwaj przyjaciele rozstali się i wkrótce Nemesis była już w drodze. Skierowała się najpierw ku wybrzeżu bretońskiemu, poza Roscoff. Delancey czuł, że jego oficerowie są temu przeciwni, gdyż wiedzą, że nie warto zadawać sobie trudu ścigania ani zagarniania statków żeglarzy z tego wybrzeża. Nie zwracał uwagi na ich ponure spojrzenia, nic nie mówił na temat swoich planów i wszystkie wysiłki
skoncentrował na ćwiczeniach z zakresu obsługi dział i muszkietów. Ćwiczenia te powtarzał z niezmienną cierpliwością, dopóki nie widać było poprawy. Potem rozpoczął zawody między obsługą dział i oddziałami muszkieterów; zwycięzcy otrzymywali dodatkowe porcje rumu. Oficerowie patrzyli na to sceptycznie, mówiąc, że walka jest ostatnią rzeczą, jakiej pragną. Delancey znów nie zwracał na nich uwagi; był grzeczny, lecz nieugięty i doprowadził do tego, że dwie obsługi dział potrafiły ładować i strzelać przynajmniej ze średnią szybkością i dokładnością. Co do szczurów lądowych Huberta, ćwiczono ich aż do upadłego. Minęły tygodnie, zanim Nemesis zaczęła się rozglądać za zdobyczą, a nawet wówczas Delancey przeczesał tylko Baie de St. Brieux, najpierw za dnia, a potem w nocy. Rozmawiał z bretońskimi rybakami i czasem coś od nich kupił, nikogo nie napastując i tłumacząc, że nie interesują go małe jednostki. Ponieważ na tym odcinku wybrzeża nie pojawiło się nic większego, miejscowi rybacy uważali, że musi mieć źle w głowie. Teorię tę skłonni byli podzielać jego oficerowie. Drobni handlarze przybrzeżni prawie nie zwracali na niego uwagi, starali się tylko trzymać z daleka. Potem, zupełnie nagle, Delancey uderzył. Za dnia otworzył ogień do dwóch masztowych lugrów z Portrieux. Jeden z nich został uszkodzony, natomiast drugi uciekł. Delancey zabrał swoją małą pryzę na Jersey, a oficerowie wściekali się na jego głupotę. Coquette, wioząca ładunek mieszany, przedstawiała małą wartość, a skutek jej zagarnięcia był taki, że inne statki przestraszone, wróciły do portu. Jednakże Delancey zdawał się być zadowolony z tego pryzu i twierdził, że gdyby lepiej strzelano, zagarnąłby także drugi lugier. Sprzedaż Coquette przyniosła sumę, z której załodze wypłacono coś niecoś w formie zaliczek. Swój własny dział i dział właścicieli Delancey przeznaczył na umundurowanie swoich oficerów i piechurów morskich. Miał zamiar kupić szkarłatny materiał i kazać krawcowi uszyć mundury, lecz wkrótce dowiedział się, że można kupić gotowe mundury milicji. Po wielu wysiłkach wyekwipował Huberta i jego ludzi w mundury marynarskie, w bandolety i nakrycia głowy. Porucznicy, kanonier i midszypmen otrzymali także mundury marynarskie z trójkątnymi lub okrągłymi kapeluszami, zgodnie z tym, co przewidywał regulamin. Wieści o jego działalności dotarły do d'Auvergne'a, co było nieuniknione. Delancey wezwany został na rozmowę. - A więc to pan - zawołał książę. - Powinienem był się domyślić! Czy można spytać, jaki znów figiel pan przygotowuje? Delancey zdradził częściowo swoje plany, a książę od razu zaofiarował pomoc. - Będzie panu potrzebny wojskowy proporzec i piękna, nowa bandera. Zobaczę, co się da zrobić. A co z żaglami i z malowaniem? Delancey przyjął pomoc w postaci materiału, ale wyjaśnił, że nie będzie malował statku w St. Helier. Musi znaleźć jakieś bardziej odosobnione miejsce. - Takim miejscem mogłaby być wyspa Chausey - bez namysłu powiedział d'Auvergne. - I dodałbym do pańskiej listy jeszcze jeden przedmiot: bęben! Rozstali się po przyjacielsku i wkrótce Nemesis znów była na morzu; płynęła ku wyspie Chausey, leżącej w połowie drogi do St. Malo. Rzuciwszy kotwicę, Delancey zebrał swoich oficerów i wyjaśnił, co należy robić. - Dziwiliście się pewnie, panowie, dlaczego tak bardzo zależało mi na tym, żebyście mieli mundury. Myśleliście może, że jest to kaprys oficera marynarki, jego konik, jak ludzie to nazywają. Jednakże było to częścią planu, mającego wprowadzić w błąd nieprzyjaciela. Przez cały - mniej więcej -
następny tydzień Nemesis ma być okrętem królewskim; ściślej mówiąc słupem o dwudziestu działach, po osiem w każdej baterii i po dwa na dziobie i na rufie. Otóż musimy się postarać... Wdał się w szczegóły na temat zmiany wyglądu okrętu, lecz nie powiedział nic o właściwym celu tej maskarady. Jego ludzie, nie wtajemniczeni, o co chodzi, i usposobieni krytycznie, musieli jednak przyznać, że ich kapitan z pewnością wie, czego chce. I gdy Nemesis znów pożeglowała, powiewając proporcem i banderą, wzywając ludzi na stanowiska dudnieniem bębna, z piechurami morskimi w mundurach i z oficerami o odpowiednim wyglądzie, trzeba się było zgodzić, że maskarada jest udana. Ale czemu miała ona służyć? Korsarze często udawali, że dysponują mniejszą siłą, żeby wyglądać nieszkodliwie i wprost zapraszać do ataku. Ale kto słyszał, żeby korsarz udawał, że jego okręt jest okrętem królewskim? Jednakże nie było czasu, żeby o tym dyskutować, gdyż znów rozpoczęły się wyczerpujące, uporczywie powtarzane ćwiczenia, tym razem w obsadzaniu i uzbrajaniu łodzi. Przed Sark znowu ćwiczyli, teraz dla odmiany zahaczanie i zagarnianie nieprzyjacielskiego statku, stojącego na kotwicy. Wyglądało na to, że w tym rejsie nie czeka ich nic oprócz pracy. Było popołudnie dnia 22 maja 1795 roku, gdy statek handlowy Bonne Citoyenne mijał Pointe du Rozel na ostatnim etapie swego regularnego rejsu z Bordeaux do Cherbourga. Wiał ożywczy wiatr południowo-zachodni i statek mijał Passage de la Deroute prawie pełnym kursem, zwiększywszy czujność. Po nawietrznej znajdowała się Jersey, a przed statkiem Alderney. Kapitan, obywatel Carignan, człowiek ostrożny, mógł odetchnąć z ulgą dopiero okrążywszy Cap de la Hague. Lepiej byłoby niewątpliwie wziąć kurs prosto z Brest ku zachodniemu cyplowi Alderney, zostawiając Guernsey po prawej burcie. Lecz wtedy statek znalazłby się daleko od przyjaznych portów, znajdujących się po zawietrznej. Z drugiej strony, trzymając się linii wybrzeża, zawsze mógł bez trudu zawinąć do St. Brieux, St. Malo, Granville, Reynville, Havre de St. Germain czy La Gravelle. Dalej za tymi portami ciągnął się odcinek niegościnnego wybrzeża, kończący się w Cap de la Hague i w Cherbourgu poza tym cyplem. Przy tym wietrze nawet bardzo naładowany statek powinien bezpiecznie zawinąć wieczorem do Cherbourga. Słońce świeciło jaskrawo, widoczność była znakomita i obserwator na bocianim gnieździe bez trudu spostrzegł żagiel, który pojawił się dokładnie na wprost jego statku. Dał o tym znać na pokład i kapitan wspiął się z lunetą na wanty bezana. Gdy tylko wrócił na mostek, dał rozkaz przygotowania się do akcji, ponieważ obcy statek był z pewnością statkiem nieprzyjacielskim i zagradzał drogę. Obywatel Carignan musiał szybko dokonać wyboru między walką a ucieczką. Gdyby spotkał się z małym okrętem korsarskim, wywalczyłby sobie przejście między Alderney a Cap de la Hague. Ponieważ miał dwadzieścia dwa działa, a jego załoga liczyła siedemdziesięciu ludzi, mógł pokonać okręt korsarski przeciętnych rozmiarów, ale huk dział mógł sprowadzić krążownik z Cherbourga. Gdyby się spotkał z fregatą, musiałby uciekać na zawietrzną i szukać schronienia w La Gravelle. Był zdania, że gdyby chciał wracać szlakiem, którym tu przybył, skończyłoby się to dla niego fatalnie, gdyż fregata, płynąc bejdewindem z pewnością dopędziłaby go w ciągu kilku godzin. - Co pan o tym sądzi? - spytał Carignan swego pierwszego zastępcę, podając mu lunetę. - To na pewno nie fregata, kapitanie. - Korweta26?
26
Korweta - w XVIII w. szybki, trzymasztowy okręt wojenny o ożaglowaniu rejowym, służący do dalekiego rozpoznania.
- Kto wie? Ma może ze dwadzieścia dział, zniszczone żagle... brak proporca... Wygląda jak... nie, nie mogę rozpoznać. Oddał lunetę i kapitan znów zaczął obserwować. Odległość między dwoma okrętami zmniejszała się, lecz obcy statek, nawet podpłynąwszy bliżej, wciąż jeszcze był jakiś tajemniczy. Kapitan spostrzegł, że korweta - jeśli to była korweta - zrobiła zwrot przez dziób. Gdy ujrzał ją po raz pierwszy, szła lewym halsem27, zwrócona była na północny zachód i nie miała dość wiatru w żaglach. Po kilku minutach jej maszty znalazły się w jednej linii. Potem przeszła na drugi hals, zwracając dziób ku francuskiemu brzegowi. Gdyby obydwa okręty trzymały się swojego obecnego kursu, nieprzyjacielski korsarz - albo korweta - odciąłby wkrótce Bonne Citoyenne drogę do najbliższego schronienia w La Gravelle. Carignan nie miałby wtedy żadnego wyboru i Cherbourg byłby dla niego jedynym bezpiecznym miejscem, a wtedy jego nieprzyjaciel znalazłby się po nawietrznej, a przed nim byłoby czterdzieści pięć mil do przebycia przed zachodem słońca. Obydwa okręty szybko zmierzały teraz ku sobie, lecz Carignan miał więcej żagli i był pewien, że wcześniej od przeciwnika dojdzie do punktu skrzyżowania ich szlaków. Choć statki znajdowały się w zasięgu dział, przez kilka minut żaden nie otwierał ognia. Potem huknęło działo z dziobu nieprzyjaciela, dym podniósł się i rozproszył, po czym korweta wciągnęła białą flagę i proporzec. Pocisk minął dziób statku, a po nim dano sygnał prawdopodobnie wzywający statek handlowy, żeby się przedstawił. Carignan wyzywająco podniósł trójkolorową banderę. Nie odpowiedział w żaden inny sposób i obserwował przez lunetę, jak okręt nieprzyjacielski przecina jego kilwater. Znajdował się w odległości około trzech kabli28 i był wyraźnie widoczny w południowym słońcu. Carignan widział na jego pokładzie rafowym niebieskie mundury, szkarłat i biel mundurów piechurów morskich, błysk ich bagnetów. Wiatr przyniósł łoskot bębna i słabo słyszalne odgłosy komendy. Nic innego nie było słychać. Wszyscy marynarze stali nieustępliwie przy działach. Korweta minąwszy rufę handlowca, przełożyła ster i weszła niemal dokładnie w kilwater Bonne Citoyenne. Przyjmując, że była szybsza i miała lepszą załogę, korweta - czy też slup, jak nazywają taki okręt Anglicy - znalazłaby się przy ich burcie za dwadzieścia minut i Carignan musiałby odpierać jej ataki tak długo, że mógłby w tym czasie przepłynąć dziesięć mil. Zwrócił na to uwagę swemu zastępcy i dodał: - Mamy dwie szansę. - Tak, kapitanie - odparł zastępca. - Ona ma mniej dział niż my. Ale czemu nie strzelała z burty, kiedy nas mijała? Korweta nieprzyjacielska była zdyscyplinowana i manewrowała dobrze, lecz zdawało się, że była najpowolniejszym okrętem w swojej klasie. Niewiele zyskała na tej pogoni. Kapitan uciekł się do pomocy swoich dwóch kanonierów na dziobie, mając nadzieję, że uda im się uszkodzić okręt przeciwnika. Jednakże Brytyjczycy strzelali źle, a poza tym odległość między okrętami zaczęła się zwiększać. Bonne Citoyenne weszła nieuszkodzona do La Gravelle, a ścigająca ją korweta zawróciła jak niepyszna. Francuska załoga wiwatowała, gdy przycumowali do falochronu, a kapitan gratulował sobie zwycięstwa nad nieprzyjacielską fregatą. - Fregatą, kapitanie? - zapytał drugi zastępca. - Najmniejszej klasy - przyznał kapitan, postanawiając w duchu, że w raporcie napisze trochę inaczej. - I najpowolniejszą - dodał zastępca ze zdziwieniem. Na pewno mniej by się dziwił, gdyby wiedział, że Nemesis holowała za rufą stary żagiel. Ale z drugiej strony, bardziej by się dziwił, gdyby o tym
27 28
Hals - położenie płynącego statku żaglowego względem wiatru. Kabel - miara długości, równa jednej dziesiątej mili morskiej.
wiedział, gdyż ten osobliwy sposób żeglowania można by uznać za objaw szaleństwa. My też nie powinniśmy się dziwić, że cierpliwi ludzie z załogi Nemesis również doszli do wniosku, że ich kapitan musiał zwariować. Po wielu tygodniach ćwiczeń wzięli zdobycz prawie nic niewartą. Potem było całe to zawracanie głowy z mundurami i z malowaniem statku. A teraz, zaczaiwszy się na bogaty statek handlowy, kapitan kazał oddać kilka strzałów i zrezygnował z walki. Le Vallois irytował się, ale w głębi duszy był zadowolony, że nie doszło do bitwy. Rouget był wściekły, Hubert zdumiony, a młody Duquemin prawie nie ukrywał ulgi. Gdy Le Vallois pukał do drzwi kajuty, doznał ponurej satysfakcji, że miał zaanonsować, iż na rufie zebrała się grupa marynarzy, pragnących złożyć skargę. - Proszę ich wpuścić - powiedział Delancey i pierwszy oficer wprowadził delegację, w której znajdowali się: Le Breton, Puteaux, Cluett, Tardif i Wetherall. - A więc? - spytał Delancey, a Wetherall przemówił w imieniu wszystkich. - Przypomina pan sobie, sir, że okazaliśmy się najlepszą obsadą działa na pokładzie tego okrętu? - Tak, wiem o tym. - A pan umieścił na dziobie obsadę najgorszą, jaką mamy. Oni nigdy nie trafili nawet blisko celu. - Zdaję sobie z tego sprawę. Mieli teraz dobre ćwiczenia. - Ale nam się zdaje, sir, że my moglibyśmy uszkodzić tę łajbę i zmusić ją do walki. - Moglibyście, zapewne. Ale wcale tego nie chciałem. - Sir, czuliśmy się zawstydzeni. - Zapomnijcie o tym. Za kilka godzin będziecie mieli powody do dumy. Daję wam na to moje słowo. A kiedy chcę trafić do celu, wiem, jaką obsadę dać na dziób. Może w to nie wierzycie, ale wiem, co robię. Gdy delegacja wyszła, stary Le Vallois założył formalny protest: - Czuję się w obowiązku powiedzieć panu, sir, że ludzie są zniechęceni. Nie potrafią zrozumieć pańskiej taktyki, sir. Ja zresztą też nie rozumiem. - Wkrótce wszystko pan zrozumie, Le Vallois. Proszę tu sprowadzić resztę oficerów - tak, Carrégo też. Zostawcie Duquemina, niech dowodzi na pokładzie. Delancey podszedł do rufowych okien i zobaczył, że wybrzeże francuskie znika w zapadającym zmroku. Nemesis znajdowała się na północ od Sark i kierowała z wolna na północny zachód, pod górnymi żaglami i kliwrem. Zapukano do drzwi i weszli czterej oficerowie, wszyscy z mniej lub więcej obrażonymi minami. - Proszę, siadajcie, panowie - powiedział Delancey, sam dając im przykład. - Chciałbym opowiedzieć wara o wydarzeniach, jakie dzisiaj wieczorem będą miały miejsce w małym porcie La Gravelle. Bonne Citoyenne weszła do portu na fali rozpoczynającego się właśnie przypływu i zacumowała przy nabrzeżu. Kapitan jest z siebie zadowolony. Został odepchnięty od Cherbourga przez brytyjski slup, mający dwadzieścia dział, ale pozbył się go i dotarł do portu dzięki złej żegludze i tchórzostwu - albo obu tym wadom na raz - brytyjskiego kapitana. I cóż on teraz robi? Jak pan myśli, Le Vallois? - Na razie pozostaje na miejscu. - Właśnie. A potem, panie Rouget?
- Pozwala jednej wachcie zejść na ląd. - Słusznie. Tak właśnie robi! A potem, panie Hubert? - Idzie do knajpy i opowiada wszystkim o swoim zwycięstwie nad Marynarką Królewską. Wszyscy wrzeszczą: „Wolność, Równość, Braterstwo!” - Chyba ma pan słuszność, Hubert. Ale jeszcze przedtem robi coś innego. A co, panie Carré? Zapadło milczenie i Delancey musiał sam odpowiedzieć na swoje pytanie: - Posyła lądem gońca do starszego oficera marynarki w Cherbourgu z prośbą, żeby jutro w okolicy Cap de la Hague wyszedł mu na spotkanie krążownik. Goniec wyjechał przed godziną i za trzy godziny znajdzie się na miejscu. Będzie musiał przejechać jakieś szesnaście mil, ale nie na próżno. Korweta wypłynie o świcie. - Ale skąd my to wiemy? - zapytał Hubert. - Stąd, że Bonne Citoyenne przewozi wino; i nie wyjdzie z La Gravelle, dopóki nie będzie miała zapewnionej eskorty. Ten przeklęty slup może się tu jeszcze kręcić, choć mógł się też zaczaić za Alderney. A więc Bonne Citoyenne nie wyjdzie w morze dzisiaj z odpływem, tak jakby mogła. Postanowiono, że zostanie tutaj do rana. Taki jest zamiar kapitana, panowie. Ale jeden fakt nie został wzięty pod uwagę - ten mianowicie, że my zagarniemy jego statek dziś w nocy. Wszystkim aż dech zaparło ze zdumienia, a potem oficerowie zaczęli mówić równocześnie: - Jak to, wejdziemy do francuskiego portu? - Ale jak, sir? - Na Boga, to niemożliwe! - Przecież to szaleństwo! Delancey spokojnie wysłuchał tych okrzyków i po chwili ciągnął dalej: - Tak się składa, panowie, że byłem już kiedyś w tym porcie. Mój plan nie przewiduje specjalnych trudności, ale wszystko zależy od tego, czy uda nam się ich zaskoczyć. - Czy chce pan powiedzieć, sir, że Nemesis ma wejść do portu La Gravelle? - głos Le Vallois drżał z oburzenia. - Oczywiście, że nie, Mr Le Vallois. Dostaniemy się tam na łodziach. - Jak to! Wszyscy? - Nie. Pan zostanie na pokładzie, tak samo pan Carré. Rouget weźmie barkas, Hubert szalupę, a Duquemin popłynie ze mną gigiem. Później ustalimy szczegóły i wydamy ludziom broń. A na razie pomówmy o okręcie! Teraz jest pańska wachta, Rouget, prawda? Proszę wziąć kurs na La Gravelle. Panie Carré, proszę przygotować łodzie i pamiętać, że należy owinąć wiosła szmatami. Pokażę panu mapę, Le Vallois... Wciągając ludzi w pośpieszne przygotowania, Delancey zapobiegł wszelkiej dyskusji nad swoim planem. Wiedział, że podczas popołudniowej potyczki marynarze doznali uczucia zawodu - co potwierdziła delegacja - i że wobec tego sama rozmowa o akcji będzie dobrze widziana. Ale wiedział też, że istniała opozycja, i Le Vallois dał jej pełny wyraz:
- Nie dopełniłbym swego obowiązku, sir, gdybym nie zaprotestował przeciw temu nocnemu atakowi na La Gravelle. Jestem przekonany, że właściciele nigdy by nie zaakceptowali tak ryzykownego przedsięwzięcia. Przypominam, że straciliśmy sposobność zagarnięcia tego statku za dnia. To, co pan teraz proponuje, ma jeszcze mniej widoków powodzenia. - Czy to wszystko, co pan ma do powiedzenia, Le Vallois? - Tak, sir. Z całym szacunkiem, sir. - Zatem doskonale. Muszę zwrócić uwagę na trzy sprawy. Po pierwsze, jeśli chodzi o słowo: „proponuję”. Ja nic nie proponowałem. Natomiast wydałem panu rozkazy i spodziewam się, że wykona je pan co do joty. Po drugie: sposobnością, jaką dziś utraciliśmy, była walka między dwoma okrętami o niemal równych siłach; walka, która doprowadziłaby do uszkodzenia obu jednostek. Natomiast dziś w nocy nasz przeciwnik zostanie zaskoczony, gdy połowa jego załogi będzie na lądzie. Po trzecie: pański protest uważam za oznakę tchórzostwa. - Sir! - Powtarzam: tchórzostwa! - Delancey okrążył stół, chwycił Le Vallois za chustkę na szyi i potrząsnął nim. - A jeśli pan twierdzi, że nie jest pan tchórzem, niech pan wyjmie szpadę i wyjdzie na pokład zaraz! Posiekam pana na kawałki i rzucę rybom. - przepraszam pana, kapitanie - wymamrotał Le Vallois. - Przysięgam, że będę słuchał rozkazów. Delancey odepchnął go na drzwi kajuty i zakończył rozmowę, mówiąc spokojnie, ale z naciskiem: - Jeśli nie będzie pan słuchał, zginie pan przed świtem... Proszę wyjść! Zostawszy na chwilę sam, Delancey dostał niemal mdłości. Uważał się za dżentelmena, za człowieka kulturalnego, za artystę, a oto zachował się jak szalony pirat z ubiegłego wieku. Ale cóż innego mógł zrobić? Le Vallois musi bać się swego kapitana bardziej niż boi się nieprzyjaciela i ten strach musi udzielić się także innym tchórzom na pokładzie. Energicznie podszedł do drzwi i krzyknął: - Dać tu Rougeta! Oficer przybiegł bardzo wystraszony. - Muszę pana zawiadomić, panie Rouget, o drobnej zmianie w moich rozkazach. Duquernin popłynie z Hubertem, a Le Vallois popłynie ze mną gigiem. - Tak jest, sir. Ale kto obejmie dowództwo na okręcie? - Stary Maindonal. - Cieśla, sir? - Tak - potwierdził Delancey. - Proszę powiadomić o tym ludzi i przysłać mi tu Maindonala. Warunkiem powodzenia planu Delanceya było to, żeby wejść do portu na wysokiej fali tuż przed rozpoczęciem odpływu. W La Gravelle był już przedtem - zdawało mu się, jakby od tamtego czasu minęły wieki - lecz wówczas zagadnienie nawigacji było prostsze. Miał tylko wyprowadzić z portu Rojalistę. Tym razem musiał manewrować zagarniętym statkiem handlowym, licząc na odpływ. Ale czas przypływu i odpływu zmieniał się z dnia na dzień; różnica dochodziła do piętnastu minut... Zbyt był zajęty obliczeniami, żeby myśleć o ryzyku, lecz sądził, że szansę niepowodzenia były minimalne. Ponieważ jednak wszystko zależało od tego, czy zaskoczą przeciwnika, postanowił rzucić kotwicę daleko poza zasięgiem słuchu i płynąć z kotwicą gotową do schwytania dna, gdy zrobi się płytko.
Utrudniało to sterowanie, lecz wiatr, na szczęście, nie zmieniał siły ani kierunku. Gdy kotwica chwyciła dno, Nemesis była bardzo blisko zaplanowanej pozycji. Łodzie, holowane na linach, szybko obsadzono i uzbrojono, zostawiając na pokładzie cieślę z załogą, liczącą dziewiętnastu ludzi. Noc była gwiaździsta, na niebie widniał półksiężyc, było wystarczająco jasno, żeby widzieć falochrony. Trzy łodzie, początkowo powiązane razem, z gigiem na przedzie, rozłączyły się dopiero przy wejściu do portu. Wtedy barkas ruszył przodem, za nim szalupa. Były już niemal przy burcie Bonne Citoyenne, gdy zawołano do nich z pokładu. A nawet wówczas odpowiedź Rougeta po francusku zapewniła im jeszcze trzy minuty czasu. Statek zagarnięto przy zdumiewająco, w gruncie rzeczy, słabym oporze i niemal bez hałasu. Co do Delanceya, podprowadził on gig do schodków nabrzeża i zostawił go tam pod opieką chłopca. Le Vallois z jednym marynarzem ruszył nabrzeżem do miejsca naprzeciw dziobu francuskiego statku, Delancey z drugim człowiekiem do miejsca naprzeciw jego rufy. Z dwóch pachołków zrzucono liny i Bonne Citoyenne zaczęła dryfować z odpływem. Delancey i Le Vallois wrócili do gigu i odbili od brzegu, zanim wszczęto alarm. W oddali rozległ się dźwięk trąbki, po czym usłyszano czyjeś kroki. Na molo zjawił się młody podoficer, zobaczył, co się stało, i zaczął wzywać pomocy. Zaraz przybiegli dwaj ludzie z muszkietami, którzy zaczęli strzelać do sternika na Bonne Citoyenne, ale bez rezultatu. Następnie zjawił się oficer, który głośno przeklinając, rozkazał ludziom z muszkietami celować do gigu. Gdy ci znów chybili, podoficer pobiegł wezwać kogoś starszego rangą. Ostatecznie nadciągnął cały pluton i rozpoczął strzelaninę w stronę morza, ale bez żadnego określonego celu Potem znów rozległ się dźwięk trąbki i znów nastąpiła wielka, bezładna strzelanina, na tyle chaotyczna, że na nic się nie zdała. Gdy przybyli żołnierze, Bonne Citoyenne była już pod żaglami i poza zasięgiem strzałów. Kiedy nazajutrz Nemesis zatrzymała się w Russel, holując za rufą swój pryz, wciąż jeszcze wyglądała na okręt królewski, nie mniej groźny niż slup Jego Królewskiej Mości Albatros, stojący na redzie. Delancey wiedział, że Albatros miał bazę na Jersey i trochę się zdziwił, że ani nie stoi na kotwicy, ani nie żegluje. Gdy zbliżali się do St. Peter Port, zorientował się nagle, na czym polega manewr Albatrosa. Jego barkas był spuszczony i właśnie doganiał lugier, kierujący się ku wejściu do portu. Lugrem tym była Gołębica, a jej załogę właśnie chciano przymusowo wcielić do marynarki. Delancey podjął szybką decyzję. Podprowadził Nemesis do miejsca, z którego mógł okrzyknąć Gołębicę i wmanewrował się pomiędzy nią i Albatrosa. Gdy stawiał pod wiatr górne żagle, zobaczył, że żagle lugra są opuszczone, a jego załoga zgromadzona na pokładzie. Przy sterze Sam Carter kłócił się z midszypmenem, którego zbrojna załoga przeszła już z barkasa na pokład. Delancey, w swoim imponującym mundurze, chwycił tubę i okrzyknął Gołębicę. - Hawke do Albatrosa! Zostawcie ten lugier w spokoju i wracajcie na swój okręt! Zdenerwowany midszypmen spojrzał w jego stronę i odkrzyknął: - Spełniam tylko rozkazy, sir! - Słyszycie mnie? Przyprowadźcie tutaj łódź! Po chwili wahania midszypmen usłuchał, ale miał na tyle rozsądku, że zostawił na Gołębicy sternika i sześciu ludzi. Guzdrał się tak długo, że Delancey zdążył przypasać sobie szpadę i założyć trójkątny kapelusz, a także wydać rozkaz Hubertowi. Midszypmenowi nie kazał wejść na pokład, lecz zawołał na niego z mostku: - Ten lugier spełnia tajną misję i nie wolno zabierać jego załogi. Proszę go zostawić i wrócić na swój okręt. - Spełniam rozkazy mego kapitana, sir.
- Jestem starszy stopniem od pańskiego kapitana i teraz spełni pan moje rozkazy. - Nie wiem, kim pan jest, sir. - Chłopcu drżał głos, jakby miał się za chwilę rozpłakać. - Wkrótce się pan dowie, młody człowieku! W tym momencie zameldował się Delanceyowi Hubert, także w mundurze; stało za nim pięciu ludzi, przybranych w szkarłat. - Panie Hubert, proszę wziąć pluton piechoty morskiej na pokład tego lugra. A teraz, młodzieńcze, ma pan pięć minut na zabranie swoich ludzi z powrotem do łodzi. A może pan chce, żeby ich wynieść na bagnetach?! Zabieraj się pan stąd, sir, bo poczuje pan trzcinkę na grzbiecie! Biedny chłopiec zrobił wreszcie to, co mu kazano, i Delancey obserwował, jak barkas niechlubnie wraca do Albatrosa, który zaraz wziął kurs na Jersey. Nemesis i Gołębica zbliżyły się do siebie na tyle, że Sam Carter mógł wyrazić swoją wdzięczność, nie wysilając głosu. - Dziękuję ci, Ryszardzie. Gdyby mi zabrali tych ludzi, byłbym zrujnowany. Powinieneś występować na scenie. Przykro mi się robi na myśl, co się stanie z tym midszypmenem, gdy złoży raport pierwszemu oficerowi. - Mnie też, Sam, ale zasłużył na to. Powinien już wiedzieć, że porucznik nie może być starszy od kapitana i dowódcy. - Słusznie, ale musimy przyznać, że wie o czymś, o czym, zdaje się, ty zapomniałeś. - O czym? - O tym, że tylko okręt królewski ma na pokładzie piechotę morską...
Rozdział jedenasty „Nemesis” - Proszę wejść, proszę, kapitanie - powiedział Mr Jeremie. - Proszę, niech pan siada. Można panu służyć szklanką madery? Delancey usiadł, przyjął wino i podziękował gospodarzowi za uprzejmość. - Z satysfakcją stwierdzam, kapitanie, że pańskie zasługi przeszły wszelkie oczekiwania. Zeszłoroczna kampanią zakończyła się wielkim sukcesem i jesteśmy przekonani, że rok 1796 będzie równie pomyślny. - Cieszy mnie to, że właścicielom z taką nadwyżką zwróciły się ich wydatki. Pańska cieplarnia jest tego dowodem. - Tak, chcemy mieć własne wina. Ale mówiono mi niedawno, że został pan właścicielem ziemskim. - Trudno to tak nazwać, sir. Kupiłem starą ruinę i otaczający ją kawałek gruntu. - Sukcesy na Nemesis powinny kiedyś przynieść panu piękny majątek. Czy ochrzci pan swoją rezydencję nazwą okrętu? - Zawsze nazywała się Anneville, sir, i nie chciałbym tego zmieniać.
- Głupiec ze mnie. Zapomniałem o pańskich powiązaniach rodzinnych ze strony matki. A więc świetnie, ma pan teraz ziemię i trzeba panu tylko pieniędzy na zbudowanie rezydencji. Posłałem po pana, kapitanie, żeby podzielić się z panem dobrymi nowinami w tej sprawie. Myślę, że ma pan szansę zdobycia fortuny. - Doprawdy, sir? - Fortuny, powtarzam, i to przed końcem roku. Proszę wypić, kapitanie, i pozwoli pan, że znów napełnię pańską szklankę. - Dziękuję. Słucham pana uważnie. Mr Jeremie napełnił obie szklanki i rozejrzał się wokół, żeby się upewnić, że nikt ich nie podsłuchuje, wyjrzał do hallu i ponownie zamknął drzwi. Lecz nawet po tych ostrożnościach przemówił szeptem: - To, co panu powiem, jest ścisłą tajemnicą. Dostałem list od pana Early. - Tak? - Jak pan wie, jest on jednym z właścicieli Nemesis. A chociaż mieszka w Dorset, często bywa w Portsmouth i w Londynie, obraca się w najlepszym towarzystwie i cieszy się zaufaniem wysoko postawionych osób. A więc pan Early donosi mi, że w tych kołach mówi się o wojnie z Hiszpanią... Tylko nikomu o tym ani słowa. - Może pan być pewien mojej dyskrecji, sir. - Oczywiście, oczywiście... Hiszpanie, do niedawna nasi sojusznicy, mają teraz zawrzeć pokój z Francją i wkrótce staną się służalczymi sprzymierzeńcami francuskiego Dyrektoriatu. Taki bieg wydarzeń ma ogromne znaczenie dla właścicieli okrętów korsarskich, ale nie wszyscy oni są równie dobrze poinformowani. Mamy szczęście, że jednym z właścicieli jest pan Early29. - Dobrze się nazywa, sir. - Dobrze się nazywa? Ha, ha, rozumiem! Wcześnie znajdziemy się na pozycji, co? Bardzo zabawne. Muszę to zapamiętać... Ale proszę posłuchać: w tej wiadomości jest coś więcej, niż z początku mogłoby się wydawać. Gdy Hiszpania będzie naszym wrogiem, wystąpi przeciw nam, nowe trzydzieści liniowców. Zaczną nas gnieść tak jak podczas ostatniej wojny. Trudno będzie to wytrzymać. Zwyciężymy w końcu, sir, co do tego nie ma wątpliwości. Ale wojna może trwać kilka lat. A to będzie okazja dla korsarzy. - Jak to... gdy będzie groziła nam klęska? - Oczywiście! Gdy nasza flota oprze się na Kanale, żeby nas bronić przed inwazją, gdy wszystkie nasze fregaty będą potrzebne do ochrony naszego handlu, gdy flota nieprzyjacielska, niepokonana, wyjdzie na morze, i wszystkie krążowniki będą przy naszych brzegach - wtedy właśnie statki handlowe będą szły bez konwojów, po brzegi naładowane i niczego się nie obawiające! Wtedy dopiero będziemy prosperować tutaj, na Guernsey! A taka sytuacja zaistnieje - proszę zapamiętać moje słowa - jeszcze przed końcem roku. - A zatem, sir, nie pragnie pan zwycięstwa?
29
Early (ang.) - wcześnie.
- Naturalnie, że pragniemy zwycięstwa i zwyciężymy. Ale zwycięstwo przyjdzie później i wtedy wypłyną korsarze francuscy - nadejdzie ich kolej - a my będziemy mogli się rozbroić albo przestawić na inne rzemiosło. - Sądzi pan, sir, że korsarzom wiedzie się najlepiej, gdy są po stronie przegrywającej? - Właśnie; i takie mamy perspektywy. Jeśli flota hiszpańska pójdzie do Tulonu, nieprzyjaciel będzie miał przewagę na Morzu Śródziemnym, a wtedy będziemy musieli się stamtąd wycofać. Jeśli Hiszpanie pójdą do Brestu, zagrożona będzie Irlandia, a wtedy będziemy musieli o nią walczyć. Okręty królewskie zrobią wszystko, żeby zapobiec inwazji, a przejmowanie francuskich handlowców przypadnie nam, niewielkiej liczbie ludzi kochających ojczyznę, którzy będą wojować na własny koszt. - Zdaje się, że patriotyzm jest naszą największą zasługą. - Istotnie. Wychodzimy na morze, gdy sprawy stoją najgorzej. - Ale nasuwa się pytanie, sir: kiedy Hiszpanie wypowiedzą nam wojnę? - Wielu chciałoby to właśnie wiedzieć. Ale pan Early jest człowiekiem przewidującym, doprawdy przewidującym, a on twierdzi, że nie zrobią tego, zanim transport ich skarbów, jak co roku, nie dotrze do Hiszpanii, a więc zapewne pod koniec września. W stanie wojny z Hiszpanią, jak sądzi Early, znajdziemy się około pierwszego października. - Czy dowódcy okrętu korsarskiego wolno również przewidywać? - Ach, do tego właśnie zmierzam. Pryz wzięty podczas pokoju nie będzie uznany za nielegalny, jeżeli proszę uważać - dotrze do brytyjskiego portu po wypowiedzeniu wojny. Słyszałem o pewnym korsarzu, który płynął z Ushant do Plymouth przez osiem tygodni. - Z powodu przeciwnych wiatrów. - Niewątpliwie. Chciałbym pana teraz spytać, kiedy Nemesis będzie mogła wyjść w morze? - Około 25 maja, sir. - Dopiero? Oczywiście, wiem, że w marcu okręt doznał pewnych uszkodzeń, nawet większych niż pan wówczas sądził. Rozumiemy, że nie zawsze może pan uniknąć armatniej strzelaniny. Ale na wybrzeżu wciąż jeszcze się mówi o zagarnięciu przez pana Bonne Citoyenne. To przedsięwzięcie pozostanie klasycznym, można by powiedzieć, przykładem korsarskiej taktyki. Na pewno ustaliła ona pańską reputację w St. Peter Port. - To było tylko szczęście nowicjusza, sir. Ale dzięki temu pozyskałem kilku ochotników i mogłem nimi zastąpić starego Le Vallois i innych bezużytecznych ludzi. - Rzeczywiście, ma pan teraz dobrą załogę. No, cóż, wie pan, jaka jest sytuacja i czego sobie życzą właściciele. Niech pan będzie u hiszpańskich wybrzeży w połowie sierpnia. Tymczasem proponujemy, żeby pan krążył przy brzegu francuskim między Rochefort a granicą hiszpańską. Proszę zbierać wiadomości z wszelkich możliwych źródeł, najnowsze wiadomości, o wojnie z Hiszpanią, i potężnie uderzyć, zanim Hiszpanie będą gotowi. - Powierza mi pan wyjątkowo trudne zadanie, sir. - Pan Early w swoim liście przyznaje, że jest to trudne zadanie. Jest to zadanie, jak pisze, dla wyjątkowego dowódcy.
Z takimi rozkazami Nemesis wyszła w morze. Misja Delanceya była rzeczywiście trudna, gdyż przedwczesne powodzenie mogło zmniejszyć szansę przetrwania okrętu. Każdy pryz należałoby obsadzić własnymi ludźmi, a to uszczupliłoby załogę pozostającą na pokładzie; bardziej jeszcze jeśli idzie o oficerów niż o marynarzy. Krążąc po Kanale Delancey mógł wracać co pewien czas do bazy, a wtedy odzyskiwał załogę z pryzu lub werbował nową - ludzie odsyłani do domu z Zatoki Gaskońskiej byli straceni raz na zawsze. Gdyby szczęście sprzyjało im jak dotąd, Nemesis cierpiałaby rozpaczliwie na brak załogi, zanim jeszcze doszłoby do wybuchu wojny z Hiszpanią. Delancey zwrócił na to uwagę przed opuszczeniem Guernsey i pozwolono mu zamustrować dwóch dodatkowych oficerów i dziesięciu ludzi. Zasilił więc załogę: jednym midszypmenem, jednym podporucznikiem piechoty morskiej, czterema marynarzami i sześcioma żołnierzami. Nie mógł wziąć na pokład nikogo więcej, gdyż wówczas nie udałoby się zaopatrzyć statku w żywność na sześć miesięcy, co było sprawą zasadniczą. Jedynym sposobem wyrównania nieuniknionych strat w ludziach było werbowanie marynarzy ze zdobytych statków, ale w ten sposób zasilało się załogę osobnikami, do których nie można było mieć zaufania. Mr Jeremie wygłosił swoją - tę samą, co zawsze - mówkę do załogi 28 maja i tego samego wieczora Delancey wyruszył na morze. 16 czerwca znalazł się w pobliżu La Rochelle, a w kilka dni później wziął pierwszy pryz. Ten pierwszy sukces odnieśli po długim pościgu. Francuz ugiął się dopiero pod ogniem armatnim. A nawet gdy zatrzymano już statek, napotkano jeszcze opór na pokładzie. Po krótkiej walce wręcz francuski kapitan poddał w końcu statek, który zresztą niewiele był wart. Delancey odesłał go do bazy z pewną obawą, zastanawiając się, czy w ogóle warto było ubiegać się o taką zdobycz. Z początkiem lipca wziął jeszcze dwa inne pryzy. Potem napotkał bryg30 o nazwie Tomasz Jefferson, który niósł trójkolorową banderę, gdy go spostrzeżono, natomiast po zajęciu go przez Delanceya wylegitymował się dumnie amerykańskimi papierami rejestracyjnymi. Jego rzeczywista funkcja pozostała niejasna, ale wśród załogi było kilku Anglików i dwóch oficerów - kapitan i jego zastępca - którzy twierdzili, że są Amerykanami i prawdopodobnie byli nimi rzeczywiście. Z niejakimi obawami Delancey zwerbował siedmiu ludzi - trzej z nich byli na pewno Anglikami. Ze swojej własnej załogi, liczącej sześćdziesięciu dwóch ludzi, stracił już ponad dwudziestu, a teraz, gdy załogę brygu zamknięto pod pokładem, odkomenderował jeszcze sześciu. Pozostało mu więc trzydziestu pięciu, którym dodał ową wątpliwą pomoc. Jedynymi oficerami, którymi jeszcze dysponował, byli: pierwszy oficer i podporucznik piechoty morskiej. Miał załogę niewystarczającą nawet do żeglugi, nie mógł więc myśleć o walce. Jednakże mógłby wziąć jeszcze jeden pryz, pod warunkiem, że jego załoga tylko udawałaby opór. Z początkiem sierpnia na wysokości Bilbao Delancey napotkał brytyjski slup Skorpion pod dowództwem kapitana Manneringa, który zasygnalizował, że kapitan Nemesis proszony jest na pokład. Delancey usłuchał, ale nie wystąpił w mundurze. Znalazł się w obliczu poważnego, młodego oficera, który - to było widać - miał nie najlepszą opinię o korsarzach. - Co pan zdobył, sir? - zainteresował się, gdy Delancey odpowiedział już na pierwsze formalne pytania. Delancey wyjaśnił, po czym powiedział: - Co do ostatniego pryzu, którym był Tomasz Jefferson, nie potrafiłem wyrobić sobie zdania o prawdziwym celu jego rejsu. - Jaki miał ładunek? 30
Bryg - dwumasztowy statek żaglowy z ożaglowaniem rejowym.
- Sprzęt bosmański i zaopatrzenie, sir, żagle, liny, maź i dziegieć. - Wobec tego szedł do Kadyksu. Znajduje się tam eskadra francuska, zablokowana przez nasze okręty. Pański pryz próbował dowieźć sprzęt Francuzom pod amerykańską flagą. To się często zdarza. - Więc Francuzi i Hiszpanie są już sprzymierzeńcami, sir? - O ile wiem, nie podpisano żadnego traktatu, ale w praktyce są nimi. - Czy wobec tego możemy atakować okręty hiszpańskie? - Z pewnością nie, sir. Nie ma stanu wojny. - Ale lada chwila wojna może wybuchnąć. - Niewątpliwie, sir. Jednakże gdyby się pan zbytnio pospieszył, ja sam zaaresztowałbym pana za piractwo. Dziwię się bardzo, że korsarstwo jest dozwolone. Stanowczo będę się przeciwstawiał każdej próbie naruszenia obowiązujących przepisów. - Doskonale pana rozumiem, sir. Można zapytać, czy pan sam coś zdobył? - Nie. Ścigaliśmy ostatnio pewien lugier, ale okazało się, że to statek brytyjski. Na pewno był przemytnikiem, ale puściłem go wolno. - Czy nie była to przypadkiem Gołębica? - Tak, tak się ten statek nazywał. Zna go pan? - O tak, sir. To lugier Sama Cartera. - Zobaczyliśmy go i mówiliśmy z nim w pobliżu Bayonne. Przemytnictwo, korsarstwo, handel z wrogiem! Czasami tracą nadzieję na zwycięstwo, gdy pomyślę, ilu moich rodaków nie bierze udziału w wojnie. Po powrocie na Nemesis, Delancey, rozczarowany brakiem wiadomości o wojnie z Hiszpanią, postanowił znów ruszyć na północ. Wiedział, że konflikt, gdy już wybuchnie, będzie się rozwijał zgodnie z rozkazami wydawanymi hiszpańskiemu admirałowi w Kadyksie. Czy pożegluje on do Tulonu czy do Brestu? Czy Admiralicja brytyjska powiadomiłaby o tym? Wiedział, że między Francją i Hiszpanią muszą kursować kurierzy i że wiezione przez nich depesze mogą zawierać datę wypowiedzenia wojny, a także - być może - plan współpracy francuskiej i hiszpańskiej floty. Ci kurierzy w pobliżu hiszpańskiej granicy muszą jechać drogą nadbrzeżną. Gdyby to on, a nie Mannering, był kapitanem Skorpiona, wysadziłby kilku ludzi na ląd i schwytał najbliższego kuriera. Delancey spróbowałby to zrobić, gdyby jego załoga nie była tak osłabiona. Wiedzieć zawczasu o tym, kiedy rozpocznie się wojna z Hiszpanią! Toż taka wiadomość warta jest fortunę! Byłaby również warta fortunę dla admirała blokującego Kadyks, a nawet przyniosłaby chwilową korzyść Jerzemu III. Tę ostatnią myśl Delancey musiał odrzucić, pamiętając, że jego pracodawców mało interesował sam wynik wojny jako takiej. A przecież Mannering mógł czekać na taką właśnie okazję - i skorzystać z niej. Mannering nie był człowiekiem, który dyskutowałby na temat swoich przyszłych planów z jakimś przypadkowo spotkanym korsarzem. Tak czy inaczej istniała szansa okazania inicjatywy i osiągnięcia poważnego sukcesu. Jednakże kapitan Nemesis nie miał już po temu sposobności. Było to 19 sierpnia. Tracey, młody pierwszy oficer wezwał nagle Delanceya na pokład. Bez słowa wskazał ręką na zachód i podał kapitanowi swoją lunetę. Delancey zobaczył żaglowiec; bez trudu rozpoznał typ statku.
- Francuska korweta - powiedział krótko, oddając teleskop i pytając Traceya, czemu nie wezwał go wcześniej. - Zerwał się szkwał, sir, i dopiero teraz można ją było zobaczyć. Delancey wiedział, że to była prawda. W stroną lądu wiał dość silny wiatr. Chmury wisiały nisko, morze było wzburzone. Jak na tę porę roku, pogoda była fatalna. Nemesis żeglowała prawie dokładnie na północ pod skróconymi żaglami. Po zawietrznej ciągnęła się płaska linia brzegu i lśniła biel załamujących się fal. Delancey postanowił utrzymać dotychczasowy kurs, wiedząc, że jeśli pójdzie w innym kierunku, zostanie przyparty do lądu i dostanie się w pułapkę. Największą nadzieję na udaną ucieczkę dawałoby nadejście ciemności, lecz do zachodu słońca zostało jeszcze wiele godzin. Co więcej, gdyby pogoda się poprawiła, w nocy świeciłby księżyc. Ale mogły też nadejść chmury deszczowe, a wraz z nimi szansa dokonania niedostrzeżonego manewru. Delancey namyślał się, czy przygotować okręt do walki. Postanowił jeszcze zaczekać. Przyjdzie jeszcze na to czas. Na razie najlepiej zrobi, gdy postawi więcej żagli. Po postawieniu bramsli31 Nemesis pochyliła się jeszcze bardziej w przód i wydawało się, że ujdzie pogoni. Niczego więcej nie można było oczekiwać, gdyż okręt francuski miał lepszą załogę. Wkrótce także i on postawił więcej żagli i zdawało się, że zyskał na szybkości. Obserwując korwetę, Delancey zobaczył, że uderzył w nią następny szkwał. Przeciwnik zniknął mu z oczu w chmurze deszczu. Delancey rozkazał wykonać zwrot przez rufę. Zrobiono to szybko, kładąc Nemesis w kurs przeciwny, lecz ten manewr przybliżył ją do brzegu. W każdym razie było to coś w rodzaju gry - skoro ucieczka na południe była niemożliwa, ścigający mógł być powstrzymany, a ścigany zyskać nieco na czasie. Gdy Delancey rozważał te możliwości, wyjący szkwał uderzył w jego własny okręt. Podczas przechyłu burta po zawietrznej znalazła się niemal pod wodą, ale okręt powoli odzyskał równowagę. W pięć minut później niebo od nawietrznej przejaśniło się i okazało się, że korweta jest na tym samym kursie! Jej kapitan prawidłowo odgadł manewr Delanceya i Nemesis, nic nie zyskawszy, znalazła się teraz w gorszej sytuacji. Delancey zaklął z cicha i zastanowił się, co robić dalej. Chmury się rozproszyły i niebo na zachodzie zrobiło się jasne i czyste, przynosząc zapowiedź pięknego wieczoru. Delancey chciał nadal uciekać na północ, lecz ponowny zwrot okrętu jeszcze bardziej przybliżyłby go do brzegu. Wahał się, co zrobić, gdy nagle nastąpiła klęska. Stenga32 bezanmasztu złamała się nagle tuż nad salingiem33 i spadła w gmatwaninę lin i płócien. Delancey zrównoważył powierzchnię żagli, zwijając fokmarsel34, i gdyby mógł poświęcić na to bodaj godzinę, zdążyłby prowizorycznie otaklować35 bezan. Ale nie miał na to czasu. Nemesis była uszkodzona, a przeciwnik zbliżał się, żeby ją dobić. Delancey miał zdekompletowaną załogę, kazał więc odciąć wrak stengi bezanmasztu i wyrzucić całą plątaninę lin za burtę. Potem przygotował się do walki: starał się jak mógł, żeby dodać otuchy obsłudze dział. Młody Tracey robił, co w jego mocy, a dowódca piechurów morskich, Brehaut, był zdecydowany i dzielny, lecz Delancey wiedział, że ani jeden, ani drugi nigdy jeszcze nie byli w bitwie. Załoga osłabiona brakiem najlepszych marynarzy, wysłanych do obsługi pryzu, tworzyła zupełną zbieraninę. Nie było mowy o walce do ostatniego tchu; ci ludzie nigdy by się na to nie zdobyli. 31
Bramsel - żagiel górny na statku z ożaglowaniem rejowym, trzeci lub czwarty od dołu. Stenga - drzewce stanowiące przedłużenie kolumny masztu w górę. 33 Saling - rodzaj jarzma łączącego poszczególne części masztu składanego, które służy zarazem do zamocowania i rozparcia want usztywniających stengę masztu. 34 Fokmarsel - drugi od dołu żagiel rejowy podnoszony na maszcie przednim, zwanym fokmasztem. 35 Otaklować - zamocować olinowanie stałe i ruchome, osprzęt kotwiczny itp. na statku żaglowym. 32
Wszystko, co można było zrobić w tej sytuacji, to zadać przeciwnikowi straty, a potem opuścić banderę. Delancey doszedł do wniosku, że lepiej by zrobił, gdyby rozbił Nemesis, niż dopuścił, żeby wpadła w ręce nieprzyjaciela. Podał sternikowi nowy kurs. Trzymając się tego kursu, można było doprowadzić tylko do rozbicia okrętu na mieliznach, otaczających nisko położony brzeg. Potem Delancey przygotował się do wydania bitwy wszystkimi działami, jakie można było obsadzić. Francuska korweta doganiała swoją zdobycz, skracając żagle w chwili, gdy znalazła się prawie na trawersie36. W odległości strzału z muszkietu otwarła ogień, a Delancey odpowiedział salwą całej baterii z burty, po czym nastąpiła ciągła wymiana strzałów. Ogień okrętu korsarskiego nie był zbyt celny, ale potrafił utrzymać korwetę na odpowiedni dystans. Dla Francuza byłoby najlepiej, gdyby się zbliżył i zakończył walkę abordażem37. Nie podjął jednak żadnej próby tego rodzaju i walka trwała jeszcze przez pół godziny. Tymczasem ogień Nemesis stopniowo słabł. Dwa działa zostały zniszczone, wielu ludzi poległo lub odniosło rany i w końcu strzelało tylko pięć armat. I wtedy akcja nagle się skończyła. Korweta postawiła górne żagle pod wiatr. Obydwa okręty przerwały ogień. W kilka minut później Nemesis weszła na mieliznę; przy zderzeniu z dnem jej przedni i główny maszt poszły za burtę. Delancey zrozumiał, że stracił okręt. Morze wciąż było wzburzone i okręt korsarski uniósł się kilka razy na fali, głębiej wrzynając się w piasek i grzęznąc w nim z głuchym łoskotem. Rozsunęły się wręgi38, okręt nabrał około pięciu stóp wody i zaczął się rozpadać. Fale potężnie biły w śródokręcie, które pogrążało się coraz głębiej, i widać było, że kadłub rozleci się w ciągu kilku godzin. Korweta zakotwiczyła w morzu w odległości pół mili i z gorączkowego ruchu na jej pokładzie można było poznać, że Francuz zaraz spuści łódź. Widząc to, Delancey zwołał swoich ludzi w forkasztelu, który był teraz najbardziej suchym miejscem, i podziękował im za dzielną walkę. - Dobra robota, chłopcy - powiedział. - Pozbawiliśmy Francuzów pryzu. Nie będą mogli nam nic zabrać, nawet masztu, na którym nad brytyjskim proporcem mogliby wywiesić trójkolorową flagę. Teraz przyślą tu łódź i większość z nas zostanie jeńcami wojennymi. Bardzo możliwe, że jeńców wymieni się w ciągu dwunastu miesięcy, ale zależy to w dużej mierze od szczęścia. Jak widzicie, nasze dwie większe łodzie są roztrzaskane, ale gig nadaje się do użytku, tak przynajmniej sądzę. Chciałbym, jeśli się uda, popłynąć do brzegu i przedrzeć się lądem do Portugalii. Małe są szansę, żeby ta próba się udała. Mogę nie dotrzeć do brzegu, a nawet jeśli dotrę, zaraz po wylądowaniu mogę zostać aresztowany, mogą mnie też zastrzelić, zanim jeszcze wyląduję. Mogę zabrać do giga pięciu ludzi. Pierwszeństwo mają ci, którzy mówią po francusku albo po hiszpańsku. Są ochotnicy? Wywiązała się pośpieszna dyskusja i z szeregu wystąpili ochotnicy - było ich siedmiu. Delancey odrzucił dwóch - jeden był za młody, a drugi za głupi. Pozostałym kazał przynieść swoje najlepsze ubrania i lekką broń. Opuszczono gig i Delancey wydał pierwszemu oficerowi ostatnie rozkazy. - Proszę odwrócić uwagę Francuzów w łodzi; niech ich pan zmusi, żeby patrzyli gdzie indziej, aby nie zauważyli giga. My będziemy uważać, żeby Nemesis znajdowała się między nami i korwetą. Powodzenia! Nie było czasu do stracenia, bo francuski barkas znajdował się już na wodzie. Ochotnicy najszybciej, jak mogli, gramolili się do giga. Delancey wszedł do łodzi ostatni i ujął ster. Odbijał od okrętu 36
Trawers - kierunek prostopadły do osi symetrii statku. Abordaż - manewr stosowany w walce dwóch okrętów, polegający na przyciągnięciu okrętu nieprzyjacielskiego przy pomocy haków i bosaków burtą do własnego okrętu, w celu opanowania go walką wręcz. 38 Wręgi - poprzeczne wiązania szkieletu kadłuba statku, do których przymocowane jest zewnętrzne poszycie burtowe. 37
i prowadził łódź tak, żeby go nie widziano z korwety. Nawet bez tych dodatkowych trudności niełatwo było utrzymać się na powierzchni, bo fala była wysoka, a łódź przeciekała. Jednakże spojrzawszy za siebie, zobaczył, że Lacey i jego ludzie próbowali spuścić barkas. Oczywiście nie mogło to się udać, bo łódź była podziurawiona, ale z pewnością komplikowało to zadanie załogi barkasu z korwety. Barkas Nemesis zwisał krzywo, a Lacey wymachiwał rękami, okazując rozpacz z galickim niemal temperamentem. Francuski oficer próbował dobić do Nemesis; gestykulacja Laceya irytowała go. Po każdym uderzeniu fali Delancey coraz mniej wyraźnie widział tę scenę. Wkrótce jego łódź znalazła się na fali przybrzeżnej i dotknęła piasku. Wspólnym wysiłkiem wyciągnęli gig z wody na plażę. Ponieważ byli przemoczeni, Delancey kazał im zebrać drewno na podpałkę, żeby mogli przy ogniu wysuszyć odzież. Wśród rzeczy, o których zabraniu pamiętał, gdy po raz ostatni zajrzał do swej kajuty, znalazła się hubka i krzesiwo. Wybrał teraz na rozpalenie ogniska osłonięte miejsce i rozejrzał się, czy nie ma w pobliżu jakichś znaków życia. Na morzu można było jeszcze dostrzec wrak jego okrętu ze złamanym bezanmasztem, a za nim żagle francuskiej korwety. Brzeg był pokryty wrzosem i darnią, a nieco dalej widać było niewielki las. Wzdłuż brzegu ciągnęły się piaszczyste wydmy, zupełnie niezamieszkałe i nie zdradzające śladu ludzkiej działalności. Nikt nie zauważył ich lądowania. Znaleźli się w najbardziej opuszczonym miejscu, jakie można sobie było wyobrazić. Odgadywał, że wylądowali po francuskiej stronie granicy, gdzieś na północ od Bayonne. I gdzieś tutaj, w głębi lądu, musiała przebiegać droga z Bordeaux do Bayonne, a także do San Sebastian, droga zapewniająca łączność między francuskim rządem a jego flotą w Kadyksie. Jakiekolwiek byłyby ujemne strony jego obecnej sytuacji, to jednak Delancey znalazł się w świetnym miejscu do ewentualnego przejęcia poczty. Czyż nie byłoby to wspaniałe, gdyby wrócił do Anglii przez Portugalię, przywożąc informacje o najistotniejszym znaczeniu? Gdy ludzie wrócili z drzewem i gdy wysuszono już przy ogniu ubrania, Delancey przyjrzał się małej grupie rozbitków z Nemesis. Kim byli i dlaczego zgłosili się na ochotnika? Prawda wyglądała tak: wszystko to byli ludzie, mający specjalne powody do uniknięcia niewoli i wymiany. Najlepszym marynarzem, właściwie podoficerem-sternikiem, był Pierre Rigault, zwerbowany w Guernsey. Był chyba dezerterem z marynarki, miał jakieś wykształcenie, mówił po francusku z dobrym akcentem. Następny to André Bisson, pochodzący z Jersey - uciekał przed sądem, oskarżony, jak mówiono, o fałszerstwo. Martin Ramos twierdził, że jest Hiszpanem i rzeczywiście płynnie mówił po hiszpańsku, znał też kilka słów francuskich, ale ani jednego angielskiego. On i Tom Manning zostali zwerbowani z Tomasza Jeffersona. Co do Ramosa, to można było przypuszczać, że jest kryminalistą. Manning twierdził, że jest Amerykaninem i adeptem handlowym, lecz Delancey sądził, że jest on dezerterem, prawdopodobnie z armii brytyjskiej. Frederick Hodder, zamustrowany w St. Peter Port, mówił z akcentem londyńskiego przedmieścia i twierdził, że jest ślusarzem. W rzeczywistości zaś był zapewne włamywaczem i gdyby go złapano, czekały go galery. Żaden z tych ludzi nie chciał znaleźć się na liście jeńców wojennych, każdy z nich miał jakiś powód, żeby unikać zwracania na siebie publicznej uwagi w jakiejkolwiek formie. Mogli odznaczać się jakimiś pożytecznymi zdolnościami, lecz nie wiadomo, do jakiego stopnia można było mieć do nich zaufanie. Niewykluczone, że niektórzy chętnie uzyskaliby przebaczenie królewskie, lecz Delancey nie miał prawa przyrzekać im ani tej, ani żadnej innej nagrody. Sprawował dowództwo nad trudną pod każdym względem grupą ludzi. - Słuchajcie, chłopcy - powiedział Delancey. - Wygraliśmy pierwszą rundę, bo bezpiecznie dotarliśmy do brzegu, a to lepsze, niż znaleźć się na dnie. Jesteśmy we Francji, ale blisko granicy hiszpańskiej. Wybuchnie zapewne wojna z Hiszpanią, ale póki co, musimy tam być traktowani jak obywatele kraju, z którym król hiszpański żyje w pokoju. Gdyby wojna wybuchła, możemy próbować dostać się do Portugalii, bo Portugalczycy nadal są naszymi sojusznikami. Jeśli dostaniemy się do Portugalii, będziemy zawdzięczać ten sukces przestrzeganiu dyscypliny. Rozkazuję wam przede wszystkim, żebyście uważali pana Rigaulta za bosmana, który wciąż jeszcze pełni swoje obowiązki. Gdy mnie
z wami nie będzie, musicie go słuchać; od tego może zależeć wasze życie. Mam zamiar przejść przez granicę do Hiszpanii, a potem dalej, do Portugalii. Dopóki jesteśmy we Francji, będziemy maszerować tylko w nocy, a w dzień odpoczywać w ukryciu. Z pewnością będziemy mieli trudności ze zdobyciem żywności, ale do granicy mamy - jak się zdaje - nie więcej jak czterdzieści pięć mil, a może jest ich tylko trzydzieści pięć. Jeśli zdobędziemy jakieś pożyteczne informacje i przekażemy je do Anglii, możemy otrzymać nagrodę, a nawet może się zdarzyć, że król zapomni o niektórych sprawach z przeszłości, o których lepiej byłoby zapomnieć. A przede wszystkim pamiętajcie, że jeszcze nie jesteśmy pokonani! To małe przemówienie Delanceya przyjęto dobrze, ale on sam nie miał złudzeń co do wartości swoich ludzi. Nawiasem mówiąc, wiedział też, że nie ma nad nimi żadnej władzy. Jego autorytet dowódcy okrętu korsarskiego był niewiele większy od autorytetu jakiegokolwiek kapitana statku i skończył się z chwilą, gdy okręt się rozbił. Jedyne, co mogło mu pomóc w wymuszeniu wykonywania rozkazów, to jego marynarski mundur, torba z pieniędzmi i para naładowanych pistoletów. Nawyk słuchania dowódcy na razie wystarczał, ale co będzie później? Przypuszczał, że Rigault, a także Manning byli ludźmi użytecznymi. Ale Bisson i Hodder? Na razie musiał przede wszystkim zdobyć ich zaufanie. W tym celu wydał wszystkim po porcji sucharów i rumu. Potem kazał im wypocząć, przypominając, że po zachodzie słońca czeka ich długa droga. Nie mogli marudzić na brzegu, musieli przede wszystkim starać się przekroczyć granicę. Ilekroć będą spać, jeden z nich musi trzymać wartę. On sam będzie pierwszym wartownikiem, Rigault drugim, Bisson trzecim, następnymi Ramos i Manning, a ostatnim Hodder. Zanim pójdą spać, muszą wysuszyć, ponownie naładować i naoliwić broń. Noc była piękna i ciepła, wiatr uspokoił się, odkąd ukończono walkę. Księżyc wzeszedł wcześnie i Delancey obudził ludzi, mówiąc, że muszą ruszyć w drogę. Zanim opuścili miejsce lądowania, kazał im ściągnąć łódź dalej w głąb lądu i ukryć ją wśród drzew. Potem ruszyli na wschód, raczej ostrożnie niż szybko. Wybrzeże, na którym wylądowali, było okolicą pustą, właściwie niezamieszkałą, lecz kilka mil w głąb lądu leżały obszary uprawne, folwarki i miasteczka. Już pierwszej nocy udało im się dotrzeć do głównej drogi, po czym zmuszeni byli zatoczyć wielki krąg wokół miasta Bayonne. Rano - po drugiej nocy - znów wrócili na główną drogę, i to w miejscu odpowiednim, by przechwycić najbliższego kuriera z Paryża do Kadyksu. Tego dnia posłano Ramosa do przydrożnej tawerny; wrócił stamtąd z wiadomością, że kurierzy przejeżdżają tędy co drugi dzień. Aż dotąd jadą powozem, a dalej konno, bo drogi w Hiszpanii są fatalne. Kilku żołnierzy eskortuje ich do granicy, a tam, mówiono, czeka na nich oddział hiszpańskiej milicji. Grasują tutaj, zwłaszcza w Hiszpanii, bandyci - mówiono Ramosowi a owszem, i przemytnicy także, a więc trudno się spodziewać, żeby oficer podróżował samotnie. Zebrawszy tak wiele informacji, Delancey zadecydował, że dotąd poruszali się zbyt wolno. Żeby dotrzeć do Portugalii przed wybuchem wojny z Hiszpanią, najlepiej byłoby schwytać kuriera i samemu zająć jego miejsce, a więc podróżować dalej powozem i konno. Należałoby to zrobić po francuskiej stronie granicy, po części dlatego, że pościg za bandytami odbywałby się na terenie Francji, a więc w kraju, który opuszczają, a po części dlatego, że zdobyte dokumenty podróżne ułatwiłyby im samo przekroczenie granicy. Oczywiście musieliby schwytać kuriera jadącego na południe, którego przybycia oczekiwano, a nie tego, którego powóz widziano ostatnio, gdy jechał w przeciwnym kierunku. Gdy ludzie Delanceya znajdą się już w Hiszpanii, będzie ich tam można brać za Francuzów. Natomiast we Francji krótko mogliby uchodzić za Hiszpanów. Delancey doszedł do wniosku, że najlepiej będzie przechwycić kuriera w pobliżu miejscowości Bidart. W końcu wybrano na zasadzkę miejsce, gdzie droga przecinała wyschnięty potok, a po obu jej stronach rosły krzewy. W pobliżu pracowało kilku wieśniaków, a na samej drodze panował niewielki ruch. Gdyby wszystko przebiegało normalnie, kurier powinien przejeżdżać tędy tego popołudnia, może między pierwszą a drugą, żeby zdążyć na obiad w St. Jean-de-Luz, a do San Sebastian o zmroku.
Tymczasem trzeba było poczynić przygotowania, m. in. przeciągnąć dwa zwalone drzewa w odpowiednie miejsca przy drodze, gdzie można by je ustawić i podeprzeć tak, żeby pchnąwszy można je było później znów zwalić przed powozem. Trudno to było zrobić nie zwracając niczyjej uwagi i Ramos musiał opowiadać historyjki o zasadzce, przygotowywanej na bandytów. Opowiedział ją kilku wieśniakom, z których jeden z pewnością w nią nie uwierzył, ale żaden z nich nie mógł przerwać pracy, żeby podzielić się swymi podejrzeniami z jakimkolwiek przedstawicielem władzy. Przygotowania przerwał im też przejazd przypadkowego wozu wiejskiego oraz przegon bydła, ale mimo to ukończono je w porę. Zaraz po południu Pierre Rigault poszedł drogą w kierunku Bayonne na spotkanie z oczekiwanym powozem i jego eskortą. Kwadrans po drugiej pojawiła się kareta pocztowa i stojący na drodze Rigault zatrzymał woźnicę. Podszedłszy do okna karety, ostrzegł kuriera płynną francuszczyzną, że w okolicy grasują bandyci i że nie dalej jak wczoraj obrabowano jakiś powóz. Komendant z St. Jean-de-Luz wysłał eskortę kawaleryjską na niektóre skrzyżowania dróg i posłał jego, Rigaulta, aby ostrzegł kuriera i przyprowadził go na spotkanie z nim. Kurier, kapitan Laffray, był starszym, tęgawym oficerem o czerwonej twarzy, który raczej lekceważył niebezpieczeństwo. Jego zdaniem bandyci woleliby łatwiejszą zdobycz. Sierżant, jadący z nim w karecie, bardziej się tym przejął i zaczął sprawdzać pistolety. Po dalszej krótkiej rozmowie kapitan niechętnie wpuścił Rigaulta do karety i podziękował mu za ostrzeżenie, które sierżant przekazał dwu żołnierzom, jadącym - jako eskorta - jakieś pięćdziesiąt jardów za nimi. Trzasnął bicz i kareta potoczyła się dalej. W dziesięć minut później na drogę zwaliło się drzewo i cztery konie stanęły ze strachu dęba. Woźnica zbyt był zajęty ściąganiem cugli, żeby mógł wyciągnąć pistolet, lecz drugi woźnica, siedzący obok niego, miał broń w pogotowiu. Padło kilka strzałów, a Rigault wydobył swoje pistolety i zabił kuriera i sierżanta. Dwadzieścia jardów poza karetą padło na drogę drugie drzewo, zatrzymując dwóch dragonów. Strzelano do nich z bliskiej odległości, jednego raniąc śmiertelnie. Rozległ się jeszcze jeden strzał - dobijano rannego kawalerzystę - a następnie jeszcze dwa strzały wewnątrz karety. Strzelanina ustała, dym się rozpłynął i mała potyczka była zakończona. - Do diabła! - klął Delancey. - Chciałem ich wziąć do niewoli. Dlaczego, na Boga...? - A co mogliśmy zrobić? - odparł Manning. - Co byśmy z nimi zrobili? - To był jedyny sposób - rzekł Hodder. Tak Delancey poznał granice swojej władzy. Nie usłuchano jego rozkazów - był prawie pewien, że uzgodniono wszystko poza jego plecami, a poza tym wiedział, że ci ludzie mieli słuszność. Nienawidził zabijania z zimną krwią, ale nic już na ten temat nie powiedział. - Ściągnijcie z nich mundury - rzekł. - I wykopcie tam grób. - Wskazał na kępę drzew, odległą o jakieś dwieście jardów. - W powozie jest łopata - dodał. Łopatę znalazł Ramos. Potem Delancey wziął skórzaną torbę kuriera i kazał Hodderowi otworzyć jej zamek. - Czy on czasem nie ma klucza, sir? - zapytał ów ekspert, lecz powiedziano mu, że i bez klucza da sobie radę. Delancey wiedział, że nigdy nie powierzano klucza kurierowi, mieli go tylko oficerowie na początku i na końcu drogi. Minęło przerażające pół godziny, które spędzili na czyszczeniu splamionych krwią mundurów, lecz w końcu skończono robotę. Nie obeszło się bez pożyczenia z pobliskiego domku wiadra z wodą i ryżowej szczotki, ale nadal widoczne były plamy na źle leżących mundurach. W końcu ludzie byli gotowi do drogi. Manning miał pełnić rolę woźnicy, a Martin Ramos jego pomocnika. Bisson i Hodder przedzierzgnęli się w kawalerzystów, trochę niepewnie siedzących
na koniach. Delancey zajął miejsce kuriera, a Pierre Rigault sierżanta. Z miejsca, gdzie pogrzebano zabitych, dochodziło wycie psa. - Czy mam...? - spytał Rigault, ale Delancey przerwał: - Dość już rozlaliśmy krwi. W drogę! Gdy powóz ruszył, Delancey wciąż jeszcze czuł się nieswojo. Zawartość torby kuriera przyniosła rozczarowanie. Nie znaleźli tam żadnych rozkazów z Paryża do francuskiego admirała w Kadyksie. Było dużo listów, ale wszystkie dotyczyły zwykłych spraw służbowych. Potwierdzono wyrok sądu wojennego, formalnie uznając raport, przedstawiony przez wydział śledczy, mianowano następcę zmarłego płatnika na okręcie Barras i zawiadamiano o wyznaczeniu nowego chirurga na Duquesne. Pewna korespondencja dotyczyła dostarczenia nowych żagli dla Censeur'a, a także kosztów naprawy steru Friponne. Były tam prywatne listy, niektóre nawet pisane przez urzędników Ministerstwa Marynarki, ale żaden nie rzucał światła na planowane posunięcia admirała Richery - a tym bardziej hiszpańskiego głównodowodzącego Don Juana de Langara. Czytając o wszystkich tych błahych sprawach, podczas gdy powóz mknął na południe, Delancey doznał uczucia porażki. Czyżby tych sześciu ludzi zabito niepotrzebnie? Nie, to nieprawda. W wyniku potyczki Delancey zdobył powóz i konie, a także pewną sumę w monecie francuskiej, dokumenty tożsamości i możliwość przebrania się. Jego grupa nie powinna mieć trudności z minięciem straży w St. Jean-de-Luz. Granica była tuż, a do San Sebastian było może jeszcze jakieś siedem mil. Przyjadą późno, ale zmrok powinien być dla nich korzystny... Teraz było późne popołudnie. Coraz częściej mijali domy i ludzi, i ruch na drodze był bardziej ożywiony. Powóz znajdował się na przedmieściach St. Jean-de-Luz. W pewnej chwili Delancey uświadomił sobie jeden problem. Nie przewidywał trudności ze strażnikami ani z komendantem straży, lecz uświadomił sobie, że trzeba będzie przecież zmienić konie. Prawdziwy woźnica zajechałby prosto do odpowiedniego zajazdu, ale Tom Manning nie miał pojęcia, gdzie taki zajazd się znajduje; nikt z całej grupy nie umiał mu tego powiedzieć. Rigault mógłby się zapytać, lecz wyglądałoby to podejrzanie. Może konie same znają drogę do stajni? Zmartwiony tym Delancey powiedział sobie jednak, że być może w ogóle nie będzie problemu. Może być przecież tylko jedna główna ulica i jeden zajazd, który z łatwością rozpoznają po czekających przed nim powozach. Gdy zastanawiał się nad tym, powóz zatrzymał się i przy oknie pojawił się żołnierz, który zasalutował na widok munduru Delanceya. Strażnik rzucił tylko okiem na dokumenty, którymi Delancey mignął, odstąpił od karety i kazał woźnicy jechać. Kareta jechała teraz wolniej z powodu panującego tu ruchu i Delancey miał nadzieję, że konie okażą się lepiej poinformowane niż woźnica. Tak jednak nie było i powóz w końcu stanął. Wysiadłszy na chwilę, Delancey zobaczył, że ulica się rozgałęzia i Manning nie wie, w którą stronę jechać. Delancey podszedł do niego i powiedział spokojnie: - W prawo. Po czym wrócił na swoje miejsce w powozie z pobożnym życzeniem, by okazało się, iż miał słuszność. Ale wyjrzawszy przez okno stwierdził, że rozkaz, wydany na chybił trafił, z pewnością był błędny. Ulica, którą jechali, zmierzała ku nabrzeżu i oddalała się od centrum miasta. Były tu sklepy dostawców okrętowych i marynarskie tawerny, panował brud i nędza. Młode kobiety i włóczący się chłopcy patrzyli na powóz ze zdumieniem, może też, z lekkim szyderstwem. Manning zatrzymał konie, a Delancey znów wysiadł, żeby z nim pomówić i nakłonić go, by wrócił do miejsca, gdzie skręcili
w złą stronę. Ale zanim zdążył to zrobić, podszedł do niego jakiś człowiek o wyglądzie żeglarza i powiedział spokojnie po angielsku: - Kapitan Delancey, prawda? Zdaje się, że zmylił pan drogę?
Rozdział dwunasty Twierdza w Hiszpanii Przez chwilę Delancey myślał, że jego misja - i życie - dobiegły końca. Przez jedną straszliwą chwilę poczuł ucisk kajdan, ujrzał świt, zaglądający przez więzienne kraty i usłyszał ciężkie kroki plutonu egzekucyjnego. Wpatrywał się w obcego, lecz nie mógł sobie przypomnieć, czy już go kiedyś widział. Po francusku odpowiedział, że to chyba jakaś pomyłka, że nigdy nie miał zaszczytu go poznać. - Wobec tego nie ma po co przypominać panu Davida Evansa, zastępcy kapitana Gołębicy. - Gołębica jest tutaj?! Evans potrząsnął głową. - Ma tu być za tydzień - odparł krótko. - Tymczasem załatwiam rozmaite interesy. Zatem Evans gromadził tutaj ładunek, a Gołębica była gdzie indziej, może w Arcachon. Delanceyowi przyszedł do głowy pewien pomysł, ale odłożył go na później. Najpierw trzeba było rozwiązać najpilniejszy problem. - Musimy tu gdzieś zmienić konie, panie Evans. Mógłby pan nam wskazać drogę? Evans bez słowa podszedł do Manninga i wyjaśnił, jak ma jechać, a w końcu usiadł obok niego na koźle. Powóz zawrócił, skręcił w ulicę po prawej, skręcił w lewo, potem znów w prawo, dojechał do głównej ulicy i zatrzymał się przed „Pomme d'Or”. Wybiegli stajenni, a Evans przeszedł razem z Delanceyem do salonu w gospodzie. - Dziękuję panu, Evans. Czy byłby pan jeszcze tak uprzejmy, żeby oddać Samowi list ode mnie? - Poprosić go, żeby pana wziął na pokład? - Tak, gdzieś w pobliżu Kadyksu. Evans przez chwilę rozważał tę możliwość, po czym odpowiedział: - Oddam mu list, sir, ale nie jestem pewien, czy to się da zrobić. Tutaj uzupełniamy nasz ładunek. A kiedy już to zrobimy, ludzie będą chcieli wracać do domu. - Muszę mieć nadzieję, że Sam potrafi ich przekonać. Czy koło Kadyksu jest jakiś mały, odpowiedni port, który pan zna ze względów handlowych? - Tak, to Léon, kilka mil na południe. Mamy tam agenta nazwiskiem Davila, z którym od czasu do czasu robimy interesy. - Gdyby Sam popłynął, kiedy mógłby być na miejscu? - Za jakieś trzy tygodnie, powiedzmy, 15 września. - Doskonale. Poślę kelnera po papier, atrament, pióro i trochę wina.
Podczas gdy Evans, do którego przyłączył się Rigault, pił wino, Delancey pisał: 23 sierpnia 1796 Drogi Mr Carter Nemesis rozbiła się na francuskim wybrzeżu, a ja znajduję się teraz w drodze do Hiszpanii razem z pięcioma rozbitkami; resztę wzięto do niewoli. Mam nadzieję zebrać informacje o zamiarach flot francuskiej i hiszpańskiej, stacjonujących w Kadyksie. Dowiedziawszy się o nieprzyjacielu, czego tylko będę mógł, w samym Kadyksie, pojadę do portu Léon, gdzie będę - mam nadzieję - od 15 do 21 września i nawiążę kontakt z señorem Davila. Gdyby w tym czasie mógł się pan tam zjawić, byłbym bardziej niż wdzięczny za przewiezienie mnie na Guernsey. Ponieważ zebrane informacje prawdopodobnie będą miały dużą wartość, mam nadzieję, że będzie pan miał prawo poprosić brytyjski okręt wojenny o osłanianie naszego odwrotu. Jak dotąd nie ma stanu wojny między Brytanią a Hiszpanią, ale nie wątpię, że w niedalekiej przyszłości zostanie ona wypowiedziana, i to na pewno przed końcem października. W pełni zdaję sobie sprawę z niebezpieczeństwa, na jakie się pan naraża, biorąc udział w tej operacji, i nie prosiłbym o to, gdyby nie chodziło o służbę królewską. Pozostaję z szacunkiem Pański były wróg, a obecny przyjaciel Ryszard Delancey David Evans schował podpisany list do kieszeni, skończył wino i odprowadził Delanceya do powozu. - Dobrze byłoby, gdyby pan tu został - powiedział - dopóki nie zjawi się Gołębica. - Jakże bym mógł? - spytał Delancey, a Evans, spojrzawszy na jego mundur, odgadł niebezpieczeństwa, jakie mu grożą, dopóki nie przekroczy granicy. Po pośpiesznym pożegnaniu powóz znów znalazł się na drodze; opuszczał St. Jean-de-Luz w kierunku na południe. W dwie godziny później był na granicy i bez przeszkód wjechał do Hiszpanii. W miarę jak zbliżali się do San Sebastian, ruch przybierał na sile. Nikt nie zwracał specjalnej uwagi na eskortowaną karetę pocztową - musiał to być tutaj zwykły widok. Powóz minął główną bramę miejską, gdy zapadł już zmrok, i strażnik ledwie spojrzał na pokazane mu dokumenty. Martin Ramos, który z nim przez chwilę rozmawiał, dowiedział się, że najlepszym zajazdem, w którym mieszkają wyżsi oficerowie, jest „Réal”. A gdyby tam nie było miejsca, kurier mógłby się udać do „Santa Trinidad”. Delancey obawiał się, że kapitan Laffray może być znany w „Réal” i że mogą go tam oczekiwać, zajechał więc do gorszej gospody. Woźnicę i jego pomocnika umieszczono razem z dwoma kawalerzystami na strychu nad stajnią, gdzie Ramos mógł podsłuchiwać gadaninę stajennych. Delancey i Rigault otrzymali sąsiadujące z sobą pokoje. Kolację, na prośbę Delanceya, przysłano im na górę, a potem rozpoczęły się trudne negocjacje w sprawie oczyszczenia i naprawy mundurów. Służący w gospodzie słabo znali francuski, lecz w końcu wytłumaczono im, żeby zabrali poplamione uniformy. Delancey i Rigault pozostali na wieczór w cywilnych ubraniach. Dwaj kawalerzyści zadbali o siebie w podobny sposób. Można się było spodziewać, że wszystko będzie gotowe dnia następnego po południu. Nazajutrz rano doszły do San Sebastian wieści o rozboju na drodze i wkrótce Ramos dowiedział się wszystkiego. Jakiś wieśniak znalazł obok drogi na północ od St. Jean-de-Luz dopiero co pogrzebane ciała. Ściągnęło go na to miejsce wycie psa. Znalazłszy trupy, pośpieszył zawiadomić żandarmerię. Śledztwo doprowadziło do odkrycia pięciu ciał; było jasne, że wszyscy ci ludzie zostali zamordowani. Uznano, że po francuskiej stronie granicy nie było bandytów i żandarmi doszli do wniosku, że zbrodnię popełnili Hiszpanie. Dali więc znać do San Sebastian, zarazem jednak także do Bayonne. Władze nic nie słyszały o żadnych podróżnych, którzy w takiej liczbie jechaliby
poprzedniego dnia na południe, z wyjątkiem - oczywiście - francuskiego kuriera i jego grupy. Rozesłano oddziały kawalerzystów i obiecano nagrodę za informację. Posłańcy biegali tam i z powrotem. Rozeszła się pogłoska, że bandytami byli dezerterzy z armii francuskiej. Nikt nie potrafi powiedzieć, kim były ofiary, bo nie zginął nikt z ludzi miejscowych ani z podróżnych. A może bandyci walczyli między sobą? Słysząc to wszystko, Delancey zrozumiał, że będzie musiał poprosić wojskowego komendanta o eskortę. Wiedział, że taki jest zwyczaj, a przez całą tę gadaninę o bandytyzmie sprawa stawała się bardzo istotna. Wyjazd bez eskorty wyglądałby rzeczywiście podejrzanie. Dlatego Delancey postanowił zgłosić się do komendanta i tego samego popołudnia poszedł do cytadeli, gdy tylko jego mundur nadawał się do włożenia. Delancey zameldował się na wartowni jako kapitan Rochambeau, po czym spytał, czy komendant zechciałby poświęcić mu kilka minut. Spodziewał się trudności językowych, lecz prawie natychmiast przyjął go wyższy oficer, płynnie mówiący po francusku. Pułkownik Diego de Altamirano uprzejmie wysłuchał wyjaśnień Delanceya na temat jego pobytu tutaj i jego dalszych planów. Od razu zgodził się dać mu eskortę kawaleryjską na podróż do Vittorii. Dopiero kiedy wszystko już uzgodniono, nieśmiało zapytał: - Z jaką eskortą pan tutaj przyjechał? Delancey bez namysłu odpowiedział zgodnie z prawdą: - Mam z sobą dwóch dragonów. - Z St. Jean-de-Luz? - Nie, z Bayonne. - Więc zechce pan ich odesłać do jednostki. Mamy zwyczaj zbierać grupę sześciu czy ośmiu takich ludzi i odsyłać ich do Francji najbliższym dyliżansem. Mamy już czterech, a pańscy dwaj do nich dołączą. - Miałem zamiar, pułkowniku, zatrzymać ich na razie przy sobie. Jeden z nich to mój służący, a drugi tłumacz na hiszpański. - Jakże żałuję! Na mocy naszego traktatu z Francją, zawartego 19 sierpnia, nie wolno francuskim wojskowym przejeżdżać przez Hiszpanię w mundurach. Może pan mieć tylko hiszpańską eskortę. Jednakże mogę pana zapewnić, że jej komendant zna trochę francuski, więc nie będzie pan potrzebował innego tłumacza. Proszę powiedzieć swoim ludziom, żeby zgłosili się tu jutro. Delancey musiał szybko podjąć decyzję. Powinien albo zgodzić się na wszystko bez trudu, jak ktoś, komu na tym mało zależy, albo wpaść we wściekłość, jak przystało francuskiemu oficerowi, któremu sprzeciwia się byle Hiszpan. Postanowił łaskawie ustąpić. - Dobrze, rozumiem. Nie życzy pan sobie na ziemi hiszpańskiej obcej armii, nawet armii, składającej się z dwóch osób! - Ściślej mówiąc, z czterech - uprzejmie sprostował pułkownik. - Często się myśli, że my, Hiszpanie, jesteśmy uparci i dumni. Kiedy ma pan zamiar ruszyć w dalszą podróż, kapitanie? - Jutro, pułkowniku, jeśli to panu odpowiada. - Najzupełniej. Eskorta będzie jutro rano w pańskim zajeździe - zechce pan ustalić dokładną godzinę z moim adiutantem. Mam nadzieję, że będzie miał pan dobrą podróż. Ostatnio zdarzył się na drodze
pewien przykry incydent - może pan o tym słyszał - ale to było gdzie indziej, po francuskiej stronie. Ta sprawa wygląda trochę tajemniczo, ciekaw jestem, co się za tym kryje. - Czyżby bandytyzm był czymś niezwykłym, pułkowniku? - Nie, nie bandytyzm jako taki. Ale niezwykły jest bandyta, który uderza tylko raz, a potem znika. - Cóż innego ma robić, skoro się go ściga? - Musi przecież jeszcze żyć. No, ale to już ja muszę, nie pan, zajmować się tymi sprawami. Nie sądzę, żeby bandyci zaczepili pana na drodze do Vittorii. Delancey pożegnał komendanta, ale odszedł z przeświadczeniem, że pułkownik jest dużo bystrzejszy, niż należałoby sobie życzyć. Wróciwszy do „Santa Trinidad”, opowiedział Rigaultowi o spotkaniu i o sprawie dwóch dragonów. - Świetnie - powiedział Rigault. - Bisson i Hodder włożą cywilne ubrania. Dragoni zdezerterowali, zostawiając konie. Było to wyjście rozsądne i może najlepsze, ale kryło w sobie niebezpieczeństwo, poczynając od plotek, które zaczęłyby krążyć wśród służby w gospodzie. Lepsza byłaby może jakaś bardziej skomplikowana historia; może coś w rodzaju tajnej misji. Grupa Delanceya miała wyruszyć nazajutrz rano, ale oddział konnej milicji nie zjawił się. Zamiast eskorty przyszedł do gospody adiutant komendanta i poprosił o rozmowę z kapitanem Rochambeau. Niezwykle uprzejmie i z żalem zawiadomił, że nastąpiła pewna zwłoka w przybyciu oddziału, odkomenderowanego do eskorty. Odjadą więc dopiero w południe, lecz komendant byłby wdzięczny, gdyby kapitan Rochambeau zechciał tymczasem przyjść do cytadeli i przyprowadzić ze sobą owych dwóch dragonów, którzy mają odjechać najbliższym dyliżansem do Bayonne. Cel wizyty jest czysto służbowy i komendant nie sądzi, żeby musiał zatrzymać kapitana dłużej niż kwadrans. Podczas gdy adiutant czekał na parterze, w pokoju Rigaulta odbyto pośpieszną konferencję. Bisson chciał uciec miejską bramą, lecz Delancey zwrócił uwagę, że bramy z pewnością będą zamknięte, a każda próba ucieczki może się skończyć aresztowaniem. Nie, jedyne wyjście to bluffować w dalszym ciągu. Wcale nie było pewne, że komendant odkrył ich oszustwo, a bardzo musiałby się namyślać, zanim popełniłby błąd, przez który mógłby się narazić Republice Francuskiej. Król hiszpański był służalcem Francji i chętnie poświęciłby jakiegoś pułkownika, gdyby Delancey zażądał jego głowy. Co innego wątpliwości, a co innego - ryzykowanie całej kariery. Delancey mógł stracić cierpliwość i przypomnieć pułkownikowi, o jaką stawkę toczy się gra. Pójdzie do niego z Rigaultem, ubranym w mundur sierżanta, oraz z Bissonem i Hodderem, ubranymi po cywilnemu, i przyzna, że przyjechali tu w przebraniu. Już jego głowa w tym jak to wytłumaczy. W cytadeli Delanceya i jego grupę natychmiast skierowano do pokoju komendanta. Pułkownik gorąco przepraszał za opóźnienie w przybyciu eskorty. Żałował, że musi zabierać kapitanowi czas jakimiś drobnostkami. Miał jednak nadzieję, że kapitan zechce zrozumieć, iż sprawy służbowe muszą być załatwione, choćby były nudne. Czy nie zechciałby usiąść na chwilkę? Czy nie zechciałby rozebrać się? Ociągając się nieco, Delancey pozwolił adiutantowi pomóc sobie zdjąć płaszcz i powiesić go na wieszaku. - Zwykła drobnostka, kapitanie. Ci dwaj dragoni... Czy przyprowadził ich pan z sobą? - I tak, i nie - odparł Delancey. - Ci panowie byli tylko przebrani w mundury. Są nimi kapitan korwety Belanger i jego sekretarz, M. Le Cannelier. Dotychczas przebranie było potrzebne, ale w Hiszpanii już nie jest.
- Pozwoli pan, że poznam jego powód? - W ścisłym zaufaniu, pułkowniku? - Ależ oczywiście! - Powiem panu zatem, że od dwóch lat opracowują oni pewne zagadnienie. Chodzi mianowicie o wysadzanie w powietrze nieprzyjacielskich okrętów wojennych przy pomocy tajnego mechanizmu. - Aha! - Dyrektoriat postanowił wykorzystać ten wynalazek przeciwko Brytyjczykom. W ciągu jednego dnia zmieniłoby to sytuację. Są ze mną eksperci, którzy doprowadzili ten wynalazek do obecnego stanu gotowości. Szpiedzy na żołdzie brytyjskim usiłowali spenetrować nasze warsztaty w Dunkierce. Przypuszczamy, że znają nasz projekt w ogólnych zarysach. Przypuszczamy, że znają nazwiska związanych z tą sprawą oficerów. Gdyby odkryli, że posłaliśmy ich do Kadyksu, mogliby domyśleć się prawdy - tej mianowicie, że ich flota pod Kadyksem znajduje się w największym niebezpieczeństwie. Podróżowali pod fałszywymi nazwiskami i w przebraniu, żeby nieprzyjaciel nie odgadł naszych zamiarów. - To rzeczywiście dobry pomysł, drogi kapitanie Któżby podejrzewał tych dwóch ludzi w mundurach dragonów? Ale mnie interesuje także pański udział w tej sprawie, jeśli wolno mi tak powiedzieć. Jeśli pańscy dwaj dragoni nie są prawdziwymi żołnierzami, przychodzi mi na myśl, że pan może nie jest prawdziwym kurierem? - Sądzę, pułkowniku, że udzieliłem wystarczającej odpowiedzi na pańskie pytania; powiedziałem może więcej, niżby sobie tego życzył mój rząd. - Ależ oczywiście, kapitanie, oczywiście! Tysiąckrotnie przepraszam! Ale na tym odosobnionym posterunku człowiek ma tak mało sposobności do rozmowy, wszystko, co wygląda trochę niezwykle, staje się od razu przedmiotem plotek. Oto, na przykład, historia tych dwóch dragonów... - Dość o tym pułkowniku! Już pana ostrzegałem! - Ależ proszę mnie źle nie zrozumieć! Nie mam na myśli pańskich dragonów. Myślę teraz o ludziach zabitych na drodze między Bayonne a St. Jean-de-Luz - zabitych, wydawałoby się, przez bandytów. Mówiliśmy wczoraj o tym incydencie, nieprawdaż? Otóż sądzi się, że dwaj z nich byli kawalerzystami; nawet ich rozpoznano. Obydwu zabrano mundury, konie, broń, czapki i buty. Wiemy więc z pewnością, że na drodze grasują dwaj bandyci, przebrani za kawalerzystów. - To zupełnie możliwe. - A pan przyjeżdża z dwoma towarzyszami w takim samym przebraniu! Musi pan przyznać, że to dziwny zbieg okoliczności. - Istotnie dziwny. Pułkowniku, jeśli załatwiliśmy już wszystko, pozwolę sobie opuścić pana i wyruszyć do Vittorii, a potem do Madrytu. - Naturalnie. Śpieszno panu doręczyć depesze, które panu powierzono, a ja nie chciałbym być przyczyną zwłoki. Ale zanim pan odjedzie, proszę powiedzieć mi jedno: Dlaczego ma pan w swojej grupie jednego Anglika? - Nie wiem, o czym pan mówi.
- A ja sądzę, że pan wie. Słyszano, jak pański woźnica rozmawiał po angielsku; on zupełnie nie zna francuskiego. - Bo jest Amerykaninem. - Jakiż ze mnie głupiec! I przypuszczam, że niższy z pańskich eks-dragonów jest również Amerykaninem... - To Francuz, ale mieszkał w Stanach Zjednoczonych. - Ach, oczywiście. Cóż bardziej naturalnego? Ale przychodzi mi do głowy jeszcze jedna możliwość. Przypuśćmy, że Brytyjczycy postanowili przechwycić kuriera, kursującego między Paryżem a Madrytem. Gdzie by tego próbowali dokonać? Ja sądzę, że ich agenci przypłynęliby morzem i wylądowali między Bayonne a San Sebastian. Znalezienie owych ciał nasunęło mi myśl, że takie lądowanie mogło rzeczywiście mieć miejsce. Gdy po raz pierwszy usłyszałem o tej sprawie, zadałem sobie pytanie: „Czy Brytyjczycy mogliby powziąć plan przechwycenia francuskich depesz z Paryża do Kadyksu? Czy nie interesowałoby ich, co minister marynarki pragnie przekazać admirałowi Richery?” Sądzę, że mogło ich to zainteresować. I sądzę, że ich zainteresowało. Zgadza się pan ze mną, kapitanie? - Brytyjczycy mogli próbować czegoś w tym rodzaju, ale przejęcie zleceń dla Richery'ego wydaje mi się pomysłem naciągniętym, niezgodnym z brytyjskimi metodami. Muszę już jechać pułkowniku, a pan zatrzymuje mnie tu na własne ryzyko! - Ja pana zatrzymuję, drogi kapitanie? Ależ byłoby to nie do pomyślenia. Dobrze znam swoje obowiązki. Gdybym się na to odważył, to nie ze względu na tę mglistą możliwość, ani nawet nie ze względu na owych dwóch kawalerzystów. Gdybym ośmielił się pana zatrzymać, powtarzam: gdybym, to ze względu na tego kasztanowego konia, wałacha z białą strzałką na czole. Koń pańskiego forysia, drogi panie, został rozpoznany jako ten, na którym jechał jeden z owych tak tajemniczo zgładzonych dragonów... Nie, proszę nie sięgać po pistolet. Jest pan otoczony, ale proszę nie sądzić, że po to, abym chciał pana zatrzymać. Nigdy bym się na to nie odważył. Zamiast tego zaaresztuję pana i pańskich przyjaciół. Rozejrzawszy się dookoła, Delancey zobaczył, że on i jego towarzysze stoją pod lufami pistoletów i że za drzwiami czeka straż. Nie było możliwości ucieczki ani stawiania oporu. Sami wpadli w pułapkę, a pułkownik, siedzący za stołem, spokojny lecz czujny, nic nie ryzykował. Adiutant rozbroił wszystkich, przeszukał, czy nie ukrywają jakiejś broni, a odebrane im szpady zamknął w szafie. - Niech tylko Dyrektoriat się o tym dowie! - grzmiał Delancey. - Niech się tylko dowiedzą, że francuskiego oficera zaaresztowano na hiszpańskiej granicy! Co wtedy powie minister wojny królowi Ferdynandowi? I co król powie panu?! Będzie pan miał szczęście, jeśli tylko zwolnią pana ze służby i zdegradują! - Może wówczas zostanę dragonem - powiedział pułkownik. - Zdaje się, że to teraz bardzo modne, a i mundur nic nie kosztuje. - Po krótkiej przerwie ciągnął dalej, leniwie patrząc w sufit: - Podszewka może być trochę poplamiona krwią, ale cóż z tego? Wojna to wojna, a bandyci nie zawsze są bandytami. Mam nadzieję, że przyjemnie tu spędzi pan czas, kapitanie, dopóki nie porozumiemy się z pańskimi zwierzchnikami. Zechce pan wybaczyć, że musimy gościć pana skromnie, nie w luksusie. Gdyby pan czegoś potrzebował, proszę nam dać znać. Na dany znak więźniów wyprowadzono z pokoju i sprowadzono schodami; potem przeszli przez podwórze do drugiego budynku, którego główny korytarz ciągnął się między dwoma rzędami cel.
Rigaulta wprowadzono do pierwszej z lewej strony i zamknięto za nim drzwi. Delanceya wepchnięto do drugiej celi po prawej. Sądząc po odgłosach, Ramosa umieszczono w trzeciej celi na prawo, a Bissona w celi naprzeciwko. Strażnik, maszerujący po korytarzu tam i z powrotem, pilnował, żeby ze sobą nie rozmawiali, lecz w drzwiach każdej celi znajdował się mały, zakratowany judasz, przez który można było patrzeć. Delancey zobaczył więc sprowadzonych pod eskortą Manninga i Hoddera. Był już kiedyś w nieprzyjacielskiej twierdzy, ale w innych okolicznościach. Wtedy był jeńcem wojennym. A teraz był szpiegiem schwytanym na gorącym uczynku i miał stanąć przed plutonem egzekucyjnym. Pierwszym odruchem Rigaulta było poproszenie o papier, atrament i pióro. Chciał napisać do kapitana stoczni w Bayonne i prosić go o pomoc. Przyniesiono mu żądane przybory i zaczął pisać swoją skargę, w której styl urzędowy mieszał się z oburzeniem. To, że nie przyczyni się ona do jego zwolnienia, było pewne - ale wszyscy więźniowie mogli być lepiej traktowani, dopóki istniała jakakolwiek wątpliwość co do ich tożsamości. Ramos zareagował inaczej: spróbował nawiązać rozmowę ze strażnikiem w nadziei, że uda się go przekupić. Ale trudno mu było się z nim porozumieć. Żołnierz był Katalończykiem, mówiącym jakimś pirenejskim dialektem i kastylijski był dla niego nieomal obcym językiem. Potrząsnął więc tylko głową i podjął swój monotonny marsz po kamiennych płytach korytarza. Bisson, podobnie jak Rigault, zażądał materiałów piśmiennych i zasiadł do fałszowania rozkazu o swoim własnym zwolnieniu. Nie można go było wykorzystać natychmiast, ale należało wyrabiać sobie rękę. Nigdy nie wiadomo, co się może przydać. Manning podszedł do zakratowanego okna celi i przez chwilę badał kraty, które wydawały się przygnębiająco silne, oraz mur - niemal nowy. Co do Hoddera - zaczął manipulować przy zamku w drzwiach swojej celi. Kilkoma kawałkami drutu, które przez przypadek miał w wewnętrznej kieszeni, delikatnie badał skomplikowany mechanizm. Potrafił sobie wyobrazić klucz, jaki byłby potrzebny, ale nie miał możliwości sfabrykowania go. Delancey popatrzył przez okno swojej celi, potem usiadł na łóżku i zaczął rozmyślać. W całej pełni uświadamiał sobie, że jest dowódcą, którego plan doprowadził wszystkich do więzienia, a może i do egzekucji. Rozmyślnie podjął ryzyko, igrając z życiem własnym i swoich ludzi. W tym stanie rzeczy ich bezpieczeństwo zależało od ewentualnej głupoty hiszpańskiego komendanta. Trudno było sobie wyobrazić, żeby Hiszpanie powierzyli dowództwo małego garnizonu w San Sebastian jakiemuś wojskowemu geniuszowi. Ponieważ Hiszpania była uległym aliantem Francji, granica nie miała znaczenia strategicznego. Służbowe obowiązki komendanta garnizonu można było spokojnie powierzyć jakiemuś starszemu szlachcicowi, jakiemuś oficerowi, pominiętemu przy awansie, jakiemuś dworzaninowi, usuniętemu sprzed oczu króla za udział w pojedynku lub za karciarstwo. A tymczasem Delancey znalazł się w obliczu Diega de Altamirano, który nie był ani skompromitowany, ani głupi, ani stary. Był wystarczająco bystry, żeby dostrzec związek między dwoma incydentami. Odgadł, co się wydarzyło, a przecież oparł się pokusie pośpiesznego działania. Pozwolił przeciwnikowi czuć się bezpiecznie, podczas gdy sam zbierał informacje, a potem, w ostatniej chwili zatrzasnął pułapkę. Pułkownik nie był głupcem, to jasne. Delancey musiał przede wszystkim odgadnąć, jakie będzie jego następne posunięcie. Co zrobiłby on sam, gdyby był na jego miejscu? Napisałby do Bayonne i poprosił o pomoc jakiegoś oficera francuskiej marynarki, najlepiej o pewnym doświadczeniu w służbie wywiadowczej. Istniała możliwość, że pułkownik od dawna już był w kontakcie z Francuzami w Bayonne i w St. Jean-de-Luz i wiedział, do kogo i jak ma się zwrócić. Gdyby taki oficer był obecny przy przesłuchaniu, Rigault załamałby się od razu, nie mając żadnych wiadomości o armii francuskiej. W obecności tego samego oficera - czy nawet jakiegokolwiek Francuza - on sam by się załamał, gdyż rozpoznano by w nim cudzoziemca. Także Manning i Hodder nie mogliby uchodzić za Amerykanów, a w dodatku żaden z nich nie wiedział, że tego się od nich oczekuje. Podejrzewano ich, że są grupą szpiegów brytyjskich i niewiele więcej trzeba by dowodów, żeby zostali skazani przez sąd wojskowy. Jutro albo pojutrze pułkownik zakończy tę sprawę.
Jednakże czy należało się spodziewać, że pułkownik byłby zadowolony ze stracenia szpiegów? Przede wszystkim chciałby chyba najpierw dowiedzieć się, jakie były ich zamiary. Na razie wiedział tylko, że francuskie linie łączności nie są zabezpieczone. Domyślił się, że szpiedzy musieli przybyć morzem, nie odgadł jednak, że ich lądowanie było przypadkowe - nastąpiło wskutek rozbicia się okrętu. Kłopot polegał na tym, że każdy z ludzi Delanceya, przesłuchiwany oddzielnie, będzie mówił co innego. Teraz Delancey rozumiał, że przygotowując się do drogi przez Hiszpanię, popełnili błąd, a mianowicie nie uzgodnili zeznań na wypadek aresztowania. Zespół zawodowców uzgodniłby takie zeznania nie po to, żeby ratować życie, lecz żeby ukryć cele swojej misji. Teraz nie można już było tego zrobić. Byłoby najlepiej, żeby on sam mówił w imieniu wszystkich, a inni żeby milczeli. Czy będzie mógł przekazać im takie polecenie? I czy wypełnią jego rozkaz, jeśli zostaną przyciśnięci? Czy zastosuje się wobec nich tortury? Wszystko było możliwe... Ludzie, którzy przychodzą z dziećmi, żeby oglądać na arenie rozlew krwi w walce byków, są zapewne okrutni w innych sytuacjach. Delancey zadrżał na tę myśl i poczuł, że pot występuje mu na czoło. Do niego należało obmyślenie planu ucieczki. Ponieważ wprowadził ludzi w pułapkę, musi ich teraz z niej wyprowadzić. Ale jak?
Rozdział trzynasty Bunt na morzu 24 sierpnia Gołębica, powiewając trójkolorową flagą, weszła do St. Jean-de-Luz, znalazłszy sobie miejsce cumowania przy falochronie. Jej pierwsza wizyta była więcej niż pożądana z powodu towarów, które przywiozła, a także z powodu ładunku, który miała zabrać; były to towary, które po wybuchu wojny nie miały legalnego rynku zbytu. Mr Evans, jako nadzorca ładunku, wszedł na pokład z konosamentami. Oddał także Carterowi list od Delanceya, opowiedziawszy krótko o tym, jak się z nim spotkał. - Był w mundurze francuskiego oficera? - pytał Sam, żeby się upewnić, czy wszystko dobrze zrozumiał. - Tak, był w mundurze armii francuskiej, a tak samo ubrani byli jego trzej ludzie, jeden na koźle, a dwóch konno. - Wygląda na to, że zabił francuskich żołnierzy. - Chyba tak. - Wobec tego musiał przekroczyć granicę, zanim rozpoczęto pościg. - Tak przypuszczam. - Lecz w Hiszpanii też nie będzie zupełnie bezpieczny. - Na pewno nie. Ale nie jesteśmy jeszcze w stanie wojny, prawda, Sam? - Ale niedługo będziemy. Za trzy do czterech tygodni, a może jeszcze wcześniej. David, ta podróż do Kadyksu nie będzie należała do najbezpieczniejszych. - Ma pan zamiar mu pomóc, Sam? - Tak, pomogę mu. Nie mam wyboru. Nie mogę dopuścić, żeby Ryszard Delancey zginął w Hiszpanii. Po tym, co zrobił tym Francuzom, nie traktowano by go jak jeńca wojennego. Jeśli go złapią w przebraniu, zostanie rozstrzelany. A Ryszard to porządny chłop i mój przyjaciel. Musimy go uratować. Nie przypuszczałby pan nawet, że jest takim dobrym marynarzem, prawda? Czasem
zanadto przypominał dżentelmena, czytającego powieści lub piszącego wiersze i marzącego Bóg wie o czym. Ale jak go przycisnąć do muru, postawić w trudnej sytuacji, to Ryszard wie, co trzeba robić, i robi to. Niech pan pamięta, że raz mnie przechytrzył. - Wiem o tym, Sam. Uratował też raz pańskich ludzi od przymusowego werbunku, tylko po to, żebyśmy ich w następnym tygodniu stracili. Na tych, których mamy teraz, zaokrętowanych w Guernsey, nie można polegać. Nie spodoba im się pomysł popłynięcia stąd na południe. - Jest pan tego pewien, David? - Jak tylko załadujemy statek, będą chcieli wracać do domu. - Szkoda, bo nie będą mogli. Następne kilka dni upłynęło im na ładowaniu. Stosunki z francuskimi kupcami na lądzie były znakomite i nie mieli żadnych kłopotów ani z celnikami, ani z policją. Wszyscy doskonale zdawali sobie sprawę z tego, jaki rodzaj handlu prowadzi Gołębica, ale wielu chciało, żeby jak najszybciej odpłynęła. Pewien stary kapitan wyjaśni: to tak: „Niektórzy oficerowie marynarki nie znają się na interesach. Gdyby tu zawinął jakiś nasz okręt wojenny, moglibyśmy mieć kłopoty”. Jednakże aż do chwili odcumowania wszystko szło dobrze. Po ostatnich drinkach i życzeniach pomyślności Sam Carter wydał rozkaz odbicia od brzegu i Gołębica postawiła żagle. Dzień był mglisty, wiatr słaby i lugier powoli żeglował poza obrębem portu, gdy nagle z mgły wyłonił się jakiś duży okręt Nie zachodziło właściwie niebezpieczeństwo kolizji, lecz okręt znajdował się dość blisko i łatwo go było rozpoznać: to była francuska korweta. Oficer okrzyknął Gołębicę, rozkazując jej zapewne zatrzymać się. Carter nie posłuchał rozkazu, ale doszedł go odgłos spuszczanej łodzi, do której schodziła załoga. Stracił z oczu korwetę, lecz wiedział, że łódź go dogania. Za kilka minut była już przy burcie i na pokład weszło dwóch francuskich oficerów: porucznik i midszypmen. Kazali Carterowi rzucić kotwicę, żeby można było przeszukać statek. Carter postanowił udawać głuchego, cały czas licząc na pomyślny wiatr. Nadszedł wreszcie i gdy na pokładzie wciąż trwała dyskusja, jeden z marynarzy łagodnie odczepił łódź od statku. Gdy wiatr wypełnił żagle, łódź zdryfowała za rufą i w ciągu dwóch minut zniknęła z oczu. Potem rozległ się jakiś okrzyk i strzał z muszkietu. Lecz lugier szedł na morze. Dwóch Francuzów rozbrojono i umieszczono na dole w forpiku39. W ten sposób, zupełnie mimo woli, Sam Carter wziął dwóch jeńców wojennych. - No cóż, Evans - powiedział Sam. - Podam panu kurs na Cap Finisterre albo, jeszcze lepiej, oddalimy się od brzegu i weźmiemy ten kurs dopiero dalej na północy. - Ludziom nie będzie się to podobało, kapitanie - powiedział Evans po cichu, żeby nie usłyszał go sternik. - A jeszcze mniej im się będzie podobało, gdy weźmiemy kurs na Kadyks. Na nieprzyjacielskim brzegu jest bardzo niebezpiecznie, a poza tym to daleko od miejsca, które znają. - Nie powiem, żeby mnie samemu się to podobało, Evans. Ale cóż mam robić? Nie mogę opuścić Delanceya. Musimy go uratować. - Wiem, sir, ale okrążając Finisterre, musimy uważać, bo może być źle. Ludzie chcą ujrzeć St. Peter Port, a nie Kadyks. - Na ilu z nich można polegać?
39
Forpik - wodoszczelne pomieszczenie na dziobie statku, zwane również skrajnikiem dziobowym.
- Sam chciałbym to wiedzieć. A na dodatek są tu więźniowie, którzy mogą podżegać do buntu. Daj Boże, żebyśmy ich mogli wysadzić na ląd! - Czy po to, by opowiedzieli, jak ich więziliśmy? - O, wiem, że musimy ich zatrzymać. Ale kłopot polega na tym, że trzech ludzi zdezerterowało, dwóch zachorowało i zostało nam tylko dziewięciu: pan i ja, bosman, kucharz i pięciu marynarzy przemytników z zawodu, ale Francuzów z pochodzenia. Jeśli uwolnią więźniów, będziemy mieli małe szansę. - Czy kucharzowi można ufać? - Wątpię, sir. - A młodemu Bennettowi? - Nie wiem. Jeśli nie, byłoby ich ośmiu przeciwko nam trzem, a razem z więźniami dziesięciu przeciw trzem. Możemy nie dać rady, sir. - Musimy chodzić zawsze uzbrojeni. - Ja o tym pamiętam, sir, tak samo Tom Yates. Gołębica płynęła kursem północno-zachodnim przy południowo-wschodnim wietrze i przy rozjaśniającym się w miarę, jak oddalali się od brzegów, niebie. Kurs wytyczony był dokładnie na Ushant albo przynajmniej wystarczająco dokładnie, żeby ludzie byli zadowoleni. Następnej nocy Gołębica będzie musiała zmienić hals, rozpoznając pierwszy odcinek kursu na południe, i będzie to chwila niebezpieczna. Sam Carter postanowił porozmawiać z ludźmi, co do których posłuszeństwa miał wątpliwości, indywidualnie, a potem, gdy nadejdzie odpowiedni moment, przemówić do wszystkich razem. On też doznawał teraz mieszanych uczuć. Z jednej strony był zawodowym przemytnikiem i nie chciał się mieszać do wojny, a tylko bezpiecznie doprowadzić ładunek do portu. Dokładnie znał myśli ludzi z Guernsey, gdyż sam myślał tak samo jak oni. Ale z drugiej strony Delancey, jego dawny przeciwnik, znajdował się teraz na lądzie w niebezpieczeństwie i prosił go o pomoc. Wiara w lojalność, jaką Delancey darzył przemytnika, zawierała w sobie jakiś straszliwy przymus; a może była to tylko lojalność przyjaciela? Gdyby chodziło o jakiegoś innego oficera, Sam Carter po prostu popłynąłby do domu. Jednakże w tym wypadku poza uczuciem przyjaźni było także przeświadczenie, że wiadomości, jakie zebrał Delancey, mogą być ważne. A interesy przemytników, podobnie jak wszystkie inne, zależały od panowania Brytanii na morzu. Któż mógłby cokolwiek przemycać, gdyby rewolucjoniści zapanowali w Brytanii tak jak we Francji? Co by się stało ze specjalnymi przywilejami wysp w Kanale? Zwycięstwo na morzu było ważne dla Jerzego III, lecz było ono równie istotne dla wolnych kupców w Guernsey i Alderney. Wyprawa Delanceya przez Hiszpanię była przedsięwzięciem rozpaczliwym i mogła zakończyć się klęską, lecz Sam miał w niej swój udział i nie mógł się wycofać. Albo dotrzyma danego słowa, albo będzie gardził sobą do końca życia. Nie mógł zawrócić z tej drogi, nawet w obliczu buntu. Nazajutrz na pół sztormowy wiatr wiał z tej samej strony. Gołębica trzymała się kursu, choć ciężkie fale przewalały się przez forkasztel i pompy pracowały bez przerwy, żeby usunąć wodę, przedostającą się przez szczeliny w pokładzie. Sam Carter podszedł do Luke'a Bennetta trzymającego wachtę na forkasztelu i spytał, czy dużo wody dostało się przez kluzy40 kotwiczne. Luke nie przypuszczał, żeby było jej dużo. Lugier kołysał się ostro i obaj musieli krzyczeć, żeby usłyszeć się poprzez szum wiatru i morza. Nie były to idealne warunki do rozmowy, lecz Sam odniósł wrażenie, że Luke, choć nie 40
Kluza - otwór w nadburciu statku, przez który przechodzi łańcuch kotwiczny lub lina cumownicza.
wskazywało na to jego imię, był typowym rodakiem Guernsey. Mówił po angielsku, bardzo silnie akcentując i czasem brakowało mu słów, może dlatego, że myślał w lokalnym dialekcie swojej wyspy. Jedyną ważną rzeczą, jakiej z tej rozmowy się dowiedział, było to, że Luke należał do zwolenników zmarłego Johna Wesleya, którego kazania - jak powiedział - przyczyniły się do zbawienia jego ojca. Przypuszczał, że Henri Nicolle jest tych samych przekonań, choć może należy do innej sekty. Sam zamienił potem kilka słów z Nicolle'em, któremu wygasł ogień pod kuchnią, i upewnił się co do jego poglądów religijnych. Reszta ludzi - jak sądził - była protestantami, ale rzadko widywano ich w kościele. Na Guernsey nigdy nie było partii interesującej się „Wolnością, Równością i Braterstwem” - choć była taka na Jersey - a jeszcze trudniej było znaleźć na jakiejś wyspie w Kanale wielbicieli Robespierre'a, Zdrada była więc wykluczona, jak zapewnił go bosman, ludzie chcieli jedynie dowieźć swój ładunek do St. Peter Port. Sam zakończył swój obchód lugra wizytą u więźniów, którzy zmartwieni siedzieli na forpiku na zapasowych sztakslach41. Nie chcieli być zwolnieni z aresztu na słowo, wołali „Vive la France!” i bardzo skarżyli się na jedzenie. Wobec tego Sam zamknął ich ponownie i wrócił na mostek. Sztorm już się uspokajał, a pod wieczór minął zupełnie, ustępując miejsca umiarkowanemu wiatrowi z południa i przelotnym deszczom. Tuż przed zachodem słońca, podczas zmiany wachty, Sam Carter zebrał załogę i powiedział całą prawdę: - Pewien oficer marynarki, nazwiskiem Delancey, rodak z Guernsey tak jak my wszyscy, dobrze nam znany jako dowódca Nemesis, znajduje się na lądzie w Hiszpanii i próbuje dowiedzieć się, jakie są zamiary Francuzów i Hiszpanów. Gdy już zbierze potrzebne wiadomości, spróbuje dostać się na pokład w porcie Léon, z którego korzystamy czasem i my, i inni wolni kupcy. Delancey prosił, żebym przypłynął i zabrał go stamtąd, a ja postanowiłem to zrobić. Pewnie znajduje się teraz w drodze do Kadyksu. Ponieważ Hiszpania nie jest jeszcze w stanie wojny, nie powinien mieć trudności w podróży przez ten kraj. Gdy przybędzie do Kadyksu, będziemy mogli uratować go, zboczywszy nieco na południe. Potem wrócimy na Guernsey i do Poole. Uratujemy dzielnego człowieka, wykonamy dobrą robotę i będziemy mieli swój udział w walce z nieprzyjacielem. Sam zamilkł, podczas gdy marynarze, mówiący po angielsku - Nicolle i Bennett - tłumaczyli innym jego krótkie przemówienie na francuski. Potem ciągnął dalej: - Wiem, że wolelibyście od razu bezpiecznie popłynąć do domu. Ja także! Ale nie mogę opuścić kapitana Delanceya, doskonałego marynarza i dzielnego człowieka. We Francji narażał się na straszliwe ryzyko, bo gdyby go złapali, rozstrzelaliby go jako szpiega. W porównaniu z tym nasze ryzyko jest niczym. Gdyby nas złapali Francuzi, traktowaliby nas jak przemytników, albo, w najgorszym razie, jak kupców morskich i zostalibyśmy przetrzymani do wymiany. Być może dziwicie się, że zajmuję się sprawami, które obchodzą Jerzego III. Zapewne uważacie, że przemytnik powinien myśleć tylko o swoim zawodzie. Czasem to robię. Ale co by się z nami stało, gdyby zwyciężyli Francuzi? Gdyby Anglia została pokonana? Gdyby zniesiono cła między Anglią a Francją? Z czego byśmy żyli? Wierzymy w wolny handel i utrzymamy go, gdybyśmy nawet mieli wybić we Francji wszystkich Francuzów! Gdy przetłumaczono to, odpowiedział mu wybuch śmiechu. Sam Carter postanowił zakończyć: - A więc dziś w nocy zmieniamy kurs i wszyscy już wiecie dlaczego. Wachta portowa i ci, którzy nie pełnią służby, mogą zejść na dół.
41
Sztaksle - trójkątne żagle przednie, podnoszone na linach zwanych sztangami, rozpiętych między dziobem statku lub bukszprytem i masztem.
Był mile zdziwiony zachowaniem się ludzi. Żadnych pomruków, żadnego szemrania, żadnych oznak wrogości, nawet żadnych pytań. Być może porwał ich wszystkich swoją wymową? Bosman zapatrywał się na to mniej optymistycznie. - Wolałbym usłyszeć pomruki, sir. Ci ludzie są powolni i potrzeba im czasu na rozważenie sytuacji. Kłopot w tym, że mamy świetny wiatr do Ushant. Była to bolesna prawda. Lecz zmiana kursu przebiegła bez protestów i Gołębica skierowała się na południe. Sam przez całą noc nie zszedł z pokładu. Pierwszy etap południowego kursu zaprowadził lugier daleko na Atlantyk. Nie było tu widać żadnego innego żaglowca. Przez cały dzień wiał południowy wiatr, lecz wieczorem zmienił się na zachodni. Teraz Sam mógł znów zrobić zwrot i wziąć dokładniejszy kurs na Kadyks. Wtedy wreszcie poszedł spać, przekazując dowództwo Evansowi. Piekielnie zmęczony, zasnął natychmiast, ale po kilku godzinach ocknął się nagle. Coś go obudziło - jakieś kroki czy skrzypnięcie drzwi od kajuty. Ale zanim poruszył się w ciemności, poczuł na czole dotknięcie zimnego żelaza i usłyszał: - Spokojnie, panie, bo strzelam. Usłuchał ostrzeżenia. Leżał bez ruchu, nasłuchując ciężkiego oddechu intruza. Potem usłyszał inne kroki i otwarły się drzwi. Wpadło przez nie światło latarni. Sam mógł rozpoznać Elishę Domaille'a, który trzymał pistolet, i Gilberta Le Page, stojącego u drzwi. - Dość tych bzdur! - powiedział Sam. - Czeka was za to szubienica, głupcy, a wykonując swoje obowiązki, moglibyście zrobić majątek. Marynarz nie odpowiedział mu, zapewne go nie zrozumiał. Ale rozległy się znów kroki i głosy i wprowadzono do kajuty Evansa, a za nim Yates'a. Zrewidowano kajutę w poszukiwaniu broni i zabrano pistolety Sama. Następnie Henry Nicolle powiedział więźniom, żeby niczego się nie obawiali. - Teraz ja jestem kapitanem tego statku - wyjaśnił - I zaprowadzę go na Guernsey. Zostaniecie tutaj, dopóki nie wejdziemy do portu. - Gdzie was powieszą za bunt! - powiedział Sam. - Za bunt na statku przemytniczym? - spytał Nicolle ze szczerym zdziwieniem. - Możliwe, ale byłoby to z pewnością coś nowego! - Nic nowego w tym, że kogoś wiesza się za zdradę. Przemyśl to sobie, Nicolle, popełniasz wielki błąd. Nie dyskutowano dłużej i trzej oficerowie zostali zamknięci w kajucie. - Powinienem stanąć przy panu, sir, gdyby doszło do walki - powiedział bosman. - Ale prawdę mówiąc, nie martwię się specjalnie tym buntem. Rejs do Kadyksu byłby najprawdopodobniej szukaniem wiatru w polu. Skąd możemy wiedzieć, że Delancey tam będzie? Skąd możemy wiedzieć, że nie siedzi w więzieniu w San Sebastian? I cóż może być bardziej ryzykownego niż przyczajenie się pod Kadyksem, pod nosem nieprzyjacielskiej floty? Chciał pan dotrzymać słowa danego Delanceyowi - rozumiem to, sir, i byłbym ostatnim, który by się temu sprzeciwiał. Zrobił pan też, co było w pańskiej mocy. Ale ludzie są zbuntowani i na to już nic nie może pan poradzić. Może temu buntowi będziemy zawdzięczali życie. Więc któż nas potępi za to? - Doszedłem do tego samego wniosku - przyznał Evans. - Gdyby mnie pan pytał, poradziłbym trzymać się z dala od tej awantury z Kadyksem.
- Miałbym zostawić kapitana Delanceya własnemu losowi? - spytał Sam. - Nie mógłbym tak postąpić. W jakiś dziwny sposób zostaliśmy przyjaciółmi. Niewiele mogę teraz dla niego zrobić, ale o jedno chciałem pana prosić, Evans. Niech im pan nie proponuje, że podejmie się pan nawigacji. - Oczywiście, sir. Żaden z nich nie wie, ani gdzie jesteśmy, ani jakim kursem powinniśmy płynąć. - Więc będą musieli poprosić mnie o pomoc. Jednakże buntownicy tego nie zrobili. Woleli wypuścić z aresztu francuskich jeńców, z których jeden znał się na nawigacji. Sam Carter wiedział teraz jedynie, że lugier żegluje z wiatrem i prawdopodobnie kieruje się w stronę francuskiego wybrzeża. W porze obiadowej uwięzionym oficerom przyniósł posiłek młody Bennett, w towarzystwie gburowatego Michela Vaudin, który trzymał w ręku pistolet. - Kto prowadzi nawigację? - spytał Sam, a Bennett odparł: - Francuzik. - On was wprowadzi do bazy francuskiej marynarki wojennej - powiedział Sam. - Dość tego! - wrzasnął Vaudin i wypchnął Bennetta z kajuty. Carter pomyślał, że dobrze się stało, iż zasiał wątpliwości w głowie Bennetta. Gdy przyszedł on zabrać brudne talerze, tym razem pod eskortą Le Page'a, Sam wyraził zdziwienie, że ludzie zaufali katolickiemu nawigatorowi. Metodyści nie mogli oczekiwać dobrego traktowania we francuskim więzieniu, to zrozumiałe. Następnym gościem Sama był Henri Nicolle we własnej osobie. Zapytał, czy Sam dałby mu słowo. - Po co? - Sam udawał zdziwienie. - Niech pan przyrzeknie, że nie wystąpi przeciwko nam, że nie spróbuje opanować lugra ani nic w tym rodzaju. - No, a gdybym przyrzekł? - To pan i pan Evans wyszlibyście na pokład. - A po co miałbym wychodzić na pokład? - Ostrzegłby nas pan, gdybyśmy się znaleźli w niebezpieczeństwie. Nasze ryzyko jest także pańskim ryzykiem. - To prawda. Dam słowo do zachodu słońca dnia dzisiejszego i myślę, że pan Evans zrobi to samo. W tym czasie dopilnuję, żeby lugier szedł kursem na Guernsey. Zgoda? Zawarto porozumienie i Sam razem z Francuzem dokonali w południe pomiarów, określając szerokość geograficzną i kurs. Znalazłszy się znów na dole z Evansem, Sam w ogólnych zarysach nakreślił swój plan. - W załodze Nicolle'a nie ma jedności. Nicolle i ten młodzik Bennett to prawowierni wyznawcy Wesleya, nienawidzący hazardu i pijaństwa, ale chciwi na pieniądze. Inni ludzie to zwykli przemytnicy - dobrzy marynarze, ale lubiący się zabawić. Dwaj Francuzi chcą wrócić do Francji, a my trzej chcemy spełnić swój obowiązek. Te cztery grupy składają się z dwóch, czterech, dwóch i trzech osób. Gdybym sobie dał radę z Francuzami, byłoby nas pięciu przeciw sześciu. Gdybym przekonał zwolenników Wesleya, byłoby nas siedmiu przeciwko czterem. Realizację planu dokonania rozłamu Sam Carter rozpoczął od dwóch Francuzów. Wyraził swoje współczucie porucznikowi Jean Berthierowi, że będąc tak blisko Francji znajduje się w niewoli. Okazało się, że zmartwienie Berthiera było tym większe, iż otrzymał właśnie awans. Jego przydział na
Argonautę dawał mu pierwszą realną szansę odznaczenia się. Gdyby wyróżnił się na tym okręcie, z pewnością awansowałby. Niestety, został jeńcem, zanim korweta zdołała uczynić coś więcej poza wpędzeniem na ląd brytyjskiego korsarza. Nie było to jego winą - cóż mógł na to poradzić? - ale nie udało mu się uniknąć niewoli. Będą mu to długo pamiętać. Dostanie się do niewoli w bitwie było zgodne z honorem, ale uwięzienie przez jakiś zwykły statek przemytniczy zdyskredytuje go na zawsze. Drugi oficer, młody Etienne Bignon, midszypmen, był mniej przygnębiony, lecz i on nigdy nie spodziewał się, że zostanie brytyjskim jeńcem wojennym. Widoki na wymianę były dość odległe. Co więcej, kiedy już odzyska wolność, okaże się, że wszyscy jego rówieśnicy, a nawet młodsi od niego, wyprzedzili go w awansach, Sam Carter raz jeszcze wyraził swoje współczucie i rzekł: - A gdybyśmy opanowali ten lugier i pożeglowali do Kadyksu? Moglibyście z honorem wrócić na swój statek. Wasz admirał zwolni mnie i moich przyjaciół za udzielenie wam pomocy. Byłoby nas pięciu przeciw sześciu. Jeśli ich zaskoczymy, może nam się udać. Co wybieracie - angielskie więzienie czy Legię Honorową? - Powiedziawszy to, Sam zszedł pod pokład, żeby nie wyglądało, iż zbytnio przyjaźni się z Francuzami. Następnie Evans porozmawiał z Nicolle'em. - Słyszałeś kiedyś o Tomaszu Johnsonie? - Tym słynnym przemytniku z Hampshire, który uciekł z nowego więzienia w Borough? - Tak, o nim. Służył kiedyś jako pilot Floty Kanału i podziękowano mu za usługi. Przez następne kilka lat celnicy przymykali na niego oczy i pozwolili mu zrobić majątek. - I co z tego? Stracił wszystko, przepił i przegrał W karty. Ostatnio słyszałem, że siedział w więzieniu za długi. - Człowiek ostrożniejszy i religijny zachowałby to, cc zdobył. A ty, gdybyś wykorzystał okazję, najprawdopodobniej też zostałbyś bogatym człowiekiem, bo celnicy byliby ślepi; straciłeś szansę, przyjacielu. - Ależ ja byłem tylko kucharzem, panie Evans, i nie miałem możliwości robienia interesów na własny rachunek. - Przy pomocy Sama Cartera dorobiłbyś się własnego statku, a celnicy nawet by go nie zauważyli. Straciłeś wielką szansę! - Szansę obejrzenia od środka hiszpańskiego więzienia! - Szansę odmawiania modlitwy w kaplicy swojego własnego domu! Nigdy nie będziesz mógł tego robić, jeśli rozejdzie się wieść, że pozwoliłeś kapitanowi Delanceyowi umrzeć wśród Hiszpanów. Pomyśl nad tym, Nicolle! Możesz się jeszcze uratować. Teraz przyszła kolej na Toma Yates'a, bosmana. Jego zadaniem było przeprowadzenie rozmowy z Luke Bennettem. Miał go spytać, co uczciwy wyznawca Wesleya ma wspólnego z tymi grzesznikami z nabrzeża St. Peter Port. - Odważyłeś się na poważny krok, Luke, biorąc udział w buncie. Do czego to doprowadzi? Zaczyna się od buntu, kończy na piractwie. A do czego prowadzi piractwo? Do szubienicy, Luke! Pomyśl, jakim to będzie wstrząsem dla twojej matki! Pomyśl, co powie na to twoja rodzina i sąsiedzi! Pomyśl, co piszą w książkach o ohydzie grzechu! Byłeś na drodze do zbawienia, a teraz jesteś na drodze do potępienia. Żałuj za grzechy, póki czas! - Ale co pan ma na myśli, panie Yates? Co mam robić?
- Musisz mi pomóc wyrzucić alkohol za burtę. Ci niegodziwcy, Domaille, Blondel i Vaudin, gotowi popełnić po pijanemu każdą zbrodnię. Od pijaństwa i kart tylko krok do piractwa, a od piractwa tylko krok do szubienicy! Czy wiesz, gdzie trzymane są trunki? - O, tak, sir. Ale zostały zamknięte, a klucz ma pan Nicolle. - Ale daje ci go, gdy rozdziela się rum? - Tak, sir. Zamykam skrzynię i oddaję mu klucz z powrotem. - Dziś zapomnisz ją zamknąć. Ja już postaram się uratować tych ludzi przed straszliwą pokusą grzechu. Gdy alkohol znajdzie się za burtą, wszyscy będziemy bezpieczniejsi. - Z pewnością ma pan słuszność, panie Yates. Zrobię to! Ale niech pan nikomu nie powie, że zrobiłem to umyślnie. Jednakże bosman nie wyrzucił rumu za burtę, tylko wziął sześć butelek i dał ukradkiem po jednej Domaille'owi, Blondelowi, Le Page'owi i Vaudinowi, a dwie zachował w rezerwie. Wczesnym rankiem wszyscy oni byli pijani i skłonni do bójki o piątą butelkę, którą obiecał między nich podzielić. Bennettowi, który zostawił skrzynię otwartą, powiedziano, że Le Page zastał ją taką, zanim jeszcze spostrzegł to Yates. Wstrząsnął nim widok kolegów, którzy znajdowali się w okropnym stanie, i teraz tym bardziej był skłonny wystąpić przeciw nim. Vaudin bezczelnie odzywał się do Nicolle'a, podrywając w ten sposób jego autorytet. Pilnowano, żeby Carter, Evans i Yates byli zamknięci w swojej kajucie, lecz był to jedyny rozkaz, jakiego słuchano. Po zapadnięciu zmroku Luke Bennett otworzył kajutę i wpuścił do niej dwóch Francuzów. Po krótkiej, szeptem przeprowadzonej dyskusji, wszyscy uzbroili się w kołki do mocowania lin i dźwignie od kabestanu. Szybko załatwiono się na pokładzie z Nicolle'em, który próbował utrzymać statek na kursie. Pijanemu sternikowi, Le Page'owi, wystarczyło jedno stuknięcie w głowę, równie łatwo poradzono sobie z Blondelem w forkasztelu. Domaille i Vaudin leżeli pod pokładem w alkoholowym zamroczeniu, więc zostawiono ich w hamakach, żeby się przespali. W ciągu pięciu minut zawładnięto lugrem, a w ciągu następnych dziesięciu minut zmieniono kurs i podjęto rejs na południe. Gołębica znowu płynęła do Kadyksur. Nazajutrz przywrócono normalną służbę na lugrze. Pijaków, ku ich zdumieniu, zapędzono do pracy bosmańską chłostą. Nicolle został uwięziony, lecz wkrótce przyznał, że należała mu się nauczka. Nigdy nie utrzymałby dyscypliny wśród tych bezbożników, którzy początkowo zgodzili się na jego dowództwo. Pozwolono mu wrócić do kuchni i zapowiedziano, że jeśli będzie się przyzwoicie zachowywał, przeszłość pójdzie w zapomnienie. Tego popołudnia Sam Carter przemówił do całej załogi. Odwoływał się do ich zdrowego rozsądku, lecz zapewnił równocześnie, że gdyby były jakiekolwiek kłopoty z nimi, zostaną zastosowane straszne kary. - Spełniajcie swoje obowiązki jak dobrzy marynarze, a ja zapomnę o wydarzeniach ostatnich kilku dni. Tak samo postąpią pan Evans i pan Yates. Pomysł buntu podsunął wam prowodyr. Nie był nim Henri Nicolle, lecz kto inny. Wiem, kto to był. Do niego mówię: „Popraw się albo zawiśniesz na rei”. Patrzył wprost w oczy Michela Vaudina. - Innych, których on zbałamucił, pytam: „Jak by się wam podobała służba na okręcie wojennym?” Jak by się wam podobała ta służba, gdyby powiedziano przedtem pierwszemu oficerowi, że jesteście zbuntowanymi łajdakami, którym należy wpoić poczucie dyscypliny? Łatwo was to może spotkać, a wtedy powiecie, że wolelibyście raczej pójść do piekła. Ale jak się to stało, że doszło do buntu? Jak ludzie rozsądni mogli posłuchać nicponia, szczura lądowego, najgorszego spośród was marynarza? Myślę, że daliście się zbałamucić, bo sądziliście, że na hiszpańskim wybrzeżu czekają nas niebezpieczeństwa. Myśleliście, że wszyscy skończymy we francuskim więzieniu. Cóż, nie przeczę, że istniała taka możliwość. Ale teraz zawarłem układ z tymi
tutaj dwoma francuskimi oficerami i dżentelmenami, naszymi byłymi więźniami, lecz obecnie towarzyszami. Popłyniemy na południe z francuską flagą, umieszczoną ponad flagą brytyjską, jako pryz francuskiej marynarki wojennej. To nas chroni tak przed Francuzami, jak i Hiszpanami. Gdybyśmy napotkali flotę brytyjską, co jest bardziej prawdopodobne, będziemy mieli przecież brytyjską banderę, a ja wyjaśnię, na czym polega nasza misja. Nigdy jeszcze nie byliśmy w mniejszym niebezpieczeństwie niż podczas tego rejsu i nigdy nie byliśmy bardziej pewni, że bezpiecznie dowieziemy nasz ładunek do portu. Wypełniajcie swoje obowiązki, ludzie, a wkrótce będziecie święcić w St. Peter Port zakończenie udanej wyprawy. Przez bunt stracili masę czasu, lecz Sam Carter uznał, że może jeszcze zdążyć na spotkanie z Delanceyem. Dodał mu otuchy wiatr, który zmienił się z zachodniego na północno-zachodni, przyśpieszając żeglugę. Nazajutrz wiatr miał niemal siłę sztormu i kiedy lugier przedzierał się wśród pian przez atlantyckie fale, świstało w takielunku, a woda przelewała się przez rozkołysany pokład. Ponieważ Francuz pełnił wachtę, a załoga uspokoiła się, Sam mógł trochę wypocząć i obmyśleć plany na przyszłość. Dalsze etapy rejsu będą wymagały od niego delikatnych i przebiegłych posunięć. Już samo to, że nie mieli na pokładzie kogoś, kto znałby język hiszpański, powodowało wiele komplikacji. Sam znał ten język bardzo powierzchownie - tyle, ile liznął go w obcych portach. Nie mógłby uchodzić za Hiszpana. Więc kto miał wylądować w Léon? Gnębił go także problem francuskich oficerów. Powiedział im, że popłynie do Kadyksu, a tam Hiszpanie z pewnością zwolnią mu lugier. Powiedział załodze, że płynie na spotkanie w Léon, nieco na południe od Kadyksu, co było prawdą. Ale co miał w końcu zrobić z Francuzami? Po tym, jak posłużył się nimi do stłumienia buntu, nie mógł już traktować ich jak jeńców wojennych, Jak i gdzie ma ich odstawić na brzeg? I co ma zrobić, gdyby Delancey nie stawił się na spotkanie? Czy mógł zatrzymać się na wybrzeżu przez następny tydzień? A jeśli to zrobi, czy załoga nie zbuntuje się znowu? Najlepiej byłoby, gdyby uzupełnił ładunek w Léon, występując tam w charakterze przemytnika. Ale co mógłby im ofiarować w zamian za ich wino, jakiekolwiek by ono było? Pewnie byliby zadowoleni, gdyby dostali kawę, cukier, tytoń i rum, ale nie mógł się pozbyć większej ilości tych towarów. Śmiało mówił załodze, że jego misję poprze każdy brytyjski okręt wojenny, jaki spotkają, ale wcale nie był tego taki pewien. Admirał mógłby mu może uwierzyć, ale czy uwierzy mu dowódca slupa albo kutra? I czy go przypadkiem nie zaaresztuje? Przy brzegach Portugalii dostrzeżono kilka statków. Gołębica znajdowała się na szerokości Lizbony, gdy spotkała się z francuskim brygiem korsarskim. Sam Carter uznał, że ucieczka będzie trudna i że dobrze byłoby pomówić z Francuzami. Gdy znaleźli się w zasięgu głosu, porucznik Berthier podał im przez tubę swoje nazwisko i wyjaśnił, że Gołębica jest pryzem, zdążającym do Tulonu. Okazało się, że korsarski bryg nazywał się Espérance, a dowodził nim kapitan Duval, który wypłynął z La Rochelle i krążył u wybrzeży portugalskich - jak dotąd bez żadnej zdobyczy. Berthier popłynął na Espérance gigiem i wrócił z wiadomością, że admirała Manna nie ma już w Kadyksie i że niektóre rzeczy wskazują na to, że flota hiszpańska ma wyruszyć na morze. Niektóre okręty Langary, jak Duvalowi mówiono, przesunęły się bliżej wyjścia z portu. Po tej uprzejmej wymianie zdań dwa okręty pożegnały się i Espérance skierowała się do swego macierzystego portu, a Gołębica do Kadyksu. Nazajutrz o wschodzie słońca ujrzano inny żaglowiec. Tym razem była to brytyjska fregata w drodze do Gibraltaru. Nazywała się Penelopa (36), dowodził nią kapitan Moss i Sam Carter sądził początkowo, że spełniły się jego najgorsze przewidywania. Moss, człowiek surowy i zawistny, patrzył na niego i na lugier bardzo podejrzliwie i nie miał wielkiej ochoty wierzyć w opowiadanie o misji Delanceya. W końcu postanowił obsadzić Gołębicę załogą pryzową sześcioma ludźmi pod komendą zastępcy kapitana. Gdy więc podjęto rejs na południe, lugier był właściwie obłożony aresztem, lecz Sam odnosił się do tego filozoficznie. Był pewien, że dowódca floty będzie bardziej skłonny mu uwierzyć.
10 września Penelopa wraz z towarzyszącą jej Gołębicą ujrzała eskadrę Floty Śródziemnomorskiej. Dzień był słoneczny, lecz przepływające chmury rzucały cienie na zielony obszar wzburzonych wód. Wiał ostry wiatr, panował chłód - zapowiedź zbliżającej się zimy. Eskadra krążyła wokół Gibraltaru na luźnych żaglach - pięć liniowców dwa lub trzy mniejsze okręty tworzyły piękny widok. Formacja utrzymana była w szyku - niezapomniany i zapierający dech w piersiach był jej obraz, na który składały się: potęga, dyscyplina i piękno. Sygnał z okrętu flagowego, powtórzony przez okręty znajdujące się bliżej, nakazał Penelopie podpłynąć do Goliata. Moss wypełnił rozkaz, zrobiła to też Gołębica, płynąca w jego kilwaterze; potem kazano przysłać łódź. Po meldunku Mossa, następny sygnał wezwał na okręt flagowy komendanta Gołębicy. Gdy Carter podpłynął łodzią, przeraziła go wielkość Goliata (98). Widywał dość często Flotę Kanału, lecz nigdy jeszcze nie był na okręcie trójpokładowym. Czuł się przytłoczony, jak gdyby pomniejszony i zdenerwowany; ledwie zdobył się na oddanie ukłonu salutującemu go wartownikowi. Przy wejściu na statek czekał porucznik, który zaprowadził go na rufę, do kwatery admirała. Na przyjęcie Carter musiał czekać około dziesięciu minut. W końcu porucznik wprowadził go do admiralskiej kabiny, gdzie prawdopodobnie akurat odbywała się konferencja grupy oficerów. Sam zorientował się, że kontradmirałem Griffinem jest ów dystyngowany mężczyzna w surducie ze złotymi galonami, siedzący za biurkiem pośrodku zebranych. Podpisał właśnie jakiś dokument, sekretarz podał mu następny. Po drugiej stronie kontradmirała stał młody oficer w towarzystwie midszypmena. Byli tam jeszcze dwaj oficerowie, pogrążeni w cichej rozmowie. Po chwili porucznik, który przyprowadził Sama, zamienił parę słów z adiutantem, a ten szepnął coś admirałowi. Wówczas ten powstał i spojrzał wprost w oczy swojego gościa. Sam zasalutował, jak umiał najlepiej, a gdy admirał odpowiedział na jego ukłon, podszedł do biurka. - Kapitan Moss powiedział mi - zaczął admirał - że pan twierdzi, iż jest kapitanem kutra z Poole i Guernsey i że jest pan w kontakcie z porucznikiem Delanceyem, znajdującym się gdzieś w Hiszpanii. Pan, zdaje się, wierzy w to, że Delancey zdobędzie jakieś informacje co do zamierzeń hiszpańskiej floty. Czy tak? - Tak, sir. - W jakim stopniu ta misja się powiodła? - Nic o tym nie wiem, sir. Delancey wylądował w pobliżu Bayonne z zamiarem przedostania się do Kadyksu. Przypuszczam, sir, że wszelkie wiadomości, jakie zdobędzie, będą pochodziły właśnie z Kadyksu. - Ma szczęście, jeśli jeszcze żyje. Nie możemy osądzać jego sukcesów, ale nasze przybrzeżne fregaty meldują o jakimś poruszeniu w Kadyksie. Może to oznaczać, że Langara ma zamiar wypłynąć z portu, ale może też nie znaczyć nic. Jestem przekonany, że za kilka dni będziemy posiadać trochę więcej informacji. A na razie chciałbym wiedzieć, w jaki sposób Delancey ma zamiar uciec z Hiszpanii? To za dobry oficer, żeby go stracić. - Mam z nim umówione spotkanie, sir, na wybrzeżu, trochę na południe od Kadyksu. W tym miejscu Delancey chciałby wejść na mój statek. - Zdumiewa mnie to, co on próbuje osiągnąć, sir. Jeśli to tylko możliwe, musimy go uratować. Wierzę, że zrobi pan wszystko, co w pańskiej mocy. Proponowałbym, żeby pozostał pan na miejscu spotkania albo wracał na nie co pewien czas przez trzy tygodnie po ustalonej przez was ostatecznej dacie. Żeby panu to umożliwić, odkomenderuję fregatę dla ochrony tej operacji. Kapitan Norris z Meduzy zna to wybrzeże. Wydam mu odpowiednie rozkazy.
- Dziękuję panu, sir. Byłbym jeszcze bardziej pewien powodzenia, gdybym miał hiszpańskiego tłumacza. - Zobaczę, co się da zrobić. - Kontradmirał zwrócił się do sekretarza i kazał mu poszukać kogoś odpowiedniego. Potem podziękował Carterowi za trud, na co Sam odpowiedział podziękowaniem za admiralską pomoc. - Mam nadzieję, sir, że kapitan Delancey będzie mógł podziękować panu osobiście po klęsce Langary. - Nie wiem, czy będę miał sposobność poznać tego młodego oficera. Dlatego niech pan będzie tak dobry i przekaże mu ode mnie te słowa: „Jeśli będzie nadal pełnił służbę z takim poświęceniem i zdecydowaniem, jakie okazuje teraz, osiągnie kiedyś wysoką rangę w marynarce”. Niestety, wiele powodów skłania do przypuszczeń, że Delancey już nie żyje. Gdyby jednak przeżył i wrócił cało z tej ryzykownej wyprawy, przepowiadam mu świetną karierę. Proszę mu to powiedzieć, panie Carter, i przekazać moje podziękowanie wraz z najlepszymi życzeniami. W godzinę później na pokład Gołębicy wszedł osobnik nazwiskiem José Alvarez z Trinidad. Był to szeregowy marynarz z Ajaxa. Jego językiem ojczystym był z pewnością hiszpański, lecz angielski znał zupełnie wystarczająco, żeby móc się porozumieć. Powiedziano mu mniej więcej, czego się od niego oczekuje i bez oporów zgodził się zejść na ląd w Hiszpanii. W zamian za swoje usługi pragnął tylko, żeby go zwolniono z marynarki. Miał już najwyraźniej dość życia na dolnym pokładzie. Wyznał, że skoro się znajdzie na lądzie, chciałby tam pozostać. Tego wieczora Gołębica odłączyła się od eskadry kontradmirała Griffina i rozpoczęła ostrożne, nocne podejście do rybackiej mieściny Léon. Fregata Meduza trzymała się w polu widzenia, gotowa - w razie potrzeby - do ratowania lugra. Delancey nie mógł jeszcze stawić się na spotkanie, lecz Carter chciał najpierw zainstalować się tutaj w charakterze przemytnika; miało to zasadnicze znaczenie dla ich ocalenia. Obawiał się tylko, że José Alvarez zaraz po wylądowaniu zniknie bez śladu. Posłał więc po niego i zaczął opowiadać, jaki majątek można zrobić, zajmując się przemytem. On, José, ma teraz sposobność zostać agentem przemytników w Léon. Gdyby się tu osiedlił - namawiał go Sam przemytnicy z Guernsey i z Alderney przybywaliby w regularnych odstępach czasu i przywozili towary, których w Hiszpanii dostać nie można. Zadaniem agenta, współpracującego z señorem Davila, byłoby magazynowanie towarów przeznaczonych dla Anglii i rozprowadzanie ładunku, przywożonego do Léon. I on, i Davila musieliby oczywiście utrzymywać przyjazne stosunki z miejscowymi władzami. Z początku praca byłaby ciężka i zupełnie możliwe, że czasami nawet niebezpieczna, lecz w końcu José Alvarez zostałby szanowanym i bogatym kupcem, a to lepsze, niż być tylko robotnikiem portowym, a o wiele lepsze, niż powiększyć szeregi bezrobotnych. Początkowo Alvarez słuchał podejrzliwie i niełatwo go było przekonać. Każdego wyjaśnienia wysłuchał przynajmniej trzykrotnie i za każdym razem wysuwał w odpowiedzi te same obiekcje. Zgodził się wreszcie, gdy Sam napomknął, że źle by mu było na morzu, gdyby się dowiedziano, że odrzucił taką sposobność. W gruncie rzeczy Sam wątpił, czy Alvarez posiada dość doświadczenia w interesach, żeby pełnić funkcje agenta. To jasne, że nigdy nie był nikim więcej niż subiektem u dostawcy okrętowego w Port of Spain. Ale przynajmniej umiał czytać i pisać, znał proste działania arytmetyczne, zatem otwierały się przed nim pewne możliwości. W ten sposób Alvarez zyskał powód, żeby nie tracić kontaktu z Gołębicą. Sam miał nadzieję, że teraz nie tylko nie zniknie, ale dokona w kraju przeszpiegów i doniesie o wszystkim, co Sam pragnął wiedzieć. Po przestudiowaniu mapy, Sam postanowił wysadzić Alvareza na ląd koło Léon, trochę na południe od portu, i zrobić to bezpośrednio przed świtem. Potem pożegluje na południe i wróci następnej nocy. Jeśli wszystko pójdzie dobrze, Alvarez da
odpowiedni sygnał i Gołębica wejdzie do portu. Stanie się to 14 września, na dzień przed pierwszym umówionym spotkaniem z Delanceyem. Nie ustalono wcześniej żadnego planu nawiązania kontaktu, lecz było jasne, że Delancey rozpozna Gołębicę, jeśli będzie ona w porcie, a dopyta się o nią, gdyby jej tam nie było. Z rozmowy z admirałem Griffinem Sam wrócił z uczuciem, że bierze udział w wydarzeniu historycznym. Jeśli istniała jakakolwiek szansa wyratowania Delanceya z grożących mu niebezpieczeństw, Sam uznał, że powinien - i musi - ją wykorzystać. Alvarez zszedł na ląd, podwieziony łodzią do skalistego brzegu tuż przed świtem 13 września. Morze na szczęście było spokojne, inaczej lądowanie mogłoby być ryzykowne. Potem Gołębica powoli popłynęła dalej, chroniona z daleka przez fregatę. Gdy powróciła następnej nocy, w miejscu, gdzie wylądował Alvarez, znajdował się świetlny sygnał i Sam znów wysłał tam łódź: Alvarez powiedział Mr Evansowi, że nawiązał kontakt z señorem Davila, że w Léon nie ma żadnego garnizonu i że miejscowi Hiszpanie palą się do robienia interesów. Trzeba będzie przekupić kilku celników i policjantów, ale poza tym nie będzie żadnych specjalnych trudności. Gołębica pod francuską flagą może spokojnie wejść do portu z porannym przypływem. To zadecydowało o dalszych posunięciach Sama, lecz równocześnie zrodził się inny problem. Co zrobić z dwoma francuskimi jeńcami? Carter postanowił szczerze powiedzieć im o swoich kłopotach. - Zdaję sobie sprawę panowie, że chcecie powrócić do swoich obowiązków. Jest to słuszne i nie zamierzam zatrzymywać was jako jeńców. Z drugiej jednak strony, będziecie musieli wyjaśnić swoją nieobecność i opisać, w jaki sposób zostaliście ujęci i jak zostaliście zwolnieni albo też jak doszło do waszej ucieczki. Wbrew temu, co obiecywałem, nie mogę was zawieźć do Kadyksu. Powiedzcie mi, co waszym zdaniem, powinienem zrobić. Jean Berthier musiał spodziewać się tego pytania, gdyż zaproponował własne rozwiązanie. Niech Sam pozwoli im obu uciec, a oni przysięgają, iż zameldują, że Gołębica odpłynęła na Morze Śródziemne. Powodzenie planu zależało od tego, czy spotkają jakiś miejscowy statek, płynący do Kadyksu. Sam zaakceptował ten pomysł i kazał ludziom pilnie wypatrywać łodzi, która nadawałaby się do tego celu. Umówił się też z kapitanem Meduzy, że dwukrotne opuszczenie trójkolorowej flagi na Gołębicy będzie dla fregaty sygnałem, aby udała, że atakuje lugier, jak gdyby Gołębica była statkiem nieprzyjacielskim. Gdy dostrzeżono odpowiednią łódź rybacką, Gołębica podpłynęła, żeby ją przejąć. Znalazłszy się w pobliżu naładowanej łodzi, załoga Gołębicy odegrała całą pantomimę rokowań na temat okupu za swoją zdobycz. Ponieważ lugier płynął pod flagą francuską, hiszpańskich rybaków było ich pięciu - traktowano jako aliantów. Podczas trwania targów, Sam dał Meduzie umówiony sygnał, niewidoczny dla Hiszpanów, zaaferowanych pokonywaniem trudności językowych. Rokowania, prowadzone przez jedną ze stron za pomocą francuszczyzny z Guernsey, przedłużano bez końca. Wszyscy byli tak zajęci dyskusją, że najwyraźniej nie zauważono zbliżania się Meduzy od nawietrznej. W końcu fregata oddała strzał armatni, który na pokładzie Gołębicy wywołał panikę. Uwaga załogi, skupiona dotąd na łodzi rybackiej, przeniosła się teraz na fregatę. Zaczęto wykrzykiwać rozkazy bez związku, wydawano i odwoływano instrukcje i wszyscy gromadzili się po nawietrznej stronie lugra, bezładnie gadając i coś sobie pokazując. Dwaj francuscy oficerowie, na których w całym tym zamieszaniu nie zważano, wgramolili się ukradkiem wraz z bagażem na pokład rybackiej łodzi, oferując Hiszpanom pieniądze za odstawienie ich do Kadyksu. W tej samej chwili Gołębica postawiła wszystkie żagle, uciekając na południe, a następny strzał armatni sprawił, że jej załoga rzuciła się w gorączkowy wir pracy. Lugier uciekał przed fregatą nabierając szybkości i hiszpańskim rybakom mogło się wydawać, że to francuski okręt ucieka przed ślamazarnym pościgiem wroga. Podnieśli więc żagiel i popłynęli do Kadyksu, bardzo zadowoleni, że zapłacono im jeszcze za powrót do macierzystego portu, do którego przecież i tak wracali.
W odpowiednim momencie Meduza zaprzestała pościgu i pozwoliła Gołębicy podjąć rejs do Léon. Oczekiwano tam widać przybycia lugra, gdyż wypłynęła mu na spotkanie łódź z Alvarezem na pokładzie. Alvarez zapewnił Sama Cartera, iż może spokojnie zakotwiczyć w miejscu postoju przy małym molo. Davila i inni miejscowi kupcy byli zachwyceni perspektywą handlu i kontrabandy, a miejscowe władze nie były na tyle gorliwe, żeby zanadto dopytywać się o macierzysty port Gołębicy. Alvarez, który okazał się lepszym handlowcem niż Sam się spodziewał, dostarczył mnóstwo informacji o samej miejscowości i o towarach, których import byłby specjalnie pożądany. Zdaje się, że miejscowi kupcy byli więcej niż chętni do prowadzenia handlu. Pod wieczór 14 września Sam Carter pomyślał, że już prawie zrealizował swój plan. Jego statek znajdował się w miejscu umówionego spotkania i został tu dobrze przyjęty. Carter zainstalował w Léon swego agenta, który starał się nawiązać kontakty z tutejszymi ważnymi osobistościami. Gdyby Delancey przybył nazajutrz, tak jak było umówione, nawet jako uciekinier i w przebraniu, Davila natychmiast by się o tym dowiedział. Delancey mógłby się zaraz zaokrętować i Gołębica pożeglowałaby z najbliższym odpływem. Gdyby wyłoniły się jakieś trudności albo zaistniała potrzeba użycia siły, w odwodzie była Meduza. Gdyby wreszcie Delancey się nie zjawił, Gołębica mogła tu zostać jeszcze przez tydzień albo i dłużej. Było mnóstwo możliwości prowadzenia rokowań, wymiany próbek towarów, a to było pretekstem do targowania się, plotkowania. Pozostawało pytanie, czy Delancey rzeczywiście stawi się na spotkanie. Sam musiał przyznać, że szanse były niewielkie. I rzeczywiście, 15 września Delancey nie dał żadnego znaku życia, nie było żadnej wiadomości o jego wyczynach ani pogłosek o tym, że ma przybyć. O północy pierwszego umówionego dnia Sam doszedł do wniosku, że jego obawy były słuszne. Delancey został zabity lub uwięziony, najprawdopodobniej we Francji, czyli stało się właśnie to, co każdy rozsądny człowiek mógł przewidzieć. Ale w tym wypadku powinny nadejść wieści o aresztowaniu w pobliżu San Sebastian angielskich szpiegów. Pozostawała jeszcze niewielka możliwość, że Delancey spróbuje się uwolnić. A wtedy Delancey mógł zjawić się tu przebrany za Cygana lub za księdza. Tak więc Gołębica musiała na niego czekać. Tymczasem Davila przybył z wiadomościami z Kadyksu. Na wybrzeżu mówiło się tylko o tym, że flota hiszpańska ma wyjść w morze. Zapełniano luki okrętowe, ćwiczono załogi, okręty przeniosły się na nowe kotwicowiska i wszyscy byli zdania, że w każdej chwili może nadejść wiadomość o wybuchu wojny. A wtedy Langara odpłynie, lecz nikt nie wiedział, czy skieruje się na północ czy na południe. Sam Carter postanowił czekać.
Rozdział czternasty Błędny rycerz Wieczorem tego samego dnia, kiedy go aresztowano, Delancey został wezwany do pułkownika Diego de Altamirano. Znalazł się znowu w biurze komendanta pod eskortą adiutanta i czterech żołnierzy. Rozmowę prowadzono po francusku. - Dzień dobry, kapitanie. Mam nadzieję, że spał pan dobrze. Jak to miło, że znalazł pan dla mnie chwilę czasu! Proszę, niech pan siada. Jeśli pan nie ma nic przeciwko temu, chciałbym sobie z panem uciąć małą pogawędkę. Zostań z nami, Pedro, ale ludziom powiedz, żeby zaczekali pod drzwiami. Żołnierze wyszli, a Pedro stanął za krzesłem Delanceya. - Grywa pan w szachy, kapitanie? - Nie, pułkowniku. Ale grywam w karty.
- I nie wątpię, że znakomicie. A więc niestety muszę panu powiedzieć, że w wielu grach posunięcia partnerów można przewidzieć. Jeśli tylko mamy na to ochotę, możemy pracowicie prześledzić wszystkie fazy gry, pionek po pionku lub karta po karcie. Jednakże, jak pan wie, wśród dobrych graczy istnieje zwyczaj skracania gry za wzajemną zgodą. Nadchodzi taka chwila, kiedy gracz wykłada karty na stół i mówi: „Reszta jest moja”. Tylko nowicjusz będzie się temu sprzeciwiał, żeby grę doprowadzić do końca. A ponieważ żaden z nas nie jest w tej grze nowicjuszem, proponuję, żebyśmy wyłożyli karty na stół. Delancey skłonił się, lecz nie odpowiedział. Pułkownik więc mówił dalej, uważając, że osiągnięto porozumienie. - Mógłbym w tej chwili posłać do Bayonne i poprosić kapitana Baudina, żeby odkomenderował tu swego kolegę, kapitana Micheleta. A on porozmawiałby z pańskim przyjacielem, który nosi mundur sierżanta, i natychmiast by się zorientował, że pański sierżant nie ma pojęcia o armii francuskiej. Mógłby też porozmawiać z panem i po pięciu minutach powiedziałby mi, że mówi pan po francusku jak cudzoziemiec, że naprawdę jest pan Anglikiem. Tymczasem ja mógłbym wywrzeć maleńki nacisk na resztę pańskich przyjaciół i jeden z nich - myślę, że niższy z tych dwóch, których pan zostawił w gospodzie - natychmiast by się załamał i powiedział mi, że pańska grupa zeszła na ląd z angielskiego okrętu wojennego w pobliżu Bayonne, że wdał się pan w potyczkę z kurierem i jego eskortą, że zdobył pan jego powóz i mundur, w który pan się przebrał, że wszyscy macie do wykonania pewną niebezpieczną misję, która mogłaby się nawet udać, gdybym ja był trochę lepszym pijakiem, a trochę gorszym żołnierzem. Nie sądzę, żeby ci dwaj Anglicy mogli powiedzieć mi coś ponadto, bo podejrzewam, że sami nic więcej nie wiedzą. Nie sądzę też, żeby dwaj Francuzi powiedzieli mi coś więcej, a tym bardziej ten pański Hiszpan z kolonialnym akcentem. W jednym punkcie zgodziliby się wszyscy, mianowicie w tym, że pan jest dowódcą i że jest pan oficerem brytyjskiej marynarki, prawdopodobnie w randze kapitana. Zadając sobie nieco trudu, przy odrobinie presji, mógłbym uzyskać wszystkie te informacje. A zatem, czy mogę przyjąć, że zadałem sobie już ten trud i wywarłem ową presję? Widzi pan, wykładam swoje karty na stół, oszczędzając sobie czasu, a pańskim przyjaciołom - jakby to powiedzieć? - przykrości. - To prawdziwa przyjemność mieć do czynienia z oficerem o pańskim charakterze, inteligencji i poczuciu człowieczeństwa. Ja również kładę swoje karty na stół. Zgadzam się pułkowniku, że reszta należy do pana, i gotów jestem przyznać, że pańskie wnioski są na ogół słuszne. - Cieszę się, kapitanie, że udało nam się osiągnąć porozumienie co do wstępnych posunięć. Pozostaje mi tylko zapytać, jaki był pański cel? Proszę pamiętać, że pańska misja się nie udała i że pańska odpowiedź będzie miała znaczenie jedynie historyczne. Gdyby cała akcja jeszcze trwała, gdyby niektórzy z pańskich towarzyszy byli jeszcze na wolności, nie oczekiwałbym odpowiedzi na to pytanie. Nie zdradziłby pan przecież swoich przyjaciół, a już w żadnym wypadku Hiszpanów, których miał pan zwerbować. Choć nie sądzę, żeby miał pan jakichś hiszpańskich współpracowników. - Nie, nie miałem. - Tak. A więc nadal się zgadzamy. Miał pan przy sobie najzupełniej prawdziwe osobiste dokumenty francuskiego oficera, kapitana Laffray. Sądzę, że przejął je pan razem z jego pocztą. Czy ten oficer zginął? - Tak, zginął. - Tak przypuszczałem. Pozwoli pan, że wrócę teraz do celu pańskiej misji. Interesuje mnie on tylko dlatego, że ta informacja uzupełni w jakiś sposób mój meldunek. Zastanawiam się czasem, czemu tak
się staram, żeby moje raporty były dokładne - jestem przekonany, że i tak nikt ich nie czyta - ale nie mogę wyzbyć się tego nawyku. Nas, oficerów sztabowych, więcej obchodzą dokumenty niż fakty; pracujemy, według systemu, który wynalazł jeszcze, zdaje się, król Filip II. Dlatego byłbym wdzięczny, gdyby mi pan zechciał podać własną wersję swoich zamierzeń. - Nie widzę powodu, pułkowniku, dla którego miałbym panu odmówić. Jestem tutaj, jak pan odgadł, w tajnej misji. Gdyby mi się udało, miałem się dowiedzieć o zamiarach hiszpańskiej floty. Ale nie prowadzimy jeszcze wojny i być może uda się jej uniknąć. Chciałbym zrobić wszystko, co w mojej mocy, dla polepszenia stosunków między Brytanią a Hiszpanią. Niektórzy z nas wierzą, że niedługo będziecie znowu naszymi sojusznikami. Chcielibyśmy więc, aby gdy nadejdzie ten dzień, wasza flota była nietknięta i mogła współpracować z naszą. Nie chcemy, żeby uległa zniszczeniu w bitwach. Nie chcemy, żeby Hiszpania została zaanektowana przez Francję. Wielka przyszłość czeka, pułkowniku, hiszpańskiego oficera, który już dzisiaj potrafi dostrzec, że niepodległość Hiszpanii jest zagrożona i że to Francja, a nie Anglia jest krajem, którego należy się obawiać. - Oficer, który powiedziałby to zbyt głośno, zostałby zwolniony ze swego stanowiska. Nawiasem mówiąc, chciałem panu powiedzieć, że mój adiutant, doskonały oficer, zupełnie nie zna francuskiego. Może pan sądzić, że to się dobrze składa. Jednakże - wracając do tematu - nie jestem tu po to, żeby dyskutować na temat polityki prowadzonej przez mojego króla. Wszelka dyskusja byłaby w najwyższym stopniu niewłaściwa. Dodam też, że byłaby w najwyższym stopniu niemądra. - Niewątpliwie. Ale najlepiej jest przygotować się na dwie możliwości. Dalekowzroczny oficer nie będzie mówił teraz nic przeciwko francuskim rewolucjonistom. Jednakże gdyby sytuacja się zmieniła, będzie już znany jako prawdziwy hiszpański patriota i uważany będzie za takiego przez nowych aliantów Hiszpanii. Gdyby mnie pan teraz zwolnił, zostałby pan wspaniałomyślnie wynagrodzony. - Zachęca mnie pan, żebym wraz z panem wziął udział w spisku, który by zapobiegł zawartemu już sojuszowi między Francją a Hiszpanią. Ale ja nie mam żadnego wpływu na politykę mojego kraju. Ryzyko, mój przyjacielu, jest zbyt wielkie, a nagroda zbyt problematyczna. - Nagroda, pułkowniku, jest pewna. Z rozmowy w gospodzie dowiedziałem się, że wskutek rozrzutności pańskiego ojca stracił pan swoją rodzinną posiadłość i ze jest pan najstarszym synem. Gdyby pan stanął po naszej stronie, mógłby pan tę posiadłość odzyskać. - A więc pan wie o mojej posiadłości? - Tylko tyle, że pański ojciec musiał ją sprzedać. Czy mógłby pan ją odkupić, gdyby pan miał pieniądze? - O, tak... Gdybym... Wierzę, że pańska oferta jest szczera. Ale nie mam powodu wierzyć, że pański rząd uzna każdą obietnicę, którą pan da w jego imieniu. Nie mogę też wymyślić żadnego rozsądnego usprawiedliwienia dla siebie na wypadek, gdybym pana zwolnił. - Co do tego ostatniego punktu, pułkowniku, mogę pana uspokoić. Otrzyma pan od Dyrektoriatu list zawiadamiający, że jestem agentem francuskiej tajnej służby. Minister wyjaśni to listem osobistym, skierowanym do pana i do innych dowódców garnizonu. Fatalnie się składa, że doręczenie tych listów nieco się opóźniło. - To straszny błąd! Ale takie błędy się zdarzają, wiem to aż za dobrze z własnego doświadczenia. Potrzeba mi jednak pewności, że list ten będzie wystarczająco przekonujący, żeby mnie wywieść w pole, a także pewności, że pańska obietnica będzie respektowana przez pańskie ministerstwo skarbu. Mogę przyjąć słowo honoru dżentelmena, lecz nie mogę przyjąć obietnicy uczynionej przez -
a tym bardziej w imieniu - jakiegoś tam rządu. Jednakże zrobię, co będę mógł, żeby spełnić pańskie życzenia. Pan przygotuje ten list, a ja zadecyduję, czy dam się nim oszukać. Sam pan rozumie, że fałszerstwo musi być doskonałe. Jeśli list będzie wiarygodny, wypuszczę pańskich towarzyszy, żeby sobie radzili na własną rękę, a pan zostanie tutaj na słowo, jako zakładnik, dopóki się nie dowiem, że pański rząd będzie honorował naszą umowę. Ale nawet wtedy będę miał wątpliwości, czy przyjąć obietnicę pańskiego rządu - nie jest to taka łatwa decyzja. W każdym razie nie mogę podejmować żadnej decyzji, dopóki nie otrzymam tego listu z Paryża. Ma pan przynajmniej jakieś szanse pisząc go. - W tym celu muszę mieć przy sobie wszystkich moich towarzyszy i cały nasz bagaż. - Doskonale. - Pułkownik wstał i po hiszpańsku powiedział do adiutanta: - Niech pan przeniesie wszystkich więźniów do celi numer sześć. Proszę im tam wstawić stół i krzesła, dać papier, atrament i wosk do pieczętowania. Proszę im zwrócić bagaż, ale bez broni. Należy zaryglować drzwi celi i postawić przed nimi dwóch strażników. Gdy ten oficer zamelduje, że skończyli pracę, proszę go tu znowu do mnie przyprowadzić. W godzinę później Delancey razem z całą swoją grupą zasiadł przy stole. Z zewnątrz, z korytarza, słychać było kroki wartowników. Wewnątrz w widocznym miejscu na drzwiach umieszczono ostatni egzemplarz drukowanego regulaminu dla więźniów, podpisany przez adiutanta i parafowany przez komendanta. Cela była dwukrotnie większa niż normalna, zapewne używano jej do spotkań więźniów z adwokatami. Na stole stała latarnia, bardzo potrzebna w zapadającym zmroku; rzeczy więźniów umieszczono pod ścianą. Gdy tylko zamknięto drzwi, Hodder podszedł do bagażu i zaraz zakomunikował, że jego wytrychy są tam, gdzie były, w podwójnym dnie skórzanej torby podróżnej. - Świetnie! - powiedział Delancey. - A teraz słuchajcie uważnie. Manning, oprzyj się plecami o drzwi, żeby nikt nie mógł zajrzeć do celi. Hodder, pan się zajmie zamkiem, ale tak, żeby nie sprawiać hałasu. Rigault i Bisson, proszę rozmawiać głośno, żeby zagłuszyć ewentualne odgłosy pracy Hoddera. Ramos, proszę przygotować po hiszpańsku rozkaz naszego zwolnienia i dostarczenia nam szybkich koni. Ja go podyktuję, a pan go przetłumaczy i napisze. Pracowali szybko, ale dobrze, i wkrótce Delancey i Ramos przygotowali potrzebne rozkazy w odpowiedniej - jak im się zdawało - formie. Wtedy Delancey zastąpił Bissona, którego zadaniem było prowadzenie rozmowy, żeby ten mógł skopiować nagłówek i podpisy z egzemplarza regulaminu, wiszącego na drzwiach. Kiedy rozkazy były gotowe, rozmowę znów prowadzili Ramos i Bisson, podczas gdy Delancey i Rigault zasiedli za stołem. Napisali razem list od Barrasa, wyjaśniający, że kapitan Rochambeau jest oficerem francuskiej tajnej służby i władze hiszpańskie proszone są o okazanie mu pomocy, następnie znowu zamienili się rolami. Bisson sfałszował podpis jak poprzednio, a Rigault podjął głośną dyskusję, lecz tym razem z Ramosem. Zrobiło się już ciemno, gdy wreszcie skończono pracę nad dokumentami i właśnie wtedy Hodder odstąpił od drzwi, przyznając się do niepowodzenia. - Robiłem, co mogłem - powiedział szeptem - i w pewnej chwili myślałem już nawet, że mi się udało. Ale nic z tego. Przysiągłbym, że już się przesunęło... Nie, nie potrafię tego powtórzyć. To jakiś zamek, na którym się nie znam. Delancey, po krótkim namyśle, zdecydował: - Manning i Bisson, chciałbym, żebyście zaczęli się kłócić, a potem wszczęli bójkę, robiąc przy tym tyle hałasu, by usłyszeli was strażnicy, ale nie tak znów wiele, żeby was usłyszano na wartowni. Potem Ramos krzyknie do strażników, że popełniono morderstwo. Będzie wołał o pomoc: szybko, szybko! Zrozumiano? A więc w porządku. Kłóćcie się!
Rozpoczęła się gwałtowna kłótnia, która przemieniła się w bójkę; tymczasem Delancey i Rigault ustawili się po obu stronach drzwi. Przez okienko zajrzał strażnik i kazał więźniom się uspokoić. Później spostrzegł, ku swemu przerażeniu, że Bisson został zaduszony prawie na śmierć. - Morderstwo! - krzyknął Ramos po hiszpańsku. - Morderstwo! Szybko! Strażnik wahał się przez chwilę; wiedział, że powinien wezwać sierżanta, ale bał się, że przybędą za późno. Więc podjął decyzję: otworzył drzwi i wycelował muszkiet w Manninga; drugi strażnik zrobił to samo. Zanim się zorientowali, co się dzieje, wyrwano im muszkiety i powalono uderzając krzesłami po głowach, po czym ściągnięto z nich mundury, a ręce i nogi związano im rzemieniami od bagażu. Minęło kilka minut pełnych napięcia. Wszyscy czekali, czy zostanie wszczęty alarm. Ale panował spokój. Na szczęście mury były grube. - Patrzcie - szepnął Hodder żałośnie - te przeklęte drzwi były zaryglowane od zewnątrz! Wkrótce Ramos i Manning byli już ubrani w wojskowe mundury, odpowiednio wyekwipowani i uzbrojeni. Delancey kazał Ramosowi zameldować adiutantowi w imieniu sierżanta, że więźniowie ukończyli swoje zadanie i ich dowódca gotów jest stawić się u komendanta. Istniało ryzyko, że Ramos zostanie rozpoznany, lecz na szczęście spotkał adiutanta w mroku korytarza. Złożył meldunek, trzymając latarnię tak, by być niewidocznym, po czym poszedł za adiutantem do celi numer sześć. Oficer był wściekły, widząc, że korytarz więzienny, nie licząc drugiego strażnika, jest pusty. - Gdzie jest sierżant? - krzyknął. - Gdzie jest warta? I w tym samym momencie ogłuszono go uderzeniem kolby od muszkietu i wciągnięto do celi numer sześć. Z niego także ściągnięto mundur. Teraz Ramos z prostego żołnierza awansował na kapitana, a mundur strażnika dano Bissonowi. Gdy adiutanta związano i zakneblowano tak samo jak przedtem dwóch żołnierzy, w korytarzu uformował się pochód. Na przodzie szedł Ramos, jako adiutant eskortujący Delanceya. Za nimi dwóch innych więźniów: Rigault i Hodder. Dwaj żołnierze: Manning i Bisson zamykali orszak. Gdy zaryglowano celę numer sześć, Delancey włożył klucz do kieszeni i cała grupa pomaszerowała w stronę biura komendanta. Ramos zastukał, kazano mu wejść. Pierwszy jednak wszedł Delancey. Ramos pozostał na progu, odwrócił się, by wydać rozkaz dwóm żołnierzom, stanowiącym eskortę. - Proszę wejść, kapitanie. Proszę siadać. Szybko pan pracował wraz ze swoimi przyjaciółmi. Skończyliście panowie wcześniej niż przypuszczałem. Mam nadzieję, że zechce pan wypić ze mną szklankę wina. A tymczasem może pan pokaże mi ten list z Paryża. - Oto on, pułkowniku - powiedział Delancey, wręczając dokument. - Nie zapieczętowałem go, oczywiście, zrobię to później. - Dziękuję, kapitanie. Tak, zobaczymy, to dobrze wygląda... Tak, brzmi zupełnie nieźle... Świetnie! Po prostu dzieło sztuki! Nie oszukałoby może każdego, ale sądzę, że mnie może oszukać. Jestem naturalnie tylko zwykłym żołnierzem, a nie ekspertem grafologicznym. Chyba uznam go za prawdziwy. - Miło mi to usłyszeć, pułkowniku. Byłoby mi przykro, gdyby nasza dyskusja zaczęła się od różnicy zdań. W głosie Delanceya było coś, co kazało komendantowi spojrzeć nań ostro. Wtedy ujrzał przed sobą muszkę pistoletu, wycelowanego, w swoją pierś. Przeniósł wzrok z Delanceya w stronę drzwi, rozpoznał Ramosa w mundurze swego adiutanta i odgadł, co się stało.
- Plan, o którym mówiliśmy, wciąż jeszcze jest aktualny - powiedział Delancey - bo obaj jesteśmy ludźmi honoru. Jednakże wobec zmienionej sytuacji nie może pan oczekiwać tych samych warunków. Nawiasem mówiąc, jestem pewien, że nie uczyni pan jakiegoś nierozważnego ruchu i nie zmusi mnie do tego, żebym pana zastrzelił. Pańska śmierć nie zwiększyłaby wprawdzie podjętego przeze mnie ryzyka, ale nie znoszę niepotrzebnego rozlewu krwi; a poza tym wolałbym mieć w panu przyjaciela; może będzie mnie pan jeszcze kiedyś gościł na swoim zamku pod Sewillą. Musi pan jedynie uznać ten list za prawdziwy, wydać rozkaz uwolnienia nas i dać mi słowo, że nie zarządzi pan pościgu. Moja oferta jest wciąż aktualna, lecz alternatywa będzie teraz mniej przyjemna. Musi pan wybierać między możliwością odzyskania swojej posiadłości a utratą życia. Nie jest to wybór, nad którym można by się zastanawiać. Komendant powoli potrząsnął głową. - Zapomina pan, mój przyjacielu, że obezwładnił pan mojego adiutanta i jego straż. Co powiedzą ci ludzie, kiedy się ich uwolni? Sytuacja wygląda jeszcze gorzej, jeśli pan ich zabił. - Nie, pułkowniku, nikt nie został zabity. - A więc co powiemy? Chciałby pan, żebym zameldował, że jesteście francuskimi agentami. Będę potem musiał dodać, że rozbroiliście moich żołnierzy, ogłuszyliście mego adiutanta i uciekliście! Kto mi w to uwierzy! I co powiedzą na to inni moi oficerowie? - Wobec tego, pułkowniku, będzie pan musiał pojechać z nami do pewnego punktu na drodze do Santander. Stąd do stajni, ze stajni do cytadeli i do bram miasta będę pana trzymał na muszce, kryjąc pistolet pod płaszczem. W przypadku najmniejszego podejrzanego ruchu poniesie pan natychmiastową śmierć od strzału w serce. Jeśli nie zmusi mnie pan do strzału, pańska późniejsza opowieść będzie zawierała czystą prawdę - powie pan, że uciekając użyliśmy pana jako zakładnika. - To wyjaśnienie nie najlepiej zabrzmi przed sądem wojennym. - To kwestia czasu. Jeśli otrzyma pan naganę, już za rok zapomni się o całym incydencie. - Czy zna pan nasze stare przysłowie: „Jeśli śmierć ma nadejść z Madrytu, wszyscy będziemy długo żyli”? - Nigdy go nie słyszałem. Lecz pańska śmierć, jeśli ma nadejść w ciągu najbliższych godzin, nie będzie miała tak długiej drogi. - A więc dobrze. Przyjmuję pańskie warunki, kapitanie. Nie chcę pana prowokować do strzału. - Wspaniale. Gdybym musiał pana zabić, zrobiłbym to z ogromnym żalem. - A teraz zechce pan zapieczętować ten list od Dyrektoriatu. Ja tymczasem napiszę panu glejt. Będzie panu potrzebny przy wyjeździe z miasta. - Napisaliśmy go już za pana, pułkowniku. Grupa Delanceya zabrała broń i bagaże i ruszyła do stajen. Delancey następował komendantowi na pięty i z aprobatą słuchał wydawanego przez niego rozkazu przygotowania siedmiu dobrych koni z siodłami i uprzężą oraz dwóch koni jucznych do wiezienia rzeczy. Ponieważ towarzyszył im komendant, nie mieli żadnych trudności ani w cytadeli, ani przy bramie miejskiej, i wkrótce wyjechali - jako ludzie wolni - na oświetloną księżycem drogę do Santander. Jechali nią około czterech mil, po czym na rozkaz Delanceya zatrzymali się. Delancey zsiadł z konia w pobliżu przydrożnej kaplicy, daleko jednak - jak się zdawało - od wszelkich ludzkich siedzib, powiedział pułkownikowi, że nadszedł
czas rozstania. Delancey trzymając w pogotowiu pistolet, wraz z Rigaultem zaprowadził pułkownika do kaplicy. Przed ołtarzem świeciło się światełko, a w powietrzu unosił się lekki zapach kadzidła. - Proszę usiąść, sir - powiedział Delancey, wskazując krzesło w pobliżu ołtarza. Pułkownik usłuchał, a Rigault związał mu w tej pozycji ręce i nogi sznurami i pasami od sutann, zabranymi z małej zakrystii. Delancey przepraszał za te środki ostrożności. - Zostawiam pana tutaj z bólem serca, pułkowniku Ale rano pana znajdą. A tymczasem jest pan w miejscu bezpiecznym, osłoniętym przynajmniej od wiatru i deszczu. Pańskiego konia weźmiemy z sobą, ale zostawimy go w Santander. Nic nie mogę zrobić dla odzyskania pańskiej posiadłości, ale któż wie, jak wojna się skończy? Być może nadarzy się jeszcze okazja, by ocenić pańskie zasługi jako alianta. - Kto wie... Może kiedy spotkamy się następnym, razem, będzie pan znowu więźniem? Więc proszę mi pozwolić oddychać! Po czym Rigault zakneblował pułkownika tylko na tyle, na ile to było konieczne, żeby zmusić go do milczenia. Delancey sądził, że opóźnili pościg o jakieś pięć do sześciu godzin. Po opuszczeniu kaplicy pojechali wiodącą w lewo górską ścieżką, robiąc okrążenie na południe. Po jakimś czasie znaleźli się na szosie prowadzącej do Vittorii. Nie odpoczywali ani przez chwilę; Delancey bezlitośnie ich popędzał, bo pragnął jak najszybciej zakończyć swoją misję. Gdyby udało mu się zdobyć jakieś ważne informacje i bezpiecznie dostać się na pokład statku, zdobyłby dobrą reputację. Wtedy mógłby znów zacząć myśleć o karierze w marynarce, a może nawet o awansie. Przed świtem Delancey zarządził postój. Zjechali z szosy i znaleźli schronienie przed wiatrem w małym lasku. Noc była zimna, czuło się nadchodzącą jesień i tak ludziom, jak i koniom należał się odpoczynek. Delancey wezwał Rigaulta i Ramosa na naradę. - Wątpię, żeby ruszył za nami jakiś pościg, ale nie wolno ryzykować. Proponuję, żebyśmy za wszelką cenę dziś wieczorem dotarli do Vittorii, a jutro, już bardziej swobodnie, jechali w stronę Burgos i Madrytu. Tego wieczora grupa Delanceya stanęła w gospodzie w Vittorii. Delancey i Rigault byli w mundurach armii francuskiej, Ramos i Manning w hiszpańskich mundurach wojskowych, pozostali dwaj ubrani byli jak służący. Siedząc w gospodzie Delancey postanowił nie wjeżdżać do samego Madrytu. Co innego udawać Francuzów w Vittorii czy w Burgos, a zupełnie co innego odgrywać tę maskaradę w stolicy. Po pierwsze, wypadało, żeby oficer francuski, odwiedzający Madryt, złożył wizytę we francuskiej ambasadzie; gdyby tego zaniedbał, wywołałoby to niezadowolenie, a może nawet podejrzenia. Co więcej, było bardzo prawdopodobne, że w ambasadzie przebywa jakiś francuski oficer, a ten w ciągu pięciu minut zdemaskowałby oszusta. Dlatego Delancey postanowił, że ruszy trasą prowadzącą na zachód od Madrytu, drogą na Medinę i Avila. Tak nawet będzie bliżej do Kadyksu, choć ze względu na złe drogi nie zaoszczędzą wiele czasu. Z Avila jego grupa powinna jechać do Toledo w Nowej Kastylii i dalej do Ciudad Real, a potem przez Sierra Morena do Andaluzji. I to tam, w dolinie Gwadalkwiwiru, musiałby się rozegrać dramat. Jeśli zechce przejąć kuriera jadącego z Madrytu do Kadyksu, tam właśnie powinien urządzić zasadzkę. Główna droga z Madrytu, którą kurier musi jechać, wiodła przez krainę, zwaną La Mancha, wsławioną przez Cervantesa. Czy Delancey znalazłby dla siebie inspirację w przygodach Don Kichota i Sancho Pansy? Czy byłyby do zaatakowania w Manzanares jakieś wiatraki? Gdzieś w tamtych stronach, koło Kordowy, na pewno można znaleźć miejsce do urządzenia zasadzki. Kurier jednak - myślał Delancey - nie da się łatwo sprowadzić z drogi. Gdy przejedzie większą część trasy i zobaczy już drogowskazy z nazwą Kadyksu,
będzie mu pilno dotrzeć do celu i dostarczyć depesze. Gdy go zapewnią w Madrycie, że flota hiszpańska znajduje się jeszcze w porcie, będzie pędził z Baylon, nie zatrzymując się nawet z powodu braku powozu czy eskorty. Plan przejęcia trzeba było starannie przemyśleć. Przez wysoką sierra wiał zimny, jesienny wiatr, krajobraz był niegościnny i posępny. Dni spędzali w siodle, a noce w niewygodnych hiszpańskich gospodach. Tych podróżnych nic nie zatrzymywało w drodze. Patrzono na nich, gdy przyjeżdżali, z zimną obojętnością, ale z pewnością nie podejrzliwie. W końcu 4 września dotarli dc Andujar i ujrzeli przed sobą krainę bardziej zieloną i żyzną. Zbliżali się do równiny andaluzyjskiej i następnym miastem, które mieli zobaczyć, była Kordowa. Delancey wciąż jeszcze nie miał żadnego planu, lecz znalazł gdzieś egzemplarz arcydzieła Cervantesa i czytał je po trosze każdego wieczora. Niejasno pamiętał, że Cervantes służył na morzu i walczył w bitwie pod Lepanto, a przecież wszystkie przygody jego bohatera rozegrały się na lądzie. Jako jeszcze jeden żeglarz na koniu, Delancey miał nadzieję znaleźć jakieś natchnienie w starej księdze, doskonalił też na niej swoją hiszpańszczyznę. Z początku ta lektura bawiła go tylko; myślał, że Cervantes musiał wędrować tymi samymi drogami i odpoczywać w tych samych zapchlonych gospodach. Pracowicie tłumaczył niektóre opowiadania Rigaultowi, który uważał je za bezsensowne i nieprawdopodobne. Ramos znał je oczywiście, lecz w gruncie rzeczy niewiele obchodziła go literatura, więcej interesował się polityką, a zapewne i kryminalistyką. W końcu Delancey czytał książkę sam. Gdy 9 września grupa dotarła do Kordowy, Delancey wciąż jeszcze nie miał żadnego planu działania. Całą noc chodził po pokoju, obmyślając i odrzucając jeden pomysł po drugim. W końcu gość, zajmujący pokój pod nim, zwrócił mu cierpko uwagę, więc Delancey musiał przeprosić go i usiąść. Na morzu rozmyślał zawsze, chodząc po mostku. W fotelu czuł się mniej pewnie, postanowił więc odłożyć dalsze myślenie do jutra. Jednakże wiedział, że nie będzie mógł zasnąć, jeśli natychmiast pójdzie do łóżka. Najlepiej było czytać, a jedyną książką, jaką miał pod ręką, był właśnie ów egzemplarz Don Kichota. Przewracał kartki na chybił trafił i zatrzymał się wreszcie na początku rozdziału IV: „Dniało, gdy Don Kichot wyruszył z gospody tak zadowolony, tak pełen animuszu, tak ucieszony pasowaniem na rycerza, że od radości pękały na koniu popręgi. Przypomniawszy sobie jednak rady gospodarza co do zaopatrzenia się w niezbędne rzeczy, jakie miał wziąć ze sobą, a zwłaszcza w pieniądze i koszule, postanowił wrócić do domu, aby przygotować to wszystko i poszukać giermka… Niedaleko ujechał, gdy mu się wydało, że na prawo, w gęstwinie gaju, dobywa się żałosny głos, jakby skarżącej się istoty. Zaledwie to usłyszał, rzekł: - Dzięki niech będzie niebu... Te głosy, ani chybi, to jęki jakiegoś nieszczęśnika albo nieszczęsnej, która potrzebuje mojej opieki i pomocy. I ściągnąwszy wodze, skierował Rosynanta tam, skąd owe głosy zdawały się wychodzić. O parę kroków od skraju lasu ujrzał klacz, przywiązaną do dębu, a przy drugim chłopak jakiś piętnastoletni, obnażony do pasa, wydawał owe okrzyki, a nie bez przyczyny. Stał tam bowiem, okładając go pasem co wlezie, jakiś rosły chłop i do każdej plagi dodawał naganę i radę: - Trzymaj za zębami język, a oczy otwarte. Chłopak zaś odpowiadał: - Nie zrobię tego więcej, mój panie, na mękę Pańską, już tego drugi raz nie zrobię i obiecuję odtąd lepiej trzody pilnować.
Don Kichot, widząc, co się dzieje, krzyknął gniewnie: - „Nieobyczajny rycerzu, nie godzi się znęcać nad tym, kto bronić się nie może...”42 W tym momencie Delancey przestał czytać i zakrzyknął zachwycony: - Oczywiście! Oczywiście! Czemu nie pomyślałem o tym wcześniej?
Rozdział piętnasty Cenne wiadomości Nemesis rozbiła się przy brzegu w dniu, w którym Hiszpania zawarła sojusz z Francją na mocy traktatu, a to czyniło wojnę z Brytanią nieuniknioną. W praktyce wojna zaczęła się już we wrześniu, gdy hiszpańskie okręty zatrzymano w brytyjskich portach. Trzeba było jednak czasu, żeby wieści o tym dotarły do Hiszpanii. W Kordowie w dniu 9 września, a więc w dniu przybycia tam grupy Delanceya, wiedziano tylko, że traktat został podpisany: Jednakże liczono się tu z tym - o czym Ramos się upewnił - że wojna już właściwie wybuchła. Wobec tego grupa wydelegowała Rigaulta, żeby poprosił Delanceya, by przybył na spotkanie z nimi do stajni zajazdu „Santa Clara”, w którym się zatrzymali. Tym, który przemówił, był Bisson; wyłożył prośbę, żeby udać się najkrótszą drogą do Portugalii. - W Portugalii będziemy znowu wśród przyjaciół. Wiemy, że pańskim celem jest zebranie informacji o flocie hiszpańskiej - zapewne o jej sile i tym podobnych rzeczach. Gdy wylądowaliśmy, mówił pan o dotarciu do Portugalii i zebraniu tych informacji po drodze, ale nie poprowadził nas pan do Portugalii trasą najkrótszą. Droga, którą jedziemy teraz, prowadzi raczej na Sewillę i Kadyks. Nie obchodziło nas to, dopóki między Brytanią a Hiszpanią panował spokój. Ale wkrótce znajdziemy się w niebezpieczeństwie i powinniśmy opuścić Hiszpanię jak najprędzej. Stąd wiedzie droga do Badajos. Sir, chcielibyśmy właśnie nią pojechać. - Czy wszyscy jesteście tego zdania? - zapytał Delancey. - Nie, ja nie - nieoczekiwanie powiedział Hodder. - Ja myślę, że kapitan wie najlepiej, co robić. Powinniśmy, jak powiada, zebrać pewne informacje, wielce przydatne królowi Jerzemu. A jeśli przypadkiem zdobędziemy też - no cóż... łup w pieniądzach - nie będę od tego, żeby mieć w nim swój udział. Poszeptali między sobą, po czym przemówił Manning: - Zgadzam się z Hodderem, że jakieś pieniądze byłyby pożądane. Och, sir, nie powiedziałbym „nie”, gdyby przyszło do podziału, w żadnym wypadku. Ale nie chciałbym, żeby mnie złapano w Hiszpanii z kieszeniami pełnymi złota. Wolałbym znaleźć się za granicą, zanim stracę to złoto. - Czy ktoś ma jeszcze coś do powiedzenia? - spytał Delancey. - Inni zgadzają się z Manningiem i Bissonem, sir - odparł Rigault. - Wolą raczej zobaczyć Lizbonę niż hiszpańskie więzienie od środka. - A więc dobrze. Narysuję wam mapę. Niech mi ktoś da bat.
42
Fragment Don Kichota w przekładzie Anny Ludwiki i Zygmunta Czernych.
Delancey narysował mapę rękojeścią bata na brudnej posadzce. - Jesteśmy tutaj, w Kordowie. Stąd wiedzie droga doliną do Sewilli. Tam się rozwidla i biegnie tędy do La Pallma, do Huelvy i do Portugalii, a na lewo do Sewilli i Kadyksu - albo inaczej, tak, do Kadyksu, omijając Sewillę. Miałem zamiar zaokrętować się pod Kadyksem, gdzie - mam nadzieję - będzie na mnie czekał Sam Carter. Zgadzam się, że to ryzykowne. Tymczasem może się rozpocząć wojna, a poza tym Sama może tam nie być. Dlatego nie dziwiłbym się, gdyby niektórzy z was - a nawet wszyscy chcieli ruszyć w prawo od Sewilli. Jeśli tak, będę wam życzył szczęścia i ruszę do Kadyksu, z niektórymi z was albo sam. - Przepraszam pana, sir - powiedział Manning - ale my chcemy jechać do Portugalii już stąd, drogą na Badajoz. - Wiem, ale to nie miałoby sensu. Stąd do Portugalii jest niewiele bliżej, a podróż znacznie gorsza, bo po drodze są góry. Zabrałoby to wam tyle samo czasu, a prawdę mówiąc, jeszcze więcej. - Mówiąc rysował dalej na ziemi. - Jadąc stąd doliną, znajdziemy się na równinie. Znowu poszeptali, drapiąc się po głowach, wreszcie przemówił Rigault: - Więc pan myśli, że tak czy owak musimy jechać na Sewillę? - Jestem tego pewien. Uważam także, że istnieje możliwość przejęcia kuriera właśnie na drodze do Sewilli, albo z informacjami, albo ze złotem, a może z jednym i drugim. Znajdujemy się na prostej drodze z Madrytu do Kadyksu. Hodder i ja chcielibyśmy wykorzystać każdą okazję. Inni są może tak bogaci, że nie muszą się tym interesować, ale my jesteśmy ludźmi ubogimi. A ja, w dodatku, jestem dowódcą okrętu korsarskiego bez okrętu! Roześmieli się i zgodnie postanowili wędrować tymczasem razem. Mieli zamiar rozstać się w Sewilli. Wyjątkiem był Hodder i Delancey zastanawiał się, dlaczego. Jednakże wkrótce Hodder poinformował go o tym. Ten niepozorny, mały Londyńczyk był najwyraźniej lojalny do ostatniego tchu. - Może pan się dziwi, sir - powiedział - że tak się pana trzymam. Rzecz w tym, że chciałbym sobie zasłużyć na zmazanie win. Jeżeli je zdobędę - a przy tym jeszcze trochę pieniędzy - rzucę moją robotę i otworzę warsztat ślusarski w Cheapside. Zostanę także członkiem komitetu parafialnego, a jakże. Czy pomoże mi pan później, sir, jeśli teraz będę trzymał z panem? - Pomogę, daję na to słowo! - Dziękuję, sir. To będzie dla mnie wielki dzień, kiedy będę mógł wrzucić do Tamizy narzędzia mojego obecnego zawodu... i proszki nasenne także! - Proszki? Zajmuje się pan także narkotykami? - Tylko w małych dawkach, sir. W moim zawodzie nie można być całkiem pewnym, czy ludzie śpią głęboko. Toteż trochę im pomagamy, sir. Małe dawki zupełnie nie szkodzą, naprawdę. A wtedy - że tak powiem - można spokojnie pracować. - Hodder, podsunął mi pan pewien pomysł. Myślę, że naprawdę ma pan widoki, żeby zostać szanowanym ślusarzem i mieć sklep, którego będę klientem. Środki nasenne to właśnie to, czego potrzeba do utrzymania spokoju; mam nadzieję, że zobaczę pana jeszcze jako radcę miejskiego! Wróciwszy do swego pokoju, Delancey zaczął studiować mapę. Bankier czy kupiec, podróżujący z Kordowy, najprawdopodobniej jechałby do Sewilli, gdyby jego ostatecznym celem był Kadyks. Kurier z depeszami do Kadyksu, odwrotnie, ominąłby Sewillę, żegnając się z bankierem w Ecija. Przejęcie
jednego lub drugiego, albo obydwóch, winno nastąpić mniej więcej w takim miejscu jak La Carlota, zaledwie o dwadzieścia pięć mil stąd. Jednakże tym razem nie będzie tyle zamieszania. Zarówno on, jak i Hodder pragnęli pracować w spokoju. Aż dziw bierze, że Delancey zakończy swoją misję w towarzystwie tego nędznego, małego złodziejaszka! A jednak było w Hodderze coś, co kazało wierzyć w jego patriotyzm. Można było życzyć sobie lepszego sojusznika, lecz los mógł mu równie dobrze zesłać gorszego. Delancey nazajutrz wyjechał z Kordowy, polecając Ramosowi zebrać informacje o kurierach, jakich można by spotkać po drodze. Tego wieczora grupa wjechała do La Carlota i Ramos mógł już zameldować, że kurierzy do Kadyksu przejeżdżają tą drogą mniej więcej dwa razy na tydzień, przy czym następny ma przybyć około 10 tego miesiąca. Z pewnością zatrzyma się on w tej samej gospodzie co grupa Delanceya, tzn. w „Principe Heredero”. Będzie podróżował w towarzystwie sierżanta i czterech żołnierzy. Delancey postanowił czekać i powrócił myślą do Don Kichota. W głowie jego rodził się pewien pomysł. Do jego realizacji potrzebowałby przede wszystkim kilku dawek proszków nasennych... Przed 9 dowiedziano się - niby przypadkiem - który pokój będzie zajmował kurier, ustalono też, że nocą pokój będzie zamknięty na klucz, że łóżko sierżanta będzie ustawione pod drzwiami, a na schodach, na górze, będzie stał wartownik. Z tego wszystkiego najłatwiej było sobie poradzić z zamkiem, ponieważ poprzedniego dnia klucz zostawiono w drzwiach, więc Hodder mógł dorobić jeszcze jeden. Jednakże drzwi zaopatrzone były od wewnątrz w dwa masywne drewniane rygle. Wyjęto je po kryjomu, przepiłowano od spodu i lekko powleczono oliwą. Choć wciąż wyglądały imponująco, bez trudu można je było teraz złamać. Nie było naturalnie możliwości powtórnego zabezpieczenia drzwi po złożeniu wizyty w pokoju, Delancey postanowił więc przekonać kuriera, że widocznie buszował u niego zwykły złodziej. Zabierze się pieniądze i przetrząśnie bagaż, natomiast torba z depeszami będzie wyglądała na nienaruszoną. Kurier przyjechał w dniu, w którym go oczekiwano. Okazało się, że jest to porucznik w średnim wieku, jednooki, utykający na jedną nogę i lubiący wypić. Podczas gdy Rigault zabawiał go rozmową, Delancey poszedł po napoje, a wracając, zatrzymał się na chwilkę z Hodderem, który zręcznie wsypał proszki do szklanki kuriera, a potem do szklanek sierżanta i żołnierzy. Następnie Hodder otworzył drzwi swoim podrobionym kluczem, łagodnie złamał rygle i wszedł do ciemnego pokoju. Bisson ruszył za nim, a Ramos trzymał straż na korytarzu. Kurier spał głęboko i bez trudu wyciągnięto mu spod poduszki skórzaną torbę. W tym momencie rozległ się odgłos kroków. Zatrzeszczały schody, potem gdzieś zamknęły się drzwi. Ktoś po cichu schodził z górnego piętra. Blask świecy odbijał się w lśniącej podłodze klatki schodowej. Jeśli to gospodarz, to zobaczy, że łóżko sierżanta zostało odsunięte, że drzwi od pokoju kuriera stoją otworem, że w domu są złodzieje. Hałas obudzi kuriera i... Delancey wyszedł z pokoju, zamknął za sobą drzwi i... stanął twarzą w twarz z ładniutką dziewczyną, w której ręce drżała świeca. Wiedział, że jego jedyną szansą było zrobić z niej winowajczynię. - Co ty tu robisz? - spytał po hiszpańsku, dając znak Ramosowi, żeby się zbliżył. Ramos powtórzył pytanie: - Co ty tu robisz? Dlaczego tu jesteś? Czemu nie śpisz? Gdyby dziewczyna była starsza, mogłaby z kolei zapytać, co Ramos robi tutaj o tej porze nocy. Ta była na szczęście młoda i zmieszana, z czego Delancey natychmiast skorzystał. - Jesteś złodziejką? - spytał, a Ramos powtórzył pytanie. - Zawołajmy lepiej gospodarza - dodał. - Nie, nie! - jęknęła dziewczyna, miała jednak na tyle rozsądku, żeby płakać po cichu. - No, to wracaj do łóżka - powiedział Delancey - i nie mówmy już o tym!
Ramos zaprowadził ją na górę, na poddasze, a Delancey zastanawiał się, co należy przedsięwziąć rano dnia następnego. - Doradź jej, żeby udawała chorą - powiedział Ramosowi - i nie pokazywała się nikomu na oczy. Ramos przekazał to polecenie, a Delancey zastanawiał się, co jeszcze trzeba zrobić. Przewidywał, że biedna dziewczyna opowie komuś o swojej przygodzie, może innej służącej, a może chłopcu, którego chciała odwiedzić. I co z tego wyniknie? Podczas gdy odgrywano tę małą scenkę, Bisson dokonał prawdziwego rabunku, tnąc podszewki i rozrzucając po podłodze części ubrań. Zabrał kurierowi portfel, zegarek, pistolety i szpadę ze złoconą rękojeścią, po czym pusty portfel wyrzucił na ulicę, a resztę łupu - z wyjątkiem pieniędzy - ukrył za kominkiem. Tymczasem Hodder zabrał skórzaną torbę do swojego pokoju, gdzie przemyślnie ją otworzył. Następnie Rigault przeszukał ją i wyjął wszystkie bardziej interesujące listy - te z oficjalną pieczęcią - a resztę oddał Hodderowi. Ten włożył wszystko znów do torby, zamknął ją i wsunął z powrotem pod poduszkę kuriera. Potem wyszedł z pokoju i pomógł Manningowi przesunąć ponownie sierżanta wraz z łóżkiem pod drzwi. Cała ta operacja trwała zaledwie pół godziny, została zakłócona jedynie nadejściem dziewczyny. Potem znów zapanował zupełny spokój aż do rana. Obecnego strażnika mógłby już zmienić nowy, nie zauważyłby niczego niezwykłego i mógłby myśleć, że wszystko jest w porządku.. Skradzionych dokumentów było pięć i żaden z nich nie był interesujący sam w sobie. Przyjęto rezygnację jakiegoś porucznika. Formalnie uznano jakiś meldunek śledczy - dotyczył on ostatniego niedoboru towaru na pokładzie San Leandro. List do kapitana portu w Kadyksie zawierał oficjalną naganę - miała ona związek z jakąś kolizją w porcie między uzbrojonym kutrem a szalupą. Jakiś midszypmen został zwolniony z Neptuna, ponieważ podał fałszywą datę urodzenia i okazało się, że jest za młody do służby. Jedyny list, który zasługiwał na ponowne przeczytanie, skierowany był z ministerstwa do jakiegoś urzędnika stoczni w Kadyksie. Sens jego był niejasny, ponieważ stale powoływano się na poprzednią korespondencję, a także ze względu na dużą ilość technicznych szczegółów, które w nim omawiano. Pewne okręty, „te wymienione w paragrafie 17 poprzedniego listu”, miano w jakiś sposób przebudować w związku z zabezpieczeniem przeciwpożarowym. Opis tych zmian ciągnął się przez kilka stron, były też wykresy i tabele ilościowe, i ani Ramos, który tłumaczył, ani Delancey, który słuchał, nie mogli zrozumieć, ani co miało być zrobione, ani przez kogo, ani kiedy. Było to bardziej niezrozumiałe niż jakikolwiek dokument z Ministerstwa Marynarki, z którym Delancey dotąd się zetknął. Gdy Ramos doszedł do ostatnich stron, zawierających tabelaryczne podsumowanie, Delancey odniósł wrażenie, że autor dokumentu sam stracił wszelką nadzieję wyjaśnienia czegokolwiek, sięgnął więc do innych i być może bardziej skutecznych środków porozumienia się. Uczynił to w końcowym, rozpaczliwym postscriptum, brzmiącym jak następuje: „Żeby uniknąć wszelkich możliwych nieporozumień, kontradmirał de Grado, który doskonale orientuje się w całokształcie sprawy, w ciągu dwóch dni przybędzie do Kadyksu i wyjaśni wszelkie jej aspekty, które mogłyby jeszcze pozostać niezrozumiałe. Będzie zaopatrzony w środki do nabycia wszystkich materiałów, których może brakować w stoczni”. Było więc możliwe, że kontradmirał będzie wiózł nie tylko specjalistyczne porady, lecz także pieniądze. Delancey nie potrafił sobie wyobrazić, żeby w ogóle można było coś dostać w hiszpańskiej stoczni; zresztą w brytyjskiej także. Dlatego miał nadzieję, że będzie tu potrzebna większa suma. Chyba żeby owe „środki do nabycia” oznaczały tylko jakieś pisemne upoważnienia do zapłaty. Skończywszy tłumaczenie, Ramos oddał dokument Delanceyowi. Spojrzawszy na koniec ostatniej strony - tuż przed postscriptum - Delancey spostrzegł zdanie, którego Ramos nie pofatygował się przetłumaczyć:
„W wypadku, gdyby flota odpłynęła, kopię tego listu przesyła się do Tulonu”. A więc to był port przeznaczenia Langary! Nie wysyłano kopii ani do Brestu, ani do Rochefort, tylko do Tulonu! Powód tego mógł być tylko jeden. Misja zdobywania informacji przez Delanceya była zakończona. Musi je teraz jakoś przekazać do Gibraltaru. Nazajutrz, 11, gdy odkryto kradzież, w gospodzie zawrzało. O świcie kurier wezwał gospodarza i zaczęto wypytywać służbę. Inni goście przyglądali się wszystkiemu ze schodów. Najbardziej pomocnym chciał być Rigault, który mówił, że słyszał nad ranem jakieś hałasy, ale przypuszczał, że to wraca ktoś zapóźniony. W świcie kuriera najbardziej zakłopotany był sierżant; musiał w jakiś sposób wyjaśnić, jak intruzi mogli dostać się przez drzwi, których pilnował. Strażnik znalazł na ulicy pusty portfel i urzędnicy z La Carlota wyrażali przekonanie, że złodzieje musieli być obcy, spoza miasta. Kurier nie miał pieniędzy, żeby zapłacić rachunek, i bardzo był wdzięczny za małą pożyczkę, ofiarowaną mu przez Delanceya. Dziewczyna nie pokazała się wcale i Ramos doniósł, że nie zeszła także do kuchni. Wciąż jeszcze klnąc, jednooki porucznik ruszył w dalszą drogę, przypisując swój ból głowy podłemu gatunkowi koniaku, który pił wczoraj wieczorem. Sierżant, który nie pił koniaku, miał taki sam ból głowy, ale wolał się na niego nie skarżyć. Pocieszał się tylko tym, że skórzana torba pozostała nietknięta. Więc, dzięki Bogu, ochrona jednak na coś się przydała. Ludzie Delanceya ruszyli w tym samym kierunku. Minęli Ecija z lewej strony i nikt z tego powodu nie szemrał. Mając nadzieję - ale nie pewność - zdobycia łupu, grupa zjednoczyła się znowu. Delancey miał co najmniej dwa dni na przygotowanie zasadzki, a wybrał na nią miejsce na drodze do Kadyksu, nie do Sewilli. Za Marchena było niewielkie rozwidlenie, prowadzące do małego miasteczka o nazwie Paradas, leżącego może o dwie mile od głównej drogi, która wiodła do Utrery, miasta o sporym znaczeniu. To na tym terenie Delancey przez czterdzieści osiem godzin wypróbowywał przyszłą akcję, każdy jej etap, dokonując zakupów i badając każdy cal gruntu. Upewniwszy się, że każdy dokładnie wie, co ma robić, zebrał ich wszystkich w gospodzie w Paradas i udzielił ostatnich instrukcji. Zakończył tymi słowami: - Jeśli mój plan się powiedzie i jeśli zdobyte informacje okażą się dobre, zakończymy tę akcję zdobyciem pieniędzy; nie będzie to bardzo duża suma, ale wystarczy, żeby wynagrodzić nasze trudy. Proponuję podzielić ją między nas równo i mam nadzieję, że nie będziemy nad tym dyskutować. Może się zdarzyć, że podziału pieniędzy trzeba będzie dokonać w pośpiechu. Może się zdarzyć, że zaraz potem będziemy musieli się rozstać, bo większość z was chce się dostać do Portugalii najkrótszą drogą, przez Sewillę i Huelva. Więc już teraz się z wami pożegnam. Dziękuję wam wszystkim za pomoc. Przeszliśmy razem przez wiele niebezpieczeństw. Odbyliśmy długą i męczącą podróż. Zdobyliśmy informacje, które mogą być cenne dla naszych admirałów. Mam nadzieję, że zdobędziemy także pieniądze. Wtedy, spodziewam się, opuścimy Hiszpanię bez zwłoki, większość z was uda się do Portugalii, a ja odpłynę z małego portu pod Kadyksem. Życzę szczęścia wszystkim! Wierzę, że jeszcze kiedyś się spotkamy i że wszyscy będziecie cieszyć się zdrowiem i dobrobytem, wspominając nasze dziwne przygody, jakich doświadczyliśmy na morzu i na lądzie. Żegnajcie, życzę powodzenia! Odezwały się chóralne pożegnania, potem ludzie zaczęli cisnąć się wokół Delanceya, żeby uścisnąć mu dłoń. - Był pan dobrym szyprem - mówili. Hodder nie żegnał się. - Ja się trzymam pana, sir, tak jak powiedziałem - mruknął.
* Powóz kontradmirała de Grado opuścił Marchena i jechał stokami wzgórz do miasta Utrera, gdzie admirał miał zamiar spędzić noc z 14 na 15 września. Był w dobrym nastroju, gdyż dzień był piękny, a droga we względnie dobrym stanie. Miał powody do satysfakcji, gdyż jego kariera, którą uważał już za zakończoną, stała się nagle znów realna. Pochlebiał sobie, że znany był jako znakomity administrator, jeśli już nie jako waleczny admirał. Niemniej jednak pozwolono mu przejść na emeryturę; widać nie potrzebowano jego usług. A przecież teraz powierzono mu ważną misję. Jeśli dobrze wykona to zadanie, otrzyma chyba następne, i to ważniejsze zlecenie, a może nawet - któż to może przewidzieć? - awans. Wędrując w ciągu ostatnich kilku dni przez Manczę, myślał często o Cervantesie, który służył przecież w hiszpańskiej flocie. Wkrótce po przybyciu na miejsce będzie musiał przemówić do urzędników stoczni. Zastanawiał się, czy powinien wspomnieć coś o bohaterze Cervantesa. Postanowił zapytać o to swego adiutanta, Pedro de Lares. - Myślałem o tym, żeby w swoim przemówieniu w stoczni wspomnieć o naszej podróży przez Manczę i o przekroczeniu Sierra Morena. Mógłbym zakończyć jakąś wzmianką o Don Kichocie. Czy myślisz, że dobrze to przyjmą? - Ależ oczywiście, admirale! - odparł de Lares. - Gdyby pan też wspomniał o Lope de Vega i o Calderonie, zrobiłoby to jeszcze większe wrażenie. Pedro w głębi duszy nie był pewien, czy to mądrze, żeby stary admirał porównywał się w jakiś sposób z Don Kichotem, lecz bardzo rozsądnie zatrzymał tę wątpliwość dla siebie. Adiutant nie powinien dyskutować, lecz potakiwać i bić brawo. - To dobrze, że jedziemy teraz szybciej - ciągnął admirał. - Ale też zjeżdżamy w dół. Niemal już czuję zapach morza! Znasz Kadyks, Pedro? - Nie, sir. - Nie byłem tam od kilku lat, ale pamiętam, że jest to piękne, stare miasto, zbudowane na czymś w rodzaju wyspy, dobrze ufortyfikowane, z katedrą, wznoszącą się nad umocnieniami. Ma trochę orientalny charakter, tak jak Wenecja. - Ja tam raz byłem, sir - powiedział sekretarz admirała, Diego Escalante. - To było w lecie i pamiętam, jak tam było miło w porównaniu z upałem i kurzem Sewilli. - Dla mnie może tam być za gorąco - powiedział admirał. - Chociaż nie o tej porze roku... Myślę, że nasza wizyta powinna upłynąć przyjemnie. W tym momencie powóz zatrzymał się i adiutant wyjrzał, by zobaczyć, co się stało. Przed nimi, na skrzyżowaniu dróg, stał inny powóz i blokował drogę. Ponieważ wyglądało na to, że odbywa się tam jakaś dyskusja, adiutant postanowił to sprawdzić. - Za pańskim pozwoleniem, sir - powiedział do admirała. - Zapytam woźnicę, czemu się zatrzymał. Pedro de Lares podszedł do woźnicy, nie dowiedział się jednak nic ponad to, że kogoś aresztują. Tymczasem nadjechały dwa inne powozy z eskortą kawaleryjską. Kapitan Garcia, komendant eskorty, podjechał do de Laresa. Obydwaj zdumieli się, widząc, że jakiś francuski oficer wyrywa się dwóm hiszpańskim żołnierzom. - Jak śmiecie mnie aresztować! - wrzeszczał Francuz. - Precz ode mnie z brudnymi rękami!
- Jest pan aresztowany, señor, bo nie zapłacił pan rachunku w Paradas. Mam rozkaz sprowadzić pana z powrotem na przesłuchanie. - Co za zuchwalstwo! Zatrzymałem się tam, bo przy głównej drodze nie było innej gospody. Zapłaciłem rachunek i jadę służbowo do Madrytu. Zatrzymujecie mnie na własne ryzyko! Kłócono się na przemian po francusku i po hiszpańsku. Francuz żądał, aby go zwolniono. Hiszpan powtarzał, że wykonuje tylko rozkazy. W końcu wtrącił się adiutant, prosząc Francuza o podanie nazwiska. - Nazywam się Jean Pelletier - odparł tamten. - Jestem kapitanem armii Republiki Francuskiej, lecz ostatnio służę na morzu pod admirałem Richery, jako oficer na Intrepide. Jadę do ambasady w Madrycie. Pedro de Lares zadał mu jeszcze kilka pytań, a potem zameldował admirałowi, że francuski oficer marynarki został aresztowany, ponieważ nie zapłacił rachunku. Jednak ów oficer twierdzi, że zapłacił. - Nie możemy go zostawić w areszcie - powiedział admirał. - Francuzi są naszymi aliantami i mogłoby to spowodować fatalne konsekwencje. Może dojść do międzynarodowego incydentu! Proszę powiedzieć kapitanowi Garcia, żeby załatwił to z tymi ludźmi, a jeśli trzeba, żeby użył siły. - Proponowałem to kapitanowi Garcia, ale on wolałby raczej, żeby pan odprowadził kapitana Pelletiera do Paradas. Sądzi, że dzięki pańskiemu autorytetowi na pewno uwolniony zostanie ten oficer, a użycie siły w tym wypadku zrobiłoby z nas przestępców. On sądzi, że nastąpiła tu jakaś pomyłka i że kilka słów zamienionych z burmistrzem wyjaśni nieporozumienie. Paradas jest bardzo niedaleko od drogi - widać je stąd. - Jeszcze kilka minut temu - rzekł admirał - powiedziałbym, że nic, ale to nic, nie powstrzyma mnie od dojechania do Kadyksu najkrótszą drogą. W stoczni czeka mnie zadanie wielkiej wagi. Niezbędna jest tam moja wiedza techniczna i oczywiście powinienem tam być jak najszybciej. Ale jeśli ktoś mnie wzywa na pomoc, nie mogę nie odpowiedzieć na to wezwanie - wezwanie oficera i sojusznika, niesłusznie oskarżonego i zagrożonego aresztem. Zapewne jestem urodzonym wyższym dowódcą. Kiedy wciągam swą flagę, chcę, żeby wiedziano, że oczekuję lojalności, ale ja także jestem lojalny wobec tych, którzy służą pod moją komendą. Jeśli człowiek wypada za burtę, nie stawiam wówczas wszystkich żagli. Nie! Ściągam górne żagle i spuszczam łódź. Teraz też to zrobię. Proszę powiedzieć temu oficerowi policji z Paradas, żeby wracał do miasta. Niech zabiera swojego więźnia. Proszę powiedzieć kapitanowi Garcia, żeby tam jechał z wojskiem - może trzeba będzie zademonstrować siłę. Co do mnie, pomówię z burmistrzem i pouczę go, na czym polegają jego obowiązki. Zanim wysłuchano tych rozkazów, oficer hiszpański, odpowiedzialny za aresztowanie, podszedł do powozu admirała i przeprosił za kłopot, który sprawia. On tylko słucha rozkazów i całkiem możliwe, że zaszła tutaj jakaś pomyłka. Ma nadzieję, że cała sprawa wyjaśni się w ciągu najbliższej godziny. Następnie hiszpański oficer wystąpił z rozsądną propozycją. Ponieważ admirał miał zabawić w Paradas tylko przez godzinę - a może i krócej - z pewnością nie było sensu, żeby jego dwa pozostałe wozy zjeżdżały z głównej drogi. Gdyby jechały powoli w stronę Utrera, byłyby tam z nie rozpakowanym bagażem właśnie wtedy, gdy nadjedzie admirał. Co więcej, konie będą mniej zmęczone, a w gospodzie zdążą przygotować się na przyjęcie admirała. Admirał de Grado natychmiast przyjął tę sensowną sugestię, zwłaszcza że zapewniono go, iż główna droga jest zupełnie bezpieczna i często patrolowana. W rezultacie powóz kapitana Pelletiera zawrócił w stronę Paradas, eskortowany przez hiszpańskiego oficera i jego podwładnego, obydwóch na koniach, a poprzedzany przez oddział kawaleryjski kapitana Garcia. Za powozem admiralskim podążał orszak. Dwa pozostałe
powozy, jeden ze służbą, a drugi z bagażem, pozostały na głównej drodze i skierowały się w stronę Utrera. Miały tam dotrzeć mniej więcej za dwie godziny. Główna kawalkada, podążająca boczną drogą, przejechała przez drewniany most nad głębokim wąwozem i wspiąwszy się nieco w górę, ujrzała wkrótce przed sobą Paradas. To właśnie wtedy podwładny hiszpańskiego oficera spostrzegł, że zgubił płaszcz, zrolowany pod siodłem. Kazano mu wrócić i znaleźć go, pogalopował więc z powrotem. Kawalkada wjechała do Paradas i zatrzymała się przed gospodą, gdzie dowiedziano się, że istotnie zaszła pomyłka. Francuski oficer zapłacił swój rachunek. Gospodarz nie miał do nikogo pretensji. Hiszpański oficer, zmieszany, usprawiedliwiał się. Źle odczytał nazwisko w otrzymanym rozkazie - teraz widzi, że brzmiało ono Pellisier. Najpokorniej przepraszał wszystkich, którym sprawił kłopot, a przede wszystkim admirała. Jego niedoszły więzień zdobył się na wielkoduszność i przyznał, że nazwisko w rozkazie, który pozwolono mu zobaczyć, mogło wyglądać na: Pelletier. Wraz ze swym byłym prześladowcą wszedł do gospody, aby zapytać, czy był tutaj oficer nazwiskiem Pellisier. Rozmowa - w ciągu której wyjaśniono admirałowi pomyłkę przerwana została hukiem odległej eksplozji. Rozległ się on od strony drogi - jedynej drogi - która wiodła do Paradas. Garcia posłał kilku żołnierzy, żeby zobaczyli, co się stało. Wrócili za pół godziny meldując, że drewniany most wyleciał w powietrze. Zupełnie osłupiały, admirał zapytał kapitana Garcia: - Po cóż, na Boga, ktoś to zrobił? Kawalerzysta był równie zdumiony. - Rzeczywiście, po co? - powiedział, wzruszywszy ramionami. - Ale co ci zbrodniarze chcieli przez to zyskać? - nastawał admirał. - Nie mam pojęcia, admirale. Może chcieli zyskać na czasie... * Tymczasem dwa powozy, pierwszy ze służbą, a drugi z bagażami, zdążały do Utrera. Wjechały do miasta, na którego wąskich i krętych uliczkach panował duży ruch. Jak to łatwo może się zdarzyć w takim miejscu, jakaś naładowana furmanka oddzieliła od siebie oba powozy, potem utknęła nieruchomo, a tymczasem pierwszy powóz zniknął za zakrętem. Dwaj ludzie w drugim powozie, woźnica i jego pomocnik, klęli właściciela furmanki, który wyglądał na pijanego, lecz nie mogli ominąć przeszkody. Uratował ich, jakby opatrznościowo, jakiś oficer, który zjawił się jak spod ziemi, wspiął się na kozioł obok woźnicy i stanowczym gestem polecił mu skręcić w lewo. Woźnica był pewien, że ten objazd doprowadzi ich do drogi sewilskiej, gdzie prawdopodobnie drugi powóz będzie już czekał. Jednakże objazd prowadził zgoła gdzie indziej, do biednych dzielnic miasteczka i wreszcie kończył się ślepą uliczką. Przewodnik, zbity z tropu, przepraszał, mówiąc, że musiał się pomylić skręcając. W miejscu, w którym się znajdowali, nie było nikogo, kogo mogliby spytać o drogę, postanowili więc wracać tym samym szlakiem, którym przyjechali. Jednakże nagle pojawił się jakiś człowiek. Gdy woźnica nachylił się z kozła, by go spytać o drogę, obcy uderzył go w głowę pończochą, napełnioną piachem. Woźnica upadł na drogę, a zaraz dołączył do niego jego równie nieprzytomny towarzysz, potraktowany podobnie przez oficera, który okazał się tak złym przewodnikiem. Dwaj ludzie leżeli jeszcze bez ruchu, gdy powóz odjechał, uwożąc dwóch napastników. - Jazda! - krzyknął Delancey do Hoddera, gdy tylko zawrócili końmi. Wkrótce zostawili za sobą miasto i trzęśli się na wyboistej bocznej drodze, wiodącej do miejsca na przedmieściu, gdzie Bisson, teraz trzeźwy, przyłączył się do nich. Niebawem powóz dotarł do głównej drogi i zaraz usłyszeli dźwięk, na który Delancey zamarł - był to daleki dźwięk trąbki kawaleryjskiej. Nie można było myśleć o ucieczce konie były zmęczone po całym dniu jazdy. Na prostej drodze, przecinającej płaską równinę, nie
można też było marzyć o ukryciu się. Widać już było jeźdźców, zbliżających się w ruchliwym tumanie kurzu. Spotkało ich niepowodzenie pod koniec tego dnia, w którym - zdawało się - wszystko szło tak dobrze. Czyżby ten woźnica ocknął się i zawołał o pomoc, opisał napastników i jakimś cudem odgadł, którędy uciekali? Czy miał na to dość czasu? Albo może admirał przejrzał cały spisek i zawrócił sprzed mostu, wiodącego do Paradas? Jedno było pewne: teraz Delancey i jego ludzie nie zostaną potraktowani jako jeńcy wojenni. Będą mieli szczęście, jeśli ich rozstrzelają, zamiast powiesić. Poniosą śmierć o kilka mil od bezpiecznej przystani! Spojrzawszy poza siebie na drogę, Delancey mógł już rozróżnić sylwetki jeźdźców i słyszał dobiegający z daleka stuk kopyt. Czy mieli podjąć walkę? Czy miałoby to jakiś sens? Jeźdźców było przynajmniej dwudziestu. Cóż z tego, że zabiją trzech z nich? To na nic. Powodowany nagłym impulsem, Delancey kazał Hodderowi zawrócić. To mogło ich może uratować. Teraz widział już wyraźnie mundury, twarze, oficera na przedzie, za nim trębacza. Byli coraz bliżej... Jak to mówił pułkownik Altamirano? „Jeśli śmierć ma przyjść z Madrytu...?” Oto nadchodziła śmierć widoczna, nieunikniona i szybka. Nie wyciągnięto jeszcze szpad, lecz czas, pozostały im do życia, należało liczyć na sekundy, nie na godziny. Oficer wykrzyknął jakiś rozkaz i oddział zatrzymał się. Potem patrząc wprost na Delanceya oficer zwrócił się do niego z pytaniem. Słowa nie miały znaczenia, lecz ich sens był taki: - Którędy?... Widzieliście ich?... - albo coś w tym rodzaju. Delancey odkrzyknął: - Tam! - i wskazał kierunek, z którego przyjechał. Rozległ się ostry rozkaz i oddział pogalopował dalej, owiany kurzem, hałas był coraz mniejszy, aż wreszcie zapanowała cisza. Delancey otarł pot z czoła i kazał Hodderowi ruszać. Nigdy się nie dowiedział, o co właściwie chodziło. W małym lasku na południe od Utrera powóz spotkał się z trzema jeźdźcami. Operacja była skończona. Okazało się, że admirałowi nie powierzono zbyt wielkiej sumy. Delancey w obecności wszystkich podzielił srebro na sześć równych części, dodał jeszcze parę wartościowych przedmiotów, a sobie zatrzymał najlepszą szpadę admirała. - A więc? - spytał. - Czy tak jest sprawiedliwie? Wszyscy przytaknęli, wyrażając wdzięczność - pamiętali o tym, że część dowódcy powinna być co najmniej podwójna. - A więc doskonale. Rigault, proszę objąć dowództwo w grupie, która rusza do Portugalii. Pan pozostaje nadal ze mną, Hodder? Dobrze! Reszta - na koń i zmykać jak szatany! Macie do przebycia sto mil i powinniście je zrobić w ciągu trzech dni. Odjazd - i powodzenia! - Powodzenia, sir! - odkrzyknęli chórem oddalający się jeźdźcy. - Bierz pan cugle, Hodder, i ruszamy. Powinniśmy jechać drogą do Lebrija. Wątpię, żebyśmy zajechali dziś daleko. Kadyks leży tuż za Lebrija, a nasza podróż kończy się w miejscu położonym na południu od miasta. Miałem nadzieję, że będę tam jutro, 15 września, ale to niemożliwe. W każdym razie jeszcze kilka dni i nasze zadanie będzie skończone! - No cóż, sir, pan wie, jaki był mój zawód. Nigdy nie przypuszczałem, że zostanę szpiegiem w nieprzyjacielskim kraju i że codziennie będę narażał się na śmierć. I nie sądzę, żeby pan przypuszczał, że zakończy pan podróż z towarzyszem takim jak ja. Dziwne jest życie, słowo daję! - Czemu dziwne, panie Hodder? - No, pan już wie.
Przejechawszy około siedemdziesięciu mil, Delancey i Hodder dotarli do Kadyksu bez przygód 17 września po południu. Ukryli powóz w lesie, pozostały odcinek drogi przebyli konno i znaleźli schronienie w małej gospodzie w porcie. Patrząc na rysujące się w oddali morze, Delancey poczuł się dziwnie wzruszony. Ostatnie tygodnie spędził daleko od właściwego sobie żywiołu. Przed laty zastanawiał się czasem, czy został marynarzem z wyboru czy z przypadku. Ale tak długie oddalenie od morza przekonało go teraz ostatecznie, że nie mógłby obrać sobie innej kariery. A widok Kadyksu przypomniał mu w dodatku tę flotę, w której powinien był służyć. I oto miał przed sobą jak na dłoni flotę hiszpańską z flagą Langary na Principe de Asturias. Wspaniale wyglądały te wielkie okręty w jesiennym słońcu, ustawione jak gdyby w regularnym szyku i otoczone ruchliwymi łodziami i barkami. Francuskich okrętów nie było, widocznie już odpłynęły. Pożyczywszy teleskop od właściciela gospody, Delancey mógł stwierdzić, że flota była gotowa lub prawie gotowa do wyjścia w morze, gdyż stengi wszystkich masztów były podniesione i prawie wszystkie reje założone. Wiedział o tym brytyjski admirał w Gibraltarze, którego fregata czaiła się gdzieś poza portem. Lecz jak zawiadomić admirała, że Langara żegluje do Tulonu?
Rozdział szesnasty W służbie królewskiej W dniu, w którym przybyli do Kadyksu - 17 września - wieczorem, po kolacji, Delancey powiedział Hodderowi, że teraz muszą zaokrętować się w porcie Léon. Zdobyte informacje, jeśli zostaną natychmiast przekazane do Gibraltaru, będą miały większą wartość niż jakiekolwiek inne, które mogliby jeszcze ewentualnie zdobyć w Kadyksie. Powinni więc - on i Hodder - jak najszybciej ruszyć w dalszą drogę, najlepiej nazajutrz. - Bardzo słusznie, sir - powiedział Hodder. - Wyjaśnił pan wszystko dokładnie i najzupełniej podzielam pańskie zdanie. - Miło mi to słyszeć. Ponieważ naszym celem jest teraz opuszczenie Hiszpanii, sądzę, że powinienem wiedzieć, jak pan to sobie wyobraża. Obydwaj ryzykujemy życie i przykro by mi było myśleć, że pan może stracić swoje z powodu błędu popełnionego przeze mnie. Miejsce naszego zaokrętowania znajduje się o jakieś dziesięć mil stąd i moglibyśmy być tam jutro. Proszę mi powiedzieć, co pańskim zdaniem, powinniśmy teraz zrobić. - Serdecznie dziękuję, kapitanie, za pańską troskliwość. Sądzę, że przede wszystkim powinien pan się przebrać w cywilne ubranie. Ten francuski mundur dotychczas się przydawał, ale teraz zaczyna być niebezpieczny. - Muszę przyznać, że o tym nie pomyślałem. - Tak, sir, ten mundur zaczyna się rzucać w oczy. Do niedawna Kadyks z pewnością był pełen francuskich oficerów; niektórzy z nich przybyli tu lądem, żeby się dostać na swoje okręty. Mógłby pan doskonale uchodzić za takiego, który się spóźnił, a ja za pańskiego służącego. Naszemu tutejszemu gospodarzowi nie chciało się nawet zapytać, skąd pan przyjechał i jaki jest pański okręt. Ale gdy francuski oficer wyjedzie stąd na południe... To musi zwrócić uwagę. Ludzie będą się na pewno pytać, dlaczego on to robi...
- Ma pan zupełną słuszność? Byłem zbyt zajęty Langarą, żeby zwracać uwagę na jakieś podejrzliwe spojrzenia. Ale ma pan słuszność. Gdybym był francuskim oficerem z jakiegoś okrętu wojennego, który już odpłynął, jechałbym natychmiast do Madrytu. - Właśnie, sir. - Ale jeśli pokażę się teraz ludziom po cywilnemu, będzie to jeszcze bardziej podejrzane. - Na to nie ma rady sir; a gospodarz za słabo mówi po francusku, żeby zadawać pytania. - To prawda. Cóż dalej? - Myślę, że potrzebujemy muszkietów. Gdyby doszło do walki, jesteśmy za słabo uzbrojeni. Mamy tylko pańską szpadę i dwa pistolety. - Zgoda, ale przecież muszkiety zwrócą na nas uwagę? - Pomyślałem o tym, kapitanie. Przypuśćmy, że sprzedamy jednego z naszych dwóch koni i za te pieniądze kupimy mały wóz. Możemy na niego załadować, co się nam spodoba. Nie wolno nam też zapominać o latarniach, którymi będziemy dawać sygnały lugrowi. - Dobra myśl. A potem? - Musimy wymyślić jakąś historię, którą moglibyśmy opowiadać. Na przykład, że wybieramy się na ryby i chcemy wynająć łódź. - Na ryby z muszkietami? - No to, jesteśmy łapaczami, ścigającymi zbiegłego więźnia. - Zbiegłego skąd? - Nie wiem, sir, ale jakąś historię musimy wymyślić. - Rzeczywiście musimy, Hodder. Będziemy mówili, że jesteśmy francuskimi agentami, wyłapującymi dezerterów. Flota francuska już odpłynęła, ale niektórzy jej marynarze zostali na lądzie. - Myśli pan, że gospodarz w to uwierzy, sir? - Powinien uwierzyć. Dezerterzy w Kadyksie zostali już wyłapani, ale my przypuszczamy, że niektórzy z nich ukrywają się w okolicy. Będziemy o nich wypytywać w sąsiednich wsiach. - Gospodarz będzie sądził, że bardziej przydalibyśmy się na morzu. - Prawdopodobnie tak, ale musimy słuchać rozkazów. - Tak jest, sir. Nazajutrz Delancey przedsięwziął wszystkie środki ostrożności, sprzedając jednego konia i kupując mały wóz. Muszkietów nie można było dostać, ale wystarał się o dwie sportowe strzelby z amunicją, nie tak niebezpieczne dla wroga jak muszkiety, lecz bardziej celne - łatwiej też było wyjaśnić ich posiadanie. Latarnie kupili bez żadnych trudności, a Delancey zdobył także kilka drewnianych listw, z których trzeba było zbudować rusztowanie do zawieszenia latarń. Do tego ekwipunku dodał jeszcze dobrą lunetę, nóż, siekierę, piłę, młotek, gwoździe i kłębek bawełnianej przędzy. W końcu nabył używane ubranie z niebieskiego płótna, takie, jakie mógłby nosić kapitan małego statku handlowego, nie mundur, lecz coś w rodzaju kostiumu marynarskiego, i kapelusz, który mógłby służyć bosmanowi na lądzie. Wreszcie wtajemniczył gospodarza w swoją misję wyszukiwania dezerterów i zapowiedział,
że razem ze służącym wrócą za dwa dni. W opowiedzeniu tej historii pomógł mu przypadkowy gość, gdyż jego znajomość hiszpańskiego - chociaż ostatnio się poprawiła - była za słaba, wystarczała jedynie na zapytanie o drogę lub zamówienie posiłku. Gospodarz, co było naturalne, interesował się głównie zapłaceniem rachunku, poza tym nie przejawiał specjalnego zaciekawienia planami Delanceya. Właściwie Delancey nie zwróciłby na siebie niczyjej uwagi, gdyby nie zjawił się Pierre Marigny, płatnik z Duguay-Trouin. Marigny zatrzymał się w gospodzie we wtorek wieczorem, spóźniwszy się na swój okręt mniej więcej o tydzień. I podczas gdy gospodarz bez trudu uznał Delanceya za Francuza, Marigny był podejrzliwy od samego początku. Co kapitan armii miał tutaj do roboty? Łapać dezerterów? Ależ do takich zadań nigdy nie przydzielano kapitana. Była to robota w sam raz dla bosmana! Gdy zaczęły padać pytania, Delancey znalazł się w niebezpieczeństwie. Mógł uchodzić za Francuza wśród Hiszpanów, mógł nawet uchodzić za Hiszpana wśród Francuzów. Ale w mieszanym francusko-hiszpańskim towarzystwie był najwyraźniej obcy, a Hodder, który musiał udawać głuchego jak pień i niespełna rozumu, jeszcze gorzej wytrzymywał próbę. Spotkawszy Marigny'ego w salonie w obecności gospodarza, Delancey musiał usprawiedliwić swój akcent wieloletnim pobytem w Stanach Zjednoczonych. Potem oświadczył, że musi wyjechać wczesnym rankiem. Gdy wychodził z pokoju, wiedział, że biegną za nim ciekawe spojrzenia i postanowił wyjechać nawet wcześniej niż zamierzał. Delancey opuścił gospodę o świcie, zapłaciwszy rachunek poprzedniego wieczora. Hodder zaprowadził ich jedynego konia do stajni wynajmu wozów, skąd mieli zabrać swój własny wóz i gdzie czasowo złożyli strzelby i latarnie. Sierżant przy miejskiej bramie nie kwestionował osobistych dokumentów Delanceya, owych dokumentów oficera armii francuskiej - i znaleźli się na drodze do Léon. Dzień był burzliwy, pochmurny, wiał zachodni porywisty wiatr. Delancey i Hodder z zadowoleniem zawinęli się szczelnie w płaszcze i nasunęli kapelusze na oczy. - Cieszę się, że już wyjechaliśmy z Kadyksu - powiedział Hodder z westchnieniem ulgi. - Każdej chwili mogli nas aresztować. Przyznaję, kapitanie, że całą noc nie spałem, czekałem na dobijanie się do drzwi. Na dziedzińcu był jakiś facet, który wciąż zadawał mi pytania. Udawałem głuchego, jak zwykle, ale on pytał i pytał. Cieszę się, że mu się wymknąłem, ale mam niemiłe uczucie, że nas ścigają. Ten sierżant także nas zapamiętał. Będą nas gonić, sir, wspomni pan moje słowa. - Dziękuję za ostrzeżenie. Myślę, że masz rację. Mamy nad nimi jedną do dwóch godzin przewagi w sam raz, żeby zobaczyć, czy Gołębica jest w porcie. Jeśli jej nie ma, muszę się dowiedzieć, czy już była i czy wróci. Potem musielibyśmy wyjechać z miasta okrężną drogą, zostawić jakieś fałszywe ślady i ukryć się gdzieś na wybrzeżu, skąd moglibyśmy dawać sygnały na morze. Podróż do miasteczka Léon, rozłożonego wokół portu, z kościołem i ratuszem, zbudowanym na wzgórzu od wschodu, zajęła im dwie godziny. Port był niewielki, lecz z łatwym wejściem, dość głęboki dla statków o średnim zanurzeniu. Miał kształt nierównego prostokąta, zamkniętego od strony morza dwoma, falochronami. Pozostałe trzy strony otaczało kamienne nabrzeże z miejscem na wyładunek między wodą a magazynami czy jakimiś innymi budynkami. Od wschodu, domy i sklepy stały nieco dalej, w głębi lądu. Przy nabrzeżu było miejsce, na którym mogły się odbywać targi rybne lub jarmarki. Na razie nie ustawiono kramów, było tam za to mnóstwo łodzi, sprowadzonych zapewne na sprzedaż lub do naprawy. Na północ od miasta znajdowało się kilka zatoczek, na białej plaży jednej z nich leżało kilka małych łódek. Przy silnym wietrze od strony morza woda się marszczyła i fale rozbijały się na plaży. Lepiej wyglądające domy stały między kościołem a portem - dostać się można było do nich od północy czymś w rodzaju głównej ulicy. Delancey wjechał do miasta od tamtej strony, śmiało zajechał przed główną gospodę
i dołączył do kilku osób, które siedziały już w środku przy kominku. Zamówił rum, co spowodowało małą konsternację; kelner powiedział, że rumu nie ma. - Nie ma rumu? - powtórzył Delancey. - Na miłość boską, nie wypiliście chyba wszystkiego, co tu wyładowano z lugra! Miejscowi obywatele i marynarze wymienili spojrzenia, a biedny kelner powiedział, że zawoła gospodarza. - Jeśli coś mamy, gospodarz będzie wiedział. Po czym w tylnym pokoju odbyła się narada. Wreszcie zjawił się gospodarz we własnej osobie, twierdząc, że zna kilka słów po francusku. - Señor zamawiał rum? Ale rumu, jak pan chyba wie, nie ma podczas wojny. Mamy za to koniak, który polecam. Jeden z marynarzy parsknął śmiechem, a gospodarz posłał mu surowe spojrzenie. - To dziwne! - powiedział Delancey. - Wczoraj jeden z moich przyjaciół miał rum. Dopiero co wyładowano go z francuskiego statku Gołębica... Zapadło pełne napięcia milczenie, przerwane ostatecznie przez gospodarza, który najpierw szybko rozejrzał się wokoło, jakby chciał sprawdzić, czy zna wszystkich obecnych. - Jest pan może przyjacielem señora Davila? - pytanie to zadał zduszonym szeptem. - Przyjechałem właśnie, żeby się z nim zobaczyć. Napięcie minęło w sposób niemal widoczny, a gospodarz doznał wyraźnej ulgi. - Dla każdego przyjaciela señora Davila z przyjemnością przyrządzam zupełnie specjalny napój. Gdy nalewał, towarzyszyły mu uśmiechy. - A gdzie można znaleźć señora Davila? - spytał Delancey. - O tej porze bywa w tawernie „Barco de Vela”, na wybrzeżu. Tutaj przychodzi dopiero wieczorem. To mój dobry przyjaciel, señor, i znany obywatel. - Zdrowie señora Davila! - powiedział Delancey, unosząc szklankę. - A czy Gołębica jest w porcie? - Nie, señor, dzisiaj nie. Może będzie tu jutro albo pojutrze. Kto to wie? - Kto to wie? - powtórzył Delancey. - Może señor Davila. Ja jestem jego przyjacielem, ale on ma także wrogów. Lepiej nie wspominać mego nazwiska nikomu, kto by tu przyszedł i zadawał pytania. - Nie znam pańskiego nazwiska, señor. - Tym łatwiej będzie panu powiedzieć, że mnie pan wcale nie widział. - Nic łatwiejszego, señor. Jestem bardzo mało spostrzegawczy. Moja żona zawsze się na to skarży. Ale ze smutkiem słyszę, że señor Davila ma wrogów. Wszyscy tutaj jesteśmy jego przyjaciółmi. - Bez wątpienia. Ale zawsze zdarzają się ludzie zazdrośni. - Niestety, to prawda. Delancey pożegnał się i wrócił do Hoddera, który cierpliwie pilnował konia.
- Musimy jechać nabrzeżem i wstąpić do tawerny „Barco de Vela”. Gołębica tu była i oczekują jej znowu Chcę wiedzieć, kiedy. Wóz ruszył i zatrzymał się dopiero na ulicy handlarzy ryb. Widać było, jak fale rozbijają się o falochron, i Delancey wątpił, żeby Gołębica próbowała wejść do portu, zanim wiatr się nie uspokoi. Padał ulewny deszcz, gdy wszedł do tawerny „Barco de Vela” i śmiało zapytał o señora Davila. Od grupy ludzi, stojących przy oknie, odłączył się niski zażywny brunet i Delancey szybko powitał go jak starego przyjaciela. - Señor Davila! Jakże się cieszę, że pana widzę w dobrym zdrowiu! Święci mają pana widać w swojej opiece. Davila, z początku zaskoczony, szybko odgadł, jaką ma odegrać rolę. - Drogi przyjacielu! Jak miło pana zobaczyć. Co za radosna niespodzianka! Proszę do kominka, niech pan osuszy płaszcz. Może szklaneczkę koniaku? Davila powiódł Delanceya do kąta, gdzie mogli rozmawiać po francusku tak, żeby ich nikt nie słyszał. - Kapitan Delancey? Jaka ulga, że pana widzę. Uważaliśmy już pana prawie za straconego! - Pracuje pan z Samem Carterem, señor? - Robimy razem interesy i spodziewam się go jutro albo kiedy tylko ustanie ten wicher. Gołębica tu była, ale musiała znowu wyjść w morze. Señor Carter dopytywał się o pana aż na północ od miasteczka. Zostawił u mnie señora Alvareza - to bardzo użyteczny człowiek. I on, i ja szukamy pana. Powinienem dodać, że leży to bardzo w naszym interesie, żeby pan bezpiecznie dostał się na Gołębicę. Jedno chciałbym wiedzieć: czy pana ścigają? - Myślę, że tak. - Wobec tego musi się pan udać w pewne miejsce na wsi, zaraz na południe stąd. Musi pan tam jechać jak najprędzej i pozostać w ukryciu, dopóki Gołębica nie wróci - może jutro, a może pojutrze. - Doskonale, ale jak się tam dostanę? - Dam panu przewodnika. Davila podszedł szybko do frontowych drzwi i wrócił z młodym człowiekiem, imieniem Marco. - To mój służący, on zna drogę. Odwiedzę pana po zapadnięciu zmroku. Teraz proszę jechać. Szybko! Delancey i Marco pośpieszyli do wozu i Hodder, zgodnie ze wskazówkami Marca wyjechał z Léon małą dróżką, która zakręcała pod górę na stoku wzgórza. Ruszyli w drogę w samą porę, gdyż Marco, odwróciwszy się mruknął: „Żołnierze!” Delancey dostrzegł oddział kawalerzystów, ciągnący nabrzeżem i oficera zsiadającego z konia przed tawerną „Barco de Vela”. Wyglądało na to, że pościg trwał i że admirał musiał być w podłym nastroju po stracie bagażu. Mieszkańcy Léon niechętnie wydaliby przemytnika, z którym robili interesy. Ale nie byliby tak tolerancyjni w stosunku do angielskiego szpiega, a miejscowość była za mała, żeby przybycie Delanceya mogło pozostać nie zauważone. Gdy znaleźli się na prostej drodze, Hodder batem ponaglił konia do galopu i w godzinę później wjechali we wskazaną dróżkę po prawej stronie; dróżka ta była tak mała, że wóz ledwie mógł się przecisnąć. Nie spotkali tu nikogo i Delancey czuł, że znajdują się na wyludnionej części wybrzeża. Szlak kończył się przy zrujnowanym i pozbawionym dachu domostwie; zaraz za nim skalny brzeg
opadał stromo na omiataną falami gmatwaninę głazów. Wicher przynosił huk przybrzeżnych fal. Miejsce do ukrycia zostało wybrane dobrze, ale nie można się było stąd zaokrętować. Gdy wóz stanął, Marco powiedział Delanceyowi, że jest tu zupełnie bezpiecznie, że nikt tutaj nie zagląda. Nie można się tu było jednak czuć bezpiecznie zbyt długo, chociaż Delancey nie przypuszczał, żeby ktoś widział ich, jak jechali w tym kierunku. Gdyby przeszukano całą okolicę, odkryto by go tutaj w ciągu jednego dnia. Ale przeprowadzenie takiej akcji było raczej niemożliwe, gdyż dysponowano zbyt szczupłymi siłami. Delancey widział tylko jeden oddział, liczący niewiele ponad dwudziestu dragonów, wystarczający do ich aresztowania, lecz zbyt mały do przeszukiwania okolicy. Przynajmniej na razie i on, i Hodder byli bezpieczni i mogli się tutaj wygodnie urządzić. Marco powiedział „adios” i ruszył w drogę powrotną, a Delancey zaczął przygotowywać dla nich schronienie na noc. Osłoniętą od wiatru część domu razem z Hodderem oczyścili z gruzów i kamieni. Rozebrali wóz i jego koła wykorzystali jako boczne ściany, z dna zrobili dach, a z obudowy prowizoryczną stajnię dla konia. W końcu z kilku desek Delancey przygotował rusztowanie dla latarni. Po zapadnięciu ciemności będą przynajmniej mogli dawać sygnały dla Gołębicy. Jakkolwiek nie było wiadomo, czy ów sygnał zostanie zrozumiany, gdyż Sam nie służył w marynarce wojennej, a wiadomości Evansa były pod tym względem także ograniczone. Spojrzawszy na morze, Delancey dostrzegł w oddali kilka żagli, lecz najprawdopodobniej należały one do jednostek rybackich albo żeglugi przybrzeżnej. Gdyby Gołębica wróciła, to tylko po zmroku. Jedno wszakże było pewne: że on i Hodder musieli zaokrętować się w Léon. Ale jak przedostać się przez miasto, po którym najprawdopodobniej krążyły już ich rysopisy i w którym szukało ich wojsko? Wieczorem zjawił się señor Davila. Przyszedł z miasta na piechotę. Towarzyszył mu José Alvarez, którego przedstawił jako swego partnera w interesach. Przynieśli mięso, chleb, masło, ser i butelkę wina. Podczas gdy Delancey i Hodder jedli przy zamaskowanym obozowym ognisku, Davila pił wino i przekazywał im wiadomości. A więc ta kawaleria ścigała właśnie ich; był tam oficer i dwudziestu czterech żołnierzy. Ten porucznik to niedoświadczony młodzik i w gospodzie w Léon dowiedział się niewiele, a w tawernie „Barco de Vela” nie powiedziano mu nic. Mówił on ludziom, że kazano mu zaaresztować dwóch szpiegów, lecz ludek żeglarski mu nie uwierzył. Wszyscy uważali, że węszy za kontrabandą, której w mieście było mnóstwo. Jednakże na nieszczęście komendant garnizonu w ślad za tym oddziałem kawalerii wysłał całą kompanię piechoty pod dowództwem kapitana Miguela de Passamonte. Po przybyciu do miasta, późnym popołudniem, kapitan przejął kawalerię pod swoją komendę i wzmógł poszukiwania. - A to już nie jest niedoświadczony młodzik, czy tak? - zapytał Delancey. - Miguel de Passamonte? Tak, señor, to stary żołnierz, który do tego stopnia awansował od szeregowca, człowiek znający swoje rzemiosło. Jego patrole sprawdzają wszystkich: kto jest tutejszy, a kto obcy. To fatalne, señor. Aż do dziś było to spokojne miasteczko, żyło się w nim bez żadnych kłopotów. Człowiek mógł prowadzić interesy, nie obawiając się niczego. Teraz wszystko się popsuło i zaczynamy nie ufać sobie wzajemnie. Passamonte spędza dzisiejszy wieczór w tawernie „Barco de Vela”, a kto wie, co mogą powiedzieć ludzie, jeśli za dużo wypiją. Proszę pamiętać, że widziano nas razem, pana i mnie. Doprawdy, señor, nie wiem, co robić! - Może byśmy rozważyli te problemy po kolei? Pierwszy, jak sądzę, dotyczy Gołąbicy. Czy możemy ją wprowadzić do portu? Przypuszczam, że ma pan sposób ostrzeżenia jej, żeby się trzymała z daleka? - Tak, ustaliliśmy sygnał. Ale myślę, że może bezpiecznie zjawić się w porcie pod flagą francuską. Celnicy są moimi przyjaciółmi, a to ich Passamonte będzie wypytywał o Gołębicę. Lugier będzie bezpieczny, lecz trzeba pamiętać, że Passamonte wystawi straże na nabrzeżu. Będą obserwować statek, tego możemy być pewni.
- Doskonale. Następny problem dotyczy zakresu informacji zebranych przez kapitana Passamonte. Co on wie? - Wie, że był pan w mieście. I, jak mi się wydaje, jest pewien, że teraz już pana nie ma. Z pewnością dojdzie do wniosku, że znajduje się pan gdzieś w okolicy i że Léon jest miejscem, w którym pragnie się pan zaokrętować. Będzie chyba czekał i obserwował. - Ale skąd on wie, że chcę się tutaj zaokrętować? Mógłbym równie dobrze ruszyć brzegiem i starać się dostać do Gibraltaru. I być może rzeczywiście będę musiał to zrobić. Uważałbym to oczywiście za rozsądny plan. - Zgadzam się, señor, ale Passamonte nie interesuje się tym, co się zdarzy w Tarifa... Za to odpowiada już inny oficer. Rozkazy, które otrzymał, dotyczą tej miejscowości i musi zakładać, że właśnie stąd ma pan zamiar opuścić Hiszpanię. - Więc najlepiej bym zrobił, gdybym ruszył dalej na południe? - Ale inne garnizony także zostały ostrzeżone, a gdzie indziej nie będzie pan miał przyjaciół na brzegu. - Myśli pan, że Passamonte będzie podejrzewał Gołębicę? - Tak, ale nie odważy się interweniować. Ona będzie dla niego przynętą, a jej trap miejscem pułapki. - Zastanawiam się, jak Gołębica może krążyć w pobliżu tego wybrzeża; przypuszczam, że odwiedzała port więcej niż raz? - Była tutaj już trzy razy, a jej wizyty są bardzo korzystne dla mnie i moich przyjaciół. Na morzu ochrania ją wtedy brytyjska fregata Meduza, która trzyma się poza zasięgiem wzroku. - Meduza? Kapitan Morris? - Nie znam nazwiska kapitana. - Jak fregata kontaktuje się z lugrem? - Gołębicy wypożyczono zestaw flag sygnałowych i midszypmena, który zna kod. Mają także rakiety i błękitne flary do wystrzelenia w razie konieczności. - Rozumiem! A czy są jeszcze jakieś inne interesujące jednostki w porcie? - Tylko Aguila, ma to być dziesięciodziałowy okręt korsarski, ale właściciele nie mogą znaleźć do niego załogi. - Jeszcze jedno pytanie: czy jest tu gdzieś poza samym portem jakieś inne miejsce, w którym można by wylądować? - Jest tu, na północy, coś w rodzaju zatoczki, zwie się Playa Blanco. Można tam wylądować w pogodny dzień, ale przy choć trochę wzburzonym morzu to bardzo niebezpieczne - na przykład w taki dzień jak dzisiaj po prostu niemożliwe. Naprawia się tam czasem łodzie rybackie. - Dobrze! Sądzę, że jeśli wiatr się uspokoi, to będziemy mogli opuścić Hiszpanię jutro w nocy. W ciągu najbliższych godzin spróbuję dać sygnał Gołębicy. Gdy señor Carter się dowie, że tu jestem, wprowadzi jutro kuter do portu. Chciałbym prosić, żeby pan dostał się na Gołębicę, przekazał Carterowi moje serdeczne pozdrowienia, wyjaśnił sytuację i powiedział, żeby oczekiwał mnie na pokładzie tuż przed odpływem. O której to będzie godzinie?
- Pół do drugiej nad ranem. - Chciałbym też, żeby potem przyprowadził pan tutaj tego midszypmena sygnalistę przebranego za Hiszpana i żeby przyniósł on z sobą rakiety, flagi i kod. Chciałbym nawiązać stąd łączność z Meduzą. - Doskonale, señor, to da się zrobić, nawet pod okiem strażnika. - Dziękuję panu za wszystko, señor Davila, a także za kolację. Kryzys minie w ciągu dwóch dni i będzie pan mógł wrócić do interesów. - Ależ to drobiazg. Jeśli się dowiem, że pan jest bezpieczny, będzie to dla mnie nagrodą. Proszę mi wybaczyć, że teraz pana opuszczę. - Czy po drodze do domu nie będą pana zaczepiać strażnicy? - O, nie, señor. Dobrze znam to miasto i mam tu przyjaciół na każdej ulicy. - A więc dobranoc i dziękuję! - Dobranoc, señor, niech Bóg ma pana w swojej opiece! Po odejściu Davili i Alvareza Hodder zapytał Delanceya, czy sądzi, że tym Hiszpanom można ufać. On sam miał poważne wątpliwości. - Nie podoba mi się ten Davila, kapitanie. Wcale mi się nie podoba. Te typy są wszystkie takie same, sir, jeden nie lepszy od drugiego. On gotów zmieniać front codziennie, jeśli tylko mu się opłaci. - Możliwe, ale w tym wypadku mu się nie opłaci. On tu robi interesy jako agent przemytniczy. I on, i Alvarez pracują z Samem Carterem. Dlatego nie ośmieliłby się zadrzeć z Samem, a Sam jest moim przyjacielem. - Mam nadzieję, że się pan nie myli, ale również, że mnie także uważa pan za przyjaciela. Nie żyłem zbyt poczciwie, jak pan wie, ale nauczyłem się czegoś w ciągu tych ostatnich tygodni, choć nie wiem dokładnie czego. Ale chcę, żeby Anglia zwyciężyła, sir, i podziwiam to, że pan tak uparcie dąży do swego celu. Jest pan dżentelmenem, sir, i może mi pan ufać jak swemu bosmanowi albo artylerzyście. Jeśli będziemy musieli wywalczyć sobie wolną drogę, niełatwo im ze mną pójdzie. - Wiem o tym, panie Hodder, i dziękuję panu. A teraz już czas dać sygnał Gołębicy. Bóg wie, czy nas zobaczą! Delancey spodziewał się, że znajdzie drzewo, na którym mógłby zawiesić swój zestaw latarń, drzewo, którego, po oczyszczeniu z gałęzi, można by użyć jako masztu. Jednakże wokoło były tylko karłowate dęby. Wybrał w końcu silny krzew na samym szczycie skały. Jego urządzenie sygnałowe nie było idealne, lecz gwarantowało, że sygnał będzie widoczny tylko od strony morza. Wraz z Hodderem zestawili teraz sześć ze swoich ośmiu latarń w układ, który był sygnałem rozpoznawczym Floty Kanału. Zapalili latarnie i całe niezdarne urządzenie ostrożnie opuścili po skale do miejsca, w którym skalny występ zasłaniał je ze wszystkich stron. Przez następne kilka godzin Delancey co parę minut podciągał rusztowanie. Sygnał mógł być zrozumiany lub nie, lecz w każdym razie powinien zostać rozpoznany jako sygnał. Mijały godziny bez odpowiedzi i dopiero tuż przed świtem Hodder zawołał: - Proszę spojrzeć, sir! - i wskazał na odległą niebieską flarę, która ukazała się na chwilę i znikła. Delancey podciągnął rusztowanie i przestawił latarnie, dodając dalsze dwie i z wszystkich ośmiu sformułował literę „D”. Miał nadzieję, że to powie Samowi wszystko. Znów błysnęła flara w odpowiedzi, a potem obie strony zaprzestały sygnalizacji. Delancey i Hodder położyli się spać.
Zbudzili się późno i zjedli na śniadanie to, co zostało z wczorajszej kolacji. Potem poszli w kierunku północnym przylądka, z którego otwierał się lepszy widok na Léon. Wiatr ucichł i oto… Ależ tak! Była tam Gołębica! Wchodziła właśnie do portu przy świetle dziennym. Dalej na morzu widać było jeszcze inny żaglowiec - z pewnością była to Meduza. Widok tych dalekich żagli ogromnie wzruszył Delanceya. Wymiana sygnałów w ciemności natchnęła go nadzieją, ale gdy teraz ujrzał Gołębicę, łzy napłynęły mu do oczu. Otarł je niecierpliwie. Gdy unosił lunetę, spostrzegł, że ręce mu drżą. Doznał wstrząsu, gdy uświadomił sobie, że w gruncie rzeczy nie miał już nadziei na ucieczkę z Hiszpanii. Bóg wie, jakie jeszcze przeszkody będzie musiał pokonać, żeby uratować życie. Ale oto była tu Gołębica. Przez lunetę, gdy ją wreszcie odpowiednio nastawił, Delancey zobaczył, że na lugrze zwijano żagle. Mógł już dostrzec linę mocowaną do pachołka w północno-wschodnim zakątku portu. A ta plamka na forkasztelu to chyba Evans. Z tej odległości nie można go rozpoznać, lecz stoi tam, gdzie powinien stać zastępca kapitana podczas cumowania statku. A więc ci drobni kryminaliści ryzykują swój statek i swoje życie, żeby ocalić przyjaciela... Zorientował się, że Hodder coś mówi. - Ten widok, sir, bardzo dodaje mi ducha. Jak pan wie, nie jestem marynarzem, ale mogę powiedzieć, że to krzepi człowieka, gdy znów widzi starą Gołębicę. Delancey nie mógł zdobyć się na odpowiedź, lecz skierował lunetę na Meduzę. Niewiele mógł dostrzec, lecz pamiętał co to za fregata. Była okrętem piątej kategorii o trzydziestu sześciu działach, miała nieco ponad dziewięćset ton wyporności i liczyła mniej więcej sto czterdzieści pięć stóp długości na pokładzie armatnim. Miała osiemnastofuntówki i była chyba zbudowana w Buckler's Hard. A może zdobyto ją na Francuzach? Słyszał, że poprzednim kapitanem na tym okręcie był Morris; był to bliźniaczy okręt Calypso. Przez chwilę wyobraził sobie tok zajęć na pokładzie. Załoga liczyła dwieście sześćdziesiąt cztery osoby. Morris z pewnością zrobił już z nich marynarzy. Ukończyli właśnie szorowanie i mycie pokładu. Wypolerowano wszystkie metalowe części takielunku i sklarowano liny. Teraz gwizdki wydadzą rozkazy: „Zwinąć hamaki”, i wkrótce dzwon wybije osiem szklanek - czas na śniadanie. Przed laty miał taki okres, gdy nie znosił sztywnego rozkładu dnia pracy w marynarce. A teraz na sam widok owych odległych żagli wydawało mu się, że wraca do domu. Tak długo brakowało mu owego poczucia bezpieczeństwa, jakie daje pobyt wśród innych ludzi, znających swoje zadania i wykonujących swoje obowiązki! Po raz pierwszy, od kiedy zszedł z pokładu. Rojalisty, doznał uczucia nostalgii. Ponieważ nie mieli już nic do roboty, wrócili do swego obowiązki! Po raz pierwszy, od kiedy zszedł z pokładu i José Alvarez; przynieśli z sobą obiad. Przyprowadzili też - w przebraniu - midszypmenasygnalistę z Gołębicy, który przyszedł z naręczem flag. Był to rudowłosy młodzieniec nazwiskiem O'Keefe. W jego obecności Delancey znów poczuł się wygnańcem. Czy tygodnie, czy całe miesiące minęły już od czasu, gdy po raz ostatni rozmawiał z marynarzem z okrętu wojennego? Zmusił się do skupienia uwagi na tym, co mówił Davila. Wydrukowano już listy gończe z rysopisem obu szpiegów i wyznaczono nagrodę za informacje, które mogłyby doprowadzić do ich ujęcia. Wszędzie roiło się od żołnierzy, a Gołębica była pod ścisłą obserwacją. Sam Carter przesyłał pozdrowienia i powiedział, że lugier będzie gotów do wyjścia w morze po zapadnięciu zmroku w ciągu jednej minuty. O'Keefe dobrze się orientował w aktualnym systemie sygnałów liczbowych. Do naręcza flag, które niósł wraz z Alvarezem, dorzucił kilka rakiet. - Jedna to za mało - wyjaśniał - żeby przekazać jakąś wiadomość. Bez następstwa kolorów one nic nie znaczą. - Proszę zwracać się do mnie: „sir” - powiedział Delancey.
- Przepraszam, sir - odparł O'Keefe. - Ale sygnał proszący o pomoc wymaga rakiety czerwonej i niebieskiej. Ten sygnał podprowadzi Meduzę na odległość, na którą będzie można sygnalizować flagami. - Doskonale, panie O'Keefe. Proszę przygotować rakiety do wystrzelenia i niech pan potem użyje tego krzewu jako masztu. - Delancey wyjaśnił, że rusztowanie winno zwisać na licu skały, obciążone kamieniem. Słysząc to Davila podniósł alarm: - Ależ te rakiety zostaną dostrzeżone w Léon, señor! Za godzinę będziemy tutaj mieli kawalerię! - Nie dojdzie do tego, jeśli Alvarez dobrze odegra swoją rolę. Nadeszła pora, señor Alvarez, żeby przekazał pan informacje kapitanowi Passamonte. Gdy wróci pan do Léon, proszę mu powiedzieć, że ludzie, których on poszukuje, znajdują się w ukryciu za miastem, w głębi lądu - nie wie pan dokładnie, gdzie. Kiedy ich przyjaciele, obozujący tutaj, zobaczą statek, który ma ich ocalić - szkuner znajdujący się teraz na pełnym morzu - wystrzelą kilka rakiet. Będzie to sygnał dla uciekinierów, żeby zjawili się tutaj po zapadnięciu zmroku. Będzie to także sygnał dla szkunera, który podpłynie nocą i wyśle łódź do Playa Blanco, zatoczki na północ od portu. Proszę powiedzieć kapitanowi Passamonte, że najlepiej zrobi, jeśli to miejsce otoczy tuż przed zachodem słońca, a o drugiej nad ranem zablokuje ten zrujnowany dom i schwyta nie tylko szpiegów, lecz także ich pomocników z lądu. Równocześnie powinien urządzić zasadzkę w zatoce Playa Blanco i otworzyć ogień do łodzi, która przybędzie z ostatnimi falami przypływu. Jeśli szpiedzy zostaną złapani, otrzyma pan nagrodę. Jeśli nie złapią ich tutaj, złapią ich w miejscu lądowania. - Ale co stanie się ze mną, jeśli ten plan zawiedzie? - Nie zawiedzie. Żołnierze znajdą dowody, że było tutaj obozowisko, popiół z ogniska będzie jeszcze ciepły, a liny sygnałowe pozostaną przywiązane do tego drzewa. I łódź rzeczywiście spróbuje wylądować w miejscu, które pan wskaże. Będzie dość dowodów na to, że pańskie informacje były prawdziwe. - Skąd ja mam to wszystko wiedzieć? - Od jakiegoś informatora. A to miejsce pan zna i może pan tu przyprowadzić wojsko. - A co pan naprawdę zamierza? - Myślę, że przyjdzie mi do głowy jakiś plan. W każdym razie nie będzie mnie tu po zachodzie słońca! Gdy Davila i Alvarez odeszli, zabierając z sobą konia jako pożegnalny prezent, Delancey omówił z O'Keefe'em wiadomości, jakie chciał przekazać Meduzie. Przede wszystkim chciał prosić, żeby fregata była tej nocy obecna przy wejściu do portu, po drugie zawiadomić ją o statku Aguila, po trzecie prosić o rzekome lądowanie w zatoce Playa Blanco o drugiej w nocy. - Proszę zacząć od słowa „melduję” - powiedział Delancey - bo Morris jest ode mnie starszy rangą. Postawiwszy Hoddera na straży na skraju wybrzeża, zaczął omawiać problemy sygnalizacji. Rozwiązano je - choć nie bez pewnych trudności - przesylabizowano słowa i w końcu, w półtorej godziny po odejściu Davili, wystrzelono dwie rakiety. Wiał teraz umiarkowany wiatr i początkowo Meduza wcale nie zareagowała. Jednak okazało się, że fregata zbliża się do lądu pod pełnymi żaglami i za następne pół godziny będzie mogła odebrać sygnał.
- Proszę podnieść teraz pierwszy zestaw flag, panie O'Keefe - powiedział Delancey. - W ten sposób dowiedzą się, że tu jesteśmy. Chodził niecierpliwie tam i z powrotem, podczas gdy O'Keefe wypatrywał przez jego lunetę odpowiedzi. Wydawało się, że minęły całe godziny, gdy wreszcie młody człowiek zawołał w podnieceniu: - Potwierdzili odbiór sygnału, sir! Gdy ukończono sygnalizację, Delancey kazał O'Keefe'owi wrócić na Gołębicę i wyjaśnić sytuację Samowi Carterowi. - Na jego miejscu - zakończył - posłałbym po zmroku na Meduzę łódź, a w tej łodzi pana z dokładniejszymi wiadomościami w meldunku na piśmie. Tymczasem w tawernie „Barco de Vela” Alvarez odbywał konferencję z kapitanem Passamonte, siwowłosym weteranem o srogim wyglądzie. Kapitan z początku potraktował Alvareza nieufnie. - Dlaczego nie przyszedł pan do mnie wcześniej? - Dopiero dzisiaj dostałem te wiadomości. - Od kogo? - Przyrzekłem informatorowi, że nie zdradzę jego nazwiska. - Dlaczego on właśnie panu o tym powiedział? - Bo wie, że uczciwie podzielę się z nim nagrodą. - A po co ta tajemnica? - Mój informator prowadzi tutaj pewną działalność i wolałby, żeby o niej nie wiedziano. - Innymi słowy to przemytnik. Dlaczego miałbym mu wierzyć? I dlaczego wobec tego miałbym wierzyć panu? - Mnie, kapitanie? Ależ mnie tu dobrze znają. Proszę spytać kogokolwiek! Proszę zapytać poborcę celnego albo kapitana portu. A w ogóle dlaczego miałbym pana oszukiwać? - Nie wiem. Ale nie skorzystam z pańskich informacji, dopóki nie zostanie spostrzeżony ten sygnał, ta flara czy rakieta. Gdy mi o tym zameldują, może panu uwierzę. Alvarez pomyślał gorzko, że żadna ze stron nie ma do niego zaufania. Ale pocieszyło go nadejście zastępcy poborcy celnego, który zajrzał do salonu, jakby szukał kogoś znajomego. Alvarez natychmiast pozdrowił go i poprosił o pomoc. - Może pan powie kapitanowi, że jestem tu dobrze znanym kupcem, robiącym uczciwe interesy. - Ależ naturalnie, señor! Pracuje pan tak jak wszyscy, tylko znacznie lepiej od innych. Wszyscy tu znamy señora Alvareza, kapitanie, jest wspólnikiem señora Davili., wielce szanowanego obywatela tego miasta. Nawiązano rozmowę i Passamonte przyjął szklankę wina już nieco serdeczniej. Wino zupełnie na niego nie działało i Alvarez sądził, iż nawet cały galon nie potrafiłby sprawić, żeby zadrżała mu ręka. Jednakże jego nieufność nieco złagodniała. Co więcej, znikła zupełnie, gdy zawiadomiono go, że dostrzeżono rakiety. Wiadomość tę przyniósł porucznik, który najwidoczniej przybiegł z nabrzeża.
- Z brzegu na południe od miasta wystrzelono dwie rakiety, panie kapitanie. Czerwoną i niebieską. - Dziękuję, Tomas. Widział pan statek, do którego sygnalizowano? Na przykład szkuner? - Nie, panie kapitanie. Widać jakiś statek, ale bardzo daleko na morzu; nie sposób go zidentyfikować. - To dziwne - zauważył Passamonte. - Spodziewałem się szkunera. - Zapomina pan, kapitanie - powiedział Alvarez - że rakietę wystrzelono ze skał, wznoszących się dwieście stóp ponad tym miastem. Stamtąd widzi się o wiele dalej niż stąd. Od tej chwili Passamonte zdawał się być przekonany. Wyprowadziwszy porucznika z gospody, wydał mu rozkazy na noc. Mniej więcej połowa jego piechoty - to znaczy czterdziestu trzech żołnierzy zajmie po zapadnięciu zmroku pozycje wokół zatoki Playa Blanco. Dwudziestu żołnierzy będzie patrolować przedmieścia w grupach po czterech, a porucznik z dwudziestoma dwoma ludźmi będzie w dalszym ciągu strzegł portu. - Doniesiono mi - wyjaśniał - że dwaj ludzie, których szukamy, będą próbowali o drugiej nad ranem zaokrętować się w zatoce Playa Blanco. To bardzo możliwe, bo o tej porze zmienia się fala i zaczyna się odpływ. Będzie wtedy świecił księżyc, a bardzo jest ważne, żeby żołnierze pozostali niewidoczni. Ja sam poprowadzę ten oddział i dopilnuję, żeby ich ani nie widziano, ani nie słyszano. Kawalerię wyślę po zmroku z tym Alvarezem jako przewodnikiem. Dragoni otoczą obozowisko, z którego wystrzelono rakiety. Tych szpiegów, których mamy aresztować, ujmiemy zatem albo tam, albo w zatoce Playa Blanco. Ale wciąż jeszcze mam wątpliwości co do tych informacji. Przyszły zbyt łatwo. - Niezupełnie rozumiem, co pan ma na myśli, panie kapitanie. - Ktoś do mnie przyszedł z tą informacją. A ja wolę informacje, które muszę z ludzi wydobywać. - Doprawdy, kapitanie? - Dlatego, mam wątpliwości. Może ta historia, którą mi opowiedziano, ma na celu odciągnięcie nas od portu w chwili, gdy ci szpiedzy będą się okrętować. - Przecież ja tam będę, panie kapitanie. - Tak; pan tam będzie. Ale nie chcę, żeby widziano ani pana, ani pańskich ludzi. Chcę mieć na nabrzeżu dwóch wartowników, gotowych do podniesienia alarmu. Pan i pańscy ludzie musicie się ukryć, ale tak, żebyście widzieli wartowników. Da się to zrobić? - Z łatwością, panie kapitanie. Ukryję się w magazynie, należącym do Alonza Pereza, o dziesięć metrów od nabrzeża. Wszystko stamtąd widać. - Ale nie będzie pan stamtąd widział wartowników. - Ludzie nie będą mogli ich obserwować, to prawda. Ale ja zajmę narożnik domu, skąd będę ich widział, a gdy podejdę do drugiego okna, zobaczy mnie sierżant. - Doskonale. Idźcie tam po zmroku, po dwóch lub trzech, tak jak byście nie byli na służbie. Bądźcie gotowi wkroczyć, jeżeli zauważycie coś podejrzanego. Wolelibyśmy wziąć tych dwóch ludzi żywcem, ale jeśli zostaną zabici, nie będzie wielkiej szkody. Używajcie bagnetów i nie strzelajcie, dopóki oni do was nie zaczną strzelać. Niech pan pośle teraz kogoś po porucznika de Garay. Do wieczora zakończono wszystkie przygotowania i kapitan Passamonte gotów był wysłać w drogę oddział kawalerii; tym bardziej że wywiadowca doniósł, iż zauważono dym z dalekiego ogniska. Ściemniło się już, gdy oddział wyruszył, lecz Alvarez, jadący z de Garayem, dobrze znał drogę.
- Złapiemy ich w pułapkę - mówił. - Znajdą się pomiędzy pańskimi żołnierzami a morzem. Gdy Passamonte dzielił swoje wojsko, Delancey i Hodder leżeli ukryci w opuszczonej oborze na południowych przedmieściach Léon. Przygotowywali się na wypadek walki. Przekonawszy się, że Hodder nie ma żadnego doświadczenia w obchodzeniu się z bronią palną, Delancey nauczył go rzeczy podstawowych, lecz później postanowił, że on sam będzie strzelał, a Hodder będzie tylko ładował mu broń. Mając zawsze naładowane dwie strzelby i cztery pistolety, Delancey mógł utrzymywać niemal ciągły ogień. Hodder nie mógł dobrze strzelać bez żadnych ćwiczeń, ale posiadał zdolności manualne, które wyrabiał sobie przez całe życie, spędzone na manipulacji przy zamkach. Szybko nauczył się ładować broń: nabój, pakuły, kula, pakuły i wycior. Wykonywał te czynności za każdym razem lepiej, tak że nawet Delancey był zadowolony. - Jeśli dojdzie do walki - stwierdził - poniosą pewne straty. Jednakże, gdyby wszystko poszło dobrze, istniała szansa, że dostaną się na Gołębicę bez walki. - Jeśli Alvarez przekonywająco opowiedział swoją historię, dragoni otoczą nasze obozowisko, a piechota będzie czuwać nad zatoką Playa Blanco. Nabrzeże będzie prawie nie strzeżone. - Miejmy nadzieję, kapitanie. Ale ten oficer piechoty nie urodził się wczoraj. - Dlatego właśnie robimy tę małą próbę. Spróbujemy jeszcze raz? Kolejność będzie taka: strzelba, pistolet, strzelba, pistolet, pistolet, strzelba. Jeden pistolet będzie pan miał w rezerwie dla własnej obrony. Zgoda? Próbujemy! Ukończywszy ostatnią próbę, zjedli resztki chleba i mięsa i położyli się, żeby wypocząć do północy. Gdy zegar na ratuszu wybił dwunastą, Delancey i Hodder rozpoczęli powolną wędrówkę w stronę portu, rozważając niemal każdy krok, od drzwi do podwórza, od jednego ocienionego miejsca do drugiego. Księżyc - jak dla nich - świecił zbyt jasno. W pewnej chwili zaalarmowało ich szczekanie psa. Pies uspokoił się dopiero wtedy, gdy znaleźli się przed małym kościołem czy kaplicą, z której - co zdziwiło ich - słychać było modlitwy. Przez okna padał blask świec. Delancey pomyślał, że musi to być wigilia jakiegoś święta. Niewiele wiedział o katolickich obrządkach, ale doszedł do wniosku, że przy jakichś szczególnych okazjach można widocznie odprawiać mszę o tak dziwnej porze. W każdym razie w tej chwili cieszyła go ta pobożność, gdyż mogła być wyjaśnieniem, co on i Hodder robią na tej ulicy. Delancey zastanawiał się jeszcze nad tym, co teraz robić, gdy usłyszał odgłos, który przejął go dreszczem przerażenia: był to odgłos kroków maszerującego patrolu. Żołnierze szli w jego kierunku. Jedynym miejscem, w którym mogli się schronić, był kościół. Skinąwszy na Hoddera, Delancey otwarł kościelną bramę i wśliznął się na palcach do środka, a za nim Hodder, który zamknął bramę z powrotem. W kościele było bardzo ciemno, tylko na głównym ołtarzu paliło się kilka świec. Ludzi było mało, nie więcej chyba niż jakieś sześć osób. Niemniej Delancey zrozumiał, że muszą przyłączyć się do modlących, zanim nadejdzie patrol. Nie można było przewidzieć, czy żołnierze zajrzą do kościoła, ale sumienny kapral mógł to zrobić. - Ja podejdę tam - szepnął Delancey do Hoddera, wskazując na pusty konfesjonał. - Proszę klęknąć obok mnie, jakby pan czekał na swoją kolej. W minutę później Delancey zaczął coś szeptać, jak gdyby gotów do spowiedzi. Lecz oto spoza kratki konfesjonału rozległ się głos:
- Tak, mój synu? - i padły słowa błogosławieństwa. Gwałtownie zbierając myśli, Delancey rozpoczął swoją pierwszą spowiedź. Mówił mieszając słowa hiszpańskie i francuskie, a równocześnie nasłuchiwał kroków patrolu, który zatrzymał się przed kościelną bramą. - Zgrzeszyłem ciężko, ojcze, pijąc ponad miarę, oszukując celników nielegalnym handlem, patrząc pożądliwie na kobiety, nawet zamężne... Brama otwarła się z wolna. Na progu stanął kapral i zaczął rozglądać się po kościele. Zdając sobie sprawę, że za mało ma grzechów, Delancey ciągnął opowieść o tym, jak oszukiwał w kartach, jak sprzedał konia za cenę wyższą od jego wartości, jak wyczekiwał na śmierć teściowej i nie spełnił przyrzeczonych miłosiernych uczynków. Kapral odszedł i brania się zamknęła. Teraz Delanceyowi pomysłów już zabrakło. - Rozpowiadałem fałszywe plotki o chorej sąsiadce, o której mówiłem, że jest w ciąży. Gniewałem się na chłopca, który mi źle załatwił sprawunek. Od trzech tygodni nie byłem na mszy... Zakończył spowiedź raczej nagle i nie słyszał, a zapewne i nie zrozumiałby, zadanej mu pokuty. Mrucząc jakieś słowa, które wydawały mu się odpowiednie, wstał i spokojnie skierował się do wyjścia. W minutę później razem z Hodderem byli już na ulicy i zbliżali się do centrum miasta. Jeden patrol mieli za sobą, ale mogły tu być jeszcze inne. Nie ulegało też wątpliwości, że na nabrzeżu byli wartownicy. Gdy zobaczyli port, zegar na ratuszu wybił pierwszą. Poruszając się bardzo cicho, Delancey doszedł do końca uliczki, którą szli, i spojrzał na otwartą przestrzeń, przylegającą od strony lądu do basenu portowego. Z dwóch stron port otoczony był kamiennym nabrzeżem, nad którym ciągnęły się magazyny. Było tam bardzo wiele łodzi rybackich, a w pobliżu stał dość duży bryg. Delancey był prawie pewny, że to Aguila. Rozpoczął się już przypływ fale łagodnie biły o kamienne omurowanie. W oddali zobaczył Gołębicę. Ten widok wzruszył go. Naprzeciw miejsca, w którym cumowała, przechadzali się dwaj wartownicy. W żadnym domu nie świeciło się światło, lecz księżyc oświetlał wszystko z bezlitosną dokładnością. Z taktycznego punktu widzenia Delanceyowi nie podobało się to, na co patrzył. Rozciągająca się przed nim przestrzeń, na której zapewne odbywały się jarmarki, była zbyt otwarta, nie dawała żadnego schronienia. Kilka łodzi, wyciągniętych z wody, leżało na skraju nabrzeża, lecz znajdowały się daleko. Gdyby się cofnął, spróbował okrążyć port i wyszedł z lewej strony, mógłby - przy odrobinie szczęścia znaleźć się na nabrzeżu koło Aguili, lecz wtedy między nim a Gołębicą byłby cały port. Okrążenie w prawo zaprowadziłoby go do samego środka miasta i być może wprost w ręce jakiegoś patrolu. Gdyby mógł dostać się do którejś z łodzi leżących na skraju portu, mógłby tam znaleźć schronienie i miałby za sobą połowę drogi do Gołębicy, zanim by go spostrzeżono. Wahał się, rozważając ryzyko, trochę zaniepokojony pozorną nieobecnością wroga. Podejście do portu wydawało się łatwe, zbyt łatwe, żeby było możliwe. Co dalej robić, podpowiedział mu przypadek. Klęcząc w cieniu jakiejś bramy uczuł, że butem potrącił coś, co się poruszyło. Była to pusta butelka. To mu podsunęło pewien pomysł, więc zwrócił się do Hoddera z nagłym pytaniem: - Czy umie pan coś śpiewać po hiszpańsku? Nastąpiło kłopotliwe milczenie, w końcu Hodder szepnął: - Znam melodię piosenki, którą w Kadyksie wszyscy chłopcy śpiewali na ulicach, ale nie znam słów. Było tam coś takiego jak: „Hasta la vista, caro mio”.
- Świetnie - odparł Delancey. - Obaj jesteśmy pijani, ale ja jestem bardziej pijany niż pan. Niech pan schowa strzelbę pod płaszcz. Niech mnie pan podtrzymuje prawą ręką, żebym nie upadł. Jest pan gotów? No to idziemy! Wymachując butelką, trzymaną w prawej ręce, Delancey chwiejnym krokiem wytoczył się na plac. Równocześnie Hodder zaczął śpiewać „Caro mio” i przyłączył się do tej parodii pijaństwa. Zataczali się i prawie padali, lecz zachowywali przytomność na tyle, żeby Hodder mógł odśpiewać wszystko, co zapamiętał z tej piosenki. Robili wokół siebie strasznie dużo hałasu; miało to rozwiać podejrzenia tych, którzy urządzili tu zasadzkę. - Hasta la vista! - śpiewał Delancey, gdy dotarli do środka targowego placu i tam właśnie upuścił butelkę, która rozbiła się z hałasem. - Caro mio! - wrzeszczał Hodder, raz jeszcze ratując Delanceya przed upadkiem. Wciąż śpiewając i zataczając się dotarli w końcu do leżących na nabrzeżu łodzi. Usiadłszy na jednej z nich, Delancey mógł rozejrzeć się dookoła i sprawdzić, czego dokonały jego wokalne wyczyny. Kilka okien otwarło się, lecz zamknęły się znowu, gdy śpiew ucichł. Delancey w dalszym ciągu mówił głośno po hiszpańsku, ale zmożony nowym atakiem bezwładu, opadł na ziemię i tak już pozostał. Pod osłoną łodzi zaczął bezszelestnie czołgać się ku odległej stronie portu, ku nabrzeżu, przy którym cumowała Gołębica. Hodder posuwał się za nim równie cicho. Wkrótce znaleźli się w cieniu ostatniej, największej łodzi. Do zakrętu basenu było jeszcze pięćdziesiąt jardów, a za zakrętem dalsze sto jardów do trapu Gołębicy, gdzie przechadzali się dwaj wartownicy: - Co teraz zrobimy? - szeptem zapytał Hodder. - Czekamy! - odparł Delancey, obserwując niebo. Nie było całkiem bezchmurne i Delancey sądził, że przesłonięcie chmurami księżyca jest tylko kwestią czasu. Pragnął pięciu minut względnej ciemności, lecz chmury płynące po niebie jakby umyślnie omijały księżyc. Minęło dziesięć minut, potem piętnaście, a w końcu zegar kościelny wybił pół godziny. Wreszcie pojawiła się chmura, płynąca - zdawało się - we właściwym kierunku Nadpływała coraz bliżej i bliżej, aż w końcu przesłoniła księżyc. Delancey wstał i ruszył zwykłym krokiem, Hodder deptał mu po piętach. W tej samej chwili zauważył go bliżej stojący strażnik i wezwał do zatrzymania się. Co gorsza, chmura, która przez chwilę im pomagała, okazała się jakimś oszukańczym strzępem. Widać ich już było wyraźnie i strażnik wystrzelił w ich kierunku z muszkietu. To spowodowało, że z odległej strony placu rozległ się głośny rozkaz i nagle pojawili się żołnierze, którzy wysypali się skądś w rozwiniętym szyku. Nie widząc innego wyjścia, Delancey zawrócił do przewróconej łodzi, ukrył się za nią i wydobył muszkiet. Hodder opadł za nim tak, jak to robili na próbie, i rozpoczęła się regularna walka. Pierwszy strzał z muszkietu Delanceya wywarł pożądany efekt - linia atakujących zachwiała się. Następny strzał z pistoletu był chybiony, lecz znów spowodował zamieszanie, a trzeci trafił żołnierza, który padł z jękiem. Żołnierze cofnęli się w cień budynków, gdzie słychać było głos oficera, wydającego zapewne rozkaz ładowania broni. Potem oddano chaotyczną salwę; większość kul poszła górą, niektóre ugrzęzły w deskach łodzi. Znów rozległ się rozkaz, po którym nastąpił bardziej zdecydowany atak, lecz strzał Delanceya zranił jak się zdawało - sierżanta, a drugi o włos minął oficera. Dwa dalsze strzały wystarczyły, żeby
powstrzymać natarcie, odrzucając żołnierzy z powrotem w cień, z którego się wynurzyli. Delancey odniósł wrażenie, że żołnierze ci nigdy jeszcze nie byli w walce. Naraz z oddali doszedł ich odgłos strzelaniny. Rzekome lądowanie trafiło na zasadzkę, a to przynajmniej na razie zatrzyma tam wojsko. Tutaj było tylko około dwudziestu żołnierzy, a na ich czele zapewne niedoświadczony, młodszy oficer. Natarcie już się nie powtórzyło, lecz przeciwnicy prowadzili niezorganizowaną strzelaninę z miejsca, w którym się zatrzymali. Delancey zainteresował się teraz, co robią strażnicy, mający dogodną pozycję do zaatakowania go od tyłu. Gdy obejrzał się, zobaczył, że obaj leżą na nabrzeżu w dziwacznych pozach, chyba zabici ogniem swoich przyjaciół; ich muszkiety leżały obok. Na pokładzie Gołębicy nie dawano żadnego znaku życia, lugier był widocznie opuszczony. Strzelanina trwała, i ta bliska, i ta odległa, lecz mimo to zdawało się, że bitwa utknęła w martwym punkcie. Skoro tylko zegar na kościele wybił godzinę drugą, sytuacja zmieniła się nagle na gorsze. Ogień był bezładny i przeważnie nieskuteczny, lecz jedna kula trafiła w rufową stewę łodzi, za którą się ukryli; drzazgi poleciały na wszystkie strony. Hodder jęknął i Delancey zobaczył, że jego spodnie i pończochy są czerwone od krwi. Oderwawszy rękaw od koszuli, próbował zabandażować ranne udo towarzysza, ale nie udało się to. Hodder był z akcji i prawdopodobnie skazany na śmierć z upływu krwi. - Proszę się o mnie nie martwić, kapitanie - powiedział ranny. - Niech pan mi da swój muszkiet, ja ich powstrzymam, gdy pan będzie biegł na pokład lugra. Ze mną i tak koniec, a pańskie życie trzeba uratować. - Wrócę po pana. Niech pan strzela, dopóki nie sprowadzę pomocy. W momencie, gdy to mówił, Delancey miał niewielką nadzieję, że dostanie się żywy na pokład Gołębicy, lecz nagle uświadomił sobie, że gdzieś z prawej strony rozległy się jakieś radosne okrzyki i wybuchła nowa strzelanina z pistoletów. Przy burcie Aguili pojawił się nagle okrętowy barkas. Na korsarskim okręcie zaroili się ludzie i odciągnęli już statek od nabrzeża. Żołnierze z odległej strony targowego placu strzelali teraz do porwanej Aguili, ale odległość była znaczna, więc bez skutku. Młody oficer musiał zdać sobie sprawę z bezskuteczności takiego działania, ponieważ podjął jeszcze jedną próbę natarcia. Jednakże padł od strzału Hoddera, a jego ludzie znów się cofnęli i pozostali na miejscach aż do końca walki. W tym czasie Delancey, korzystając z okazji, dotarł do końca basenu, ominął z lewej strony dwa martwe ciała i dotarł nabrzeżem do Gołębicy. Na trapie pojawił się Sam Carter, z muszkietem w ręku, a reszta załogi, podobnie uzbrojona, zebrała się na burcie, wznosząc radosne okrzyki, gdy Delancey wskoczył na pokład. Już mieli odcumować, lecz Delancey zatrzymał ich, wskazując miejsce, gdzie wciąż jeszcze bronił się Hodder. - Ratujcie go! - krzyknął bez tchu i poprowadził ludzi z powrotem do przewróconej łodzi. Przybyli za późno, gdyż Hodder został ponownie trafiony i zmarł, zanim zdążyli go zabrać na Gołębicę. W tej samej chwili zobaczyli jakąś postać pędzącą w ich kierunku przez otwartą przestrzeń. Żołnierze byli tym widokiem tak zdumieni, że nie próbowali nawet strzelać. Był to Alvarez, który zawołał, z trudem łapiąc oddech: - Zabierzcie mnie z sobą! Nie mogę tu po tym wszystkim zostać! W drodze powrotnej na statek podzielili się na dwie grupy, które na zmianę posuwały się naprzód i strzelały. Ale właściwie było to już niepotrzebne, gdyż przeciwnicy prawie nie odpowiadali ogniem.
Skoro tylko wrócili na Gołębicę, wciągnięto trap i zdjęto cumy. Powoli lugier zaczął wyślizgiwać się z portu na fali odpływu; jego żagle łagodnie wypełnił wiatr, wiejący od lądu. O ile na Gołębicy panowała cisza, o tyle w mieście trwało istne piekło. Uprowadzenie Aguili nie było trudne, lecz okręt miał niewiele żagli, które można było postawić. Znajdował się teraz pod ogniem z innej strony, ponieważ dragoni powrócili ze swej nieudanej misji i maszerowali w kierunku, z którego dochodziły odgłosy walki. Zsiedli z koni i strzelali z ukrycia z południowego krańca basenu portowego, przysparzając dodatkowych trudności grupie ludzi, która opanowała pokład. Na północ od basenu wybuchła nagle strzelanina, gdy na nabrzeżu pojawiła się piechota z zatoki Playa Blanco. Załoga lugra odpowiedziała ogniem, przy czym i Delancey, i O'Keefe starali się trafić kapitana Passamonte, ale bez powodzenia. Ta nowa kanonada mogłaby poważnie uszkodzić Gołębicę, lecz wkrótce do odgłosu wystrzałów muszkietów dołączył grzmot armat. Ujrzawszy błyski ognia przy wejściu do portu, Delancey domyślił się, że to fregata otwarła ogień z burty, żeby osłonić ich odwrót. Gdy południowe nabrzeże zostało wymiecione kartaczami, strzały z lekkiej broni osłabły i niemal ustały. Następna salwa załatwiła w podobny sposób dragonów. W mieście płonęło teraz kilka domów. Dym docierał do morza i mieszał się z zapachem spalonego prochu. W blasku płomieni Delancey widział oszalałych ludzi, noszących wiadra wody lub barykadujących ulice w obawie desantu. Stopniowo strzelanina ustała i walka była skończona, lecz w mieście szalały pożary. Światło poranka odsłoniło puste morze, nieco sczerniałych ruin, setkę wybitych okien i wiele zwłok, oczekujących pogrzebu. Ludzie wymyślali Brytyjczykom, którzy postąpili jak piraci - wszyscy się z tym zgadzali. Na próżno jednak szukano señora Alvareza, który zniknął tak dokładnie, jakby go w ogóle nigdy nie było. * Pośród huku wystrzałów Gołębica wyśliznęła się z portu nie uszkodzona, przepłynęła obok opuszczonego mola i zbliżyła się do dziobu Meduzy, spowita dymem jej ostatniej salwy. Za rufą płynął bryg Aguila, pod fokiem43 i sztakslami, holowany przez barkas i najwyraźniej nie uszkodzony. Po wycofaniu się z walki, Meduza wzięła kurs na Gibraltar, Gołębica i Aguila płynęły w jej kilwaterze. Na pokładzie Gołębicy Delancey spał twardo prawie do południa, w końcu zbudził go Sam Carter, mówiąc, że ma się zameldować na fregacie. - Sygnalizowano to już wcześniej - dodał - ale postanowiłem nie zwracać na to uwagi. Szczerze mówiąc, udałem się tam zamiast ciebie. - Jak ci mam dziękować, Sam? - zapytał Delancey. - Wiele ryzykowałeś, żeby mnie zabrać z Hiszpanii. Mogłeś stracić Gołębicę albo życie, albo jedno i drugie. - A co by o mnie myślano w St. Peter Port, gdybym ci pozwolił umrzeć w hiszpańskim więzieniu? Nie, Dick, musieliśmy cię jakoś z tego wyciągnąć. - I zrobiłeś to wspaniale. Zawsze będę dumny, że mogę cię nazwać swoim przyjacielem. Delancey umył się i ogolił, pożyczył czystą koszulę i zjadł śniadanie. Tymczasem Gołębica zbliżyła się do Meduzy i wreszcie spuściła łódź, którą fregata mogła przyjąć. Delancey wspiął się do wejścia na pokład, gdzie zjawił się salutujący wartownik. Delancey zasalutował i na chwilę przystanął, rozglądając się wokół. Pokład był nieskazitelnie czysty, armaty stały dokładnie w linii, wszystko było świeżo pomalowane, bosaki abordażowe i lufy muszkietów lśniły w słońcu. Delancey wszedł na pokład, salutując, jak nakazywał odwieczny zwyczaj, i zameldował oficerowi wachtowemu swoją 43
Fok - tu: najniższy żagiel rejowy, podnoszony na pierwszym maszcie od dziobu, zwanym fokmasztem.
obecność. Jego osoba nie wywołała zainteresowania, gdyż, jak zauważył, w tym momencie wszyscy byli zajęci. Starszy oficer, jego zastępcy i midszypmeni wydobyli sekstanty i zamierzali dokonać namiaru. Starszy oficer złożył meldunek. Gdy słońce osiągnęło zenit, wybito osiem szklanek i gwizdek bosmana wezwał załogę na obiad. Dopiero gdy ukończono tę ceremonię, midszypmen mógł zaprowadzić Delanceya do kabiny kapitana. Patrząc w górę na napiętą krzywiznę żagli, patrząc na panujący tu ład i na twarze otaczających go ludzi, Delancey wiedział, że jest to świat, do którego i on należy. Delancey znał kapitana Morrisa jako człowieka o reputacji doskonałego marynarza, ściśle przestrzegającego dyscypliny. Gdy składał mu swój lakoniczny raport, Morris słuchał w milczeniu. - Mam nadzieję, że z grupy, która ze mną wylądowała - zakończył Delancey - zbiec do Portugalii udało się wszystkim z wyjątkiem Hoddera, który zginął podczas potyczki w Léon. Mam powody, żeby być wdzięcznym panu Alvarezowi, bez którego pomocy nie mógłbym złożyć tutaj tego raportu. Muszę też wyrazić swoje uznanie panu O'Keefe'owi za godną postawę na lądzie. Co do mnie, sir, panu zawdzięczam życie i możliwość zameldowania tego, co wiem o planach hiszpańskiego admirała. Kapitan Morris odpowiedział z namysłem, powoli troskliwie dobierając słowa: - Zdaję sobie sprawę, że to, co opisał mi pan tu pokrótce, jest opowieścią o zdumiewającym osiągnięciu, choćby tylko podróż poprzez nieprzyjacielskie terytorium. Dokument, który pan zdobył, należy natychmiast przekazać naczelnemu dowództwu. Nie do mnie należy ocena jego znaczenia. Ale bez względu na to, czy okaże się on dokumentem wielkiej, czy małej wagi, dokonał pan tego, czego niewielu ośmieliłoby się dokonać. Jestem dumny z tego, że przyczyniłem się do osłony pańskiego odwrotu z Hiszpanii. Kapitan Morris urwał i wziął leżącą na biurku kartkę papieru. - Mam tutaj listę naszych strat podczas wczorajszej akcji. Zabity został jeden porucznik, czterech marynarzy i dwóch żołnierzy piechoty morskiej. Ranni: jeden oficer i dziewięciu marynarzy, dwóch z nich ciężko. Chciałbym dodać, że moim zdaniem nawet większe straty nie byłyby zbyt wysokie, żeby okupić nimi pańskie bezpieczeństwo. Delancey był zbyt wstrząśnięty, żeby powiedzieć coś więcej niż kilka nieskładnych słów podzięki. Morris mówił dalej: - Rozumie pan, że mój pisemny meldunek może mówić tylko o zarekwirowaniu Aguili. Nie mogę w nim pisać o panu, Alvarezie ani o Gołębicy. O tych wszystkich aspektach akcji zamelduję ustnie kontradmirałowi Griffinowi. W żaden inny sposób nie mogę panu oddać sprawiedliwości. - To zupełnie zrozumiałe, sir. - Mam nadzieję, że Rada Admiralicji będzie pamiętać o tej niebezpiecznej misji i jej pomyślnym wyniku, podwójnie nagradzając pana w przyszłości za udział w akcji o mniejszym może znaczeniu. - Dziękuję, sir. - Pozostaje kwestia pańskiego zatrudnienia. Wiem coś niecoś o pańskim ostatnim okresie służby, a informacje te zawdzięczam panu Carterowi, kapitanowi Gołębicy. Dowiedziałem się od niego, że obecnie jest pan bez przydziału. Skoro tak, będę szczęśliwy, mogąc zaproponować panu stanowisko porucznika na pokładzie tej fregaty, na miejsce porucznika Halsteda, który poległ w ostatniej akcji. Pańskie stanowisko będzie drugie co do starszeństwa po pierwszym oficerze. Rozumie pan, że będzie je musiał zatwierdzić Naczelny Dowódca, sir John Jervis, ale pozwalam sobie przypuszczać, że zrobi to
dzięki rekomendacji kontradmirała Griffina. Chciałbym zapytać, czy zechce pan przyjąć to stanowisko? - Jestem szczęśliwy, że otrzymałem od pana tę propozycję, sir; cieszę się, że będę służył pod pańską komendą. - A więc miło mi pana powitać. Pozostaje jeszcze sprawa pana Cartera i Gołębicy. Czy on przyjąłby stanowisko zastępcy kapitana? - Nie sądzę, sir. Zdaje się, że świetnie mu się powodzi w obecnej sytuacji. Późnym popołudniem Gołębica miała się rozstać z fregatą, dążąc na północ, podczas gdy Meduza płynęła na spotkanie z kontradmirałem Griffinem. Sam Carter jadł obiad z kapitanem Morrisem; pozostałymi gośćmi byli: Rothery - pierwszy oficer, Delancey - drugi oficer, i Maltby - lekarz okrętowy. Gdy już pili wino, kapitan wysłał stewarda z pisemnym raportem, a wkrótce potem przyjęcie dobiegło końca. - Nie wolno nam pana dłużej zatrzymywać, panie Carter, zwłaszcza gdy jest tak dobry wiatr do Ushant, ale zanim się pożegnamy, wypijmy pańskie zdrowie. Żegnano się i skracano górne żagle. Delancey odprowadził Sama do łodzi. Cała załoga zebrała się na burcie. Gdy Sam, zdumiony, zatrzymał się na chwilę, bosman zainicjował trzykrotne: „Hura!” Sam szybko zszedł do łodzi i stał w niej z odkrytą głową. Wioślarze odbijali od okrętu. Podczas gdy załoga Meduzy wciąż jeszcze stała na burcie, a mała łódź zanurzała się w fali, omiatającej fregatę, rozległ się huk trzykrotnego salutu armatniego. - No tak - rzekł Rothery, wkładając kapelusz. - To pierwszy przemytnik, na cześć którego okręt wojenny oddał salwę honorową. - Może będziemy to robić częściej - powiedział Delancey. - Czasem dobrze jest mieć przemytnika po swojej stronie.
Pod płonącą banderą (The Fireship)44 Rozdział 1 Sprzymierzeniec
44
C. N. PARKINSON Pod płonącą banderą Z języka angielskiego przełożyła Jadwiga Milnikiel Książka i Wiedza Warszawa 1980 Tytuł oryginału: The Fireship © C. Northcote Parkinson 1975 Okładkę i strony tytułowe projektował Jerzy Rozwadowski Weryfikacja terminów morskich J. Jackowicz Redaktor Maryla Siwkowska © Copyright for the Polish edition by Robotnicza Spółdzielnia Wydawnicza „Prasa-Książka-Ruch” Wydawnictwo „Książka i Wiedza”, Warszawa 1980 Redaktor techniczny Kazimierz Kolasiński Korektorzy H. Leś-Cichal i H. Konarska
Fregata Meduza, odbywająca swój rejs powrotny z Morza Śródziemnego, tkwiła nieruchomo niemal w zasięgu widzenia Falmouth. Żagle jej łopotały bezradnie i bezużytecznie pod mdłym i szarym niebem. Komandor Morris, człowiek, którego takie opóźnienie nie potrafiło załamać, natychmiast wydał rozkaz rozpoczęcia ćwiczeń żeglarskich, by zająć czymś załogę. Mieli opuścić fokstengę pozorując jej wymianę, a następnie wciągnąć ją na miejsce i otaklować na nowo. Każda wachta miała kolejno wykonać na czas to samo zadanie. Ćwiczenie takie wymagało opuszczenia stengi aż do podwięzi wantowych pod fokmarsem. Nawet w warunkach zupełnej ciszy nie była to łatwa sprawa. Marynarze oczywiście robili takie rzeczy już przedtem, i to Bóg wie ile razy, było to bowiem jedno z najczęstszych ćwiczeń załogi. Po wydaniu rozkazu marynarze z prawoburtowej wachty zabrali się do roboty metodycznie i dokładnie, nie opuszczając niczego i starając się uzyskać ostateczny wynik, który mógł być zaakceptowany przez bardzo wymagającego pierwszego porucznika. Oficer wachtowy złożył raport o ukończeniu zadania. Zapisano dokładny czas trwania próby. Był on zaledwie o trzy sekundy lepszy od poprzedniego rekordu. Wtedy rozkaz został powtórzony i z kolei marynarze z lewoburtowej wachty żwawo rzucili się do takielunku. Z bardziej widocznym i dramatycznym wysiłkiem przechodzili z pośpiechem przez kolejne fazy. Pocąc się, gorączkowo usiłowali poprawić czas. Kiedy dowódca wachty zameldował ukończenie zadania, porucznik Rothary z zegarkiem w ręku mógł ogłosić, że uzyskali czas lepszy o jedną minutę i dwanaście sekund od najlepszego dotychczasowego wyniku. Marynarze z lewoburtowej wachty zaczęli głośno wyrażać swą radość, a kapitan oznajmił krótko: „Dobra robota!” A więc został ustanowiony nowy rekord. Załoga otrzymała wreszcie sygnał na obiad. Jeden jedyny człowiek nie wyglądał na zbyt szczęśliwego. Był to bosman - zauważył w ćwiczeniach parę drobnych niedociągnięć, którymi należało się zająć. Po południu niebo się przejaśniło i powiał orzeźwiający wiaterek od zachodu. Żagle wypełniły się, a odkosy dziobowej fali zaczęły połyskiwać bielą. Natychmiast podjęto rejs, fregata bowiem otrzymała rozkaz zameldowania się u dowódcy Floty na Nore. Dwaj oficerowie, których osobista sprawność i sprawność ich podkomendnych zostały tego ranka poddane próbie, stanowili zupełnie odrębne typy. Lewoburtową wachtą dowodził John Meade, pełen energii młody człowiek z rodziny marynarzy, bystry i powszechnie lubiany. Dowódcą wachty ze sterbortu był Ryszard Delancey. Jego obecność na pokładzie była nieco przypadkowa; znalazł się tu w wyniku szturmu na wybrzeże hiszpańskie. Delancey, osadzony w więzieniu po rozbiciu okrętu u wybrzeży biskajskich, uciekł z garstką załogi, w przebraniu przemknął się przez Hiszpanię, zorganizował zasadzkę na kuriera i zdobył pewną niezwykle ważną informację dotyczącą planów hiszpańskiego admirała Langara. W czasie akcji ratowniczej został zabity porucznik Halsted i na jego miejsce komandor Morris wyznaczył Delanceya. Trzy rzeczy w tej sprawie były warte podkreślenia. Informacje Delanceya sprawdziły się: admirał Langara rzeczywiście płynął do Tulonu, jak to było przewidziane, żeby przyłączyć się do floty francuskiej. Brytyjska Flota Śródziemnomorska, zupełnie nie przygotowana do tego, żeby stawić czoło tym zdwojonym siłom, została wycofana ze swej pozycji, a wiele jej okrętów otrzymało zadanie defensywne, w oparciu o porty brytyjskie. Jednym z tych okrętów była Meduza. Na dodatek została ona zakwalifikowana do remontu. Po utarczce pod Léon komandorowi Morrisowi zaoferowano dowództwo okrętu liniowego Bulwark (74), z wyznaczeniem miejsca w kanale. Jego przeniesienie na większy okręt było nieco spóźnione. Wzmianka o nim w „Gazette” przypomniała o jego istnieniu komuś w admiralicji. W rejsie powrotnym Morris zdawał sobie już sprawę, że jego pobyt na Meduzie dobiegał właściwie końca. Delancey wiedział o tym także. Wkrótce po zadokowaniu się w Chatham jak zwykle rozpoczną się rozpaczliwe zabiegi, by zdobyć gdzieś stanowisko. Ale jakiego stanowiska właściwie pragnął? Nie miał zupełnie stosunków, żadnych powiązań z wpływowymi ludźmi, którym tak wielu zawdzięczało swoją
błyskotliwą marynarską karierę. Uzyskanie stanowiska pierwszego porucznika marynarki było jego jedyną szansą na awans. Gdyby okręt, na którym on sprawuje taką funkcję, zdobył przypadkiem nieprzyjacielski okręt o równym lub większym znaczeniu, prawdopodobnie kapitan dostałby tytuł szlachecki, a on, jako pierwszy porucznik, otrzymałby awans na mastra i dowódcę. Ale Delancey wiedział, że bardzo niewielu poruczników, którzy w ten sposób zostali awansowani, otrzymało naprawdę dowództwo okrętu. Dawano im ten stopień jako wyraz uznania, a potem pozostawali bez pracy przez całe lata, jeżeli w ogóle nie na zawsze. Meduza w dobrym tempie przebyła kanał i zarzuciła kotwicę w Nore. Po zameldowaniu się na okręcie admiralskim Morris otrzymał rozkaz wprowadzenia swego okrętu do Chatham. Tam okazało się, że był on w gorszym stanie i wymagał większej naprawy, niż przypuszczał okrętowy cieśla. Drewno zbutwiało poniżej linii wody, a i cała część rufowa musiała być gruntownie odremontowana. W tej sytuacji kapitan Morris opuścił okręt, otrzymał bowiem dowództwo Bulwarka. Większość załogi Meduzy została przeniesiona na inne okręty, a dowództwo nad resztą, jaka została, objął Rothery. Ponieważ nie było kłopotów z otrzymaniem urlopu, niektórzy oficerowie zeszli na ląd, żeby nękać admiralicję, pisać do swoich protektorów lub odwiedzić rodzinę. Delancey nie miał ani protektora, ani domu, postanowił więc wykorzystać większość wolnego czasu na kręcenie się wokół doków. Wiedział coś niecoś na temat budowy okrętów, kiedyś bowiem odbywał służbę na wybrzeżu w Ameryce. Teraz miał okazję dowiedzieć się z tego zakresu czegoś więcej. Poza tym fascynował go widok statków w suchym doku, kiedy się na nie spogląda z dołu. Robił szkice z tego niezwykłego punktu obserwacji i doszedł do przekonania, że niektóre z tych szkiców oprócz profesjonalnej dokładności wykonania miały również walory artystyczne. Często bywał na molo, kiedy holowano jakiś statek, ogołocony do niższych masztów, z ogromnymi marsami, wyglądającymi zadziwiająco potężne na tle nieba. Poznawszy doki Chatham, spotykał się „Pod Złotym Kogutem” z innymi oficerami, którzy nie mieli dokąd pójść, z. awansowanymi bosmanami i działomistrzami, którzy nie mieli żadnych szans na dalszy awans, ale znali marynarkę od zarania swego życia, kiedy to zaczęli służbę. Grupie, do której przyłączył się tego wieczoru, przewodził stary „Łom” Crowley, który walczył pod sir Charlesem Saundersem w Quebecku, a teraz miał mało ważne stanowisko w stoczni. Zwykle dotrzymywali mu towarzystwa dwaj weterani-porucznicy: Wetherall i Dumbell, oraz jacyś przygodni oficerowie. Trzeciego wieczoru stary Wetherall oświadczył, że słyszał, jakoby Glatton miał niebawem powrócić do doku dla dokonania pewnych zmian i napraw. Inni obecni natychmiast okazali zainteresowanie tą nowiną. Delancey przypomniał sobie ostatnią akcję tego okrętu przeciw francuskiej eskadrze. Dowodził nim kapitan Henry Trollope, a cała sprawa wymagała ogromnego nakładu sił. Nie pamiętał już dokładnie szczegółów, ale przyszedł mu z pomocą Wetherall. - Trollope płynął, by połączyć się z admirałem Duncanem nie opodal Helvoetsluys. Któregoś wieczoru spotkał się z czterema francuskimi fregatami: dwie rejowe korwety, jedna korweta ożaglowana jako bryg i kuter. Proporcja sił musiała wynosić mniej więcej sześć do jednego na niekorzyść Glattona. - Raczej siedem lub osiem do jednego - wtrącił Dumbell. - Sama tylko fregata dowódcy francuskiej eskadry była prawdopodobnie większa niż Glatton. - No, zgoda. Może i tak. W każdym razie rozgorzała nocna walka, która się zaczęła od wymiany ognia w zasięgu strzału z pistoletu. Francuskie okręty doznały takich uszkodzeń, że jeden z nich w niedługim czasie zatonął w porcie Flushing. Mówiąc krótko, przerwały akcję i zwiały. - A Glatton? - zapytał Delancey. - Był na nim tylko jeden zabity - odparł Wetherall. - Kapitan Strangeways z artylerii, który wrócił na swoje stanowisko po założeniu zaciskowego bandaża na udo, zemdlał z utraty krwi i zmarł zaraz
potem, jak go odniesiono znowu na dół. Było tylko kilku rannych. Poza tym, że żagle okrętu zostały zniesione niemal doszczętnie, Glatton i jego załoga ponieśli niewielkie szkody. - Co za niezwykła historia! - zawołał Delancey i zamówił następną kolejkę. - Jak to możliwe? - Powiem panu - odparł stary Crowley. - Glatton był jednym z dziewięciu okrętów przeznaczonych do handlu z Indiami Wschodnimi, a odkupionych w zeszłym roku od ich właścicieli i przerobionych na okręty wojenne. - I na dodatek diabła warte - mruknął Dumbell. - Za wąskie - przyznał Crowley. - I za mało miejsca na odrzut dla dział. Tak czy inaczej, zrobiono z nich okręty wojenne. Ważący tysiąc dwieście pięćdziesiąt sześć ton Glatton otrzymał pięćdziesiąt sześć armat. - Uczyniło to z niego coś pośredniego między fregatą a okrętem liniowym - powiedział Dumbell - a w gruncie rzeczy do niczego jako jedno i jako drugie. - Niech i tak będzie - zgodził się Crowley. - Dowództwo na nim otrzymał Trollope, który w czasie ostatniej wojny był kapitanem na Rainbow, a jeszcze wcześniej na Kite. Jeden z najinteligentniejszych oficerów w naszej służbie. Zaproponował, by Glatton został uzbrojony tylko w karonady sześćdziesięcioośmiofuntówki na dolnym i trzydziestodwufuntówki na górnym pokładzie. Ani jednego długiego działa na okręcie! Ministerstwo Marynarki Wojennej zaakceptowało ten plan. - Podczas gdy w sztabie artylerii wszyscy o mało nie dostali apopleksji - dorzucił Wetherall. - I w taki właśnie sposób w czerwcu okręt ten został uzbrojony. Francuzi nie dowiedzieli się, z czego właściwie tak ich rąbnięto. Szczegóły uzbrojenia Glattona były dla Delanceya nowiną. Zaczął coś podsumowywać na skrawku papieru; po paru minutach podniósł głowę. - Glatton prawdopodobnie daje salwę burtową z tysiąca pięciuset czterdziestu funtów, to znaczy większą niż takie trzy okręty pokładowe jak Queen Charlotte. To wystarczy, by zdmuchnąć z powierzchni wody każdego przeciwnika. - Posłuchajcie! - zawołał Dumbell, - Dlaczego w takim razie nie uzbrojono w taki sam sposób wszystkich naszych okrętów? - Bo to byłoby szaleństwo - odparł Crowley. - Tego rodzaju działa są bronią krótkiego zasięgu. Po takim spotkaniu wróg nie przybliży się już nigdy bardziej niż na pół mili, a wtedy oni nas zniszczą z dział długich o dalekim zasięgu, zanim my będziemy mogli otworzyć ogień - Muszą być i inne trudności - rzekł Delancey - Glatton może nie mieć dostatecznej ilości pomieszczeń dla niezbędnej mu załogi. A poza tym... jak się mierzy z tych krótkich dział? Sześćdziesięcioośmiofuntówka musi niemal całkowicie wypełniać furtę, nie zostawiając wcale miejsca na obrót... - Ma pan rację! - wykrzyknął Crowley. - I to jest problem, który należałoby rozwiązać, kiedy Glatton znajdzie się w doku. - Cieszę się, że będę mógł go obejrzeć - oznajmił Delancey. Zmieniono temat rozmowy, zajęto się bardzo szeroko dyskutowaną ostatnio sprawą płac marynarzy. Żołnierze dostali podwyżkę, nie objęła ona jednak marynarki wojennej.
- Będą jeszcze z tego powodu kłopoty - rzekł Dumbell. - Zapamiętajcie sobie moje słowa, Nie w tym rzecz, że chłopcy potrzebują pieniędzy, ale w tym, że zadają sobie pytanie, dlaczego żołnierze mają być lepiej traktowani. Kto odnosił zwycięstwa? My. A kogo udało się wrogom pokonać? Piechurów! Nie ulegało wątpliwości, że omawianie tego właśnie problemu zabierze im drugą połowę wieczoru, więc Delancey pożegnał towarzyszy. Niezależnie od wszystkiego przyznawał, że żołd marynarzy jest krzywdząco niski. Uważał, że to głupota dawać tak mało ludziom, którym rząd tak wiele zawdzięcza. Stary Dumbell miał rację mówiąc o możliwości buntu. Przypuszczał, że z punktu widzenia ministra wszystko to wyglądało zupełnie inaczej. Z pewnością musieli borykać się z innymi żądaniami finansowymi, które należało zaspokoić, tym niemniej marynarze mieli swoją rację. Delancey wrócił na Meduzę pogrążony w rozmyślaniach. Kiedy Glatton zarzucał kotwicę w Nore, Delancey znajdował się wśród tych, którzy się temu przyglądali. Był to okręt dziwaczny, ciągle jeszcze robiący wrażenie statku handlowego kursującego do Indii. Gdy stał obok innych okrętów wojennych, wyglądał wręcz brzydko. Kiedy został zaholowany do suchego doku, Delancey zjawił się znowu na molo i niebawem znalazł pretekst, by wejść na pokład. Wprawdzie znał kapitana Trollope'a z czasów poprzedniej wojny, ale nie przypuszczał, by ten zdołał go sobie przypomnieć. Niestety nie mógł się o tym przekonać, gdyż Trollope'a nie zastał na okręcie. Wyjechał spiesznie z Sheerness do Londynu, a tymczasem dowództwo Glattona powierzył niezwykle sumiennemu pierwszemu porucznikowi, panu Aleksandrowi Grantowi. Delancey otrzymał pozwolenie wejścia na pokład, gdzie od razu zajął się studiowaniem różnych problemów, wynikających z niezwykłego uzbrojenia okrętu. Najpierw zapytał o krótkie działa z dolnego pokładu i o ich brak zwrotności. - Ach, to jeszcze najmniejszy kłopot - rzekł Grant z lekkim zniecierpliwieniem. - Przy odległości, z jakiej otworzyliśmy ogień, to nie miało znaczenia. Jeżeli chodzi o naszą ostatnią akcję, to kłopot zaczął się od tego, że do obsługi tych dział mieliśmy o trzydziestu ludzi za mało. Gorsze natomiast było to, że przy wystrzale zajmowało się drewno u wylotu luf. Niech pan pójdzie i obejrzy. Gdy tak stał na dolnym pokładzie Glattona, zupełnie ogołoconym przed zadokowaniem, trudno mu było wyobrazić sobie ten okręt w akcji. Pogrążony w ponurym półmroku pokład zarzucony był przyrządami ciesielskimi i kowalskimi. Robotnicy skończyli już swoją robotę, ale kilku jeszcze kręciło się pogwizdując i szykując się do odejścia do domu. Grant pokazał mu liczne ślady spalenizny. - Nie wyrządziło to większych szkód, ale obudowa wokół każdej furty działowej musi być odnowiona. - Nie widać, żebyście zbytnio ucierpieli od obstrzału wroga. - Bo też ponieśliśmy zdumiewająco małe straty. Te nieliczne, jakie miały miejsce, spowodowane zostały przez ogień z dużej odległości z tego piekielnego brygu i z kutra. Francuskie fregaty były tak zaskoczone, że strzelały na chybił trafił lub nie strzelały wcale. - Spodziewam się, że po takim zwycięstwie wśród waszych ludzi zapanował znakomity nastrój. - Częściowo, bo nie otrzymali za to żadnej premii pieniężnej. - A czy mogli się tego spodziewać, walcząc z tak nierównej pozycji? No jakże to. Gdybyście wzięli pryzę, to francuski komodor zastrzeliłby się chyba po podpisaniu swego raportu, zanim jeszcze zdążyłby się zebrać sąd wojenny. - Tak, ale jedna z ich fregat potem zatonęła w porcie. Za nią właśnie żądaliśmy nagrody, odmówiono nam jednak. Powiedziano, że z pewnością powróci ona na wody.
- Być może powróci, ale gotów jestem założyć się, że kapitan Trollope wykłóca się o premie w admiralicji. - Rzeczywiście jest w admiralicji, ale spór idzie wyłącznie o uzbrojenie okrętu. Sztab artylerii chce wszystko zmienić. Zresztą nigdy nie aprobował obecnego stanu rzeczy. Tymczasem kapitan chce, żeby wszystko zostało tak, jak jest, tak właśnie, jak on to zaplanował. - A według pana jak będzie? - No, cóż! Sądzę, że sprawa zostanie przedstawiona komisji, która zbierze się tutaj w przyszłym miesiącu, i gotów jestem założyć się, że kapitan postawi na swoim. Zwykle mu się to udaje. Trollope wrócił z Londynu przed końcem miesiąca i Delancey złożył mu wizytę w jego kwaterze na wybrzeżu w Chatham. Okazało się, że był to człowiek taki, jakim go Delancey pamiętał: szczupły, nerwowy mężczyzna o przenikliwym spojrzeniu i żywym sposobie mówienia. Najprawdopodobniej nie pamiętał, że już kiedyś spotkał Delanceya, ale okazał mu zainteresowanie, gdy ten tylko wspomniał o uzbrojeniu okrętu, a zwłaszcza gdy podjął problem, jaki przedstawiały wielkie karonady w zbyt małych otworach działowych. Delancey wyjaśnił swoje zainteresowanie tą kwestią i dodał, że odbywał służbę na lądzie w czasie oblężenia Gibraltaru. - Może mi pan powiedzieć, czy tamto doświadczenie ma jakiś związek z tą sprawą? - Być może ma, sir. Hiszpańscy artylerzyści obsługując swoje pływające baterie musieli strzelać przez drewniane ambrazury grubości dziesięciu stóp. Dla ochrony przed zapaleniem wykładano otwór strzelniczy arkuszami blachy. Sądzę, że jest to skuteczny sposób ochrony drzewa. - Jakim cudem pan się o tym dowiedział? - Zrobiłem rekonesans i obejrzałem baterie, zanim jeszcze dokończono ich budowy. Zanim spotkanie dobiegło końca, Trollope doszedł do wniosku, że Delancey jest wielce obiecującym oficerem. Tego wieczoru zjedli razem kolację i rozstali się z wyrazami wzajemnego szacunku. Tak oto szczęśliwy przypadek zetknął ze sobą Trollope'a i Delanceya. Trollope miał własne poglądy i niewiele sobie robił z zasad sztuki żeglarskiej i dyscypliny, które na pokładzie Meduzy były traktowane jak Ewangelia. Kwestionował niektóre uświęcone zwyczaje i burzył niektóre zakorzenione przekonania. Potrafił zapytać „dlaczego” w okolicznościach, które zdawały się wymagać aprobaty i jednomyślności. Co więcej, jego ostatnie zwycięstwo dawało mu mocną pozycję, popartą autorytetem jego władzy oraz czcią okazywaną mu przez społeczeństwo. Dojrzał w Delanceyu człowieka własnego pokroju, kogoś, kto interesował się raczej działami, a nie regulaminami, człowieka, który bardziej przypominał intelektualistę czy marzyciela, zatopionego w sobie, niż idealnego oficera, a jednocześnie był człowiekiem czynu, odważnym, niezawodnym w sytuacji dramatycznej. Tłumiąc wszelkie wątpliwości, jakie mogły mu się nasunąć, Trollope podjął decyzję. Kiedy się upewnił, że Delancey zgadza się na to - zaproponował dowódcy Floty w Nore (wiceadmirałowi Buckerowi), żeby młodemu oficerowi dano stanowisko drugiego porucznika pod Aleksandrem Grantem na Glattonie. Kapitan Morris zgodził się chętnie, a nominacja została zatwierdzona przez admiralicję w grudniu 1796 roku. W tym czasie, gdy Grant był na urlopie, Delanceyowi przypadło w udziale uczestniczenie w zebraniu komisji, która miała rozstrzygnąć drażliwą kwestię uzbrojenia Glattona. Zebranie to odbyło się w styczniu 1797. Tego dnia doki spowiła zimna, kłębiasta mgła, kolumny masztów były ledwo widoczne, a i same okręty nie wydawały się niczym więcej jak kłębami mgły. Na powozach, które właśnie wjechały do stoczni, paliły się lampy, a stangreci przed domem komisarza przestępowali z nogi na nogę. Kiedy
nowo przybyli, zakutani w płaszcze i szale, podjechali na molo, do uszu ich dobiegł głośny huk młotów. Kierując się bardziej tymi odgłosami niż wzrokiem, dotarli wreszcie do stóp schodni. Prowadziła ona na Glattona, który ciągle jeszcze był remontowany w doku. Na pokładzie powitał ich przewodnik, który, jak się okazało, był nadzorcą brygady stoczniowców. Zaprowadził ich do dziennej kajuty kapitana, oświetlonej latarniami i ogrzewanej przez przenośny piecyk. Miejsce obrad było częściowo zajęte przez przysadziste, potężne działo, mimo to zmieścił się jeszcze wypożyczony stół i kilka krzeseł. Odgłos walenia młotów był teraz jeszcze bardziej donośny. Cieśle zdawali się pracować gdzieś na śródokręciu. Honory domu czynił komisarz; przesadnie gestykulując wskazywał miejsca i zachęcał do zdjęcia płaszczy i peleryn. Po chwili wysłał gdzieś nadzorcę robót, a wkrótce kucie młotów ustało. Jeszcze tylko z oddali dolatywał odgłos piły i kopyt koni przejeżdżających przez molo. Wreszcie komisarz uciszył zebranych i wszyscy zajęli miejsca wokół stołu. - Panowie, poczytuję sobie za zaszczyt przywitać was serdecznie w stoczni Jego Królewskiej Mości w Sheerness. Niektórzy z was znają się, jednakże wymienię kolejno nazwiska dla użytku mego kancelisty, pana Fairhalla, który będzie notował to, co zdecydujemy. A więc obecni tutaj są: kapitan Trollope, który dowodzi tym okrętem, komandor White z Ministerstwa Marynarki Wojennej, pan Lucas z Ministerstwa Marynarki Wojennej, pan Rodgers ze Sztabu Artylerii i wreszcie pan Burrows z tej stoczni. Naszym zadaniem jest rozważyć, jaki rodzaj dział należy zamontować na pokładzie okrętu Jego Królewskiej Mości Glattona, posiadającego pięćdziesiąt sześć dział i liczącego tysiąc dwieście pięćdziesiąt sześć ton wyporności. Jest on jednym z dziewięciu statków kupionych w zeszłym roku od Wschodnioindyjskiego Towarzystwa Okrętowego. Statki te, zbudowane w celach handlowych, różnią się w konstrukcji od okrętów wojennych, przeznaczonych do innych zadań. Są one węższe i mniej na nich miejsca dla obsługi dział. Dla tych i innych powodów postanowiono je wyposażyć w osiemnastofuntowe działa na górnym pokładzie i trzydziestodwufuntowe karonady na pokładzie dolnym. Kapitan Trollope zaproponował jednakże, żeby na Glattonie zamontować sześćdziesięcioośmiofuntowe, nie trzydziestodwufuntowe, karonady na niższym pokładzie i trzydziestodwufuntowe krótkie działa na pokładzie górnym. Plan ten został zaakceptowany i Glatton przeprowadził uwieńczoną sukcesem akcję w czerwcu ubiegłego roku. Jednakże Sztab Artylerii uważa, że okręt ten powinien otrzymać inne uzbrojenie, takie, jakie zostało przewidziane na początku. Uważałem za stosowne, byśmy się spotkali na pokładzie okrętu Glatton i obejrzeli znajdującą się przed nami sześćdziesięcioośmiofuntową karonadę. Oddaję głos panu Rodgersowi, by nam przekazał swoje uwagi na ten temat. - Jestem panu ogromnie zobowiązany, sir James, i będę się starał nie zatrzymywać panów dłużej, niż to będzie konieczne. Karonady zostały wynalezione pod koniec ostatniej wojny przez pana Gascoigne z huty Carron, niedaleko Falkirke w Szkocji. Nie muszę chyba mówić, że jest to krótsza i lżejsza wersja działa z ruchomym podwoziem, wyrzucająca cięższe pociski o krótszym zasięgu, posiadająca lawetę z suwakiem przejmującym odrzut i wymagająca mniej ludzi do obsługi. Działo to weszło do powszechnego użytku w 1779 roku, a jego użyteczność została sprawdzona po raz pierwszy w starciu między fregatą Flora a francuskim okrętem Nimphe. Postawiono sobie wtedy pytanie, czy okrętowi nie wystarczyłoby uzbrojenie jedynie w krótkie, ciężkie działa. W ten sposób w marcu 1782 roku na próbę uzbrojono Rainbow. Dowództwo okrętu powierzono kapitanowi Trollope'owi. Nie mamy dowodu na to, że eksperyment ten został uwieńczony sukcesem. - Jak pan może coś takiego powiedzieć?! - zawołał kapitan White. - Kapitan Trollope zdobył Hébé, a cóż to była za cenna zdobycz! Wszystkie dzisiejsze ciężkie fregaty są kopiami Hébé. Był to najpiękniejszy okręt, jaki sobie można wyobrazić!
- Wiemy o tym wszyscy - rzucił Rodgers. - Ale jego zdobycie o niczym nie świadczy. Poddał się bez walki. - Poddał się, jak tylko jego kapitan zorientował się, jakiego kalibru działom ma stawić czoło - wtrącił z naciskiem Trollope. - Teraz powtórzyliśmy ten eksperyment, uzbrajając Glattona w ten sam sposób i z tym samym mniej więcej rezultatem. Cała francuska eskadra uciekła przed jednym okrętem! - Była to nocna akcja - oponował Rodgers - i Francuzi nie mieli żadnych informacji na temat przeciwnika. Teraz cała francuska marynarka wojenna dostała ostrzeżenie w okólniku wydanym przez ich Ministerstwo Marynarki Wojennej. Nie było zajadłej dyskusji i Delancey podziwiał zręczność, z jaką kapitan Trollope załatwiał opozycję, biorąc górę nad Lucasem i Borrowsem i izolując Rodgersa od reszty komisji. Po dwudziestu minutach wyłoniła się sprawa zabezpieczenia wylotów luf i wtedy Trollope zwrócił się o pomoc do Delanceya, który uważał, że jako młodszy oficer powinien przedstawić sprawę możliwie krótko. - Problem ten został już rozwiązany przez Hiszpanów, sir Henry, kiedy ci przysposabiali swoje pływające baterie w czasie oblężenia Gibraltaru. Załatwili całą sprawę wykładając otwory burtowe arkuszami blachy cynowej. - To ich jednak nie uratowało - rzekł Rodgers. - Ale też nie spalili się od iskry z wylotów własnych dział. Rozległy się wybuchy śmiechu, ale ku zdziwieniu Delanceya nie było już dalszej dyskusji na temat zabezpieczania wylotów. Może dlatego, że cyna uważana była za bardzo cenny materiał. Zaistniała natomiast rozbieżność zdań co do tendencji do przewracania się tych krótkich ciężkich dział po wystrzeleniu pocisku. Wreszcie sir Henry doszedł do wniosku, że dyskusja ciągnie się za długo. - No cóż, istnieją problemy - przyznał - ale pan Burrows i ja sądzimy, że potrafimy je rozwiązać. Dlatego wolno mi chyba uznać, że większością głosów zgodziliśmy się, żeby Glatton pozostał przy obecnym uzbrojeniu, dopóki nie będzie innych zaleceń. Pan Rodgers zmarszczył brwi i pokręcił przecząco głową, ale inni mruknęli potakująco, wobec czego komisarz zamknął zebranie. Udając się do domu, by odpocząć przy kominku, Delancey pomyślał, że po zebraniu na pokładzie Glattona można było dojść do jednego wniosku: ziąb doprowadził do stosunkowo szybkiej decyzji.
Rozdział 2 Bunt W kwietniu 1797 roku po wyjściu z doku Glatton stał zakotwiczony w Nore. Został na nowo otaklowany, zachował jednak tę samą załogę co przedtem i przez jakiś czas musiał odczekać u ujścia Tamizy w celu przeprowadzenia tego, co dziś nazwalibyśmy próbą artyleryjską. Po powrocie do Nore kapitan Trollope zameldował admirałowi Bucknerowi, iż próby wypadły pomyślnie i że działa, tak jak zostały zamontowane obecnie, zdały egzamin, że różne zmiany okazały się celowe i okręt jest gotów do służby czynnej. Po wysłuchaniu tego raportu Buckner zabrał Trollope'a na pokład okrętu admiralskiego i oznajmił w ścisłym zaufaniu, że w Spithead zbuntowała się flota kanału. Ta zdumiewająca wiadomość dotarła doń tego ranka, a już jutro znajdzie się niewątpliwie na szpaltach
gazet. Glatton miał natychmiast odpłynąć w kierunku wybrzeża holenderskiego, zawożąc przy okazji tę wiadomość admirałowi Duncanowi. - Istnieje możliwość rozszerzenia się buntu - wyjaśnił Buckner - ale przynajmniej załogom okrętów znajdujących się obecnie na morzu oszczędzi się złego przykładu. Ja sam wydałem rozkaz, by wszystkie okręty gotowe do odpłynięcia wyruszyły w morze. Kapitan Trollope nie potrzebował dalszego przynaglania i znalazł się z Glattonem na morzu, zanim wiadomość o buncie stała się publiczną tajemnicą. Zaraz też posłał po swego pierwszego porucznika i wyjaśnił mu sytuację. - Będziemy musieli mieć się na baczności, panie Grant - zakończył. Po tym oświadczeniu zdał sobie sprawę, że Glatton miał wyjątkowo dobrą kadrę oficerską i był doskonale dowodzony. Trollope uprzedził porucznika, iż być może na okręcie znajdą się niezadowoleni, którzy będą narzekać. Grant oświadczył, że tak jest istotnie, ale że większość załogi jest lojalna. Pokonali przecież całą francuską eskadrę, rozbili przeciwnika ogniem artyleryjskim, a kiedy wracali na brzeg, zostali radośnie powitani. Oficerowie dbali o nich, zrobiono wszystko, co było możliwe, dla ich wygody. Nawet bosman cieszył się u nich wielką popularnością. Czasami jakiś nowy członek załogi pozwoli sobie na taką na przykład uwagę: „Nasz Numer Jeden nie jest żadnym ognistym smokiem z tym swoim: «Proszę, zróbcie to, chłopaki!»... czy: «Bądźcie tacy dobrzy i zechciejcie to zwinąć»...” Jednakże któryś ze starszych marynarzy z miejsca ustawia takiego, rzucając krótko: „Kiedy Aleks Grant idzie do akcji, to, bracie, nie wchodź mu lepiej pod rękę”. Kiedy Delancey dowiedział się o buncie, również był przekonany, iż Glatton jest ostatnim okrętem, który mógłby przyłączyć się do tego buntu. Istotnie, rząd popełnił poważny błąd z tymi płacami, ale chyba teraz naprawi go szybko. Cały kłopot polegał na tym, że Glatton jako jeden z byłych statków handlowych stanowił coś pośredniego - nie był fregatą, ani też nie nadawał się do tego, by zająć jej miejsce podczas bitwy. Jeżeli chodzi o rozdział nagród pieniężnych, załoga Glattona nie miała szczęścia. Co do tego nie istniała najmniejsza wątpliwość. Delancey rozmyślał o tym wszystkim odbywając poranną wachtę, chodząc po pokładzie rufowym, gdy Glatton opuścił już ujście Tamizy. Księżyc się skrył, noc była ciemna, ale na wschodzie niebo rozjaśniło się nieco, zapowiadając nadchodzący świt. Z oka na fokmarsie dobiegło wołanie: - Jakiś dziwny okręt na prawo od dziobu! Delancey skierował w tamtą stronę swoją nocną lunetę i z trudem zdołał rozróżnić odległą sylwetkę. Potem podał ją podchorążemu, młodemu midszypmenowi Harkerowi, i rozkazał wejść na bocianie gniazdo na fokstendze. - Zobacz i powiedz, co o tym sądzisz. Chłopak po pięciu minutach znalazł się z powrotem na pokładzie. - Handlowiec, z ożaglowaniem fregaty, sir. Płynie w tym kierunku. - Jak duży? Chłopak zawahał się, po czym odparł: - Mniej więcej takiej wielkości jak mniejszy statek handlowy Towarzystwa Zachodnioindyjskiego, sir. Otrzymawszy lunetę, Delancey nastawił ostrość. Dlaczego ten obcy statek nie płynął w konwoju? Być może miał list kaperski... Ale jeżeli nawet tak było... Zwrócił się znowu do młodzika: - Przekaż wyrazy uszanowania kapitanowi i zawiadom go, że przed nami ukazał się jakiś obcy statek.
Glatton płynął ostrym kursem, ten drugi zaś miał wiatr od rufy, więc dystans między nimi zmniejszał się szybko. Za niecałą godzinę powinny się znaleźć w takiej odległości od siebie, że można będzie porozumieć się głosem. Kapitan Trollope zszedł na pokład z własną nocną lunetą, którą skierował we wskazaną przez Delanceya stronę. - Przeszło pięćset ton, może nawet sześćset, zbudowany w Anglii, ale ma coś nienormalnego w ożaglowaniu i płynie tak, jakby chciał przeciąć nam drogę. Co pan o tym sądzi? - Może to francuski statek kaperski? - Sam? Tak daleko od własnej floty wojennej? - Rozumiem, co pan ma na myśli. Coś tu nie gra. Za pół godziny być w pogotowiu bojowym! Kapitan Trollope odszedł, prawdopodobnie by się ogolić. Delancey zaczął znowu chodzić tam i z powrotem po pokładzie rufowym. Żaden brytyjski statek handlowy nigdy nie zbliżał się do okrętu wojennego w obawie, aby ten nie zabrał mu przymusowo do służby wojskowej kogoś z załogi. Także żaden francuski statek handlowy nie odważyłby się zbliżyć do ujścia Tamizy. Ale Glatton rozpoczął swój żywot jako statek handlowy Towarzystwa Wschodnioindyjskiego, istniała więc możliwość, że statek kaperski mógł liczyć, iż znajdzie tu łatwą zdobycz. Oczywiście kapitan musiał być niezwykłym ryzykantem, ale niewykluczone, że znalazł się taki w St Malo i zdecydował się na takie przedsięwzięcie, używając do tego zdobycznego statku, który nie wydawał się czymś niezwykłym na angielskich wodach. Gdy nadeszła pora, Delancey zawołał: „Alarm bojowy!” Po chwili rozległ się dźwięk bębna i wolna od służby wachta dołączyła do tych na górze. Zapanował zwykły rozgardiasz, krzątanina i bieganina, zakończone sklarowaniem pokładów i obsadzeniem dział. Wkrótce Grant zameldował kapitanowi, że załoga znajduje się na swoich stanowiskach, a działa są gotowe do akcji. Było jeszcze dość ciemno; dziwny statek znajdował się niemal w ich zasięgu. - Dajcie nocny sygnał rozpoznawczy! - rozkazał kapitan Trollope. Wywieszono kilka latarni w sposób określony przepisami. Nie wywołało to żadnej odpowiedzi. Tak więc zdążający w ich kierunku statek na pewno nie był angielskim okrętem wojennym. Nawet angielski statek handlowy dałby jakąś odpowiedź. Oczywiście mógł on płynąć pod neutralną flagą i ta właśnie możliwość nakazywała ostrożność. „Zapalcie rakietę!” - brzmiał następny rozkaz. Skutek był taki, że nieznany statek został oświetlony na jakieś pół minuty. Był on niemal tych samych rozmiarów co Glatton, miał otwarte ambrazury i obsadzone załogą działa. Prawdopodobnie należał do floty francuskiej, w innym bowiem wypadku nie ryzykowałby bitwy. Tak czy inaczej nie sprawiał on wrażenia brytyjskiej fregaty. Jeżeli jednak był to rzeczywiście statek kaperski, to jego kapitan musiał nie być przy zdrowych zmysłach. Gdyby Trollope miał okręt z normalnym uzbrojeniem, to teraz wypróbowałby odległość, dając salwę w dziób intruza. Miał jednak działa o krótkim zasięgu, z którymi nic by nie wskórał, niosły bowiem tylko na krótką odległość. - Jeszcze jedna rakieta! - rzucił. I zanim się znowu ściemniło, dostrzegł wywieszoną trójkolorową banderę, która została podniesiona. Zaraz potem francuski okręt wystrzelił salwę. W chwilę później, dając salwę z drugiej burty, zmienił kurs, jakby miał zamiar przyjąć ten sam, jakim płynął Glatton. Odległość między statkami była niewiele większa niż na strzał z pistoletu, gdy Glatton otrzymał jeszcze jedną mało skuteczną salwę.
Wtedy Trollope dał rozkaz, żeby otworzyć ogień. Pokład zakołysał się pod nim kiedy wszystkie karonady wypaliły jednocześnie. Delancey zajmował stanowisko na dolnym pokładzie. Po raz pierwszy widział 68-funtowe działa w akcji, ale zorientował się już w sposobie ich działania, oraz w czynnościach obsługującej je niewielkiej załogi. Widział teraz, że marynarze Glattona byli niezawodni w walce i było mało prawdopodobne, by popełnili jakiś błąd. Największy kłopot był z wagą pocisku. Delancey wątpił, czy załoga potrafi utrzymać maksimum siły ognia przez czas dłuższy. Zdał sobie jednak sprawę, że salwa Glattona musiała posiadać trudną do wyobrażenia sobie skuteczność. W tym dymie i ciemności niewiele było widać, ale dobiegał go odgłos trzasku, ilekroć obstrzał przeszedł po kadłubie przeciwnika. Francuskie działa musiały być bardzo niewielkie i żaden z ich pocisków nie zdołał zrobić większej szkody. „Spokojnie, chłopcy! - krzyknął. - Dobrze przybijać! Patrzeć na cel i mierzyć przed odpaleniem!” Słyszał ogłuszający huk; tak gryzącego zapachu spalonego prochu nie spotkał jeszcze nigdy dotąd na żadnym innym okręcie. Ale też więcej się go paliło niż gdziekolwiek indziej. Kiedy przechodził wzdłuż baterii, rozkazał obrócić działa rufowe ku dziobowi, dziobowe zaś ku rufie, koncentrując ogień na środkowej części statku wroga. Gdy działa miały znów wystrzelić, podbiegł do niego midszypmen i salutując zaraportował: - Sir, kapitan przekazuje wyrazy uszanowania i życzy sobie, żeby pan przerwał ogień. - Przerwać ogień! - krzyknął Delancey, a rozkaz jego został podany z ust do ust przez cały pokład. Pozostać przy działach! - padła następna komenda. Każda z załóg obsługujących działa stała w gotowości, by na dany rozkaz wystrzelić. Dym rozpływał się z wolna i Delancey patrzył teraz na tkwiącego przed nimi, ale pogrążonego w milczeniu przeciwnika. Statek po otrzymaniu trzech salw musiał widać spuścić z tonu. Przed Delanceyem zjawił się midszypmen i zameldował: - Kapitan przesyła wyrazy uszanowania, sir, i rozkazuje, żeby pan dokonał zajęcia statku. Delancey pobiegł po płaszcz i przekazał dowodzenie baterią oficerowi nawigacyjnemu. Kiedy w kilka minut później wrócił na pokład, cieśla już oglądał barkas, a bosman sprawdzał sprawność osprzętu. Delancey znalazł kapitana i pierwszego porucznika na pokładzie rufowym. Oglądali zdobyty statek, teraz w pełni widoczny w brzasku ranka. Dryfował powoli, ze stojącymi wciąż wszystkimi masztami, na których nie zauważyli prawie żadnych uszkodzeń. Jednakże pomiędzy jego otworami działowymi widać było dziury i połamane deski poszycia. Kilka furt świeciło pustką. Delancey słyszał skrzypiący odgłos pracujących tam pomp. - Proszę dokonać zajęcia statku, panie Delancey, i złożyć raport na temat strat w sprzęcie i w ludziach. - Tak jest, sir. Czy mogę zabrać ze sobą cieślę? - Oczywiście. Proszę przysłać tu łodzią tamtych oficerów i dać sygnał, gdy będzie pan gotowy do działania. Mam na myśli przeprowadzenie statku do Yarmouth. - Gratuluję tak cennej zdobyczy, sir. - Miejmy nadzieję, że rzeczywiście cenna. Nie mogę się zorientować, co ten statek albo raczej jego dowódca chciał osiągnąć.
Barkas został spuszczony na wodę, a jego obsada zebrała się na pokładzie uzbrojona w muszkiety i bagnety. Czwarty porucznik John Huntley i midszypmen Robert Appleby zajęli miejsca przy szotach na rufie. Delancey zjawił się ostatni i łódź odbiła. Po jakichś dziesięciu minutach znaleźli się już na pokładzie zdobytego okrętu. Przed Delanceyem stanął podniecony Francuz, który ofiarował mu swoją szpadę. Delancey przyjął ją i przekazał podoficerowi. Wtedy Francuz zameldował, że statek nosi nazwę Confiance, jest statkiem kaperskim z Cherbourga, a on sam nazywa się Dufossey. Statek poprzednio nosił nazwę Sheldrake i pochodził z Londynu. - Dlaczego znalazł się pan u ujścia Tamizy? - Dowiedziałem się, że wszyscy brytyjscy marynarze zbuntowali się, a wasze okręty wojenne są w porcie. Miałem nadzieję, że mój statek będzie mógł uchodzić za brytyjski. - Skąd dowiedział się pan o buncie? - Od łodzi rybackiej nie opodal wyspy Wight. - A dlaczego nas pan zaatakował? - Wziąłem was za handlowy statek Towarzystwa Indyjskiego. - No, to teraz dowiedział się pan, jaka to różnica. - Ale wasze działa nie są takie, w jakie zazwyczaj wyposażone są okręty wojenne. Myśleliśmy, że to koniec świata! - W każdym razie to koniec waszego rejsu. Teraz, kapitanie, chcę, aby pan i pańscy oficerowie udali się na okręt Jego Królewskiej Mości Glatton jako jeńcy wojenni. Daję wam dziesięć minut na zabranie rzeczy. Tymczasem proszę wydać swoim ludziom rozkaz, by oddali lekką broń i przynieśli ją tutaj. A poza tym proszę przysłać mi tu zaraz pańskiego cieślę. W takich okolicznościach płynna znajomość francuskiego była ogromną pomocą dla Delanceya. W asyście cieśli z Glattona zrobił szybką inspekcję; obejrzał straszne spustoszenia, jakich narobiły 68funtowe kule. Kilka dział było solidnie uszkodzonych, a jedno, na wysokości rufowego luku, zostało doszczętnie zniszczone. Potem wrócił na górny pokład i przy trapie zobaczył francuskich oficerów. - Zdaje się, że statek jest paskudnie uszkodzony - powiedział kapitan, kiedy się żegnali. Delancey potwierdził to skinieniem głowy. - Proszę tu wrócić po lekką broń - rozkazał sternikowi, po czym odwrócił się do Charriera, francuskiego cieśli. - Chciałbym tu wszystko obejrzeć - rzucił szybko. Ruszył za Charrierem wraz z cieślą z Glattona, Jenkinsem. Na górnym pokładzie Charrier zatrzymał się przy luku rufowym i wyjaśnił, że zostało tu trafione działo i wpadło do ładowni. - Wygląda to źle wyjaśnił z ponurą miną. Delancey od razu zrozumiał, jak bardzo źle. Kadłub statku jest tak zbudowany, żeby stawiać opór ciśnieniu z zewnątrz, i potrafi wytrzymać dość duży napór fal. Inaczej rzecz się ma, gdy nastąpi uderzenie od środka, które może obluźnić spojenia. Takie uderzenie w pobliżu stępki jest najgorsze ze wszystkiego z powodu trudnego dostępu do miejsca uszkodzenia. Zeszli na dół do ładowni, gdzie wody było już więcej niż na stopę. Gdyby działo, będące francuskim odpowiednikiem 9-funtowca, upadło bezpośrednio na deski poszycia, prawdopodobnie przebiłoby je i od razu zatopiło statek. Jego upadek jednak częściowo został złagodzony przez drewnianą skrzynię,
ale skrzynia była pusta i pod ciężarem działa poszycie dna puściło. Dwaj pomocnicy cieśli próbowali już załatać przeciek, ale ich wysiłki poszły na marne. Delancey posłał jednego z nich na pokład, by co dziesięć minut sprawdzał poziom wody. Potem Charrier pokazał trzy inne przecieki. Jeden, tuż nad wodą, został zatkany od strony zewnętrznej i przedostawała się przez niego zaledwie mała strużka. Drugi, poniżej linii wody, został zaczopowany płótnem i zabity drewnem. Przy dobrej pogodzie mogło to trzymać co najmniej przez godzinę lub dwie. Trzecia dziura znajdowała się w dziobie i w ogóle nie było do niej dostępu. Być może najpierw była ona nieduża, ale teraz wyraźnie słychać było, jak wlewa się przezeń woda, przez co z pewnością otwór stale się powiększał. Było też wiele innych uszkodzeń. Poza tym Francuz miał jedenastu zabitych i dwudziestu trzech rannych. Pompy pracowały przez cały czas i robiły, co tylko się dało. Wyszedłszy na pokład, Delancey spytał młodszego cieślę, czy poziom wody powiększył się przez ostatnie dziesięć minut. Dowiedział się, że o całe siedem cali. Delancey rozkazał, by francuski bosman zorganizował wylewanie wody za pomocą łańcuchowego podawania kubłów przy głównym luku. Ktoś znalazł kartkę papieru i Delancey z ołówkiem, który znalazł w kieszeni, ukląkł pod bulajem rzucającym światło z góry. Przy stale pracujących pompach statek nabierał szybkości trzech stóp i sześciu cali na godzinę, a to oznaczało, że należy się liczyć z jego zatonięciem za jakieś trzy godziny. Wylewanie wody kubłami mogło je opóźnić jeszcze o pół godziny. Przy rześkim wschodnim wietrze doprowadzenie statku w tym stanie do Yarmouth musiałoby zająć co najmniej dziesięć godzin. Sprawa więc była beznadziejna. A jakiego zdania są w Harwich? Dwie i pół godziny? Cholerna historia! Gdyby przeciągnąć płótno żaglowe pod kilem, można by było zmniejszyć nabieranie wody, ale to znowu pociągnęłoby za sobą stratę czasu, który potrzebny jest na przeprowadzenie takiej operacji. Skończywszy obliczenia zauważył, że wrócił barkas, a na pokład wchodził właśnie kapitan Trollope, Zaczęła się dyskusja z obu cieślami. Huntley nadzorował w tym czasie załadunek lekkiej broni na łódź. Delancey przedstawił kapitanowi swoje obliczenia. Trollope rzucił na nie okiem i podjął szybką decyzję. - Statku nie da się uratować. Pan, panie Delancey, będzie odpowiedzialny za jego zatopienie. Każ pan Francuzom spuścić wszystkie szalupy i opuścić statek. Wszystkich więźniów wysadzę na ląd w Harwich przed wyruszeniem do Yarmouth. Za trzydzieści minut wszystko ma być gotowe do odpłynięcia. Wrócił na swój okręt, który teraz zbliżył się znacznie do tonącego statku. Tymczasem Delancey rozkazał Francuzom porzucić pompy i zabrać się do pakowania rzeczy. Wydał też rozkaz Hantleyowi, aby ustawił jedno z dział tak, by było wycelowane w ładownię. Obsługa działa miała stać w pogotowiu z przygotowaną amunicją, a zadaniem młodego Applebya było sprawdzenie, czy czegoś z zapasów nie należałoby ocalić, a zwłaszcza wina. Francuski bosman otrzymał rozkaz spuszczenia wszystkich szalup i przygotowania ich do przyjęcia ludzi. Po dwudziestu minutach szalonej aktywności Delancey wydał rozkaz obsłudze działa, by wypaliła w dno statku, po czym dla pewności kazał powtórzyć salwę. Francuzom nie trzeba było tego dwa razy powtarzać. Wkrótce wszyscy w popłochu pospieszyli do swoich łodzi. Po półgodzinie Delancey znajdował się już w drodze powrotnej na Glattona. Barkas holował powiązane beczułki i był załadowany francuskimi zapasami. Confiance zatonęła, kiedy Glatton na nowo podjął rejs. Delancey i jego ludzie zasłużyli na pochwałę kapitana. Ale pieniężnej nagrody z tytułu pryzu nie dostali. Ten ostatni fakt nie uszedł uwagi statkowych malkontentów. Byli to prości marynarze: Mick Donovan i Paddy O'Keefe, szef kubryku Steve Collins, zdolny marynarz Sam Cox oraz Tom Battley, szczur lądowy i specjalista od prawa morskiego. Battley był kiedyś urzędnikiem parafialnym w Suffolk. Coś się tam mówiło o jakichś pieniądzach, które zginęły z puszki dla ubogich, potem coś jeszcze na temat dziewczyny z poprawczaka, która zaszła w ciążę, i o tym, że podobno spiesznie wyjechał do Londynu,
skończył jako rzecznik, jeżeli nie prowodyr malkontentów na pokładzie skądinąd szczęśliwego okrętu. A teraz bardzo dużo mówił przy stole w mesie na temat nagrody pieniężnej. - Na pokładzie Glattona nigdy czegoś takiego nie dostaniemy - oświadczył O’Leary. - Pływa jak stary węglowiec. - Jest inna rzecz, jeszcze gorsza niż to - dorzucił Collins. - Kapitan nie ma tytułu szlacheckiego. - To co w tym złego? - zapytał Sam Cox. - Jak to, nie wiesz, ty niedouczony frajerze? - zawołał Collins. - Jeżeli jakiś kapitan chce dostać tytuł szlachecki, to będzie tak długo napadać na większe statki francuskie, aż jakiś zdobędzie. Gwiżdże na zabitych czy rannych, jedyne, czego pragnie - to zobaczyć swoje nazwisko w „Gazette”. Kiedy wreszcie dopnie tego, zaczyna liczyć wyloty dział wroga. Po wysadzeniu na ląd jeńców i dopłynięciu do Yarmouth Glatton dołączył do floty admirała Duncana przy wybrzeżu holenderskim. Trollope przywiózł tu pierwszą wiadomość o buncie w Spithead, ale powiedziano mu, żeby to zachował dla siebie. Było to posunięcie mądre, ale jak wiadomo, żadnej nowiny z natury rzeczy nie można przemilczeć za długo. Tymczasem admirał Duncan w dalszym ciągu utrzymywał blokadę nieprzyjacielskiego wybrzeża. Przez długie tygodnie, przez długie miesiące Flota Morza Północnego pływała w rejonie Texel czasami chroniąc się w Yarmouth przed zachodnim wiatrem sztormowym. Teraz Glatton stosował tę samą rutynę, a jego załoga z rezygnacją pełniła jednostajną, monotonną służbę. W dwa dni po przybyciu statku do Yarmouth zdarzyło się jednak coś, co przerwało tę monotonię. Wczesnym rankiem pojawiła się gęsta mgła, która jednakże rozpłynęła się w cieple słonecznym. Nagle, całkiem niespodziewanie, po stronie odwietrznej okrętu admiralskiego, ukazał się mały bryg. Zjawił się nie wiadomo skąd, ale funkcję jego łatwo było odgadnąć. Gdyby zaś istniały jakieś wątpliwości, to rozwiał je sygnał. Przyszła poczta. Z każdego okrętu podpływała łódź, by ją odebrać. W ciągu godziny stosy listów i paczek znalazły się na stole w mesie oficerskiej. Do Delanceya były adresowane tylko trzy listy: dwa rachunki i jedno pokwitowanie. Tymczasem Pringle, który otrzymał gazetę, w pewnym momencie zawołał: - Posłuchajcie no tylko! Petycja marynarzy została podana w całości, ale tu jest najważniejszy ustęp: „Deklarujemy swoją lojalność w stosunku do naszego władcy. Jesteśmy gotowi bronić naszego kraju, podobnie jak armia czy milicja, ale z tego też powodu uważamy, że mamy równe prawo do hojności Jego Królewskiej Mości, i dlatego, z zazdrością obserwujemy, jak ich płace wzrosły... podczas gdy o nas zapomniano”. - Mają dużo racji i nie mogę zrozumieć, jakim cudem ministrowie mogli się zgodzić na takie faworyzowanie armii. Delancey słuchał tego i próbował sobie wyobrazić, co się mówi na dolnym pokładzie. Całe nieszczęście polegało na tym, że gazety, przytaczając tekst petycji, nie podały niczego, z czego można by wnioskować, jaka była odpowiedź admiralicji. Marynarze mogli sądzić, że żądania Floty Kanału miały być odrzucone. Delancey nie mógł wprost uwierzyć, żeby taka odmowa była możliwa, i dlatego gorąco pragnął, by gazety zamieściły jakąś wzmiankę o rozpatrzeniu sprawy. Jeszcze tego samego dnia kapitan Trollope przemówił do całej załogi, podając fakty dotyczące buntu zgodnie z tym, jak on sam o nich został poinformowany. - Postępowanie marynarzy w Spithead jest bardzo niewłaściwe i bardzo nieroztropne - powiedział na zakończenie. - Niemniej jestem całkowicie przekonany, że ich słuszne żądania będą rozpatrzone i że
w niedługim czasie wszyscy otrzymacie lepsze wynagrodzenia. Dopóki jednak nie będziemy mieli dalszych informacji na ten temat, apeluję o cierpliwość. Raczej dajcie dobry przykład, a nie naśladujcie w złym. Tu, w zasięgu Texel, jesteśmy przecież obserwowani przez wroga. Holendrzy mają osiemnaście okrętów liniowych z 22 fregatami i korwetami. Jest też cztery tysiące Francuzów gotowych do zaokrętowania się. Nie znamy ich planów, ale wiemy, co się stanie z waszymi domami, żonami i dziećmi, jeżeli Francuzom pozwoli się wylądować w Anglii. Jesteśmy tu po to, żeby im w tym przeszkodzić, a nie moglibyśmy mieć lepszego dowódcy niż admirał Duncan. Nigdy nie wpuścimy wroga. Ludzie rozeszli się w spokoju, ale bez entuzjazmu. Oficerowie wymieniali między sobą znaczące spojrzenia. Następny zachodni wiatr sztormowy skierował z powrotem Flotę Morza Północnego do Yarmouth, gdzie przyłączyła się ona do buntu. Jedyne lojalne jeszcze okręty to były: Venerable (pod flagą Duncana) i Adamant (wiceadmirał Onslow). Glatton zbuntował się, zanim dopłynął do Yarmouth. Delancey dowiedział się o tym pierwszy, kiedy obudził go ściągając z koi midszypmen. - Szybko na pokład, sir! Marynarze się zbuntowali! Delancey zerwał się w jednej chwili, wciągnął spodnie i marynarkę, wsunął stopy w buty i złapał swoją szpadę. W ostatnim momencie włożył do kieszeni pistolet na wypadek, gdyby znalazł się bezpośrednio w jakiejś konfliktowej sytuacji. W mesie jednakże panowała dziwna cisza, choć wszyscy oficerowie już się tam zebrali, spiesznie ubrani i uzbrojeni. - Kapitan jest na pokładzie - wyjaśnił Grant. - Nam kazał zebrać się tutaj. W minutę później wszedł spiesznie kapitan Trollope w towarzystwie młodszego oficera, Andersona. Usiadł na głównym miejscu przy stole i ukrył twarz w dłoniach. Kiedy podniósł głowę, zobaczyli, że oblicze jego było blade i ściągnięte. Postarzał się jakby i wyglądał na bardzo zmęczonego. - Muszę wam powiedzieć, panowie, że marynarze się zbuntowali. Włamali się do kilku skrzyń z bronią i są teraz zaopatrzeni w muszkiety i amunicję. Wystawili własną wachtę przy magazynie. Nie było żadnych aktów gwałtu, ale postawili żądanie, żebym płynął do Spithead. Oświadczyłem im, że ich zachowanie jest szaleństwem, prosiłem, by wrócili do swoich obowiązków, ale cokolwiek im powiem, nie odnosi żadnych efektów. Na pokładzie znajduje się pan Hantley, jako oficer wachtowy, ale ludzie ci nie mają zamiaru podporządkowywać się żadnym rozkazom z wyjątkiem tych, które poprowadzą ich do Spithead. W tej właśnie chwili płyniemy tym kursem; zdradziliśmy nasze dowództwo. Panowie, proszę usiąść. Chciałbym zasięgnąć u was jakiejś rady. Muszę się zdecydować na jakiś plan. Oficerowie zasiedli wokół stołu. Światło dawała jedna jedyna latarnia, gdyż dwie pozostałe wnoszono dopiero teraz. W bladym oświetleniu rysowały się twarze o zaskoczonym, niespokojnym wyrazie. - Jest to dla mnie bardzo smutny moment - powiedział komandor Trollope zniżonym głosem. - Nie mam władzy na swoim własnym okręcie. Wydaje mi się, że są dwie możliwości. Mogę polecić piechocie morskiej, żeby zdusiła bunt przy pomocy tych marynarzy, na których można liczyć, albo też na razie zostawić swobodę działania zbuntowanym, a później policzyć się z prowodyrami. Ja uważam, że mam te dwie możliwości, ale wy mi możecie zaprzeczyć. Czy mam dość siły, żeby odzyskać władzę na okręcie, panie Grant?
- Tak, sir. Myślę, że ma pan. Marynarze na ogół są wierni, tego jestem pewien. Bunt został wzniecony przez bardzo nieliczne, nędzne typy, przez tych, którzy przez cały czas wywierali zły wpływ na innych. Trzeba ich zakuć, a wtedy reszta powróci do swoich obowiązków. - Dziękuję panu, Grant. Czy pan się z tym zgadza, Delancey? - Nie, sir. Zgodziłbym się z Grantem, gdybyśmy tylko my znaleźli się w takiej sytuacji. Jednakże, jeżeli się nie mylę, jest to problem całej floty. Ludzie oczekują poparcia ze strony innych okrętów. Popieram wniosek, by płynąć do Spithead. - Dziękuję panu, panie Delancey. Porucznik Mitchell, czy możemy liczyć na marines? - Moglibyśmy na nich liczyć, gdyby marynarze uciekli się do gwałtu, gdyby grozili panu, sir, lub innym oficerom. Ale nic takiego nie miało miejsca. Marynarze chcą większych zarobków, a marines chcą tego także. Załoga jeszcze mi nie wymówiła posłuszeństwa. Raczej nie ryzykowałbym wydania rozkazu, którego mogliby nie wykonać. Nie sądzę, abyśmy musieli użyć piechoty morskiej przeciwko marynarzom. - A co pan o tym sądzi, pani Pringle? - Nasi ludzie są w większości lojalni, jak to już powiedział pan Grant, ale mają pretensje o nagrody pieniężne. Pokonali wroga w akcji, która przejdzie do historii, a nic za to nie dostali. Potem miało miejsce zdobycie statku Confiance. I znowu następne rozczarowanie. To wywołało rozgoryczenie. Nasi biegli w sprawach morskich wykorzystali to skwapliwie. - Dziękuję panu. A jakie jest pana zdanie na ten temat, doktorze Mackenzie? - Szczerze mówiąc, sir, uważam, że marynarze byli źle wynagradzani. Nie jest to usprawiedliwienie buntu, ale nie mogę im odmówić pewnego współczucia. Co więcej, uważam, iż będą mieli po swojej stronie opinię publiczną. Jeżeli tylko podwyższy się im płace, powrócą do swoich obowiązków. Ale oni chcą zobaczyć żywą gotówkę. Obietnice ze strony admiralicji im nie wystarczą. - Dziękuję panu, doktorze Mackenzie. Czy jeszcze ktoś chciałby zabrać głos? No cóż, zgadzam się z panem, doktorze Mackenzie, na temat poborów marynarzy. Wyższe zarobki będą prawdopodobnie przyznane, ale to trochę potrwa. Bóg raczy wiedzieć, ile w tym czasie narobi się zła. Jeżeli chodzi o mnie, to nie mam wyboru. Muszę płynąć do Spithead, gdzie dołączymy do innych okrętów objętych buntem. Nie mogę wysadzić okrętu w powietrze, więc nie pozostaje mi nic innego do zrobienia. Rejs do Spithead przy południowo-zachodnim wietrze, który czasami nabierał siły sztormu, trwał prawie dziesięć dni. Zawsze niełatwy do prowadzenia Glatton był od czasu do czasu spychany w odwrotnym kierunku i wtedy tracił w ciągu jednego dnia to, co przepłynął dnia poprzedniego. Kiedy wreszcie zarzucili kotwicę w Spithead, bunt Floty Kanałowej skończył się. Glatton z wywieszoną czerwoną buntowniczą flagą zwracał powszechną uwagę, stojąc na kotwicy wśród innych okrętów, z których każdy miał teraz swoją właściwą banderę. Mimo iż żaden z oficerów nie czynił uwag, czerwona flaga o zachodzie słońca została spuszczona i więcej jej już nie wciągano. Kapitan Trollope niebawem się dowiedział, iż bunt został ostatecznie zakończony dzięki odwołaniu lorda Howe ze stanu spoczynku. Miał to być jego ostatni wielki wyczyn w długiej karierze. Zaczęło się od rundy cierpliwych negocjacji, po których nastąpiła seria wyczerpujących wizyt na każdym okręcie po kolei. Wreszcie zaczęły się rozlegać głosy lojalności i zaczęto powracać do pracy, bowiem najważniejsze żądania marynarzy zostały uwzględnione. Następnego dnia po zawinięciu do Spithead - a była to niedziela - marynarzom Glattona pozwolono odwiedzić inne okręty. Wielu z nich przy tej okazji dowiedziało się, w jaki sposób bunt został zażegnany. Okazało się, że zakończył się on 14 maja, kiedy
to delegacja marynarzy - przywódcy buntu, czyli kandydaci do zawiśnięcia na szaku rei, jak by wielu powiedziało - doprowadziła całą rzecz do szczęśliwego końca, uwieńczonego kolacją z samym lordem Howe. Ogłoszono amnestię i wszystko zostało wybaczone. Nie dotyczyło to jednak takich okrętów jak Glatton, który pozostał w stanie buntu już po ogłoszeniu aktu królewskiej łaski i wybaczenia. Rozmawiając z marynarzami z pokładów innych okrętów, buntownicy z Glattona zrozumieli, że znaleźli się w izolacji i niebezpieczeństwie. Glatton przybył do Spithead na żądanie buntowników, w normalnej natomiast sytuacji nie miał tam nic do roboty. Było więc do przewidzenia, że admirał portu odprawi kapitana Trollope'a do Nore. Wiedział, że stojące tam okręty są w stanie buntu, ale zakładał, że pójdą one za przykładem Floty Kanałowej. Ludzie z Glattona mogli wywrzeć na nich dobry wpływ, a poza tym tylko w Nore lub w Chatham mogli spodziewać się wypłaty żołdu. Na dzień przed odpłynięciem okrętu Batley, rzecznik buntowników, znawca prawa morskiego, zjawił się u pana Pringle i zapytał, czy kapitan przyjmie delegację załogi. Odpowiedziano mu, że kapitan będzie rozmawiał z delegacją za godzinę. O wyznaczonym czasie jedenastu marynarzy weszło nieśmiało do dziennej kajuty, gdzie kapitan Trollope przyjął ich siedząc przy stole wraz z pierwszym porucznikiem i Dixonem, szefem służby porządkowej, który stał tuż za nim. - Co mogę dla was zrobić? - spytał kapitan, wstając i robiąc krok naprzód. Batley oznajmił, że został upoważniony, by mówić w imieniu reszty. - Pragniemy zgodnie oświadczyć, sir, że bardzo żałujemy tego, co się stało. Pozostajemy lojalnymi sługami króla i jesteśmy gotowi popłynąć na spotkanie z jego wrogami. Uważamy, iż bunt jest zakończony, i chcemy powrócić do swoich obowiązków. Zawsze żywiliśmy do pana, sir, i do naszych oficerów szacunek i pełni byliśmy miłości. Mamy nadzieję, że zostanie nam wybaczone to wszystko, co złego zrobiliśmy. - No cóż, marynarze, myślę, że postępujecie bardzo rozsądnie. Bunt jest skończony, jak sami stwierdziliście, a wszystkie wasze usprawiedliwione pretensje zostały zaspokojone. Jeżeli wrócicie teraz do swoich obowiązków, to nie wątpię, że admirał Duncan zapomni o moim poprzednim raporcie w tej sprawie - Dziękujemy, sir - rzekł Batley - ale czy my jesteśmy objęci aktem łaski królewskiej? - Ściśle mówiąc, nie jesteście. Byliście w stanie buntu już po ogłoszeniu aktu łaski, ale nie wątpię, że zostaniecie potraktowani łagodnie. - Chodzi o nasze życie, sir. - Chodzi o bezpieczeństwo całego Królestwa. W każdym razie ja przyjmuję waszą decyzję poddania się i powrotu do pracy. Moim pierwszym rozkazem dla was jest rozkaz złożenia całej broni podoficerowi marines. - Nie odważymy się tego zrobić, sir, to znaczy do czasu, aż będziemy pewni wybaczenia. - W takim razie dalej jesteście w stanie buntu i znajdujecie się w niebezpieczeństwie większym niż kiedykolwiek. - Bardzo mi przykro, sir. Przedyskutuję tę sprawę z innymi delegatami, a potem przedstawimy naszą sytuację załodze. Nie sądzę, by chcieli się rozbroić, dopóki nie mamy pewności, że otrzymamy wybaczenie. W każdym innym wypadku poddajemy się pod pańskie rozkazy, sir.
Na próżno kapitan protestował; wreszcie oddalił delegację i zwrócił się niezadowolony do pierwszego porucznika: - Przez chwilę wierzyłem, że skończyliśmy z tym nonsensem, tymczasem tkwimy w nim dalej. - Wyznam, sir - powiedział Grant nerwowo - że nie mam cierpliwości do tych głupców. Gdybym miał Batleya w kajdankach, reszta nie sprawiałaby nam kłopotu. - A jakie jest pańskie zdanie? - zwrócił się kapitan do podoficera żandarmerii. - No cóż, ja bym nie powiedział, że naprawdę Batley jest przywódcą. On jest tylko od gadania. Ci, na których trzeba mieć oko, to Donovan i Collins, jeżeli wolno mi doradzić, sir. Cox jest postrachem, wszyscy się go boją. Batley bardziej niż inni. Ośmielam się sądzić, że Collins ma duży wpływ nawet na Coxa. To jasne, że Batleya trzeba będzie trzymać w zamknięciu, zanim się sprawy nie załatwi, ale on więcej gada, niż robi. - Wiem, sir, że niektórzy z oficerów zgadzają się ze zdaniem podoficera żandarmerii. Ja sam uważam, że Batley jest niebezpieczny. W tym facecie jest coś cholernie bezczelnego. Nic określonego, nic, co dałoby się podciągnąć pod wykroczenie objęte kodeksem wojennym. W nim jest jakieś ukryte zuchwalstwo. Jeszcze go zobaczymy na stryczku. - Nie mogę przedsięwziąć teraz nic, co mogłoby sprowokować jeszcze jeden bunt, i to gorszy. Proszę posłać po pana Delanceya. Chciałbym usłyszeć jego zdanie. Grant wydał rozkaz. Przez chwilę dyskusja przycichła. Gdy Delancey zameldował się, kapitan Trollope opowiedział mu, co się zdarzyło. - Co pan o tym sądzi, panie Delancey? Czy mamy aresztować prowodyrów już teraz? - Wątpię, czy byłoby to rozsądne, sir. Jak dotąd zachowywali się względnie spokojnie, a mają poparcie załogi. Czas na działanie będzie moim zdaniem wtedy, gdy posuną się za daleko. Wtedy załoga przejdzie na naszą stronę. - A czy oni posuną się za daleko? - Myślę, że tak. Bunt w Nore będzie prawdopodobnie bardziej gwałtowny. Jeżeli oni pójdą za przykładem innych okrętów, nasi ludzie zwrócą się przeciwko nim. - Co pana skłania do tego, by sądzić, że rzeczy przybiorą gorszy obrót w Nore? - Dwie sprawy, sir. Najgorsi rekruci, jakich mamy, to urzędnicy miejscy i państwowi, którzy nie znaleźli roboty w Newgate, oraz ludzie z niewielkim wykształceniem. Wszystkich ich wysłano z Londynu w dół rzeki, aby się zaciągnęli na okręty w Chatham albo Sheerness. I właśnie teraz ci buntownicy w Nore mogą zablokować stolicę i w ten sposób sprawić, więcej kłopotu niż flota bazująca w Portsmouth. Batley i jego przyjaciele mogą uciec się do gwałtu, gdy się dowiedzą, co dzieje się w Nore. Mogą się stać jeszcze bardziej niebezpieczni, kiedy usłyszą, że bunt został stłumiony i że ich godzina minęła. - Ale zdławienie buntu takich typów może nie być łatwą sprawą. - Na pewno nie będzie to łatwe, sir. Ale rząd ma bicz w swoim ręku. Może odciąć dostawy żywności i wody na okręt. - To prawda, panie Delancey. A więc sądzi pan, że powinniśmy poczekać? Tak więc głos Delanceya przeważył, a Grant z trudem potrafił ukryć swoje zniecierpliwienie. Miał własne zdanie, jak należałoby rozprawić się z buntownikami. Nie brał pod uwagę jednego - do jakiego
stopnia kariera kapitana Trollope'a zależała od zachowania spokoju. Zdarzało się, iż oficerowie, których ludzie zbuntowali się, nie otrzymali już nigdy więcej dowodzenia. Jednym z nich był sir John Colpoys. Byli też oficerowie, tacy jak Bligh, którzy powrócili do czynnej służby, ale za którymi zawsze szła zła sława. Natomiast karierę Trollope'a wieńczyły wciąż nowe sukcesy. Był to znakomity oficer, o czym wszyscy wiedzieli. I nie można było wprost uwierzyć, że cokolwiek by mogło mu się nie udać, czy też przeszkodzić w chlubnym zakończeniu tej kariery. Co by się jednak stało, gdyby jego załoga się zbuntowała i wysadziła go na brzeg? Wiele innych znakomitych karier tak się właśnie zakończyło. Ale czy mogło to stanowić jakąś pociechę? Trollope był człowiekiem, który nigdy nie poniósł porażki. Należał do tych, którzy w sumie dobrze sobie radzili i którzy przy odrobinie szczęścia mogli dochrapać się stopnia kontradmirała ze stanowiskiem na lądzie. Jedno jedyne potknięcie mogło teraz wszystko zniweczyć. W tej chwili znajdował się u szczytu swoich możliwości. Był człowiekiem z przyszłością, tryskającym energią, a przy tym z wielkim doświadczeniem. Dla kogoś tak ogromnie ambitnego myśl o możliwości zwichnięcia kariery, i to z powodu grupy nicponi i drobnych przestępców, była zbyt bolesna, by ją rozważać. Równie ambitny, choć ze znacznie skromniejszymi perspektywami, Delancey umiał zrozumieć stosunek Trollope'a do buntowników. Grant podchodził do tej całej sprawy inaczej. Był oburzony sytuacją, jaka się wytworzyła, i pragnął jak najszybciej przywrócić dyscyplinę. Doszło między nimi do spięcia w mesie, wymiana słów była jednak względnie spokojna. W pełni świadom tych napięć Trollope rozładowałby sytuację, wprowadzając okręt do bitwy. Niestety nie zanosiło się na to, choć był to powód, dla którego należało wyprowadzić okręt w morze. Glatton odpłynął nazajutrz, ale zanim dotarł do północnego przylądka, zaczęło dmuchać z północnego zachodu. W końcu kapitan Trollope rzucił kotwicę w Downs, by czekać na pomyślny wiatr. Tymczasem zaskoczyła go tam gęsta, lepka mgła. Gdy podpłynęła do nich jakaś łódź przybrzeżna przywożąc jajka i masło, zapytano kobietę, która znajdowała się na tej łodzi, o nowiny. - Generał Grey wprowadził swoich żołnierzy do Chatham i Sheerness - zawołała. - Buntownikom już nie wolno wychodzić na brzeg. - Marynarze, którzy to usłyszeli, zrozumieli, co to znaczy. Potem mgła stała się jeszcze gęstsza i żadne już łodzie nie przypłynęły do nich z brzegu. Kapitan Trollope zżymał się na opóźnienie, chodząc tam i z powrotem po galerii na rufie. Grant natomiast rozdzielił załodze zadania.
W tym czasie Delancey, który miał wachtę, wyczuł jakieś podniecenie wśród niektórych marynarzy. Nie było to nic uchwytnego, nic, o czym mógłby złożyć raport, ale przewidywał jakieś kłopoty. Wkrótce, jak tylko okręt stanął na kotwicy, wysłano na brzeg łódź, która po powrocie pozostała przy burcie okrętu z dowódcą wioślarzy na pokładzie. Patrząc ze swego stanowiska zastanawiał się, dlaczego nie podniesiono jej jeszcze na pokład. Potem przypomniał sobie, że był plan, aby utrzymywać straż przy wiosłach. Rozkaz ten wycofano z powodu mgły. Czując się w tej sytuacji dość nieswojo, zszedł na dół do swojej kajuty, wziął pas z pistoletami, sprawdził spłonki i wsunął pistolety za pasek od spodni. Znalazłszy się znowu na pokładzie zaczął się niespokojnie przechadzać tam i z powrotem. Gdy popatrzył za burtę okrętu, stwierdził, że mgła jest ciągle tak samo gęsta. Z daleka, z głębi okrętu dochodził odgłos pracujących pomp. Gdzieś z tyłu, z pokładu innego okrętu dobiegało szczekanie psa. Słysząc głosy na dolnym pokładzie, wszedł do przedniego luku i zatrzymał się w połowie trapu, patrząc przed siebie i nasłuchując. Sześciu czy ośmiu marynarzy skupiło się dokoła jakiegoś przedmiotu, którego nie potrafił zidentyfikować. Było to coś w rodzaju paczki. Żadne zarządzenie nie zostało naruszone, powrócił więc na pokład rufowy z ciągle napiętą uwagą.
W kilka minut później zobaczył grupę ludzi, prawdopodobnie tę samą co poprzednio, wchodzącą na pokład dziobowy. Gdy spowiła ich mgła, zaczął cicho iść za nimi. Kiedy dotarli do kotbelki na bakborcie, nagle zaczęli się kłócić. Biegali tam i z powrotem, wykrzykując i wymachując rękami. Nagle rozległ się dziki krzyk, a w następnej chwili jakieś ciało zwijając się groteskowo wyleciało za burtę i spadło z głośnym pluskiem w wodę. Zaraz potem rozległo się głośne wołanie: „Człowiek za burtą!”, powtórzone przez kilka głosów. Cała grupa została teraz otoczona przez innych marynarzy, którzy nadbiegli spiesznie z kubryku, i wszyscy skierowali się w stronę rufy, do trapu na lewej burcie. Kiedy to się stało, Delancey znajdował się w połowie prawoburtowego trapu, prowadzącego na pokład dziobowy. Zszedł na dół z innymi i zauważył, że kilku marynarzy miało za pasem pistolety. Najwyraźniej zdążali do barkasu. Ale nigdy do niego nie dotarli. Ci, którzy szli na przedzie, stanęli jak wryci, bo nagle wyrósł przed nimi Grant, który zjawił się nie wiadomo skąd. Wśród idących z tyłu zaczęła się jakaś szamotanina, rozległy się przekleństwa. W końcu wszystko przycichło. Ciszę, jaka zapanowała, przeszył strzał z pistoletu. Batley, który szedł na przedzie grupy, zachwiał się, a potem z głuchym łoskotem runął na pokład. Leżał targany konwulsjami, kiedy Grant stanął przed nim z dymiącym pistoletem. Mała strużka krwi zaczęła się sączyć w kierunku szpigatu. Jeden czy dwóch marynarzy zrobiło taki gest, jakby chcieli podnieść Batleya. - Zostawić go tam, gdzie jest - rzucił ostro Grant. - Stać w miejscu! - Trzymał ludzi na muszce swojego drugiego pistoletu. - Wszyscy jesteście aresztowani za bunt. Zastrzelę tego, który się ruszy. - Żołnierz piechoty morskiej, stojący jako wachtowy u wejścia na bakbort, uniósł swój muszkiet, sprawdzając jednocześnie, czy jego kolega z prawej burty zrobił to samo. W tym momencie dwóch czy trzech marynarzy poderwało się, jakby chcieli uciekać w kierunku dziobu, sądząc, że ich nikt nie widzi. Gdy odwrócili się, znaleźli się twarzą w twarz z Delanceyem, który stał za nimi z wymierzonymi pistoletami. „Stać w miejscu!” - zawołał. Jakiś chłopak wyszedł na pokład z przedniego luku i z otwartymi ustami zaczął gapić się na rozgrywającą się przed nim scenę. - Sprowadź no profosa, chłopcze - zawołał Delancey - i jeśli znajdziesz, któregoś z marines! Chłopak pobiegł i znowu zapanowało milczenie; przerwał je Delancey: - Ci, którzy są uzbrojeni, rzucić broń na pokład - rozkazał. Przez chwilę wydawało się, że rozkaz ten nie zostanie wykonany, ale nagle rozległ się odgłos czterech padających jeden po drugim pistoletów. Batley zwijał się boleśnie, jęcząc. Ale Grant nie zwracał na to uwagi. W pewnym momencie gdzieś z tyłu rozległ się głos Collinsa. - Niech pan posłucha, panie Grant, jakiś człowiek jest za burtą i chcieliśmy go ratować. Nie możemy przecież pozwolić, żeby utonął, sir. Grant chciał właśnie coś odpowiedzieć, kiedy tuż obok niego stanął kapitan Trollope ze szpadą w dłoni. - Za burtą nie ma nikogo - powiedział. - To tylko kukła. Do wartowników z marines zawołał: - Strzelać do każdego, który się poruszy! Upłynęła cała długa minuta w pełnej napięcia ciszy, przerywanej jedynie skamleniem Batleya. - O Boże! - jęczał cicho. - O Boże, o Boże! Wkrótce zjawił się na pokładzie profos z dwoma kapralami i kilkoma marines.
- Zakuć tych ludzi w kajdanki za usiłowanie buntu - rzekł Grant z ciągle jeszcze przygotowanym do strzału pistoletem. Kiedy dokonywano aresztowania, zameldował kapitanowi Trollope'owi bardzo formalnie: - Muszę donieść, sir, że bunt na pokładzie Glattona został zlikwidowany.
Rozdział 3 Sąd wojenny Batley nie umarł, w każdym razie nie zaraz. Kula przeszła obok serca, utkwiwszy we wnęce płucnej po prawej stronie, skąd nie można jej było usunąć. Poza tym kula wprowadziła ze sobą szczątki ubrania, co spowodowało gangrenę. Dogorywał prawie przez tydzień, chociaż na dzień czy dwa odzyskał przytomność. W tym czasie mgła się podniosła, wiatr powiał ze wschodu, tak że Glatton wszedł do ujścia Tamizy i w końcu zarzucił kotwicę w Nore. Batleya zabrano na brzeg, do szpitala marynarki wojennej w Sheerness, gdzie zmarł następnego dnia. Jego wspólnicy, a było ich szesnastu, zostali umieszczeni na statku Eagle, okręcie-więzieniu, by tam oczekiwać na sąd wojenny. Piątego czerwca kapitan Trollope złożył raport z wydarzeń, które miały miejsce w Downs, i poinformował, że wszelkie zamieszki na pokładzie Glattona zostały zdławione i panuje dyscyplina. Było to właściwie zgodne z prawdą. Stało się oczywiste, że bunt w Nore dobiegł końca. Kilku lordów z admiralicji, z samym lordem Spencerem na czele, zjechało do Sheerness przywożąc ze sobą uzupełnioną wersję królewskiego przebaczenia. Wyjaśnili jednakże, że nie zamierzają pójść na żadne inne ustępstwa. Kilka okrętów odcięło się od zbuntowanej floty, czyli tak zwanej „pływającej republiki”. Niektóre z nich popłynęły w górę rzeki, a inne schroniły się pod osłonę przybrzeżnych baterii w Sheerness. Buntownicy stracili zapał, tylko kilka mało skutecznych pocisków wystrzelono w kierunku Glattona, kiedy pod regulaminową banderą wszedł na miejsce zakotwiczenia floty. Jedna po drugiej czerwone flagi ściągano w dół, aż wreszcie Richard Parker, przywódca buntowników, został 14 czerwca aresztowany. Bunt wygasł. O fakcie tym natychmiast powiadomiono gabinet i króla Jerzego III. Należało jeszcze na nowo zaprowadzić we flocie dyscyplinę. Miało to potrwać lata całe. Wielu marynarzy w ciągu najbliższych tygodni stanęło przed sądem, a wśród nich i ludzie z Glattona, oskarżeni o bunt i próbę dezercji. Zabrakło im człowieka, który zawsze był ich rzecznikiem, ale Collins okazał się niezłym jego zastępcą. W obronie własnej i swoich współtowarzyszy twierdził, że ich, niewłaściwe zachowanie zostało objęte królewskim ułaskawieniem, a incydent w Downs nie podpadał pod pojęcie buntu. Zostali uwolnieni od głównego zarzutu, a postawieni w stan oskarżenia wyłącznie za usiłowanie dezercji. Każdy otrzymał rok ciężkich robót, ale i ten wyrok został zawieszany. Odesłani z powrotem do marynarki, rozproszeni po różnych okrętach, cieszyli się, że uniknęli gorszego losu. Jednakże wyrok na buntowników z Glattona miał nieprzewidziany skutek. Jeżeli nie byli oni w stanie buntu w dniu aresztowania, to należało założyć, że Batley był równie niewinny jak oni, a więc został zabity, jak z tego wynikało, w czasie próby dezercji. I tak zrodził się zarzut przeciwko Grantowi o zabójstwo lub nawet morderstwo. Obowiązek wyjaśnienia zaistniałej sytuacji spadł na kapitana Trollope'a. - Nie umiem panu powiedzieć, jak mi jest przykro - oznajmił - ale admirał Buckner uważa, że nie mamy żadnej innej możliwości. Musi pan stanąć przed sądem wojennym. - Czy uważa pan, że jest to sprawiedliwe, sir? - Nie mogę tego powiedzieć. Ale chciałbym, żeby pan na to spojrzał z jego punktu widzenia. Przywódcy buntu w Nore zostali potraktowani bardzo surowo. Wielu z nich powieszono. Członkowie sądu uznali, że ich obowiązkiem jest uczynić z tego sprawę precedensową. Kto może mieć im to za
złe? Wszystko to wywołało oburzenie wśród opozycyjnych członków parlamentu. Pojawiły się krytyczne komentarze w prasie i nieprzyjemne interpelacje w Izbie Gmin. Spowodowało to pewne złagodzenie wyroków w ostatnich rozprawach sądowych, widać też wyraźną tendencję wykazania, że procedura sądowa była uczciwa. Szczególnie wyżsi oficerowie pragną udowodnić, że sprawiedliwość była bezstronna zarówno w stosunku do marynarzy, jak i oficerów. Przemilczenie pańskiej sprawy mogłoby przysporzyć marynarce złej sławy. Takie jest ogólne mniemanie. Zaczęłyby się komentarze, że ludzie z niższego pokładu zostali powieszeni za mniejsze wykroczenia, podczas gdy oficerowie funkcyjni mogą robić, co im się podoba. - A więc mam być kozłem ofiarnym... - Nie powinien pan tak myśleć. Jestem przekonany, że zostanie pan uniewinniony. - Mogę zostać uniewinniony, ale złożony w ofierze. Jeden z dowódców wysadzony na brzeg przez swoją załogę już się zastrzelił. - Tak, wiem o tym. - A kto będzie oskarżał, sir? - Technicznie rzecz biorąc - ja. Jednakże powołam jeszcze jednego kapitana do pomocy, tym bardziej że mam wystąpić również w charakterze świadka. - Musi pan zdawać sobie sprawę, sir, z niebezpieczeństwa, jakie mi grozi. Bunt łatwiej zdusić w zarodku. Ale może się zdarzyć, iż kiedy bunt wybucha, oficer, który zorientuje się w sytuacji, strzela do prowodyra. W ten sposób bunt zostaje zażegnany, zanim się roznieci. W rezultacie oficer oskarżony jest o morderstwo. W swojej obronie podkreśla on, że jego działanie zapobiegło rewolcie. Gdyby nie jego inicjatywa, okręt dostałby się we władanie buntowników i zostałby uprowadzony do wrogiego portu. Ale jak on to teraz może udowodnić? Możemy udowodnić powagę sytuacji tylko wtedy, gdy pozwolimy, aby bunt się rozpalił, to znaczy, żeby zamiast jednego zabitego było dwudziestu. Jeżeli zdławi się bunt w samym zarodku, to zostaje się bez dowodu, że coś takiego miało miejsce. - Nie muszę panu mówić, że rozumiem to doskonale, ale powiem jedno: jestem pewien, że lepiej będzie dla pana być sądzonym i uniewinnionym niż stać się przedmiotem plotek i komentarzy. - Czy przysługuje mi prawo do obrońcy prawnego? - Tak. Oczywiście. Uważam jednak, że nie warto go brać. Może pan powołać do pomocy w obronie jednego z kolegów-oficerów. - Dziękuję, sir. Zrobię tak. Czy pan sądzi, że urzędowy obrońca nastawiłby sąd przeciwko mnie? - No cóż, skoro pozostawia się oskarżenie laikowi, to niektórzy członkowie sądu mogliby się dziwić, dlaczego również i obrony nie powierza się drugiemu laikowi. Słyszałem już taką wypowiedź. - Rozumiem, sir, i usłucham pańskiej rady. - Niech się panu nie zdaje, że mi się to wszystko podoba, Grant. Dałbym nie wiem co, żeby się to nie: wydarzyło. I kiedy będę spełniał swój obowiązek, mam nadzieję, że oskarżenie nie będzie w stanie dowieść winy. Co więcej, jeżeli już musi się odbyć sąd nad panem, to życzyłbym sobie, aby odbywał się on przed cywilnym sędzią i ławą przysięgłych. Po tym strachu, jakiego im napędzono w Chatham, i po szkodach wyrządzonych na brzegach przez buntowników, wątpię, czy uważaliby, że jest to sprawa, którą należy rozdmuchiwać. Na sesji wyjazdowej w Maidstone byłby pan uniewinniony
nawet bez konieczności angażowania obrony. Jednakże musi się odbyć sąd wojenny i muszę panu powiedzieć z głębokim żalem, że jest pan aresztowany. Jest to oczywiście zwykła formalność, ale nie mam żadnego innego wyjścia. Po tej przykrej rozmowie Grant udał się do kajuty Delanceya. Powtórzywszy mu z grubsza, co powiedział kapitan, rzucił z wahaniem: - Wiem, że nie jesteśmy bardzo bliskimi przyjaciółmi. Nie zawsze też zgadzaliśmy się z sobą w sprawach służbowych. Zdaję sobie z tego sprawę. Ale przyszedłem do pana, żeby wyrazić szacunek dla pana wiedzy i rozsądku. Czy pomoże mi pan przeprowadzić moją obronę? Delancey przez chwilę milczał, po czym odparł: - Będę szczęśliwy, jeżeli uda mi się zrobić w tej sprawie wszystko, co tylko potrafię. Ale myli się pan, myśląc, że jestem ekspertem w procedurze sądowej. Nigdy nie brałem udziału w sądzie wojennym poza jedynym wypadkiem - kiedy sam byłem świadkiem, a i to miało miejsce parę lat temu. - Mimo to nie mogę sobie wyobrazić nikogo lepszego. - No więc dobrze. Zrobię wszystko, co tylko będę mógł. Co więcej, przez przypadek mam tu na swojej półce książkę, która może się okazać użyteczna. Delancey znalazł odpowiedni egzemplarz i pokazał Grantowi stronę tytułową, na której widniał napis: „Traktat o zasadach i praktyce morskich sądów wojennych” - Johna McArthura. Grant popatrzył na książkę ze zdumieniem. - Kto to jest John McArthur? - spytał. - Były rzecznik w Ameryce Północnej, a potem sekretarz lorda Hooda. Książka została wydana pięć lat temu i opisuje procesy do 1791 roku. Teraz przestudiuję je od nowa. Ale dobrze będzie, jeżeli najpierw wynotuję sobie najważniejsze fakty. Proszę dokładnie mi opowiedzieć, co się zdarzyło piątego czerwca. To była niedziela, prawda? - Tak. Urzędowe urodziny króla. Ale musieliśmy je obchodzić dzień przedtem. - Właśnie. Okręt stał na kotwicy w Downs. Czy pan miał konkretne powody, aby oczekiwać jakichś kłopotów? - Nie mniej niż każdego innego dnia od czasu, gdy zaczął się bunt. Jednakże odniosłem wrażenie, że jest to okazja, która się zdarzy teraz lub nigdy. Mam na myśli prowodyrów. - Z powodu mgły, oczywiście? - Tak. I na skutek wiadomości z Nore, że bunt prawdopodobnie się kończy. - A więc miał pan przy sobie broń? Zapisując jedną kartkę po drugiej, Delancey zaczął konstruować linię obrony. * Na pokładzie Glattona, zaczęły się dnie przygotowań. Napięcie rosło. Przebywający w areszcie Grant otrzymywał posiłki w swojej kajucie, a na pokładzie ukazywał się w określonych godzinach. W mesie oficerowie uważali, żeby nie robić jakichkolwiek aluzji do zbliżającego się procesu, ale właśnie unikanie tego tematu czyniło ich rozmowy koturnowymi i jakby sztucznymi. Przed wyznaczonym
dniem przypływało i odpływało wiele łodzi, miało miejsce wiele spiesznie odbywanych konferencji, na których wydawano w ostatniej chwili różne instrukcje. Atmosfera stała, się jeszcze bardziej napięta, gdy ów dzień - 11 czerwca 1797 roku - nadszedł wreszcie. Wagę wydarzenia podkreślał fakt, że wszystko było wyczyszczone, wypolerowane, że założono kolorowe relingi przy schodni, a tu i tam paradowali ubrani na biało midszypmeni i zapięci na ostatni guzik marines. Należało jeszcze ustalić wiele ważnych punktów programu, związanych z ceremoniałem. Kiedy spytano Pringla, czy bębny mają wybijać marsza, zawołał: - O, nie! Tylko nie marsza. To jest zarezerwowane dla admirała. Wiceadmirałowi mają być oddane następujące honory: warta kapitańska, salut wszystkich oficerów i trzy werble bębna. Potem zaczęli przybywać kapitanowie, niektórzy wprost ze swoich okrętów, stojących na kotwicach, inni w łodziach z doków lub wreszcie z Sheerness. Pojawienie się każdego z nich było anonsowane dźwiękiem piszczałek. Wszystkich ceremonialnie witano przy głównym wejściu. Punktem kulminacyjnym było pojawienie się paradnej łodzi wiceadmirała. Zabrzmiała trąbka, a warta otrzymała rozkaz: „Baczność!” Kiedy łódź przybiła do okrętu, marynarze podnieśli wiosła w powitalnym geście. Kiedy sir Thomas Pasley wszedł na pokład - zagrały piszczałki, warta sprezentowała broń, zabrzmiały bębny, opuszczono szpady, a ręce uniosły się w powitalnym salucie. Na fokmaszcie załopotała bandera. Jasne teraz było, że za chwilę zbierze się sąd. Niezależnie od wszystkiego na pokładzie została przygotowana bardzo obszerna kajuta. W końcu okręt ten był pierwotnie statkiem handlowym Towarzystwa Wschodnioindyjskiego. Duży stół nakryty zielonym suknem zajmował prawie całą długość kabiny. Na przewodniczącego oczekiwał piękny, rzeźbiony fotel z wybitym aksamitem siedzeniem i złotymi frędzlami. Został on wypożyczony ze stoczni. Po obu stronach prezydialnego stołu stało dziesięć foteli. Były one mniej strojne, ale też okazałe. Dla innych obecnych z urzędu wystarczyły zwykłe krzesła z oficerskich kajut. Natomiast dla rzecznika oskarżenia przeznaczony był miękki fotel obity skórą. Blisko wejścia ustawiono kilka ław dla publiczności, wiadomo bowiem było, że zjawi się paru dziennikarzy, z których jeden przybył aż z Londynu. Drzwi otworzył na oścież sierżant piechoty morskiej, który miał pełnić rolę woźnego sądowego. Teraz członkowie sądu z wyszukaną obojętnością weszli na salę. Błękitne mundury były nieskazitelnie czyste, złote galony lśniły w świetle padającym z bulajów na rufie. Peruki były śnieżnobiałe, połyskiwały rękojeści szpad. - Usiądźmy, panowie - powiedział komandor sir Erasmus Gower, rzuciwszy okiem na zegarek. Sam dał przykład, zajmując swoje miejsce po prawej stronie przewodniczącego, podczas gdy komandor Stanhope usiadł po lewej stronie fotela przewodniczącego. Inni dowódcy także zajęli miejsca według starszeństwa. Spoza drzwi dobiegały jakieś odgłosy, tam już publiczność czekała na to, co się miało rozpocząć. Po chwili drzwi się rozwarły z rozmachem i sierżant piechoty morskiej zaanonsował ukazanie się admirała przewodniczącego. Wszyscy obecni powstali i wszedł sir Thomas z podążającym za nim rzecznikiem oskarżenia, panem Mosesem Greethamem. Po wymianie ukłonów sir Thomas zajął swoje miejsce, w czym usłużnie dopomógł mu jakiś młody oficer. Rzecznik oskarżenia udał się na koniec stołu po prawej ręce przewodniczącego, gdzie jego urzędnik położył przed nim kilka oprawnych w cielęcą skórę tomów. Członkowie sądu znowu usiedli. Na skinienie głowy przewodniczącego zajmujący miejsce na drugim końcu stołu pan Pringle pospieszył do drzwi i wydał jakiś rozkaz midszypmenowi. Po chwili gdzieś ponad głowami wypaliło działo. Wszyscy obecni wiedzieli, że jest to sygnał, iż podniesiono flagę na znak, że rozpoczął się sąd wojenny.
Admirał przewodniczący odczytał rozkaz admiralicji powołujący ten sąd. Wrócił pan Pringle i położył na stole przed przewodniczącym szpadę Granta. Potem drzwi otwarły się znowu i wszedł Grant, eskortowany przez egzekutora sądowego admiralicji, pana Johna Cricketta. Stanął za barierką twarzą zwracając się do sądu. Teraz dopiero pozwolono publiczności wejść do środka. Niektórym wskazano miejsca, inni zaś musieli stać w tyle. Po ustaleniu tożsamości Granta rzecznik oskarżenia przeczytał akt oskarżenia, a następnie stwierdził, że zarówno prokurator, jak i oskarżony wyrazili prośbę, by sprawa została przedstawiona przez kolegów oficerów. Oficerowie ci zostali z kolei zaakceptowani przez sąd. Jak dotąd Delancey stał daleko z tyłu po lewej stronie przewodniczącego, a komandor Osborne, z ramienia prokuratury, po jego prawej. Teraz każdy z nich wysunął się do przodu i złożył ukłon sądowi. Natychmiast, jakby za dotknięciem różdżki czarodziejskiej, otrzymali stoliki i fotele, Delancey patrzył z boku na Osborne'a - niskiego, szczupłego mężczyznę o twarzy koloru pergaminu i bystrym spojrzeniu. Było coś mściwego w tym spojrzeniu, jakby już z góry powziął decyzję, że skazanie Granta będzie czymś zasłużonym i przyniesie zaszczyt oskarżeniu. Pocąc się i czując niezwykłe zdenerwowanie, Delancey powiódł po obecnych tu znakomitościach spojrzeniem pełnym szacunku. Onieśmielał go nawet wiek i doświadczenie jego antagonisty. Powiedział sobie jednak ostro, że musi spełnić swój obowiązek, że rozprawa się zaczęła i należy wziąć się w garść. Rozprawa ruszyła wreszcie z trudem. Ustalono podstawowe fakty poprzez stawianie proceduralnych pytań. Jeżeli chodzi o ocenę ogólnej sytuacji na Glattonie w okresie poprzedzającym dzień 5 czerwca, to trzeba przyznać, wśród świadków panowała całkowita zgodność. Na pokładzie okrętu panował bunt, wyrażający się nie poprzez akty gwałtu, ale po prostu przez odmowę wykonywania niektórych rozkazów kapitana. Bunt przejawił się również przez żądanie załogi, aby okręt udał się do Spithead zamiast pozostać pod flagą admirała Duncana. Potem, gdy okręt zawinął do Spithead, załoga zachowywała się poprawnie, ale w dalszym ciągu odmawiała oddania broni, do posiadania której doszła w sposób nielegalny. A więc praktycznie biorąc była jeszcze ciągle w stanie buntu, kiedy okręt stanął na kotwicy w Downs. Był wtedy w drodze na Nore, ale przeciwny wiatr, jaki go zaskoczył w czasie rejsu, a potem mgła przeszkodziły mu w wejściu do ujścia Tamizy. Były to fakty niezaprzeczalne. Sąd zadał sobie natomiast trud, by ustalić stopień gęstości mgły, ograniczenia widoczności i warunki wietrzne, jakie wtedy panowały. W jakiej odległości od brzegu zarzucił Glatton kotwicę? Czy mogły być widoczne inne okręty? Jeżeli chodzi o te wszystkie pytania, świadkowie byli najzupełniej zgodni w swoich oświadczeniach. Z kolei wezwano jako świadka oskarżenia kapitana Trollope'a. Miał on odpowiadać na pytania komandora Osborne'a. Teraz atmosfera, która dotychczas była swobodna, nagle stała się napięta. - Czy mógłby pan, kapitanie, powiedzieć sądowi, dlaczego wziął pan kurs na Nore? - Działałem w myśl rozkazu admirała portu w Portsmouth. - Czy ten rozkaz został panu wyjaśniony? - Tak jest. Przede wszystkim okręt Glatton przeszedł pod dowództwo admirała Duncana i gdyby nie bunt, płynąłby pod jego flagą. Moim obowiązkiem byłe połączyć się z nim, jak tylko stanie się to możliwe. - Ale to z pewnością wymagało popłynięcia do Yarmouth lub do Texel. - Tak, sir. Moja załoga jednakże miała pretensji z powodu nie wypłaconego jej przez piętnaście miesięcy żołdu. Mogli go otrzymać tylko w Chatham, gdzie okręt został skierowany. Biorąc kurs na
Nore, w drodze do Yarmouth w efekcie solidaryzowałem się z jednym z bardziej usprawiedliwionych żądań załogi. - Dziękuję panu, sir. A więc zgodziłby się pan z twierdzeniem, że dalszy bunt z uciekaniem się do gwałtu, co do tamtego momentu nie miało miejsca, byłby mało prawdopodobny w czasie rejsu okrętu do Nore? Delancey zerwał się z miejsca. - Panie admirale przewodniczący, muszę zaprotestować przeciwko temu pytaniu, którego celem jest sprowokowanie świadka do wyrażenia swojej opinii. Po krótkiej, prowadzonej szeptem wymianie zdań z wyższymi rangą kapitanami przewodniczący nie uchylił pytania, jednakże interwencja Delanceya była dla Trollope'a ostrzeżeniem. Kiedy pytanie zostało powtórzone, odpowiedział na nie z wielką rozwagą. - Załoga żądała należnego jej żołdu, jednakże prowodyrzy buntu mieli powody do obaw, że oni i tylko oni poniosą karę, jak to się już zdarzyło wielu innym. Można przypuszczać, że niektórzy z nich mieli powód do zastosowania gwałtu. Komandor Osborne był wyraźnie niezadowolony. - Czy zechciałby pan, kapitanie, opisać wydarzenia piątego czerwca, tak jak pan je widział? - W połowie pierwszej „psiej wachty”... - Czy mógłby pan być bardziej dokładny, sir? - Kilka minut po piątej posłyszałem jakby jakieś zamieszanie na pokładzie. Dobiegły mnie niewyraźne krzyki, które zostały przerwane odgłosem strzału. Posłałem mojego boya z rozkazem do marines, aby stawili się natychmiast w pełnym rynsztunku. Sam wydobyłem szpadę. W którymś momencie rzuciłem okiem na morze po lewej burcie. Zdaje się, że po to, by sprawdzić, czy mgła ciągle jeszcze była gęsta. Zobaczyłem pływającą na wodzie, odrzuconą przez fale kukłę z drzewa i płótna. Potem wszedłem na pokład rufowy z towarzyszącym mi marine, który stał przedtem przy drzwiach mojej kajuty. Zobaczyłem grupę marynarzy i stojącego przed nimi pana Granta z pistoletem w ręku. Jakiś marynarz leżał ranny na pokładzie. - Co się wydarzyło potem? - Jeden z marynarzy zawołał, że za burtą jest człowiek, że należy go ratować. Odparłem, że nikt nie wypadł za burtę, że to tylko kukła. Rozkazałem marines - a było ich trzech łącznie z tym, który stał przy mnie - żeby strzelali, jeżeli ktoś się poruszy. W minutę lub dwie później przyszedł dowódca marines i aresztowani marynarze zostali sprowadzeni na dół. - Czy pan Grant powiedział coś panu? - Tak, sir. Złożył mi raport, że bunt na Glattonie został zlikwidowany. - Czy miał na myśli bunt ostatnich tygodni, czy też zrozumiał pan, że chodzi o wydarzenia tego dnia? Delancey zerwał się znowu. - Uważam, sir, że pytanie to jest niewłaściwe w formie. Świadek nie mógł wiedzieć, co oskarżony miał na myśli. Kiedy sprzeciw został uwzględniony, Osborne wyglądał na zbitego z tropu.
- To już ostatnie pytanie. Słyszeliśmy od innego świadka, że ranny marynarz - lub raczej szczur lądowy - Thomas Batley został potem przeniesiony do izby chorych. Czy to zostało zrobione na rozkaz pana czy też pana Granta? - Na mój rozkaz, sir. - Dziękuję panu, kapitanie. Teraz kapitan Trollope został poddany krzyżowemu ogniowi pytań Delanceya. - Co pan powiedział panu Grantowi, kiedy ten zwrócił się do pana zaraz po pańskim wejściu na pokład? - Powiedziałem: „Dobra robota”. Pomyślałem wtedy i wierzę w to teraz, że postąpił absolutnie właściwie. - Czy zechciałby pan powiedzieć sądowi, sir, co pan sądzi o panu Grant jako oficerze? - Myślę, że jest on jednym z najlepszych pierwszych poruczników, jakich kiedykolwiek znałem. Jest dobrym marynarzem, umiejącym utrzymać dyscyplinę oficerem, człowiekiem, którego odwaga została sprawdzona w bitwie, ogólnie lubianym przez kolegów i powszechnie podziwianym przez załogę. - Dziękuję panu, sir. Nie mam więcej pytań. Następnie składali zeznania inni świadkowie - lekarz okrętowy, profos, sierżant marines, wolontariusz drugiej klasy, bosman i dowódca barkasu. Wszystko, co się wtedy wydarzyło, zostało teraz dokładnie odtworzone, zresztą bez większych sprzeczności w zeznaniach. Materiał dla oskarżenia został zamknięty i Delancey wezwał Granta do złożenia zeznań. Jednocześnie oświadczył sądowi, że nie powołuje żadnych innych świadków z ramienia obrony. Grant podszedł do miejsca przeznaczonego do składania zeznań i zanim zwrócił się do sądu, złożył przysięgę. - Jest pan pierwszym porucznikiem na okręcie Jego Królewskiej Mości Glattonie, czy tak? - Tak, sir. - Od jak dawna odbywa pan służbę w tym charakterze? - Odkąd okręt ten został wcielony do floty wojennej w 1795 roku. - Czy ma pan coś do dodania do tego, co sąd już usłyszał na temat wydarzeń poprzedzających piątego czerwca? - Nie, sir. - Czy zechce pan opowiedzieć sądowi własnymi słowami, jaki był pana udział w wypadkach tego dnia? - Glatton był na kotwicy w Downs, w drodze ze Spithead do Nore. Niepomyślny wiatr przeszkodził nam w żegludze, a potem spadła mgła. Po otrzymaniu wiadomości, że bunt w Spithead skończył się, a w Nore prawdopodobnie kończy się także, podejrzewałem, że prowodyrzy buntu wśród naszej załogi mogą się uciec do aktów gwałtu, czując, że zaczynają tracić dotychczasową władzę. Dlatego też byłem szczególnie czujny, zwłaszcza że mgła mogła uniemożliwić interwencję lojalnych okrętów. - I z tego powodu miał pan przy sobie broń? - Wszyscy oficerowie byli uzbrojeni w tym czasie.
- Oczywiście - rzucił Delancey z narastającą pewnością siebie. -Czy zechce pan teraz powiedzieć sądowi, sir, jak doszedł pan do przekonania, że grozi jakieś niebezpieczeństwo? - Trudno mi to wyjaśnić. Było niezwykłe poruszenie, szepty, ludzie rzucali ukradkowe spojrzenia, choć starali się zachowywać na pozór normalnie. Pierwszy porucznik potrafi wyczuć kłopoty. Tak mi się zdaje. Podczas pierwszej „psiej wachty” rozległ się krzyk. Później powiedziano mi, że było to wołanie: „Człowiek za burtą”, ale wtedy nie wydawało mi się to niczym innym, jak jakimś niezrozumiałym odgłosem. Znajdowałem się na pokładzie rufowym, ale pobiegłem do wejścia na bakbort. - Czy mogę zapytać dlaczego, sir? - Ponieważ znajdował się tam spuszczony już na wodę barkas. Stan pogotowia w porcie często wymagał użycia łodzi. - Zrozumiałe. A potem? - spytał Delancey, starannie unikając naprowadzenia Granta. - Usłyszałem i zobaczyłem grupę ludzi biegnących od kubryku w kierunku rufy. Niektórzy z nich byli uzbrojeni. Na czele znajdowali się ci, których rozpoznałem jako prowodyrów buntu. Wyciągnąłem dwa pistolety, jakie miałem za pasem. Ujrzawszy mnie, ludzie ci przez moment zawahali się. Celując starannie wypaliłem do człowieka, który był na przodzie. Upadł na pokład. Innych aresztowałem za udział w buncie. - Ranny został Thomas Batley? - Tak, sir. - A jakie, pańskim zdaniem, były zamiary ludzi, których on prowadził? - Nie mam żadnych wątpliwości, że zamiarem ich było opanowanie okrętu i zabicie lub uwięzienie oficerów. - Czy wiatr był pomyślny do wzięcia kursu na Holandię, gdyby zamiarem ich było uprowadzenie okrętu do jakiegoś nieprzyjacielskiego portu? - Tak, sir. Wiał wiatr północno-zachodni. - Później dowiedział się pan, że buntownicy... Tym razem odezwał się komandor Osborne: - Protestuję, sir, przeciwko stwierdzeniu przez pana Delanceya tego, co ma dopiero udowodnić. Byłoby bardziej właściwe, gdyby w odniesieniu do tych ludzi używał pan określenia „dezerterzy”. - Pozwalam sobie zauważyć, sir - odparł Delancey, nieco zbity z tropu - że większość marynarzy, łącznie z tymi, o których mówię, była już wtedy od wielu dni w stanie buntu. - Zgadzam się - rzekł admirał - ale oszczędziłoby to kontrowersji, gdyby mówiąc o tej grupie ludzi używał pan określenia „malkontenci”. - Z radością przyjmuję ten termin - rzekł Delancey z ukłonem. - Czy mogę kontynuować? Admirał skinął potakująco głową. - Później dowiedział się pan, panie Grant, że malkontenci mieli plany związane z tym barkasem. Wszyscy zdajemy sobie sprawę, że wtedy jeszcze pan o tym nie wiedział. Czy teraz uważa pan, że planowali raczej dezercję niż bunt?
- Nie, sir. To, co zrobili lub zamierzali zrobić, wiązało się z próbą zdobycia innego, być może mniejszego statku zakotwiczonego w pobliżu. W każdym innym wypadku niepotrzebna by im była broń. Zdobycie statku, które mieli w planie, byłoby następnym aktem buntu, a może nawet piractwa. - Ale nie posiadamy żadnego dowodu istnienia takiego planu, prawda? - Nie, sir. Ukręcenie głowy całej sprawie pozbawia nas dokładnego rozeznania, jakie były intencje. - Dziękuję panu, panie Grant, więcej pytań nie mam. Teraz komandor Osborne poddał świadka krzyżowemu ogniowi pytań. - Czy nie popełnię błędu, jeśli przyjmę, panie Grant, że traktował pan Batleya jako spiritus movens buntu? - Był głównym rzecznikiem buntowników i równie dobrze mógł być ich przywódcą. - A czy w pana przekonaniu był przywódcą? - Nie mam możliwości stwierdzenia tego. - Ale sądzi pan, że był on niebezpiecznym człowiekiem? - Tak. - Sądził pan, że gdy zabraknie Batleya, na okręcie zapanuje normalna dyscyplina? - Na Glattonie panuje teraz dyscyplina. - Bez wątpienia. Ale czy pan był tego pewien piątego czerwca, to znaczy, czy był pan pewien, że śmierć tego jednego człowieka położy kres buntowi? Teraz Delancey interweniował. - Protestuję, sir, przeciwko tej linii badania, które zmierza do tego, by osaczyć oskarżonego. Pan Grant już powiedział, dlaczego wtedy strzelił. Strzelił, żeby zapobiec bezpośredniemu aktowi gwałtu, który, jak miał wszelkie powody przypuszczać, mógł mieć miejsce. Nastąpiła mała przerwa, po czym admirał odezwał się powoli: - Dopuszczam to pytanie. Oskarżony musi na nie odpowiedzieć. Pytanie zostało więc powtórzone, a Grant odparł: - Nie dlatego do niego strzeliłem, iż miałem go za złego człowieka. Strzeliłem do niego, gdyż przewodził grupie, która chciała dokonać aktu gwałtu. - A więc nie wziął go pan na cel jako człowieka niebezpiecznego? - Nie, sir. - Nie przyszło panu do głowy, że ci ludzie po prostu próbowali zdezerterować z okrętu? - Nie mogę tego podważyć jako werdyktu innego sądu wojennego. Wówczas jednak nie miałem o tym pojęcia. - Ale wiedział pan, że przy trapie spuszczony jest barkas?
- Tak, sir. Nawet gdybym wtedy wiedział, że ci ludzie są raczej potencjalnymi dezerterami niż buntownikami, moim obowiązkiem było również zapobieżenie dezercji. - Do obowiązków pańskich należało więc aresztowanie, indagowanie, badanie, oskarżenie, sądzenie, potępienie, a nawet zabicie tego człowieka, i to w tak krótkim czasie, jaki był potrzebny na naciśnięcie spustu? Delancey zerwał się z miejsca, ale admirał okazał się jeszcze szybszy, mówiąc: - Oskarżony nie musi odpowiadać na to pytanie. Badając Granta po raz drugi, Delancey zadał mu następujące pytanie: - Gdyby pan pragnął pozbyć się tego człowieka jako osobnika, który miał zły wpływ na resztę załogi, to czyż nie zgodziłby się pan z tym, że jego dezercja rozwiązałaby pański problem równie dobrze jak jego śmierć? - Tak jest - przyznał Grant. - Jednakże powtarzam, że wystrzeliłem do człowieka, który przewodził awanturnikom. Fakt, że miał on zły wpływ na innych, był zwykłym zbiegiem okoliczności. To zamknęło zeznania oskarżonego. Admirał popatrzył na zegarek i uznał, że sąd debatował już dostatecznie długo. Powstał i oświadczył: - Wydaje mi się, że jest to odpowiedni moment, by zakończyć posiedzenie sądu w dniu dzisiejszym. Sąd jest odroczony i zbierze się w tym samym miejscu jutro o dziewiątej rano. Po tym oświadczeniu inni członkowie sądu też powstali, złożyli ukłony przewodniczącemu i zaczęli się rozchodzić. Rozległ się gwar rozmów. Reporterzy spiesznie udali się na brzeg. Niektórzy kapitanowie powrócili na własne okręty, inni zaś zgodzili się pozostać na wspólnej kolacji. Trzech spośród nich miało kolację z komisarzem stoczni. Na pokładzie Glattona Delancey znowu rozmawiał z Grantem. Powiedział mu, że bardzo dobrze składał swoje zeznania, ale on sam prywatnie martwi się tą sytuacją i ma wiele obaw co do ewentualnego werdyktu. Nazajutrz dzień był bezchmurny. Na Glattonie odbył się znowu ten sam rytuał. Jedynym efektem, jaki ten sąd wojenny wywołał, było zwrócenie powszechnej uwagi na okręt, na którym rozprawa się odbywała. W czasie trwania procesu znalazł się on w centrum krytycznej uwagi oficerów flagowych, rywalizujących z nim kapitanów, pierwszych oficerów, a nawet publiczności. Tym surowym egzaminem zostały objęte nawet wszystkie łodzie, które do Glattona podpływały. Mundury marynarzy nie były na ogół jednakowe - miały tylko być czyste, schludne, a przy tym odpowiednie do pracy na morzu. Inaczej było z załogami łodzi. Nosiły one jednakowe uniformy na koszt swoich kapitanów. Każda łódź była przy tym pięknie wymalowana, z motywem złotego liścia na dziobie i na rufie. Poszczególne załogi zachowywały własny styl, a wszyscy wioślarze byli wyćwiczeni, by podnosić na powitanie wiosła prosto w górę, kiedy łódź dobijała do trapu. Przyglądając się z podziwem tej ceremonii, Delancey pomyślał z nadzieją, że być może jest jednak jakieś źdźbło prawdy w powszechnym przekonaniu, iż ludzie, którzy potrafią zachować się elegancko na paradzie, będą dobrzy i w bitwie. Sądząc z tego, co widział, każdy z tych ludzi powinien być tygrysem w akcji. Ale czy była to prawda? Połowa z tych marynarzy całkiem niedawno brała udział w buncie. Niektórzy cudem uniknęli stryczka. To prawda, teraz, w ten słoneczny ranek, wyglądali imponująco, ale fakt pozostawał faktem: ten cały blichtr nie wykluczał nielojalności. Odpędził od siebie te myśli i poszedł, by zająć swoje miejsce w salonie, gdzie sąd zebrał się już prawie w komplecie. Znowu rozległ się dźwięk piszczałek, oznajmujący przybycie ostatniego kapitana. Dziesięć minut później admirał przewodniczący zajął swoje miejsce i poprosił o ciszę.
- Panowie! - rozpoczął. - Podczas wczorajszych obrad wysłuchaliśmy wszystkich zgłoszonych świadków, kończąc na zeznaniu oskarżonego, który został powołany jako świadek obronny. Wzywam teraz oficera oskarżającego, by zwięźle przedstawił nam akt oskarżenia. Kiedy komandor Osborne wstał, zwracając się do sądu, Delancey rzucił bacznym okiem na siedzących kapitanów i próbował odgadnąć jaki będzie ich werdykt. Praktycznie rzecz biorąc, byli to ci sami ludzie, którzy niedawno skazali na śmierć Richarda Parkera. Teraz mieli okazję wykazać swoją bezstronność. Doprowadzeni do wściekłości pierwsi porucznicy nie mogą samowolnie zabijać buntowników: trzeba takich oficerów postawić przed sąd, ogłosić wyrok odpowiednio sformułowany i powiesić z całym należnym ceremoniałem pod żółtą flagą. Patrząc na te twarze Delancey pomyślał, że sprawa Granta została z góry przesądzona i jest już przegrana. Osborne tymczasem robił sprawne podsumowanie zeznań, przedstawiał historię buntu i opisywał, w jaki sposób doszło do zastrzelenia Batleya. Nie popełnił żadnego błędu - nie oczerniał Granta, raczej usiłował wykazać, że nawet dobry człowiek może popełnić przestępstwo. Daleki był również od tego, by przegiąć pałkę w drugą stronę i przedstawiać Batleya jako męczennika szlachetnej sprawy. Był bardzo ostrożny (niestety) w przedstawianiu faktów, czasu i dat, nie dając Delanceyowi okazji i powodu do interwencji. Słuchając tego zręcznego i przekonującego monologu, Delancey bezwiednie dotykał książki McArthura i machinalnie przerzucał jej kartki. Nagle coś zwróciło jego uwagę. Zaczął czytać uważniej. Po chwili przeczytał po raz drugi. Czyżby się mylił? Czy to była właściwa odpowiedź? Założył dwa ustępy kawałkiem papieru i usiadł ze zmarszczonym czołem. Jeżeli miał rację, to jak się to stało, że nikt inny tego nie widział? Jak mógł adwokat sądowy przeoczyć tak ważny punkt? Z wysiłkiem wrócił do chwili obecnej i znowu zaczął się przysłuchiwać bezlitosnemu podsumowywaniu faktów przez Osborne'a. - Nie nakłaniam sądu, by uznał Batleya za lojalnego obywatela i doskonałego marynarza. Nie mówię, że nasza marynarka poniosła wielką stratę. Nic z tych rzeczy. Gdyby żył dłużej, być może musiałby się poddać wymiarowi sprawiedliwości i ponieść najwyższą karę. Przez cały czas, gdy odbywał służbę na Glattonie, miał zły wpływ na załogę. Świadczyły o tym zeznania podoficera służby porządkowej. Wiemy też, że Batley był mało użyteczny, że był bezczelny, że robił wszystko, co mógł, by łamać dyscyplinę w taki sposób, by pozostać przy tym w zgodzie z literą prawa. Nie można powiedzieć, by kiedykolwiek uderzył wyższego oficera lub nie wykonał wydanego mu rozkazu. Nie kradł, nigdy też nie stwierdzono, że był pijany. Zazwyczaj raczej innych zachęcał do niewłaściwego zachowania, podczas gdy sam pozostawał w tyle. Nie nakłaniam sądu, by wylewał łzy nad tym człowiekiem, chcę tylko panom uświadomić, że na każdym okręcie jest taki człowiek i że każdy taki typ jest znienawidzony przez młodszych oficerów. Sprytnie pomyślany bunt na Glattonie nie był wyjątkiem. Podczas jego trwania przyszedł moment, kiedy Batley musiał wystąpić z odkrytą przyłbicą. W okresie otwartego buntu wysunął się na czoło. Kiedy bunt stracił rację bytu, kiedy wszystkie rozsądne żądania zostały uwzględnione przez naszego łaskawego władcę, Batley zrozumiał, że godzina jego władzy mija. Kiedy spowity w mgle okręt stanął na kotwicy, kiedy barkas był tuż za burtą, kiedy brzeg znajdował się nie opodal, on i jego wspólnicy postanowili zdezerterować. Ten okrzyk: „Człowiek za burtą!” - to był pomysł Batleya. Dzięki temu mieli łatwiej przeprowadzić swoje plany. Wtedy rzucenie się całej grupy do łodzi mogło się wydać czymś całkowicie naturalnym i usprawiedliwionym. Ale kiedy nadeszła chwila, by zdobyć łódź, ci otumanieni ludzie znaleźli się twarzą w twarz z niestrudzonym, czujnym i nieustraszonym pierwszym porucznikiem. Czy rzucili się na niego, wymachując bronią, którą mieli w rękach? Czy zawołali na pomoc swych towarzyszy marynarzy? Czy zachowali się cynicznie, powtarzając swój fałszywy okrzyk: „Człowiek za burtą”? Nie. Niczego takiego nie zrobili. Zawahali się, zawstydzeni jak dzieci, które się odkryje w sadzie, jak złodzieje,
których przyłapie się na gorącym uczynku. Nie mieli pojęcia, co zrobić, gdzie podziać oczy. Ich mały spisek został odkryty i oczekiwały ich przykre konsekwencje. Proszę teraz popatrzyć na sytuację z punktu widzenia oskarżonego. Wysłuchaliśmy zeznań, które świadczą o tym, że jest to pod każdym względem wspaniały oficer. Ze swojej strony świadectwa te z radością akceptuję. Jest on dumny ze swego okrętu; brał ostatnio udział w bitwie, o której nikt z nas nie zapomni. Jest również dumny z oficerów i podchorążych, jak też z dobrze wyszkolonej i zdyscyplinowanej załogi. Znowu spogląda z dumą na białe pokłady okrętu, na świeżą farbę, na pięknie posplatane liny, na połyskującą stal i wypolerowany brąz. Rozglądając się dokoła, my także jesteśmy pewni, że znajdujemy się na pokładzie pięknego okrętu. Teraz proszę sobie wyobrazić, co to znaczy mieć świadomość, że taki statek i jego załoga miałyby nagle zostać skażone przez małą grupę awanturników będących zarzewiem buntu, źródłem infekcji, z którego zaraza rozprzestrzenia się na zewnątrz, by wszystko zniszczyć. Dla dobrego oficera, dla takiego człowieka jak oskarżony samo istnienie dysydenckiej grupy było afrontem. Drażniło jak smoła rozlana na nieskazitelnie czysty pokład szańcowy. Prowodyrem był właśnie Batley. Piąty czerwca to był dzień, kiedy doszło do jawnych rozruchów. Podobno aż dwudziestu ludzi usiłowało zdezerterować. Mogło to sprawiać wrażenie buntu, zaplanowanej próby wzięcia w swoje ręce okrętu. Teraz wiemy, że tak nie było, że ludzi zamieszanych w tę awanturę było za mało, by tego dokonać, choć muszę przyznać, że zamieszki te mogły sprawiać wrażenie buntu z użyciem gwałtu. Przeciwko temu przemawia jednak fakt, że gwałtowność tego wystąpienia zmalała, gdy ukazał się pierwszy porucznik. A kiedy ci szaleńcy się zawahali, wystarczyłoby jedno słowo, by ich uspokoić. Tymczasem oskarżony oficer, pan Grant, podniósł pistolet i nacisnął spust. Przywódca tej dysydenckiej bandy, Batley, legł u stóp oskarżonego. Nie jest to łatwe zadanie oskarżać tak dobrego oficera, jakim jest pan Grant. Czy możliwe jest, by Batley padł ofiarą? Czy pan Grant dał się zwieść pokusie? Nie będę twierdził, że jestem tego pewien. Przypuśćmy, że przez pana Granta nie przemówiła złość, tylko głęboka troska o okręt. W Batleyu było źródło zła, które należało unicestwić, zrobił więc to, co wydawało się konieczne. Wielu z nas powiada sobie w duszy, że postąpiliby tak samo. Wszyscy, być może, zgadzają się z tym, że śmierć Batleya nie była wielką stratą dla nas. Ale fakt pozostaje faktem, najważniejsze w tej sprawie jest to, że niewłaściwy czyn, jakiego dopuścił się Batley, nie jest przestępstwem gardłowym. A gdyby nawet, to wyrok śmierci musiałby zostać wydany przez sąd wojenny, a nie przez jednego oficera. Oczywiście można by zwrócić mi uwagę, że Batley był także winny usiłowania dezercji. Tak jest. I został przyłapany na dezercji. Gdyby był w łodzi, gdyby usiłował odpłynąć, strzał do niego byłby usprawiedliwiony, nawet gdyby okazał się śmiertelny, zapobiegłby bowiem dezercji. Ale sytuacja wyglądała inaczej. Pomysł porzucenia okrętu został zaniechany. Ludzie ci właśnie stali z głupimi minami, kiedy padł strzał. Bez względu na to, jak wielka jest nasza życzliwość dla oskarżonego - sam także wyrażam tu swoje najgłębsze zrozumienie - to jednak nie możemy dopuścić, aby zapanowało przekonanie, że pozwalamy na to, by w ten sposób wprowadzać dyscyplinę. Choć sprawia mi to ból, jest moim obowiązkiem prosić sąd o uznanie oskarżonego winnym. Komandor Osborne usiadł. Delancey wiedział już, że sprawa została przegrana, jeżeli chodziło o ten sąd. Osborne sformułował akt oskarżenia niezwykle zręcznie, starając się dać wyraz uznania dla Granta jako oficera. Swoje końcowe sformułowanie oparł na formule prawa. Nie było możliwości zastosowania skutecznej obrony, aczkolwiek bardziej przychylnie usposobiony sąd mógłby prawdopodobnie wydać inny werdykt. Miał tylko jedną kartę do rzucenia, ale nie był całkiem pewny, czy okaże się ona atutem. Podjął szybko decyzję wstając z pozorną pewnością siebie, gdy wezwano go do końcowego wystąpienia:
- Panie admirale przewodniczący! Z prawdziwą troską muszę w tej chwili zwrócić uwagę na pewną czysto prawniczą stronę zagadnienia, którą właściwie należało przedyskutować wcześniej, to znaczy na początku rozprawy. Jest moim obowiązkiem spytać w imieniu oskarżonego, czy sąd ten w ogóle jest w mocy rozpatrywać tę sprawę. Nastąpiła nagła zmiana nastroju. Zdawać się mogło, że niemal słyszy się, jak obecni wstrzymywali oddechy. Przewodniczący popatrzył surowo na Delanceya, jakby ten rzucił bluźnierstwo, godzące w sąd. Adwokat sądowy był jeszcze bardziej zaskoczony, a twarze starszych kapitanów pokryły się purpurą. Sir Thomas Pasley przemówił z ogromną powagą: - Mam nadzieję, że porucznik Delancey zdaje sobie sprawę z wagi tego, co teraz oświadczył. Mam też nadzieję, że nie chce nadużywać czasu tego sądu na rozpatrywanie lekkomyślnych wniosków. Niemniej sądzę, że jest moim obowiązkiem wysłuchać tego, co ma do powiedzenia. Może pan kontynuować, Delancey. Spodziewam się, że nie zajmie nam to wiele czasu. - Dziękuję, sir. Zgodnie z zeznaniami, które tu słyszeliśmy, Tom Batley został ranny z pistoletu, a strzał ten padł na pokładzie okrętu. Z innych zeznań wiemy, iż zmarł on właściwie na lądzie, to jest w Sheerness. Gdyby śmierć jego nastąpiła w tym czasie, gdy był na okręcie, pan Grant podlegałby jurysdykcji sądu wojennego. Jednakże Batley zmarł na lądzie, co przenosi sprawę jego śmierci pod jurysdykcję sądów cywilnych. Przykłady takich spraw są jednoznaczne. Kiedy Richard Davis zabił Johna Liddela Palmera na pokładzie Euridice w 1783 roku, stanął on przed sądem wojennym, ponieważ ofiara zmarła na morzu. Ale kiedy porucznik Osmond pchnął sztyletem Richarda Tucknera w 1782 roku, a ranny zmarł w szpitalu w Haslar, to rozprawa miała miejsce w tym hrabstwie, gdzie nastąpił zgon. Kwestia jurysdykcji w takich sprawach została określona, jak wnoszę, przez statut 2 GEO II C. 21: „Kiedy jakaś osoba zostanie w sposób zbrodniczy ugodzona na morzu, a umrze z powodu tego ciosu w Anglii, to winny tego zbrodniczego czynu musi być postawiony w stan oskarżenia w hrabstwie, gdzie nastąpił zgon”. Zapanowała martwa cisza, którą wreszcie przerwał przewodniczący sądowi admirał: - Czy mogę pana zapytać, panie Delancey, dlaczego pan nie postawił tego wniosku, gdy rozprawa się zaczynała? - Ponieważ, sir, dopiero przed chwilą punkt ten zwrócił moją uwagę. Nie jestem prawnikiem z zawodu. Usłyszawszy to, adwokat sądowy, który był przecież prawnikiem, zaczął się naradzać z admirałem przewodniczącym. Po chwili przewodniczący obwieścił przerwę. Obrady podejmie się za godzinę. Gdy sąd zebrał się ponownie, przewodniczący admirał złożył krótkie i ostateczne oświadczenie: - Zgodnie ze statutem 2 GEO II C. 21 sprawa zostanie przekazana władzom cywilnym w hrabstwie Kent. Ten sąd zostaje rozwiązany. Rozległ się gwar rozmów. Wiele nieprzyjaznych spojrzeń padło na osobę oficera obrońcy. Kapitan Trollope podszedł jednak i uścisnął dłoń Delanceya. - Z pewnością zdobył pan sobie jako prawnik uznanie. To była naprawdę dobra robota! Grant był ogromnie wzruszony i wdzięczny. - Podstawił pan nogę Osbornowi pięć przed dwunastą. Co za zdumiewające przedstawienie! wykrzyknął. - Mówiono mi już, że nie ma wątpliwości co do tego, jaki będzie wyrok na lądzie.
Nawet sir Thomas Pasley miał dla niego ciepłe słowo: - No cóż, Delancey, pański kolega miał szczęście, że w roli jego obrońcy wystąpił pan. Niektórzy starsi oficerowie mogą sądzić, że jest pan przemądrzały, ale ja się z tym nie zgadzam. To my powinniśmy znać prawo lepiej, niż znamy. Mam jednakże nadzieję, że któregoś dnia usłyszę, że pan okazał równie dużo zręczności i taktyki w walce z wrogiem. Trollope zapewnił o dzielności Delanceya w bitwie i zakończył mówiąc: - Spędziliśmy dość czasu na wzajemnym zwalczaniu się. Najwyższy czas, byśmy zaczęli walczyć z Holendrami!
Rozdział 4 Burza Jeden po drugim powracały do admirała Duncana jego okręty. Z powodu sądu wojennego Glatton przybył prawie ostatni. Obowiązki pierwszego porucznika przejął Ryszard Delancey jako tymczasowy zastępca Aleksandra Granta. Kapitan Trollope czuł - i nie bez powodu - że on sam był osobiście odpowiedzialny za kłopoty Granta. Dlatego uważał za swój obowiązek zabezpieczyć jego powrót do służby. Wynik rozprawy sądowej pogłębił też jego szacunek dla Delanceya. Jeżeli istniały jakieś wątpliwości, czy słusznie powierzono mu zastępstwo, to wyłącznie ze strony samego Delanceya, który raczej wolałby nabrać doświadczenia na jakimś mniejszym i bardziej typowym okręcie. Przecież najbardziej pragnął dowodzenia slupem z kimś takim jak Grant - na stanowisku pierwszego oficera. W przekonaniu Delanceya Grant był idealnym pierwszym oficerem u boku błyskotliwego, ale nieco nieobliczalnego kapitana Trollope'a. Uważał, że on sam nie jest nawet w połowie tak dobry jak tamten. Kiedy Glatton znalazł się w zasięgu flagowego okrętu Duncana, Delancey zaczął rozmyślać o swoich obowiązkach, które wiązały się z jego nowym, choć tylko tymczasowym stanowiskiem. Miał teraz jeden czy drugi przywilej, na przykład był zwolniony z wacht, otrzymał też położoną najbliżej rufy kajutę na prawej burcie. W kajucie jego wisiały klucze do prochowni, ukryte w miejscu znanym tylko innym porucznikom. Klucze te mogły być wręczone wyłącznie dowódcy baterii. Na zewnątrz kajuty wisiały klucze do składów gospodarczych. Można by powiedzieć, że wszystko to symbolizowało ogrom odpowiedzialności i ciężar różnorakich i skomplikowanych obowiązków. Do Delanceya bowiem należało wystawianie wacht, posterunków obserwacyjnych i rozkładów alarmowych, wyznaczanie całej załodze miejsca pracy na pokładzie, w bitwie i w czasie odpoczynku. To on był odpowiedzialny za to, by tak dobrać skład każdej wachty, każdej obsługi działa, żeby zachować równowagę między doświadczeniem a ignorancją, między młodością a podeszłym wiekiem. Musiał obserwować marynarzy podczas pracy i w akcji, notując sobie w myśli, który z nich zasługuje na awans. Musiał mieć sokole oko i zauważyć każdy defekt, zarówno przetartą linę, jak też łuszczącą się farbę. Musiał przyjąć zasadę Granta, że nie ma żadnych tłumaczeń. Na pokładzie rufowym powinien być uosobieniem marynarskiej dyscypliny, człowiekiem dokładnym, precyzyjnym, wyrażającym się jasno i zwięźle. Gdy zaszła potrzeba, musiał być twardy jak głaz, pewny siebie, pogodny i odważny. Mając więcej odwagi i przytomności umysłu na własny użytek niż to konieczne, powinien użyczyć tych cech ludziom ze swego otoczenia, obdzielając ich tą pewnością siebie tak, jakby posiadał niewyczerpane jej zapasy. Powinien być wszędzie, znajdując właściwe słowo dla każdego człowieka na pokładzie - dla jednego zachęty, dla drugiego nagany. Czasami może się uśmiechnąć tam, gdzie się oczekuje od niego reprymendy. W rzadkich wypadkach powinien udać, że czegoś nie widzi, i patrzeć w inną stronę. Ale jego głównym zadaniem, ogólnie rzecz biorąc, będzie utrzymywanie doskonale
przygotowanego, bezbłędnie funkcjonującego, walczącego mechanizmu. Wszystkie zasoby materialne musiały być przygotowane tak, by można z nich było korzystać w każdej chwili, a wszystkie zasoby ludzkie zatrudnione tak, by przynosiły jak największe korzyści przez cały dzień i noc. Pełniąc te wszystkie obowiązki, Delancey musiał umieć w ułamku sekundy wejść w nową rolę. W momencie gdy Trollope zjawiał się na pokładzie, umiał usunąć się na bok i zająć pozycję lojalnego podkomendnego. W chwili gdy wchodził do mesy oficerskiej, Delancey stawał się po prostu pierwszym wśród równych sobie, gotów nawet śmiać się z dowcipów na własny temat. Oczywiście, że taka miara równości nie wystarczała, bowiem do jego obowiązków należało ponadto występowanie w roli mediatora, jeżeli pojawiały się najmniejsze choćby oznaki niezgody. Jego interwencja mogła być konieczna w razie nieporozumień między oficerami funkcyjnymi: głównym nawigatorem, działomistrzem, bosmanem czy żaglomistrzem. Każdy z nich był człowiekiem ważnym, dowódcą swego działu. Musiał też mieć na oku młodych dżentelmenów, śledzić ich postępy w nawigacji, w sztuce żeglarskiej, musiał umieć szybko zareagować, gdyby któryś z nich próbował prześladować kolegów. Te i sto innych powinności spadało zazwyczaj na pierwszego oficera, z tym że na Glattonie istniały dodatkowe, specyficzne problemy. Nie został on zbudowany jako okręt wojenny, a w dodatku posiadał nietypowe uzbrojenie. Miał za małą załogę do obsługi dział, chociaż przy stołach w mesie było dość tłoczno. Sam Delancey mógł być traktowany jak ktoś tymczasowy, jak zastępca Granta, który niebawem miał powrócić. Wszystkie codzienne prace i ćwiczenia były ustalone przez Granta i Delancey wiedział, że każda zmiana napotka sprzeciw. Słowem, pozycja jego była pod bardzo wielu względami nie do pozazdroszczenia. Od samego początku wiedział, że gdyby nawet zrobił wszystko jak najlepiej, to i tak jeszcze nie byłoby wystarczająco dobrze. Delancey musiał przy tym pamiętać, że Glatton był cząstką floty w ścisłej formacji, stojącej w obliczu wroga. Jego pierwszym obowiązkiem, i to ważniejszym niż wszystkie poprzednio wyliczone, było utrzymanie pozycji okrętu i obserwacja sygnalizacji z okrętu admiralskiego. Ponieważ flota holenderska była podobno gotowa do wypłynięcia, admirał Duncan trzymał swoje siły w ustalonym szyku, w którym wszystkie okręty miały określone miejsca i odstępy. Każdy błąd któregokolwiek okrętu byłby zauważony przez pozostałe i napiętnowany ostrzegawczym sygnałem z okrętu flagowego. Glatton zajął swoje miejsce w linii, ale uważany był za okręt niższej rangi, gdyż miał mniej oficerów i midszypmenów. Wypatrywanie sygnałów było ciężkim zadaniem; należało to do obowiązków midszypmena na każdej wachcie. Oficer sygnalizacyjny musiał mieć zawsze pod ręką Biblię na wypadek, gdyby sygnał opierał się na którejś z ksiąg, którymś rozdziale lub wierszu. Duncan był człowiekiem zbyt religijnym, żeby nadużywać w tym celu Pisma świętego, ale flota czasami płynęła jak dwie różne eskadry, a wiceadmirał Onslow nie miał takich zastrzeżeń i był przy tym obdarzony poczuciem humoru. Ten okręt zdobywał u niego uznanie, który odpowiedział najszybciej i odpowiednim, czyli takim samym językiem. Delancey nie był tym zachwycony, ale jeszcze bardziej martwił się; iż cała flota znajdowała się na płytkich wodach, pomiędzy piaszczystymi ławicami u wybrzeży holenderskich, które w każdej chwili mogły się znaleźć po stronie zawietrznej. Istniało tu duże ryzyko dla każdego okrętu, a już dla nietypowo uzbrojonego Glattona było to ryzyko podwójne. Często nazywano go przecież pływającą trumną. Pomimo całego szacunku, jaki żywił dla kapitana Trollope'a i dla nieobecnego teraz Granta, Delancey wcale by się nie zmartwił, gdyby przyszło mu się pożegnać z Glattonem na zawsze. Pod względem dyscypliny załoga Glattona była lepsza niż inne, przeciętne. Mimo to nikt nie przypuszczał, że o buncie zapomni się po paru tygodniach czy nawet miesiącach. To, że na okręcie ciągle znajdowali się malkontenci, było oczywiste. Fakt ten Delancey odczuwał coraz bardziej w miarę upływania tygodni służby w blokadzie. Kłopoty koncentrowały się w dwóch mesach, a dotyczyły dwóch kontrastowo różnych ludzi. Jednym z nich był steward intendenta, a drugim szef kalfatażystow (tych, co uszczelniają pakułami i smołą szczeliny na okręcie). Pierwszy z nich, Thomas. Bascombe, były pomocnik piekarza, otarł się o jakąś szkołę i był bardzo
wygadany. Został on jednym z delegatów na pokładzie statku Repulse. To, że w odpowiednim czasie poddał się, uchroniło go od sądu wojennego, ciągle jednak pamiętał ten krótki okres władzy i łudził się nadzieją, że rewolta w jakiejkolwiek bądź formie może się jeszcze wydarzyć. Zostawiony samemu sobie, był zbyt słaby, żeby robić coś więcej niż siedząc w kącie mruczeć groźby. Pod wpływem lojalnych współtowarzyszy z mesy mógłby stać się pożytecznym członkiem załogi. Niestety, dostał się pod wpływy Fullera. Jacob Fuller był postacią dość ponurą. Zaczynał swoją karierę jako marynarz na statku z Liverpoolu, który handlował niewolnikami. W czasie buntu znajdował się na Glattonie, ale nie odegrał żadnej roli. Prawdopodobnie zachował się lojalnie w stosunku do kapitana wyłącznie dlatego, że był w złych stosunkach z Batleyem i Donovanem. Wyglądało na to, że miał zły wpływ na swoich towarzyszy z mesy, którzy się go wyraźnie bali. Jego zachowanie zdradzało zbyt wielką pewność siebie, zwłaszcza w odniesieniu do niższych oficerów, dotychczas jednak nie popełnił żadnego wykroczenia. Dowódca marines patrzył na obie grupy z podejrzliwością, ale nie zrobił nic więcej poza ostrzeżeniem ich, bo nie byli zbyt zuchwali. Trudno sądzić, by ostrzeżenie to wywołało jakiś skutek. Delancey wiedział, że jest kilka sposobów zapobieżenia potencjalnemu buntowi. Jeden z nich to dać ludziom coś, co zaprzątnie ich myśli, drugi - to być bezwzględnym na samym początku. Im dłużej odkłada się interwencję, tym bardziej krwawo może się ona skończyć. Delancey chciał być przyzwoity w stosunku do załogi, nie odczuwał jednak skrupułów i chciał posłużyć się Fullerem i Bascombem jako przykładem dla innych w wypadku, gdyby któryś z nich zrobił jakiś nierozważny krok. Los pod tym względem poszedł mu na rękę, gdyż obaj dopuścili się zuchwalstwa wobec bosmana. Żaden nie odmówił wykonania rozkazu, żaden nie uderzył zwierzchnika, obaj jednak użyli obraźliwych słów i z tego też powodu skuto ich w kajdanki, O całej sprawie złożono raport kapitanowi, który dopiero po upływie jednego dnia przesłuchał świadków. Fakty nie pozostawiały prawie żadnych wątpliwości. Oświadczenie bosmana zostało potwierdzone przez okrętowego kaprala, ale kapitan Trollope przed powzięciem decyzji chciał zasięgnąć rady Delanceya. - Ci dwaj ludzie to zupełnie odmienne charaktery, sir - oświadczył Delancey. - Przywódcą jest Fuller, a Bascomb to człowiek słaby, który dał się wciągnąć przez zły przykład. Proponuję, żeby ukarać Fullera, a Bascomba tylko postraszyć. - Trudność polega na tym, że obaj popełnili to samo wykroczenie. - To prawda, sir. Istnieje jednak, moim zdaniem, taka możliwość, że towarzysze Bascomba z mesy mogą za niego zagwarantować. - Bardzo dobrze. Niech pan każe botswenowi, żeby z nimi pogadał, a tymczasem każdemu po dwanaście batów. Jeżeli chodzi o skalę kar, to różnice były ogromne w zależności od okrętu. Na niektórych panowała bardzo surowa dyscyplina, na innych (na przykład na Grampusie) kara chłosty była prawie czymś nie znanym. Wśród oficerów (a jeszcze bardziej wśród ludzi z dolnego pokładu) mało było takich, którzy uważaliby, że kara taka powinna być zniesiona całkowicie. Nawet w momencie największego nasilenia buntu żądania marynarzy nigdy nie dotyczyły zniesienia „kota z dziewięcioma ogonami”. Wysadzali wprawdzie na brzeg gorliwych służbistów, ale sami używali „kota” w porachunkach z niepopularnymi midszypmenami. Do głowy im nawet nie przyszło, że tę karę można by znieść. Co więcej - wszyscy oni zdawali sobie sprawę, że życie było o wiele gorsze, kiedy się miało nad sobą zbyt pobłażliwego kapitana, wtedy bowiem lenie mogły się dekować i cała praca spadała na barki tych, którzy jej nie unikali. Niezależnie od tego istniała kwestia bezpieczeństwa okrętu. Gdyby na przykład pełniący wachtę zdrzemnął się, gdyby sternik myślał o czymś innym albo ktoś zapalił tytoń przy zwojach lin czy w składzie farb, gdyby ktoś zabrał lampę do prochowni - to wszyscy na pokładzie mogliby przypłacić to życiem. Starsi marynarze zdawali sobie z tego sprawę i sami bezwzględnie
egzekwowali dyscyplinę. Inaczej jakże mogliby nauczyć młodszych, że najpierw myśli się o okręcie, a później o sobie. Glatton był okrętem, na którym „kot” rzadko był używany. Kapitan Trollope, będąc jednocześnie ludzki i mądry, stosował inne kary. Nigdy nie zlecał chłosty za wykroczenia płynące z ignorancji lub niezamierzonej winy. Chłostą karał wyłącznie tych, którzy rozmyślnie występowali przeciwko zwierzchnikom. Zdarzało się to przeciętnie raz na miesiąc. Dwanaście lub mniej razów. Delancey wiedział, że kapitan Trollope był sprawiedliwy i ludzki, zdawał też sobie sprawę, że chłosta jest po prostu koniecznością. Nienawidził, kiedy był zmuszony oglądać ją i słyszeć krzyk karanych. Dość się już na to napatrzył na Artemizie, gdzie była ona niemal chlebem codziennym. Jednakże obecnie sytuacja uległa zmianie. Poprzednio był wyłącznie niechętnym świadkiem wymierzania kary albo oficerem, którego autorytet kapitan chciał w ten sposób umocnić. Jako pierwszy porucznik stał się człowiekiem bezpośrednio odpowiedzialnym, co więcej, gdyby kapitan był nieobecny, to on musiałby przejąć komendę i wziąć na siebie wydanie wyroku. Dla człowieka wrażliwego był to ciężar, od którego ani poczucie konieczności, ani świadomość, że jest to powszechnie stosowana praktyka, nie mogły go uwolnić. Następnego dnia, 30 sierpnia, było bardzo słonecznie i dmuchał rześki wiaterek. Flota płynęła ostrym kursem w dwóch kolumnach. Po godzinie okręty miały zrobić zwrot i płynąc w odwrotnym kierunku kontynuować swoją służbę patrolową. Przy brzegu, nie opodal Texel, znajdowały się dwie fregaty, których zadaniem było obserwowanie nieprzyjaciela. Na połowie drogi między nimi a admiralskim okrętem Duncana znajdował się kuter płynący razem z flotą, który przekazywał sygnały z okrętu na fregaty i odwrotnie. Ostatni okręt z kolumny Onslowa, Glatton, znajdował się dokładnie na wyznaczonym mu stanowisku. Żagle jego były precyzyjnie wybrane, pokłady białe, a na szczycie bezana powiewała niebieska flaga. Delancey, przerywając na chwilę inspekcję pokładów, stanął, by popatrzeć na drugą kolumnę. Dziesięć okrętów w idealnie prostej linii w stosunku do Venerable flagowego okrętu Duncana, znajdującego się w środku. Morze było zielone, upstrzone tylko cieniami chmur, światło słoneczne grało w żaglach, a dzioby wszystkich okrętów skryte były w pianie. Delancey uważał, że nie ma nic cudowniejszego niż takie połączenie piękna przyrody z ładem stworzonym przez człowieka. Widywał to setki razy, ale nigdy nie przestawało go to fascynować. Patrząc poprzez burtę na tę idealnie prostą linię, zastanawiał się przez chwilę nad pomysłowością, dyscypliną i wysiłkiem, słowem - nad tym wszystkim, co sprawiło, że taka piękna formacja mogła się stać czymś możliwym. Potrzeba było pełnych trudu dwustu lat, by stworzyć flotę piękną, zorganizowaną, groźną. Rozmyślania te przerwał midszypmen, który dotknął palcem kapelusza i rzekł: - Proszę mi wybaczyć, sir, ale za dziesięć minut trzecia wachta. Delancey odwrócił się z uśmiechem i odparł: - Dziękuję ci, Doyle. Daj znać dowódcy marines i pomocnikom bosmana. I ruszył do swojej kajuty, gdzie służący wręczył mu szpadę i sczyścił drobne pyłki z oficerskiej kurtki. Kilka minut później znalazł się na półpokładzie, przed drzwiami przedniej kabiny kapitana, która służyła mu jako biuro. Zapukał i wszedł z kapeluszem pod lewą pachą. Stanął na baczność i zameldował: - Za chwilę trzecia wachta, sir. - Dziękuję panu, Delancey. Widzę na liście tylko dwa nazwiska. - Tak jest, sir.
Trollope zdjął z haka swoją szpadę, wziął listę i podany mu kapelusz. Delancey otworzył drzwi i usunął się na bok, a kapitan wszedł na pokład, gdzie zameldował się przed nim oficer wachtowy. Kiedy zegar okrętowy wybił sześć razy (11 rano), kapitan wydał rozkaz: - Zebrać ludzi na rufie, żeby byli świadkami wymierzenia kary. Midszypmen wybiegł, po czym usłyszeli głośno wydany rozkaz i rozległ się dźwięk gwizdka. Wpadli marines przepisowo ubrani i uzbrojeni w bagnety. Inni oficerowie w otoczeniu midszypmenów zajęli miejsca za kapitanem po nawietrznej stronie pokładu rufowego, zaś po stronie zawietrznej stanęli: lekarz, intendent oraz bosman ze swymi pomocnikami. Załoga okrętu ustawiła się przed głównym masztem, ale bez szczególnego porządku. - Zamontować greting - padł następny rozkaz. Cieśla wraz z pomocnikami przyciągnęli dwie kraty, położyli jedną na pokładzie, a drugą oparli o burtę statku. - Jacob Fuller! - zawołał kapitan i Fuller został wyprowadzony przez profosa. - Jacob Fuller - rzekł kapitan tak głośno, żeby wszyscy słyszeli. - Jesteś winien niedbalstwa i używania obelżywych słów w stosunku do swego zwierzchnika, to jest do bosmana. Naruszyłeś Artykuły Prawa Wojennego, wiedząc, jaka za to grozi kara. Czy masz coś do powiedzenia? Fuller patrzył dumnie, z pewnością siebie, ale nie odezwał się słowem. Następny rozkaz był krótki: - Rozbierać się! Fuller zdjął koszulę i podszedł do krat. Na jednej stanął, na drugiej oparł uniesione ręce. - Przywiązać go - powiedział kapitan. Ukazali się dwaj podoficerowie ze zwojami sznura, którym przymocowali nadgarstki Fullera do kraty. Wsadzili mu też kawał skóry do ust, żeby zapobiec przygryzieniu języka. - Przywiązany, sir - zameldowali. Kapitanowi Trollope'owi podano egzemplarz Artykułów Prawa Wojennego. Zdjął kapelusz - wszyscy obecni uczynili to samo - i zaczął czytać: - Artykuł dziewiętnasty. Jeżeli jakaś osoba należąca do floty będzie usiłowała podburzać innych do buntu z jakiegokolwiek powodu... Kiedy kapitan odczytywał, starszy pomocnik bosmana otworzył czerwony sukienny worek i wyciągnął z niego „kota” z czerwoną rączką. Był to przyrząd z drewnianą rękojeścią i przymocowanymi do niej dziewięcioma długimi na dwie stopy sznurami. Delancey pomyślał ponuro, jak niewiele szczurów lądowych zna prawdziwe znaczenie powiedzenia „wypuścić kota z worka”. „Kot”, który ma dziewięć żywotów lub raczej dziewięć biczów. Kiedy kapitan skończył odczytywać artykuł, padł rozkaz: - Pełnijcie swoją powinność! Pomocnik bosmana zajął miejsce po lewej stronie Fullera, twarzą do pokładu, podniósł wysoko „kota”, rozczesał jego ogony palcami, po czym z rozmachem wymierzył pierwsze uderzenie. Rozległ się głuchy trzask. Uderzenie było potężne. Została po nim ciemna smuga biegnąca poprzecznie przez ramiona Fullera. „Kot” został znowu odrzucony w tył, potem spadł po raz drugi, nieco niżej, tworząc
nową, ciemną linię. Trzecie uderzenie spadło na skulone z bólu ciało człowieka tam, gdzie widniała pierwsza smuga. Ciemna linia zmieniła się w czerwoną. Czwarte było powtórzeniem drugiego. Znowu została przecięta skóra. Piąty cios spadł niżej, a szósty niemal w to samo miejsce. Teraz „kota” przejął drugi pomocnik bosmana. Tak i samo najpierw uporządkował dziewięć „ogonów” - teraz posklejanych krwią - i wymierzył siódmy cios, poniżej śladu pozostawionego przez szósty. Ostatnie uderzenie spadło tuż nad pasem Fullera. Teraz już całe plecy pocięte były w spływające krwią wstęgi. Egzekucja została zakończona, przecięto sznury krępujące dłonie Fullera i podano mu koszulę. Zabrano go na dół do izby chorych, na opatrunek. Raz jeszcze dyscyplina została uratowana i Delancey powiedział sobie, że nie było na to, niestety, innego, lepszego sposobu. Przypatrując się chłoście, jak mu się to już zdarzało wiele razy, i niemal czując mdłości, zastanawiał się, co musi przeżywać ofiara. On sam, jako chłopak, dostawał lanie sznurem lub prętem. Spadła też nieraz laska na jego grzbiet, gdy był midszypmenem. Służył z oficerami, którzy wyszli z niższego pokładu, i jeden z nich opisywał mu mękę, przez jaką się przechodzi w czasie takiej chłosty. „Pierwsze uderzenie - mówił - zapiera ci dech w piersi, a potem każde następne jest coraz gorsze”. I dalej opowiadał, że prawdziwym piekłem są godziny oczekiwania. Myśląc o tym wszystkim Delancey obserwował twarz Bascomba, na którego teraz przyszła kolej. Był śmiertelnie blady, ściągnięte rysy jego twarzy wskazywały, że zdaje sobie sprawę z okropności tego, co go czeka. Nie osunął się na pokład tylko dzięki temu, że okrętowy kapral mocno go trzymał. Przy każdym uderzeniu spadającego bicza Fuller skręcał się tak, jakby to on sam był smagany. Zdawał sobie sprawę, że każde uderzenie przybliża go do momentu, kiedy się zacznie jego egzekucja. Poruszał ustami, jakby się modlił o cud, który by go ocalił. Drżał gwałtownie i z jakąś straszliwą fascynacją wpatrywał się w krwawiące plecy Fullera i krew, która spływała strużkami na pokład. Dwanaście smagnięć spadło w ciągu około pięćdziesięciu sekund - co było wiecznością dla ofiary, a nieskończonością dla tego, co miał przeżyć to po nim. Teraz padło nazwisko Bascomba. Dowódca marines popchnął go do przodu. Stanął teraz, cały trzęsący się, przed kapitanem Trollope'em. - Thomas Boscomb - rzekł kapitan - jesteś winien niedbalstwa i używania obelżywych słów w stosunku do swego zwierzchnika, to jest do bosmana. Naruszyłeś Artykuły Prawa Wojennego, wiedząc, jaka za to grozi kara. Czy masz coś do powiedzenia? Boscombowi wyrwał się jakiś nieskładny potok wyjaśnień i protestów. - Błagam, sir, dałem się wyprowadzić w pole, idąc za złym przykładem. Nigdy nie miałem zamiaru nikogo obrażać. To, co mówiłem, nie miało takiego znaczenia, pokornie przeprosiłem bosmana. Nigdy nie miałem nic złego na myśli. Nigdy więcej czegoś takiego nie zrobię. Proszę pana o wybaczenie, kapitanie! Innych oficerów także! Przecież miałem dotychczas dobrą opinię. Nigdy mnie nie przynieśli pijanego na pokład, zawsze robiłem wszystko, co tylko mogłem. Moi koledzy mogą to poświadczyć. Otrzymałem dobre, religijne wychowanie, nigdy nie piłem za dużo ani nie używałem paskudnych słów, nie wiem, co mnie opętało! Przecież nigdy przedtem nie wdawałem się w żadne awantury... Bascomb bełkotał coś jeszcze rozpaczliwie, aż wreszcie potok usprawiedliwień urwał się. - Czy masz coś jeszcze do powiedzenia? - spytał kapitan Trollope. Bascomb pokręcił przecząco głową, potem wzdrygnął się cały i zamknął oczy. Wreszcie padł rozkaz, który sam w sobie był odrzuceniem prośby o łaskę. - Rozebrać go!
Kapral ściągnął z ofiary koszulę i powlókł w stronę krat, z których właśnie ścierał krew chłopak okrętowy. W tym momencie Bascomb znowu zaczął jęczeć i protestować; potok wyrzucanych przez niego słów był zupełnie niezrozumiały. Prawie siłą ustawiono go we właściwej pozycji i przemocą rozpięto ręce na kracie, - Przywiązać go! - rzucił kapitan i dwaj podoficerowie zręcznie unieruchomili jego próbujące oporu nadgarstki. Jeden z nich wepchnął Bascombowi kawał skóry w usta, tłumiąc w ten sposób jego krzyk protestu. - Przywiązany. I znowu kapitan Trollope wziął swój egzemplarz Artykułów Prawa Wojennego, zdjął kapelusz wszyscy obecni uczynili to samo - i znowu odczytał odnośny artykuł. Po odczytaniu miał wydać rozkaz: „Proszę spełnić swoją powinność”, ale nieoczekiwanie wystąpił naprzód botswen i zameldował: - Proszę mi wybaczyć, sir. Koledzy tego człowieka zgłosili gotowość poręczenia za niego. Proszą, aby zakazał im pan przez miesiąc picia alkoholu, gdyby ten człowiek użył raz jeszcze obraźliwych słów w stosunku do swego przełożonego. - Niech jeden z jego towarzyszy wystąpi naprzód. Zdolny marynarz nazwiskiem Cookson stanął przed kapitanem i oświadczył: - Odpowiadamy za Toma, sir. Tak jak bosman powiedział. Nastąpiła trwająca kilka sekund przerwa, w czasie której kapitan rozważał tę prośbę, jakby był nią zaskoczony. Na koniec powziął postanowienie. - Dobrze, wasza gwarancja została przyjęta. Proszę go odwiązać. Bascomb, możesz wrócić do swoich obowiązków. Załoga okrętu, rozejść się! Bascomb nie usłyszał tej komendy, gdyż zemdlał. Zniesiono go na dół i nikt już nigdy więcej nie zobaczył go przy gretingu. - Myślę, że to zamyka całą sprawę - rzekł Delancey do kapitana. - Bascomb po tym pokazie tchórzostwa nie będzie miał żadnego wpływu na załogę. - Ja też sądzę - przyznał kapitan Trollope - że to zrobiło więcej dobrego, niż gdybyśmy go wychłostali. Od tej pory nie było nawet cienia buntu na Glattonie. * Nastąpiła nagła i niezwykła jak na tę porę roku zmiana pogody. Wrzesień z reguły był miesiącem umiarkowanych wiatrów i jesiennego nieba. Ale 2 września aura spłatała figla, przynosząc narastającą z północnego zachodu wichurę. Gdyby chodziło wyłącznie o sprawę bezpieczeństwa, Duncan kazałby porzucić stanowisko i popłynąć na południe, ale to pozwoliłoby holenderskiej flocie wypłynąć swobodnie, gdyby sztorm się uspokoił. Pozostano więc na miejscu, dryfując pod wiatr, pod skróconymi żaglami, i czekano, aż pogoda się poprawi. Tymczasem, zamiast się poprawić, wiatr dął mocniej niż kiedykolwiek. Zredukowano jeszcze bardziej żagle, ale fala zaczęła okręty znosić. W rezultacie znalazły się w pobliżu holenderskiego wybrzeża, zakotwiczone na płytkiej wodzie. Mieli nadzieję, że ich łańcuchy kotwiczne wytrzymają natężenie. Odgłosy wichru przypominały wycie, zaś 4 września osiągnął on, według słów starych marynarzy, siłę huraganu. Wszystkie okręty ciężko pracowały na fali, jednakże najgorzej ze wszystkich znosił to chyba Glatton ze swoim szczególnie
ciężkim uzbrojeniem. Przy normalnej pogodzie ten dawny statek handlowy miał skłonność do nurzania dziobu, gdy stał na kotwicy, ale teraz rozpoczęło się nie znane przedtem gwałtowne chybotanie. Doszło do tego, że trudno było nawet poruszać się po pokładach, a już wręcz niemożliwe spać. Zredukowano takielunek, zostawiając tylko kolumny masztów już we wczesnym stadium huraganu. Ale to, aczkolwiek z jednej strony pomagało, z drugiej dodawało sztywności, którą okręt i tak posiadał ze względu na wagę umieszczonych na niższym pokładzie krótkich, ciężkich dział. Okręt kołysał się i szarpał tak, że Delancey zaczął obawiać się o wanty i sztagi. Gdy 4 września huragan osiągnął punkt szczytowy, Monarch, flagowy okręt Onslowa, zasygnalizował do Glattona: „Rozdział dwudziesty siódmy, wiersz dwudziesty ósmy”. Midszypmen-sygnalista w mgnieniu oka otworzył Biblię i odczytał: „Zmierzyli głębokość i znaleźli dwadzieścia sążni, a kiedy odpłynęli nieco dalej, zmierzyli znowu i znaleźli piętnaście sążni”. - Na litość boską! - krzyknął oficer nawigacyjny, ale Delancey znalazł się obok i złapał Biblię. - Niech pan potwierdzi odbiór - powiedział - i da następującą odpowiedź: „Dwunasty list Żydów, wiersz szósty”. Oficer rzucił okiem na wybrany ustęp i odczytał: „Kogo Pan kocha, tego doświadcza...” Jako odpowiedź było to przynajmniej adekwatne i Delancey był rad, że kiedyś zaznaczył sobie to zdanie, uważając, że tekst ten może mu się jeszcze kiedyś przydać. Sama wichura nie stanowiła dla Glattona wielkiego niebezpieczeństwa, gdyż utrata masztów nie musiała koniecznie oznaczać straty okrętu. Co innego, gdyby działa zerwały się z lin mocujących. Tego samego dnia po południu przyszedł do Delanceya dowódca baterii i zameldował, że ma obawy co do 68-funtówek. - Jeżeli choćby jedno działo się urwie, sir, to wyleci przez burtę! - krzyknął osłaniając dłońmi usta. Jak Delancey wiedział, wszystkie miały podwójne umocowanie, poza tym niewiele więcej mogli teraz zrobić. - Przygotujcie zapasowe żagle. To wszystko, co potrafił zarządzić, choć był przekonany, że dowódca baterii już sam o tym pomyślał. Kiedy urwała się laweta, można ją było „przygwoździć” za pomocą zapasowego kliwra lub bonneta. Te 68-funtowce nie miały kół, dzięki Bogu, ale i bez tego były cholernie niebezpieczne. Później tego dnia - było jeszcze widno - Delancey usłyszał krzyki i wrzawę dochodzące z dolnego pokładu. Z trudem zszedł na dół, trzymając się rozciągniętych lin zabezpieczających, i zobaczył, że na śródokręciu panuje zamieszanie. - Co się dzieje? - zawołał. - Czy urwało się jakieś działo? - Nie, sir - odpowiedział bosman. - To kula armatnia! Delancey natychmiast zrozumiał, co się stało, i zwymyślał siebie w duchu, że tego nie przewidział. Kule do natychmiastowego użytku poukładane były wokół luków; każda znajdowała się w okrągłym drewnianym otworze. W normalnej sytuacji to wystarczało, by mogły się utrzymać. Ale takiej wichury nie można było nazwać czymś normalnym, nie było też normalne uzbrojenie Glattona. Dwa z tych sześćdziesięcioośmiofuntowych pocisków wypadły ze swoich miejsc, jak stwierdził, i przetoczyły się po pokładzie. Zanim utkwiły w jakimś kącie, jeden z nich zdążył przetrącić marynarzowi nogę. I tak, na szczęście, nie narobił jeszcze większych szkód.
Delancey musiał szybko powziąć decyzję. Sześćdziesięcioośmiofuntowy ładunek był straszliwie ciężki i nie sposób było go podźwignąć. Tocząc się po pokładzie stanowił śmiertelne niebezpieczeństwo, gdyby bowiem wpadł do luku, mógł przebić dno okrętu. A jeżeli dwa pociski wypadły już ze swoich miejsc, to trudno było sądzić, że reszta pozostanie tam, gdzie się znajdowała. Delancey wpadł na pomysł, żeby przymocować drewniane bomy tak, aby zapobiec toczeniu się armatnich pocisków po pokładzie, ale zanim zdążył wydać odpowiednie rozkazy, pojawił się przed nim kapitan Trollope. - Musimy umieścić te pociski w ładowni - zawołał kapitan. - Włożyć każdy do worka z podwójnego płótna żaglowego i spuścić za pomocą talii. - Tak jest, sir - powiedział Delancey i zaczął wydawać ludziom polecenia. Była to operacja trudna i niebezpieczna na okręcie miotającym się w dzikim tańcu. Zanim zadanie zostało wykonane, nie obyło się bez drobnych obrażeń. Dobrze się już ściemniło, gdy Delancey mógł złożyć meldunek o wykonaniu zadania i zapewnić kapitana, że wszystkie sześćdziesięcioośmiofuntowe pociski są w bezpiecznej pozycji. Być może decyzja Trollope'a była rozwiązaniem słusznym - jeżeli w ogóle mogła być mowa o jakimkolwiek właściwym rozwiązaniu - ale bezpośrednim jej skutkiem było to, że obniżył się środek ciężkości okrętu. Różnica mogła być bardzo niewielka, ale przy tym punkcie naprężenia nawet najmniejsze zmiany się liczyły. Kołysanie stawało się coraz gwałtowniejsze i bezanmaszt poszedł wprost za burtę. Potem nastała godzina obłędnego, koszmarnego wysiłku, kiedy to straciło życie dwóch ludzi, których zmyło z rufy, nie licząc trzech rannych. Dopiero o północy pokład rufowy został doprowadzony do porządku, a potem zdjęto fokmaszt. Dało to okrętowi większą swobodę poruszania się, wyglądał on jednak teraz nie lepiej niż wrak kołyszący się na olbrzymich grzbietach fal, które przewalały się przez pokład dziobowy. Nazajutrz wichura zmieniła kierunek na południowo-zachodni i przeszła w wiatr zwykły, a w końcu w leciutki podmuch. Flota Duncana nie straciła ani jednego okrętu, ale poniosła takie szkody, że załoga miała co robić przez cały następny tydzień. Z pewnością w najgorszym stanie był Glatton. Trollope jednak nie należał do ludzi, którzy przyznają się do klęski. Delancey podziwiał go zawsze, ale później musiał przyznać, że nigdy nie podziwiał go bardziej niż w czasie owych kilku następnych dni. Był wszędzie, przez cały czas pełen aktywności; umiał zachęcić ludzi do roboty i zawsze wiedział, co należy w następnej chwili zrobić. - Nie tak! - pokrzykiwał. - Przywiązać sztag do talii i podnosić w taki sposób... Potrzeba mi do tego jeszcze pięciu ludzi! Reja grota stała się nowym fokmasztem, a fokreja bezanem. Wymieniono też żagle i zapleciono liny. Niebawem Glatton znalazł się znowu pod żaglami, gotowy do walki; z powodu uszkodzeń z trudem się poruszał, ale nie poddawał się jeszcze. Nigdy dotąd na sygnał ze statku flagowego nie odpowiedziano sygnałem donoszącym o niezdolności do działania Glattona. W nieprawdopodobnie krótkim czasie Duncan zebrał swoją flotę raz jeszcze w ścisłą formację w pełni gotową do walki. Blokada Texel nie została nigdy przerwana, a flota holenderska ani na moment nie przestała być obserwowana. 24 września kapitan Trollope otrzymał sygnałem rozkaz, by udał się na pokład okrętu flagowego. Duncan przyjął go uprzejmie i pogratulował, że tak szybko zostały naprawione uszkodzenia na Glattonie. Wraz z admirałem był tam obecny kapitan Brereton, człowiek nowy we flocie, który właśnie przybył przybrzeżnym statkiem prowiantowym. - Mogę wam w zaufaniu powiedzieć, panowie - zaczął Duncan - że ostatnie wichury solidnie dały się we znaki kapitanowi Forsterowi na Russellu. Kapitan poprosił o zwolnienie pod pretekstem złego
stanu zdrowia. Jego pierwszy porucznik, niewiele młodszy od niego, przedstawił podobną prośbę. Poradziłem admiralicji, żeby mianować pana, kapitanie Trollope, na dowódcę Russella, a na Glattona, którego zamierzam odesłać do Portsmouth, posłać kogoś na zastępstwo. Forster wróci do domu przybrzeżnym statkiem, który przywiózł nam tutaj kapitana Breretona. Kapitan Trollope obejmie dowództwo na Russellu, a kapitan Brereton będzie dowodził Glattonem. Jeśli panowie zgadzacie się na takie załatwienie sprawy, to proponuję, aby Delancey przeszedł jako pierwszy porucznik na Russella, a drugi porucznik na Glattonie dostanie nominację na pierwszego. A więc jak, zgadzacie się? - Dziękuję, sir - rzekł Trollope. - Muszę jednak przypomnieć, że Delancey jest na Glattonie zastępcą pierwszego porucznika. Mianowanym pierwszym porucznikiem jest pan Grant, który... Zresztą pan z pewnością pamięta tę sprawę, sir. - Tak, oczywiście - odparł admirał Duncan. - No cóż, sir, chciałbym zachować ten sam układ na Russellu. Tak więc stanowisko pierwszego porucznika obejmie na nim Grant, Delancey będzie go na razie tylko zastępował. - Czy to nie jest trochę krzywdzące dla Delanceya? - Jestem przekonany, sir, że każdy inny układ byłby krzywdzący dla Granta. - Rozumiem pańską intencję. No cóż, niech i tak będzie. Delancey przejmie więc funkcję pierwszego porucznika, a Pringle zostanie pierwszym porucznikiem na Glattonie. Nie wolno mi pana zatrzymywać, kapitanie Trollope, ponieważ pan i Delancey macie dużo do zrobienia, zanim kapitan Brereton będzie mógł objąć dowództwo na Glattonie. Pańskie zadanie, kapitanie Brereton, jest o wiele prostsze, proszę więc, by pan tu na razie pozostał. Mam nadzieję, że zanim Glatton nas pożegna, zjecie panowie ze mną kolację. Trollope wyszedł po przyjęciu zaproszenia, a admirał podjął dalszą rozmowę z Breretonem. Musiał go zapoznać ze szczególnym rodzajem uzbrojenia Glattona. - Kłopot polega na tym, że uzbrojenie i amunicja, które nie są jednakowo skuteczne w każdej sytuacji, są za ciężkie dla tego okrętu. Byłem poważnie zaniepokojony o Glattona w czasie ostatniego sztormu. Obawiałem się, że możemy go stracić. Trollope uratował go dzięki doskonałej znajomości sztuki żeglarskiej i nigdy bym nie wtrącał się do tego eksperymentu, dopóki on pozostawał jego dowódcą. Ale teraz nadszedł moment, żeby dokonać pewnych zmian. Pan zabierze Glattona do Portsmouth razem z moim raportem na temat zalet i wad tego uzbrojenia w liście do sztabu artylerii. Nowe działa będą wymagały pewnych zmian konstrukcyjnych i nowego ustawienia. Niech się pan nastawi na spędzenie paru miesięcy w stoczni. W rezultacie będzie pan miał okręt mniej wspaniały w teorii, ale za to bardziej bezpieczny w praktyce. Proszę nie uważać tego, co powiedziałem, za krytykę pod adresem kapitana Trollope'a. To jest doskonały oficer, dla którego mam jak największy szacunek. Ale nie opłaca się mieć okrętu, którym dowodzić może wyłącznie doskonały oficer. Brereton, człowiek solidny, konwencjonalny, był dobrym wyborem, gdy chodziło o sprowadzenie Glattona do poziomu potulnej normalności. Trollope sam uznał konieczność zmiany uzbrojenia okrętu, ale cieszył się, że zadanie to przypadnie w udziale komuś innemu. Koncepcja Duncana była słuszna, a Delancey ucieszył się z perspektywy służenia na okręcie wojennym, odpowiednio do swoich zadań skonstruowanym. To znaczy na normalnym okręcie III klasy z siedemdziesięcioma czterema działami. Wiedział, że jest to okręt stary, zbudowany jeszcze w 1764 roku i zaprojektowany przez sir Thomasa Slade'a. Okręt ten nie odegrał większej roli w buncie i miał dobrą opinię, zarówno jeśli
chodzi o oficerów, jak i załogę. Znacznie trudniej było Delanceyowi pogodzić się z tym, że zostanie zastępcą pierwszego porucznika na Russellu, podczas gdy jego podkomendny Pringle obejmie stanowisko pierwszego oficera na Glattonie. Trzeba przyznać, że był to okręt znacznie mniejszy. Delancey nie wyraził zastrzeżeń, zdając sobie sprawę, że w takich wypadkach ogromną rolę odgrywa szczęśliwy traf. Może na przykład dojść do starcia z nieprzyjacielem w tym czasie, gdy Glatton będzie jeszcze w stoczni. Zresztą pocieszył się szybko tym, że został zaproszony na kolację przez admirała Duncana. Wiedział, ze kolacja ta zostanie zaaranżowana jako przyjęcie pożegnalne dla kapitana Forstera, a on sam będzie nic nie znaczącym gościem wśród innych wyższych oficerów. Można to było jednak traktować jako oznakę wyróżnienia i uznania. A może była w tym pewna doza sympatii? Przypuszczał, że na przyjęciu jedynym poza nim porucznikiem, nie licząc oficera flagowego Duncana, będzie pierwszy porucznik Forstera z Russella - stary Bates, wiecznie zaziębiony. Zaczął rozmyślać o sprawach praktycznych, na przykład o konieczności włożenia czystej koszuli i eleganckiego krawata. Czy miał jeszcze białe pończochy odpowiednie do tego, żeby nosić je w obecności admirała? Musiał czuć się kimś niepozornym wśród tylu złotych epoletów, ale mógł chcieć przynajmniej wyglądać czysto i schludnie. Myślą wrócił do podobnych, a nawet gorszych problemów, jakie przeżywał, kiedy jako midszypmen musiał zasiąść do kolacji z kapitanem. Było piękne jesienne popołudnie, gdy łódź Glattona wróciła i dobiła do okrętu flagowego. Kapitanowie, witani z honorami, wchodzili na pokład, orkiestra grała „Dębowe serce”. Po to, by przywitać wiceadmirała Onslowa, została ściągnięta kompania honorowa marines. Przy trapie kapitana Trollope'a powitał jego kuzyn z Królewskiej Piechoty Morskiej, major Trollope. - Witamy na pokładzie, sir. Rodzina jest dziś dobrze reprezentowana, bo znalazł się tu i George Trollope jako trzeci porucznik na Tridencie. Admirał był tak uprzejmy, że go zaprosił. Delancey? Pozostaję pańskim wiernym sługą, sir. Kolacja okazała się bardzo udaną imprezą. Podawano najróżniejsze dania i mnóstwo szampana. Wszyscy wiedzieli, że pożegnanie starego Forstera posłużyło za pretekst, by uczcić pomyślne zakończenie kampanii. Blokada utrzymywała się w zasadzie w ciągu całego trudnego okresu letniego, a teraz, 24 września, było już zbyt późno, by nieprzyjaciel podjął wcześniej planowaną ekspedycję. Raporty wywiadu donosiły, że siły francuskie, gotowe do desantu morskiego, znowu uległy rozproszeniu. Za kilka dni flota popłynie do Yarmouth, pozostawiając niewielkie siły nie opodal Texel. Przy odrobinie szczęścia czekały wszystkich całe tygodnie tkwienia w porcie ze świeżym chlebem, zielonymi jarzynami i szansą spotkania się z ukochanymi lub żonami. Panował gwar rozmów. Delancey, siedzący w końcu stołu między starym Batesem a młodym Trollope'em, dał się wciągnąć w dyskusję na temat Floty Holenderskiej. - Szkoda, że nigdy się nie pokazali - mówił Bates. - Pójdę na emeryturę, ani razu nie wziąwszy udziału w bitwie z nimi. Chociaż bitwa taka, gdyby do niej doszło, stałaby się masakrą. Wszystkie holenderskie okręty są już mocno przestarzałe. - Ależ, sir, holenderscy marynarze mają świetną opinię - zaoponował młody Trollope. - W bitwach ostatniego stulecia walczyli bardzo dobrze. - To prawda - musiał przyznać Bates. - Ale ich okręty także pochodzą z poprzedniego stulecia. Na wodach płytkich, jak te, stosują małe, dwupokładowe okręty z czterdziestoma czterema lub pięćdziesięcioma działami, może łatwymi do manewrowania w holenderskich portach, ale nie mogącymi sprostać w bitwie tym z siedemdziesięcioma czterema działami.
- Tylko że nasze okręty tutaj też nie należą ani do najnowocześniejszych, ani do najlepszych - wtrącił Delancey. - Rzeczywiście - ustąpił Bates. - Ale niech pan pomyśli o doświadczeniu, jakiego nabyliśmy. My teraz znamy ich wybrzeże lepiej od nich. W tym momencie oficer flagowy okrętu Duncana wezwał zebranych do powstania. Admirał wzniósł toast za króla. Po nim dowódca okrętu flagowego wzniósł toast za admirała Duncana i Flotę Morza Północnego. Potem nastąpiły kolejno toasty za kapitana Forstera i pana Batesa. Życzono im szczęścia po wycofaniu się ze służby. Forster złożył hołd flocie, w której miał zaszczyt służyć pod wyśmienitym dowództwem dzisiejszego gospodarza, którego wrogowie z taką przezornością starali się unikać. Następnie wzniósł toast wiceadmirał Onslow na cześć rodziny Trollope'a, co zostało przyjęte z ogromną wesołością. Henry Trollope oświadczył, że czuje się niegodny, by przejąć dowództwo Russella po Forsterze. Zakończył wznosząc toast za kapitana Breretona, swojego następcę na Glattonie, który ku zdumieniu wszystkich ciągle jeszcze jest na wodzie, ale dobiegły go słuchy, że w przyszłości ma być uzbrojony jedynie w muszkiety. Uwagę tę skwitowano śmiechem i oklaskami. I wreszcie ostatni toast - na cześć holenderskiego admirała... ”żeby mu się zebrało na odwagę przed końcem tego roku”. W sumie była to uroczystość przyjemna i wesoła. Kiedy po raz ostatni płynęli łodzią na Glattona, Trollope zaczął znowu rozmowę o tym, jakie zostały im jeszcze szanse, żeby rozbić Holendrów. - Nieprzyjaciel ma co najmniej szesnaście liniowych żaglowców, a kiedyś francuska armia liczyła trzydzieści tysięcy ludzi. W kwietniu krążyły pogłoski na temat ataku zamierzonego na Jersey lub Guernsey. W czerwcu wszyscy mówili o niebezpieczeństwie grożącym Irlandii. Nawet część oddziałów w pewnym okresie została załadowana na okręty. No cóż, mimo buntu nic z tego nie wyszło. Teraz jest wrzesień. Właściwie już za późno, na jakąkolwiek wspólną ekspedycję, a admirał sądzi, że plan francuski, bez względu na to, jaki by był, został zarzucony. Admirał zamierza wrócić do Yarmouth w końcu tego miesiąca. - Najwyższy czas, jeżeli wolno mi powiedzieć. Flota była na morzu przez osiemnaście tygodni. - A przecież admirał tkwił na swoim stanowisku przez dwa lata, nie stanąwszy prawie nogą na lądzie! - Nie wiem, sir, jak człowiek w takim wieku może coś takiego wytrzymać. - Ja też tego nie rozumiem. Chociaż nie znam dokładnie jego wieku. Jego oficer flagowy wspomniał mi, że admirał zapadł na jakąś tropikalną chorobę po zdobyciu Hawany, to znaczy w 1762 roku, a on już wtedy był komandorem... Chyba musi już mieć z sześćdziesiąt pięć lat albo blisko tego. - Mówiono mi, że ma dobre koligacje, sir. - Ożenił się z siostrzenicą Henry Dundasa. Nie opuści swojej flagi, dopóki nie będzie miał na to ochoty. Ale chodzi o to, czy będzie miał szansę rozbić Holendrów. Chyba zaczyna sobie zdawać sprawę, że szanse na to są bardzo niewielkie. - Jaki motyw mogliby mieć Holendrzy, żeby wyruszyć na morze? - Ja osobiście nie widzę żadnego. Jeśliby jednak doszło do bitwy, to przeciwnikiem admirała będzie admirał De Winter. Jest on Holendrem, ale służył we francuskiej armii i tam zdobył stopień generała. Zaczął wprawdzie swoją karierę w holenderskiej flocie, ale nie dowodził nigdy żadnym okrętem.
Admirał powiada, że De Winter zawsze zachowywał się po dżentelmeńsku. Utrzymywali oczywiście ze sobą kontakt, bo porozumiewali się w sprawie naszej blokady. - Przypuszczam, że kiedy admirał uda się na redę w Yarmouth Roads albo do Nore, zostawi tu kogoś, aby patrolował holenderskie wybrzeża. - Z pewnością tak zrobi. Muszę zresztą powiedzieć panu w ścisłym zaufaniu, że będzie to moim zadaniem. Otrzymałem dowództwo małej eskadry, która będzie utrzymywać obserwację Texel i przesyłać meldunki admirałowi, gdyby pokazali się tam Holendrzy. - Gratuluję, sir. Gdybyśmy jeszcze nie znali Broad Fourteens, to być może byłaby to okazja, aby zawrzeć bliższą znajomość. - Zapewniam pana, że zdążymy jeszcze dobrze je poznać.
Rozdział 5 Camperdown W skład patrolującej eskadry Trollope'a wchodziły: Russell (74), Adamant (50), fregata Circe (28) oraz trzy kutry - Speculator, Vestal i Active. Wypływając 3 października z Yarmouth i zostawiając tam admirała, Trollope wysłał na czoło szyku Speculatora, osłanianego przez Circe, która z kolei miała płynąć w zasięgu widoczności Russella. Tak zaczęła się służba patrolowa, która mogła trwać całą zimę, ale skończyła się już 7 tego miesiąca. Dni oczekiwania zostały przerwane sygnałem ze Speculatora, a przekazanym przez Circe, że flota nieprzyjacielska wychodzi z portu i kieruje się na południowy zachód. Z Russella zaobserwowano tylko, że zbliżała się do niego Circe pod pełnymi żaglami, a za nią Speculator. Trollope natychmiast wysłał Speculatora z wiadomością do głównodowodzącego w Yarmouth. Jednocześnie wysłano Vestal do Lowestoft z meldunkiem do admiralicji. Pozostająca pod stałą obserwacją kutra Active i śledzona z dalszej odległości przez Circe flota holenderska, która z początku płynęła w luźnym szyku, teraz zdobyła się na mniej więcej regularną formację, po czym ruszyła powoli, obierając kurs jak gdyby w stronę kanału. Przebywające głębiej na pełnym morzu Russell i Adamant utrzymywały ze sobą kontakt, choć ciągle jeszcze nie było widać nieprzyjaciela. Trollope posłał po oficerów i zgromadziwszy ich przy stole pokazał na mapie, jak wygląda sytuacja. - Teraz, panowie, wiemy, gdzie się znajduje admirał De Winter, wiemy też, że ma on ze sobą szesnaście liniowych żaglowców, pięć fregat i kilka pomniejszych okrętów. Nie posiada natomiast transportowców, a więc można przypuszczać, że nie zabrał ze sobą żadnych sił wojskowych. Gdyby jego celem było wzięcie udziału w jakiejś planowanej inwazji, najprawdopodobniej popłynąłby w przeciwnym kierunku, to znaczy na północ. Jednakże trudno zakładać, że ma on zamiar przebić się przez cieśninę Dover, mając na plecach Flotę Morza Północnego, a przed sobą Flotę Kanału. W takim razie co on zamierza osiągnąć? Bardzo chciałbym usłyszeć wasze zdanie, panowie. Pierwszy zabrał głos rudowłosy Szkot, drugi porucznik, nazwiskiem McTaggart: - Założyłbym się, sir, że zamierza on wydać bitwę, mając nadzieję, iż flota admirała Duncana poniosła znaczne straty podczas ostatniego sztormu. - Taka jest i moja opinia - oświadczył trzeci porucznik, Vernon. - Zresztą rzeczywiście zostaliśmy osłabieni przez powrót Glattona do portu. - A co pan o tym sądzi, panie Delancey?
- No cóż, sir, przypominam sobie kuter Nancy, który wysłaliśmy do Texel pod flagą rozejmową. Rozmawiałem któregoś dnia z jego dowódcą, panem Terence O'Neil. Widział on okręty holenderskie i policzył wyloty ich dział. Przysięga, że mają zaledwie pięć okrętów z siedemdziesięcioma czterema działami. Okrętów dwupokładowych może być szesnaście, ale siedem z nich ma mniej niż po sześćdziesiąt dział, a kilka nie więcej niż czterdzieści cztery. Okręty tej klasy spisały się dość dobrze pod Trompem i De Ruyterem, ale nie nadają się do dzisiejszych metod walki. Holenderski admirał z pewnością jest świadom tego faktu, więc decyzja o wydaniu bitwy nie może pochodzić od niego. - A więc uważa pan, że działa na rozkaz? - Tak jest, sir. Podejrzewam, że holenderscy politycy i ich francuscy protektorzy nie mają pojęcia o słabości swojej floty. - A więc admirał pokręci się po morzu i wróci do portu? - Takie jest moje przypuszczenie, sir. Holendrzy będą się mogli potem chełpić, że flota ich była na morzu, ale tchórzliwi Brytyjczycy uchylili się od bitwy. - A więc naszym zadaniem będzie rozpoczęcie bitwy, której admirał De Winter wolałby uniknąć. Dziś mamy siódmego, przy odrobinie szczęścia admirał Duncan powinien od nas otrzymać wiadomość za dwa dni. W dwa dni później powinien skontaktować się z nami. Będzie to, powiedzmy, jedenasty. My tymczasem musimy trzymać się Holendrów, ale tak, by oni nas nie widzieli. Przez następne trzy dni Holendrzy dostrzegli tylko jeden jedyny kuter. Sygnały jego zostały przejęte przez Circe, a z tego z kolei statku przez Russella. Dziesiątego nadano sygnał, który Delancey przewidział z góry. Okręty holenderskiej floty po kolei zmieniały kurs i wracały do portu. Trollope podpłynął bliżej do nieprzyjaciela, wypatrując niespokojnie pojawienia się floty Duncana. Gdyby wszystko dobrze poszło, holenderska i brytyjska flota musiałyby się znaleźć na zbieżnym kursie z eskadrą Trollope'a między nimi. Nie wiadomo jednak było, czy Duncan wyruszył w morze dostatecznie szybko, gdyż kilka z jego okrętów wymagało naprawy. Kapitan Trollope przeżywał gorączkę niepokoju chodząc tam i z powrotem po pokładzie albo zaznaczając pozycje wroga na mapie. Ranek 11 października dłużył się w nieskończoność, ale Delancey postanowił nie tracić go na marne. Sprawdził parokrotnie, czy wszystko przygotowano, jak należy, upewnił się, że każdy z załogi zapewnił sobie zawczasu ewentualnego zastępcę. - Holendrzy będą liczyć na swoje działa - powiedział do starszych kanonierów. - Dopilnujcie, byśmy odpowiadali trzema burtowymi salwami na ich dwie. Potem sprawdził raz jeszcze zabezpieczenia przeciwpożarowe i przeegzaminował załogę: - Ukazują się jakieś płomienie przy uskoku forkasztelu. Co zrobicie? I co będzie potem? Teraz jeszcze macie czas, żeby obmyślić wszystko z góry. Dla Delanceya monotonny dzień 12 października zaczął się o świcie wraz z pojawieniem się w polu widzenia floty nieprzyjacielskiej. Niebo było zasnute chmurami, światło mdłe. Wiał mocny wiatr północno-wschodni, zmienił się jednak niebawem na zachodni. - No cóż, jest wreszcie nieprzyjaciel - rzekł kapitan Trollope. - A gdzie nasz admirał? - Sądzę, że mamy przed sobą Circe - odparł Delancey, nastawiając lunetę.
- Dzięki Bogu i za to. Sygnalizuje nam ilość nieprzyjacielskich okrętów. Dać sygnał i zwołać natychmiast wszystkich naszych ludzi na śniadanie, a potem ogłosić pogotowie bojowe. - Tak jest, sir. Delancey wydał rozkazy, by wysunąć i zamocować działa. Cieśle opróżniali wszystkie kajuty, zaczynając od kapitańskiej. Służba znosiła na dół meble, skrzynie okrętowe z lampami i zasłonami owiniętymi kocami. Osłony płócienne zostały zrolowane i przywiązane do pokładników. Drewniane przepierzenia rozpadły się i znikły jakby za dotknięciem różdżki czarodziejskiej. Część dolnego pokładu została zamieniona na salę operacyjną, gdzie skrzynie midszypmenów przykryto starym kawałkiem płótna. Pokłady wysypano piaskiem, a między działami pojawiły się kubły z wodą. Przyniesiono też pociski do natychmiastowego użytku, a zamki wszystkich dział zostały sprawdzone. Ludzie z obsługi dział byli do pasa obnażeni. Każdy miał wokół głowy zawiązaną chustę, przykrywającą uszy, by stłumić huk wystrzałów. Marines też zajęli swoje pozycje. Każdy muszkiet został przejrzany, każdy zamek sprawdzony. Potem, po przeprowadzeniu inspekcji pokładów, Delancey złożył raport, że okręt jest gotów do bitwy. Wtedy kapitan Trollope też ruszył na inspekcję, podczas której zagadnął do niektórych starszych kanonierów i niższych oficerów. Zatrzymał się nieco dłużej przy karonadach; powiedział ludziom, że Holendrzy takich nie posiadają. - Holendrzy będą walczyć, chłopcy, co do tego nie miejcie żadnych wątpliwości. To nie będzie to samo, co było z Francuzami czy Hiszpanami. Ale nasza salwa burtowa ma większą siłę. Damy im w skórę! Sprawimy, że będą marzyć, aby jak najprędzej wrócić do Amsterdamu. Bijcie nisko i dobrze celujcie. Wróciwszy na rufę, Delancey mógł teraz widzieć obie floty bez pomocy lunety. Holendrzy tak formowali linię, jakby zamierzali zawrócić w kierunku Texel. Natomiast Duncan nadciągał, popychany zachodnim wiatrem, a Circe i Speculator przekazywały sygnały. Russell i Adamant gotowały się do zajęcia swoich pozycji w linii. - Niech mnie diabli porwą, jeżeli rozumiem, co ci Holendrzy robią. Po co oni w ogóle wychodzili w morze? - Może po to, żeby wydać bitwę, sir. - W takim razie dlaczego teraz uciekają do domu? - Zastanawiam się, sir, czy oni nie mają zamiaru zwabić nas w zasadzkę przy brzegu, który znajdzie się po naszej zawietrznej. - Jeżeli taki mają plan, to jest to szaleństwo. Flota ich nie była przecież na morzu. W dodatku dowodzi nimi admirał, który nie był nigdy nawet dowódcą fregaty. Nasza flota przez dwa lata trzymała w blokadzie Texel. Wprawdzie nasze okręty są podniszczone, jak na przykład ten, który wygląda, jakby miał się zaraz przełamać, ale za to znamy ich wybrzeże lepiej niż oni sami. Najtrudniej będzie zdążyć w porę. Holendrzy mogą wrócić do portu, zanim jeszcze zdążymy uformować linię bojową. Mam nadzieję, że da Bóg, iż admirał nie straci na to wiele czasu. - Ma pan rację, Delancey, jeśli chodzi o te holenderskie okręty. Obejrzałem je dokładnie przez lunetę. Być może są to dwupokładowce, ale niektóre z nich nie są większe niż nasze trzydziestoośmiodziałowe fregaty. Jeden wydaje się nawet mniejszy. Ich szanse w nowoczesnej bitwie są takie, jakie ma kula śniegu w piekle. Będzie nam ich żal, kiedy wreszcie dojdzie do bitwy. A jeszcze bardziej, kiedy bitwa się skończy.
Flota Duncana zbliżała się pod wszystkimi żaglami. Postawiono nawet bramsle. Nie mogło być na świecie bardziej imponującego widoku jak te świetnie dowodzone, zdyscyplinowane okręty wojenne jeszcze nie uformowane w szyku bojowym, a już współpracujące ze sobą i ożywione jednym jedynym celem. Okręty płynęły dwoma grupami. Znajdującą się bardziej na północ dowodził Duncan na Venerable, a po stronie południowej wiceadmirał Onslow. Circe śpieszyła teraz ostrym kursem w kierunku zachodnim, by dostarczyć Duncanowi informacji o nieprzyjacielu. Kapitan Trollope sterował tak, by przyłączyć się do grupy dowodzonej przez Onslowa, do której należał zarówno Russell, jak i Adamant. Nie próbowano utworzyć precyzyjnego szyku, toteż Russell przyłączył się w końcu do czegoś, co było po prostu luźną grupą dziewięciu okrętów, idących kursem na tylną połowę holenderskiej linii. Zaraz po wpół do jedenastej okręt admiralski dał sygnał do natarcia. - Dobrze! - zawołał kapitan Trollope. - Admirał chce atakować bezzwłocznie, nie czekając na sformowanie linii. Teraz już Holendrzy nam nie uciekną. Każda ze stron miała po szesnaście okrętów. Jasne było, że Duncan zamierza przerwać linię Holendrów i wciągnąć do walki ich okręty, znajdujące się po jego stronie zawietrznej, tak jak to zrobił Nelson w bitwie o Nil. Potwierdzeniem tego zamierzenia był dany w południe sygnał, który oznaczał, że bitwa jest nieunikniona. Russell miał zająć miejsce po prawej stronie Monarcha - flagowego okrętu Onslowa, mając po swej drugiej stronie tylko Montagu. Wszystko to oglądane z okrętu Russell robiło wrażenie groźne i imponujące zarazem. Delancey, rozglądając się dokoła, pomyślał, że lata dyscypliny i ćwiczeń zostaną teraz poddane próbie. Jeżeli on i inni oficerowie pracowali jak należy, to Russell da trzy burtowe salwy, podczas gdy w tym samym czasie Holendrzy zdążą wystrzelić tylko dwie. Bitwa prowadzona będzie na krótki dystans, a straty poniosą niewątpliwie duże, i to po obu stronach. Francuzi często strzelali w nieprzyjacielskie maszty i osprzęt, ale Holendrzy będą strzelać nisko i celnie. Delancey zadrżał bezwiednie, czując się narażony na niebezpieczeństwo na otwartym pokładzie. Jednego był pewien: ludzie byli w dobrym nastroju. Palili się wprost do tego, żeby zrehabilitować się za ostatni bunt. Mówiono przecież, że najbardziej zaangażowane w zamieszkach na Nore okręty miały załogi składające się z tchórzów. W końcu byli to ci sami ludzie, którzy zostawili Duncana w okresie blokady w Texel niemal osamotnionego. Delancey zdawał sobie sprawę, że holenderscy oficerowie będą przypominać swoim ludziom minione dni chwały, opowiadając raz jeszcze o Trompem i De Ruyterze. Ale czego mogli dokonać z flotą, która nigdy nie była ćwiczona w strzelaniu do celu, a teraz stanęła oko w oko z nieprzyjacielem. Zgodnie z założeniem Onslow miał zniszczyć holenderskie tyły, dziewięcioma własnymi okrętami atakując pięć. Duncan powinien z kolei zniszczyć okręty płynące na czele, nie atakując tych, które znajdowały się w środku szyku. Oczywiście nie ulegało wątpliwości, że dojdzie do ostrej walki i że to Holendrzy zostaną rozbici doszczętnie. Bitwa rozpoczęła się o wpół do pierwszej, kiedy holenderski Jupiter otworzył ogień w kierunku Monarcha. - Patrzcie no tylko! - zawołał kapitan Trollope.- Onslow nawet nie odpowiedział, ale zobaczycie, że on rozpruje tego Jupitera swoją pierwszą salwą. Kilka minut później Monarch przepłynął za rufą Jupitera (z wywieszoną kontradmiralską banderą) i tuż pod dziobem następnego okrętu, częstując je oba potężnymi salwami. - Dobry początek! - rzucił kapitan. - A to jest nasz przeciwnik - rzekł pokazując przedostatni okręt z linii. - Ostatni zostawimy dla Montagu.
Rozpętała się wzajemna wymiana salw. Nic nie było widać poprzez unoszący się dym, ale Trollope utrzymywał ogień, zwracając w tej chwili uwagę tylko na to, by uniknąć kolizji. Jego ostatnim zadaniem było wmanewrować okręt holenderski Delft między Russella a Montagu; okręt z pięćdziesięcioma działami dostał się w pułapkę między dwa, z których każdy miał po siedemdziesiąt cztery. - Ognia! - wrzasnął Trollope. Zagrzmiała salwa z prawej burty Russella. W minutę później huknęła ogłuszająca salwa z lewej burty Montagu. Rozpoczął się morderczy ogień krzyżowy, w którym Delft został niemal doszczętnie rozbity. Działa na okrętach holenderskich także nie próżnowały i na początku akcji Russell poniósł pewne straty. Ale wstrzymanie salw wymagało nie lada sprawności, natomiast załoga Delft nie miała za sobą żadnej praktyki. Delancey poczuł się chory na widok tego, co zobaczył. Trollope wyraźnie odczuwał to samo. Krzycząc tak, by go usłyszano, kapitan rzucił pytanie: - Dlaczego oni się nie poddają? - Właśnie, dlaczego? Delancey ponownie zobaczył Delft, gdy dym na rufowym pokładzie Russella wreszcie opadł. Ze znajdujących się na śródokręciu Defta trzech otworów działowych zrobił się jeden. Przedzielające je drewniane belki rozleciały się w drzazgi. Okręt wyglądał teraz jak stara kadź, przedziurawiona wymierzonym ze złością kopniakiem. Dalej ku rufie kilku ludzi usiłowało ugasić ogień, który powstał koło pięty bezanmasztu. Płonący żagiel spadł na podwójny pachoł, a jakiś marynarz zaplątał się pod nim. Krzyczał tak, że słychać go było mimo ogólnego tumultu. Na rufowym pokładzie Holendra dwa działa były przewrócone. Jedno leżało na zakrwawionym ciele marynarza, inne wybuchło, zabijając lub raniąc całą obsadę. Jeden rozpłatany został na pół, drugi stracił obie ręce, trzeci nogę. Wszędzie było pełno krwi i strzępów ludzkiego ciała. Wyglądało to tak, jakby jakiś nieostrożny kanonier użył zapałki, zanim pocisk armatni zdążył wejść na swoje miejsce. Jakże często ostrzegał przed tym swoich ludzi. Marynarze okrętu Russell nigdy by nie popełnili takiego błędu, nawet w ferworze najbardziej gorączkowej bitwy. Lecz jaką szansę mieli ci Holendrzy? Przecież nigdy nie przeszli należytego przeszkolenia na morzu. Niewielu z nich było kiedykolwiek przedtem w jakiejś akcji. Tymczasem dzisiejsze starcie nie było bitwą, lecz morderstwem. O Boże! Ten człowiek pod płonącym żaglem jest jeszcze żywy... - Ognia! - rozległ się okrzyk midszypmena. Teraz na szczęście całą tę straszliwą scenę znowu przesłonił dym. Gdzieś z przodu Russella dobiegł trzask jakiegoś spadającego drzewca. W chwilę później oficer nawigacyjny stojący nie opodal steru padł twarzą do przodu w kałużę krwi. Został trafiony w ramię kulą z muszkietu, wymierzoną prawdopodobnie w sternika. Kiedy zabrano go do zaimprowizowanego naprędce szpitala, jego miejsce zajął zastępca, lecz wkrótce i on dostał także kulą wprost w kapelusz. Kilku marines na rozkaz Delanceya odpowiedziało ogniem i holenderski strzelec wyborowy zamilkł. Kiedy dym opadł, Delft znalazł się znowu w ich polu widzenia. Widok jego był teraz jeszcze bardziej opłakany. Montagu ostrzelał go od strony przeciwnej, uszkadzając forkasztel i rozbijając następne trzy działa na pokładzie rufowym. To, co się działo między pokładami, można sobie było tylko wyobrazić. W każdym razie śródokręcie musiało wyglądać jak rzeźnia. - Ognia! - doleciał znowu głos podchorążego i znowu wszystko przesłoniła chmura dymu.
- Dlaczego oni nie opuszczają bandery? - rzucił ze złością Trollope, po czym dodał spiesznie: - Nie mogę na to dłużej patrzeć. To jest już kaleka nie okręt. Postawić żagle. Znajdziemy innego przeciwnika. Delancey przekazał rozkazy. Ludzie rzucili się do osprzętu, żagle wypełniły się wiatrem i Russell zaczął się powoli cofać. Odgłos huku dział przycichł, kiedy przepływali obok rozbitego Alkamara, a potem po nawietrznej stronie okrętów Powerful i Adamant. Zamajaczył też im Agincourt, który zdawał się unikać bitwy. W końcu udało im się wciągnąć do walki Jupitera, okręt o siedemdziesięciu czterech działach z flagą wiceadmiralską. Przez moment wydawało się, iż może dojść do pojedynku na mniej więcej równych warunkach. Ale niebawem Trollope zdał sobie sprawę, że Jupiter jednocześnie był atakowany ogniem dział z Monarcha, flagowego okrętu Onslowa. Jupiter opuścił flagę o 1,35. Jeden wiceadmirał poddał się drugiemu Russell odpłynął. Gdy Delancey obejrzał się w tył, stwierdził, że trzy inne okręty holenderskie też się poddały, a Delft był już tylko utrzymującym się na powierzchni wrakiem. W danej chwili najbliżej Russella znajdował się inny holenderski okręt - Wassenaer, ale i ten się już poddał. W kierunku północno-wschodnim, w niedużej odległości, aczkolwiek przysłonięta chmurą dymu, rozgrywała się zaciekła bitwa wokół flagowego okrętu De Wintera. Delancey słyszał huk dział, ale nie bardzo mógł się zorientować, co się tam właściwie działo. Dowiedział się o tym nieco później. Płynące w pierwszej linii holenderskie okręty zostały również rozbite. Zaledwie siedem z nich próbowało się wymknąć. Trzech dowódców okrętów flagowych - wśród nich De Winter musiało się poddać. Ostatnim zadaniem wykonanym przez Russella było wysłanie swoich łodzi dla ratowania załogi Delfta. W konsekwencji wielu ludzi zostało uratowanych, zanim okręt zatonął. Działa zamilkły dopiero po południu. Obie floty przewalały się z trudem po grzbietach spienionych fal, smagane wiatrem. W zapadającym mroku niektórym holenderskim okrętom udało się umknąć, pozostały tylko tu i ówdzie tonące kadłuby, z trudem uratowane, albo te, które usiłowały dopłynąć do wybrzeża po zawietrznej. Holenderski brzeg był oddalony zaledwie o pięć mil, a głębokość wody, gdzie okręty były zanurzone, wynosiła zaledwie dziewięć sążni. Straty w ludziach na Russellu były niewielkie: ani jednego zabitego, a tylko siedmiu rannych. Wśród poszkodowanych znajdowali się: porucznik Johnson, oficer nawigacyjny, jego zastępca, bosman i dowódca marines. Uszkodzenia kadłuba i osprzętu były znaczne, Delancey więc nie miał lekkiego zadania, chcąc dokonać koniecznych napraw, takich jak: wiązanie, splisowanie lin, łatanie dziur, słowem, tego, co pozwoliłoby okrętowi na oddalenie się od niebezpiecznego brzegu i ewentualne dopłynięcie do Nore. Była to ciężka praca dla wszystkich, zwłaszcza że zabrakło oficera nawigacyjnego i bosmana. Toteż Delancey odetchnął z ulgą, kiedy wreszcie wydał rozkaz rzucenia kotwicy. Dopiero nazajutrz w czasie kolacji oficerowie mogli sobie pozwolić na przedyskutowanie przebiegu bitwy. Wszyscy byli w wyjątkowo ponurym nastroju. - Zdaje mi się - rzekł Vernon - że dla większości z nas była to pierwsza w życiu bitwa. Mam na myśli pierwszą większą bitwę. Przyznam się, że zostawiła ona we mnie uczucie rozczarowania. - Tak - przytaknął Lloyd. - Bo było to nie tyle starcie, co masakra. Najbardziej interesuje mnie to, dlaczego holenderska flota w ogóle zdecydowała się opuścić port. Sądzę, że De Winter nie miał żadnej koncepcji. Kiedyś istniał plan dokonania inwazji na Irlandię, ale został zaniechany i wojska zostały wysadzone na brzeg. Wydaje się, że wypad Holendrów był w ogóle bezsensowny. - Dowiedziałem się od kapitana, że De Winter otrzymał rozkaz wypłynięcia - wyjaśnił Delancey. Rozkaz od holenderskiej admiralicji. Niektórzy cywile uważali, że powtórzą oni wyczyn z ubiegłego stulecia.
- No, cóż! Dlaczego by nie? - zażartował Lloyd. - Mieli przecież okręty liczące sobie przeszło sto lat. Na przykład ten nieszczęsny, który rozbiliśmy na samym początku. - Delft - wtrącił Delancey. - Tak. Delft. On w ogóle nie powinien brać udziału w bitwie. - Ależ my także mamy pięćdziesięciodziałowe okręty - zaoponował lekarz McClure. - Taki Adamant na przykład czy Chatham... - Ale tamten typ jest mimo wszystko bardziej przestarzały - upierał się Lloyd. - Poza tym Chatham został zbudowany jeszcze w 1758 roku. Pięćdziesięciodziałowy okręt może się przydać jako okręt flagowy, stacjonujący na jakiejś placówce poza granicami albo w najlepszym razie jako eskorta konwoju. Ale wprowadzenie takiego okrętu do bitwy to morderstwo! - To prawda, zwłaszcza jeśli jego przeciwnikiem jest okręt z siedemdziesięcioma czterema działami rzucił McClure. - Na dodatek Delft znalazł się pomiędzy naszym okrętem a Montagu - dodał Lloyd. - Nigdy się nie dowiem, ilu ludzi zostało tam zabitych lub rannych, bo większość z tych rannych zaraz utonęła. Kiedy uratowano Bullena z Monmoutha, powiedział później, że Delft był w opłakanym stanie. Wrak zbryzgany krwią! Jatka! - Nie mogę zrozumieć, jak ten okręt zdołał tak długo się ostrzeliwać - zauważył Delancey. - Te holenderskie okręty nigdy jeszcze nie były pod obstrzałem. - Holendrzy dobrze się trzymali przy działach - przyznał McClure. - Nasi oficerowie też to musieli przyznać. Ale ja uważam, że wielu z ich ludzi walczyło bez zapału. Nie żywili oni przecież miłości do republikanów ani francuskich, ani holenderskich. Niektóre z ich okrętów, zwłaszcza te, które nie zostały bezpośrednio zaatakowane, po prostu uciekły. - Jeżeli chodzi o premię pieniężną, to nie wyjdziemy na tym dobrze - rzekł Lloyd, zmieniając temat. Te zdobyte statki, które przywlekliśmy, prawie wszystkie są nic niewarte. Przewidywania co do finansowej strony całej sprawy sprawdziły się. Nagrody mogły im być przyznane tylko takie, jak za drzewo opałowe, bo ani jeden okręt nie nadawał się już do użytku. Jednakże zwycięzcy spod Camperdown nie zostali całkowicie zapomniani. Nadeszła wiadomość, iż admirał Duncan otrzymał godność i tytuły: barona Lundie i wicehrabiego Camperdown. Doniesiono także, że flotę zwizytuje osobiście sam król Jerzy III. Nastąpić to miało 30 października. Zabrano się więc z tej okazji do bardzo starannych przygotowań. Kapitan Trollope posłał od razu po Delanceya i powiedział mu, że przez następnych kilka dni będzie on dowodził Russellem. - Jego Królewska Mość zgodnie z planem ma pojechać do szpitala do Greenwich, a tam wsiąść na jacht Royal Charlotte. Dwa inne jachty, Princesse Augusta i Mary, będą oddane do dyspozycji wyznaczonym przez admiralicję utytułowanym dowódcom. Mnie zlecono dowodzenie Royal Charlotte. - Moje gratulacje, sir. - Pogratuluje mi pan, kiedy to wszystko się skończy. Istnieją obawy, że pogoda może nam nie dopisać. Jeżeli rozbiję jacht i zatopię samego władcę, to resztę życia spędzę na tłumaczeniu się z tego.
- Jestem pewien, że wszystko dobrze pójdzie, sir. Jeżeli chodzi o Ich Lordowskie Moście, to wizyta ich w Nore będzie miała teraz zupełnie inny charakter. Okoliczności są nieco odmienne od poprzednich. Mam na myśli ostatnią inspekcję. - Zgadzam się. To prawda. Te same załogi, które parę miesięcy temu przystąpiły do buntu, teraz przyprowadziły jedenaście nieprzyjacielskich okrętów i trzech wziętych do niewoli admirałów. - To bardzo dobrze świadczy o admirale Duncanie jako dowódcy. - Oczywiście, że tak. A teraz powierzam panu przygotowanie Russella do królewskiej inspekcji. Nastały gorączkowe dni. Roboty stolarskie, naprawa osprzętu, a potem malowanie i pucowanie. Oficerowie opodatkowali się, by kupić złotą folię na pokrycie figury dziobowej i rzeźb na rufie, młodsi oficerowie zrobili to samo, by odnowić szelpoty na szczycie bramstengi. Potem rozpoczęły się ćwiczenia załogi, by należycie przywitała dostojnych gości. 30 października wszystko było gotowe. Dzień zaczął się od silnego wschodniego wiatru, który stopniowo przybierał na sile, przechodząc w końcu niemal w wichurę. „Royal Charlotte nie da sobie z tym rady” - rzekł Delancey do siebie ciągle jeszcze zajęty przygotowaniami. Wszyscy inni doświadczeni marynarze myśleli to samo. Ale nie ustawali w pracy. Dopiero po południu otrzymali wiadomość, że wizyta królewska została odwołana. Król dotarł do Gravesend, ale potem zawrócił lądując w końcu z powrotem w Greenwich. Napięcie opadło, ale pozostało rozczarowanie i Delancey czuł, że należy coś powiedzieć załodze. Kiedy wszyscy się zebrali, zdobył się na wysiłek, by po raz pierwszy w życiu wystąpić z przemówieniem. - Spodziewaliśmy się, że dzisiaj będziemy gościć Jego Królewską Mość, który miał przypłynąć z Greenwich na Royal Charlotte. Niestety, zerwał się przeciwny wiatr i doniesiono mi przed chwilą, że Royal Charlotte musiał zawrócić. Kiedy uprzytomnicie sobie, że królewskim jachtem dowodzi kapitan Trollope, to przyznacie, iż gdyby to było możliwe, wizyta ta niewątpliwie doszłaby do skutku. Ponieważ zabrakło tu osoby królewskiej, jak również kapitana Trollope'a, na mnie spadł obowiązek, by powiedzieć to, co oni powiedzieliby przy tej okazji. Kapitan Trollope oświadczyłby krótko: „Dobra robota, chłopcy! Nasz okręt pełnił służbę przez trzecią część stulecia. Ostatnio brał udział w dużej akcji bojowej. To wasza zasługa, że wygląda, jakby dopiero co został spuszczony na wodę”. A Jego Królewska Mość powiedziałby pewnie to, co ja powiem w tej chwili: „Załoga. Do zaplatania brasów!” Rozległy się wesołe okrzyki i wniesiono grog. Delancey kazał też podać wino do kolacji w mesie oficerskiej. W tym czasie nadeszła wiadomość, że zanim król wylądował w Greenwich, nadał kapitanowi Trollope'owi tytuł szlachecki. Z tej okazji Delancey wzniósł toast za sir Henry Trollope'a. Podkreślił przy tym, że gdyby nie jego odwaga i znajomość sztuki żeglarskiej, nigdy nie doszłoby do zwycięskiej bitwy pod Camperdown. Był nieco zaskoczony, kiedy Vernon wzniósł toast następny: - Kapitanie Delancey, gratulacje od wszystkich oficerów z powodu pańskiego zasłużonego awansu. Delancey przerwał mu grzecznie: - Słuchajcie, panowie, nie wiemy nic o żadnych awansach dla któregokolwiek z nas. Powinniśmy raczej wznieść toast za całą naszą załogę, za niższych oficerów, marynarzy i marines okrętu Russell. Nazajutrz Delancey odwiedził „Złotego Koguta”, gdzie powitali go starzy przyjaciele: „Łom” Crowley, Dumbell i Wetherall. Wszyscy składali mu gratulacje z powodu oczekującego go awansu, on jednak prosił, by się wstrzymali, aż zobaczą jego nazwisko w „Gazette”.
- Ach, byłbym zupełnie zapomniał - powiedział Crowley. - W dzisiejszym dzienniku wyczytałem coś, co powinno pana zainteresować. Zaraz, co to było? - Niech mnie diabli, jeśli wiem! - zawołał Wetherail. - Ale mam tutaj gazetę, więc może pan sam poszuka. Crowley wziął „Gazette”, włożył okulary i zaczął czegoś szukać, przelatując wzrokiem po kolumnach. - Może to był nekrolog donoszący o śmierci jakiegoś starszego oficera, którego za coś odznaczyli, ale nigdy już potem nie dali pracy. Zaraz, co to było za nazwisko...? Otway, Hockley, chociaż nie, nie widzę tu żadnych nekrologów. Ani jednego. Są czasem na drugiej stronie, ale sądzę, że dziś nie było na nie miejsca z powodu doniesień z posiedzenia w Maidstone. O, tu jest podany jakiś wyrok. Słuchajcie! Na fermera, który zabił dojarkę. Paskudna historia. Przypuszczam, że była denerwującą dziewczyną, ale to jeszcze nie powód, żeby złapać za nóż do obcinania krzewów i... Ohydne! Wyobrażam sobie, jak to musiało wyglądać potem! Aha, mam wreszcie. Tu jest ta wiadomość, o której powinien pan wiedzieć. „Porucznik marynarki uniewinniony od zarzutu morderstwa”. Tak, to to. Słuchajcie: „Pan Aleksander Grant z okrętu Jego Królewskiej Mości Glatton, który został oskarżony o zamordowanie Thomasa Batleya, odbywającego służbę na tym okręcie, został wczoraj uniewinniony. Uzasadnia się to tym, że wyżej wymieniony Thomas Batley zbuntował się i sprzymierzył z innymi, którzy byli w stanie buntu. Sprawa została umorzona bez powołania jakichkolwiek świadków obrony. Oznacza to, że postępowanie Granta było usprawiedliwione i nie ma powodu, by za nie odpowiadał przed sądem”. Kiedy to przeczytałem, pomyślałem sobie, że pana Delanceya zainteresuje pewnie ta sprawa, jako że Glatton to przecież jego okręt. Ale potem jakoś o tym zapomniałem. - Dziękuję, panie Crowley, rzeczywiście bardzo to mnie interesuje.
Rozdział 6 Pokłosie bitwy Sir Henry Trollope po otrzymaniu szlacheckiego tytułu bawił od paru tygodni w Londynie. Flota Morza Północnego stała w porcie; nałożone na nią zadania związane z blokadą wypełniła, a ceremonie, bankiety i inne uroczystości dla uczczenia zwycięstwa były na porządku dziennym. Delancey otrzymał wezwanie sir Henry Trollope'a, powierzył więc dowodzenie Russellem Vernonowi, pojechał do Londynu i zameldował się w admiralicji. Powiedziano mu, że król zamierza wziąć udział w uroczystym nabożeństwie w katedrze Św. Pawła, by podziękować Bogu za trzy morskie zwycięstwa, odniesione przez lorda Howe, lorda St Vincenta i lorda Duncana. Zdobyte flagi miały być przewiezione uroczyście ulicami na wozach artyleryjskich, a potem wniesione do katedry przez poruczników, którzy brali bezpośredni udział w tych bitwach. Delancey miał być jednym z nich. Wraz z innymi dostał instrukcje od niższego urzędnika dworskiego nazwiskiem Paget. Pisemne wskazania były dość jasno sformułowane, stąd też i pierwsza próba przeszła bez żadnych potknięć. Ale potem przyszły uzupełnienia. Flagi miały zostać ustawione w krąg pod kopułą, po czym po kolei miały być wręczane admirałom. Następnie admirałowie osobiście mieli wręczyć flagi biskupowi Lincolnowi, który był jednocześnie dziekanem katedry Św. Pawła, a jego zadaniem było złożenie ich na ołtarzu. Założenia ceremonii były proste, ale trudność polegała na zebraniu wszystkich admirałów razem dla przeprowadzenia próby. Przysyłali oni swoich przedstawicieli na kolejne zebrania informacyjne, ale przecież to nie reprezentanci mieli wziąć udział w uroczystościach w tym wielkim dniu. Pan Paget pośpiesznie krążył tam i z powrotem między pałacem Św. Jakuba, admiralicją, dziekanatem i Wyższą
Szkołą Wojenną. Porządek uroczystości został rozpisany, potem jednak wniesiono poprawki, a więc musiał zostać rozpisany powtórnie i powtórnie przećwiczony. Wszyscy ci, którzy mieli nieść flagi, niczego w końcu bardziej nie pragnęli jak tego, żeby do tego zaszczytu został wybrany ktoś inny. Wskutek tych wszystkich przygotowań pobyt Delanceya w Londynie przeciągnął się do kilku tygodni. Nie był zbyt zajęty, tak że niemal wszystkie wieczory mógł spędzać albo na kolacji w tawernie, albo w teatrze. W mieście panowała atmosfera festynu i prawie każdy teatr pokazywał widowiska przedstawiające bitwę pod Camperdown. Podniecenie wzrosło, gdy rozeszła się pogłoska, że sam lord Duncan bawi w Londynie. Jak dotąd nie pokazał się na żadnej z prób. Pan Paget wysłał kolejną instrukcję do zamku Walmer, gdzie jak go poinformowano, lord zatrzymał się u premiera. Jego przybycie do miasta rozwiązywało jeden problem, ale rodziło inny, gdyż należało sądzić, że ostatnia instrukcja czekała na lorda w Walmer. Już nazajutrz miała się odbyć następna próba, którą po raz pierwszy lord Duncan chciał obejrzeć, więc zabiegany pan Paget popadł w prawdziwą rozpacz. Było sprawą życiowej wagi, aby admirał otrzymał plan uroczystości, więc Delancey zaofiarował się, że osobiście doręczy mu list jeszcze tego popołudnia. Propozycja jego została gorąco przyjęta, gdyż wszystkim posłańcom powierzono już inne zadania. - To wielka uprzejmość z pana strony, panie Delancey. Jestem naprawdę ogromnie wdzięczny. Sądzę, że lord zatrzymał się u swego szwagra, pana Williama Dundasa, członka parlamentu, w apartamentach Lincoln's Inn Fields. Delancey wziął ten ważny list i wyruszył wynajętym powozem na Lincoln's Inn. Gdy zjawił się pod właściwym adresem, służący oznajmił, że pan Dundas udał się z przyjacielem na kolację do Piazza Coffee House w Covent Garden. Delancey domyślił się, kim jest ów przyjaciel, i kazał swemu woźnicy jechać do Covent Garden. Piazza to była duża i znana restauracja, ogromnie uczęszczana, ale kelner znał swoich klientów. - Pan Dundas, sir, bratanek ministra Dundasa? Tędy, sir. I poprowadził Delanceya do jednego z małych stolików, przy którym dwóch panów jadło befsztyki. Przed nim stała butelka clareta. Jednego z mężczyzn Delancey nie znał, drugim jednakże, aczkolwiek miał na sobie cywilne ubranie, był bez wątpienia potężny i tęgi wicehrabia Duncan z Camperdown. - Czy pan Dundas? Chciałbym się przedstawić. Jestem pierwszym porucznikiem na okręcie Russell. Mam list do Jego Lordowskiej Mości. Proszono mnie, bym go oddał do rąk własnych. - Cieszę się, że mogę pana poznać, Delancey. Proszę z nami wypić kieliszek clareta. Zdaje mi się, że już pan poznał lorda Duncana. - Tak jest - potwierdził lord Duncan. - Był pan kiedyś moim gościem na pokładzie Venerable. Sir Henry bardzo pochlebnie o panu mówi. Delancey złożył niski ukłon i wręczył list, potem usiadł na krześle, które kelner nie wiadomo skąd przyniósł. - Po co to całe nudziarstwo? - spytał admirał, rzuciwszy okiem na długie szpalty instrukcji. - I to wszystko po to, żeby mi powiedzieć, jak się mam zachować. Jest jedna rzecz, której się nauczyłem, jeśli chodzi o uroczyste ceremonie. Nie należy zwracać uwagi na wcześniejsze instrukcje, ponieważ zostaną one zmienione w przeddzień uroczystości. Kiedy już będę w katedrze, wtedy zapytam, co mam robić.
Ani lord Duncan, ani Delancey nie byli w mundurach, a jednak ich spotkanie miało charakter służbowy. W pewnym momencie panu Dundasowi podano kartkę od znajomego, który jadł kolację o kilka stolików dalej. W liście tym ów znajomy pytał, czy gość Dundasa nie jest przypadkiem lordem Duncanem. Dundas rozejrzał się i kiwnął potakująco głową we właściwym kierunku. Rezultat był nieoczekiwany, i to dość kłopotliwy. Ów znajomy, któremu Dundas dał potakujący znak głową, wskoczył nagle na stół z kielichem w dłoni i zażądał, by obecni wypili za zdrowie admirała. Gdy spełniono toast, Duncan powiedział kilka słów podziękowania, a goście skwitowali to trzema radosnymi okrzykami. Potem podniosła się ogólna wrzawa. Przy pomocy Dundasa i Delanceya admirał przedostał się do drzwi i dał znak oczekującemu powozowi. Nie udał mu się jednak ten manewr, gdyż zebrani na ulicy gapie wyprzęgli konie i zaczęli wlec powóz dokoła Covent Garden. Sytuację uratował Delancey znalazłszy inny powóz, dzięki czemu lordowi Duncanowi udało się wreszcie odjechać. Kiedy już wehikuł zniknął, Delancey postanowił wycofać się także, udając jednego z dżentelmenów, który przez cały czas wznosił radosne okrzyki razem z tłumem. - Najmocniej pana przepraszam - zwrócił się do stojącego obok mężczyzny. Nagle twarz jego wydała mu się dziwnie znajoma. Jednocześnie sam także został rozpoznany. - O Boże! Czy to możliwe? Czy pan nie jest przypadkiem Olivierem Delanceyem? -. Ten, do którego Delancey się zwrócił, był przystojnym mężczyzną o wojskowym sposobie bycia. - A pan jest... Ależ tak! Oczywiście! Młody Ryszard Delancey, mój kuzyn z marynarki wojennej! zawołał. - Już nie taki młody, ale w każdym razie Ryszard. - Nie widzieliśmy się przeszło dziesięć lat, a teraz nagle wpadamy na siebie na ulicy w Londynie! - Przypuszczam, że twoja rodzina przeprowadziła się tutaj po wojnie. Słyszałem jakieś plotki na ten temat. - Tak. Ameryka to nie miejsce dla rodziny lojalisty, zwłaszcza gdy straciliśmy nasze posiadłości w Nowym Jorku. Ojciec jest na emeryturze i żyje w Bath. Ja jestem pułkownikiem 17 Pułku Dragonów i generalnym dowódcą koszar. Mój bratanek William jest kapitanem 16 Pułku Lekkich Dragonów. Jestem z nim w kontakcie. Musimy zjeść razem kolację i porozmawiać o dawnych czasach. - A Charlotte? - Smutna historia... Wyszła za mąż za młodego Bayarda i umarła przy porodzie. Zapomniałem, że się nią kiedyś interesowałeś. Spotkajmy się tutaj w Piazza jutro. Odpowiada ci? Zaproszę też Williama. O wpół do czwartej. To świetnie! A więc do zobaczenia! Ryszard Delancey odszedł myśląc o tym przypadkowym spotkaniu. Wydało mu się, że wieki upłynęły od czasu, gdy był podchorążym w Nowym Jorku i uważał, że jest zakochany w Charlotte Delancey. Był to jedyny okres w jego życiu, kiedy wydawało mu się także, że jest członkiem tak zwanego dobrego towarzystwa. Odkrył, że wszyscy jego krewni byli Amerykanami. Po pewnym wahaniu zaakceptowali go jako kuzyna. Biedny i bez żadnych perspektyw, ale jednak Delancey. W Anglii był nikim, człowiekiem z Guernsey o wątpliwym pochodzeniu. W Guernsey zdobył pewną reputację wśród kaperów, ale nigdy nie został prawdziwym wyspiarzem ani sam się za takiego nie uważał. Przez chwilę siedział w Piazza przy jednym stole z lordem Duncanem i panem Williamem Dundasem, członkiem parlamentu z Edynburga. Myślał sobie wtedy, jak to musi być cudownie należeć, tak jak ci dwaj, do znanych arystokratycznych rodów. Jego nazwisko brzmiało dość dobrze, nie znał jednak w Londynie ani jednej żywej duszy. Ludzie, którzy się naprawdę liczyli, byli ze sobą spokrewnieni, jego
zaś najbliżsi krewni - tak przynajmniej dotąd uważał - żyli w Nowym Jorku. Teraz okazało się, że wszyscy byli w Anglii, ciągle jeszcze bogaci, posiadający wysokie wojskowe stopnie i ciągle jeszcze gotowi przygarnąć go, ubogiego krewnego. Mieć jako powinowatych takich eleganckich kawalerzystów znaczyło, że się samemu jest kimś, zwłaszcza gdy oczekiwało się na awans. Cieszył się, że znów spotka Oliviera i Williama. Zaproszenie, które otrzymał, sprawiło, że poczuł się mniej samotny na świecie. Nazajutrz Delancey zapewnił pana Pageta, że lord Duncan otrzymał ostatni egzemplarz porządku uroczystości. Paget podziękował mu jakby od niechcenia i oznajmił, że osobisty udział Delanceya w ceremonii nie będzie potrzebny. - Wiedziałem, że pan Philips z okrętu Ardent otrzymał nominację na post-kapitana, założyłem jednak, iż nie będzie on mógł wystąpić jako niosący flagę w czasie nabożeństwa dziękczynnego. Teraz jednakże wydaje się, że jego nominacja - aczkolwiek zatwierdzona - nie została jeszcze ogłoszona w dzienniku. Dopiero wczoraj poinformowano mnie, że może on tutaj przybyć. Jego obecność jest oczywiście bardzo pożądana, gdyż odegrał dużą rolę w bitwie. Po tym oświadczeniu Delancey usłyszał parę słów podziękowania i pocieszenia, po czym Paget wyszedł spiesznie, mrucząc coś na temat zmian w kolejności podjeżdżania powozów z uczestnikami uroczystości. Odczuwając pewną ulgę, chociaż także i rozczarowanie, Delancey pozostawił innym oficerom studiowanie ostatnich, aczkolwiek na pewno nie ostatecznych instrukcji. Właściwie nie miał już do załatwienia w Londynie żadnych spraw poza wizytą u sir Henry Trollope'a przy ulicy St James. Powinien zameldować mu o tym, że jego udział w nabożeństwie dziękczynnym nie jest już potrzebny i że w związku z tym wraca na Russella. Jednakże Delancey nie zastał Trollope'a, gdyż ten gdzieś wyszedł, pozostawił więc list z wyjaśnieniem. Wrócił do swojej kwatery na Piccadilly i zapowiedział wyjazd na dzień następny. Na koniec udał się do krawca, aby wziął miarę na nowy mundur. Stary pan Hollingworth kręcąc się koło niego z miarką zaczął wypytywać na temat złożonego galonu. - Dowiedziałem się, sir, że był pan pierwszym porucznikiem na Russellu podczas tej bitwy. To oznacza awans i inny krój munduru. Mogę przerobić pański stary mundur, żeby mógł go pan używać na co dzień, ale będzie pan potrzebował czegoś lepszego do zasiadania do stołu razem z admirałem albo na wielkie przyjęcia. Trzeba mieć coś według ostatniej mody. Delancey przystał na to, ale powiedział, że potwierdzi zamówienie, gdy zobaczy swoje nazwisko w dzienniku. W myśli zanotował sobie, że będzie też musiał kupić nowy kapelusz, który by pasował do nowego munduru. Cieszył się, że przynajmniej jego szpada może się ostać nowym wymogom. Nowe koszule, pończochy i krawat mógł nabyć od razu, jako że te zawsze mogły się przydać. Wiedział, że arystokratyczni kapitanowie kupiliby sobie srebrną zastawę do obiadu. Taka admiralska srebrna zastawa w wypadku nominacji na głównodowodzącego kosztowałaby dwa tysiące funtów! Roztropnie postanowił odłożyć tego rodzaju inwestycje do czasu, gdy jego konto u agenta będzie wyglądać bardziej imponująco. Po pokryciu bieżących wydatków pozostanie mu jeszcze kredyt, ale niewielki. Mógł co prawda żądać w admiralicji zwrotu kosztów swego pobytu w Londynie, ale zanim wypłacą jednego pensa, trzeba czekać zwykle całe miesiące. Powinien też otrzymać przypadającą mu w udziale część premii za zatopione lub wzięte do niewoli w Camperdown okręty, ale i to potrwa. Tymczasem właśnie teraz bardzo by mu się to przydało. Od czasu, gdy przeszedł na Russella, nie otrzymał żadnych pieniędzy z tytułu pryzy.
Kolacja w Piazza Coffee House była znakomita, a pułkownik Delancey okazał się czarującym gospodarzem, człowiekiem światowym pod każdym względem. On i jego bratanek mieli na sobie cywilne ubrania, ale w sposobie bycia obu było coś wojskowego. Do Williama człowiek otwierający drzwiczki jego powozu, mówił „panie kapitanie”. - Dochodzę już do pięćdziesiątki - powiedział Olivier. - Mam jakiś udział w ostatniej wojnie. Teraz pracuję w sztabie. Planuję wszędzie koszary. Następnym bohaterem rodziny będzie ten oto William. Któregoś dnia usłyszymy pewnie, jak to jego dragoni przebijali się przez szeregi francuskiej armii. Kelner, proszę napełnić kieliszki! A jak tam z tobą, Ryszardzie, brałeś udział w bitwie pod St Vincent? - Nie. Walczyłem pod dowództwem lorda Duncana w ostatniej bitwie u wybrzeży holenderskich. - Doprawdy? Na Boga! Była to najbardziej krwawa bitwa w całej wojnie. Tak przynajmniej powiadają. Czy znajdowałeś się na okręcie flagowym? - Nie. Byłem na okręcie Russell, dowodzonym przez kapitana Trollope'a, który obecnie otrzymał szlachectwo. - I to właśnie Trollope doprowadził do bitwy - rzekł William. - Najmądrzejszy człowiek, jakiego można sobie wyobrazić. Któregoś wieczora spotkałem go u lady Sarah. - Przypuszczam, że ten Russell był w samym ogniu bitwy? - Niezupełnie - odparł Ryszard. - Przeciwnikiem naszym był przestarzały holenderski okręt Delft, mający zaledwie pięćdziesiąt dział. Zanim go wykończyliśmy, wyglądał jak skrwawiona kupa drewna na opał. Opuścił flagę, ale zatonął, zanim załoga ściągająca łupy zdążyła go dowlec do portu. Potem nie mogliśmy znaleźć żadnego przeciwnika, wszystkie okręty albo się poddały, albo uciekły. - W takim razie nie mieliście chyba wielkich strat? - spytał William. - Siedmiu rannych i ani jednego zabitego. - To wam wcale nie przynosi korzyści. Są dwie zasady wojenne - zarówno na lądzie, jak i na morzu. Pierwsza - to ta, że zdobywa się więcej w zamian za udział w jednej dużej bitwie niż w kilkunastu drobnych utarczkach, w których naprawdę ryzykuje się życie. Teraz możesz powiedzieć: „Byłem pod Camperdown”, i to już robi z ciebie bohatera, jeżeli nawet żaden strzał nieprzyjacielski nie padł w odległości mili od ciebie. Ten tutaj mój wuj brał udział w bitwie o Brooklyn i w bitwie o White Plains. Nie przypuszczam, by kogokolwiek zabił w którejkolwiek z nich. Natomiast otarł się o śmierć w kilkunastu spotkaniach, o których nikt nigdy nie słyszał. Ale to bitwy dały mu tytuł weterana. Druga zasada wojenna jest taka: odznaczenia zdobywa się proporcjonalnie do straconych ludzi. Wpakuj się w zasadzkę, strać połowę swego cholernego regimentu, a na dodatek niech jeszcze ustrzelą konia pod tobą, wróć z jakąś raną na ciele, wtedy jesteś prawdziwym bohaterem, który zasłużył na to, by zrobić go generałem! - Zapomniałeś o trzeciej zasadzie - rzucił porucznik. - Trzymaj swój regiment z dala od poważnego niebezpieczeństwa, a powierzą ci pieczę nad koszarami. Roześmieli się, po czym Williams spytał Ryszarda, jaką funkcję sprawował na okręcie Russell. - Pełniłem obowiązki pierwszego oficera. - No to awans już pewny! Musimy wypić za twoje zdrowie jako... jak to tam u was jest... kapitana i dowódcy. Za kapitana Ryszarda Delanceya!
Był to naprawdę przyjemny wieczór. Dwaj kawalerzyści, wuj i bratanek, mieli tak samo beztroskie i cyniczne podejście do życia. Starszy niejedno już widział, spędził bowiem wiele czasu pod namiotem wojskowym i należał do ludzi obytych i doświadczonych. Tłumaczył im, iż aby być użytecznym jako generał w danej kampanii, trzeba mieć przeszkolenie w tej właśnie wojnie, a nie w poprzedniej. On doświadczenia wojennego nabierał w Ameryce, a od tego czasu wszystko się zmieniło. Młodszy z kuzynów miał ten sam arystokratyczny manieryzm, połączony jednak z głębszym zainteresowaniem dla swojego zawodu. Obaj prześcigali się w rzucanych niby mimochodem wzmiankach o swoich znakomitych przyjaciołach, jakimś lordzie, o „starej Q”, o lady Harriet czy jakiejś młodej Katie. Jeżeli chodzi o pochodzenie, to ci dwaj przedstawiciele rodu Delanceyów nie byli w lepszej sytuacji niż on, ale mieli pieniądze, a na tym polegała tajemnica, jak się je pomnaża. - Zaraz - wtrącił pułkownik - tyś się wychował w Guernsey, o ile pamiętam. Sądzę, że tam również przydałoby się trochę więcej koszar. - Bardzo możliwe - odparł Ryszard. - Co prawda są tam jakieś koszary w pobliżu portu St Peter. Mówiąc o tym, miał je przed oczyma, kiedyś bowiem niedaleko nich stawał w pojedynku. - Tak, ale jak przedstawia się sytuacja w północnej części tej wyspy? Jeżeli wojna będzie się przedłużać, to będziemy tam potrzebować więcej koszar. Powinny one być zlokalizowane bliżej... Jak się nazywa to miasteczko, które ma port? - St Sampson. - Tak, o to mi chodziło. Muszę jeszcze raz przestudiować mapę. Ryszardowi wydało się dziwne, że planowanie rozbudowy koszar w Guernsey mogło odbywać się właśnie w Londynie. Przypuszczał, że podobne żądanie powinno raczej wyjść od komendanta gubernatora Guernsey, by potem najprawdopodobniej napotkać sprzeciw Gwardii Konnej ze względu na niepotrzebne wydatki. Jednakże wszystko to należało do problemów wojskowych, a w tym zakresie nie miał żadnego doświadczenia. Kolacja dobiegła końca. Rozstał się ze swymi przyjaciółmi i krewnymi w bardzo dobrej atmosferze. Spędził noc w swoim lokum, a nazajutrz wybrał się pojazdem do Rochester i Chatham. Cieszył się, że wraca na Russell choćby i dlatego, że pobyt w Londynie sporo go kosztował. Vernon powiedział mu, że sir Henry jeszcze pozostanie w Londynie, ale wróci nazajutrz po nabożeństwie dziękczynnym w katedrze Św. Pawła. - Podobno uroczystość zapowiada się wspaniale - dodał. - Chyba tak - rzucił krótko Delancey. Na okręcie objął dowództwo i zabrał się do szkolenia kilku świeżo zaciągniętych do służby członków załogi. Kiedy sir Henry Trollope wszedł na pokład, załoga powitała go radosnymi okrzykami. Zresztą nie tylko załoga. Również marynarze znajdujący się na pokładach najbliżej stojących na kotwicy okrętów. Mimo to wyglądał na zatroskanego. Posłał po Delanceya i z miejsca przystąpił do rzeczy. - Prawdopodobnie już pan słyszał, Delancey, że nagrody dla Floty Morza Północnego przyznano dość szczodrze. Admirał Duncan otrzymał tytuł para, admirał Onslow - baroneta, a ja i Fairfax - tytuły szlacheckie. Niektórym buntownikom darowano kary, a każdy z kapitanów dostał medal. Może pan już słyszał, że wszyscy pierwsi porucznicy zostają awansowani na mastrów i dowódców, z wyjątkiem
Philipsa z Ardenta, który nawiasem mówiąc otrzymał od razu nominację na dowódcę tego okrętu. Zdaje pan sobie oczywiście sprawę, że awansowanie pierwszego porucznika jest zawsze uważane za komplement dla dowódcy. Ponieważ awans na kontradmirała jest wyłącznie sprawą wysługi lat, to komandor, który zdobywa nieprzyjacielski okręt, nie może być awansowany. Dlatego też awans przypada jego prawej ręce, pierwszemu porucznikowi, któremu można też od razu, jak w przypadku tego Philipsa, przydzielić stanowisko dowódcy okrętu bez czekania. Jeżeli chodzi o okręt Ardent, to poniósł on największe straty w ludziach: czterdziestu jeden zabitych, w tym kapitan i jeden oficer, oraz stu siedmiu rannych, w tym ośmiu oficerów. To Philips właśnie, jak pan wie, dowodził akcją, gdy Burgess został zabity. Wie pan niewątpliwie i o tym, jak sądzę, że Williamson z Agincourta ma być postawiony pod sąd wojenny. Domyśla się pan, tak jak i ja, że niektórzy oficerowie mieli szczęście, iż uniknęli tego samego losu. Kapitan Trollope zdawał się ociągać z oznajmieniem czegoś nieprzyjemnego, dotyczącego sprawy awansu Delanceya. Wreszcie przeszedł i do tego. - Jeżeli chodzi o Russella, to sytuacja była szczególna. Nasz pierwszy porucznik z nominacji został szczęśliwie uniewinniony na sesji sądowej w Maidstone. Ale to pan, pełniący obowiązki pierwszego porucznika, wziął bardzo chwalebnie udział w bitwie. W admiralicji poprosiłem więc o awans dla was obu. Prośba moja została jednak odrzucona. Wytłumaczono mi, że inni kapitanowie mogliby mieć pretensję, dlaczego także nie mają prawa do dwóch awansów. Wytłumaczono mi również, że Russell wypełnił wprawdzie swoje zadanie, ale nie był w największym ogniu walki. Innymi słowy, nasz „rzeźniczy rachunek” był niczym w porównaniu z takim Ardentem. Swoją drogą nigdy nie mogłem zrozumieć, dlaczego duże straty w ludziach są dowodem heroizmu. Uważam, że często są one dowodem głupoty kapitana. No, ale cóż - to są kryteria, według których w admiralicji ocenia się zasługi. A więc, jak powiedziałem, mogłem otrzymać tylko jeden awans, a wybór pozostawiono mnie. Musi pan sobie zdawać sprawę, że znalazłem się w bardzo trudnym położeniu, mam bowiem o was obu jak najlepszą opinię. Bez wątpienia obaj zasługujecie na awans. Grant jest najlepszym pierwszym porucznikiem, jakiego kiedykolwiek miałem - znakomity oficer, perfekcjonista, zwolennik dyscypliny. Nie powiedziałbym, że pan mu dorównuje, niech mi pan daruje szczerość, ale świetnie się pan spisał w czasie bitwy i nikt nie zrobiłby więcej niż pan. No więc, rozumie pan moją sytuację. Musiałem wybrać, i wybrałem Granta. Po chwili milczenia kapitan Trollope ciągnął dalej: - Chciałbym, żeby pan zrozumiał, dlaczego zrobiłem taki wybór. Pamięta pan, co Grant zrobił dla Glattona przerobionego ze statku handlowego. Z początku była to prowizorka, nie określony bliżej okręt wojenny z eksperymentalnym uzbrojeniem. A potem? Zanim Grant z niego odszedł, stał się wspaniałym miniaturowym okrętem liniowym. Bez niego nigdy bym tego nie osiągnął. Grant jest teraz znowu wolnym człowiekiem, ale jaką ma przed sobą przyszłość? Przypuśćmy, że wróciłby na Russella jako pierwszy porucznik, a pan dostałby awans. Ludzie powiedzieliby, że specjalnie go pominąłem, awansując pana. Pozostałby na zawsze człowiekiem, który stał przed sądem wojennym i zdołał się uratować dzięki technicznym wybiegom. Marynarka wojenna nigdy nie wydała wyroku: „Niewinny”. Grantowi więc potrzebny jest ze strony admiralicji gest, który świadczyłby, że uważają go za oczyszczonego z zarzutów, że przyznają, iż rozprawił się z buntem prawidłowo. Jest tylko jeden sposób okazania publicznie aprobaty - a tym sposobem jest awansowanie go. To będzie ostateczna odpowiedź na wszystkie szepty i plotki. Może pan pamięta, co mówili na temat Bligha po buncie na pokładzie Bounty. Admiralicja w odpowiedzi na to mianowała go kapitanem. Awans okazał się całkowicie zasłużony, co potwierdziło jego zachowanie w tej ostatniej bitwie. To właśnie pierwszemu porucznikowi Blighowi poddał się admirał De Winter i jeżeli ktokolwiek zasłużył sobie na natychmiastowe otrzymanie dowództwa, to moim zdaniem, właśnie on. Być może zrozumie pan teraz, dlaczego do awansu wybrałem Granta. Był to jedyny
sposób uratowania jego kariery. Nie muszę panu mówić, jak bardzo mi przykro, że mogłem mu pomóc jedynie pana kosztem. Nastąpiła długa chwila milczenia, w czasie której Delancey patrzył niewidzącymi oczyma przez rufowe okno, jakby zafascynowany widokiem przybrzeżnego stateczku przepływającego obok sąsiedniego liniowca. Ktoś rzucił linę i po chwili był on już bezpiecznie przycumowany. Na inny przybrzeżny statek zostanie załadowany prowiant. Czy ta scena była realna? Czy to wszystko, co kapitan mówił, było prawdą? - ...To wcale panu nie przynosi ujmy - kontynuował Trollope. - W moim przekonaniu, pański awans nastąpi bardzo szybko. Nie muszę chyba mówić, że zrobię wszystko, co będę mógł. Lord Duncan zna sytuację i ma o panu bardzo wysokie mniemanie. Do mego listu polecającego będzie dołączona również i jego opinia. Oba pisma zawierają najwyższe słowa uznania. - Dziękuję, sir - usłyszał Delancey własny głos. - Ale czy pan rozważył, co oznacza dla mnie pańska decyzja? - Naturalnie, że rozważyłem. Przedyskutowałem to również z lordem Duncanem. Rozumiem doskonale, że jest pan rozgoryczony. - Nie, nie jest to sprawa rozgoryczenia. To, co pan proponuje, jest zdyskredytowaniem mnie w oczach floty. Szesnaście okrętów liniowych bierze udział w dużej bitwie, w bitwie, w której nieprzyjaciel nie tylko zostaje pokonany, ale zniszczony. Po powrocie naszej floty do portu piętnastu spośród szesnastu kapitanów otrzymuje podziękowania i odznaczenia. Jeden jest odznaczony pośmiertnie. Jeden stanął przed sądem wojskowym, oskarżony o tchórzostwo, czternastu spośród piętnastu pierwszych poruczników otrzymuje awans, tylko jeden jest pominięty. Awans zamiast niego otrzymuje inny oficer, który nie brał udziału w bitwie. Dlaczego tamten został pominięty? Czy to jeszcze jeden przykład tchórzostwa, czy niewywiązania się z zadania? Co zaszło na okręcie Russell? Cokolwiek by to jednak było, winy za to nie ponosi kapitan, ponieważ wyróżniono go, nadając tytuł szlachecki. A więc tylko pierwszy porucznik popełnił jakieś wykroczenie. Inni widocznie zostali związani przysięgą milczenia. Cóż to za smutny koniec tego, co mogło być taką obiecującą karierą! - Bzdury, panie Delancey! Wszyscy dobrze wiedzą, że pan wypełnił swój obowiązek w ogniu bitwy. - Proszę pana, nie jestem specjalnie dumny ze swego udziału w ostatniej bitwie. Wojna jest wojną i zrobiliśmy to, co mogliśmy zrobić. Wyszliśmy z tego cało, nie tracąc ani jednego człowieka. Mieliśmy zaledwie kilku rannych. Bitwa się skończyła i jeśli o mnie chodzi, to nie pozuję na bohatera. Nie zasługuję jednak na stygmat tchórzostwa, którym zostanę napiętnowany. - Nigdy nie słyszałem podobnych nonsensów, panie Delancey, i uważam, że pańska postawa niekorzystnie świadczy o panu jako oficerze. Kładę te słowa na karb pańskiego rozgoryczenia. Myślę jednak, że robi pan burzę z lekkiego podmuchu. Wyjaśnię sytuację pańskim kolegom, a także innym kapitanom. Niech pan nie zapomina, że niezupełnie pana ominął awans. Z pełniącego obowiązki pierwszego porucznika staje się pan przecież pierwszym porucznikiem z nominacji. Kiedy następnym razem weźmiemy udział w jakiejś akcji, otrzyma pan bez wątpienia dalszy awans. - Ale zawsze będę niższy rangą od tych wszystkich oficerów, którzy awansowali obecnie. - Być może. Ale proszę pamiętać, że może ich pan też przeskoczyć rangą. To w dużej mierze sprawa szczęścia, zapewniam pana. Sam jestem głęboko przekonany, że awansuje pan bardzo szybko. - Tymczasem jednak, sir Henry, pozostaje mi do zrobienia tylko jedno. Składam na pańskie ręce rezygnację. Potwierdzę to na piśmie dziś po południu.
- Niech pan nie robi tego głupstwa, człowieku! Niech pan się z tym prześpi! Niech pan sobie zostawi czas do namysłu! Jutro, proszę mi wierzyć, zobaczy pan, całą sprawę w innym świetle. Zdaje się, że rozpoczął pan swoją marynarską karierę na dolnym pokładzie i wydźwignął się z poziomu prostego marynarza na pozycję pierwszego porucznika na okręcie o siedemdziesięciu czterech działach. To wielkie osiągnięcie. Czy od początku spodziewał się pan osiągnąć tak wysoką rangę? A teraz jest pan gotów odrzucić wszystko przy pierwszym niepowodzeniu. Proszę nie robić podobnego głupstwa. - Będę sobie poczytywał za zaszczyt służyć gdzie indziej, sir Henry. Nie mogę dłużej pozostać we Flocie Morza Północnego. - Rozumuje pan mylnie i w dodatku posunął się pan tak daleko, że pozwala mi to sądzić, iż mój wybór był słuszny. Miał mi pan jednak wierzyć, iż w dalszym ciągu jestem o panu jako oficerze dobrego zdania. Chcę zrewanżować się za gościnne podjęcie mnie z okazji ostatnich uroczystości i zaprosić dziś wszystkich oficerów na kolację. Zaopatrzenie będzie lepsze niż zwykle, a jeżeli chodzi o alkohole, to mam coś niepowszedniego. Przy tej sposobności wyjaśnię sprawę, stwierdzając, że całkowicie pochwalam pańską postawę w czasie bitwy, dodam też, iż jest mi pan potrzebny jako pierwszy porucznik i że z awansu zrezygnował pan na moją specjalną prośbę. To położy kres możliwości powstania jakichkolwiek uwłaczających panu plotek. - Dziękuję, sir Henry. Jestem panu wdzięczny za troskę, ale muszę poprosić, by pan nic nie mówił na temat mojej rezygnacji z awansu. Mam szczerą nadzieję, że kolacja będzie udana, ja jednak nie będę na niej obecny. Zdaję sobie sprawę, że nie zdarza się, by jakiś oficer odrzucił zaproszenie kapitana, jednakże w obecnej sytuacji nie widzę innej możliwości. Złożę panu swoją rezygnację na piśmie, sir Henry, wraz z prośbą o pozwolenie udania się na ląd. Z największym żalem proszę o wybaczenie. Pańska kolacja będzie, nie wątpię, pamiętnym wydarzeniem i bardzo żałuję, że nie mogę w niej uczestniczyć.
Rozdział 7 Brander Po latach Delancey miał sobie zdać sprawę, że w tej sytuacji zachował się niewłaściwie i że powinien był zdobyć się na więcej wyrozumienia dla sir Henry Trollope'a, a już zwłaszcza dla Aleksandra Granta. Historia mogła skończyć się inaczej, gdyby Trollope zachował się w stosunku do niego bardziej po przyjacielsku, żeby go przedstawił swojej rodzinie, zaprosił do domu w mieście. Delanceyowi przez cały czas dawano odczuć, że jest bardzo niedoskonałą namiastką Granta i że nie widzi się w nim ewentualnego następcy Trollope'a. Dlatego Delancey nie miał skrupułów, by zakończyć tego rodzaju pseudoprzyjacielskie stosunki. Oddawał jednak sprawiedliwość Trollope'owi, że zrobił dla niego wszystko, co mógł. Być może dlatego, że Delancey w głębi duszy miał wątpliwości, czy decyzja, jaką podjął, była słuszna. Także i lord Duncan musiał ze swej strony dorzucić jakieś tam słowo na korzyść Delanceya, gdyż w kilka dni później oświadczono mu w admiralicji, że dostał stanowisko porucznika i dowódcy brandera Spitfire w Bazie Irlandzkiej. - Brander? - spytał niedowierzająco. - Zapomniałem, że takie okręty jeszcze są w użyciu. - Dla ścisłości jest ich czternaście, sir - poinformował urzędnik, poprawiając okulary i przesuwając palcem po liście. - Co? Czternaście uzbrojonych branderów pozostaje w gotowości bojowej?
- Nie. Niektóre z nich stanowią rezerwę. - Ale cóż one robią? Wydawało mi się, że brandery były użyte ostatnio za panowania Karola II. - Te, które mamy, są to kopie francuskiej korwety Amazone. W większości były zbudowane między 1781-1783 rokiem, zdaje się, że miały zostać wykorzystane przy oblężeniu Gibraltaru. - Nigdy do Gibraltaru nie dotarły - powiedział Delancey, który był tam wtedy. - Ano, nie - przyznał urzędnik. - Zostały zwodowane w mniejszych portach, takich jak Shoreham, Sandgate, Wivenhoe, i ciągle były przerabiane, modyfikowane, a tymczasem wojna się skończyła. - A Spitfire? - Zaraz zobaczymy... Hm... Tak, zbudowany w Ipswich w 1782 roku, z ożaglowaniem rejowym, wyporność czterysta dwadzieścia dwie tony, długość sto osiemdziesiąt stóp i dziesięć cali. Uzbrojony w czternaście osiemnastofuntowych karonad i przystosowany do pomieszczenia pięćdziesięciu pięciu członków załogi. Czy pan zna slup Hazard z dwudziestoma czterema działami? No więc Spitfire jest jego bliźniaczym okrętem, z podwójną ilością prochu i mniej niż połową ludzi. - Tak, ale do jakiego zadania jest przeznaczony? - No, cóż, proszę pana, tutaj, w admiralicji, nas to nie obchodzi. Mówiono mi jednak, że brandery często są używane do przewożenia poczty i różnego rodzaju dostaw, a także do ogólnej ochrony floty handlowej. - Gdzie Spitfire jest teraz? - W Cork. - A co z jego ostatnim dowódcą? - Złożył rezygnację, sir, z powodu złego stanu zdrowia. A teraz, jeżeli pan mi wybaczy, mam tu inną robotę. Gdyby pan chciał pofatygować się jutro przed południem albo nie, lepiej pojutrze, to otrzyma pan rozkazy na piśmie i dokument przejazdu. Delancey opuścił admiralicję z mieszanymi uczuciami. Nie otrzymał awansu, ale na pocieszenie dostał... brandera. Aby jednak zostać rzeczywistym kapitanem i dowódcą, musiałby mieć stopień mastra i dowódcy. Jego nazwisko figurowałoby na liście mianowanych kapitanów, oczekujących na przydział okrętu. Lieutenant-commandor natomiast, używając bardziej aktualnego terminu, ciągle był tylko na liście poruczników, uprawnionych do dowodzenia mniejszymi jednostkami, zbyt małymi, aby mogły być dowodzone przez oficerów w stopniu kapitana. Załoga będzie się do niego zwracać per „kapitan”, ale nie skróci to jego długiego stażu na liście poruczników. Już raz czasowo powierzono mu dowództwo kutra i wiedział, że to nie jest droga do dalszego awansu. Brander to było coś więcej, ale przecież on sam dotychczas nie wiedział nawet, że takie jednostki jeszcze istnieją. Rozmyślając nad tym, czego dowiedział się o branderze, zdał sobie sprawę, że Spitfire będzie miał dość ludzi do obsługi, ale nie dość, by brać udział w jakiejś akcji, chyba że w samoobronie, jeśli przeciwnikiem będzie jakaś korweta lub statek kaperski. Jego działa, z powodu zmniejszonej obsługi, prawdopodobnie mogłyby oddać do nieprzyjaciela tylko jedną burtową salwę. Jakie więc zadanie miał spełnić ten brander? Delancey wiedział, że Francis Drake używał ich przeciwko Hiszpanom, ale tamta wojna toczyła się przeszło dwa wieki temu. O ile wiedział, nie były one używane za życia nikogo z tych, którzy teraz służyli w marynarce. Tego był prawie pewien. „Może posługiwano się nimi tylko czasami, przy jakiejś szczególnej okazji...” - pomyślał. Tak jak na przykład jakiś zdobyty statek
handlowy mógłby być po podpaleniu go wykorzystany czasami do przepędzenia wroga z kotwicowiska. Nie był pewny, czy słyszał o podobnym wypadku, ale wyobrażał sobie sytuację, w której taka akcja byłaby uzasadniona. Oczywiście, nieporównywalnie większe szanse powodzenia w takim wypadku ma prawdziwy brander, specjalnie w tym celu zbudowany i będący pod ręką w razie potrzeby. Tylko że Spitfire został zbudowany jeszcze w 1782 roku! Potem przeniósł się myślami do Gibraltaru, gdzie służył jako midszypmen. Sprzymierzona flota w Algeciras była z pewnością idealnym celem dla jakiegoś brandera, ale nieprzyjaciel podjął konieczne środki ostrożności, tworząc pływającą zaporę i wystawiając straż w łodziach wiosłowych. W tej sytuacji konieczne były dwa ataki; jeden dla zniszczenia zapory, drugi zaś dla wprowadzenia branderów do akcji. O takim rozwiązaniu dyskutowano w swoim czasie, w rezultacie czego zrodziły się Spitfire i jego bliźniacze okręty. Każdy z nich mógł przygarnąć jakiegoś porucznika, który okazał się niewygodny. „Dlaczego właśnie mnie musiało spotkać coś podobnego?” - pomyślał Delancey w pierwszej chwili. Ale razem z tym pytaniem zrodziło się uczucie przyjemnego oczekiwania na coś - nielogiczne, absurdalne, a jednak niezaprzeczalnie drzemiące w nim. Delancey kiedyś w przeszłości dowodził statkiem kaperskim Nemezis. Potem miał pod sobą kuter celny Rose walczący z przemytnikami, a jeszcze wcześniej (tydzień lub dwa) kuter Royalist. Ale Spitfire będzie jego pierwszą szansą dowodzenia prawdziwym okrętem wojennym; będzie samodzielny, a to bardzo mu odpowiadało. Czternastu jego rówieśników dostało awans, a jeden otrzymał nawet stanowisko na okręcie, ale nie wszyscy dostali od razu możność bezpośredniego objęcia dowództwa. Okazało się więc, że jak dotąd miał szczęście. Nigdy nic nie wiadomo. W tych sprawach szczęście odgrywa ogromną rolę. Brander dobrze dowodzony potrafi zniszczyć okręt liniowy. Oczywiście w takiej akcji sam także ulega zniszczeniu, a kapitan pozostaje bez okrętu. A może jest jakiś ustalony zwyczaj, który przewiduje w takich wypadkach, że powinien on otrzymać wakujące dowództwo? Pogrążony w rozmyślaniach, Delancey szedł w kierunku Charing Cross. W pewnej chwili zdał sobie sprawę, że mija dwóch oficerów marynarki wojennej, którzy idąc wolniej od niego wiedli ze sobą żywą dyskusję na temat starszeństwa w służbie. - Ależ jestem pewien, że Jennings był z Hothamem koło Genui w 95 roku, i myślę, iż dowodził Minerwą. - Nie, proszę pana, nie miał żadnego stanowiska aż do następnego roku, a więc jest on młodszy od Ridleya. - Bzdury! Na pewno jest starszy rangą od Ridleya co najmniej o rok i między nim a panem nie ma nawet kilkunastu nazwisk! Zawodzi pana pamięć, sir. Jennings ma tylko jedną szlifę i nie naszyje drugiej przez następne dwanaście miesięcy albo i więcej. Nie wiem, kto dowodził Minerwą w 95, ale to nie mógł być Jennings. - O co się pan założy? Stawiam pięć gwinei, że ma już drugą szlifę. - No, to niech będzie dziesięć gwinei, dobrze? Ostrzegam jednak, że może pan uważać swoje pieniądze za stracone! - Na Boga! Zgoda, niech będzie dziesięć! - I załatwimy to od razu. Niech pan wróci ze mną do biblioteki admiralicji i sprawa będzie jasna, gdy tylko rzucimy okiem na wydrukowaną listę. - Bardzo dobrze. Przekona się pan, że mam rację.
Obaj kapitanowie, jeden czerwony na twarzy ze wściekłości, drugi szary z uporu, przeszli szybko koło Delanceya, spychając go niemal z chodnika, i ruszyli z powrotem w kierunku admiralicji. Tymczasem Delancey szedł powoli w stronę skromnej kwatery, jaką sobie wynajął przy St Martin Lane. Poprzednia, przy Picadilly, była bardziej odpowiednia dla oficera wyższej rangi - rangi, jaką, prawdę mówiąc, miał nadzieję otrzymać. Strzęp usłyszanej sprzeczki, jaką mimo woli podsłuchał, nasunął mu pewną myśl. To, że w budynku admiralicji mieściła się również biblioteka, było dla niego zupełną nowością, tym niemniej teraz, gdy o tym usłyszał, wydało mu się całkiem prawdopodobne, że mógł tam znaleźć jakieś opracowania, w których byłyby opisane brandery i ich wykorzystanie. Dotąd o branderach nigdy nie słyszał, czuł więc, że powinien się czegoś o nich dowiedzieć, zanim wyjedzie do Irlandii. O ich zaletach dyskutowano w tych czasach, gdy został zbudowany Spitfire i jego rówieśnicy. Ktoś musiał mieć podstawy do wiary w ich skuteczność i dla poparcia swych przekonań musiał mieć argumenty sprawdzone w doświadczeniach. Przy jakich okazjach wykorzystano je i z jakim skutkiem? Gdzie i kiedy, a przede wszystkim w jakim celu? Biblioteka admiralicji sprawiła mu zawód. Co prawda były tam biegnące od podłogi po sufit półki pełne oprawnych w. skórę tomów, a także drabina, by dosięgnąć tych, które inaczej były nieosiągalne, jednakże bibliotekarz był nieobecny z powodu choroby, a młody człowiek, który pracował jako jego pomocnik, nie robił nic innego poza odkurzaniem owych tomów i przyznawał, że nie ma pojęcia o ich zawartości. Tym niemniej rzucił cenną uwagę: - Jest tu ktoś, kto mógłby panu służyć radą. Pan John Bruce. Jest bibliotekarzem Towarzystwa Wschodnioindyjskiego. Ostatnio bardzo dużo u nas przebywa, gdyż przygotowuje raport dla pana ministra Dundasa. Gdyby pan był przyszedł wczoraj o tej samej godzinie, to by go pan spotkał. Idąc za jego radą, Delancey udał się na ulicę Leandenhall i znalazł pana Bruce w bibliotece, która była większa i lepiej zaopatrzona niż ta w admiralicji. Bruce okazał się Szkotem w średnim wieku. Jak sam wyjaśnił, był on historiografem pracującym dla czcigodnego Towarzystwa Wschodnioindyjskiego. Kiedyś był profesorem logiki, ostatnio zaś bibliotekarzem i archiwistą. Rozpływał się na temat swojego obecnego zadania, które miało coś wspólnego z „połączonymi ekspedycjami”. Oczywiście zobowiązał Delanceya do dochowania absolutnej tajemnicy. Nie zdradzał szczególnego zainteresowania branderami, ale przyznał, że wie o nich coś niecoś. - Jeżeli chodzi o brandery, to musimy cofnąć się do panowania znamienitej monarchini, królowej Elżbiety, która musiała stawić czoło wrogom równie licznym i nieubłaganym jak ci, którzy zagrażają naszemu obecnemu władcy. Istotnie, jest uderzające podobieństwo między okresami panowania tych dwóch koronowanych głów - republikańska Francja jest dzisiaj równie niebezpieczna jak ongiś papieska Hiszpania i Portugalia, z którymi związane były wówczas Niderlandy. Zwykłym ludziom wystarczyłoby zajrzeć do bardziej popularnych opracowań, do historii napisanej przez Oliviera Goldsmitha lub Johna Campbella „Życiorysy admirałów”, chociaż ta ostatnia została wydana jeszcze w 1742 roku. Ale żeby odkryć prawdę, musimy pójść głębiej. - A jeżeli to zrobimy, czy dowiemy się czegoś o branderach? - Tak... Brandery... Nie ulega żadnej wątpliwości, że nie bez znaczenia dla poglądów sir Francisa Drake'a było to, że znał wyczyn pewnego brandera, kiedy ten naładowany materiałami wybuchowymi został użyty ze znakomitym skutkiem. Bez wątpienia odgadł pan już, że mam tu na myśli... - Ale kiedy to miało miejsce? Kiedy po raz ostatni został wykorzystany brander?
Z wielkim trudem pan Bruce dał się nakłonić, by przejść do późniejszego okresu historii. - No cóż, zostały one użyte przez Francuzów w walce z Holendrami, a mianowicie w bitwie pod Stromboli w 1676 r. Trzy z nich wypuszczono przeciw flagowemu okrętowi De Ruytera, ale zostały odrzucone i zniszczone. Natomiast w bitwie opodal Palermo, która miała miejsce w tym samym roku, hiszpański okręt flagowy został zaatakowany przez brandera i wyleciał w powietrze. W ten sam sposób zostało zniszczonych przez flotę Tourville'a kilka innych hiszpańskich okrętów. W tym okresie brandery były używane przez obie strony, ale Francuzi mieli ich więcej. Pod Palermo, zdaje się, było ich dziewięć. - Ale jak używano ich w czasie ostatniej wojny? - Zaraz. Niech no sobie przypomnę. Nie ulega wątpliwości, że pojawiły się w kilku bitwach. Admirał Hughes miał ze sobą kilka branderów w Indiach. Z pewnością wykorzystał je jakoś. - Ale kiedy, proszę pana, i w jaki sposób? - Nie mogę sobie przypomnieć nic konkretnego, ale jestem pewien, że zostały one użyte w poprzedniej wojnie. - Czy na pewno? - Francuzi posłużyli się nimi w obronie Quebecku w 1759 r., ale bez powodzenia. Tylko że chyba w tamtym wypadku były to statki handlowe przystosowane do tego celu. Ach, ale przypomniałem sobie teraz jeszcze jeden wypadek użycia ich na Morzu Śródziemnym. Natknąłem się na wzmiankę o tym, kiedy szukałem informacji na zupełnie inny temat - temat, który stanowi tajemnicę wojskową, pan rozumie... Otóż zrobiłem notatkę w swoim, jak to nazywam, zbiorze aforyzmów... Tu ją mam... W St Tropez w 1742 r. było pięć hiszpańskich galer. Nieprzyjacielskie okręty w tym neutralnym wtedy porcie ostrzelały okręt Kingston, którego kapitan, Richard Norris, wysłał brander Duke dowodzony przez pana Callisa. Tak dobrze wykonał on swoje zadanie, że wszystkie pięć galer zostało zniszczonych. Widzę, że zanotowałem sobie, iż Callis dostał od razu nominację na dowódcę pięćdziesięciodziałowego Assistance. - Dostał awans? - spytał Delancey z nadzieją w głosie. - Tak sądzę. Uprzednio miał tylko tytuł mastra i kapitana, ale bez stanowiska. - I nie przypomina pan sobie żadnych innych przykładów, by brander został użyty do celów, w jakich został zbudowany? - Zdaje mi się, że wyczyn kapitana Callisa był ostatnią akcją tego rodzaju. W pewnym stadium mojej pracy przy kompilacji raportu, który ma być rozesłany członkom gabinetu - jego zasadniczy cel jest oczywiście tajemnicą - przyszło mi nawet do głowy, że przy obecnym kryzysie - mam na myśli podobieństwo naszej sytuacji do sytuacji, w jakiej znalazła się królowa Elżbieta - można by było znaleźć pole do działania dla branderów. Po zrobieniu kilku notatek - jak na przykład na temat bitwy pod Stromboli - musiałem dojść do wniosku, że brandery nigdy już więcej nie brały udziału w bitwach. Przypominam sobie, że właśnie do takiego wniosku doszedłem. Z drugiej jednak strony pewne jest, że były one w dalszym ciągu budowane, aczkolwiek oddawane raczej do ogólnego użytku. - Dziękuję panu za cenne informacje. Nie śmiem zabierać więcej czasu, pamiętając, że ma pan pracę do wykonania. - Chciałbym wierzyć, że zatrzyma pan tylko dla siebie to, co powiedziałem. Zachowanie tajemnicy jest sprawą życiowej wagi w pracy, która mi została powierzona.
Delancey dał na to słowo i pożegnał się z głębokim przeświadczeniem, że i tak nie mógłby wyjawić nikomu tego, czego mu nigdy nie powiedziano. Jednego dalej nie mógł zrozumieć, i nie miał nigdy zrozumieć. Dlaczego ten rodzaj okrętów, użytych po raz ostatni w roku 1742, był ciągle jeszcze budowany w 1781 roku i utrzymywany w gotowości bojowej w roku 1797. Jedząc tego dnia kolację w Coffe House na ulicy Strand, Delancey zanotował sobie w myśli dwa fakty, które wyłoniły się z jego dociekań. Przede wszystkim stało się dla niego oczywiste, że brander nigdy nie działa na własną rękę, musi mu zawsze towarzyszyć przynajmniej jeden jeszcze okręt dowodzony przez oficera starszego rangą od dowódcy brandera. Istniały po temu dwie przyczyny. Po pierwsze brander miał zbyt wiele słabych punktów i w rezultacie mógł zostać zdobyty przez okręt tych samych rozmiarów lub nawet mniejszy, po drugie - musiał istnieć drugi okręt, do którego mogłyby przybić na wiosłach łodzie, kiedy już opuszczony przez załogę brander znajdował się na właściwym kursie. Ten drugi fakt był raczej oczywisty. Celem ataku brandera powinien być okręt stojący na kotwicy, jeszcze lepiej kilka okrętów. Kapitan Callis zarobił na awans dzięki temu, że hiszpańskie galery stały razem tworząc rozległy cel. Miały przy tym złudzenie bezpieczeństwa, gdyż znajdowały się w neutralnym porcie. Według relacji Norrisa galery dały ognia pierwsze (jest to zresztą nawet prawdopodobne). I to on właśnie dał rozkaz ataku. Gdyby tam była pojedyncza galera, brander prawdopodobnie chybiłby. Ale niezależnie od tego, do ataku by nie doszło, bo nie warto by było poświęcać brandera dla tyle samo wartej jednostki nieprzyjacielskiej. Byłoby to stracenie przez obie strony zastawu bez żadnego zysku. Ale jak rzecz się miała pod Palermo? Delancey domyślał się, że okręt flagowy musiał przed tym utracić maszty i dlatego został unieruchomiony. Szanse, by brander dosięgnął nieprzyjaciela w ruchu, są bowiem bardzo nikłe. Powodzenie w akcji na pojedynczą ofiarę na kotwicy zależy przede wszystkim od decyzji dowódcy. W pewnym momencie musi on opuścić swój okręt, ale im później to zrobi, tym lepiej. Im dłuższa jest odległość do pokonania z nastawionym sterem, tym większa jest możliwość, że okręt zejdzie z kursu, zwłaszcza pod obstrzałem. Trzeba więc mieć zimną krew, żeby pokierować należycie akcją, i dużo odwagi, by zaatakować. Nazajutrz Delancey odebrał swój list z nominacją oraz zlecenie na przejazd, po czym jeszcze tego samego wieczora wyruszył dyliżansem do Bristolu. Odjechał spod urzędu pocztowego przy St Martinle-Grand punktualnie o ósmej wieczorem. Jednocześnie z uderzeniem dzwonów pocztowych. - Jak zwykle co do minuty - odezwał się sąsiad Delanceya trzymający zegarek w ręku. - I założę się, że w Bath też będziemy punktualnie, co do minuty! - Nawet w taką zimną, grudniową noc? - spytał Delancey, żeby podtrzymać rozmowę. - Nie ma co do tego najmniejszej wątpliwości - stwierdził stary kupiec, dla którego wyraźnie był to ulubiony temat. - Lód na drodze to drobiazg dla Jacka Saltera, naszego woźnicy. Sprawdziło się to zaraz, gdy tylko wyjechali z Londynu. Entuzjasta jazdy dyliżansem przedstawił się jako Laurence Bagshaw, handlarz suknem z Cheapside. - Czy pan kiedykolwiek słyszał o Johnie Palmerze z Bristolu? - Nie, panie Bagshaw - odparł Delancey - wydaje mi się, że nie. - No cóż, wszędzie tam, gdzie docierają dyliżanse pocztowe, wszystko jemu zawdzięczamy. - Doprawdy? Czy był dyrektorem poczt?
- Nie, proszę pana. To dyrektor teatru przy Orchard Street w Bath, który teraz nazywa się „Royal”. Pani Siddons była wielką aktorką, właśnie za jego czasów. Chociaż nie, ona jeszcze gra, zupełnie o tym zapomniałem. Często potrafiła w tym samym tygodniu występować w „Drury Lane” w Bath i w Bristolu. Powstał problem, jak zapobiec jej przemęczeniu. To właśnie John Palmer przekonał pana Pitta, że poczta królewska powinna być przesyłana dyliżansem, który by kursował codziennie, i to punktualnie jak zegarek, a bezpiecznie jak bank. - A jak przewożono pocztę do tamtego czasu? - Jak to?! Przewoził ją konno goniec pocztowy. Dziś została po nim tylko trąbka. Dzięki temu udoskonaleniu dyliżans Poczty Królewskiej był w Bristolu na drugi dzień o dziewiątej rano. Delancey już w Bath dowiedział się, że statek pocztowy do Cork nie odpłynie wcześniej jak nazajutrz. Właśnie w Bristolu mieszkała siostra Delanceya, Rachel. Wychowała się, podobnie jak on, w St Peter Port, ale w roku 1776 wyszła za mąż za Johna Sedleya i obecnie była godną żoną i matką. Nie lubiła zbytnio pisać, więc listy od niej otrzymywał bardzo rzadko, i to raczej lakoniczne. Tyle tylko wiedział, że miała kilkoro dzieci, a jej mąż był kiedyś zagorzałym poplecznikiem pana Edmunda Burke, wieloletniego członka parlamentu z okręgu Bristol. To mu wystarczyło, by w czasie swojej pierwszej wizyty w Bristolu dowiedzieć się bez trudu, gdzie Rachel mieszka. „Radny miejski Sedley? Oczywiście, mieszka przy Queen's Square, w samym centrum miasta”. Z otrzymanych informacji wywnioskował, że Sedley jest kupcem handlującym z Indiami Zachodnimi, że jest znaną osobą oraz że interesował się rafinerią cukru i fabrykacją płótna żaglowego. Dom Sedleya, który bez trudu znalazł, był solidny i pokaźny. Drzwi otworzył mu służący Murzyn. - Ryszard! - zawołała Rachel, ściskając brata, którego dawno nie widziała, ale którego od razu poznała. Opowiadali, co u nich słychać. Rachel pochwaliła się czwórką swoich dzieci. Najstarszy syn już się urządził jako adwokat, najmłodsza córka właśnie ukończyła szkołę. Potem przyszedł John Sedley. Jak na notabla miejskiego przystało, wyglądał okazale i godnie. Ryszard Delancey musiał mu opowiedzieć wszystko od początku o swojej drodze życiowej. Zjadł kolację z rodziną i wysłuchał wszystkich nowin z Bristolu. - Zgadnij, jakiego pochodzenia towary są głównie przewożone przez zatrudnione przez nas statki rzekł John. - Amerykańskiego? - zaryzykował Delancey. - O nie. Handlujemy z Irlandią! Nie pływają tam oczywiście nasze największe statki, ale za to kursuje ich przeszło sto. Stosunki handlowe z Irlandią są bodaj najstarsze spośród tych, jakie mamy. Konkurujemy z Liverpoolem; wyobraź sobie niepokój, jaki odczuwamy w związku z obecną sytuacją w Irlandii. Nie słyszymy o niczym innym, jak tylko o buncie. A jak się cała sprawa skończy, jeżeli Francuzi rzeczywiście wylądują? Możesz sobie uzmysłowić ogrom naszego niepokoju, gdy przyszły wieści o buncie. Zdawaliśmy sobie sprawę, że teraz już nic nie może powstrzymać Francuzów od inwazji na Irlandię. Zdaje się, na szczęście, nie zorientowali się w porę i okazja uszła im sprzed nosa. Potem przyszła wiadomość o zwycięstwie lorda Duncana i wtedy uważaliśmy, że największe niebezpieczeństwo jest już poza nami. Co ty myślisz o tym, Ryszardzie? Czy Irlandia ciągle jeszcze nie jest przygotowana na atak?
- Tak. Ciągle jeszcze grozi jej niebezpieczeństwo lądowania oddziałów z małej eskadry, nie sądzę jednak, by cała flota transportowców mogła się tam przedostać bez naszej wiedzy. Nie mogłaby tam dopłynąć, nie będąc przez nas zatrzymana. - Taka jest i moja opinia, Ryszard. Ale mam bliskie stosunki z Cork i regularnie otrzymuję wiadomości od moich przyjaciół, którzy tam pracują. Jednej rzeczy są oni pewni, a mianowicie aktywności francuskich agentów we wszystkich częściach Irlandii. Niektóre wieści, jakie do nas docierają, są fałszywe, jestem o tym przekonany. Alę moi znajomi to ludzie dobrze poinformowani i rozsądni. Są oni przekonani, że w każdym porcie kręcą się szpicle i że działalność ich stale się rozszerza. Jeżeli założymy, że to prawda, to należy przypuszczać, iż jest to preludium do planowanego w najbliższym czasie lądowania. - Jestem skłonny uwierzyć, że tego rodzaju operacja jest planowana, mogę tylko dodać, że ze swej strony zrobię wszystko, żeby się nie powiodła. Starsi ode mnie oficerowie zajmą dogodne pozycje, by pokrzyżować wszelkie ich plany. Nasze okręty nie będą się temu przyglądać obojętnie, o tym mogę cię zapewnić. John Sedley postarał się, by Ryszard poznał jeszcze tego wieczora kilku innych kupców. Wszyscy oni interesowali się żywo Irlandią i wszyscy byli zdania, że francuska penetracja zdradza ogromne ożywienie. Delancey gotów był im wierzyć i poprosił, by go zarekomendowali swoim partnerom w Cork, to znaczy ludziom, od których napływały te wiadomości. W rezultacie zebrał od różnych kupców osiem listów polecających. Trzy z nich były zaadresowane do tego samego człowieka, pana Jeremiacha Coyne, kupca branży spożywczej w Cork i Waterford. Wyglądało na to, że był on albo bardziej czujny niż inni, albo bardziej związany z angielskimi interesami, albo po prostu bardziej zorientowany. Kiedy nazajutrz rano trzeba się było już żegnać, Ryszard mógł pogratulować Rachel udanego małżeństwa i obiecującej rodziny. Johnowi podziękował za gościnność i za to, że otworzył mu dostęp do być może bardzo pożytecznego źródła informacji. Powóz Johna zawiózł Ryszarda na molo, a wkrótce potem był on już na pokładzie pocztowego statku odpływającego do Cork. Mijając statki przycumowane w Kingroad, a także płynące pod żaglami po Bristolskim Kanale, mógł się zorientować, jak ważny musi być Bristol. Zrozumiał też, że Irlandia jest najważniejszą bazą handlową, na której opiera się zarówno Bristol, jak i Liverpool. Piękne statki Towarzystwa Zachodnioindyjskiego, które widział, być może płynęły na Jamajkę, by wrócić stamtąd z cukrem, ale na razie przed wyruszeniem w daleki rejs zawijały do jakiegoś irlandzkiego portu. To właśnie w Irlandii brały zaopatrzenie i werbowały przynajmniej część załogi. Często u wybrzeży irlandzkich zbierał się konwój. Gdyby na skutek udanej rewolty Francuzi znaleźli się w Irlandii, to dalsze prowadzenie handlu stałoby się trudne lub wręcz niemożliwe. Francuzi musieli o tym bardzo dobrze wiedzieć, dlatego to, iż podsycali irlandzką rebelię, było równie naturalne jak intrygi Brytyjczyków wśród francuskich rojalistów. Szefem brytyjskiego wywiadu morskiego był komandor Philip d'Auvergne, książę Bouillon, na polecenie którego Delancey kiedyś wykonywał bardzo niebezpieczną misję. Teraz więc Ryszard zastanawiał się, kto był przeciwnikiem Philipa d'Auvergne w Irlandii, czyim zadaniem było przygotowanie następnego lądowania wojsk francuskich. Na pewno brytyjska flota znajdowała się w stosunkowo niewielkiej odległości od Brestu. Brytyjskie okręty patrolowe muszą się znajdować w pobliżu francuskich atlantyckich portów. Z pewnością są też one w pobliżu irlandzkiego wybrzeża. On sam również będzie dowodził jednym z nich. Ale identyfikacja agenta obcego wywiadu mogła być bardziej cenna niż połączone wysiłki wszystkich zainteresowanych okrętów. Zastanawiał się, komu powierzono zadanie wykrycia tego wroga. Czy mogli o tym wiedzieć starsi rangą oficerowie marynarki w Cork?
- Dzień dobry, panie Delancey. - Był to pan Bagshaw, który przyszedł, żeby go odwiedzić na zawietrznej stronie rufowego pokładu pocztowego statku. - Rześki ranek i chłodny wiatr. Jaka to przyjemność patrzeć na te wszystkie statki pod żaglami! Ileż to milionów zostało zainwestowanych w same tylko statki przeznaczone do handlu zagranicznego, nie mówiąc już o jednostkach do żeglugi przybrzeżnej. To każe się człowiekowi zastanawiać, tak, to skłania do myślenia. Delancey zgodził się, że widok ten rzeczywiście dawał wiele do myślenia. - Chodzi o dużą stawkę - powiedział. - A kluczem do tej całej sprawy jest Irlandia. - Ciekawe, że pan zdaje sobie z tego sprawę - rzekł Bagshaw. - My, którzy zajmujemy się handlem suknem, zgadzamy się z panem. Jeżeli Irlandia odpadnie, Brytania będzie zgubiona. Ale Francuzi nie dopną swego. Ani Holendrzy! Przy obiedzie w kabinie Bagshaw usiadł obok Delanceya i podzielił się z nim swoją opinią co do tego, że przez ostatnie dziesięć lat Cork ogromnie cofnęło się w rozwoju. Tak, znał pana Coyne od lat; to człowiek ogromnie zainteresowany zaopatrzeniem statków, O tak, francuscy agenci byli bardzo aktywni. To fakt powszechnie znany. Ale irlandzcy rebelianci są bardzo skłonni do tego, by się nawzajem wydawać. Takiego człowieka jak Jeremiah Coyne można darzyć zaufaniem. Ma solidny interes w handlu żywnością. Ale w dzisiejszych czasach rzadko komu można ufać. Doszło do tego, że żaden z nich nie mógł wierzyć drugiemu. Po wypiciu butelki wina z panem Bagshaw Delancey dowiedział się coś niecoś na temat opinii krążących po Irlandii Południowej. W zimny i mroźny ranek statek pocztowy wszedł do portu Cork, gdzie na kotwicach stało kilka okrętów wojennych. Delancey przyglądał się z zainteresowaniem szaremu, ponuremu miastu i wzgórzom, na których bielił się śnieg. Po obu stronach mola panował ruch. Na wodzie widać było wiele łodzi wiosłowych. Przez postrzępiony baldachim nieba przedzierał się snop światła. Na ciemnym tle horyzontu przez chwilę rozbłysnął blado jeden z okrętów. Nie ulegało najmniejszej wątpliwości, że był to właśnie Spitfire. Delancey poznał go z opisu, jaki mu przekazano. Bliźniaczy okręt Hazarda. Tak, to właśnie on. Wkrótce Delancey znalazł się w wiosłowej łodzi, która zabrała go na brzeg. Zauważył, że na molo stoi starszy wiekiem porucznik. Gdy tylko zszedł na ląd, oficer zbliżył się do niego, zasalutował i przedstawił jako William Partridge. - Jestem pierwszym porucznikiem na Spitfire, sir, i jedynym oficerem pokładowym. Może pan zobaczyć nasz okręt, jest tam daleko, przy brzegu. Słyszałem, jak mówiono, że wkrótce pan przybędzie. Mam ze sobą łódź na drugim końcu mola, sir. - Dziękuję panu, panie Partridge. - Najstarszym oficerem marynarki w Cork jest kapitan Ashley z fregaty Seahorse, która ma trzydzieści osiem dział. Gdyby pan sobie życzył złożyć swoje uszanowanie komandorowi Ashleyowi, to łódź może pana zawieźć wprost na fregatę. - Dziękuję panu, panie Partridge. Najpierw obejmę dowództwo Spitfire'a. Proszę przysłać tu dwóch ludzi po moje rzeczy. Najpierw wejdę na pokład, a dopiero później udam się na Seahorse. - Tak jest, sir. - Pan Partridge wolnym krokiem ruszył w kierunku schodków, skąd widać było stojącą łódź ze Spitfíre'a. Delancey zdał sobie sprawę, że był niepotrzebnie szorstki, ale Partridge, awansowany działomistrz lub bosman, liczył sobie, sądząc na oko, z pięćdziesiąt lat i należało dać mu wyraźnie do zrozumienia, kto
tu ma być dowódcą. Co prawda miał się wkrótce przekonać, że ze strony Partridge'a nie należało oczekiwać żadnych kłopotów, bowiem jego obecne stanowisko przerastało raczej jego ambicje, stąd też ulga, że wreszcie zdejmie ktoś z niego ciężar obowiązków, była wprost wzruszająca. - Nie umiem nawet powiedzieć, jak się cieszę, że pana widzę, sir. Miałem raczej za wiele na swoich barkach od czasu, gdy nasz ostatni kapitan zszedł na ląd. Załoga nasza nie jest tak duża, jak bym chciał. Faktem jest, sir - i czuję się w obowiązku powiedzieć to panu na samym początku, że niektórzy z naszych ludzi zostali odkomenderowani z Montagu albo z Sandwicha. - Z Sandwicha? - Tak, sir. Uważano za słuszne rozrzucić po innych okrętach załogi, które przodowały w buncie. W sumie około piętnastu ludzi zostało przesłanych na Spitfíre'a. Uważają oni służbę na branderze za pewnego rodzaju karę, sądzą bowiem, że prawdopodobnie prędzej czy później wyleci on w powietrze. - Ależ to nonsens. Każdy okręt wojenny ma na swoim pokładzie dostateczną ilość prochu, żeby zapewnić sobie zniszczenie w wypadku, gdyby ogień dostał się do magazynu. Brander może mieć większą ilość prochu, ale jego załoga nie jest wystawiona na większe ryzyko niż na jakimś innym okręcie. Mogą wylecieć w powietrze trochę wyżej, ale nie mogą być dwa razy zabici. - Tak też im powiedziałem, sir. Tak czy inaczej nie mam wielkiego zaufania do tej załogi. Jest dwóch dobrych podoficerów funkcyjnych, bardzo dobry działomistrz, zdolny midszypmen, a reszta - niewiele warta. W ciągu pół godziny Delancey znalazł się na pokładzie Spitfire'a. Z boku ozwał się przepisowy gwizdek bosmana i Delancey rzucił okiem w tym kierunku. Okręt, jak to już zdążył stwierdzić będąc na łodzi, znajdował się w dość dobrym stanie, ani lepszym, ani gorszym od przeciętnego. W sumie przeważała fachowość nie artyzm. Ludzie wyglądali na zbieraninę. Ich postawa wahała się od obojętności do ponurej apatii. Stojąc przy uskoku pokładu rufowego w asyście Partridge'a, bosmana i działomistrza, Delancey odczytał akt swojej nominacji dobitnym głosem i energicznie, po czym zwolnił załogę. Było zbyt zimno, by trzymać ludzi na pokładzie. Inspekcję okrętu odłożył do dnia następnego. Zanim podstawiono łódź do głównego trapu, zadał tylko dwa pytania: - Nie mamy zamontowanych haków abordażowych? - Nie, sir - odparł Partridge. - Możemy je zamontować w cztery minuty. - Czy są łodzie dla całej załogi? - Tak, sir. Mamy o jedną więcej niż inne żaglowce o tym samym tonażu. - Dziękuję panu, panie Partridge. Jadę na pokład Seahorse'a, ale przypuszczam, że niebawem wrócę. Wtedy będę chciał obejrzeć dokumenty okrętowe, dziennik, kopiały, księgi i rachunki. Kiedy z regulaminowym gwizdkiem bosmana łódź odbiła od trapu, Delancey zauważył, krytycznie oceniając stan farb na burtach, że pokrywy ambrazur miały zawiasy u dołu zamiast u góry. Zdał sobie sprawę, że jest to specyficzna cecha brandera. Ale dlaczego? Po zastanowieniu doszedł do wniosku, że gdyby okręt się zapalił, to płomienie mogłyby objąć liny podnoszące te pokrywy. Wtedy ambrazury zostałyby zamknięte, zmniejszając ciąg powietrza między pokładami i blokując wyloty luf dział. Chodziło zaś o to, aby rosnący żar spowodował odpalenie dział w czasie zbliżania się do celu, odstraszając tym nieprzyjacielskie łodzie, które mogły być wysłane, by wytrąciły brandera z jego
kursu. Pokrywy z zawiasami umocowanymi u dołu miały tendencję do samoczynnego otwierania się i po otwarciu nie groziło im ponowne zamknięcie. Jeśli chodzi o haki abordażowe - to wiedział, że były one przymocowane łańcuchami do boków rei brandera i do bukszprytu, a wszystko po to, by brander mógł sczepić się z okrętem będącym jego celem. Zamontowanie harpunów zawczasu byłoby błędem - Delancey zdał sobie teraz z tego sprawę gdyż wtedy zostaliby rozpoznani jako okręt z niewielką załogą, łatwy do rozbicia, choć będący potencjalnym niebezpieczeństwem. W pewnych, raczej mało prawdopodobnych okolicznościach brander mógłby być asem w eskadrze. Jego skuteczność powinna pozostać ukryta do momentu wejścia do akcji. Do ostatniej chwili brander musi wyglądać tak jak każdy inny okręt. Delancey ciągle jeszcze nad tym rozmyślał, gdy łódź jego dobiła do burty Seahorse'a. Kilka minut później zameldował się u komandora Ashleya, który okazał się inteligentnym, dobrze zorientowanym, zdolnym i miłym człowiekiem. Rozmowa była krótka i rzeczowa, skończyła się zaproszeniem na wieczór na kolację. - Poza moim pierwszym porucznikiem, panem Goodrichem, drugim gościem będzie kapitan Kerr z Vulture, najstarszy syn lorda Lichfielda, Delancey przyjął zaproszenie i powrócił na Seahorse'a jeszcze tego samego wieczora. Nie było to, jak przypuszczał, jedynie towarzyskie spotkanie. Jednym z celów tej kolacji na pokładzie Seahorse'a było oczywiście przedstawienie go kapitanowi Kerrowi w swobodnej atmosferze biesiady. Wiedział od Partridge'a, że Spitfire podczas ostatniego wyjścia w morze działał wspólnie z Vulture, i sądził, że Ashley zamierzał znowu podporządkować brander rozkazom Kerra. Chciał widocznie, aby obaj dowódcy poznali się zawczasu. Ten punkt planu nie powiódł się. Kerrowi od samego początku Delancey nie spodobał się. Kerr miał około dwudziestu czterech lat, był przystojny, wysoki, o bladej twarzy i jasnych włosach. Zachowywał się nieco protekcjonalnie. Jako dziedzic wielkiej fortuny miał poczucie ważności. Łączył z pewną naturalnością inteligencję. Dawał do zrozumienia, nie uciekając się do słów, że nawykł do towarzystwa dżentelmenów i że mało mu zależy na pochodzących z niższych klas oficerach z wysp na kanale. - Proszę mi wybaczyć moją ignorancję, kapitanie - wycedził - ale nie dosłyszałem nazwy pańskiego okrętu. - Służyłem na okręcie Russell. Jest to okręt o siedemdziesięciu czterech działach, dowodzony przez sir Henry Trollope'a. - Ach, tak, teraz sobie przypominam. A przedtem był pan na Glattonie? Zdaje się jako pierwszy porucznik Trollope'a? - Tak jest. - Chyba się nie mylę... wydaje mi się, że odegrał pan pewną rolę w bitwie pod Camperdown, prawda? - Tak jest. - Ale jak sobie przypominam, mówiono mi również, że wszyscy pierwsi porucznicy dostali awans. Dlaczego był pan wyjątkiem? Zastanawia mnie, dlaczego jest pan ciągle na liście poruczników. Wygląda na to, że nie miał pan szczęścia, czyż nie? W tym momencie interweniował komandor Ashley.
- Znam wszystkie towarzyszące temu okoliczności, kapitanie Kerr. Przemawiają one wyłącznie na korzyść pana Delanceya. - Oczywiście, sir! Zapytałem z prostej ciekawości. Co więcej, powiedziano mi, kapitanie Delancey, że dowodził pan kiedyś statkiem kaperskim. Wydaje się, że ma pan ogromnie interesującą karierę. - Być może interesującą, ale zawdzięczam ją wyłącznie samemu sobie. - Jest pan podobnych poglądów co poczciwy pan Partridge. Uważam go za bardzo wartościowego człowieka. Tu komandor wtrącił się znowu: - Żaden oficer nie może mieć wszechstronnego doświadczenia, a pan Delancey nigdy jeszcze nie służył w Irlandii i pewne ogólne informacje będą mu zapewne potrzebne. Proszę podać wino, panie Goodrich. Panie Kerr, jeśli coś umknie mojej uwadze, proszę uzupełnić to, co powiem. Na ogół uznaję zasadę, że nie należy dyskutować o sprawach służbowych przy stole, czuję się jednak upoważniony do opisania ogólnej sytuacji. Bez wątpienia pamięta pan próbę francuskiej inwazji na Irlandię w grudniu zeszłego roku. Wiceadmirał Morard de Galles usiłował wylądować w zatoce Bantry. Wojskiem dowodził generał Hoche. Próba ta nie powiodła się z powodu złej pogody. - A nie dzięki lordowi Bridport - dorzucił Kerr. - Mamy jednak wszelkie powody, aby przypuszczać, że następna próba będzie podjęta w ciągu przyszłego lata. Francuzi nauczyli się przynajmniej tego, że zima nie jest najlepszą porą. Oprócz tego mogli też dojść do wniosku, że Bantry nie jest najdogodniejszym do tego miejscem. Duża część Irlandii ma do nas stosunek nieżyczliwy, a jak wieść niesie, agenci francuscy są bardzo aktywni. Stacjonują tu wojska pod dowództwem lorda Lake, a także lojalne regimenty milicji, ale z punktu widzenia Francuzów sytuacja jest kusząca. Nie sądzimy, by Francuzi mieli wiele sił w odwodzie, ale leżałoby z pewnością w ich interesie zaopatrzenie irlandzkich rebeliantów w broń, amunicję, a przy tym kierowanie nimi i zachęcanie do działania. Wylądowanie nawet niewielkich sił francuskich byłoby klęską. Dlatego moim zadaniem jest patrolowanie wybrzeży irlandzkich i czuwanie, by jak najwcześniej zapobiec podobnym próbom. Te okręty, które posiadam, to jest fregaty i korwety, do tego najzupełniej wystarczają. Brak mi siły, by pokonać nieprzyjaciela, ale starczy na to, by obserwować i składać raporty. Mogę tylko dodać, że brander może wykonywać takie zadania równie dobrze jak slup i dlatego właśnie dołączono Spitfire'a do mojej eskadry. Jestem odpowiedzialny za całe wybrzeże zachodnie od tego miejsca aż do przylądka Malinmore Head w Donegalu. Wydaje mi się, że w chwili obecnej należy zwracać szczególnie baczną uwagę na wybrzeże Connaught. - Czy można wiedzieć, dlaczego, sir? - rzucił Delancey, przypuszczając, że na pytanie to czekano. - Ponieważ - odparł Ashley - Francuzi ostatnim razem zbytnio polegali na południowo-zachodnich silnych wiatrach, wichura, która pomagała im przypłynąć z Brestu, była wystarczającym powodem, by zatrzymać lorda Bridport w Spithead. To im odpowiadało. Ale ten sam wicher dął prosto w zatokę Bantry i wszystkie inne znajdujące się od Dingle do Baltimore - jako że otwarte są one na południowy zachód. W takich warunkach lądowanie było rzeczą wprost niemożliwą. Tak więc z pewnością doszli do wniosku, iż jest bardziej gościnne miejsce pomiędzy Galway a Donegalem. - A czy wolno spytać, sir, czy doniesienia waszego wywiadu wskazują na taką możliwość? - zagadnął Kerr takim tonem, jakby już był jednym z tych, którzy znają odpowiedź.
- Nie mogę twierdzić, że tak. Słyszymy o podżeganiu do buntu i o wywrotowej robocie niemal w każdej części tego kraju. - A więc Francuzi mogliby równie dobrze wylądować na wschodnim wybrzeżu, na północ od Wexford? - Jak najbardziej, kapitanie Kerr. Ale to już znajduje się poza zasięgiem mojej kontroli. Delancey tego popołudnia zrozumiał, jakie zadanie miała eskadra stojąca w Cork, a jednocześnie nabrał szacunku dla zdolności komandora Ashleya. Natomiast irytowała go atmosfera stworzona przez arystokratycznego kapitana Kerra, który w sposób zdawkowy okazywał szacunek dla oficera wyższego rangą, a przy tym robił wszystko, co mógł, by upokorzyć tych, którzy mieli niższy stopień od niego. Kerr nie był ani głupcem, ani tchórzem - tyle Delancey wiedział chociażby z plotek - ale zdawał się żywić wielką pogardę dla niższych od siebie. Nie krył się zupełnie z przekonaniem, że Delancey wcale nie nadaje się do dowodzenia jakimkolwiek okrętem wojennym, nawet takim przestarzałym gratem, na jaki został przydzielony. Natrząsał się z nazwy Spitfire, manifestował swoje wątpliwości na temat opanowania sztuki żeglarskiej przez Delanceya oraz jego odwagi i prawie otwarcie dziwił się, jak pewni ludzie (nie wymieniając nazwisk) mogli w ogóle otrzymać odpowiedzialne funkcje we flocie. Opanowanie i kurtuazja Ashleya stanowiły zupełny kontrast, ale to nie wystarczało, by uczynić kolację spotkaniem przyjemnym. Eskadra pozostała w porcie przez Boże Narodzenie, jak się można było tego spodziewać, i dało to Delanceyowi sposobność złożenia wizyty niektórym miejscowym kupcom. Zaczął od pana Jeremiaha Coyne, który, jak się okazało, był jeszcze dość młodym i zdolnym człowiekiem. Potwierdził wszystko, co napisał do swoich przyjaciół w Bristolu - francuski wywiad był znakomicie zorganizowany. Podkreślił, że w jego działaniu nie było przypadkowości, żadnego opierania się na dysydentach, wysyłających do Francji informacje na chybił trafił. Działali tu świetnie przygotowani agenci, pracujący pod kierunkiem głównego sztabu, a powiązani ze sobą wspólnym zadaniem. W centrum tej siatki jest osobnik znany swoim podwładnym jako Fabius. Istnieje przekonanie, że znajduje się on w ciągłym ruchu, pracuje jednak w oparciu o bazę, która może się okazać punktem wybranym na lądowanie. Pan Coyne dodał też, iż nie ulega wątpliwości, że w Cork musi działać co najmniej jeden nieprzyjacielski agent, ale nie zdradził się, czy wie, kim jest ów człowiek. Po otrzymaniu podobnej informacji od dwóch innych kupców z Cork Delancey zameldował o tych plotkach kapitanowi Ashleyowi. - Postąpił pan bardzo słusznie mówiąc mi to, co pan usłyszał. Osobiście sądzę, że informacje Coyne'a są prawdziwe. Muszę powiedzieć, że ta sama wiadomość dotarła już przedtem do mnie. Powinien pan sobie zdawać sprawę, że my również mamy swoich agentów. Nie zajmujemy się nimi bezpośrednio, ale wiem o ich istnieniu i mam możliwości kontaktowania się z nimi przez łącznika. - A więc postępuję niewłaściwie robiąc wywiad na własną rękę? - Powiedziałbym raczej, że nie powinien pan lekceważyć informacji, ale nie należy bawić się w tajnego agenta, i to z dwóch powodów. Przede wszystkim nie może pan działać tajnie, nosząc na sobie uniform. Poza tym nasi agenci mogą nie być zadowoleni z pańskiej czy mojej pomocy. Najlepiej zrobimy, jeżeli będziemy się trzymać tego, co do nas należy. Delancey musiał przyznać, że kapitan Ashley miał rację. Tym niemniej żywił nadzieję, że agenci ze strony brytyjskiej rzeczywiście byli dostatecznie aktywni. Patrolować całe wybrzeże irlandzkie to
niełatwe zadanie. Sprawa zostałaby ogromnie uproszczona, gdyby można było zawczasu ustalić miejsce lądowania Francuzów. Można byłoby chyba o tym wywnioskować na podstawie poprzednich rebelianckich działań na tych terenach. A może nieuchwytny pan Fabius był na to za sprytny? Nazajutrz po tej rozmowie - 3 stycznia 1798 roku - Vulture i Spitfire otrzymały rozkaz wypłynięcia. Godzina została ustalona wcześniej, armatni wystrzał na Vulture zaraz po pierwszym brzasku był zupełnie zbędny i posłużył jedynie, mówiąc prawdę, jako sygnał do postawienia żagli. Ludzie Delanceya czekali w stanie gotowości, łańcuch kotwiczny wybrany i kotwica gotowa do podniesienia. Partridge znajdował się na dziobie, przygotowany, by w każdej chwili podnieść i podciągnąć kotwicę i obwiązać ją mocno linami. W kierunku wyjścia z portu wiała świeża bryza i Delancey potwierdził otrzymanie sygnału, potem rozkazał, by Partridge podniósł kotwicę. Gdy tylko oderwała się od dna, wydał przez tubę następne rozkazy. - Podnieść kliwer! - A potem: - Podnieść bezan! Ponieważ miał małą załogę, uważał, że będzie lepiej ograniczyć się tylko do tych dwóch płócien do czasu, aż kotwica zostanie całkowicie podciągnięta i zamocowana. Od strony Vulture'a doszedł odgłos drugiego wystrzału i zasygnalizowane zostało pytanie: - Dlaczego nie wykonał pan mego rozkazu? - Przyjęte do wiadomości - burknął Delancey. - Postawić marsie. Tymczasem Vulture był już pod pełnymi żaglami i zaczynał się oddalać. - Fokżagiel w górę! Wybrać szoty! Klnąc w duchu, Delancey nadał sygnał braku gotowości. Zdał sobie sprawę z tego, czego już się przedtem domyślał. Szanowny kapitan Vincent Kerr nie był człowiekiem łatwym do współpracy. W czasie kilku najbliższych miesięcy miał się przekonać o tym, iż było to bardzo łagodne sformułowanie. Delancey zaczynał widzieć rezygnację swego poprzednika w zupełnie innym świetle.
Rozdział 8 Fabius W tym pierwszym okresie na Spitfire, kiedy pływali wzdłuż zachodniego wybrzeża Irlandii, zgryźliwe sygnały od Kerra stanowiły tylko część kłopotów. Złej pogody można się było oczywiście spodziewać, ale poza tym Kerr miał zwyczaj wpływać do wszystkich wąskich zatoczek i opuszczać je nie rzucając nawet kotwicy. Z jednej strony robił w ten sposób należyte wrażenie na Irlandczykach, sugerując, że Marynarka Brytyjska była wszędzie, że mogła pojawić się w najbardziej odległym porcie bez żadnego ostrzeżenia. Załogi okrętów nie miały jednak wytchnienia, nie mówiąc już o szansie postawienia nogi na lądzie. W ciągu lutego i marca Delancey opłynął cały rejon patrolowy Kerra, wiedząc, że poznanie linii brzegowej będzie miało ogromne znaczenie, jeżeli Francuzi zdecydują się wylądować. Dwa ich okręty dopłynęły aż do wybrzeży Galway i Donegal, okrążając Arranore i wyspy Tory, wchodząc do takich zatoczek jak Sheep, Haven i Mulroy Bay. Potem sprawy wzięły lepszy obrót, a i pogoda zdążyła na czas się poprawić. Spitfire dzięki ostrej dyscyplinie nabrał bardziej eleganckiego wyglądu, a ćwiczenia w stawianiu i zmianach żagli sprawiły, że Kerr stopniowo zaprzestawał swoich złośliwych komentarzy. Płynąc po raz drugi na północ, oba
okręty zawinęły do Westport i do Broad Haven, a wreszcie wylądowały w Killali. Ich postój tam mógł trwać tak długo, jak długo pozwalał na to niespokojny temperament Kerra; ale zarówno on, jak i Delancey otrzymali niezwykle naglące zaproszenie od protestanckiego biskupa Killali, którego oficjalna rezydencja mieściła się w zamku. List był niczym więcej jak tylko przyjacielskim zaproszeniem na kolację, ale brzmiała w nim wyraźna nuta nacisku, której Kerr nie mógł nie zauważyć. Widocznie biskup chciał im coś przekazać, coś, czego nie dało się wyrazić na papierze. Obaj oficerowie popłynęli na brzeg łodzią z Vulture. Tam czekał zaprzęgnięty w parę koni powóz, który z przystani zabrał ich do biskupiego pałacu. Doktor Stock osobiście powitał gości przed frontowymi drzwiami. Był to okazały mężczyzna w średnim wieku, o czerwonej twarzy bez szczególnego piętna uczoności czy pobożności. Robił wrażenie ogromnie zdenerwowanego. - Kapitanie Kerr! Kapitanie Delancey! Jak to miło, że panowie przyjechali. Tędy, proszę. Służący odebrał od nich kapelusze, a biskup poprowadził do salonu, gdzie przedstawił ich pani Stock i kilku córkom. Potem zaprezentowano im kapelana, pana Ludlow. Padła też wzmianka na temat kilku synów, którzy kręcili się gdzieś w pobliżu. Wkrótce zasiedli do kolacji; usługiwały im obdarzone najlepszymi chęciami, ale ogromnie niezdarne irlandzkie dziewczyny. Z kuchni dobiegał brzęk naczyń, a w pewnym momencie odgłos tłuczonego szkła. Pani Stock skrzywiła się tylko, ale udawała, że nie przywiązuje wagi do tego wypadku - i rozmawiała na temat życia towarzyskiego w hrabstwie Mayo. Podkreślała, jak bardzo się ono różniło od tego, co było w jej własnym domu w okolicach Tunbridge Wells. Sceneria nadbrzeżna była piękna, przyznała, ale ona i jej mąż już z góry cieszyli się na swój zimowy pobyt w Dublinie. - A czy w Killali jest dużo protestanckiej ludności, Wasza Wielebność? - Niestety, nie - odparł biskup. - Jest oczywiście trochę obywateli ziemskich i ich służby, są tu celnicy i bardzo niewielu rzemieślników, natomiast wszyscy wieśniacy są katolikami i mają bardzo minimalne wykształcenie lub nie mają go wcale. Robię, co tylko mogę, ale trudno jest obronić się przed poczuciem izolacji. - Wierzę jednakże, Wasza Wielebność, że ma pan tu spokój. Mówiono mi, że w niektórych częściach Irlandii ostatnio chłopi zaczynają się buntować. - Jak dotąd mieliśmy pod tym względem szczęście, sir. Modlę się, by podobne kłopoty, jakie nękają inne okręgi, zostały nam oszczędzone. To, jak się rozmowa toczyła, zależało głównie od biskupa i Delanceya. Pani Stock mówiła niewiele, a dzieci wcale. Kapitan Kerr był w jednym ze swoich najgorszych nastrojów. Z trudem zdobywał się na uprzejmość i niewiele okazywał szacunku dla pani i pana domu. Nie znał żadnego szlachcica nazwiskiem Stock, a poza tym doszedł do wniosku, że nikt z jako taką pozycją nie byłby zesłany na tę odludną diecezję. Wobec biskupa Winchesteru albo Salisbury należy zachowywać formy grzeczności, ale kto kiedy słyszał o biskupie Killali? Odmówił spróbowania kilku dań i zostawił nie tknięte wino, zakładając z góry, iż doktor Stock nie mógł mieć w swojej piwnicy niczego, co nadawałoby się do picia. Delancey odczuł prawdziwą ulgę, kiedy pani Stock wraz z dziećmi opuściła stołowy pokój pozwalając, by biskup zaoferował swoim gościom po kieliszku porto. Pan Ludlow jak dotąd zachowywał milczenie, ale teraz stał się aktywny, rozstawiał na stole karafki i polecał maderę, którą Delancey ocenił jako znakomitą.
- Dziwicie się zapewne, panowie, dlaczego tak nalegałem, abyście mnie zaszczycili swoim towarzystwem dziś wieczór. Zawsze jest przyjemnie mieć gości w tak odludnym miejscu, a zwłaszcza oficerów marynarki, którzy o każdej porze są przeze mnie mile widziani. Muszę jednak być szczery i wyznać, że potrzebuję panów pomocy. Pan Ludlow i ja zauważyliśmy ostatnio w okolicy pewną działalność, która wydaje się nam nieco niezwykła. Gdy się spędziło sześć lat w tej samej diecezji, wie się, czego się po kim można spodziewać. Jest tu trochę ciemnych typów, których wyczyny i gadanina są dla nas chlebem powszednim. Potworzyły się grupy, niezmienne w swoim składzie, przyjaźnie utrwalone przez lata, a nastroje wrogości - z przykrością muszę stwierdzić - przeszły w tradycję. W ubiegłym roku jednakże zauważyliśmy nie dające się wytłumaczyć zmiany. W tym roku zmiany te stały się jeszcze bardziej widoczne. Jeżeli rozważa się te sprawy oddzielnie - to żadna z nich nie wydaje się czymś ważnym, ale w sumie stwarzają niepokojącą sytuację. - Jego Wielebność chce powiedzieć, że ludzie, których sposób zachowania był otwarty, stali się teraz skryci i nieufni. Kiedy się wchodzi do jakiegoś mieszkania, ożywione rozmowy zamierają natychmiast. Pojawili się też jacyś obcy ludzie, których obecności nie umiemy sobie wytłumaczyć, inni natomiast nagle znikają, nie mówiąc słowa o swoim wyjeździe ani też o powrocie. Odnosimy wrażenie, że coś się tu planuje, że oczekuje się na jakieś niezwykłe wydarzenia. - Pan Ludlow bardzo dobrze przedstawił sytuację - rzekł biskup. - Panowie rozumieją, że moja pozycja nie jest pozycją angielskiego prałata w Anglii. Jestem kapłanem, to prawda, i jestem tu po to, by głosić Ewangelię oraz wyjaśniać doktrynę kościoła anglikańskiego. W pewnym jednak sensie jestem również urzędnikiem państwowym i z pewnością jako taki jestem tu traktowany. Jeżeli rodzi się zarzewie buntu, nie mogę stać bezczynnie i przyglądać się temu. Jeżeli popełniane jest przestępstwo, muszę zrobić wszystko, co w mojej mocy, by zapobiec ucieczce przestępcy przed sprawiedliwością. Ja sam nie jestem sędzią pokoju, ale niektórzy z moich duchownych za moją zgodą zasiadają w sądzie. Czy chcę, czy nie chcę, jestem członkiem administracji Irlandii i jako taki odczuwam szczery niepokój. - Wasza Wielebność opisuje tu zmiany w nastrojach - podjął Kerr. - Czy zdarzył się jednak jakiś szczególny wypadek? Albo czy zaistniały jakieś okoliczności, o których mógłbym złożyć meldunek mojemu dowódcy, jako o niezbitym fakcie? - Tak, proszę pana - rzekł Ludlow. - Otóż widzieliśmy czterech katolickich księży zupełnie obcych w tych stronach. I to w ciągu ostatnich trzech tygodni. - Ale czy istotnie jest w tym coś szczególnego? Przecież to kraj katolicki i z pewnością jest tu wielu księży? - Księży może być wielu - zgodził się biskup - ale ci nie włóczą się po sąsiednich parafiach. Można mieć wątpliwości, czy mężczyźni, których widzieliśmy w sutannach, są w ogóle księżmi. - Sutanna to dobre przebranie - wtrącił pan Ludlow - nikt nie zadaje pytań, chyba że jakiś inny duchowny, jak na przykład Jego Wielebność. Pan natomiast, kapitanie, nie widzi w tym nic niezwykłego, że jacyś kapłani przychodzą i odchodzą. - A gdyby chodziło o jakiegoś obcego księdza protestanckiego, który zachowywałby się tak samo jak tamci, to czy i wtedy jego zachowanie wydałoby się panu dziwne? - zapytał Kerr. - Obcy kapłan protestancki?! - wykrzyknął Ludlow. - Ależ to wręcz niemożliwe. Duchowni naszego kościoła są tutaj bardzo nieliczni i wszyscy się bardzo dobrze znamy.
- Dobrze - ciągnął Kerr - napiszę więc raport na temat pańskich obserwacji. Jednakże Wasza Wielebność zdaje sobie sprawę, że to, co zrelacjonuję, jest raczej niesprecyzowane. Podobne raporty napłyną i z innych okręgów. Nasunie się z tego ogólny wniosek, że chłopi są niespokojni. Niech mi Wasza Wielebność wybaczy, ale mam pewne wątpliwości, czy to istotnie będzie wielką niespodzianką dla zamku w Dublinie. - Ależ nie chodzi o to, sir, że ludzie są niespokojni - zawołał pan Ludlow - ale o to, że w tym właśnie okręgu knuje się coś niedobrego. - Co mogliby osiągnąć ci francuscy agenci, zakładając, że owi bawiący tu gościnnie księża pracują dla nieprzyjaciela? - spytał Kerr. - Mogliby podkopać lojalność milicji - odparł szybko pan Ludlow. - I podejrzewam, że to właśnie robią. - Zrozumcie, panowie - rzekł biskup - że przemyśleliśmy tę sprawę. Powiedzieliśmy już wiele i panom zostawiamy wyciągnięcie z tego wniosków. Przejdźmy teraz do przyjemniejszych tematów. Czy próbowaliście już coś złowić w tej zatoce? Jeżeli to panów interesuje, moi synowie mogliby wam pokazać, gdzie tu można łapać ryby. Wyrośli tutaj i rzadko przebywają na brzegu. Robią też własne kosze na kraby. Przyłączyli się do pań i kapitan Kerr nawiązał rozmowę z córkami. Tymczasem Delancey zaczął gawędzić z jednym z chłopców o łapaniu ryb. Wkrótce powóz odwiózł ich z powrotem do przystani, gdzie czekały łodzie z obu okrętów. Zanim się pożegnali, Delancey zapytał prywatnie Kerra, czy to, co biskup mówił o lokalnych niepokojach, zrobiło na nim jakieś wrażenie. - Nie - odparł Kerr. - Przypuszczam, że to samo dałoby się powiedzieć o każdym innym okręgu. Zrobię jednak raport i pozostawię kapitanowi Ashleyowi decyzję co do tego, czy należy podjąć jakąś akcją. Odbijemy z porannym odpływem. - Tak jest, sir - odparł Delancey i wszedł, do łodzi Kiedy płynął na Spitfire'a, zastanawiał się, dlaczego Kerr był taki niemiły dla ludzi, których spotkał po raz pierwszy. Zdarzały się rzadkie momenty, kiedy prawie lubił Kerra, dostrzegając w nim pewne rysy charakteru, które rzadko uzewnętrzniał. Dzisiaj jednak nie dało się zaprzeczyć, że był niepotrzebnie szorstki w stosunku do biskupa. Zastanawiając się Delancey doszedł do wniosku, że ostrzeżenie, jakie otrzymał Kerr, pochodziło bardziej od kapelana niż od biskupa. W tym Ludlowie było coś z fanatyka. Musiał naprawdę nienawidzić papiestwa, będąc człowiekiem z Londonderry, purytaninem z pochodzenia, powiązań i wyboru. Poza tym był człowiekiem nie pozbawionym inteligencji, lojalnym wobec Korony i całkowicie przeciwnym rewolucji w jakiejkolwiek postaci. Natomiast biskup to człowiek poczciwy, prawdopodobnie szczerze religijny, a poza wszystkim uprzejmy pan domu. W żadnym wypadku nie był osobowością narzucającą innym swoją wolę. Gdyby Delancey był sam, pozostałby w Killali dłużej, by wybadać sytuację na własną rękę. Jeszcze tego samego dnia Delanceyowi powiedziano, że jakaś łódź przypłynęła do brzegu i że młody wioślarz pragnie się z nim zobaczyć. Był to Dawid Stock, najmłodszy syn biskupa. Przywiózł od pana Ludlowa list następującej treści: „Drogi kapitanie Delancey, wkrótce po pańskim odjeździe mieliśmy nieoczekiwanego gościa, duchownego nazwiskiem Matthew Clarke. Nie wiem, co o tym myśleć. Biskup byłby ogromnie wdzięczny, gdyby pan raz jeszcze przybył na brzeg i udzielił łaskawie rady. Proponowałbym, żeby pan włożył cywilne
ubranie i ukrył swój właściwy zawód i rangę, udając, że jest pan przyjacielem biskupa, który przyjechał, by udzielić mu rad na temat odbudowy zamku. Mam zaszczyt być pańskim uniżonym sługą William Ludlow” Delancey przeniósł spojrzenie z listu na jego doręczyciela. Był to bystry chłopak, około dwunastu lat. - Powiedz mi, Dawid, czy ty wiesz, co jest w tym liście? - Tak, proszę pana. - Widziałeś tego gościa, pana Clarke? - Tak, sir. - Co o nim myślisz? - Nie wiem, doprawdy, sir. - Dlaczego pan Ludlow uważa go za podejrzanego? - Nie rozumiem, po co ten człowiek znalazł się tutaj. - No, dobrze. Zabierzesz mnie na brzeg swoją łódką? - Tak, sir. W dziesięć minut później Delancey płynął do przystani jako jedyny pasażer zwariowanej, przeciekającej, pokrytej łatami wiosłowej łodzi. Łódź była stara i zniszczona, ale jej dumny właściciel znał tutejsze wody tak samo dobrze, jak każdy z rybaków. Mówił z ogromną pewnością siebie, kiedy pojawia się fala przypływu, i o skałach, które są źle oznaczone na mapie. Jak Delancey niebawem odkrył, Dawid niechętnie rozmawiał o czym innym. Tym razem nie było na przystani powozu, ale Dawid zabezpieczywszy łódkę zaprowadził Delanceya do zamku krótszą ścieżką. Został przedstawiony po raz drugi, ale tym razem pod nazwiskiem Cartwrighta Odgrywając swą rolę zdumiewająco dobrze, biskup podziękował mu za przybycie aż z Belfastu. - Może pan pomyśleć, że niepotrzebnie robię alarm, i mam nadzieję, że tak jest istotnie. Wierzę jednakże, iż wczesne zajęcie się słabymi punktami budynku jest prawdziwą oszczędnością. W Anglii podejrzewa się czasami, że budowniczy sam sobie wyszukuje pracę, ale w gruncie rzeczy jest odwrotnie. Mój miejscowy budowniczy Shamus O’Toole powiedziałby: „Ależ, sir, na honor, jest świetnie tak, jak jest”, żeby tylko oszczędzić sobie kłopotów. Ale teraz proszę poznać mojego drugiego gościa, pana Clarke z Oxfordu. Panie Clarke, chciałbym, żeby pan poznał Cartwrighta, mego starego przyjaciela z Belfastu. - Pański sługa, sir - rzekł Clarke. Delancey ujrzał przed sobą pulchnego duchownego w średnim wieku, o bladej twarzy, w okularach, uśmiechniętego dobrodusznie do całego świata. Wyglądał dobrze i dostatnio. Miał na sobie zupełnie nowy czarny garnitur i pięknie odprasowany krawat. - Witamy w Irlandii - powiedział Delancey. - Czy mogę spytać, co pana sprowadza w nasze strony? - Najbardziej to ciekawość, panie Cartwright. Jestem wykładowcą w Oxford college, ale ostatnio dostałem propozycję pracy w Irlandii. Zdaje mi się, że gdzieś w Donegalu. Zanim zdecyduję się na to czy tamto, postanowiłem rozejrzeć się w tym kraju. To znaczy przynajmniej w tych okręgach, gdzie
jest najspokojniej. Nie muszę chyba dodawać, że Jego Wielebność okazał się niezwykle uprzejmy. Poza tym spotkałem tutaj innego oxfordczyka, to jest pana Ludlowa. Zostało tak ułożone, że zarówno Clarke, jak Cartwright zostali na kolacji. Potem poszli obejrzeć tę część zamku, o którą biskup był rzekomo najbardziej niespokojny. - Wydaje mi się - wyjaśnił biskup - że ściany pod naporem krokwi wychylają się na zewnątrz. Potrzebna jest przypora, a może nawet dwie. - Na ogół krokwie nie napierają, Wasza Wielebność - rzekł Delancey, przypominając sobie skromne wiadomości, jakie posiadał na temat konstrukcji budowlanych. - Jeżeli jest jakiś napór, to powinien tu pomóc wiązar. Może mógłbym przyjrzeć się dachowi jutro, kiedy będzie lepsze oświetlenie? Przy kolacji pan Clarke był bardzo swobodny, rozmawiał o klasykach, wspomniał o ostatnio wydanym podręczniku teologii i wyraził ubolewanie dla wyboru ostatniego lektora na wydziale teologicznym w Oxfordzie. Pani Stock, która nigdy nie była w Oxfordzie, zapytała o życie towarzyskie w tym mieście. Pan Clarke odpowiedział, że niestety, jest tam bardzo niewiele pań. Zawahał się na moment, kiedy zapytano go o władze college'u Oriel, w którym, jak mówił, był pracownikiem naukowym i wychowawcą. - Może powinienem był od razu wyjaśnić, że dopiero niedawno zostałem tam wybrany. Przedtem pracowałem w innych college'ach. Jeszcze wcześniej jako kapelan u pewnego szlachcica na północy Anglii. - W jakim college'u był pan przedtem? Rzucił nazwę Merton i zaczął opowiadać o kazaniu, które musiał wygłosić w kościele uniwersyteckim. Pan Ludlow przysłuchiwał się wszystkiemu cierpliwie, a potem zapytał niewinnie: - Pan był w Merton pracownikiem naukowym, a nie stypendystą? Clarke zignorował to pytanie. W tym momencie biskup, który był wychowankiem Cambridge, a więc nie miał nic do dorzucenia na ten temat, skierował rozmowę na Donegal, to jest tę część Irlandii, do której pan Clarke się wybierał. - Świetne miejsce na połowy pstrąga morskiego. Niestety, jest to kąt trochę zabity deskami. Po kolacji panowie na pewien czas zostali sami. Wtedy Ludlow zabrał Delanceya na stronę pod pretekstem, że chce mu pokazać plan zamku. - Ten facet wcale nie był w Merton - powiedział cicho. - Niech pan z nim porozmawia, a ja powiem to biskupowi. Znowu zawiązała się ogólna rozmowa przy stole. Gdy biskup w towarzystwie kapelana wrócił do pokoju, powiedział: - Ach, panie Clarke, właśnie przypomniano mi, że nasz najenergiczniejszy sędzia, pan Galway z Crofton Park koło Balliny jest także byłym studentem z Merton. Bardzo prawdopodobne, że był on tam w tym samym czasie. Ma wpaść do Killali, żeby mnie odwiedzić, jutro w południe, i na pewno bardzo by się ucieszył, gdyby pana spotkał. Będzie ogromnie rozczarowany, jeśli się dowie, że pan wyjechał. Mam nadzieję, że będzie pan mógł opóźnić swój wyjazd o jeden dzień. Jeżeli obecne lokum nie jest wygodne, będzie mi ogromnie miło gościć pana u siebie. - Ależ doprawdy, Wasza Wielebność, pan mnie zawstydza swoją uprzejmością - odparł Clarke. - Nie będę jednak nadużywał pańskiej gościnności. Tak się złożyło, że jutro wieczorem jestem oczekiwany
w Sligo. Stamtąd wrócę do Balliny, a wtedy chętnie odwiedzę pana Galwaya. Co prawda nie pamiętam, byśmy się gdzieś zetknęli, ale nazwisko, muszę przyznać, wydaje mi się znajome. - Nic dziwnego, jest on kuzynem doktora Latimera, obecnego dyrektora college'u Oriel. - W takim razie to zrozumiałe, że o nim słyszałem. A teraz, Wasza Wielebność, jeżeli pan pozwoli, pożegnam się, bo jutro czeka mnie daleka podróż. - Chwileczkę, panie Clarke. Myślę, że powinien pan spotkać się jutro z Galwayem. Proszę zrozumieć, że w kraju tym jest niespokojnie, że lądowanie Francuzów nie jest wcale takie nieprawdopodobne i że patrzymy tu na obcych z pewną podejrzliwością. Widzimy w nich wrogich agentów, przygotowujących bunt przeciwko legalnemu rządowi. Zakładam, że pan potrafi udowodnić swoją niewinność, ale poczuwam się do obowiązku ostrzec, że w chwili obecnej jest pan dla nas kimś podejrzanym i że może nastąpić aresztowanie. - Sądzi więc pan, Wasza Wielebność, że jestem tajnym agentem? - Muszę przyznać, że to, co pan opowiadał o sobie, nie jest całkowicie przekonywające. - A czy nie przyszło Waszej Wielebności na myśl, że mógłbym być tajnym agentem, ale po stronie brytyjskiej? - Wyraz twarzy pana Clarke zmienił się całkowicie. Zdjął okulary i patrzył na biskupa z nie ukrywaną wrogością. Z dobrodusznego i łagodnego duchownego stał się nagle mocnym i energicznym człowiekiem interesu. - Czy nie wydaje się panu możliwe, że pańskie wścibstwo może stać się najgorszą przysługą, jaką pan mógłby wyrządzić własnej sprawie? - Przecież nie wtrącałem się do niczego, po prostu ostrzegłem pana o swoich podejrzeniach. Mam szczerą nadzieję, że potrafi pan wyjaśnić panu Galwayowi swoją obecność tutaj. - A nie obawia się pan, że zamek w Dublinie będzie z tego mocno niezadowolony? Sam pan powiedział, że są to niespokojne czasy i obie strony podżegają do buntu. Czy to możliwe, żeby rząd zaniedbał wysłania swoich agentów na zagrożone wybrzeża? Kto wie, czy niektórzy z nich nie są na przykład przebrani za katolickich księży po to, by mogli zdobyć zaufanie dysydentów. Inni, być może, występują jako duchowni protestanccy, adwokaci przebywający w podróży albo dżentelmeni zainteresowani połowami ryb morskich. Jakim cudem mogliby spełnić należycie swoją misję, gdyby każdy sędzia, który ich podejrzewa, miał prawo ich aresztować? - Ależ proszę pana! Fakt, że zostali aresztowani, mógłby tylko umocnić ich pozycję u rebeliantów wtrącił pan Ludlow. - To bardzo inteligentna interpretacja, panie Ludlow. Zaczynam się zastanawiać, czy pan jest tym, za kogo się podaje. Czy mogę pana zapytać, od jak dawna jest pan kapelanem przy biskupie? - Jest moim kapelanem od przeszło roku - pospieszył z wyjaśnieniem biskup. - Przybył do mnie z niepodważalnymi listami polecającymi od pewnego szlachcica, którego lojalność jest niekwestionowana. - Nie wątpię, Wasza Wielebność. Opinia pana Ludlowa jest na pewno bez zarzutu. Ale co byśmy powiedzieli, gdyby jego prawdziwe nazwisko brzmiało na przykład Smith lub Jones? - No, wie pan! - zawołał Ludlow. - To jest niewybaczalne! - Nie bardziej niż pańskie podejrzenia w stosunku do mnie. Ta riposta uczyniła pana Clarke'a panem placu boju, zaś przeciwników jego zbiła z tropu. Żeby ich jeszcze bardziej pognębić, ciągnął dalej:
- Nie znaczy to, Wasza Wielebność, że podaję się za tajnego agenta z zamku w Dublinie. Po prostu uświadomiłem panom, że nie posiadacie: żadnych dowodów, iż jestem wrogiem, tak samo jak nie istnieje żaden dowód, że pan Ludlow jest przyjacielem. Mogę do tego jeszcze dodać, iż istnieje duże prawdopodobieństwo, że się ośmieszycie i wyjdziecie na głupców. - Czy się ośmieszymy, czy nie, muszę pana poprosić o pozostanie tutaj, w Killali, do jutra w południe, kiedy to będzie się pan mógł zobaczyć z panem Galwayem. Dobrze? - Tak, Wasza Wielebność. Do tego czasu mogę pozostać bez większego kłopotu. A teraz proszę mi pozwolić odejść. Dobranoc, Wasza Wielebność. Dobranoc, panowie. Pan Ludlow doprowadził gościa do drzwi frontowych i wrócił nieco zdezorientowany. - Odszedł, Wasza Wielebność. Jeżeli zostanie tu do jutra w południe, będziemy musieli uwierzyć, iż istotnie jest on agentem działającym po naszej stronie. Jeżeli zaś zniknie albo będzie próbował uciekać przed świtem, co jest bardziej prawdopodobne, zdobędziemy pewność, iż to agent wroga. Czy mogę zwrócić uwagę Waszej Wielebności, iż obowiązkiem naszym jest obserwowanie domu, gdzie się zatrzymał, a w razie próby ucieczki aresztowanie go? - Nie wiem - odparł biskup z wahaniem - nie byłbym taki pewny... Właściwie jest to sprawa bardzo delikatna. A poza tym, komu możemy zaufać? - Na przykład Tomowi, pańskiemu woźnicy, Larry'emu z poczty. - Człowiek chciałby zrobić to, co jest słuszne... Ale czy mamy prawo uciekać się do przemocy? Jesteśmy ludźmi miłującymi pokój, proszę o tym pamiętać, i musimy być wierni szatom, jakie nosimy. Tymczasem Delancey musiał już wracać. Właściwie przyjeżdżając na ląd nie złamał żadnego zakazu, zrobił to jednak bez wiedzy Kerra. A gdyby Kerr zmienił plany i zdecydował się odpłynąć jeszcze tej nocy albo gdyby na przykład zasygnalizował, że Delancey ma się stawić na pokładzie Vulture'a? W Killali nic więcej zdziałać nie mógł. Teraz najważniejszą rzeczą było jak najszybciej powrócić na własny okręt. - Do widzenia, Wasza Wielebność - rzekł Delancey. - Przykro mi, że niewiele mogłem pomóc i że problem pozostaje nie rozwiązany. Jednakże mam nadzieję, że powrócę tu i dowiem się, jakie będzie zakończenie sprawy. - Do widzenia, kapitanie - odparł biskup. - Zdaję sobie sprawę, że nie zależy pan od siebie. Dziękuję, że tak dobrze odegrał pan swoją rolę. Będę oczekiwał pańskiej następnej wizyty. Kiedy Delancey znalazł się na przystani, zrobiło się już ciemno. Wiedział jednak, że młody Dawid Stock jest znakomitym pilotem. Na swojej zwariowanej łódce wiosłował w bezksiężycową noc z absolutną pewnością, gawędząc beztrosko o żeglarskich niebezpieczeństwach. W przeciągu pół godziny znaleźli się przy burcie Spitfire'a. Delancey odpowiedział na przywitanie wachty w taki sposób, by uniknąć wszelkich ceremonii przy wejściu na pokład. - Dobranoc, Dawidzie! - zawołał. - To była dobra robota! Odetchnął z ulgą, gdy Partridge zameldował mu, że nie było żadnych sygnałów z Vulture'a i nie zdarzyły się żadne kłopoty na pokładzie okrętu. Natychmiast zaczął się przygotowywać do odpłynięcia, wiedząc, że Kerr, tak jak powiedział, będzie chciał wyruszyć o świcie.
Delanceya obudzono o czwartej. Całą załogę też. Łańcuch kotwiczny został wybrany krótko i czekano tylko na strzał armatni i sygnał do odpłynięcia. Ludzie stali na stanowiskach przy fałach i szotach, a majtkowie pełniący służbę na marsie byli już wysoko w górze. Blade światło pojawiło się nad lądem i niebawem miał się zrobić dzień. Nagle dobiegł głos wachtowego z okna na forkasztelu: - Łódka! Ahoj! Nie zbliżać się! Czego chcesz? Delancey nie dosłyszał odpowiedzi, ale poszedł ku dziobowi, by zobaczyć, co się dzieje. Było już na tyle widno, że mógł rozpoznać Dawida Stocka i jego starą rybacką łódź. - Dobrze, Dawidzie! - zawołał. - Podpłyń łódką do głównego trapu i, wejdź na pokład. Ale pospiesz się, bo za kilka minut odpływamy. Łódka zręcznie przesunęła się wzdłuż burty ku rufie i ktoś rzucił chłopakowi linę. Chwilę później Dawid znalazł się na pokładzie. W półmroku postać jego była ledwie widoczna. - Czy coś się stało, Dawidzie? - Dziś w nocy pan Ludlow został zamordowany, sir. - Gdzie? Jak? - Zasztyletowany, sir. Nożem. Niedaleko od miejsca, gdzie zatrzymał się pan Clarke. - A co z panem Clarke? - Zniknął, sir. - Czy to biskup cię tu przysłał? - Nie, proszę pana. - To dlaczego przyjechałeś? - Żeby to panu powiedzieć, sir. - Dziękuję, Dawidzie. - Nastąpiła chwila milczenia. Delancey zastanawiał się, na co chłopak czekał. Chyba byłoby lepiej, żebyś zaraz wracał na ląd, Dawidzie - dodał. - Nie, sir. Ja nie chcę wracać. - Jak to? - Chcę wstąpić na pański okręt, sir. - Bez pozwolenia twojego ojca to niemożliwe, Dawidzie. Gdybym cię przyjął, nie wiedziałby, gdzieś się podział. Ojciec i twoja matka myśleliby, że utonąłeś. - Nie, proszę pana. Zostawiłem list. - W głosie chłopca brzmiał upór. Powziął decyzję i nie miał zamiaru jej zmieniać. - Dawidzie, nie mogę cię przyjąć. Ja tu wrócę za kilka tygodni, a wtedy przedyskutujemy całą tę sprawę z twoim ojcem. Jeżeli się zgodzi, zabiorę cię na pokład jako ochotnika. No, jak? Zgadzasz się? - Nie, sir. - Co to znaczy? Taka jest moja decyzja.
- Ale mnie to nie odpowiada. Ja chcę wstąpić teraz. - No cóż, chcesz, ale nie możesz. Odpływaj! W tym momencie rozległ się huk armatniego wystrzału z pokładu Vulture'a, powitany wrzaskiem protestu mew. Przez zatokę przeszło dudniące echo. Jednocześnie otrzymano sygnał do postawienia żagli. - Przyjęte - zawołał Delancey. - Wszyscy do żagli! - Wyrwać kotwicę! - padł rozkaz. A potem: - Postawić marsle! Kotwice Spitfire'a zostały wyrwane z dna i okręt ruszył w drogę w ciągu dwóch minut, o ułamek sekundy wcześniej od samego Vulture'a. Spoglądając w jego kierunku Delancey uśmiechał się przez chwilę, a potem wydał rozkaz sternikowi, który powtórzył go dalej. Okręt zaczął nabierać coraz większej szybkości. Wtedy Delancey zdał sobie nagle sprawę, że chłopak był ciągle jeszcze na pokładzie. - Dawid! - zawołał. - Szybko do łódki! - Nie mogę, sir. - Dlaczego nie możesz? - Zatonęła, sir. Delancey wychyliwszy się za burtę po raz ostatni zobaczył w smudze za okrętem tonącą starą łódź. Odgadł, że Dawid sam wybił w niej dziurę, niszcząc w ten sposób to, co było niemal jedynym jego majątkiem na świecie. Dlaczego chłopak to zrobił? Tak czy inaczej, na razie jednak postawił na swoim. Chciał zostać na pokładzie i chwilowo nie było innego wyjścia. Delancey nie mógł go przyjąć jako członka załogi, ale musiał potraktować jako gościa, nazywając młodym dżentelmenem. Można go będzie odesłać do domu z następnego miejsca postoju okrętu. Może nawet z Ballyshannon. - Panie Heyworth! Starszy z dwóch midszypmenów na okręcie podszedł do Delanceya przykładając dłoń do kapelusza. - Ten chłopak to Dawid Stock. Zostanie z nami przez kilka następnych dni. Niech pan zabierze go na dół i przygotuje mu koję. Proszę dopilnować, by otrzymał hamak i pościel. Będzie się kręcił przy panu i innych. Dołączyć go do wachty na sterborcie! - Tak jest, sir! Dawid zniknął przeszedłszy pod opiekę Heywortha, a Delancey powrócił znowu do swoich spraw. Miał teraz nowy problem: jak poinformować Kerra o tym, co się wydarzyło. Nie było takiej kombinacji flag, za pomocą której mógłby przekazać wiadomość: „Ludlow zamordowany, syn biskupa na pokładzie”. Postanowił więc czekać na sposobność. Pod tym względem dopisało mu szczęście, gdyż Kerr postanowił zarzucić kotwicę nie opodal, w zatoce Sligo, prawdopodobnie po to, by odebrać pocztę. Delancey spuścił na wodę łódź i niebawem wraz z Dawidem wszedł na pokład Vulture'a. Gdy złożył meldunek, Kerr przez kilka minut wypytywał o wszystko chłopaka, żeby się upewnić, czy nie był on świadkiem morderstwa. Potem poprosił Delanceya o rozmowę w cztery oczy. - Wygląda na to, że teoria biskupa na temat francuskich szpiegów poprzebieranych za księży była słuszna. - Ale czy mamy taką pewność? - spytał Delancey,
- No cóż, facet, który się przedstawił jako Clarke, jest oszustem, a Ludlow, który go rozszyfrował, został zabity. Killala może się okazać miejscem zamierzonego lądowania Francuzów. - Ale istnieje też możliwość, iż to Ludlow był francuskim agentem, a Clarke jest po naszej stronie, - Do diabła! Pan może mieć rację! - W każdym razie w obu przypadkach Killala może być główną sceną wydarzeń. - Tak, ale nie na początku tego roku. Poza tym proszę pamiętać, że może być więcej niż jedno lądowanie albo kilka upozorowanych, a jedno prawdziwe. - To jest zupełnie możliwe. - A więc będę patrolował brzeg w kierunku północnym, jak to było w planie. - Tak, sir. A co z chłopakiem? Może go odesłać stąd do domu? - Nie. Napiszę do biskupa i do kapitana Ashleya. A pan niech zatrzyma Dawida i zrobi z niego dobrego marynarza. Może kiedyś stanie się zdolnym midszypmenem. Tymczasem... Kto wie? Może będzie nam potrzebny doświadczony, miejscowy pilot w zatoce Killala!
Rozdział 9 Rewolta w Irlandii Vulture i Spitfire znalazły się znów na kotwicy w zatoce Sligo, ale tym razem w drodze na południe. Był to koniec lipca i oba okręty żeglowały przez parę miesięcy wzdłuż zachodnich wybrzeży Irlandii i z powrotem pomiędzy Galway i Donegalem. Okręty wpływały do każdej zatoczki, odwiedzały każde miasto od Westportu do Buncrany. Delancey był oczarowany pięknością wybrzeża i tym, co tylko pobieżnie zdołał zobaczyć w głębi lądu. Choć urodził się w Guernsey, na bardzo małej wysepce, nigdy jeszcze nie widział takiego nagiego pejzażu i takich wielkich wzniesień skąpanych w słońcu i pogrążonych w ciszy, przerywanej tylko krzykiem dzikiego ptactwa. Tu i tam widoczne były rzadko rozsiane małe grupki domków. Jeszcze rzadziej rozmieszczone były w rozległych parkach rezydencje szlacheckie z białymi kolumnami. Prowadziły do nich długie aleje pięknych drzew. Był to kraj wymarzony dla miłośników polowania i wędkarstwa, ogrodnictwa i malarstwa pejzażowego. Poza tym gościnność, z jaką Delancey się wszędzie na lądzie spotykał, była czymś niezapomnianym. Od czasu do czasu zapraszali go do siebie na kolację urzędnicy lub duchowni, a każdy następny pan domu wydawał się być bardziej gościnny od poprzedniego. Wprost nalegano, by korzystał z ich koni i sportowych muszkietów. Zapraszano go na noclegi, a nawet na miesięczny pobyt. Proszono, by traktował każdy, z domów, w którym się znalazł, jak swój własny. Niektóre przyjęcia wydane na jego cześć psuł fakt, że towarzyszył mu kapitan Kerr, który obserwował go złośliwie spod oka, czekając tylko, kiedy i czym zdradzi się ze swoim niskim pochodzeniem. Na szczęście Kerr nie przyjmował wszystkich zaproszeń, bo tylko te, na których był nieobecny, sprawiały Delanceyowi naprawdę wielką przyjemność. Tłem całego tego życia towarzyskiego był kraj w stanie wojny domowej. W Sligo i Donegalu było spokojnie. Może tylko chłopi wykazywali pewien niepokój. Tymczasem mówiono jednak o walkach w Waterford i Kerry i o zażartych bitwach pod Enniscorthy i Wexford Bridge. Uparcie powtarzały się pogłoski o niezbyt pięknych czynach popełnianych z jednej strony przez rebeliantów, a z drugiej przez dragonów lorda Lake, jak również przez milicję z North Cork. Dochodziły też pogłoski na temat francuskich agentów i ich planów inwazyjnych. Ile w tym było
prawdy? Jeden fakt nie ulegał wątpliwości: rebelia istotnie była przygotowywana, mnóstwo o niej mówiono. Ten fakt stwarzał dla Francuzów znakomitą szansę. Ich szpiedzy na pewno donosili o siłach rebelianckich, którym brakowało tylko broni i amunicji. Wystarczyło wysadzić na brzeg niewielkie siły, by stworzyć zalążek dużej, narodowej armii. Nikt nie mógł wątpić, że byli o tym przekonani przywódcy irlandzcy, na przykład Wolfe Tone i Napper Tandy. Nikt też nie miał wątpliwości co do tego, że Francuzi są o wszystkim poinformowani. Być może niewiele wiedzieli na temat sporów, które mogły wybuchnąć wśród samych Irlandczyków, a jeszcze mniej o nieporozumieniach, jakie mogły wynikać między irlandzkimi katolikami i francuskimi ateistami. Pewne było, że oczekiwano na francuską pomoc. To, że wkrótce Francuzi wylądują, traktowano jako fakt. Delancey jednakże uważał, że miejscem inwazji będzie Waterford lub Kinsale, bo tam najłatwiej nawiązać kontakt z rebeliantami, którzy byli bardzo aktywni. To, że francuscy agenci działali w Killali, było dla niego bezspornym faktem, ale wiadomości, jakie tam zebrali, mogły przecież ich odwieść od tego zamiaru. Poza tym było to miejsce ogromnie odległe. Jako punkt lądowania Sligo wydawało się co najmniej równie nieodpowiednie, choćby dlatego, że posiadało bardzo niewiele ludności. Jeszcze mniej odpowiednią była Mayo. Delancey nie miał wątpliwości, że regularne pojawianie się brytyjskich okrętów wojennych działało uspokajająco i paraliżująco na wrogie elementy. Przechadzając się po swoim pokładzie i podziwiając „czystą linię położonych w głębi lądu gór Dartry, a nieco dalej na południe gór Ox - wiedział już teraz, że może polegać na swojej załodze. Kazał im ciężko pracować, ale też zawsze korzystali z luksusu jedzenia świeżego mięsa i jarzyn. Właśnie intendent był na lądzie i miał wrócić z baranami i kurczakami, z serem i jajami. Nie widać jeszcze było jego barkasa. Zamiast tego Delancey zauważył rodzaj płytkiej łódeczki, która pod żaglem zbliżała się do Vulture'a. Może przywoziła zaproszenie do miejscowego sędziego, pana Booth-Gore, albo nowe rozkazy wysłane drogą lądową z Cork. W dziesięć minut później Vulture nadał sygnał, by kapitan Spitfire'a zjawił się na pokładzie. Gig był już na wodzie, więc Delancey nie tracąc czasu spiesznie wykonał rozkaz. Kerr przyjął go jak zwykle bez wielkiego entuzjazmu, niemal mierząc wzrokiem od stóp do głów. - Dzień dobry, kapitanie. Właśnie dostałem pilny list od komandora Ashleya. Dowiedziałem się z niego, że Francuzi szykują dwie ekspedycje - obie najprawdopodobniej do Irlandii. Jedna przygotowywana jest w Breście, pod dowództwem kontradmirała Bomparta z trzema tysiącami żołnierzy na pokładach, druga pod dowództwem kontradmirała Savary z ponad tysiącem żołnierzy w Rochefort. Takie dostałem informacje. Naszym agentom jednakże nie udało się dowiedzieć, w jakich punktach te siły mają wylądować. Polecono nam więc oczekiwać na nich gdzieś w pobliżu irlandzkiego wybrzeża. - A jaką rolę mamy odegrać w pokrzyżowaniu francuskiego planu? - Powinniśmy pozostać tutaj i w razie ukazania się nieprzyjaciela przesyłać raporty do Cork. Gdyby rebelianci zaczęli gromadzić się w jakimś punkcie w oczekiwaniu na lądowanie Francuzów, musimy natychmiast poinformować o tym komandora Ashleya. - Tak jest, sir. - Przeanalizowawszy te rozkazy, proponuję opuścić zatokę. Nie chcę zostać tu osaczony przez przeważające siły wroga. Będę patrolował między Broad Haven i Malinbeg. A kiedy zobaczę Francuzów, pana wyślę do Cork, a sam będę obserwował nieprzyjaciela. - Tak jest, sir.
- Widzę, że ma pan jakieś wątpliwości, kapitanie. - No cóż, po prostu zastanawiam się, w jaki sposób dotrze do pana z lądu następny rozkaz. - Poproszę tutejszego kapitana portu, żeby przesyłał mi całą pocztę do Broadhaven. - Tak jest, sir. - Ale pan dalej ma wątpliwości. - Nie wiem, w jaki sposób listy dotrą do pana, jeżeli Francuzi wylądują w Lough Swilly. - Kapitan portu w Buncranie prześle mi wiadomość do Donegalu. Sądzę jednak, że Lough Swilly nie grozi niebezpieczeństwo, gdyż leży daleko od Dublina. Wyjdziemy w morze z wieczornym odpływem. Mam nadzieję ujrzeć wkrótce Spitfire'a wyruszającego z zatoki. Pańska załoga jest teraz lepsza, niż była, co nie znaczy, że jest już doskonała. Żadne dalsze informacje nie nadeszły z Cork, ale w dalszym ciągu wszędzie krążyły plotki na temat spodziewanego lądowania Francuzów. Jednakże aż do ostatniego tygodnia sierpnia nic się nie wydarzyło. W tym okresie organizowany był synod diecezjalny u biskupa z Killali. Było to doroczne zebranie duchownych z jego parafii. Zjechało się ich około tuzina. Przybyli wszyscy 21 sierpnia. Niektórzy jeszcze tego samego wieczoru albo nazajutrz rano odbyli swoje pierwsze konklawe. Ponieważ nie było kapelana - nie starczyło czasu, aby znaleźć następcę pana Ludlowa - biskup sam wypisał kopie porządku obrad, które zaczynały się od ogromnie ważnego tematu szkół kościelnych. Gdy już o wyznaczonej godzinie wszystko było przygotowane, biskup nagle otrzymał list od urzędnika celnego. Zawiadamiano w nim, że pokazało się kilka nie zidentyfikowanych okrętów wojennych. Zakładając, że były to z pewnością brytyjskie okręty patrolowe, a wśród nich być może nawet Spitfire, biskup wszedł do jadalni, gdzie miało się odbyć posiedzenie. Przywitał synod i otworzył obrady. Gdy odmówiono modlitwę, podał pierwszy temat do dyskusji i poprosił pana Carpentera, by szerzej przedstawił swoje poglądy na tę sprawę, którą pokrótce referował już w ubiegłym roku. - Wasza Wielebność - zaczął pan Carpenter - wszyscy czujemy... Głos pana Carpentera zagłuszony nagle został hukiem dział. Rozległ się łoskot i wyleciały szyby z okien. Biskup chciał nacisnąć dzwonek, znajdujący się koło kominka, by zapytać służącą, co się dzieje, jednakże zanim to zrobił, drzwi otwarły się z hałasem i wpadła przerażona pokojówka. - Francuzi, Wasza Wielebność! Zabijają i mordują! Od strony miasteczka dobiegał odgłos palby z muszkietów oraz wrzaski komend, tętent koni i krzyki kobiet. Kiedy pojawił się służący, biskup kazał mu zaryglować wejście, po czym oświadczył odważnie; - Utrzymamy zamek, dopóki nie przybędą oddziały konnego pospolitego ruszenia. - Oddziały pospolitego ruszenia oddały kilka strzałów, Wasza Wielebność, i odjechały galopem, zanim Francuzi zdążyli odpowiedzieć im ogniem. W zamku już są francuscy żołnierze! Z holu dobiegły okrzyki przerażenia. Po paru sekundach wszedł francuski oficer ze szpadą w ręku i oświadczył, że wszyscy obecni są więźniami i muszą natychmiast stąd wyjść. Mówił zupełnie dobrze po angielsku. Sprowadził ich po schodach w dół, po czym zamknął w spiżarni. Panią Stock, jej dzieci oraz służbę zagnano tam nieco później. Powiedziano im, że generał Humbert, głównodowodzący inwazyjnej armii, rekwiruje zamek na swoją kwaterę główną.
Spiżarnia miała jedno małe okienko z widokiem na port. Wspinając się na zlew, mogli kolejno przez nie wyglądać. Pod wieczór ku swemu zdumieniu biskup zobaczył, że francuskie okręty wojenne pod żaglami opuszczają port. Później ktoś zastukał kijem w okienko. Okazało się, że był to stangret Tom, który akurat znajdował się w miasteczku, kiedy przybyli Francuzi. - Czy Wasza Wielebność mógłby wyjść przez okno? - zapytał. - Nie - odparł biskup. - Ale moi chłopcy mogliby. Czy stoi tam ktoś na warcie? - Nie, z tej strony nie ma nikogo. - Powiedz, jak wygląda sytuacja? - No cóż, Wasza Wielebność, są tu francuscy żołnierze pod dowództwem generała Humberta. Nie zachowują się tak źle, bo otrzymali rozkaz, żeby nie grabić. - Muszę wysłać ostrzeżenie. Czy mógłbyś mi dostarczyć papier, pióro i atrament? - Spróbuję, Wasza Wielebność. - No to czekam, Tom, Znalezienie przyborów do pisania na wsi zabrało stangretowi nieco czasu. Zdobył je włamując się już po zapadnięciu zmroku do szkoły, ale kiedy przybył z nimi do biskupa, okazało się z kolei, że nie było czym zapalić światła. Nastało pełne napięcia oczekiwanie świtu. Biskup napisał aż trzy listy: jeden do Broad Haven, drugi do Sligo, a trzeci do Newport. Dwaj jego synowie byli jeszcze takiego wzrostu, że mogli wydostać się na zewnątrz przez okno spiżarni. W chłodnym świetle brzasku ruszyli wraz z Tomem otwartą alejką. Wszystkie trzy listy zostały wysłane, zanim generał Humbert znalazł lepsze i bardziej pewne pomieszczenie dla swoich więźniów. Więcej listów nie udało się przemycić. Dwa z wysłanych najprawdopodobniej nie zostały doręczone. Jedyny list, który doszedł, przekazany został osobiście przez Toma. Udało mu się dotrzeć do Broad Haven na pożyczonym koniu. W trzy godziny później kapitan Kerr otrzymał ten list na pokładzie Vulture'a, znajdującego się trzydzieści mil na zachód. List z Killali, datowany 23 sierpnia, donosił, co następuje: „Głównodowodzący Okrętami Jego Królewskiej Mości Broad Haven Szanowny panie, z wielkim żalem informuję pana o francuskim desancie w Killali. Wczoraj cztery fregaty rzuciły kotwice przy Kilcummin Head i wysadziły na ląd tysiąc żołnierzy pod dowództwem generała Humberta. Posiadają cztery działa i broń dla otumanionych irlandzkich rebeliantów, którzy mogą się nabrać na zieloną flagę, jaką wywieszono nad kwaterą główną, mieszczącą się w moim domu. Sądzę, że następnym zadaniem Francuzów będzie zajęcie Balliny. Fregaty wczoraj popłynęły w drogę powrotną. Powiadają, że do Francji. Według tego, co mówi ich komendant Savary, należy się spodziewać nowych okrętów z większą siłą wojska. Będąc więźniem, bardzo mi trudno znaleźć sposób wysłania tego listu, ale pokładam zaufanie w swoim służącym, który ma nadzieję zdobyć konia w Ballycastle, jako że wszystkie moje konie zostały zabrane przez Francuzów. Mam zaszczyt być pańskim uniżonym sługą Biskup Killali”
Biskup miał całkowitą słuszność, że wojska były w drodze, gdyż ekspedycja generała Bomparta rzeczywiście zbierała się w Breście, a Savary miał wyruszyć do Rochefort, by zaokrętować drugi rzut wojska. Biskup nie powiadomił, bo nie mógł o tym wiedzieć, że Savary odpłynął z jeszcze jednym okrętem. Był to Hercule z siedemdziesięcioma czterema działami, dowodzony przez kapitana L'Héritier. Jego rejs został opóźniony przez stratę fokstengi. Zbliżał się do zatoki Killali w nocy z 22 na 23 i w ciemności zgubił Savary'ego. W rezultacie o świcie znalazł się w zasięgu lądu opodal Mayo. Ostrzeżony listem doktora Stocka, kapitan Kerr wypłynął natychmiast z Broad Haven, zdążając do zatoki Killali. Rezultat był taki, że Vulture i Spitfire znalazły się na tym samym kursie co Hercule, ale o około dwunastu mil za nim. Kiedy Kerr spostrzegł Hercule'a, wchodził on właśnie do zatoki Killali, oczekując bez wątpienia, że przyłączy się do eskadry generała Savary'ego. Zatoka jednakże była pusta, a zielona flaga nad zamkiem stanowiła jedyny ślad tego, co się wydarzyło. Savary wysadził swoje wojska po zachodniej stronie zatoki, ale L'Héritier rzucił kotwicę koło Inishcrone, mając zamiar wysadzić swoje wojska (w sumie około trzystu ludzi) w tym właśnie punkcie. Kiedy się do tego przygotowywał, otrzymał list od pułkownika Charosta, z którego dowiedział się, że piechota generała Humberto maszeruje do Balliny. Oddział wojska na pokładzie Hercule'a dowodzony był przez pułkownika Michauda, który zdawał sobie sprawę, że równie dobrze może dotrzeć do Balliny z Inishcrone. Jego ludzie zostali wysadzeni na brzeg przed południem. Ale wyładowanie dodatkowego uzbrojenia i ekwipunku dla irlandzkich rebeliantów zajęło kilka godzin. Trochę też czasu zeszło na zamontowanie dział na dolnym pokładzie Hercule'a, jako że niektóre z nich zostały umieszczone w ładowni, żeby zrobić miejsce dla żołnierzy. Wczesnym wieczorem Hercule był wreszcie gotów do odpłynięcia. Wciągnięto łodzie na pokład, zakończono przygotowania do wyruszenia. Dopiero wtedy kapitan L'Héritier zrobił bardzo ważne odkrycie. Około ośmiu mil dalej, naprzeciwko cypla Kilcummin Head, kapitan Kerr obserwował przez swoją lunetę francuski okręt liniowy. Wiedział, że inne francuskie okręty wyruszyły w drogę powrotną po wysadzeniu na brzeg wojska, mógł więc łatwo wywnioskować, że ten spóźniony okręt zacznie je gonić. Nie mógł nic zrobić, żeby temu przeciwdziałać, ale popełniłby błąd, gdyby opuścił swoje stanowisko, zanim będzie mógł przesłać meldunek z ustaleniem kierunku, w którym francuski siedemdziesięcioczterodziałowy okręt odpłynie. Wtedy Spitfire popłynie z tą wiadomością do Cork, podczas gdy Vulture podąży za nieprzyjacielem. Dał sygnał na Spitfire, żeby kapitan Delancey natychmiast przybył. Był piękny, letni wieczór, niebo skrzyło się błękitem. Zamierała północno-zachodnia bryza, a na wybrzeżu panował spokój. Do bitwy musiało prawdopodobnie dojść koło Balliny, ale w Killali pod zieloną flagą panowała cisza. Irlandia mogła być w stanie rewolty, katolickie chłopstwo mogło się masowo przyłączać do generała Humberta, ale tego nie można było zobaczyć ani usłyszeć w Killali. Wokół francuskiego okrętu wojennego kręciło się kilka łodzi i Kerr domyślił się, że właśnie przywożono wodę z brzegu. Mając żołnierzy na pokładzie, okręt musiał zużyć jej bardzo dużo w czasie rejsu z Francji. Kerr pomyślał w duchu, że zrobiliby o wiele lepiej, gdyby odpłynęli natychmiast, wykorzystując odpływ, i kto wie, czy nie ostatni podmuch wiatru. Jednakże okręt francuski nie widział prawdopodobnie żadnego niebezpieczeństwa, zwłaszcza że miał irlandzkiego pilota na pokładzie. Ów kapitan mógł sobie pozwolić na zlekceważenie dwóch rysujących się w dali żaglowców. Nie był to równy przeciwnik nawet dla fregaty. Kapitan Kerr przywitał Delanceya jak zwykle z nutą wyższości w głosie:
- Zdaje pan sobie sprawę, kapitanie - zaczął - że Francuzi wylądowali w Irlandii i że prawdopodobnie posuwają się w stronę Castlebar. To jest zadanie dla lorda Lake. Fregaty, na których wylądowały pierwsze oddziały, są w drodze powrotnej do Francji, w każdym razie tak przypuszczam. Ale ten spóźniony okręt jest jeszcze na kotwicy i bez wątpienia ruszy za tamtymi w ciągu najbliższych paru godzin, korzystając ze światła księżyca oraz rad jakiegoś miejscowego Irlandczyka. Popłynę za nim w nadziei, że uda mi się skontaktować z jakąś naszą fregatą, pan zaś uda się do Cork z moim meldunkiem na temat tego, co się tu wydarzyło. Myślę, że należy odłożyć pańskie odpłynięcie do czasu, aż ten ostatni francuski okręt opuści zatokę. - Pański meldunek wypadłby lepiej, gdyby kończył się opisem, w jaki sposób ten ostatni okręt, stojący na kotwicy, został zniszczony. - Czy pan oszalał? Czy panu się zdaje, że ja sam nie rozważyłem wszystkich możliwości ataku? Czy pan kiedykolwiek słyszał o tym, by dwa slupy zaatakowały okręt liniowy? Przyznaję, że patrzenie na obcy okręt na kotwicy w brytyjskim porcie może doprowadzić do wściekłości, ale nic nie możemy na to poradzić. Nie ma wątpliwości, że możemy tylko poinformować o tym naszych dowódców. Możemy próbować nie tracić go z oczu, jednak byłoby istnym samobójstwem go atakować. Niech pan sam przyzna, Delancey, że pan to rozumie. - Rozumiem, ale widzę też inne możliwości. Ten francuski okręt nie stoi na kotwicy. On siedzi na mieliźnie. - Skąd pan to wie? - Mam przecież pilota na pokładzie. Młody Dawid Stock zna każdy cal wybrzeża. Otóż on powiada, że okręt ten będzie tkwił na mieliźnie przez najbliższe cztery godziny. Właściwie niczym mu to nie grozi. Nie ma tu skał i morze jest spokojne. Niemniej nie postawi żagli przed dziewiątą. W tym stanie rzeczy stanowi nieruchomy cel. - Pan ma na myśli... Poważnie? - Tak. Atak brandera. - Ależ żaden brander nie był używany, jak tylko sięga pamięć kogokolwiek z żyjących. - Wiem o tym. Jednakże Spitfire został zbudowany z myślą o takim właśnie specjalnym zadaniu. Taka okazja może się zdarzyć tylko raz w życiu. - A co będzie, jak pan nie trafi? Będę musiał poświęcić Spitfire'a nic przez to nie zyskując? - A co będzie, jeśli pan pozwoli Francuzowi uciec? Powiedzą, że miał pan sposobność zniszczyć okręt nieprzyjacielski, ale wolał pan wstrzymać się od działania. - Też racja. Właściwie każda decyzja jest cholernie ryzykowna. Łatwo panu mówić. Nie, nie to miałem na myśli. To byłoby piekielne zadanie. Ale odpowiedzialność za to muszę wziąć na siebie ja. Jeżeli człowiek zrobi błąd, będą mu to wytykać przez całe lata. No więc co, u diabła, robić? Na co się zdecydować? Delancey patrzył na Kerra z zainteresowaniem. Arystokratyczna poza gdzieś zniknęła. Przez jakiś czas chodził tam i z powrotem po kajucie, gryząc paznokcie. Nagle zatrzymał się, jakby uderzyła go jakaś nowa myśl. - Ale przecież nikt nie będzie wiedział, że ten przeklęty okręt jest na mieliźnie! Chyba że ja sam złożę o tym meldunek.
- Fakt ten będzie już znany wszystkim w Inishcrone i w Killali. - Na Boga! To prawda! - Niech pan posłucha. Czas płynie. Jeżeli mam zniszczyć ten okręt, zanim zejdzie z mielizny, to muszę zacząć działać już teraz. Jeśli to panu pomoże powziąć decyzję, to chciałbym powiedzieć jedno: jeżeli istnieje jakaś szansa, to lepiej zrobić cokolwiek niż nic. - Chyba ma pan rację. A więc dobrze. Niech tak będzie. Atakujemy. Ale co ma zrobić Vulture! - Iść za nami, a potem wykończyć nieprzyjaciela ogniem z dział. - Czy mam wziąć na pokład wasze łodzie po przeprowadzeniu ataku? - Dziękuję panu. Sądzę, że pójdziemy prosto na nieprzyjaciela i będziemy próbowali wydostać się na ląd. Może byłby pan tak uprzejmy, żeby nas potem stamtąd zabrać. Przydałaby mi się także jedna dodatkowa łódź. - Dobrze. Teraz zechce pan wyznaczyć dokładny czas. - Tak jest. Będę próbował uderzyć w cel o dziewiątej, gdyż mam nadzieję, że będzie już wtedy dostatecznie ciemno. Wcześniej nie mogę, bo będę widoczny, ale też nie później, bo mogą już być gotowi do zejścia z mielizny. Jeśli pan się zgodzi, proponuję, żeby mój okręt przepłynął obok cypla Lenadoon Point tak, jak byśmy mieli zamiar udać się do Sligo. Potem zrobię zwrot i okrążę znowu cypel o siódmej trzydzieści. Zostanie mi wtedy sześć mil łatwej żeglugi z prądem przypływu. Będę się trzymał blisko lądu, by zlewać się z tłem. Mam nadzieję, że w ten sposób mnie nie zauważą. - A Vulture? - Byłoby dobrze, gdyby pokazał się pan koło Ross Point i zwrócił na siebie uwagę nieprzyjaciela rakietami i salwą dział. Jeżeli ich obserwator będzie zajęty panem, to jest bardziej prawdopodobne, że nas nie zauważy. - Doskonale. Wykonam upozorowany atak na Killalę i mam nadzieję, że uda mi się ściągnąć na siebie ich ogień. Wygląda na to, że oni już ustawili trochę dział na lądzie. - Dziękuję panu. A więc jeśli pan będzie łaskaw, o ósmej. A jeszcze więcej hałasu przydałoby się za kwadrans dziewiąta. Im więcej huku, tym lepiej. Może nastawimy nasze zegarki? - Tak. Za dziesięć minut szósta. - Dziękuję panu. Jeszcze jedno. Czy mogę zostawić u pana Dawida Stocka? - Nie sądzę, żebym go mógł potrzebować. - Ale chodzi o to, że on jest po prostu pasażerem. Zabrałem go na pokład bez zgody jego ojca. Nie czuję się upoważniony, by ryzykować jego życie. - Ach tak, rozumiem teraz. Rzeczywiście, lepiej będzie, jeżeli zostanie ze mną. Będzie bezpieczniejszy, A panu, panie Delancey, życzę powodzenia. Uścisnęli sobie na pożegnanie ręce i Delancey poczuł przypływ przyjaźni do Kerra. Zdał sobie teraz sprawę, że ten młody człowiek był tak antypatyczny tylko przez swój sposób zachowania się, a nie to, jaki był naprawdę. Delancey wydał rozkaz załodze swojej, by odwiozła go z powrotem na Spitfire'a. Było wiele do zrobienia, a czasu zostało bardzo niewiele. Gdy tylko bosman powitał go gwizdkiem na pokładzie, Delancey kazał, by Partridge zarządził alarm dla całej załogi. W ciągu kilku minut bosman
złożył meldunek Partridge'owi, że wszyscy są obecni, z kolei Partridge powtórzył ten raport kapitanowi. Stojąc przy uskoku pokładu rufowego, Delancey spoglądał krytycznie na swoich ludzi. Wyglądali lepiej niż wtedy, gdy ujrzał ich po raz pierwszy. Teraz miał ich poprowadzić na niebezpieczną akcję. Stali przed nim ludzie, których życie, być może, będzie musiał poświęcić. Jedyne, co mu pozostało do zrobienia, to wyjaśnić im, dlaczego ich ofiara... i ofiara złożona z samego okrętu... były usprawiedliwione. - Wiecie już wszyscy, że francuskie wojska wylądowały w Killali. Ich fregaty powróciły do Francji po dalsze oddziały. Ale jeden siedemdziesięcioczterodziałowy okręt zawinął tu, gdy już wszystkie inne odpłynęły. I wysadził na ląd wojsko, które przywiózł na swoim pokładzie. Otóż okręt ten osiadł na mieliźnie i nie odpłynie, z czego ich kapitan pewnie zdaje sobie sprawę, do dziewiątej godziny dziś wieczór. Ale jest coś, czego ich kapitan nie wie, a o czym my wiemy: a mianowicie, że okręt ten w ogóle już nigdzie stąd nie odpłynie. My, którzy służymy królowi, nie lubimy patrzeć na nieprzyjacielskie okręty, stojące w naszych brytyjskich portach, chyba że są to okręty przez nas zdobyte. Jeszcze bardziej nam nie odpowiada, gdy jakiś nieprzyjacielski okręt opuszcza brytyjski port cało i zdrowo. Moim zamiarem jest zniszczyć ten francuski okręt. Wszyscy wiecie, że Vulture i Spitfire nie mogą się mierzyć z okrętem o siedemdziesięciu czterech działach. Ale nasz okręt jest branderem, dlatego znajdujemy się w rzadko spotykanej sytuacji, w której brander może być wykorzystany. Przed nami jest nieruchomy cel o dużym znaczeniu. Chcę, żebyście się mu dobrze przypatrzyli. Zobaczcie, że siedzi na mieliźnie po wschodniej stronie zatoki Killali, Jego dziób zwrócony jest na południe, prawoburtowe działa są wymierzone w Ross Point, zaś lewoburtowe w kierunku bliskiego brzegu. Z naszego punktu widzenia ta pozycja ma jedną stronę dobrą i jedną złą. Plusem dla nas jest to, że możemy zaatakować z północy, nie dostając się pod obstrzał z głównych dział, minusem zaś to, że jego rufa stanowi tylko niewielki cel, co zmusi nas do sterowania naszym okrętem aż do ostatniej chwili. Warunki atmosferyczne są niezłe, choć wiatr jest raczej słabszy, niżbym sobie życzył. Mając tak blisko brzeg, nie spodziewam się zbyt dużych strat, co więcej, możemy mieć nadzieję, że sami ze swoimi rzeczami wylądujemy na plaży w przeświadczeniu, że dobrze spełniliśmy swój obowiązek, i mamy widoki na otrzymanie nagrody pieniężnej za zniszczenie siedemdziesięcioczterodziałowego nieprzyjacielskiego okrętu. Suma ta, podzielona między wszystkich, nie będzie taka duża, jak mogłaby być, gdybyśmy ten okręt zdobyli, trzeba jednak wziąć pod uwagę, że do podziału tego, co możemy otrzymać, jest nas tylko pięćdziesięciu. Przede wszystkim planuję odpłynąć stąd zaraz, omijając Lenadoon Point - ten przylądek, który tam widzicie. Wtedy stracą nas z oczu. W ten sposób nieprzyjaciel będzie sądził, że zostaliśmy wysłani z jakimś meldunkiem. Vulture tymczasem zostanie w polu ich widzenia i przeprowadzi upozorowany atak na Killalę. Powinni oni ściągnąć na siebie uwagę i uniemożliwić Francuzom szukanie nas. Wtedy my wrócimy w zapadającym mroku i kiedy zrobi się całkiem ciemno, zaatakujemy. Życzę wam wszystkim powodzenia i szczęścia. A teraz wszyscy do żagli! Kiedy się wymknęli z pola widzenia nieprzyjaciela, poczyniono ostatnie przygotowania. Posłano po cieślę, bosmana, działomistrza, żaglomistrza i intendenta. Delancey kazał ustawić osłonę przed kołem sterowym, szkielet jej miał się składać z krat i drzewa, ale należało to wzmocnić czymś bardziej solidnym, - Można wziąć z ładownic beczułki z mięsem i chlebem - rzucił. - A dopchnijcie zapasowym płótnem i hamakami. Intendent był oburzony. - Nie możemy w taki sposób marnować zapasów, sir. Przecież wystarczą na to beczki z wodą!
- Niech pan posłucha, panie Holt. Mam zamiar zniszczyć cały okręt razem z zapasami, niech się więc pan nie martwi o swoje rozliczenia. Właśnie beczek z wodą nie chcę mieć na okręcie. Mogłyby niechcący przyczynić się do ugaszenia ognia. - Dobrze, sir. Przypuszczam, że pan wie najlepiej. Jednakże komuś, kto przez całe życie oszczędzał zapasy i obliczał wydatki, trudno jest pogodzić się z myślą, że to wszystko nagle ma być zniszczone. Bardzo trudno. No cóż, każę przynieść beczułki. - Teraz, panie Shepherd - zwrócił się Delancey do działomistrza - chcę, żeby dwie karonady zostały zamontowane na dziobie za taką osłoną, ażeby można było strzelać ponad nią, mając pod ręką pełno gotowej amunicji. Panie Gillingham, niech pan sprawdzi wszystkie łodzie. Mają być gotowe do spuszczenia, wszystkie będą holowane za rufą, gdy tylko rozpoczniemy akcję. Przez następną godzinę czy dwie trwały gorączkowe przygotowania. W tym samym czasie Spitfire okrążył, przylądek i zniknął z pola widzenia nieprzyjaciela. Teraz Delancey wydał rozkaz wykonania zwrotu. Robiło się coraz ciemniej, a północno-zachodnia bryza lekko przybrała na sile Delancey złapał się na tym, że bezwiednie zastanawia się, czy jeszcze kiedykolwiek ujrzy światło dzienne. Popatrzył, być może, na swój ostatni zachód słońca, potem zwołał oficerów do swojej kabiny na ostatnią naradę. Chwilową pieczę nad pokładem powierzył na ten czas intendentowi. Poza Partridge'em i dwoma podoficerami nawigacyjnymi - Ewinsem i Fairbrotherem - był tam jeszcze Shepherd działomistrz, bosman Gillingham, cieśla Browning i wreszcie dwóch midszypmenów, Heyworth i Travers. - No cóż, panowie, wszyscy słyszeliście, co powiedziałem załodze, i wszyscy widzieliście tego siedemdziesięcioczterodziałowego Francuza, siedzącego na mieliźnie. Wiecie, jakie mamy zadanie i o której godzinie ma ono być wykonane. Musimy zniszczyć ten okręt, zanim zdoła odpłynąć, a więc około dziewiątej wieczór. Możemy polegać na Vulture, możemy liczyć na jego współpracę w zniszczeniu nieprzyjaciela. Nie możemy natomiast polegać na miejscowej ludności i oczekiwać, że nam pomoże, kiedy wykonamy nasze zadanie i znajdziemy się na brzegu. Pamiętajcie, że Killala jest we francuskich rękach i że wielu jej mieszkańców stanie po stronie wroga. Przynajmniej w tej chwili. Po wylądowaniu musimy być przygotowani do walki. Pamiętajcie, że ten okręt był zbudowany i wyposażony w tym właśnie celu. W odpowiednim czasie rzucę Spitfire'a na wroga i wysadzę go w powietrze. Nasze podejście do nieprzyjacielskiego okrętu musi odbyć się w zupełnej ciszy. Powinniśmy zbliżyć się do niego, zanim zostaniemy dostrzeżeni. Kiedy nas odkryją, Francuz otworzy ogień z dział na rufie, a wtedy my także odpowiemy ogniem. Jednakże ogień zostanie przerwany za kwadrans dziewiąta. Załoga naszego okrętu zostanie podzielona na pięć łodzi kolejno, na mój rozkaz, będzie opuszczać okręt. Jako pierwsza odpłynie ta łódź, którą pożyczyliśmy z Vulture. Panowie Ewins i Browning zabiorą ze sobą sześciu uzbrojonych ludzi i załadują zapasową broń, amunicję, proch, koce i rzeczy osobiste. Należy wylądować łodzią w najbliższym punkcie i wystawić przy niej straż. Drugą łodzią będą dowodzili panowie Partridge i Travers. Zabiorą ze sobą szesnastu ludzi w pełnym uzbrojeniu. Pańskim zadaniem, Partridge, będzie zająć pozycje na południowej stronie Inishcrone tak, by zapobiec jakiejkolwiek interwencji Francuzów lub Irlandczyków z tej strony. Trzecia łódź zostanie spuszczona na wodę z panami Fairbrotherem i Gillingshamem. Wezmą oni ze sobą dwunastu w pełni uzbrojonych ludzi. Zadaniem ich będzie zebranie pozostałych przy życiu Francuzów, jeżeli pojawią się na brzegu. Czwarta łódź to pięciowiosłowa szalupa z dziesięcioma uzbrojonymi ludźmi, pod komendą panów Shepherda i Heywortha, którzy zajmą pozycje na północnej stronie miasteczka. Ja sam wezmę gig. Panie Partridge, proszę poprzydzielać ludzi do poszczególnych łodzi. Panie Ewins, proszę sprawdzić zapasy na łodziach. Panie Fairbrother, proszę dopilnować, by działa na dziobie i ich obsługa
były gotowe do akcji. Panie Shepherd, niech pan rozda broń. Panów Gillingshama i Browninga poproszę, aby udali się ze mną. Kiedy Spitfire zbliżał się do Lenadoon Point, Delancey rozkazał bosmanowi i cieśli, aby zamontowali haki abordażowe, poluzowali maszty i przygotowali się do przecięcia nawietrznych want. Przygotowania były niemal zakończone, gdy Spitfire opłynął przylądek i wziął kurs w głąb zatoki, wzdłuż jej wschodniego brzegu. Zaczynało się ściemniać, wiatr od morza był teraz idealny do przeprowadzenia zaplanowanego ataku. Tuż przed siódmą trzydzieści Delancey skrócił żagle, zwijając marsie jako bardziej widoczne. Okręt szedł pod fokiem i bezanem, zaś majtek trzymający ołowiankę na łańcuchu otrzymał rozkaz, by nie meldować, zanim głębokość nie osiągnie pięciu sążni. Bardzo ważną rzeczą było trzymać się brzegu tak, aby kontury okrętu zlały się z przylądkiem, ale stałoby się fatalnie, gdyby osiedli na dnie i stracili przez to czas. Było jeszcze na tyle widno, że mogli obserwować, jak Vulture zbliżał się do przylądka Ross. Stojąc za sterem, Delancey sprawdził, czy ma w kieszeni krzesiwo, hubkę i lont. W gigu był półnaładowany muszkiet, a poza tym miał dwa pistolety za pasem. Szybko zastanowił się, czy przypadkiem czegoś nie przeoczył, po czym odwrócił się i zobaczył, że obok stoi Partridge. - Wszystko w porządku, sir. Mamy wielką szansę, że się nam powiedzie. Ale rufa okrętu to bardzo mały cel, sir. Może się to obrócić przeciwko nam. - Nie ze mną przy sterze, panie Partridge! Zostanę tu do momentu, kiedy oba statki się zderzą - Ale to oznacza pewną śmierć, sir! - Nie. Umknę w łodzi. - Która do tego czasu zatonie. Nie wolno tego robić. Proszę pozwolić, bym został z panem. - Wydałem już rozkazy, panie Partridge, i oczekuję, by zostały wykonane. Nie życzę sobie, żeby rozbitkowie z francuskiego okrętu połączyli się z wojskami francuskimi z Killali. Pana zadaniem będzie zapobiec temu. A poza tym - jeśli mnie się nie powiedzie, pan powinien poprowadzić akcję zniszczenia nieprzyjaciela. Nie mam innego oficera pokładowego, nie możemy więc obaj jednocześnie znajdować się w takim miejscu, by można nas było ustrzelić jednym pociskiem. Dlatego weźmie pan drugą łódź. Chwileczkę, coś sobie przypomniałem. Chcę mieć w łodzi beczkę prochu. Niech pan wyda polecenie panu Sheperdowi, by się tym zajął. - Był to oczywiście tylko pretekst, żeby się pozbyć Partridge'a. Udało się. Delancey popatrzył na zegarek. Było już prawie kwadrans po ósmej. Spitfire zbliżał się do cypla Lenadoon, który wyłonił się właśnie po stronie zawietrznej. W tej chwili doleciał zgłuszony okrzyk z dziobu. To był głos marynarza sondującego głębokość przy pomocy ołowianki. Drgnienie przebiegło przez cały kadłub statku. Ustało kołysanie. Zamarł plusk wody po obu burtach. Szok był tak wielki, że Delancey poczuł, jak serce przestało mu bić. Nagle ogarnęło go poczucie katastrofy i klęski, bo wiedział już, że zdarzyło się najgorsze. Nie było już miejsca ani na wątpliwości, ani na nadzieję. Spitfire siadł na dnie.
Rozdział 10 Koniec Spitfire'a
Sukces zaplanowanego ataku zależał od synchronizacji w czasie. Wystarczyłoby piętnastominutowe opóźnienie, żeby położyć całe przedsięwzięcie. 74-działowy Francuz mógł w tym czasie oderwać się od dna, zrobić zwrot i skierować salwę całej swojej baterii na Spitfire'a, rozbijając go na kawałki, zanim ten zdążyłby się do niego zbliżyć. Dalszym skutkiem opóźnienia byłoby zmarnowanie całego efektu pozorowanego ataku Vulture'a. Spitfire znajdował się na ławicy piaskowej i można się było spodziewać, że oderwie się od dna, jak tylko zacznie się przypływ. Nie istniało niebezpieczeństwo wyrzucenia go na brzeg. Jedynym niebezpieczeństwem było opóźnienie całego planu. Delancey doszedł do wniosku, że dwie rzeczy przemawiały na jego korzyść. Po pierwsze z góry zostawił sobie dziesięć minut rezerwy na wypadek nieprzewidzianych okoliczności, po drugie - jego okręt był przecież przeznaczony na zniszczenie, wcale nie miał brać udziału w normalnej akcji bojowej. Przede wszystkim należało zwinąć żagle, zanim stenga pójdzie za burtę. Wydał więc odpowiedni rozkaz, a potem krzyknął: - Wyrzucić wszystkie działa burtowe! Szybko! Ruszać się! Zwijajcie się tak, jak jeszcze nigdy w życiu! Sam objął dowodzenie grupą, która zabrała się do ciężkich karonad, znajdujących się przy bezanmaszcie. Odrąbano przytrzymujące je liny, wysunięto je z ich kołysek, a potem wyrzucono przez furty burtowe. - Lawety także - rzucił. - I amunicję! Usłyszał plusk, kiedy działa wylatywały za burtę. Poszły wszystkie z wyjątkiem tych, które były najbliżej dziobu, i dwóch dział na forkasztelu. W sumie zostało więc cztery. - Opuścić łodzie! - zawołał. Były już do tego przygotowane, bo i tak wkrótce miały zostać spuszczone. Co jeszcze można byłoby usunąć? Pomyślał o zapasach, ale zdał sobie sprawę, że nie ma na to czasu. Najłatwiejszy ładunek do pozbycia się to załoga. - Wszyscy do łodzi, z wyjątkiem łodzi numer dwa! - rzucił rozkaz i nagle przyszedł mu do głowy genialny pomysł: - Panie Partridge, wyrzucić wszystkie kotwice i liny! W innych okolicznościach wziąłby łódź, żeby określić, jak głęboka jest woda przed nimi, ale teraz nie było na to czasu. Jeżeli piaszczyste dno, w jakie uderzyli, było czymś więcej niż izolowaną ławicą - to bitwa i tak była przegrana. Wyrzucenie kotwicy przechyliło szalę. Delancey poczuł znowu, jak pokład pod jego nogami ożył. Spitfire zadygotał i zadrżał, a potem łagodnie ześlizgnął się do przodu na głębszą wodę. Koszmarne minuty grozy minęły, kiedy załoga z powrotem wdrapała się na pokład, zostawiając łodzie na wodzie. Stracono teraz trochę czasu przy żaglach. Kiedy okręt zaczął posuwać się do przodu, Delancey spojrzał wreszcie na swój zegarek, obawiając się najgorszego. Stracili dwadzieścia minut, chociaż rezerwy mieli tylko dziesięć. Czy potrafi nadrobić ten stracony czas? Na jedną rzecz nie mógł się mimo wszystko zdobyć - na to, żeby jeszcze bliżej podejść do przylądka Lenadoon. Ale za to okręt był teraz lżejszy i być może nieco szybszy. Od momentu kiedy utknęli na piaszczystym dnie, Delanceya prześladowała świadomość, że stało się to wyłącznie z jego winy. Nie popełniono żadnego błędu nawigacyjnego, piasek widocznie został naniesiony już po zrobieniu mapy. Co do tego nie było wątpliwości. Błędem jednakże było pozbycie się pilota. Dawid Stock z pewnością by go ostrzegł przed tym przeklętym piachem. Mógł też powiedzieć mu, jak dalece można było przybliżyć się do Lenadoon Point, a potem do Rathlee Head.
Teraz Dawid był na pokładzie innego okrętu, Vulture'a, slupa, który miał łatwe zadanie odciągnięcia uwagi od nich. A dlaczego tak się stało? Ponieważ on, Delancey, chciał trzymać chłopaka z dala od niebezpieczeństwa. Oczywiście było dużo motywów na jego usprawiedliwienie - wiek chłopaka i jego cywilny status, niepokój biskupa, który miał dość własnych kłopotów, i ewentualna przyszłość chłopaka. Tym niemniej błąd został popełniony i niewiele brakowało, aby okazał się błędem decydującym o niepowodzeniu. Nadszedł czas, żeby zrobić zwrot na południe i wejść do zatoki, wydał więc konieczne rozkazy. Kiedy okręt był już na nowym kursie, nagle przybrał na sile wiatr, w stopniu być może wystarczającym do zarobienia pięciu minut czasu, jaki był przewidziany na zbliżenie się do celu. A więc w sumie okręt mógł być spóźniony o jakieś pięć minut. Pomimo całego zamieszania, spowodowanego znalezieniem się na mieliźnie, okręt zdawał się być w całkiem dobrym stanie, ciągnąc za rufą łodzie w ustalonym porządku. Przy sterze stał doświadczony marynarz Jim Malling, a przy nim chłopiec do przekazywania poleceń, piętnastoletni spryciarz imieniem Ned Walker. Powoli Spitfire zbliżał się do trawersu przylądka Rathlee Head. Delancey popatrzył teraz na zegarek. Była za kwadrans dziewiąta. Na zachodzie przebijało jeszcze blaknące światło, ale ani śladu księżyca. Jak dotąd nie mógł zupełnie wypatrzyć okrętu, który był ich celem. Stał on niewidoczny na tle brzegu. Nie było śladu Vulture'a. Spitfire jednak był na swoim miejscu, spóźniony zaledwie o kilka minut. Gdyby wiatr się utrzymał, można by liczyć, że uderzy w cel zgodnie z planem. - Łódź numer jeden! Przygotować się do oddania holu! - To był pierwszy rozkaz Delanceya. Ned pośpieszył przekazać ten rozkaz panu Ewinsowi. Pożyczona z Vulture'a łódź została podciągnięta do burty, zabrała część załogi i w ciągu trzech minut odbiła w morze. Zostały na nią załadowane rzeczy osobiste Delanceya i instrumenty wraz z papierami i dziennikiem okrętowym. Było coś w tym procesie likwidacji, co nagle przyprawiło go o lęk. Nigdy nie uważał się za bohatera. Nigdy przedtem nie podejmował się na ochotnika jakiejś szczególnie niebezpiecznej misji. Co go, u licha, nagle napadło, żeby zrobić coś takiego teraz? Dlaczego zaplanował całą tę operację? Po co wziął na siebie rolę samobójcy? Kłopot polegał na tym, że rozważył, cały problem raczej abstrakcyjnie. Wiedział, jakie posunięcia powinien teraz zrobić, jak gdyby grał w szachy. Znał ruch po ruchu, mógł z góry przewidzieć, co powinno się stać dalej. Wiedział, że ktoś musi pozostać przy sterze. Wiedział także, że kapitan powinien być ostatnim człowiekiem, który opuści skazany na zagładę okręt. Ale dopiero teraz, sam jeden w ciemności, zdał sobie sprawę ze wszystkich konsekwencji. Kapitan powinien pozostać aż do końca - ale to ON był tym kapitanem! Łatwo było planować. Teraz dopiero zrozumiał, że poświęcał samego siebie jako część tego planu, tak jak gracz w szachy poświęca pionka. Zadrżał z obawy, czy starczy mu odwagi, by wszystkiemu podołać. Dlaczego nie poszedł za radą Partridge'a? Ale odwrotu już nie było. Właśnie na tle ciemniejącego nieba ukazały się maszty Francuza z pajęczą siecią osprzętu. - Kurs na cel! - zawołał do sternika. Ciszę nocy przeszył nagle ogłuszający odgłos wystrzału z działa. Delancey przez moment bał się, że dostrzeżono Spitfire'a, ale zaraz zdał sobie sprawę, że to wypalił Vulture. Musiała dochodzić dziewiąta. - Druga łódź do odpłynięcia! - zawołał. Chłopak pośpieszył powtórzyć to panu Partridge'owi. Na pokładzie zapanował ruch, spieszna krzątanina i znowu padła ledwie słyszalna komenda: - Odbijać!
Delancey poczuł się nieswojo, gdy uświadomił sobie, że może już nigdy więcej nie zobaczy Partridge'a. Przecież nawet się nie pożegnali. Odprawienie przez niego łodzi było jak gdyby przygotowaniem się na śmierć, zrobieniem testamentu, przekazaniem ostatniej woli, rozporządzeniem tym, co się posiadało, wyrażeniem ostatniego życzenia. Ale czyż mógł teraz zmienić plan? W tym momencie Vulture wystrzelił rakietę. Unosiła się w górę bardzo wolno, a potem wybuchła oświetlając na mgnienie miasteczko Killala. Nastąpił grzmot burtowej salwy slupa, odbiła się ona echem w zatoce. Widząc teraz swój cel, ogniomistrze wzięli go na muszkę. Ale do czego właściwie mieli celować? Do skał na wybrzeżu? Francuzi podobno zamontowali tam jakieś działa. To one były ich celem. Delancey miał nadzieję, że przynajmniej domy zostaną oszczędzone. Wkrótce potem ujrzał znowu błysk ognia z dział Vulture'a, a w kilka sekund później usłyszał huk. Slup musiał się znajdować w odległości jakichś pięciu mil; był poza zasięgiem francuskiego okrętu, ale w pełnej widoczności. Czynił wszystko, żeby ściągnąć na siebie uwagę. Czy francuski kapitan nie będzie na tyle sprytny, żeby dojść do wniosku, że jest to operacja pozorowana i że powinien obserwować, co się dzieje z zupełnie innej strony? Jeszcze jedna rakieta oświetliła horyzont wokół Ross Point i Delancey popatrzywszy w tym świetle na tarczą zegarka zawołał: - Trzecia łódź do odprawy! Młody Ned znowu pośpieszył przekazać rozkaz. Przez minutę lub dwie panował gorączkowy ruch, po czym Delancey miał już pewność, że odpłynął Fairbrother. Powinno było jeszcze zostać dziesięciu ludzi z Shepherdem i Heyworthem, głównie z obsługi dział na dziobie. Francuski okręt był teraz doskonale widoczny. Stał w odległości jakiejś mili. Wydawało się prawie niemożliwe, żeby jeszcze dotąd nie dostrzeżono Spitfire'a. Lada moment powinien był ukazać się księżyc. Na razie przesłaniały go chmury. Warunki do ataku brandera wydawały się wprost idealne. Sytuacja zmieniła się gwałtownie w momencie, gdy wystrzeliła rakieta z francuskiego okrętu. Przeleciała w kierunku północno-wschodnim i prawie rozpadła się nad ich głowami, ukazując bezlitośnie Spitfire'a ze wszystkimi żałosnymi szczegółami. Być może Francuzi nie rozpoznali, że to brander, ale zobaczyli dostatecznie dużo. Otworzyli na intruza ogień z dwóch dział. - Ognia! - krzyknął Delancey do Shepherda. Pierwsze francuskie salwy poszły w bok i w górę, ale celność ich poprawiła się, kiedy zmniejszył się dystans. Delancey usłyszał gdzieś na przodzie trzask. Wiedział już, że został trafiony forkasztel i że uległ uszkodzeniu bukszpryt. Jeszcze jeden pocisk upadł na śródokręcie i rąbnął w osłonę, która ochraniała koło sterowe Spitfire'a. Odpowiedziały działa z dziobu Spitfire'a, bijąc w rufę Francuza, ale jedno z nich zostało z miejsca uciszone. Delancey usłyszał tylko trzask i łomot, kiedy działo to przewróciło się. Potem rozległ się krzyk jakiegoś rannego człowieka i jęki innego, który został przygnieciony działem. Z przerażeniem zdał sobie sprawę, że być może będzie musiał podpalić okręt z rannymi na pokładzie. Nie przewidział takiej możliwości i teraz na myśl o tym poczuł skurcz w gardle. Musiał jednak kontynuować obstrzał aż do ostatniej chwili. Teraz ogień francuski był bardziej intensywny. Widocznie wytoczyli na rufę więcej dział. Być może strzelano przez okna z kabin rufowych. Następna kula trafiła w barykadę, poważnie ją uszkadzając. W ciągu tych kilku minut, jakie jeszcze pozostały, najdłuższych minut w życiu Delanceya, trzymał się on z determinacją kursu, podczas gdy pociski
z francuskich dział siekły okręt. Jego jedyne działo wprawdzie odpowiadało ogniem, ale nie wiedzieli nawet, z jakim skutkiem. Lada moment ster mógł ulec zniszczeniu... Nowe serie potężnych uderzeń trafiły w to, co jeszcze zostało z barykady. Delancey zdał sobie sprawę, że znalazł się już pod obstrzałem muszkietów. Zostało mu jeszcze tylko pięć minut. Przejął ster od marynarza stojącego przy kole i wysłał go z rozkazami, by jedyne pozostałe działo zaprzestało ognia i by ludzie przebiegli na rufę. Chłopak, który był jego gońcem, zgodnie z wcześniejszą instrukcją już rozlewał pośpiesznie naftę wzdłuż pokładu po zawietrznej i rozsypywał proch po śródokręciu, pozostawiając smugi prowadzące do wypełnionych nim worków przymocowanych do masztów. Pokład był teraz pod jeszcze mocniejszym obstrzałem z lekkiej broni. Heyworth został zabity w momencie, gdy spieszył na rufę. Został też ranny Shepherd, ale dotarł jakoś do steru z trzema swymi ludźmi. Sternik był do tej pory cały i zdrów. Delancey kazał mu przeciąć trzymające jeszcze wanty po nawietrznej. Został mu już tylko grotmaszt, kiedy i jego ugodził pocisk. Upadł na pokład. Siekiera wyśliznęła się z jego ręki, przeleciała przez pokład, by w końcu z łomotem utknąć w szpigacie na zawietrznej. - Czwarta łódź! Odbijać! Widział, jak po chwili Shepherd wraz z dwoma ludźmi i chłopakiem zniknęli za burtą. Nie licząc rannych (niech Bóg ma ich w swojej opiece), Delancey był zostawiony samemu sobie. Spitfire zbliżał się do okrętu francuskiego od strony morza ostrzeliwany przez jego działa z rufy i obsypywany kulami z muszkietów. Lada moment w okręt mógł trafić pocisk, który spowodowałby wybuch jego prochowni, a wtedy oba okręty rozpadłyby się na drobne kawałki. Jednakże na szczęście francuskie działa umieszczone na rufie strzelały za wysoko, by unieruchomić swego przeciwnika. Zarówno fok, jak i bezan zostały poszarpane w strzępy, ale zostało jeszcze tyle płótna, by okręt mógł posuwać się do przodu. W momencie, kiedy stenga bukszprytu prawie dosięgła rufy Francuza, Delancey szybko obrócił ster tak, żeby skierować dziób w lewo. Rozległ się ogłuszający trzask i dziobnica Spitfire'a rąbnęła we Francuza tuż koło want bezana. Wstrząs zbił Delanceya z nóg. Stracił oddech; czuł, że jest potłuczony. Gdy przyszedł do siebie, chwycił lont, który przedtem umieścił w pobliżu koła sterowego nad kadzią z wodą, podpalił go i przyłożył do strużki prochu. Płomień przeleciał szybko przez pokład i nastąpiły eksplozje o stopę od każdego masztu. Przez pełną napięcia chwilę wyglądało, jakby wszystkie trzy miały się ostać, ale potem pomalutku grotmaszt poszedł za burtę, sczepiając się z reją spankera francuskiego okrętu. Równie powoli także fokmaszt poszedł za przykładem pierwszego i runął na pokład rufowy Francuza. Zataczając się, półprzytomny, dusząc się dymem, kaszląc i krztusząc się, Delancey zdał sobie niejasno sprawę, że uderzył w cel. Oba okręty były sczepione ze sobą, a jeden z nich stał w płomieniach. Ogień z muszkietów ustał. Nie było słychać huku strzałów, tylko trzaski płomieni. Nadszedł moment, kiedy mógł wreszcie opuścić okręt. W tej chwili nie wiadomo skąd wyłoniła się przed nim jakaś postać i złapała go za ramię. - Tędy, sir - usłyszał czyjś głos. Poczuł, że ktoś popycha go w stronę głównego wejścia po stronie nawietrznej. Mocna ręka pomogła mu zejść w dół po trapie, ktoś przejął go przy łodzi. Wgramolił się do środka i usłyszał, że wiosła rozpaczliwie zazgrzytały w dulkach. Wreszcie odbili od Spitfire'a. Kiedy przyszedł do siebie i przetarł oczy, oślepione jeszcze dymem, poznał tych, którzy go wyratowali. Był to młody
Teesdale i Tanner, zastępca działomistrza. W tej chwili był zbyt wyczerpany, żeby się zastanawiać, skąd się oni tu wzięli. Po prostu z ulgą widział, jak gig oddala się od miejsca akcji. Jednakże uczuciu ulgi towarzyszyła świadomość, że coś było nie tak, jak trzeba. Ile czasu upłynęło od momentu, kiedy opuścił okręt? Na pewno ponad pięć minut, może nawet około dziesięciu. Gdyby wszystko odbyło się zgodnie z planem, powinna była już nastąpić straszliwa eksplozja. Strzelanina ucichła i poza pluskiem ich własnych wioseł niewiele było słychać. Zaklął cicho i obejrzał się na okręty, które zostały za nimi. Blask ognia wygasł, a nad pokładem Spitfire'a wyrosło pierzaste skrzydło pary. Z trudem udało mu się rozróżnić dalekie okrzyki komend, co świadczyło o tym, że groźna sytuacja została opanowana. Co do tego nie miał już teraz żadnych wątpliwości. Ogień został ugaszony. - Uratowali się! - powiedział. Sam był zaskoczony brzmieniem swego głosu, który był dziwnie chrapliwy i słaby. Wiosła leżały nieruchomo. Przez moment siedział z twarzą ukrytą w dłoniach. - Trzeba wracać - odezwał się w końcu. - Do wioseł! Szybko zwrot w tył! - Marynarze usłuchali, ale Tanner spytał dlaczego. - Ugasili ogień - wyjaśnił Delancey posępnie. - Ten cholerny Francuz znalazł się znowu na wodzie i może odpłynąć, jak tylko się wypłacze i odetnie od Spitfire'a. A teraz do wioseł. Obaj! Robili za wiele hałasu, więc Delancey podarł swoją koszulę i kazał marynarzom owinąć płótnem wiosła. Najgorszą sprawą w tej sytuacji było to, że francuski kapitan miał teraz prawo utrzymywać, że zdobył Spitfire'a. Można go było dowlec do jakiegoś francuskiego portu z brytyjskim godłem pod trójkolorową flagą. Taki miał być los pierwszego królewskiego okrętu, którego dowództwo mu powierzono... Pomimo iż był zmęczony, musiał zdobyć się na jasne przemyślenie sytuacji i na szybkość działania. - Posłuchajcie, mamy beczkę prochu na dziobie łodzi, a ja mam lont, hubkę i krzesiwo. Mam zamiar przywiązać tę beczkę z zapalonym lontem do steru francuskiego okrętu. Francuzi będą zbyt zajęci zniszczeniami na własnym okręcie, żeby mogli zauważyć nasze zbliżenie się. Potem opłyniemy jego burty tak, żeby pozostała część okrętu znalazła się między nami a punktem eksplozji. - Przepraszam, sir - odezwał się Tanner. - Czy ta jedna beczułka potrafi wysadzić w powietrze oba okręty? - Nie. Wystarczy, jeżeli utrąci ster i spowoduje przeciek. Nie mógł im przecież wyjaśnić, że istotną sprawą dla efektów eksplozji jest jak najmniejsza odległość, inaczej wybuch takiej beczki poszedłby głównie w powietrze. Lepiej byłoby, gdyby wybuch nastąpił między dwoma okrętami, ale to byłoby zbyt ryzykowne! No tak, ale przecież plan, który realizują, jest też niebezpieczny. Próbował wyobrazić sobie, co się dzieje na pokładzie francuskiego okrętu. Pierwszą myślą kapitana było oczywiście ugasić pożar na Spitfire. Jego ludzie użyli fokmasztu jako pomostu, choć nie było to łatwe. Pewien był, że niektórzy z marynarzy biorących udział w tej akcji musieli się ociągać. Potrzebny był też łańcuch ludzi podający wiadra z wodą dla ugaszenia ognia. Inni próbowali zdusić go mokrymi płótnami żaglowymi. Trzeba też uprzątnąć wszystkie spustoszenia i odciągnąć zwalone maszty. Oprócz tego należało otaklować na nowo bezan i wymienić reję spankera. Na pewno zostało im roboty co najmniej na pół godziny. Ryzyko, jakie musiał podjąć, polegało na tym, iż mógł ich zauważyć ktoś wyglądający poza rufę, na przykład w czasie wymiany drzewca bandery. Szczęśliwym zbiegiem okoliczności księżyc ciągle jeszcze nie wzeszedł, a więc łódź będzie niewidoczna nawet z bardzo bliskiej odległości. Co więcej, odgłosy ich wioseł prawdopodobnie utoną w hałasie, jaki panował na pokładzie okrętu.
- Wciągać wiosła do łodzi! - powiedział Delancey. - I przesunąć beczkę na rufę! Przez następne dwadzieścia minut, kiedy łódź zbliżała się do Francuza, Delancey manipulował przy otworze szpuntowym beczki, przymocowując do niego kawałek lontu, potrzebny na dziesięciominutowe opóźnienie. Potem podpalił jego drugi koniec, odciągnął kurek swego muszkietu, sprawdził pistolety i poluzował szpadę. Jeżeli nawet ich dostrzegą, to już wiedział, co ma zrobić w ostateczności. W miarę jak się zbliżali do nieprzyjacielskiego okrętu, hałas narastał. Rozróżniali już teraz odgłosy piłowania i walenia młotem, a także poszczególne okrzyki i tupot nóg. Górował nad tym wszystkim jeden głos. Delancey wyobraził sobie, że to kapitan francuski tak pogania swoich ludzi, nie dając im ani momentu wytchnienia. Z pewnością czuł się jak szczur w pułapce, pocił się, klął i chciał już wyjść z tej przeklętej zatoki przed świtem. Inni Francuzi także coś mamrotali. Nie byli zdyscyplinowani, jak to rewolucjoniści. Wprost nieprawdopodobne było, by dostrzegli lub usłyszeli łódź Delanceya. Pozostało do przebycia około stu jardów, gdy nagle Delancey zorientował się, że jego plan może skończyć się fiaskiem. Zobaczył prowizoryczną platformę zawieszoną za rufą francuskiego okrętu, a na niej jakiegoś marynarza, który zabijał dziurę po kuli z działa Spitfire'a. Dziura znajdowała się tuż nad obudową steru. Delancey wiedział doskonale, co okrętowy cieśla ma tam do zrobienia. Musiał wbić młotem drewniany czop o średnicy kuli (cieśle mają zazwyczaj gotowy komplet takich czopów), a potem przybić gwoździami na tym miejscu kwadratową łatę z ołowianej blachy. W normalnych warunkach nie było to takie trudne. Wystarczyło około dziesięciu minut. Delancey znów musiał szybko podjąć decyzję. Mógł z małej odległości zastrzelić Francuza, ale nie obyłoby się przy tym bez hałasu. Można było poczekać, aż skończy on swoją robotę i odejdzie, albo też spróbować zabić go bez hałasu przy użyciu szpady. Spojrzawszy na niebo Delancey postanowił dłużej nie zwlekać. W chmurach zrobiła się dziura i wyglądało na to, że lada moment ukaże się księżyc. Cios szpadą mógłby się nie udać. Niełatwo było dosięgnąć cieślę tam, gdzie się znajdował. Ale oto przyszedł mu do głowy lepszy pomysł. Cieśla, jak Delancey zauważył, właśnie zajęty był ołowianą łatą. Delancey ustawił swoją łódź w pobliżu steru, prawie tuż pod platformą. - Fini?! - zawołał. - Descendez en bateau! Cóż naturalniejszego, jak wysłać łódkę, by okrążyła okręt i zbadała uszkodzenia? Delancey dziękował w tej chwili Bogu, że poznał francuski w Guernsey. Młody cieśla nie okazał najmniejszego zdziwienia. Włożył do kieszeni swoje gwoździe, młotek wsunął za pasek do spodni i po linie zsunął się na dziób łodzi. Wszystko to odbyło się bez słowa. Nagle dostrzegł wymierzoną wprost w niego lufę pistoletu Delanceya. - Milczeć! - to był jedyny rozkaz, jaki usłyszał. Na znak Delanceya młody Teesdale związał Francuzowi ręce i nogi, po czym zakneblował go chustą. Teraz łódź została obrócona i stanęła rufą do steru okrętu, a Delancey przywiązał swoją beczułkę do górnego czopu zawiasowego, tuż nad linią wody. Chwycił lont, podpalił spłonkę i obserwował, jak iskra rozpocznie swoją wędrówkę. Wszystko to mógł zrobić sam, pod występem rufowej galerii. Jednakże oderwanie się od rufy nie było takie łatwe. Delancey zobaczył z przerażeniem, że cała scena tonęła teraz w świetle księżyca, którego sierp ukazał się właśnie nad pasmem chmur. Nie było jednak żadnego wyboru, odepchnął więc łódź, nakazując swoim dwóm ludziom, by spokojnie zabrali się do wioseł. Ruszyli wolno wzdłuż lewej burty francuskiego okrętu i w końcu przycupnęli pod bukszprytem. Nie ulegało już wątpliwości, że ich zauważono, ale bez względu na to, czy zobaczył ich łódź kapitan czy bosman, musiał przypisywać jej
obecność inicjatywie kogoś innego i być może wymyślał sobie w duchu, że sam nie wpadł na ten pomysł. Taka inspekcja była w końcu normalnym środkiem ostrożności. Ukryty pod bukszprytem Delancey zdał sobie w pewnej chwili sprawę, że patrzy na znajdującą się nad nim potężną rzeźbę Herkulesa z maczugą w ręce. Pomyślał, że wyglądałby on na jeszcze bardziej niezadowolonego, gdyby wiedział, co się święci. Mijały minuty. Tanner i Teesdale poruszali wolno wiosłami, usiłując nie dopuścić, aby przypływ poniósł łódź w kierunku brzegu. Chwile oczekiwania wydawały się trwać bez końca. Delancey przewidywał, że być może trzeba będzie obmyślić nowy plan. Przypuśćmy, że lont zgaśnie. Czy będzie miał tyle odwagi, by wrócić i podpalić go jeszcze raz? Czy nie za wiele żądałby od swoich ludzi? Coś jednak musiałby w takim wypadku zrobić, aby odciągnąć uwagę nieprzyjaciela, dopóki łódź nie odpłynęłaby na bezpieczną odległość. A co powinien zrobić teraz? Może strzelić w baryłkę z muszkietu? Minęło następne dziesięć minut. Delancey nie miał wątpliwości. Jego plan zawiódł raz jeszcze. Spoglądając na drugą stronę zatoki, przypomniał sobie, co zaproponował Kerr. Uzgodniono, że pójdzie on za atakiem Spitfire'a. Czyżby zawiódł i uciekł? Nie. Nie powinien go o to posądzać. Atak się nie powiódł, wszystkie inne próby zniszczenia Francuza napotkały silną salwę z dział nieprzyjacielskich. To prawda, że połowa z jego siedemdziesięciu czterech dział, znajdująca się na prawej burcie, została zasłonięta przez Spitfire'a, ale reszta mogła strzelać, a ponadto Francuzi mogli obsadzić swoimi ludźmi prawoburtową baterię Spitfire'a. Nie, Vulture rzeczywiście niewiele mógł zdziałać... W tym momencie rozległ się ogłuszający odgłos eksplozji. Łódź zadrżała jak gdyby ugodzona młotem kowalskim. Potem wybuchła wrzawa na pokładzie Francuza. Padały rozkazy, przekleństwa i okrzyki. Delancey pomyślał, że może jednak odniósł w końcu zwycięstwo... - Ruszam na pokład Spitfire'a - Delancey był niemal zdziwiony usłyszawszy własny głos i wypowiedziane przez siebie słowa. W nim samym jednak nie było już żadnej wątpliwości, że powinien to właśnie zrobić. Kiedy łódź oderwała się od dziobu francuskiego okrętu, zauważył słup dymu unoszącego się z jego rufy. Domyślał się, że rufowa galeria Francuza była już w ogniu, a być może kajuty oficerskie także. Ogień z całą pewnością mógłby być ugaszony, ale Francuzi przede wszystkim musieli skupić wysiłek na tym, żeby zapobiec jego rozszerzeniu się. Znowu doleciał go głos kapitana i mógł sobie wyobrazić całą scenę na pokładzie, łańcuch ludzi z wiadrami i ludzi z toporkami. Głównym ich problemem było prawdopodobnie ocalenie bezanmasztu czy też tego, co z niego zostało. Nie było teraz większego ryzyka, że Francuzi go dostrzegą, gdyż byli całkowicie pochłonięci ratowaniem okrętu. Delancey zawrócił więc łódź i skierował ją ku dziobowej części prawej burty Spitfire'a. Nad głową rozległy się okrzyki komendy. Marynarze francuscy otrzymali rozkaz powrotu na własny okręt. Ciągle jeszcze mogli używać fokmasztu Spitfire'a jako pomostu. Delancey usłyszał odgłosy ich kroków, gdy biegli w tym kierunku. Z nieco większej odległości dochodził go odgłos pomp i trzask płomieni. Prawdopodobnie w okolicy stewy rufowej Francuza powstał przeciek. A poza tym była potrzebna woda do gaszenia pożaru. Może zalewali magazyn na rufie. Cokolwiek by to było, w tej chwili był im potrzebny każdy człowiek, jakiego posiadali. - Poczekajcie tutaj - powiedział Delancey do załogi swojej łodzi i za pomocą zwisającej liny wciągnął się na pokład dziobowy Spitfire'a. Ogromnie ułatwiał mu zadanie fakt, że doskonale znał okręt, na pokład którego wszedł. Nie spodziewał się, że go jeszcze kiedykolwiek zobaczy. Wiedział dokładnie, gdzie się znajduje. Ruszył wprost do opuszczonego forkasztla i zrobił stos z pościeli, płócien,
wielokrążków i różnych rupieci, rozbił mały luk, żeby był lepszy przewiew, i podpalił to wszystko, a potem zatrzasnął drzwi i zabezpieczył je kawałkiem liny. Następnie pobiegł na rufę i zrobił to samo w magazynie na dolnym pokładzie. Tym razem chciał mieć pewność, że upłynie dziesięć minut, zanim Francuzi zdadzą sobie sprawę z tego, co się dzieje. Bo ogień dotrze do prochowni dopiero za dziesięć minut. Tyle też czasu wystarczy Delanceyowi, żeby dopłynąć do brzegu w najbliżej położonym punkcie. Jeszcze raz spuścił się do łodzi po burcie okrętu. - Do wioseł! Ciągnijcie co sił! Od tego zależy wasze życie! Tanner i Teesdale nie potrzebowali popędzania. W łodzi były jeszcze dwa wiosła. Delancey wziął więc jedno, po czym rozwiązał jeńca francuskiego i wyjaśniwszy mu sytuację, dał mu to drugie, zapasowe. - Ciągnij, jak wszyscy diabli, z całych sił, wypruwając z siebie flaki! Ciągnij tak, jak nigdy dotąd nie wiosłowałeś. W końcu odpłynęli nieco, ale zniosło ich daleko, efekt ich wysiłku nie był więc zbyt wielki. Niemniej jednak zaczęli pracować z jeszcze większą zaciekłością. - Nie zwalniać! - zawołał Delancey po piętnastu minutach. - Ciągnąć! Sam czuł się tak, jakby mu za chwilę miały pęknąć płuca, jakby miał umrzeć z pragnienia. Pomyślał, że bliski jest śmierci z wyczerpania. - Ciągnąć! - wyszeptał i wtedy nagle łódź uderzyła o grunt. Z plaży dobiegały jakieś krzyki. To był głos Fairbrothera. - Poddać się, skurwysyny, bo będziemy strzelać! Wyłazić z łodzi z rękami do góry! Vous êtes prisonniers! Jetez vos armes! Levez les mains! Poddać się! O, przepraszam, sir! Nie poznałem pana. Mamy tu kilku więźniów pod strażą. Szkoda, że nie spaliliśmy tego Francuza, ale pan zrobił wszystko, co się tylko dało. Robota jak się patrzy. Założę się, że teraz nie ucieknie. W każdym razie nie po tej ostatniej eksplozji! - Wnoszę poprawkę do tego zakładu - wyszeptał Delancey. - Po jeszcze jednej... Od strony morza doszedł huk detonacji jakby odgłos Sądu Ostatecznego. Po chwili nastąpiła druga eksplozja, nieco tylko słabsza od pierwszej. W świetle księżyca wyraźnie było widać, jak oba okręty zostały odrzucone w różne strony. Przez kilka sekund scena była oświetlona jak gdyby przez piekielne płomienie. Maszty i reje rysowały się nieruchomo na tle nieba. Potem rozległ się głuchy, syczący świst. Wreszcie oba okręty znikły. Odgłos obu eksplozji przeszedł echem przez zatokę, w głąb lądu, aż po góry Ox, a potem zaległa cisza; * - Wie pan co? To będzie najbardziej niezwykła depesza, jaką kiedykolwiek wysłałem. Muszę opisać coś, co jest najpewniej ostatnim atakiem brandera w historii wojen. Właściwie skończył się on niepowodzeniem. Ale wtedy zniszczył pan nieprzyjaciela niemal własnymi rękami. Po prostu brak mi słów. Tak. Zwyczajnie jest mi wstyd. - Nie ma pan powodu do wstydu, sir. - A cóż ja mogę powiedzieć o swoim udziale w tej akcji? Vulture nie zrobił nic poza odciągnięciem uwagi nieprzyjaciela.
- Pan pokierował atakiem, a ja po prostu przeprowadziłem go. Co więcej - pierwsze niepowodzenie spotkało nas z mojej winy, chociaż doprawdy dalej nie wiem, jak można było tę akcję przeprowadzić skuteczniej. - Co pan ma na myśli? - Gdy celem jest coś tak niewielkiego jak rufa pojedynczego okrętu, jedynym sposobem, by wykonać zadanie, może być pozostawienie człowieka przy sterze do czasu, aż nastąpi zderzenie obu okrętów. Inaczej nie moglibyśmy uderzyć w ten okręt. Ogromnie ważną sprawą było też utrzymanie załogi obsługującej działa na dziobie, by można było odpowiadać na obstrzał nieprzyjaciela ogniem. Bez tego nasze maszty i koło sterowe poszłyby w diabły. Ale nie mogłem podpalić mego okrętu ze wszystkimi tymi ludźmi na pokładzie, dlatego podłożyłem ogień za późno i nieprzyjaciel zdołał go ugasić. Kto wie, czy nie byłoby lepiej podpalić prowadzący do prochowni lont tak, aby wybuch nastąpił po trzydziestu minutach. - Ale nieprzyjaciel na pewno by go znalazł. Gdyby okręt nie stanął w płomieniach, domyśliliby się, na czym polega sztuczka. Nie. Nic więcej nie można było zrobić. - To prawda. Nie potrafię wymyślić żadnego innego planu. Wniosek, jaki z całej tej sprawy możemy wyciągnąć, jest taki, że brandery, jak sądzę, nie nadają się już do użytku, z wyjątkiem jakichś niezwykłych okoliczności. Tylko że odpowiedni cel nie staje na drodze dwa razy w życiu. - Co do tego zgadzam się z pańską opinią, kapitanie, myślę jednak, że Spitfire usprawiedliwił swoje istnienie pod jednym względem. Przysłużył się do pańskiej nominacji. - Czy mogę być tego pewien, sir? - Całkowicie pewny; Jeżeli nie wystarczy sam fakt zniszczenia siedemdziesięcioczterodziałowego Francuza, to doprawdy nie wiem, czego więcej mogłaby sobie życzyć admiralicja. - Może woleliby człowieka z lepszej rodziny, mającego więcej wpływowych krewniaków? - Być może tak, ale niech pan posłucha, Delancey. Dam panu dobrą radę. Sam pochodzę, jak pan wie, ze szlacheckiego rodu. Kiedy spotkaliśmy się po raz pierwszy, uważałam pana za przepychającego się łokciami mieszczucha, osobnika na swój sposób inteligentnego, ale nie będącego ani prawdziwym marynarzem, ani kimś, kto ma jakąś klasę. Pomyliłem się. Pan okazał się prawdziwym demonem w walce i o wiele lepszym człowiekiem, niż mnie się to kiedykolwiek udało. Nie, niech mi pan nie przerywa. Stwierdzam to jako fakt. To nie pańska odwaga jest czymś wspaniałym, chociaż udowodnił ją pan ponad wszelką wątpliwość, ale pański brak zgody na klęskę. Pański pierwszy plan zniszczenia wroga był inteligentny i odważny, ale się nie powiódł. Dziewięćdziesięciu dziewięciu ludzi na stu powiedziałoby sobie: „Zrobiłem wszystko, co tylko mogłem, a ten przeklęty okręt jeszcze tam sterczy. Zostawię go jakiemuś innemu cholernemu bohaterowi! Jedyne, co mi teraz potrzebne, to szklanka brandy i wygodna koja”. A pan wrócił z nowym planem - zgodnie z nim należało wysadzić w powietrze ster tego piekielnego okrętu. Co więcej, nawet to pana nie zadowoliło. Ster poszedł w diabły, ale pan nie czuł się szczęśliwy, dopóki nie rozwalił całego okrętu w kawałki. Właśnie ten upór stawia pana wyżej od wszystkich. - Proszę jednakże pamiętać, że nasz sukces zawdzięczamy dwóm marynarzom, którzy w ogóle nie powinni tam się znaleźć. Powinni byli opuścić Spitfěre'a w łodzi, ale samowolnie ukryli się i zostali na pokładzie w jednym, jedynym celu: aby pomóc mi w ucieczce. - Wiem, wiem. Już mi to pan powiedział. Ale dlaczego mieliby oni troszczyć się, czy pan ucieknie, czy nie? Doszli do przekonania, że pańskie życie jest więcej warte niż ich. Ten właśnie fakt świadczy
o tym, że jest pan dobrym dowódcą. Tyle, jeżeli chodzi o pochwały. Poza tym chciałbym dać panu jedną dobrą radę. Znałem oficerów odważnych i zdolnych, którym brak było „pochodzenia” i czyjegoś zainteresowania, a którzy zasługiwali na awans i powodzenie. Niektórzy nabrali przekonania, że cały świat jest przeciw nim: „Nigdy mnie nie wybiorą do wykonywania jakiegoś poważnego zadania” albo: „Nigdy nie dostanę tytułu szlacheckiego. Wszystkie zaszczyty przepadają ludziom, którzy mają powiązania i stosunki”. Wiem, że tacy ludzie kierują gorzkie słowa pod adresem swoich przełożonych i ludzi z admiralskimi epoletami. Co więcej, niektórzy z nich nabrali gorszego akcentu i gorszych manier niż te, które cechują ich środowisko, jakby chcąc przez to udowodnić, że ich pochodzenie było główną przeszkodą do awansu. Ale ludzie tego pokroju są najgorszymi wrogami samych siebie. Starsi rangą oficerowie nie lubią być krytykowani. Zresztą dlaczego miałoby być inaczej. Mówiąc ciągle: „Ci wszyscy dobrze urodzeni oficerowie są przeciwko mnie” - taki nieokrzesany oficer może rzeczywiście do tego doprowadzić. Proszę to wziąć pod uwagę, jeżeli pan może. Niech pan bez skrupułów naśladuje maniery cechujące ludzi światowych. Niech pan nigdy w salonie damy nie gra roli nieokrzesanego gbura. Niech mi pan uwierzy na słowo, pańskie prawdziwe walory nie zostaną nie zauważone. Jestem najzupełniej przekonany o pańskich dalszych sukcesach, nawet bez mojego polecenia czy też z rekomendacjami moimi albo kogoś innego. Niech pan zapamięta moje słowa i proszę mi wierzyć, że serdecznie panu życzę wszystkiego najlepszego!
Wyścig z czasem (Touch and Go)45 Rozdział pierwszy Merlin
45
C.N.Parkinson Wyścig z czasem (Touch and Go) Z angielskiego tłumaczył Andrzej Grabowski Książka i Wiedza Warszawa 1985 Tytuł oryginału Touch and Go © C. Northcote Parkinson 1977 Okładkę projektował Wiesław Walkuski Redaktor M. Siwkowska-Łatuszyńska Redaktor techniczny Anna Bonisławska Korektor Danuta Wziątek © Copyright for the Polish edition by Wydawnictwo „Książka i Wiedza” RSW „Prasa-Książka-Ruch” Warszawa 1985 Wydawnictwo „Książka i Wiedza” Robotnicza Spółdzielnia Wydawnicza
- A pal go sześć, niech idzie! - wykrzyknął kontradmirał Fothergill. Był to starszy, wysoki, siwowłosy mężczyzna w okularach, który już nigdy nie miał wypłynąć w morze, bo piastowany przez niego urząd przykuł go do biurka. Rzucił krótkowzroczne spojrzenie swojemu adiutantowi Hoskinsowi, czerwonemu na twarzy, tęgiemu i zdyszanemu. Hoskins zmarszczył brwi, a w jego niebieskich wypukłych oczach pojawił się wyraz szczerego zdumienia. - Słucham, panie admirale? - Mówię o odejściu Simpsona z Merlina. Nie cierpiałem tego jegomościa. Ciągle prosił o przepustkę, ciągle był chory, a slup bez przerwy w remoncie. - Niedawno się ożenił, panie admirale. - I to właśnie dlatego odszedł? Myślałem, że zgromadził trochę pieniędzy z łupów wojennych i chce je wydać. - To drugi powód, panie admirale. O ile wiem, jego następca jest kawalerem. Hoskins zajrzał do jednego z dokumentów, których cały plik trzymał w ręku, żeby to sprawdzić. Nie mylił się. Przyszli mu na myśl adiutanci, których poznał w minionych latach, i zadał sobie w duchu pytanie, czy nie robi się z niego czasem małostkowa stara panna. - Bogu dzięki. Czy on jest tu, w Gibraltarze? - Tak jest. Kapitan Delancey zszedł wczoraj wieczorem na ląd z zaopatrzeniowca Birkenhead. Właśnie czeka w sekretariacie. - Delancey? Nie znam tego nazwiska. Proszę mi podać wykaz oficerów. - W wykazie go nie ma. - A więc to jego pierwsze dowództwo? W takim razie ma wielkie szczęście, że dostaje Merlina. I że będzie pływał po Morzu Śródziemnym. Proszę go wezwać, panie Fulmer. Miejmy nadzieję, że więcej jest wart niż Simpson. Admirał Gibraltaru urzędował na pierwszym piętrze wiekowego budynku, którego okna wychodziły na opromienioną słońcem zatokę. Ów dom o płaskim dachu różnił się od innych stojących przy tej samej ulicy tylko tym, że u jego wejścia pełnił wartę żołnierz piechoty morskiej. Wnętrze urządzono skromnie, niemal surowo, i tylko granat i złoto mundurów marynarskich ożywiały jego pobielone ściany. Wrzała tu praca, o czym świadczyło skrzypienie gęsich piór, którymi przepisywano w trzech egzemplarzach listy. Kaligraficzne pismo każdego z kopistów było do tego stopnia pozbawione indywidualności, że dokumenty wyglądały jak drukowane. Piszący stali przy wysokich pulpitach, na których po zapadnięciu zmroku zapalano świece, a skrzypienie ich piór tworzyło dźwiękowe tło, przywodzące na myśl brzęczenie owadów w tropikalnym ogrodzie. Przybysz, ogorzały, średniego wzrostu, niespełna czterdziestoletni szatyn o ciemnoniebieskich oczach, opanowany, nie okazujący po sobie żadnych uczuć, stanął przed kontradmirałem po upływie minuty. Mocno zbudowany, z wyrazem stanowczości na twarzy, głęboko - jak na jego wiek pobrużdżonej zmarszczkami, wyglądał na takiego, który wie, co to niedola i rozczarowanie. Jego mundur, przechowywany na taką okazję jak dzisiejsza, był w nieskazitelnym stanie. Fothergill odgadł, że ów człowiek rzadko będzie wyglądał równie schludnie jak w tej chwili. Najpewniej był ubogi, bo nie mógł być arystokratą, mimo swojego nazwiska, ani też ozdobą towarzystwa. Jego nominacja i list
polecający, które wcześniej oddał adiutantowi admirała, leżały teraz rozłożone na biurku Fothergilla. Ukłoniwszy się, Delancey stanął na baczność, ściskając pod lewą pachą trójkątny kapelusz. - Witamy na Morzu Śródziemnym, kapitanie - przemówił admirał. - Z pewnością słyszał pan, że Merlin odwozi właśnie do Tangeru brytyjskiego konsula. Powinien wrócić tu za kilka dni. Proszę usiąść, a ja zapoznam się z dokumentami, które pan dostarczył. Kilka minut upłynęło w milczeniu i przybysz miał czas rozejrzeć się po pokoju. Budynek admiralicji był stary, ale w znacznym stopniu odrestaurowany. Delancey domyślił się, że zniszczono go w czasie poprzedniej wojny - nowy tynk odcinał się wyraźnie od starego. W biblioteczce za krzesłem admirała stały na dwóch półkach - na górnej z napisem „Pisma przychodzące”, a dolnej z napisem „Pisma wychodzące” - oprawne w skórę, duże tomy akt. Na gwoździu na ścianie wisiała paradna szpada, a uchylone drzwi podpierała kula armatnia. Pokój ozdabiało kilka sztychów: barwna akwaforta przedstawiająca admirała Rooke'a i dwie sceny z wielkiego oblężenia Gibraltaru, obie bardzo konwencjonalne, Delancey zawyrokował, że żaden z artystów nigdy nie był na wojnie i nie potrafił ukazać bitwy. Jako malarz amator, ciekaw był, czy sam lepiej by sobie z tym poradził. Przedstawiłby bitwę z większym rozmachem - a i większy akcent położyłby na śmierć - tylko jak na obrazie czy rycinie oddać bitewny zgiełk i swąd prochu? Od roku 1783 nie było podobnego bombardowania. Koniec wielkiego oblężenia stał się finałem tamtej wojny. Teraz był rok 1799 i ponad sześć lat trwała nowa wojna. W młodości, siedemnaście lat temu, Delancey uważał, że biorąc nawet skromny udział w wydarzeniach, współtworzy historię. A Gibraltar stanowił naturalną oprawę rozgrywającego się dramatu - z jego sceną, tłem oraz widownią z parteru i balkonów. Publiczność jest dopełnieniem bitwy! Uśmiechnął się nieznacznie do tej myśli i odwrócił wzrok od sztychów. Spostrzegł, że admirał nie czyta już listu polecającego. Oczy Fothergilla spoczywały na nim i dostrzegł w nich jakby błysk rozbawienia. - Przyznaję, że nie jest to wierny obraz. Był już tu pan kiedyś? - Tak, panie admirale. - A więc nie potrzebuje pan moich rad. Z tego, co wiem, służył pan ostatnio w Irlandii? - Tak jest. - Ostatni pana okręt to Spitfire? - Tak jest. - Zatonął, ale nie było w tym pańskiej winy. Uważam, że ma pan ogromne szczęście; powierzono panu wyśmienity osiemnastodziałowy slup, wzorowany na francuskiej korwecie Amazon, a w dodatku zbudowany niedawno, bo w 1794. Zgodnie ze zwyczajem powinien się panu dostać najstarszy slup w naszej flocie, zbudowany za Jerzego II, zdobyty na Holendrach albo wykonany na zamówienie na Bermudach. Pierwszym okrętem, którym dowodziłem, był slup zwodowany w 1767, gotów zatonąć za lada kichnięciem. I rzeczywiście zatonął, kiedy dowodził nim mój następca, biedaczysko. Ale Merlin to całkiem inny okręt i dowodzić nim to wielkie szczęście. Podobno jest pan kawalerem. Czy to prawda? - Tak, panie admirale. - To bardzo dobrze. Żonaci oficerowie bez przerwy stoją w porcie z przedziwnymi uszkodzeniami i połamanym omasztowaniem. Sam jestem kawalerem i wolę mieć energicznych oficerów, przydatnych zwłaszcza do ochrony handlu. No, ale niech mi pan opowie, co tam słychać w Irlandii. Wiem, że Francuzi wylądowali na zachodnim wybrzeżu. Czym to się skończyło?
- Generał Humbert wylądował w Killala z nie więcej niż tysiącem ludzi. Miał otrzymać posiłki, ale sir John Borlase Warren przechwycił eskadrę Bomparta, która przewoziła wojsko. Wprawdzie Humbert zajął Castlebar i przepędził z Kilkenny wojsko, ale potem stanął oko w oko z lordem Cornwallisem. Nie miał wyboru i poddał się pod Ballinamuck... - Gdzie?! - Pod Ballinamuck. Irlandzkie miejscowości mają często niestosowne nazwy. Gdyby wszystkie oddziały francuskie wylądowały równocześnie w jednym miejscu, Irlandczycy mogliby się do nich przyłączyć. Ale teraz powstanie już nie wybuchnie. Lord Cornwallis ma trzydzieści tysięcy ludzi, a nasze kutry pilnie patrolują brzeg. Z Irlandią nie powinno już być żadnych kłopotów. - Słowem, generał Humbert nic nie zwojował? - Tego bym nie powiedział. Przecież udało mu się przerwać konferencję diecezjalną biskupa z Killala. - A więc jednak? Chciałbym o tym od pana usłyszeć. Zechciałby pan zjeść dziś ze mną kolację? - Z przyjemnością, panie admirale. Po wyjściu Delanceya adiutant podał kontradmirałowi najnowszy egzemplarz „Biuletynu”, pisma marynarki wojennej, które razem z prasą i pocztą przywiózł Birkenhead. Fothergill powoli i z rosnącym zaciekawieniem przeczytał sprawozdanie opatrzone datą 14 września 1798. Jego autorem był komandor Ashley, który opisywał, jak to okręt Hercule wpłynął do zatoki Killala po wylądowaniu Humberta i odpłynięciu eskadry Savary'ego oraz akcję zakończoną całkowitym zniszczeniem Hercule'a i Spitfire’a. Sprawozdanie zamykały słowa najwyższego uznania dla Delanceya i wniosek o jego awans. - Czytał pan? - spytał Fothergill. - Tak, panie admirale - odparł adiutant. - Aż trudno uwierzyć. Co pan na to? - Sporo da się wyczytać między wierszami. - Otóż to! Ale znam Ashleya i wierzę mu. Tak jak uwierzyli mu w admiralicji. Wnoszę stąd, że Delancey to wyborny oficer. - Bez wątpienia, panie admirale. - Wobec tego musimy z niego wydobyć tę historię.
Aż do chwili gdy podano deser, nikt z gości nie próbował wyciągnąć z Delanceya opowieści, a i wtedy nie kwapił się on z jej opowiedzeniem. Na przyjęciu w domu admirała było niewielu gości: komandor Price z fregaty Cynthia, który wracał do Anglii otrzymawszy dowództwo okrętu liniowego, pułkownik artylerii, major piechoty morskiej, dwóch panów ze stoczni oraz lekarz. Fothergill, który siedział u szczytu mahoniowego stołu, mając za plecami portret Jerzego II, czynił honory gospodarza domu z wprawą i swobodą. Wzniesiono tradycyjne toasty, ostatni za powodzenie nowego kapitana Merlina, co było dla Delanceya sygnałem do rozpoczęcia opowieści. Była ona jednak bardzo krótka. - Ależ, Delancey, komandor Ashley opisał naszemu dowódcy tę historię tak skrótowo, że trudno cokolwiek zrozumieć.
Wynika z niej, że prawie bez żadnego wsparcia zaatakował pan siedemdziesięcioczterodziałowego Francuza i odstrzelił mu pan ster, zanim ktokolwiek zdołał westchnąć: „Mon Dieu!” Jeżeli to takie proste, dlaczego wszyscy tak nie robią? Pytanie komandora Price'a było ze wszech miar usprawiedliwione, ale Delancey ociągał się z odpowiedzią. - Miałem ogromne szczęście, że znalazł się odpowiedni cel do ataku branderem - rzekł wreszcie. Widoki na powodzenie są właściwie znikome, a szanse, żeby brander znalazł się w odpowiedniej chwili tam, gdzie trzeba, zdecydowanie małe. Jeżeli więc pytacie, panowie, jak mógł się udać taki podstęp, powiem wam tylko tyle: rozważcie, w jaki sposób sztukmistrz zwodzi widzów! Tajemnica jego sztuczek jest prosta. Przez cały czas robi coś, żeby odwrócić uwagę patrzących od właściwej czynności. Jeżeli nadal uważa mnie pan za sprytnego, to muszę zwrócić pańską uwagę na dwa ważne fakty. Po pierwsze, to, że żyję, zawdzięczam kilku marynarzom, którzy nie usłuchali moich rozkazów. Po drugie, musiałem poświęcić rannych z własnego okrętu, którzy zginęli na wysadzonym Hercule'u. Milczenie, które zapadło po tym wyznaniu, przerwał kontradmirał Fothergill: - Tak, nie ma nic gorszego niż płacić ludzkim życiem za wykonanie zadania... A teraz chciałbym usłyszeć o biskupie z Killala. Przyjęcie upłynęło w miłej atmosferze i Delancey dowiedział się nieoficjalnie, co go czeka. Kontradmirał wziął go potem na stronę i jasno przedstawił jego zadanie. Merlin miał osłaniać konwoje, które pływały pomiędzy Gibraltarem a Lewantem. Wprawdzie od czasu bitwy nad Nilem w Egipcie koczowała armia francuska, ale nie był to kłopot Delanceya. Do niego należały bowiem ochrona handlu morskiego i zwalczanie okrętów wroga, zwłaszcza tych, które patrolowały zachodnią część Morza Śródziemnego. Z powodu dużej liczby śmiało sobie poczynających francuskich korwet i okrętów korsarskich angielskie statki handlowe musiały pływać w konwojach pod eskortą marynarki wojennej. Delancey doszedł do wniosku, że przypadły mu w udziale bezustanne kursy tam i z powrotem pomiędzy Gibraltarem, Port Mahon, Maltą, Palermo i Cyprem, dające niewiele okazji do wyróżnienia się, a tym bardziej do zdobycia pieniędzy ze sprzedaży łupów wojennych. Miał więc wciągać aż do zdarcia flagi sygnałowe, ponaglając statki, żeby postawiły więcej żagli, i zużywać proch na ostrzeganie, żeby trzymały się w szyku. Jego miano winić, gdyby nie usłuchały i dostały się w ręce wroga. Miał szczęście, że otrzymał dowództwo okrętu, jak to wciąż podkreślał Fothergill, ale nie mógł liczyć na zaszczyty ani zyski z łupów. Nie mógł wprawdzie narzekać, bo zdał sobie sprawę, jak wiele musi się jeszcze nauczyć i że to jego pierwszy okręt, którym będzie dowodził. Dwa dni później z Bastionu Królewskiego przyglądał się Merlinowi wpływającemu na kotwicowisko. Towarzyszyli mu David Stock, wolontariusz marynarski (pierwszej klasy), sternik Luke Tanner i John Teesdale, steward kapitański - ludzie, których miał prawo zabrać ze sobą ze swojego poprzedniego okrętu. Stock, syn biskupa z Killala, nieśmiały i zażenowany chłopak z gęstą czupryną i zadartym nosem, miał dużo zapału, lecz brakło mu doświadczenia. Na krzepkim, małomównym Tannerze, bardzo przywiązanym do swojego kapitana, można było bez reszty polegać. Natomiast Teesdale, ciemnowłosy mężczyzna o pociągłej twarzy, był inteligentny, wrażliwy i, choć skory do impertynencji, zawsze wyczuwał nastroje panujące na dolnym pokładzie. Poza tym był z niego znakomity steward, dobry kucharz i lokaj, a do tego znano go z nieustraszoności w walce.
Za plecami Delanceya wznosiła się w słońcu żółtawoszara Skała Gibraltarska, której dolne partie zasłaniały białe budynki. Na prawo i na lewo ciągnęły się wzdłuż brzegu morskiego potężne fortyfikacje najeżone działami. Na wprost, po drugiej stronie zatoki, rysował się brzeg Hiszpanii, a hen, po lewej ręce, wybrzeże Afryki. Bliżej widać było slup Merlin, który kończył rejs z Tangeru pod pełnymi żaglami na silnym wietrze wiejącym od Atlantyku. Przyglądając się temu niezaprzeczalnie pięknemu okrętowi, jak odchyla się na zawietrzną, i widząc pianę wokół jego dziobu, Delancey poczuł w oczach łzy. Dziwna to była słabość i wstydził się jej, ale ponieważ akurat przecierał chustką soczewkę lunety, miał okazję wytrzeć oczy tak, by nikt tego nie widział. A więc miał własny okręt, z którym mógł robić, co chciał, i to nie jakiś tam brander, ale najprawdziwszy slup!... I wtedy przypomniało mu się, że do jego obowiązków należy szkolenie młodego Davida Stocka. Wręczył więc chłopcu lunetę i wyjaśnił, jak należy ją nastawić, a potem przeszedł do pouczeń. - Oto nasz okręt, panie Stock, slup Merlin. Jak pan widzi, ma tak jak fregata trzy maszty i ożaglowanie rejowe. Gdyby miał tylko dwa maszty, byłby brygiem, choć i tak można by go sklasyfikować jako slup, mniejszy od fregaty, ale większy od kutra, który ma tylko jeden maszt. Potrafi pan powiedzieć, jak ma się jego wielkość do wielkości fregaty? - Slup jest mniejszy, panie kapitanie, i ma osiemnaście dział, a fregata ma ich trzydzieści dwa albo trzydzieści sześć. - Słusznie, chociaż nie całkiem ściśle. Ten okręt uchodzi za osiemnastodziałowy slup, ale w rzeczywistości ma dwadzieścia cztery działa: szesnaście sześciofuntowych na pokładzie głównym, sześć krótkich, dwunastofuntowych na rufowym, a ponadto dwa na dziobówce. Zbudowano go we Frindsbury, ma czterysta dwadzieścia pięć ton wyporności, a pokłady z działami mierzą nieco ponad trzydzieści sześć jardów. Przy okazji: to, co my nazywamy slupem, Francuzi zwą korwetą. Ilu ludzi powinna liczyć jego załoga? - Stu? - W teorii stu dwudziestu jeden, a w praktyce... chyba tyle samo. Jakie zadania ma spełniać taki okręt? - Ma walczyć z francuskimi korwetami oraz zdobywać statki handlowe nieprzyjaciela. - Owszem, panie Stock, jeżeli dopisze nam szczęście! Jak się pan wkrótce przekona, będziemy się zajmować głównie ochroną naszych własnych handlowców. Delancey przyglądał się z Bastionu Królewskiego Merlinowi, dopóki nie rzucił kotwicy, a w godzinę później udał się na jego pokład. Przywitał go pierwszy oficer Waring, o którym wiedział, że był kiedyś kapitanem węglowca z Sunderland. Kiedy Waring rzucił komendę, załoga stanęła na baczność i zdjęła kapelusze, a Delancey odczytał swoją nominację na kapitana Po komendzie „rozejść się” miał okazję poznać resztę okrętowej kadry: nawigatora Willa Langforda, bosmana Sama Baileya, działomistrza Toma Helliwella i cieślę Nataniela Corbina. Na okręcie było dwóch midszypmenów, starszy - Stephen Northmore i młodszy - Edward Topley, o którym powszechnie sądzono, że jest niewiele wart. W pierwszej chwili Delancey zdziwił się, że Northmore, syn lorda, pływa na slupie, a nie na eleganckiej fregacie większej o klasę, trzydziestoośmiodziałowej i dowodzonej także przez arystokratę. Chłopak, który mógł mieć najwyżej osiemnaście lat, wyglądał na bystrego, inteligentnego i miłego, a jego charakter, jak i pochodzenie najwyraźniej zapowiadały szybki awans. Okazało się jednak, że ojciec młodzieńca, lord Bleasdale, zubożał i popadł w widoczną niełaskę, bo na skutek jakiegoś zajścia przy stoliku karcianym zwolniono go z pułku i wykluczono z londyńskiego klubu Brooka. Tak więc jako czwarty syn lorda młody
Northmore mógł otrzymać w spadku tylko jedno - aurę skandalu. I kto wie, czy stanowisko, które zawdzięczał chyba temu, że poprzednik Delanceya był dalekim krewnym jego matki, nie było najlepsze, na jakie mógł liczyć. Zgodnie z przepisami w skład załogi Merlina wchodziło dwóch poruczników. Drugi z nich zameldował się na wakujące miejsce nazajutrz rano. Nazywał się Nicholas Mather, był młody, spokojny, drobnej budowy ciała, ciemnowłosy. W pierwszy rejs wypłynął z portu Whitehaven. Pochodził z hrabstwa Cumberland, gdzie jego ojciec był zarządcą w dobrach lorda Lowthera. Mather nie był żonaty. Korespondował ze swoimi siostrami, dla których był dobrym bratem. Wyznał, że jest zapalonym szachistą, że czyta poezje i pisze pamiętniki. Kilka następnych dni przekonało Delanceya, że Mather jest świetnym żeglarzem i nawigatorem, perfekcjonistą w zawodzie, człowiekiem, na którym może polegać w każdych okolicznościach. W ciągu dziesięciu następnych dni, kiedy zbierał się konwój i Merlin stał w zatoce, Delancey miał czas przyjrzeć się swoim oficerom i marynarzom. Waring znał się na żeglarskim fachu, ale jego gromki głos i wrzaskliwość wydały się Delanceyowi oznakami słabości. Podczas załadunku zapasów spuszczono niedbale jakąś beczkę, która uderzyła o pokrywę luku i zaczęła przeciekać. - Kto to zrobił?! - ryknął Waring. - Chodź tu, ty... tak, ty, Brown!... Nie słyszałeś, jak mówiłem „sprawnie”? Jeśli to się powtórzy, dostaniesz baty! Bez szemrania! Wszystko widziałem, Brown, nie pierwszy raz widzę twoje niechlujstwo. Delancey, który był świadkiem owego zajścia, wiedział, że besztany marynarz nazywa się Wilcox i że winny jest inny marynarz, Withenshaw, który trzymał się z tyłu i śmiał w kułak. Waring pozostał na pokładzie i zabrał się do łajania młodego Topleya, przekręcając jego nazwisko z „Górny” na Bottomley - „Dolny” i rzucając porozumiewawcze spojrzenia marynarzom w oczekiwaniu na śmiechy. Być może Waring miał wiele zalet, ale nie radził sobie z dyscypliną i dowodzeniem. Powinien był już znać wszystkich ludzi po nazwisku i mieć dość rozumu, żeby nie osłabiać i tak niewielkiego autorytetu Topleya wśród załogi. Delancey przypomniał sobie o kłopotach związanych z funkcją midszypmena, zaliczanego do podoficerów, w przyszłości porucznika, kogoś, kto wie tak mało, a za tyle rzeczy odpowiada. Bez poparcia ze strony przełożonych oficerów midszypmen na okręcie po prostu nie miał życia. Dlatego też Delancey bez chwili wahania postanowił przenieść Topleya na wachtę lewej burty, gdzie mógł zostać porządnie przeszkolony przez Mathera. Obserwując, jak Mather dowodzi ludźmi na pokładzie, przekonał się, że ma w jego osobie oficera, który zna wszystkich na okręcie. Drugi porucznik nie szczędził trudu ucząc Northmore'a podstaw nawigacji. Był też nieskończenie cierpliwy wobec tych, którzy dawali z siebie wszystko. - Lepiej, ale jeszcze nie za dobrze - mówił cicho. - Ainsworth, pokaż im to jeszcze raz. Musi być to zrobione szybko, ale jednocześnie dobrze. Przylgnął do niego przydomek „Zrób to dobrze”, a Delancey widział, że wachta z lewej burty jest coraz sprawniejsza. Waring, którego za plecami nazywano „Trąbą”, krzyczał i straszył, ale jego ludzie nie robili postępów. Mając Mathera na okręcie, Delancey mógł mieć większe zaufanie do całej załogi, wiedział bowiem, że o wszelkich zatargach czy niezadowoleniu będzie natychmiast poinformowany. Merlin wraz z konwojem płynącym do Palermo opuścił Gibraltar 20 lutego. Gdy Delancey siedział w gabinecie admirała, zatoka skojarzyła mu się z teatrem. To samo przyszło mu na myśl, kiedy rozkazał podnieść kotwicę. W pełnym słońcu, przy silnym wietrze, manewry Merlina widać było jak na dłoni z wałów obronnych i okien urzędów, z brzegu i niżej położonych dzielnic miasta, z górnych
baterii i z okrętów kotwiczących w zatoce. Stanowiło to wyśmienitą okazję, żeby zrobić dobre wrażenie, ale w razie popełnienia błędu, trudno byłoby o miejsce bardziej wystawione na widok publiczny. Objąwszy dowództwo Delancey rzucał przez tubę komendy: - Do kabestanu!... Gotów!... Podebrać łańcuch!.. Zwolnić zapadkę! Wybierać! Kabestan obracał się powoli, a podoficerowie pokrzykiwali: - Wybierać, chłopcy! Równo, równo! Ponieważ okręt stał na płytkiej wodzie, wkrótce z dziobówki zawołano: - Kotwica wyciągnięta! - na co Delancey polecił: - Opuścić zapadkę! - A wtedy z przodu rozległy się komendy Waringa: - Zahaczyć ket! Naciągnąć! Zabrać ket! Dawać stopery! - Potem Delancey wydał komendę: - Naciągnąć linę, odłożyć na pachołek! - I dodał: - Wszyscy do żagli! Na slupie roiło się jak w ulu, a on komenderował: - Na marsy i salingi!... Do szotów marsla!... Postawić... wybrać szoty! Z marsów!... Do fałów!... Naciągnąć!... Wybrać brasy! Kilka obrotów steru i slup zaczął wypływać z zatoki, przechylając się łagodnie na wiatr, z żaglami złocącymi się w słońcu i z białą pianą wokół rufy. - Panie Northmore, proszę dać konwojowi sygnał do podniesienia kotwic i rozwinięcia żagli - zawołał Delancey i natychmiast dodał: - Panie Helliwell, jeden wystrzał. Na rufie zagrzmiało krótkie działo i uniósł się targany przez wiatr obłok dymu, a od Skały Gibraltarskiej odbił się echem huk wystrzału. Powoli i niezdarnie osiem statków handlowych ruszyło w morze i ustawiło w szyku zgodnym z instrukcjami, których Delancey udzielił szyprom poprzedniego wieczoru. Konwój uformował szereg, mając Merlina po nawietrznej. Utrzymanie takiego szyku było na dłuższą metę niemożliwe, zwłaszcza po zapadnięciu zmroku, ale Delanceyowi zależało na efektownym rozpoczęciu rejsu. Od statków handlowych nie mógł oczekiwać sprawnego operowania żaglami, bo miały one na to za mało ludzi, ale zdolność do uformowania szyku bojowego była bardzo istotna. Oglądane ze Skały Gibraltarskiej statki te przypominały spasione owce zaganiane przez dobrze wytresowanego owczarka. Kłopot polegał na tym, że nie płynęły z jednakową prędkością, że jedne z nich były czyste, a inne brudne poniżej linii wodnej, jedne miały dobrą załogę, a na innych nie znalazłoby się nawet jednego żeglarza z prawdziwego zdarzenia. W miarę oddalania się od Gibraltaru statki zaczęły się rozpraszać i kiedy zaczęło się ściemniać, Delancey, który już wcześniej zszedł pod pokład, zdał sobie sprawę, że Waring jest zirytowany. Żagle były wypełnione wiatrem, ciągle powtarzano sygnały, a do tego raz po raz, w coraz krótszych odstępach, strzelano z dział. Kiedy Delancey wrócił na pokład, usłyszał kolejny wystrzał, po którym smuga dymu ciągnęła się na zawietrzną. - Patrzcie, ludzie, na ten pływający stóg siana! - krzyczał Waring. - Widział kto kiedy takie stado szczurów lądowych?! Gdzie oni mają oczy?! Nie rozumieją sygnału, czy co? Pierwszy oficer nie posiadał się ze złości i Delancey zrozumiał, że nadszedł czas na interwencję. - Panie Waring - rzekł cicho - proszę dać konwojowi sygnał do skrócenia żagli. Będziemy dryfować, aż dogoni nas ostatni bryg. Wydano odpowiednie polecenia i napięcie zelżało.
Właśnie w czasie tego pierwszego rejsu Delancey okrzepł w roli kapitana marynarki wojennej. Dotąd prześladowało go poczucie nierzeczywistości, wrażenie, że jest chłopcem udającym dorosłego mężczyznę. Kapitanowie, pod których komendą kiedyś służył, przypominali niedostępne bóstwa, odzywali się rzadko, ale zawsze wiedzieli, co należy w danej chwili zrobić. A teraz on sam był kapitanem i dowodził prawdziwym okrętem wojennym, a nie jakimś przestarzałym branderem. Mimo to z początku wcale nie czuł się jak niedostępne bóstwo. Dopiero dzięki wielkiemu wysiłkowi wszedł w tę rolę, stając się coraz bardziej władczym, milczącym, stanowczym, mniej przystępnym. Zdarzyło mu się przy tym popełnić błędy - na przykład, okazał się zbyt pobłażliwy wobec kilku winowajców ale starał się ich nie powtórzyć. Ponadto przez cały czas podnosił umiejętności strzeleckie i żeglarskie swojej załogi. Przekonał się, że ciągłe doskonalenie wymaga bezustannego wysiłku i myślenia. Musiał bacznie śledzić pracę wszystkich dowódców dział, a w przypadku każdego ich niepowodzenia decydować, czy winowajcę należy ponownie przeszkolić, zganić, zachęcić do dalszych starań, czy też zastąpić kimś innym. Musiał koordynować pracę marynarzy stawiających i zwijających żagle i orientować się dokładnie, ile jest na okręcie zapasowych żagli, lin, żywności i słodkiej wody. Do niego też należało zaplanowanie ewentualnych promocji. Kto zajmie miejsce bosmana, gdyby ten zginął? Komu powierzyć jego zastępstwo? Kim można by zastąpić żaglomistrza i bednarza? Tak więc na wszystkie sposoby zgłębiał sztukę dowodzenia okrętem. W trakcie ćwiczeń artyleryjskich Mather zameldował mu, że działo numer pięć z baterii na lewej burcie znowu się spóźniło. - Dużo? - spytał Delancey. - Czterdzieści sekund. - Mają wytłumaczenie? - Nie. Poprzednio spóźnili się o trzydzieści siedem sekund. - A więc brak postępów. Myślę, że Fuller miał dość okazji, żeby pokazać, co potrafi. - Mógłbym go jeszcze podszkolić. - Nie. Przyśpieszyłby ich pan najwyżej o dwadzieścia sekund. Ale czterdzieści? W żadnym razie. Potrzebujemy nowego dowódcy działa. Która obsada jest najlepsza? Trzecia? - Tak. - A więc postanowione. Przeniesie pan Macleana do obsługi piątego działa. Samuelsona zrobi dowódcą trzeciego, a Fuller niech będzie jego zastępcą. - Rozkaz. Mijały tygodnie, ludzi szkolono, wypróbowywano, promowano, zastępowano innymi, a wyniki ich trudu mierzono jakością i czasem wykonania komend. - Róbcie to dobrze - mówił, Mather. - Hewitt, stać cię przecież na więcej. - Hej, ty, na rei, śpisz? - krzyknął Waring. Delancey zdał sobie sprawę, że kurtka pierwszego oficera niemalże pęka w szwach. Czy to możliwe, żeby utył na morzu? Wyglądało na to, że jest to możliwe, i było faktem. Topley również przybrał na wadze; a to dlatego, że służba na wachcie lewej burty znacznie bardziej mu odpowiadała.
Delancey podejmował obiadem kolejno wszystkich swoich podkomendnych. Jego nawigator, Langford, był powściągliwy, solidny i znał się na żegludze, ale mógł być co najwyżej porucznikiem. Midszypmenowi Northmore'owi przeszkadzało w wypełnianiu obowiązków lenistwo, miał jednak zadatki na dobrego oficera. Topley zmienił się nie do poznania, odkąd znalazł się pod opieką Mathera. Kiedy poproszono Langforda o pokrojenie pieczystego, usłyszano, jak Topley mamrocze pod nosem: „Róbcie to dobrze” i „Hej, ty tam, na rei”. Ale najbardziej widoczna zmiana zaszła w młodym Davidzie Stocku. Kiedy przestał się denerwować, rozwiązał mu się język i już dwukrotnie za niebywale zuchwałe zachowanie musiał się wspinać za karę na top masztu. David kochał morze i nie pragnął od życia nic prócz płótna i konopi, węzłów i splotów, bloków i talii, sekstansu i logu. W przyszłości czekała go jednak inna próba. Któregoś dnia miał zabić nieprzyjaciela. Langford zrobiłby to bez zmrużenia oka, tak samo Northmore, a Topley, jak wielu dobrze urodzonych nie znający uczucia litości, potem nawet by o tym nie myślał. Co do Davida Stocka Delancey miał pewne wątpliwości. Z chłopców wyrastali mężczyźni, ale trudna była rola tego, kto musiał uczyć młodzieniaszków wszystkiego, co powinni umieć. Kimże był, żeby niemal dziecku wkładać w ręce zimną stal ze słowami: „A teraz zabijaj!” A przecież do tego sprowadzała się nauka, jaką miał do przekazania swoim oficerom. Waring mógł sobie wrzeszczeć, a Mather szkolić innych, ale jego zadaniem, zadaniem kapitana, było zabijać i pilnować, żeby inni robili to samo. Wojna była jego fachem i żadnego innego nie znał.
Rozdział drugi Konwój Aż do pewnego burzliwego i wietrznego dnia w początkach kwietnia 1799 roku Delancey pływał bezpiecznie. Merlin eskortował wówczas konwój z Minorki do Livorno; była to zbieranina dziewięciu statków - kilka małych, ale i parę takich, które mogły uchodzić za cenne. Miały one trzymać się w szyku, jednakże przed Korsyką, tam gdzie ze względu na bliskość Tulonu groziło im największe niebezpieczeństwo, rozproszyły się. Merlin płynął po nawietrznej od konwoju, pod skróconymi żaglami. Wiał południowy wiatr, nisko pędziły chmury, raz prześwitywało przez nie słońce, to znów spadała ulewa. Wachtę pełnił akurat Waring, a Delancey był pod pokładem, kiedy marynarz na oku zameldował, że widzi obcy okręt. Po chwili do drzwi kabiny kapitańskiej zapukał Northmore. Chłopak uniósł rękę w salucie, w oczach miał przestrach i żądzę przygody. - Przepraszam, panie kapitanie, ale pan Waring kłania się i melduje, że widać okręt. Delancey w mgnieniu oka znalazł się na pokładzie z lunetą skierowaną tam, gdzie mu wskazał pierwszy oficer. Dostrzeżony żaglowiec był brygiem, tyle zdołał zobaczyć, bo zaraz nad obcym okrętem rozpętała się burza i nie mógł już nic dostrzec. - Co pan o nim sądzi? - spytał Waringa. - Nie widziałem wyraźnie, ale to nie nasz, panie kapitanie. Nietrudno było zgadnąć, o czym myśli Waring. Przeciwnik, który był mniejszy od nich, stwarzał okazję do zdobycia awansów i łupów wojennych. - Tak, nie nasz. Niech pan wyśle na maszt kogoś z dobrym wzrokiem i da mi znać, kiedy będzie wiadomo coś więcej.
Po godzinie wezwano Delanceya ponownie. Tym razem informacje były dokładniejsze. Widoczność poprawiła się, a bryg zbliżył na tyle, że można było mu się dobrze przyjrzeć. - To Francuz, panie kapitanie - oświadczył z zapałem Waring. - Narodowa korweta-bryg pod angielską banderą, a płynie tak, jakby się chciała z nami zewrzeć. Ogłosić alarm bojowy? Waring był nazbyt zapalczywy, hałaśliwy, przekarmiony, tępy i nie miał za grosz wyczucia czasu, ale Delancey musiał przyznać, że tchórzem nie był. Sam też był podniecony, ale chwila nie była odpowiednia, żeby to okazywać. - Jeszcze nie, panie Waring - odparł. - Najpierw zwołamy załogę na obiad. Jeżeli kucharz da radę, to trochę wcześniej. I proszę dać statkom sygnał, żeby ścieśniły szyk i zbliżyły się do pierwszego. Znów popatrzył przez lunetę. Tak, mieli przed sobą korwetę-bryg, na oko czternastodziałową, mniejszą od ich okrętu i na pewno z mniej liczną załogą. Ale jakie zamiary miał jej kapitan? Przecież musiał rozpoznać, że Merlin to osiemnastodziałowy slup z ożaglowaniem rejowym, a więc przeciwnik dla niego za silny. Czyżby naprawdę chciał z nimi walczyć? A jeśli tak, to dlaczego? Delancey obserwował, jak Francuzi ściągają banderę angielskiej marynarki handlowej i zastępują własną trójkolorową flagą. Sensowniej zrobiliby płynąc tak, żeby odciąć ostatni, zapóźniony statek z konwoju, ale oni najwyraźniej rwali się do walki! Delancey pomyślał, że korweta dopiero po upływie godziny znajdzie się w zasięgu dział Merlina, co pozwoli jego załodze zjeść do tego czasu obiad, na który ich właśnie wezwano gwizdkiem. Nie mogąc zorientować się w zamiarach Francuzów, chodził po pokładzie i spoglądał na przeciwnika. Na czym polegał jego podstęp? Po skończonym obiedzie Delancey rozkazał wreszcie przygotować slup do bitwy i zająć stanowiska bojowe. Bęben zabrzmiał marszowym rytmem „Dębowych serc” i okręt natychmiast ożył. Wśród regulowanej komendami krzątaniny każdy miał jakieś zadanie, z którym się musiał raz dwa uporać. Rozmontowywano przegrody, wrzucano do ładowni sprzęt, zbrojono działa, gromadzono podręczną amunicję i broń do abordażu, posypywano piaskiem pokłady, a między armatami ustawiano wiadra z wodą. Marynarze, którzy walczyli bronią ręczną, ruszyli wyposażeni w muszkiety i bandolety na pomosty bojowe. Należącą do midszypmena koję zamieniono w prowizoryczny szpital, mimo że na okręcie nie było lekarza. Za pomocą strażackiej pompy zmoczono żagle, żeby nie spłonęły. Cieśla ustawił się w pogotowiu z czopami i zatyczkami, a działomistrz zszedł do magazynu amunicji. Nie było zamieszania, słyszało się tylko tupot butów i ciągły warkot bębna, który zamilkł dopiero wtedy, kiedy wszyscy znaleźli się na stanowiskach. Francuski bryg, który był już niemal w zasięgu ich dział, obserwowany poprzez bryzgi piany, przedstawiał złowieszczy widok. Tymczasem wiatr począł zmieniać się na południowo-zachodni, a chwilami nawet na zachodni. Statki na przedzie konwoju poskracały żagle, a maruderzy rozwijali każdy skrawek płótna, żeby je dogonić. Jakiś instynkt nagle podszepnął Delanceyowi, żeby nie podejmować wyzwania Francuzów i uniknąć walki. Równocześnie jego pierwszy oficer doszedł do całkiem odmiennego wniosku. - Wiatr jest od zachodu, a przeciwnik już zszedł nam z nawietrznej - oznajmił. - Dziękuję, panie Waring. - Można by się do nich zbliżyć. - Owszem, można by. - Za godzinę ta korweta byłaby n-n-nasza!
Delancey dobrze wiedział, czego pragnie Waring. Pierwszy oficer poczerwieniał, zaczął się jąkać i bębnił palcami o poręcz nadburcia rufówki. Delancey przypomniał sobie, że Waring jest żonaty i w hrabstwie Sunderland ma liczną rodzinę, którą z trudem przychodzi mu utrzymać z pensji oficera. I właśnie teraz dostrzegł okazję do poprawienia swojej sytuacji. W wypadku zwycięstwa w bitwie i schwytania brygu Delanceya przeniesiono by na fregatę, a on zostałby dowódcą Merlina. Przydałaby się też jakaś sumka ze sprzedaży łupu i wzmianka w „Biuletynie” marynarki: „Korwetę zajął przez abordaż oddział dowodzony przez walecznego pierwszego oficera Jej banderę ściągnięto w pięćdziesiąt minut po rozpoczęciu bitwy. W szczególności zasłużyli się...” itd., itp. Delancey również odczuwał podobną pokusę, i to wielką, ale już podjął nieodwołalną decyzję. - Przejść w dryf - polecił cichym głosem. Przez chwilę pierwszy oficer miał taką minę, jakby go nie zrozumiał. - Przejść w dryf, panie kapitanie? - spytał głupio. - Jeżeli pan tak łaskaw, panie Waring. Oznaczało to ustawienie pod wiatr marsla na przednim maszcie, w wyniku czego działanie żagli znosiło się wzajemnie i okręt stawał w miejscu. W ich przypadku równało się to zwiększeniu odległości od Francuza i odmowie podjęcia walki, co było słuszne ze względu na ochronę tyłów konwoju. - Przejść w dryf, panie kapitanie?! Dopiero teraz Waring pojął rozmiary katastrofy, jaka spotkała jego zamiary. Wzniósł oczy ku niebu, jakby tam szukał pomocy, spojrzał na sternika, na adiutanta Delanceya, Stocka, i wreszcie, osłupiały, na kapitana. Poruszył ustami, ale nie był w stanie dobyć z siebie głosu. - Słyszał pan, co powiedziałem, panie Waring: „Przejść w dryf!” O ile pierwsze słowa rozkazu były wypowiedziane cichym głosem, to ostatnie Delancey dosłownie wykrzyczał. Pobudzony tym do działania Waring wydał rykiem niezbędne rozkazy. Przez chwilę panował ruch i ustawiono pod wiatr fokreję. Na francuskim brygu, którego załogę widać było gołym okiem i którego kapitan był prawdopodobnie zaskoczony manewrem Anglików, nastąpiło podobne ożywienie. Wściekły jak wszyscy diabli Waring mamrotał coś do nawigatora Langforda, dowodzącego działami na rufie, ale ten nie odezwał się ani słowem. Delancey nie zwracał na to uwagi, bo ciekaw reakcji Francuzów, obserwował ich statek. Oczekiwał, że zrobią to samo co on, ale bryg nie zmienił kursu. Trzy minuty później obserwator z oka dał znać na pokład, że z tej samej strony co pierwszy bryg, tylko o kilka mil dalej, widać drugi żaglowiec. - Panie Langford! - zawołał Delancey. - Niech pan weźmie lunetę i zamelduje mi, co widać z bramstengi grotmasztu. Młodzieniec, mimo że flegmatyk, w mgnieniu oka wspiął się na górę po linach jak kot: Po pięciu minutach był na pokładzie z powrotem. - Drugi Francuz, panie kapitanie. Korweta z ożaglowaniem rejowym, większa niż ta blisko nas. Widziałem ją przez chwilę i zaraz znikła mi z oczu. - Dziękuję, panie Langford. Postawić żagle, panie Waring! Marsel na fokmaszcie znowu wypełnił się wiatrem i slup ruszył z miejsca.
Z twarzą jak chmura gradowa Waring poszedł na dziobówkę, swoje właściwe stanowisko bojowe, niby po to, żeby skontrolować obsługę dział, a w rzeczywistości, żeby prychać z oburzenia wobec każdego, kto miał ochotę go słuchać, a audytorium stanowili w tym przypadku bosman i Topley. Mather, który do tej pory przebywał na śródokręciu, przeszedł właśnie na rufę i zasalutował Delanceyowi, przytykając dłoń do kapelusza. - Słucham, panie Mather - rzekł Delancey. - Przepraszam, panie kapitanie, ale jeden z moich ludzi twierdzi, że ta korweta bliżej nas to Malouine, a ta druga to Mouche. Powiada, że ze sobą współpracują. - Nietrudno mi w to uwierzyć. - Podejrzewam, że działa Malouine są załadowane kulami łańcuchowymi, nożycowymi i kartaczami. Zazwyczaj okręt wojenny atakował przeciwnika kulami armatnimi z bliska, starając się uszkodzić mu kadłub, zadać straty w ludziach i uciszyć działa. Ale kiedy kapitan miał inne zamiary, a więc chciał tylko unieszkodliwić wrogi okręt, żeby zakończyć walkę, wtedy wybierał dłuższy dystans i ładował działa specjalną amunicją, pomyślaną tak, żeby niszczyła ożaglowanie i takielunek. - Na pewno tak - odparł Delancey, myśląc w duchu, że lubi takich jak Mather, którzy szybko orientują się w sytuacji i wyciągają właściwe wnioski. Jeszcze nie wiedział, jak się sprawdzi w bitwie, ale było już jasne, że umie myśleć. W ciągu kilku następnych godzin francuskie korwety wyprzedziły konwój i odpłynęły na północ, a załoga Merlina doprowadziwszy okręt do porządku powróciła do swych zwykłych zajęć. Kiedy Delancey zszedł pod pokład, żeby napisać sprawozdanie, Waring mógł wreszcie bez przeszkód dać upust swojemu oburzeniu. Wachtę trzymał wprawdzie Mather, ale Waring pozostał na pokładzie i wodził smętnym wzrokiem za francuskimi korwetami, które zmieniły się już w niewyraźne punkciki na horyzoncie. Pierwszy porucznik zaklął pod nosem i uderzył ręką w nadburcie. - A już myślałem, panie Mather, że możemy tę korwetę uznać za swoją. Niestety, szansa przepadła! Mather przechadzał się po rufie spoglądając to na kompas, to na żagle, to znów na marynarzy, którzy wymieniali złamaną wyblinkę na grotwancie. Zatrzymał się przy Waringu i prawie nie ukrywając swojej pogardy (czyżby ten człowiek i tym razem tego nie pojął?!) odpowiedział: - Nie mieliśmy żadnej szansy, panie poruczniku. To była pułapka, a nasz kapitan nie dał się w nią zwabić. - Pułapka? Jak to? - Mouche płynęła za Malouine, ale tak, że przez cały czas była niewidoczna. Gdybyśmy nawiązali walkę z Malouine, ostrzeliwałaby nam takielunek dopóty, aż by nas unieruchomiła. A po potyczce Mouche wpłynęłaby między konwojowane statki i przed zmrokiem uprowadziła połowę z nich. Wszystko to było dla Mathera do tego stopnia oczywiste, że zastanawiał się, jak coś takiego może być w ogóle przedmiotem wyjaśnień. Czuł się tak, jakby przemawiał do zawiedzionego dziecka. Waring tymczasem zdjął kapelusz i miął go w ręku z taką zaciętością, jakby to była szyja przeciwnika. Kiedy się odezwał, jego głos pełen był oburzenia. - Wszystko pięknie! Ale fakt pozostaje faktem. Pozwoliliśmy wrogowi uciec. Dla załogi to hańba, a te dwie korwety popłyną siać spustoszenie gdzie indziej.
- Naszym zadaniem jest ochraniać ten konwój! - Nawet jeżeli później stracimy cenniejsze statki w Cieśninie Messyńskiej? - Nie my odpowiadamy za to, co się tam dzieje. Polecono nam doprowadzić bezpiecznie te statki do Livorno i to właśnie robimy. - Świetnie, że wypełniamy rozkazy. Ale wielcy admirałowie potrafili zdobyć się na coś więcej. - Pójdziemy w ich ślady, kiedy sami zostaniemy admirałami. Siedząc w kabinie, sam na sam ze swoimi myślami, Delancey skończył raport i podpisał go. Czasem trzeba walczyć, a czasem walki unikać, zakonkludował. Czuł, że przeszedł właśnie kolejną próbę. Wiedział, że odwaga to nie wszystko. Ale co o tym myśleli oficerowie? Waring nawet nie dostrzegł problemu, nie mówiąc już o jego rozwiązaniu. Na korzyść Waringa przemawiał tylko, fakt, że był odważny. Poprowadziłby oddział do abordażu, ani myśląc o niebezpieczeństwie, to prawda. Nauczył się żeglować w twardej szkole, na węglowcu u ujścia rzeki Tyne. Miał pewne zalety, ale rozumu za grosz. Mather przeciwnie, w mig zorientował się w sytuacji. Być może nie był pierwszorzędnym dowódcą co do tego Delancey nie miał pewności - ale miał głowę na karku. Szkoda, że Waring był od niego wyższy stopniem. Z Langforda był pożytek, a Northmore dobrze się zapowiadał. Delancey nie miał jeszcze wyrobionego zdania o Topleyu, ale jak na razie oceniał go dobrze. Kiedy mimochodem i od niechcenia spytał Teesdale'a, co o niedawnym spotkaniu z nieprzyjacielem sądzi załoga, usłyszał: - Bezsprzecznie z początku byli zawiedzeni, panie kapitanie, bo widząc wroga przygotowali się do walki, a nie doszło do niej. Paru młodszych gadało o nawianiu z okrętu i tak dalej. Ale starsi, jak Mike Garley i Nathaniel Taylor, usadzili ich, jak trzeba. Przejrzeli grę tego Francuza, a reszta też to w końcu zrozumiała. A więc weterani uczyli młodzież - wszystko było zatem jak należy. A ponadto ciężka praca dawała pierwsze wyniki. Merlin bezsprzecznie zmieniał się w zadbany i sprawny okręt. Kiedy po tygodniu Delancey wpływał do portu gibraltarskiego, znów obserwowany przez skłonnych do krytyki, pomyślał, że nie ma się czego wstydzić. Jeśli kontradmirał przyglądał się właśnie Merlinowi, tym lepiej. I rzeczywiście tak było, co wyszło na jaw, kiedy Delancey mu się zameldował. - Ze sposobu, w jaki wpłynął pan do zatoki, wnoszę, że elegancja nie jest panu obojętna, kapitanie rzekł Fothergill. - Miał pan jakieś przygody? Delancey opowiedział mu o francuskich korwetach. - Malouine i Mouche? A tak, słyszałem o nich. Dobrze, że pan ich nie ruszał. Pytanie tylko, gdzie są teraz? - O ile wiem, często kursują pomiędzy Palermo a Tunisem. - Prawdopodobnie znów je pan napotka. Bo następny konwój na wschód popłynie do Egiptu z dostawami dla naszego szwadronu. Prócz tego dołączy też kilka statków płynących na Maltę i Cypr. Dowódca konwoju, komandor porucznik Doyle z Lapwing, będzie rad z pomocy Merlina. Powinienem wysłać jeszcze jedną korwetę, ale jej nie mam. - Kiedy odpływamy, panie admirale? - Jak tylko przybędą z Anglii trzy zaopatrzeniowce, czyli za dwa, trzy tygodnie.
Delancey pośpieszył złożyć wizytę Doyle'owi. Lapwingznał z widzenia - był to stary, dwudziestoośmiodziałowy okręt szóstej klasy, najmniejszy z tych, którymi mógł dowodzić ktoś w randze komandora. Okazało się jednak, że Doyle przebywa w kwaterze na wybrzeżu. Dowódca Lapwing, starzec o bardzo niezdrowym wyglądzie, ubrany we flanelowy szlafrok i szlafmycę, leżał w łóżku w pokoju nad sklepem aptekarza, mając pod ręką filiżankę herbaty i masę fiolek z lekarstwami. Delancey przekazał mu otrzymane polecenia. - Cieszy mnie pańska pomoc, kapitanie. Ale będę szczęśliwy, kiedy ten rejs się skończy. Dla mnie będzie to chyba ostatni. Służbę zacząłem na dolnym pokładzie i na zdobycie dowództwa pracowałem całe życie. Brakowało mi ostatnio ruchu i tutejszy lekarz uważa, że powinienem przejść na emeryturę choćby nawet od zaraz. Boli mnie krzyż, a na morzu także głowa i czasem łapie mnie gorączka. Jestem jak moja Lapwing - prawie się rozsypuję. Wyraziwszy mu swoje współczucie, Delancey opowiedział o francuskich korwetach. Nagle komandor Doyle dostał ataku kaszlu i przewrócił filiżankę z herbatą. Po zrobieniu porządku podjął przerwaną rozmową. - Owszem, kiedyś je widziałem. Ale nie odważyłyby się podpłynąć do fregaty. Jeśli tylko bezpiecznie doprowadzę konwój i wrócę do Gibraltaru, wsiądę na pierwszy statek płynący do kraju. Wie pan, gdzie chcę osiąść na stare lata? - W Irlandii? - Co prawda stamtąd pochodzę, ale mam zamiar osiedlić się pod Bristolem. Wie pan, żony nie mam, za to mieszka tam moja siostra. Wystarczy mi mały domek, jakaś kobieta do sprzątania i kucharka. Pierwszy raz wypłynąłem w morze pół wieku temu. Chyba dość się w życiu napływałem, może aż za dużo. Wyraziwszy mu w stosowny sposób współczucie, Delancey odszedł przygnębiony. Nie miał nawet co marzyć o urządzeniu zasadzki na dwie francuskie korwety. Doyle nie tęsknił za walką, ale za zasłużonym wypoczynkiem. Wyglądał na całkowicie niezdolnego do służby na morzu i Holroyd, pierwszy oficer na Lapwing, starał się go przekonać, żeby pozostał na lądzie. Delancey znał Holroyda. Był to doświadczony żeglarz o szorstkim sposobie bycia, z twarzą zeszpeconą blizną i mówiący z akcentem, który zdradzał, że wychował się w hrabstwie Yorkshire. Właściwie to on przez ostatnie miesiące dowodził Lapwing. Rada, której udzielił Doyle'owi, nie była pozbawiona interesowności, jednakże martwił się naprawdę, czy stary komandor zdoła przeżyć jeszcze jeden rejs. Delancey pomyślał, że wolałby uniknąć samotności i smętnego losu emerytowanego starego kawalera. Postanowił, że się ożeni, zanim będzie na to za późno, może nawet po zakończeniu tej wojny. Ale na razie miał niewiele albo zgoła nic do zaoferowania przyszłej żonie, a po zakończeniu wojny, kiedykolwiek by to nastąpiło, mógł mieć jeszcze mniej. Podczas obiadu na lądzie, który jadł w mesie artylerzystów, spotkał Holroyda. Rozprawiano o sile gibraltarskiej fortecy i jej przydatności jako bazy wojskowej. Jej słabość polegała na tym, iż całą zatokę widać było jak na dłoni z brzegów Hiszpanii i wszystko, co się tam działo, musiało być zauważone i zameldowane hiszpańskim władzom. Jakiś kapitan artylerii spytał, czy fakt ten rzeczywiście ma aż takie znaczenie. - Ma. Zaraz to wyjaśnię - odparł Holroyd. - Przypuśćmy, że w tej chwili zbiera się konwój, który ma popłynąć na wschód. Hiszpanie dowiadują się o ilości statków, terminie wypłynięcia, wartości ładunków i sile eskorty. Pierwszy statek, jaki płynie z Malagi na wschód, zabiera komplet informacji
do Palermo, które leży akurat na trasie konwoju. A wtedy Francuzi decydują, czy ich liniowce mają go przechwycić, czy zostawić w spokoju. - Ciekawe! - odezwał się jakiś oficer artylerii. - Byłem przekonany, że Francuzi krążą w pobliżu portów wyładunkowych i po prostu liczą na los szczęścia. - Nic z tych rzeczy - stwierdził Holroyd. - Oni działają na podstawie zdobytych informacji, a o te w Gibraltarze nietrudno. - Ale to, do którego portu płynie konwój, z pewnością można zachować w tajemnicy - zaoponował major artylerii. - Można, tylko jak to zrobić? - spytał Holroyd. - Przecież załogi handlowców wiedzą, dokąd płyną, a prawdę powiedziawszy, dowiadują się o tym przy zamustrowaniu. Nie wolno mi zdradzić panom naszej trasy i w teorii nie powinniście jej znać. Ale może was o niej poinformować każdy pracujący w porcie, a wasi stewardzi też już pewnie o wszystkim wiedzą. Gdy wracali do domu, Delancey i Holroyd ponownie podjęli ten temat. - Można by puścić fałszywą wieść o porcie, do którego płynie jakiś okręt wojenny - rzekł na koniec Delancey, a Holroyd przyznał mu rację i spytał, co konkretnie ma na myśli. - No, na przykład załoga Lapwing mogłaby być przekonana, że płynie tylko na Minorkę. Szli przez chwilę w milczeniu. - Wiem, o czym pan myśli - odezwał się Holroyd, wystarczyło mu bowiem to, co usłyszał, i dwa razy nie trzeba mu było powtarzać. Tak więc wkrótce rozeszła się plotka, która obiegła port przed wyruszeniem konwoju w morze, że Lapwing popłynie tylko na Minorkę.
Po ośmiu dniach żeglugi Delancey zobaczył ze zdziwieniem, że choć konwój nie zmienia kursu i płynie dalej, Lapwing przechodzi w dryf. Kiedy Merlin zrównał się z fregatą, usłyszano głos Holroyda, który wzywał Delanceya: - Kapitanie Delancey, komandor Doyle zachorował. Przejąłem dowodzenie okrętem. - Umiera? - Bardzo możliwe. W każdym razie powinien znaleźć się w szpitalu. - Dobrze. Obejmuję dowództwo konwojem. Proszę zmienić kurs na Port Mahon. - Tylko Lapwing, panie kapitanie? - Nie, cały konwój. Merlin zastąpi was na przedzie, a pan zajmie pozycję z tyłu konwoju. I tak oto plotka omal się nie sprawdziła. Komandora Doyle'a wysadzono na ląd w Port Mahon na Minorce, a Delancey posłał po szyprów wszystkich statków handlowych. W kajucie na rufie, wokół mahoniowego stołu ustawiono krzesła, Topley umocował na grodzi kilka map i stanął przy nich ze wskaźnikiem, strzegący drzwi Northmore anonsował każdego wchodzącego szypra, a Teesdale ustawił na kredensie karafki i kieliszki. Holroyd przybył jako jeden z ostatnich, bo jego łódź miała do pokonania najdłuższą trasę, i zajął miejsce po prawej ręce Delanceya, gdyż po
lewej siedzieli Waring i Mather. Na wstępie Delancey powiadomił zebranych o odesłaniu komandora Doyle'a do szpitala. - Tak więc objąłem dowództwo i bardzo się cieszę, że moim zastępcą jest pan Holroyd. W okolicach Sycylii mogą nam przeciąć drogę, ale nie muszą, dwie francuskie korwety. Kiedy je niedawno spotkałem, miały następujący plan: zadaniem pierwszej było wciągnąć do walki slup eskortujący konwój, tak żeby druga mogła bez przeszkód zaatakować statki. Jeżeli zrobią to jeszcze raz, czeka ich niespodzianka, którą będzie Lapwing. Żeby ich całkowicie zaskoczyć, musimy ukryć fregatę za trzema największymi handlowcami: Cumberlandem, Nadzieją i Boyne. Korki, które ustawiłem przed sobą na stole, przedstawiają konwój. Trzy wymienione przeze mnie statki znajdują się pośrodku, Merlin jest po zawietrznej, a Lapwing po nawietrznej... o, tutaj. A francuskie okręty są tu, gotowe wpaść w naszą pułapkę. Wszystko zależy jednak od tego, czy uda się ukryć przed nimi Lapwing aż do ostatniej chwili. Mogę na was polegać, panowie? Pomrukami wyrażono potwierdzenie, a jeden z szyprów powiedział: - W Gibraltarze krążyła pogłoska, która m że pana zainteresować. Mówiono, że Lapwing dopłynie tylko tutaj, a potem wróci. A to może oznaczać, że nikt się jej nie będzie spodziewał. - Racja - odezwał się inny szyper. - Mnie też o tym mówiono w ścisłej tajemnicy. - To świetnie - odparł Delancey, zerkając niewinnie na Holroyda. - Aż dziw, jak prędko rozprzestrzenia się plotka. Są pytania? Spotkanie zakończono. Przed wyjściem szyprowie napili się wina. Resztę dnia wypełniło pośpieszne przemalowywanie okrętów – Lapwing tak, żeby bardziej przypominała statek handlowy, a Merlina, żeby wyglądał na jakiś inny slup tej samej klasy. O świcie na Merlinie wystrzelono z działa i statki ponownie wyruszyły w morze, zajmując powoli swoje miejsca w konwoju. Szyk pozostawiał wiele do życzenia, ale Delancey pomyślał, że tak będzie korzystniej, jeżeli skupisko statków pośrodku konwoju ma wyglądać na przypadkowe. Po pięciu dniach żeglugi, pewnego słonecznego, lecz chłodnego ranka, kiedy wzmagający się północno-wschodni wiatr gnał spienione fale, zameldowano ze szczytu masztu o pojawieniu się żagla po nawietrznej. Obcy okręt okazał się korwetą. Delancey odniósł wrażenie, że wszystko to już kiedyś przeżył. Tylko że teraz wypadki miały potoczyć się inaczej, dlatego przede wszystkim musiał przeoczyć korwetę. Powinien tym razem wpaść prosto w zastawioną pułapkę i nie podejrzewając obecności drugiej korwety nawiązać walkę z tą bliżej jego okrętu. Światło nie było korzystne dla Francuzów, zamierzał jednak okazać się równie mało spostrzegawczy jak poprzednio Waring. Oparłszy lunetę o wanty bezanu przyjrzał się uważnie widocznej w oddali korwecie. Tak, nie ulegało wątpliwości, że jest to ten sam żaglowiec. Polecił sternikowi wyostrzyć do wiatru, dzięki czemu odległość pomiędzy Merlinem a konwojem zwiększyła się. Z zadowoleniem spostrzegł, że slup znalazł się pomiędzy przeciwnikiem a statkami stłoczonymi w środku konwoju i wachlarzowato zachodzącymi jeden za drugi. Mając w zapasie mniej więcej pół godziny, polecił załodze przygotować się do bitwy. Bęben zaczął wybijać alarm bojowy, wytoczono działa, posypano piaskiem pokłady i sprawdzono obecność artylerzystów. Tym razem Waring objął dowództwo baterii lewej burty i zajął się określeniem szybko zmniejszającej się odległości między okrętami. W takich sytuacjach sprawdzał się znakomicie. Jego pewność siebie udzielała się innym, prostackie dowcipy były dobrze przyjmowane przez starszych żeglarzy, a nieustraszona postawa była dobrym przykładem dla młodszych. - Zaczekajcie, aż podpłyniemy bliżej żabojadów - pokrzykiwał. - Damy im łupnia, nim zdążą narobić w gacie!
Drugą baterią dowodził Mather, który miał inną metodę, prawdopodobnie mniej skuteczną. Rozmawiał po kolei ze wszystkimi dowódcami dział i dodawał otuchy tym, którzy po raz pierwszy mieli wziąć udział w walce. Na pokładzie rufowym Langford zapewnił swoich artylerzystów, że będą stamtąd dobrze widzieć bitwę, znacznie lepiej niż ci z głównego pokładu. Nie wspomniał im tylko o tym, że są przy tym znacznie bardziej wystawieni na ostrzał. Natomiast na dziobówce Northmore wychwalał zalety białej broni: - Trzeba ich najpierw rozmiękczyć salwami z dział, a potem wykończyć kordami! Nigdy w życiu nie ośmielą się nam stawić czoła w walce wręcz! Kiedy Delancey obchodził okręt, z nieodstępującymi go ani na krok Topleyem i Stockiem, czuł, że marynarze palą się do walki. Obnażeni do pasa, z zawiązanymi chustkami na uszach, ukrywali swoje podniecenie głośno rozmawiając, żartując na temat zysków ze zdobyczy i zakładając się o to, jak szybko Francuzi opuszczą banderę. Delancey mówił niewiele, ale chcąc podnieść na duchu najmłodszych, którzy zaopatrywali działa w amunicję, odezwał się do nich: - Nie pozwólcie artylerzystom próżnować, chłopcy! Zauważył, że Topley udaje obojętnego, co było korzystne w tych okolicznościach, ale David Stock był blady i przerażony. - Najciężej jest czekać, mój drogi. Niech no tylko odezwą się działa, a od razu poczuje się pan lepiej! powiedział. Bogiem a prawdą nie był o tym przekonany, ale chłopak zdobył się w odpowiedzi na blady uśmiech. Korweta i slup bardzo szybko zbliżały się do siebie i Delancey nie umiał ukryć podziwu dla sylwetki i ożaglowania przeciwnika. Był to piękny okręt z żaglami wygiętymi w efektowne łuki na tle ciemnoszarych chmur, zgrabny, szkoda, że chwilowo znajdował się w niewłaściwych rękach. Kiedy mu się przyglądał, żałując tego, co miało nastąpić, na dziobówce francuskiej korwety błysnęło i zaraz uniósł się obłoczek dymu targany wiatrem; w oddali coś zazgrzytało, a potem z pluskiem spadło w wodę między okrętami. Ów próbny strzał udowodnił, o czym Delancey i tak wiedział, że wróg znajduje się poza zasięgiem dział Merlina. Jeszcze raz obszedł baterię lewej burty, zamieniając po drodze kilka słów z ludźmi. Artylerzyści, napięci przed walką, byli na swoich stanowiskach, a wszyscy dowódcy dział chwycili za talrepy. Kiedy Delancey znalazł się z powrotem na rufie, nadszedł czas, żeby rozpocząć bitwę. Dobył więc szpady i wykrzyknął: - Ognia, panie Waring! Działa zagrzmiały i pokład zakołysał mu się pod nogami. W chwilę później, kiedy rozwiał się dym, znikła w nim z kolei francuska korweta i nad slupem zaświszczały przelatujące pociski. W marslu na fokmaszcie pojawiła się dziura, a z grota wyrwało strzęp płótna. Tak jak się Delancey spodziewał, Francuzi strzelali wysoko. Dopiero teraz zsunął się po linach obserwator i zameldował o pojawieniu się z tyłu za nieprzyjacielem drugiego żaglowca. Delancey podziękował mu odruchowo i odesłał na dziobówkę do działa, gdzie marynarz miał wyznaczone stanowisko. Gdy spojrzał pod wiatr, kiedy tylko zniknął dym, dostrzegł drugą korwetę, widoczną już teraz z pokładu. Kierowała się w stronę konwoju. Tymczasem artylerzyści Merlina ostrzeliwali kadłub przeciwnika, a Francuzi dalej strzelali wysoko, stopniowo zamieniając żagle slupa w strzępy. W rezultacie zaczął on tracić szybkość i zostawać w tyle za korwetą.
Delancey na to właśnie czekał. Polecił zrobić zwrot przez sztag, obrócił ster o sto osiemdziesiąt stopni i przeciąwszy kilwater Francuza rozkazał Matherowi otworzyć ogień. Z prawej burty huknęła salwa z dział, którym nadano najwyższy kąt podniesienia i załadowano kulami łańcuchowymi i nożycowymi. Spadając na korwetę od dzioba po rufę, wirujące pociski siały spustoszenie wśród jej takielunku i żagli. Ponaglani przez Mathera artylerzyści ponownie załadowali działa i wystrzelili, tym razem kartaczami. Delancey znów wykonał zwrot, kładąc Merlina na tym samym kursie co przeciwnik, ale tym razem po nawietrznej. Z powodu uszkodzonych żagli Francuzi zwolnili i slup mógł im dotrzymać kroku, a Mather tymczasem biegał od działa do działa sprawdzając kąt strzału i cel. Po trzeciej salwie burtowej, również kartaczami, rozkazał dowódcom wszystkich dział, żeby ześrodkowali ogień na wantach grotmasztu przeciwnika, używając do tego wyłącznie kul łańcuchowych. Francuzi nie pozostawali dłużni i strzelali dalej równie wysoko jak przedtem, choć być może dziwiło ich, że Anglicy robią to samo. Wtem nadleciały kartacze przebijając żagle nad głową Delanceya, a w przodzie załomotała reja obsuwając się na łańcuchach. Szczapy drewna oderwane od ugodzonego bezanmasztu raniły trzech ludzi przy jednym z dział na pokładzie rufowym. Poza tym było jeszcze dwóch rannych na dziobówce, a jakaś zabłąkana kula rozbiła jedną z łodzi. Okręty strzelały do siebie z odległości mniej więcej dwóch kabli i Delancey pilnował, żeby jej nie zmniejszyć, częściowo dlatego, żeby uniknąć większych strat w ludziach, oraz po to, żeby wystrzeliwane z dział Merlina kartacze rozpryskiwały się odpowiednio szeroko. Działa strzelały niezależnie od siebie, panował więc bezustanny i ogłuszający huk. Wreszcie jednak, po wielu - jak się zdawało - godzinach walki, osiągnięto, co zamierzano - grotmaszt francuskiej korwety przechylił się za burtę. Kiedy puściła ostatnia z want od nawietrznej, niczym nie podtrzymywany maszt ułamał się na wysokości około dwóch i pół metra nad pokładem. Z tą chwilą ześrodkowano ogień na wantach fokmasztu, tylko działa na rufie nadal obrzucały kartaczami kikut grotmasztu, udaremniając wysiłki francuskich marynarzy, którzy próbowali usunąć szkody. W pięć minut później złamał się fokmaszt Merlina, a po nim stenga grotmasztu. Na dziobie zapanował chaos, który próbował przezwyciężyć Northmore, jako że połowę jego ludzi uwięziły opadłe żagle, a inni pozaplątywali się w takielunku. Do pomocy pośpieszył mu bosman i zaraz błysnęły siekiery, odrąbując splątane wanty tak, żeby fokmaszt unosił się swobodnie na wodzie. Na śródokręciu panowało takie samo zamieszanie, a ludźmi dowodził Mather. Delancey posłał mu do pomocy Langforda, a Northmore'owi Topleya. Do cieśli natomiast wysłał Stocka z zapytaniem, czy okręt nie przecieka. Na jakiś czas przerwano walkę. Oba okręty dryfowały i oddalały od siebie, kołysząc się na wzburzonych falach. Ustała wszelka strzelanina i marynarze zabrali się do usuwania szkód. Dopiero za co najmniej pół godziny Merlin mógł stanąć pod żaglami. Z lunetą przy oku Delancey usiłował wypatrzeć drugą francuską korwetę. Widział, że statki handlowe dryfują wokół kilku innych, skupionych w środku. Działa milczały. Po chwili od reszty żaglowców odłączyła Lapwing i ruszyła ostro do wiatru w stronę Merlina. Na pokładzie slupa i jego przeciwnika trwała gorączkowa praca - wiązano i splatano liny, wyławiano uszkodzone drzewca. Gdyby okręty te znajdowały się sam na sam, przewagę miałby ten, który pierwszy postawiłby żagle. Ale i tak fregata dopłynęłaby wcześniej, niż na którymś przywrócono by gotowość do walki. Delancey obserwował, jak Lapwing ustawia się prostopadle do rufy francuskiej korwety, kiedy usłyszał pojedynczy wystrzał z działa. Trójkolorowa bandera natychmiast zjechała na dół i to był koniec bitwy. Stock drgnął i wskazał lewe ramię Delanceya, który dopiero teraz zauważył, że rękaw munduru ma zbroczony krwią. Zanim zdążył się tym zająć, na rufie zjawił się pierwszy oficer
Merlina, czerwony na twarzy i z wściekłości bliski ataku apopleksji. Był bez szpady i kapelusza, a mundur miał podarty. - No nie, panie kapitanie, ta korweta należała się nam! - ryknął nie posiadając się ze złości. - Mogliśmy doprowadzić do walki z bliska! Mogliśmy ją zniszczyć z odległości strzału z pistoletu! Mogliśmy wystrzelić podwójną salwę i wejść na pokład w dymie! A tak cały zaszczyt przypadnie Lapwing... Tak jest, i na dodatek cały zysk! Ja protestuję! I za pozwoleniem, proszę o przeniesienie mnie! To ma być walka?! Jak to będzie wyglądało w „Biuletynie”? Wstyd mi, że brałem udział w takiej bitwie! Wykrzyczał to wszystko tak głośno, że jego słowa słyszała połowa ludzi na pokładzie. Odpowiedź Delanceya była równie donośna. - Milczeć, poruczniku! Zwracając się do przełożonego stoi się na baczność! Gdzie pański kapelusz? Niech go pan odszuka i zamelduje się u mnie. Waring, który przez ponad godzinę znajdował się w ogniu walki, miał wszelkie powody, żeby być bez kapelusza, ale Delancey wykorzystał ten szczegół etykiety, żeby przemówić mu do rozumu. Kiedy porucznik wrócił i mógł już zasalutować jak należy, Delancey przemówił równie głośno jak przedtem: - Panie Waring, zabierze pan piętnastu ludzi na pokład tej korwety, zamknie jej załogę w lukach, wywiesi naszą banderę nad francuską i zajmie pan miejsce na tyłach konwoju. Zrozumiał pan? - Pozwolę sobie zauważyć, że Francuzi poddali się Lapwing. - Owszem, ale uzgodniłem wcześniej z panem Holroydem, że ta korweta będzie nasza, a pieniądze uzyskane ze sprzedaży jej i tej drugiej zostaną sprawiedliwie podzielone między nasze okręty. Waring stał z rozdziawioną gębą i z palcem przy ustach jak speszony uczniak. Wargi zadrżały mu bezgłośnie i dopiero wtedy wyjąkał: - T-t-tak jest, panie kapitanie... Przepraszam, panie kapitanie,. - Chcę jeszcze panu coś uświadomić. Kiedy obejmie pan dowództwo na tej korwecie, proszę rozważyć, czy gdybyśmy ją podziurawili salwami z najbliższej odległości, miałby pan ułatwione zadanie. Korweta, którą panu powierzam, jest prowizorycznie nareperowana. A może wolałby pan mieć do czynienia z zakrwawioną kupą drewna na podpałkę? - Nie, panie kapitanie. Waring otworzył usta, żeby coś dodać, ale nie wydobył z siebie głosu. - I jeszcze jedno, Waring. Jest pan zawiedziony, że nie zdobył pan korwety przez abordaż. A dlaczego? Bo sądzi pan, że efektowne zwycięstwo pomogłoby panu awansować. Należy jednak pamiętać, że tak dramatyczna akcja kosztowałaby mnie dwudziestu zabitych lub rannych. Czemu miałbym szafować moimi ludźmi i ich życiem? Żeby zyskać dla pana albo siebie awans? Zdobyliśmy okręt wojenny zdatny do żeglugi i nietknięty poniżej linii hamaków, a było przy tym pięciu rannych. Taką cenę gotów jestem zapłacić. A pan chciał zapłacić znacznie więcej za coś, co ostatecznie stałoby się nic niewarte. Na to nie pójdę, panie Waring. Powtarzam: nie pójdę. Ani pan, jeżeli ceni pan sobie karierę w marynarce. Zanim zgnębiony Waring przejął dowództwo na Malouine od midszypmena, którego wysłano tam z Lapwing, Delancey gestem zaprosił Holroyda na swój okręt. Wkrótce na pokładzie Merlina odbyło się przyjacielskie spotkanie. - Moje gratulacje, kapitanie! Zdobył pan dwa okręty i to oba nadające się do służby!
- Dzięki pańskiej współpracy, panie Holroyd. Czy z Mouche były jakieś kłopoty? - Francuzi chcieli uciec, ale im się nie udało. Mouche utknęła między naszymi statkami, które całkowicie zablokowały jej drogę. Opuściła banderę, więc posłałem na nią swoich ludzi. - Mam nadzieję, że po wcieleniu do naszej marynarki obejmie pan jej dowództwo. Zarekomenduję pana kontradmirałowi Fothergillowi. - Dziękuję. Niech mi będzie wolno wyrazić nadzieję, że zostanie pan mianowany kapitanem Lapwing. - To stanowisko nie jest wolne, panie Holroyd. Komandor Doyle przecież żyje. Ale pan Waring mógłby chyba przejść na Lapwing jako pierwszy oficer. - To świetna myśl, że tak powiem. Przykro mi, że jest pan ranny - rzekł Holroyd przyglądając się Delanceyowi z niekłamaną troską. - Powinien pana zbadać nasz lekarz... Przyślę go tutaj. Nie wolno nam pana stracić. Wszyscy uważamy, że ma pan przed sobą wielką przyszłość w marynarce. Ta akcja przynosi panu zaszczyt, że tak powiem. Holroyd był prostym człowiekiem, dlatego Delanceya ujęła jego szczera troska. - Nie trzeba mi lekarza, panie Holroyd - rzekł. - To zwykłe draśnięcie... nawet nie poczułem. Ale bardzo dziękuję za życzenia. Zasługuje pan, żeby dowodzić własnym okrętem i będzie pan to robić wyśmienicie. W tej chwili u boku Delanceya zjawił się Teesdale z miską, gąbką i bandażami... Pomógł dowódcy zdjąć kurtkę munduru, przemył gąbką ranę i obwiązał bandażem przedramię. Potem niespokojnym wzrokiem zbadał, czy kapitan nie odniósł innych obrażeń. Z tym samym co on podziwem i uwielbieniem patrzył na Delanceya David Stock, który trzymał kapitańską kurtkę z poszarpanym rękawem. Ale Delancey wciąż rozmawiał z Holroydem. - Będę musiał poprosić pana o tolerowanie Waringa, dopóki nie otrzyma pan nominacji na kapitana mówił. - Ma on pewne zalety... - Urwał, żeby dobrać odpowiednie słowa. - Będzie z niego pożytek na jakimś okręcie... tylko że, jak sądzę, nie na moim.
Rozdział trzeci Oblężenie La Valletty - Przyszedł pan Delancey - rzekł półgłosem adiutant. - Proszę wprowadzić - odparł kontradmirał Fothergill. - Wolałbym mieć dla niego lepsze wieści. Delancey wszedł, ukłonił się i stanął na baczność. Pomyślał, że Fothergill wygląda staro i zdradza zmęczenie, albo też jest zawiedziony jakimś spotkaniem, na które czekał. Czyżby był zawiedziony z jego powodu? - Dzień dobry, Delancey. Proszę spocząć. Siadając, Delancey rozejrzał się po skromnie umeblowanym pokoju i spostrzegł, że do tablicy za krzesłem admirała przypięto mapę Malty i Gozo. - Z przykrością zawiadamiam, że pańska wielce chwalebna akcja pod Sycylią nie przyniosła panu awansu, na jaki pan zasłużył. Jak pan wie, komandor Doyle ozdrowiał na tyle, żeby doprowadzić
Lapwing do Plymouth. Po przeglądzie uznano okręt za niezdatny do użytku i zdemontowano. Doyle przeszedł na emeryturę, a pana Waringa zatrudniło ministerstwo transportu. W admiralicji uznano, że starcie ze słabszym przeciwnikiem uzasadnia najwyżej jeden awans, mianowicie promocję pana Holroyda. - To zupełnie zrozumiałe. Delancey nie okazał rozczarowania, gdyż w istocie właśnie tego się spodziewał. - Podejrzewam, że pańskie wyczyny zrobiłyby silniejsze wrażenie na ich lordowskich mościach, gdyby poniósł pan większe straty. - Dla mnie ważniejsze jest, żeby moi ludzie wierzyli, że nie będę bez potrzeby szafował ich życiem. - Ma pan całkowitą rację. To mi przypomina, że został pan lekko ranny. - Zwykłe zadraśnięcie, panie admirale. Zauważyłem je dopiero, kiedy przerwaliśmy ogień. Już prawie nie ma śladu. - W każdym razie cieszę się, że się zagoiło. No tak, awansu nie mogłem panu zapewnić, ale dla odmiany mogę dać panu inne zajęcie niż eskortowanie konwojów. Pański następny konwój popłynie na Maltę, a ja upoważnię komandora Balla, żeby zatrzymał Merlina na służbie, przynajmniej na jakiś czas. Zdaje się, że tam jeszcze pana nie wysyłaliśmy? - Nie, panie admirale. - A więc czas przyjrzeć się mapie. Fothergill wstał i podszedł do tablicy znajdującej się za jego krzesłem. - Tu jest Malta, a tu ufortyfikowana Wielka Zatoka, nad którą leży miasto La Valletta... W tym miejscu. Sąsiednia wyspa Gozo nie ma zatoki o takim znaczeniu. Zwracam jednak pana uwagę, że Malta leży pośrodku trasy łączącej wschodnią część Morza śródziemnego z zachodnią. Ta wyspa ma ogromne znaczenie strategiczne i Wielka Zatoka bardzo by się nam przydała. - Rozumiem. - Zapewne orientuje się pan w sytuacji. Jak pan sobie przypomina, Maltę zajął w drodze do Egiptu generał Bonaparte. Kiedy lord Nelson rozgromił francuską flotę pod Abukirem, osamotniony garnizon francuski na Malcie znalazł się w niebezpieczeństwie. Maltańczycy wzniecili powstanie przeciwko Francuzom i zgromadzili pod flagą Neapolu z dziesięć tysięcy ludzi. Sir James Saumarez dostarczył im około tysiąca dwustu muszkietów i amunicję. Wobec czego Francuzi, w liczbie około trzech tysięcy żołnierzy pod wodzą generała Vaubois, wycofali się do La Valletty, gdzie do tej pory siedzą w oblężeniu. Mały oddział francuski pod M’diną - tu kontradmirał wskazał na mapę - został zmasakrowany, a mniejszy od niego garnizon Francuzów na wyspie Gozo - ponownie wskazał na mapę - poddał się sam. W tej chwili La Vallette blokuje eskadra naszych okrętów, a komandor Ball jest na lądzie i wspomaga, jak może, Maltańczyków. - Dlaczego Vaubois się nie poddaje? - Proszę pamiętać, że Maltę zdobył osobiście Bonaparte. A on jest teraz faktycznym władcą Francji. Można więc przyjąć, że Vaubois dostał rozkaz utrzymania twierdzy. - Czy Maltańczycy nie mogą wziąć La Valletty szturmem?
- To miasto jest właściwie nie do zdobycia. Umocnienia, które zbudowali kawalerowie maltańscy, są gigantyczne i niesłychanie silne. Przydałoby się tu regularne wojsko dowodzone przez doświadczonego generała, który miałby do dyspozycji ciężką artylerię i korpus saperów. Może zechce pan podejść do mapy... Tu jest zatoka La Valletta, jedna z najwspanialszych osłoniętych zatok na świecie. A miasto La Valletta leży na tym oto cyplu, ufortyfikowanym wzdłuż całego brzegu. Fothergill odszedł od mapy i Usiadł. - Kto dowodzi Maltańczykami, panie admirale? - Kilku księży i notariuszy, a także paru z miejscowej szlachty, ale żaden z nich nie zna się na sztuce wojennej. - A więc ten stan prawdopodobnie się utrzyma? - Na to wygląda. Ale sytuacja jest bardzo trudna, tym bardziej że Francuzi mają tam eskadrę okrętów - trzy liniowce i trzy fregaty z kontradmirałami Decrésem i Villeneuve'em. Bezpieczeństwo zapewniają im działa fortecy. Do blokady użyliśmy tyle samo okrętów co oni. A poza tym chcemy mieć tę zatokę dla siebie. - Francuzi chyba przymierają głodem. - Na ogół tak. Ale paru ich okrętom udało się przerwać naszą blokadę i dowieźć tam amunicję i żywność. Ostatnio zrobiła to fregata Boudeuse, w lutym. - Spodziewa się pan, że Francuzi spróbują znowu i użyją do tego większej ilości okrętów? W głosie Delanceya słychać było nadzieję. - To ich jedyny ratunek. Pytanie tylko, ile okrętów uda im się zebrać. Tymczasem my dysponujemy małym garnizonem na wyspie Gozo, eskadrą okrętów, które blokują zatokę, a na lądzie mamy sprzyjających nam Maltańczyków. Nasz następny konwój w październiku będzie składał się z zaopatrzeniowców. Powiozą towary niezbędne do utrzymania oblężenia. Kiedy dotrze pan ze swoim konwojem na Maltę, pański okręt zastąpi Hornet’a, który powinien stawić się na przegląd. Tym samym przejdzie pan pod dowództwo starszego oficera marynarki, prawdopodobnie komandora sir Thomasa Troubridge'a. Statki wrócą pod eskortą Hornet’a. - Tak jest, panie admirale. Kiedy wypływamy? - Za jakieś trzy tygodnie. Aha, zapomniałem panu przekazać, że zatwierdzono Mathera na stanowisko pierwszego oficera, a ten drugi - nazywa się Stirling - już przyjechał i dołączy do pana załogi. - Bardzo się cieszę, panie admirale. Po tych słowach Delancey wycofał się do sekretariatu, gdzie poznał pana Stirlinga, który wywarł na nim korzystne wrażenie. Był to oficer średniego wzrostu, ale krępy, szeroki w ramionach i niezwykle silny. Jasnowłosy, ogorzały, mocny, zwarty w sobie - ktoś, z kim lepiej nie zaczynać. Opierając się na tym pierwszym wrażeniu, Delancey doszedł do wniosku, że na tym człowieku może polegać. W ciągu następnych tygodni przekonał się, że jego ocena była trafna. Stirling, który wyszedł niedawno ze szpitala, gdzie leczył ranę odniesioną w bitwie morskiej, okazał się znakomitym oficerem. Pochodził ze szkockich nizin, ale wychował się w hrabstwie Hampshire. Jeszcze jako chłopca oddano go do służby w marynarce. Uzupełniali się z Matherem, od którego był energiczniejszy, ale mniej inteligentny.
Cechowała go surowość i pogoda ducha, a Mathera subtelność i wrażliwość. Posługując się odmiennymi metodami osiągnęli jednak dobre wyniki w trudnym dziele, jakim była naprawa Merlina. Załoga wprawdzie spisała się dzielnie w starciu z mniejszą i słabiej uzbrojoną od ich slupa Malouine, ale niektórzy jej członkowie musieli znacznie więcej ćwiczyć, żeby sprostać wymaganiom Delanceya. Nie wystarczała mu przeciętność, on chciał mieć wyjątkowy okręt. Stało się to całkiem realne, bo Mather był lepszym pierwszym oficerem niż on sam w przeszłości, a Stirling w niejednym przewyższał Mathera. Jakich cech brakowało tym dwóm, które on sam posiadał? Ostatecznie doszedł do wniosku, że wyobraźni i niezależności sądu. Potrafił spojrzeć na konkretną sytuację z punktu widzenia przeciwnika - dzięki temu zakończyły karierę Malouine i Mouche - a także na chłodno ocenić, czy warto podejmować walkę. Ze zdziwieniem skonstatował, że zasługuje na to, żeby być dowódcą, a przecież wchodząc w życie niezbyt wierzył we własne siły. Uznał, że mu się poszczęściło, bo ma dwu świetnych oficerów, a przy tym jest od nich obu lepszy. Czuł, że jest pewien siebie jak nigdy dotąd i bardzo, bardzo samotny. Zwłoka w dostawach zaopatrzeniowych sprawiła, że konwój na Maltę wyruszył dopiero 24 listopada. Delancey zawinął po drodze do Port Mahon i u brzegów Malty znalazł się 19 grudnia. Tego samego dnia zameldował się u dowódcy blokady. Wyspa nie wyglądała zachęcająco pod pokrywą chmur, a o jej skalisty brzeg rozbijały się fale wzburzonego morza. Za to Merlin prezentował się wspaniale i bardzo efektownie przeszedł w dryf. Na otrzymany sygnał Delancey polecił spuścić na wodę łódź, która powiozła go w kierunku Cullodena, okrętu oznaczonego flagą komodora, który krążył tam i z powrotem przed wejściem do zatoki, tuż poza zasięgiem baterii znajdujących się na wybrzeżu, i to w takim miejscu, że każdy francuski okręt opuszczający La Vallette musiał przystąpić do walki. Ponieważ Delancey znał Troubridge'a ze słyszenia, wchodząc na pokład Cullodena rozejrzał się z uczuciem nabożnego szacunku. Kiedy jednak spojrzał na swój okręt, mógł to zrobić z dumą. W niespełna rok doprowadził niemal do doskonałości jego wygląd, elegancję, wyszkolenie marynarzy i artylerzystów. Na zwieńczeniu dzioba błyszczała pozłacana rzeźba, a załoga łodzi, którą tu przypłynął, była umundurowana w czarne kurtki i białe spodnie. Kiedy Tanner z rozmachem dobijał łodzią do okrętu komodora, wiosła uniesiono w salucie równo i szybko. Żaden z tych szczegółów nie uszedł uwagi sir Thomasa, szorstkiego w obejściu i krzepkiego, oficera, u którego zameldował się na rufie Delancey. Troubridge był postacią na swój sposób legendarną. Znano go jako zwolennika i bliskiego przyjaciela lorda Nelsona, ceniono wysoko za umiejętności żeglarskie, ale na lądzie nie cieszył się opinią dworaka. Wyróżniał się surowością, w której wzorował się początkowo na lordzie St. Vincencie, zagorzałym zwolenniku ostrej dyscypliny. Zyskanie przez Merlina jego przychylnej oceny oznaczałoby, że Delancey dopiął swego. - Witam, kapitanie - przemówił Troubridge. - Pański okręt dobrze o panu świadczy. Zdaje się, że przywiózł pan nam pocztę? - Tak, panie komodorze. Polecono mi też wręczyć panu list od kontradmirała Fothergilla. Na mocy tego pisma slup Merlin ma przejść pod pańskie rozkazy. - Bardzo nam się przyda - rzekł Troubridge biorąc list. - Pańskim pierwszym zadaniem będzie odprowadzić konwój do Gozo, gdzie wyładuje się większość dostaw. Aż do zakończenia wyładunku będzie pan strzegł kotwicowiska. Po wykonaniu zadania zamelduje się pan u mnie. - Tak jest, panie komodorze.
Rozkaz był jasny. Wyspa Gozo leżała blisko Malty i miała od jej strony mały port z kotwicowiskiem, które większa wyspa częściowo osłaniała. Znajdowała się ona w rękach Anglików i służyła im jako baza do ścisłej blokady La Valletty. Jej port składał się z wąskiej zatoki, gdzie po obu stronach stały białe domy, i z niewielkiego falochronu. W głębi lądu, w oddali, można było dostrzec kopułę katedry w stolicy wyspy, Vittorii. Kiedy statki zaopatrzeniowe znalazły się na kotwicowisku, Merlin rzucił kotwicę między nimi a otwartym morzem. Traf zrządził, że stał tam jeszcze ostatniego dnia roku, a zarazem ostatniego dnia stulecia. Delancey uczcił to wydarzenie zapraszając wszystkich swoich oficerów na kolację, która miała się skończyć po północy. Przygotował na tę uroczystość jagnię, prosiaka, kilka kurcząt i mnóstwo maltańskiego wina, a na okrasę trochę zdobycznego koniaku. Podoficerowie zaplanowali sobie przyjęcie pod przewodnictwem bosmana, świętowały też obie wachty i na pokładzie czuwali tylko obserwatorzy z wachty kotwicowej. Noc była ciemna, ale bezwietrzna i na tyle spokojna, że można było słyszeć odgłosy uczt na statkach zaopatrzeniowych, które kotwiczyły w grupie bliżej brzegu. Kajuta na rufie Merlina była nieduża i trochę ciasna jak na taką uroczystość. Posprzątana już po kolacji i oficerowie zasiedli do mahoniowego stołu oświetlonego świecami, mając przed sobą owoce i orzechy i podając sobie karafki z winem. Za bulajami na rufie panowała ciemność, rozjaśniona paroma światłami palącymi się na zakotwiczonych w oddali łodziach rybackich. Rozmowa była ożywiona, a Stirling wywołał spór wśród zebranych stwierdzeniem, w którym można było się dopatrzyć szkockiej pedanterii, że nowe stulecie tak naprawdę rozpocznie się dopiero za rok, ale reszta zgodnie odrzuciła to jako herezję. - Ważne jest to, jak będziemy datować nasze listy - powiedział Mather. - Przez całe życie pisaliśmy „tysiąc siedemset i coś tam”, a od jutra będzie to „tysiąc osiemset”. Przecież to się czuje, że wkraczamy w nową epokę. - A niby co w niej nowego? - spytał Stirling. - Nadal będziemy walczyć w tej samej wojnie. - A czemuż by nie? - spytał Delancey. - Wojna to nasz fach i na przykład ja nie znam innego. Panowie, proponuję toast: Za poddanie się La Valletty! Toast ten wypito z entuzjazmem, chociaż Northmore dał wyraz swoim wątpliwościom. - Szczerze mówiąc, nie rozumiem, dlaczego twierdza jeszcze nie upadła. Przecież wszyscy ci Maltańczycy rwą się do walki, w każdym razie nienawidzą Francuzów, których została garstka, i to głodomorów. - Na pewno nigdy pan tam nie był - rzekł Mather. - Trzeba na własne oczy zobaczyć te szańce, żeby w nie uwierzyć. Można je wziąć za dzieło olbrzymów, a nie ludzi. Proszę wierzyć, szturm na tę twierdzę jest niemożliwy. - To prawda - poparł go Langford. - Nie ma co, ta forteca to arcydzieło. Widziałem ją raz przed wojną i nigdy nie zapomnę. Generał Vaubois łatwo się nie podda. - Chyba liczy na pomoc, na jakiś konwój pod eskortą z Francji - rzekł w zamyśleniu Mather. - Do tego czasu zgłodnieje jak wszyscy diabli - zauważył Stirling. - Myślę, że najbardziej dokuczy im brak opału - stwierdził Mather. - Przecież ludzie nie mogą jeść zboża na surowo, zakładając, że generał je ma. A bez opału - drewna, węgla drzewnego i zwykłego, nafty - kucharz nic nie zdziała. Na Malcie w najlepszych porach roku jest go mało, a w La Valletcie nie ma go, oczywiście, wcale.
- Na Guernsey, gdzie się wychowałem, jest podobnie - wtrącił Delancey. - Wysoko ceni się drewno wyrzucone na brzeg przez morze. Opalamy tam kuchnie jałowcem, a czasem wodorostami. Ma pan rację, panie Mather. Nawet szczury trzeba ugotować. Prawda, panie Northmore? - Słyszałem wprawdzie, że w mesie jada się czasem szczury, ale nigdy tego nie widziałem. To pewnie taka historyjka, którą opowiada się świeżo zaokrętowanym młodzikom. - Dla Francuzów w La Valletcie nie jest to tylko historyjka - rzekł Stirling. - Wszystkiego zdążą spróbować, zanim się poddadzą. Ale na stole Delanceya niczego tego wieczoru nie brakowało i z nadejściem północy jeszcze raz napełniono kieliszki. Przerwano rozmowę i milczenie trwało aż do chwili, kiedy rozdzwonił się okrętowy dzwon, a wtedy wszyscy zaczęli wiwatować. Gdy zrobiło się wreszcie ciszej, Delancey wzniósł toast: „Za nowe stulecie!”. W tym momencie w oddali odezwały się dzwony kościelne na Gozo, a z zatoki rybackiej dobiegł trzask i huk ogni sztucznych. Po spełnieniu toastu Delancey przeprosił swoich gości i obszedł pozostałe mesy wszędzie go powtarzając. Zająwszy znowu swoje miejsce przy stole, dopilnował, żeby przed tradycyjnym, spełnionym po raz pierwszy w nowym roku toastem za zdrowie króla uzupełniono trunek w kieliszkach. Potem zapukał w stół, prosząc o ciszę, i powiedział: - Zdrowie króla! - Niech Bóg ma Go w swojej opiece! - dodał Mather. Topley, ośmielony winem, do którego takiej ilości nie przywykł, rzucił uwagę, że w kantynie strzelców królewskich nie pije się nigdy za zdrowie króla, bo poprzedni król oświadczył, że strzelcy nie muszą okazywać swojej lojalności, jako że nikt w nią nie wątpi. Powrócono do ogólnej rozmowy. I oto wkrótce nad Gozo wybuchła rakieta-olbrzym, oświetlając odcinek wybrzeża widoczny przez okna na rufie. Przez mgnienie oka na kotwicowisku zrobiło się widno jak w dzień, lecz znów zapanowały ciemności. Wtem z pokładu dobiegł czyjś krzyk, a od burty trzask łamanego drewna. - Niech pan sprawdzi, co się tam dzieje - polecił Delancey Nortmore'owi, który natychmiast wyszedł. Ależ ta rakieta musiała kosztować! Słyszałem, że Maltańczycy i Gozończycy uwielbiają sztuczne ognie. Zwykle czczą nimi rocznice śmierci swoich świętych, ale widać Nowy Rok obchodzą z podobnym nabożeństwem. - Nie mogę zrozumieć, skąd mają pieniądze na takie rzeczy - powiedział Stirling. - Przecież ledwie mogą wyżyć z uprawy tej skalistej ziemi. Wydawałoby się, że jeden z drugim nie ma złamanego grosza. - Jeżeli oszczędzali na uczczenie początku nowego stulecia, to przynajmniej z myślą, że nie zdarza się to za często. Uwaga ta wywołała trochę śmiechu, który zgasł raptownie, kiedy powrócił Northmore. Jeżeli przedtem był podchmielony, to zdołał szybko wytrzeźwieć. - Przepraszam, panie kapitanie. W łodzi przy burcie schwytano jakiegoś Francuza. Łódź zatopiono kulą armatnią, a Francuza wzięto do niewoli. - A więc to koniec naszego spotkania - rzekł Delancey. - Życzę wam dobrej nocy, panowie. Zdaje się, że pracowicie rozpocznę rok tysiąc osiemsetny.
Wachtę kotwiczną pełnił działomistrz i to on z eskortą sprowadził jeńca pod pokład. Francuz, nerwowy, nie wzbudzający zaufania typ, miał na oko dwadzieścia kilka lat, był przeraźliwie chudy, najwyraźniej głodny i siny z zimna, mimo okrywającego go koca. Jeżeli dodać do tego wymizerowaną twarz o żółtej cerze, zapadnięte oczy i zmierzwione włosy, to jeniec nie był miłym widokiem. - Francuski dezerter z fregaty Boudeuse, panie kapitanie - zameldował działomistrz. - Dziękuję, panie Helliwell. Sprawdzał pan, czy jest uzbrojony? - Tak jest. Miał coś w rodzaju sztyletu, jaki noszą midszypmeni. Zabrałem mu go. - Dobrze. Jeniec zostanie u mnie, a eskorta niech czeka pod drzwiami. Na polecenie jeniec usiadł i Delancey posługując się francuskim rozpoczął przesłuchanie, z którego robił notatki. - Nazwisko? - Giuseppe Pozzo, Enseigne de Vaisseau. - Z jakiego okrętu? - Z fregaty Boudeuse. - Jaką funkcję pełni pan na tym okręcie? - Żadnej. Fregatę porąbano na opał. - A więc służył pan na lądzie? - Tak, jako adiutant admirała Decrésa. - A mimo to zdezerterował pan. Dlaczego? - Do La Valletty dotarły niedawno wieści, że Napoleon zdobył władzę we Francji. - Jak się przedostały? - Przywiozła je łódź rybacka z Neapolu. - Ach tak. Ale co się przez to dla pana zmieniło? - Ja też pochodzę z Korsyki i znam rodzinę Bonapartych. To szajka podłych, skąpych złodziei i bandytów. Mógłbym głodować dla ludu francuskiego, nawet dla przywódców rewolucji, ale nigdy w życiu dla któregoś z Bonapartych! - A więc uciekł pan w małej łódce. Gdzie pan chciał się dostać? Na Gozo? - Nie, za nic! Tam by mnie zabili. Liczyłem, że trafię na jakiś statek z Neapolu albo Sycylii. Zacząłem od tego. - Czy ten okręt wygląda na włoski statek handlowy?! - Jest ciemno, panie kapitanie. Poczułem kuchenne zapachy i nie mogłem się stąd oderwać. Od tygodni, co ja mówię, od miesięcy nic porządnego nie jadłem. - Nawet w admiralskim sztabie? - Myśmy mieli jeszcze gorzej, bo admirał dawał przykład innym.
- Rozumiem. Co by pan zrobił, gdyby pana nie zauważono? - Podpływałbym po kolei do tamtych statków, które stoją pomiędzy pana okrętem a brzegiem. - A kiedy stwierdziłby pan, że są również angielskie? - Oddałbym się w ręce Anglików, w żadnym razie Maltańczyków. Wy przynajmniej potraktujecie mnie jako jeńca wojennego. - Niech pan nie będzie tego taki pewien. Mogę pana odesłać z powrotem do Decrésa i stanie pan przed plutonem egzekucyjnym. Młodzieniec wyglądał na przestraszonego, jego głos stał się piskliwy. - Anglicy nie odsyłają dezerterów - zaoponował z trwogą. - Bo oficerowie nie dezerterują. Mój dowódca, sir Thomas Troubridge, nade wszystko ceni sobie dyscyplinę. Dezerterzy nie budzą w nim współczucia. Odeśle pana z powrotem z białą flagą. - Więc w jaki sposób mogę się uratować? Czego pan ode mnie chce? - Informacji. - Powiem wszystko, co wiem. Głodujemy, jak sam pan widzi. Byliśmy zmuszeni jeść konie, koty, psy... nawet szczury. - A jakie mięso lubi pan najbardziej? - Najlepsze jest ośle, jeżeli uda się je zdobyć, ale zwierzę nie może mieć więcej niż trzy, cztery lata. - Bardzo ciekawe. Ale nie o takie informacje mi chodzi. Zastanawia mnie co innego. Wezwano generała Vauboisa do kapitulacji, a on z pogardą odrzucił propozycję. Dlaczego? Ponieważ spodziewa się pomocy. Coś mi mówi, że się nie myli i że próba przyjścia fortecy z pomocą zostanie podjęta już wkrótce. Generała i admirała Decrésa z pewnością powiadomiono, że odsiecz jest już w drodze. Kiedy i z jakiego portu ma wypłynąć ten konwój? - Skąd mogę wiedzieć. Jestem oficerem najniższego stopnia, którego wy nazywacie midszypmenem, a ktoś taki nie bierze udziału w naradach wojennych. - Słuchajcie, obywatelu Pozzo, panie Pozzo, czy jak tam wola. Pan chyba nie zdaje sobie sprawy ze swojego położenia. Za parę godzin może pan już nie żyć. - Nie wierzę, żeby pański dowódca odesłał mnie do La Valletty. Pan chce mnie po prostu nastraszyć. Sir Troubridge nie posunąłby się do morderstwa. - Jest pan tego pewien? Może ma pan rację. Mam wobec tego lepszy plan: oddam pana w ręce Maltańczyków. - Nie zrobi pan tego! - Nie? A dlaczego? Czyżbym nie mógł poprosić naszych sprzymierzeńców, żeby przetrzymali w areszcie jeńca wojennego? - To byłoby morderstwo! - Młody człowieku! Twierdzi pan, że jest wrogiem Bonapartego, dla którego broni się ta forteca. A więc musi pan pragnąć jej kapitulacji, oczywiście z wszelkimi honorami. No to niech pan się jeszcze
raz zastanowi. Albo będzie pan mówił, albo poniesie konsekwencje swojego czynu. Nie przypuszczam, żeby admirał Decrés należał do litościwych, ale pan, naturalnie, zna go lepiej niż ja. Z drugiej strony, Maltańczycy nie mają najmniejszego powodu, żeby kochać Francuzów. Generał Bonaparte, gdy był tutaj, źle się zachowywał, nie sądzi pan?! Na pańskim miejscu zdecydowałbym się mówić. - A co ja mogę wiedzieć! Francuzowi zbielały kostki dłoni, które to splatał, to rozplatał. - Jako adiutant kontradmirała Decrésa musi pan wiedzieć, kiedy nastąpi próba odsieczy. To dla mnie rzecz bez dyskusji. Pozwolę więc sobie odświeżyć pańską pamięć... Straż! Zawołać tu mojego stewarda. Teesdale zjawił się, jakby wyrósł spod ziemi. - Czy zostało nam coś z kolacji? - spytał Delancey. - Tak, panie kapitanie. Jest zupa, kurczę i pół jagnięcego udka. Mogę to raz dwa odgrzać. - Dobrze, odgrzej i postaw na tacy karafkę... Przynieś też trochę sera i kilka daktyli. Teesdale wyszedł z kabiny, a Delancey patrząc w okno zaczął głośno myśleć: - Gdybym był Bonapartem, przeprowadziłbym próbę odsieczy w styczniu, kiedy noce są długie, ewentualnie w początkach lutego. Zebrałbym silną eskadrę okrętów i kilka solidnych transportowców wyładowanych amunicją i artykułami pierwszej potrzeby. Ale wiedziałbym też, że odsiecz jest spodziewana i sprawa nie będzie prosta. Wszystko zależy więc od wyboru odpowiedniego dowódcy, jakiegoś młodszego kontradmirała albo komandora. Człowiek ten musi być śmiały, a zarazem rozważny. A może lepszym rozwiązaniem byłoby dwóch dowódców - jeden kierowałby akcją, a drugi wdarłby się do zatoki? Ale żeby moje okręty dostawcze wpłynęły do zatoki, musiałbym wpierw usunąć eskadrę, która ją blokuje. Tylko jak? Pokonać ją? A może udałoby się osiągnąć to dając im zwyciężyć? Aha, mam przecież jeszcze jedną eskadrę pod osłoną dział La Valletty, a wśród niej bardzo silny okręt. Jak mam ją wykorzystać, w jaki sposób włączyć w odpowiednim momencie do walki? Oto zasadniczy problem. Na początek mógłbym - nie, wyrażę to dosadniej - muszę zastosować jakiś sprytny podstęp. Powiedzmy, że jakiś młody oficer wpada w ręce nieprzyjaciela. Jak? Może to być dezerter żywiący do mnie jakąś osobistą urazę. Do tej roli dobry byłby Korsykanin, bo ten mógłby opowiedzieć historyjkę o rodowej waśni. Powszechnie wiadomo, że na Korsyce toczą się takie rodowe walki. Wielu przecież czytało tę książkę Jamesa Boswella... Delancey umyślnie mówił bez ładu i składu, mając w pamięci sytuację sprzed wielu lat, kiedy to on był jeńcem, a hiszpański pułkownik bawił się z nim w kotka i myszkę. Być może nie był najlepszym w świecie sędzią śledczym, ale za to nauki pobrał u mistrza. Przesłuchanie należało rozpocząć delikatnie, łagodnie, a dopiero potem wywrzeć nacisk. W tym wypadku miał to zrobić Teesdale. A właściwie już to zrobił, bo w powietrzu rozszedł się zapach pieczonej baraniny i kurczaka, na co jeniec nie pozostał obojętny. Mógł być podstawiony i - jak się Delancey domyślał - kłamać, ale z pewnością umierał z głodu. - Gdyby ten młody oficer świadomie opowiedział zmyśloną historię, odpowiedziałby za to. Nie udaję, że wiem, i wolę nie wiedzieć, co by z nim zrobili Maltańczycy. No, a gdyby zmienił zdanie i powiedział prawdę? Mógłby, na przykład, zostać zaproszony na kolację. Oczywiście nie byłoby tam wykwintnych dań, tylko to, co pod ręką, trochę zupy, jakiś drób, kieliszek wina...
Słowa te tak wzmocniły działanie rozchodzącego się aromatu, że młody Francuz jęknął. - Wracając do tej eskadry, która ma rozkaz wypłynąć... powiedzmy... z Tulonu? - Jeniec skinął głową. Mogłaby ona wyruszyć z końcem stycznia albo - jak mówiłem - w początkach lutego... W początkach lutego? - Jeniec znów skinął głową. - Otóż to. Ale jakoś wyleciało mi z głowy nazwisko dowódcy. Mógłby mi pan je przypomnieć? W tym momencie zapukano do drzwi i na polecenie Delanceya do kajuty wszedł Teesdale z tacą zastawioną poprzykrywanymi półmiskami. Francuz mimo woli zerwał się na równe nogi, ale Delancey gestem nakazał mu usiąść z powrotem. Steward postawił tacę cna stole i wyszedł. - Chwileczkę, przyjacielu. Jedzenie panu nie ostygnie. Może nawet będę musiał je odesłać... Zaraz, na czym to ja stanąłem? Już wiem. Zastanawialiśmy się, nieprawdaż, nad nazwiskiem oficera, którego wybrano, żeby pośpieszył na odsiecz La Valletcie. Ustaliliśmy, że jest nim kontradmirał... nazwiskiem... Nazwiskiem? - Perrée - wyrzucił z siebie Francuz, krzywiąc się. - Ależ tak! Jak mogłem zapomnieć. Bardzo utalentowany oficer i bardzo odpowiedni do tego zadania. Wzięliśmy go kiedyś do niewoli, ale wymieniliśmy na któregoś z naszych. A jednak jakoś nie mogę sobie wyobrazić, żeby obywatel kontradmirał popłynął prosto do La Valletty. Na pewno zgodzi się pan ze mną, że taki plan wymaga więcej subtelności. A więc okręty popłyną w dwóch, a może nawet w trzech grupach, prawda? - Nie, popłyną razem. - Wioząc i żołnierzy, i towar? - Owszem, żołnierzy też. - A jaki jest plan działania? - Nic więcej nie wiem. - Nie wie pan nawet, co to będą za okręty? - Tego jeszcze nie postanowiono. - I to już wszystko, co pan wie? - Tak, wszystko. Przysięgam. Pozzo uchylił rąbka tajemnicy i bez względu na to, czy kłamał, czy nie, zasłużył na nagrodę. - Dziękuję, obywatelu, że przypomnieliście mi kilka faktów, które wyleciały mi z pamięci. Chyba powinien pan się przebrać, a potem coś zjeść. Steward! Natychmiast zjawił się Teesdale. - Przynieś temu oficerowi jakieś ubranie z kantyny dla załogi i połóż gdzieś jego mundur, żeby wysechł. A potem jak najszybciej przyprowadź go z powrotem. Tej nocy nie dowiedziano się od Pozzo nic więcej O świcie Merlin stał już pod żaglami, żeby wkrótce dołączyć u wejścia do Wielkiej Zatoki do okrętu komodora. Po wymianie sygnałów barkas z Merlina z Delanceyem i Pozzem na rufie podpłynął do Cullodena. Pod ołowianym niebem wśród wzmagającego się wiatru, który miotał nad łódką drobinkami wody, eskadra angielskich okrętów utrzymywała
idealny szyk. Po krótkiej rozmowie Pozza z sir Thomasem porucznik Revell, który znał francuski, zabrał jeńca. Delancey został z komodorem, któremu towarzyszyli członkowie jego sztabu i kapitan Cullodena. - Zechce mi pan jeszcze raz dokładnie opowiedzieć, w jaki sposób ten człowiek wpadł nam w ręce zażądał Troubridge jak zwykle burkliwym tonem. Składając mu wyjaśnienia Delancey uświadomił sobie, że opowiedziana przez Pozza historia nie jest zbyt wiarygodna. Troubridge natychmiast wytknął jej słaby punkt. - Ta jego łódź, zatopiona przy burcie, była raczej mała? - Rodzaj skiffu, panie komodorze. - Mógł na niej przypłynąć z La Valletty? - Nie. Tylko z najbliższego portu na Malcie, i to w bezwietrzną noc. - Ale on twierdzi, że przybył z La Valletty. - Tak. - Wiemy więc, że kłamie. - Oczywiście. - Pan jednak nadal uważa, że dostarczone przez niego informacje mogą być dla nas ważne? - Kłamcy też czasem mówią prawdę. - Na przykład, o francuskich planach taktycznych? - Wiadomość o spodziewanej odsieczy jest co najmniej prawdopodobna. - Co najmniej prawdopodobne są wszystkie wiadomości mające zmylić przeciwnika. Niech pan zostawi tego gagatka mnie i wraca na swój okręt. Proszę przeprowadzić rozpoznanie wejścia do zatoki, a po południu zapraszam pana na obiad. Powiem wtedy, co postanowiłem. Znalazłszy się znów na rufie swojego okrętu Delancey rozważył błąd, jaki popełnił. Tak bardzo chciał się czegoś dowiedzieć o kolejnej próbie odsieczy, że pominął bardziej oczywistą kwestię: w jaki sposób Pozzo dotarł do wyspy Gozo. Mający większe doświadczenie Troubridge od razu zwrócił uwagę na ten wątpliwy szczegół zeznań i Delancey przyznał mu w duchu rację. Był jednak wewnętrznie przekonany, że jakaś próba przyjścia z pomocą La Valletcie z pewnością zostanie podjęta. O tym, czy Pozzo istotnie jest dezerterem, czy patriotą na ochotnika spełniającym niebezpieczną misję, miał zadecydować Troubridge. Może Francuz dostarczył informacji umyślnie, a jeśli tak, to dlaczego? Zakładając, że nie mógł skiffem przypłynąć z daleka, trzeba przyjąć, że drogę z La Valletty do Gozo przebył na większej łodzi ze skiffem na pokładzie. Łodzią tą mógł być maltański statek rybacki albo równie dobrze szalupa z francuskiego okrętu wojennego. Jak było naprawdę? Nie po raz pierwszy od początku służby w marynarce Delancey z ulgą pomyślał, że decyzja w tej sprawie nie należy do niego. Godzinę później Merlin znalazł się tuż przed wejściem do zatoki i Delancey ze stosunkowo bliskiej odległości przyjrzał się La Valletcie. Na prawo rysował się fort St Elmo, wysunięty w morze kraniec półwyspu, na którym wybudowano miasto - wysokie mury obronne opatrzone francuskim
sztandarem. Z lewej strony widać było pozostałe miasta: Kalkarę, Cospicue i Sengleę, których bronił fort St Angelo. Jak okiem sięgnąć, miodowego koloru blanki wieńczyły skaliste urwiska. Zatoka była zewsząd otoczona lądem i silnie strzeżona przez setki dział. Delancey słyszał, że port jest nie do zdobycia, i bez trudu mógł w to uwierzyć. Ale w jaki sposób mógłby tam dostać się konwój płynący z odsieczą? Do zatoki prowadziła tylko jedna droga, a tej pilnowała eskadra angielskich okrętów. Sytuacja Francuzów byłaby znacznie korzystniejsza, gdyby w ich rękach znajdował się jeszcze jeden port na wyspie. A tak nie pozostawało im nic innego, jak puścić się między Anglików. Mieli szanse na zwycięstwo tylko wtedy, gdyby wysłali dość okrętów, żeby związać Troubridge'a w walce, a za nimi jeszcze statki, które wśliznęłyby się do zatoki w czasie bitwy. A może Decrés zrobiłby wypad, by osłonić nadpływający konwój? W tym przypadku wszystko polegałoby na zsynchronizowaniu działań. Delancey wpłynął do zatoki tak daleko, jak tylko pozwalała mu na to śmiałość, aż wreszcie zatrzymał go pojedynczy wystrzał z fortu St Elmo. Pocisk chybił, ale stanowił dowód, że slup znalazł się w zasięgu nabrzeżnych dział. Delancey, któremu nie trzeba było dwóch takich ostrzeżeń, natychmiast kazał zmienić kurs. Więcej nie strzelano. Widać Francuzi musieli oszczędzać amunicję. Kiedy Delancey powtórnie znalazł się na pokładzie Cullodena, ugoszczono go przy stole dowódcy. Pozzo znikł i nie wspominano o nim podczas obiadu, dopiero potem sir Thomas odprowadził Delanceya na stronę i skinął na porucznika Revell, żeby się do nich przyłączył. - Proszę opowiedzieć kapitanowi Delanceyowi, co wiemy o jeńcu - rzekł. - Od razu zapowiedziałem mu, że go odeślemy do La Valletty - zaczął Revelle. - Wtedy spróbował odebrać sobie życie, ale mu w tym przeszkodzono. Uznałem to za dowód, że naprawdę jest dezerterem. Potem pytaniami wyciągnąłem z niego, że opowieść o sporze z rodziną Bonapartych jest wyssana z palca. Pozzo opuścił Korsykę jako mały chłopiec i zna tę wyspę właściwie ze słyszenia. Kiedy dezerterował, nie był adiutantem admirała Decrésa. Przyłapano go na tym, że pobiera racje żywnościowe za zmarłego sternika. Po wykryciu tego zwolniono go ze służby w sztabie admirała i odesłano na miesiąc na wysunięty posterunek, żeby trzymał wartę. Mam wrażenie, że obawiał się ujawnienia jakiegoś innego niegodnego czynu, którym zasłużyłby sobie na kolejne kary. Przekupił więc jakiegoś rybaka, żeby przewiózł go wraz ze skiffem, który ukradł, na wyspę Comino. Tak naprawdę to wcale nie próbował dotrzeć do Włoch. Cały czas zamierzał oddać się nam do niewoli. Bohaterem to on, moim zdaniem, nie jest. - A co ze spodziewaną próbą odsieczy? - Ta informacja może być prawdziwa. Zgadza się z tym, co wiemy z innych źródeł. Słysząc to Delancey poczuł ulgę i z zadowoleniem pomyślał, że miał trochę racji i że Pozzo jest, tak jak twierdził, dezerterem. Obiecał sobie jednak w duchu, że następnym razem będzie ostrożniejszy. - Zastanawia mnie, dlaczego człowiek, który bez przerwy kłamie, miałby mówić prawdę o odsieczy rzekł. - Cóż, wolno panu mieć własne zdanie w tej sprawie. Powinien pan jednak wiedzieć, że Pozzo zaprzecza teraz temu, co panu oświadczył. Powiada, że głodem zmusił go pan do powiedzenia wszystko jedno czego o francuskich planach. Zrozumiał, że przesłuchanie będzie trwało dotąd, aż dostarczy panu jakichś informacji. Teraz mówi, że te, których panu udzielił, były fałszywe. - Myślę, że jednak były prawdziwe i że Pozzo właśnie teraz kłamie. Tak jak mówi, był naciskany i te kilka faktów zostało z niego wymuszonych siłą. Tak, zgadzam się z panem: jego późniejsze zaprzeczenia dodają wiarygodności informacjom, które przedstawił na początku.
- Jeżeli uznamy to rozumowanie za słuszne - rzekł Troubridge - to wiemy, skąd wyruszy konwój, znamy nazwisko dowódcy i w przybliżeniu termin akcji. Ale nie wierzę w to, że okręty popłyną razem. Skłonny jestem przypuszczać, że zostaną rozdzielone na dwie, względnie trzy grupy - Czy podjął już pan decyzję, jak w tej sytuacji postąpić? - spytał Delancey, lecz od razu spostrzegł, że odezwał się nie w porę. - Ja nie decyduję - odparł krótko Troubridge. - Od podejmowania decyzji jest tutaj lord Keith, który ma tyle samo doświadczenia, co pan czy ja. Dobrze pan zrobił przyprowadzając nam tego jeńca, a jeszcze lepiej, że go pan przesłuchał, zanim doszedł do siebie po schwytaniu. A teraz niech pan wraca do Gozo i czeka, aż pańskie statki dostawcze będą gotowe do drogi. Znalazłszy się znów w swojej kajucie na Merlinie, który kotwiczył tam gdzie poprzednio, Delancey pomyślał, że jak dotąd nowe stulecie jest dla niego łaskawe. Szykowała się bitwa, w której miał szansę czegoś dokonać. Być może już wpłynął w jakiś sposób na rozmieszczenie angielskich sił. Niemniej jednak popełnił dwa błędy: pierwszy, kiedy przesłuchiwał Pozzo, drugi - podczas ostatniej rozmowy z Troubridge'em. Zadając wtedy tamto pytanie uświadomił sobie, że nie powinien był tego robić. Czy sobie tym zaszkodził? W sumie chyba nie. Postanowił jednak, że już nigdy nie odezwie się nie w porę. Tę lekcję należało zapamiętać. Rozłożył dużą mapę Morza Śródziemnego i zaznaczył na niej najbardziej prawdopodobną trasę żeglugi z Tulonu do Malty. Perrée miał do wyboru dwie możliwości. Mógł popłynąć wzdłuż brzegu włoskiego, przez cieśninę Mesyńską i zbliżyć się do Malty od północy, albo też wybrać trasę na południe od Sardynii, przez kanał Sycylijski, i podejść do wyspy od zachodu. Rozważywszy oba warianty Delancey doszedł ostatecznie do wniosku, że najlepszy jest najprostszy plan. Perrée, bez względu na to, którą trasę wybrał, i tak musiał w końcu wpłynąć do zatoki La Valletta, a tam, tuż poza zasięgiem dział, powinien na niego czekać lord Keith. Teoretycznie można się było zasadzić na francuski konwój pod Tulonem, ale na to brakowało czasu. Tak, wejście do zatoki, gdzie Merlin ściągnął na siebie ogień przeciwnika, stanowiło punkt docelowy wszystkich tras. Za kilka dni, myślał Delancey, konwój maltański opuści port. W tym samym mniej więcej czasie z przeciwnej strony będzie nadpływał lord Keith. Lord Nelson też może być w drodze, a kto wie, jakie jeszcze okręty otrzymały rozkaz stawienia się w punkcie zbornym. Pierwszym i niezbędnym warunkiem dotarcia konwoju do La Valletty było zachowanie całego planu w tajemnicy. Skoro jednak wyszedł on na jaw, próba odsieczy nie miała, jego zdaniem, żadnych szans powodzenia. Ale Francuzi z pewnością uwzględnili te niebezpieczeństwa. Bez wątpienia w swoich planach przewidzieli spotkanie kilku eskadr, z których jedna stanęłaby do walki, druga sprowokowałaby pościg i odciągnęła go od Malty, a trzecia ruszyłaby czym prędzej do zatoki. Podobny plan mógłby się powieść, gdyby przeciwnik palił się do walki. Być może taki podstęp by się udał przeciwko lordowi Nelsonowi. Ale to nie on był głównodowodzącym. Tym, kogo należało przechytrzyć, był flegmatyczny Szkot, lord Keith, który - jak się Delancey domyślał - miał zająć pozycję u wejścia do zatoki, a nie wywabiłby go stamtąd żaden alarm ani wypad oblężonych. Przyglądając się mapie i polu bitwy, Delancey doszedł do cennego, jak sądził, wniosku. Mianowicie, że jednym z najgorszych błędów na wojnie jest nadmiar sprytu. Spodziewał się, że najbliższe tygodnie dowiodą słuszności tego spostrzeżenia.
Rozdział czwarty Konwój maltański Rozkazy dyrektoriatu sformułowane zostały jasno i dobitnie. Z pomocą La Valletcie miała przyjść eskadra okrętów i konwój, który wysadziłby na ląd trzy tysiące żołnierzy z amunicją i żywnością dla garnizonu niezbędną na kolejne dziewięćdziesiąt dni oblężenia. Nie wolno było pozostawić dzielnego generała Vauboisa własnemu losowi. Należało bezwzględnie coś zrobić dla ratowania honoru Francji. Dowódca eskadry nie powinien szukać zwady z przeciwnikiem, choć Pierwszy Konsul zdawał sobie sprawę, że strat uniknąć się nie da. Konwój maltański wypłynął zgodnie z planem siódmego lutego, a jego zadania znano doskonale na ulicach Tulonu. Żaglowce były przepełnione, a znajdującym się na ich pokładach żołnierzom brakowało zapału do walki. Wiedzieli, że wysyła się ich dla wzmocnienia i tak już zagłodzonego prawie na śmierć garnizonu. Wiedzieli też, że wraz z nimi płynie żywność, której po ich przybyciu na miejsce trzeba będzie wydawać dwa razy tyle, a tym samym skrócić okres, na jaki ma starczyć. W dodatku, gdyby podróż przedłużyła się ponad miarę, większość zapasów zjedzono by na morzu. Poza tym nie było pewności, czy konwój w ogóle dotrze do Malty. Należało przypuszczać, że zanim Perrée zdoła ujrzeć wyspę, natknie się na przeciwnika, a wiedziano, że angielska marynarka wojenna nie ma sobie równych. Kontradmirał miał wszelkie powody, żeby wybrać najkrótszą trasę, ale nie mógł przecież płynąć szybciej niż jego najwolniejszy okręt, mocno obciążony Ville-de-Marseilles. Wiedząc w przybliżeniu, czego oczekiwać, wiceadmirał lord Keith patrolował wejście do zatoki La Valletta na swoim okręcie flagowym, trójpokładowej Queen Charlotte, uzbrojonej w sto dział. Trzymało to w szachu okręt flagowy Decrésa, Guillaume Tell, i ograniczało jego pole działania. Kontradmirał lord Nelson, którego flaga powiewała na osiemdziesięciodziałowym Foudroyant, trzymał się po nawietrznej od portu, dowodząc Audacious’em i Northumberlandem. Aleksander znajdował się nadal po nawietrznej, a Lew z neapolitańską fregatą Syrena i slupem Gannet strzegły, przesmyku między Maltą a Gozo. Z pozostałych dwóch slupów El Corso służył jako łącznik między Nelsonem a Aleksandrem, natomiast Merlin trzymał się na północ od Gozo. Siły te uzupełniała jeszcze fregata Success, która zajęła pozycję u brzegów Sycylii, żeby ostrzec o zbliżaniu się konwoju. Chociaż lordowie Keith i Nelson odnosili się do siebie bardzo ozięble, niepodobieństwem było, żeby popełnili jakiś błąd taktyczny. Tak więc czekali cierpliwie, aż ofiara wpadnie w zastawioną pułapkę. Kontradmirał Perrée znalazł się u brzegów Sycylii 13 lutego. Dostrzeżono go z pokładu Success, który pośpieszył z tą wiadomością do lorda Keitha. Komandor Shuldam Beard zameldował o pojawieniu się jednego okrętu liniowego, fregaty, dwóch korwet i dużego transportowca. Nie dostrzegł jednak drugiej części konwoju, którą dzieliło od pierwszej mniej więcej pięć godzin żeglugi. Kiedy Success rozwinął wszystkie żagle, a potem zniknął z pola widzenia, Perrée musiał zdać sobie sprawę, że los jego konwoju jest przypieczętowany. Jeżeli w ogóle miał jakąś szansę, to było nią zbliżenie się do zatoki pod osłoną nocy. Jednakże teraz, kiedy nieprzyjaciel znał jego pozycję, nie miało to sensu. Perrée rozkazał dowódcy swojego okrętu skrócić żagle. Potem zasygnalizował Vestale, że zauważono fregatę nieprzyjaciela, i polecił przekazać tę wiadomość Corbiere'owi. Uważał, że Morel będzie wiedział, co robić. - Musiałem wprowadzić zmiany do naszych planów - wyjaśnił swoim oficerom. - Podpłyniemy do Malty osiemnastego lutego o świcie. Przekonamy się wtedy, jak silny jest przeciwnik. - Może to będzie tylko eskadra fregat - powiedział z nadzieją w głosie kapitan.
- Do powstrzymania Decrésa? Nie, obywatele. Musimy się zmierzyć z lordem Keithem. Tamta fregata popłynęła, żeby zawiadomić go o naszym pojawieniu się. - W tej sytuacji, obywatelu admirale, słuszny byłby odwrót, zanim nie będzie za późno. - Jakże mógłbym coś takiego zrobić? Rozkazano mi wspomóc La Vallette. Gdybyśmy wrócili do Tulonu, musiałbym zameldować: „Zadanie było niemożliwe do wykonania. Zagrodziła nam drogę eskadra nieprzyjaciela”. A wtedy padłoby pytanie: „Ile liczyła okrętów?” Odpowiedziałbym, że nie wiem, bo właściwie to jej nie widziałem. Zobaczyłem jedną fregatę, ale wiem doskonale, że lord Keith jest w okolicy zatoki La Valletta. Bo gdzie miałby być? Wiem, że czeka na ten konwój. Bo co innego mógłby zrobić? Tylko że przed sądem wojennym nie mogę złożyć takich wyjaśnień. Mogę zawrócić dopiero wtedy, kiedy zobaczę, że nieprzyjaciel przewyższa mnie siłą. Nie wcześniej! - Kiedy go zobaczymy, nie będzie już szansy na ucieczkę. - Nie wątpię. Ta niedogodność jest wpisana w moją misję. Wszystkie obawy admirała potwierdziły się o świcie 18 lutego. U południowo-wschodnich brzegów Malty czekała na niego cala eskadra okrętów. Powolną Ville-de-Merseilles zajął od razu Aleksander. Dwóm korwetom udało się zbiec na południe, ale za uciekającą w stronę Sycylii Généreux pogonił lord Nelson na Foudroyant oraz Northumberland i Success. Jednak zanim doszło do pościgu, Généreux i Success starły się ze sobą i angielska fregata wypaliła kilka skutecznych salw burtowych, a podczas tej wymiany ognia kontradmirał Perrée został śmiertelnie ranny. Po tym nieszczęśliwym wypadku francuska załoga widać podupadła na duchu, bo kiedy Anglicy wyprzedzili korwetę, wystrzelono na niej pojedynczą salwę i ściągnięto banderę. Zabezpieczywszy zdobyte okręty, lord Keith wysłał pogoń za dwoma zbiegłymi korwetami, jak również polecił odprowadzić zdobyczne żaglowce do Palermo lub Syrakuz. Zwycięstwo lorda Nelsona przyniosło wynik całkowicie zgodny z przewidywaniami Perréego. Angielska eskadra bardzo rozproszyła się po morzu, osłabiając w ten sposób blokadę. Ale Queen Charlotte nie zmieniła pozycji i oznakowana flagą lorda Keitha tkwiła nadal u wejścia do zatoki. Część pozostałych okrętów, a wśród nich slup Merlin, również stała na wyznaczonych pozycjach. Cichy odgłos armatnich salw, które rozproszyły i zniszczyły eskadrę Perréego, dotarł także na pokład Merlina, kotwiczącego przy wyspie Comino, w cieśninie między Maltą a Gozo. Południowo-wschodni wiatr przyniósł z daleka dudnienie, które potem ucichło. Dzień był pochmurny, tylko od czasu do czasu, między przelotnymi ulewami i szkwałami, wyglądało słońce. W oddali majaczyła cytadela Victoria na Gozo, a ponad jej murami widniała kopuła katedry. Delancey nie po raz pierwszy zadał sobie pytanie, jak to możliwe, że mieszkańców wyspy stać na budowę katedry. Uświadomił sobie jednak, że przecież dysponują znakomitym materiałem budowlanym. Tutejszy wapień dawał się zaraz po wydobyciu bez trudu ciąć, wygładzać, wiercić i rzeźbić, a ułożony na miejscu budowy, twardniał i przez setki lat zachowywał pierwotny kształt. Jakże różnił się od niego granit z Guernsey! Znajdującą się najbliżej slupa wyspę Comino, nagą i chłostaną wiatrami, wieńczył stary, opuszczony zamek. Delancey słyszał, jak mówiono, że są w nim przetrzymywani jeńcy wojenni. Po przeciwnej burcie widać było fale rozbijające się o skalisty brzeg Malty, ponad którym ciągnęły się brunatne, niezamieszkałe wzgórza. Patrząc przez lunetę Delancey spostrzegł w dali dwóch jeźdźców. Jeden z nich wsiadł po chwili do małej łodzi, która popłynęła w stronę sześćdziesięcioczterodziałowego Lion’a, stojącego na kotwicy dalej na południe.
Komandor Ball, dowodzący na lądzie, porozstawiał na skałach obserwatorów i z pewnością przekazał już lordowi Keithowi sygnałami najnowsze wieści o Perréem, niemniej jednak pchnął także konnego posłańca na Lion’a. W cieśninie kotwiczyły nadto, tylko pięć mil dalej na wschód, jeszcze dwa okręty wojenne, Gannet i Syrena. Pół godziny później odebrano oczekiwany sygnał; wzywający kapitana Merlina do stawienia się na Lion. Po chwili gig ze slupa sunął wzdłuż burty większego okrętu. Przyjęto tam Delanceya z wszelkimi, honorami. Zaświszczał bosmański gwizdek, kilku marynarzy ustawiło się przy burcie, a w furcie powitał wchodzącego na pokład salutujący pierwszy oficer. Podpływając do żaglowca, a także teraz, kiedy się po nim rozglądał, Delancey mógł się przekonać, że Lion jest znakomicie utrzymany i ma liczną załogę. Był to pierwszorzędny okręt, gdzie każda lina znajdowała się na swoim miejscu, a na malowanych częściach nie znalazłoby się najmniejszej nierówności. Delancey słyszał, że Manley Dixon należy do najlepszych oficerów służących na morzu, i gotów był w to uwierzyć. Jednakże do tej pory jeszcze nigdy się nie spotkali, choć obaj byli siebie ciekawi. Kiedy Delancey znalazł się w kabinie dziobowej, przywitał go energiczny, dobrze zbudowany mężczyzna o przenikliwym spojrzeniu, żeglarz z krwi i kości, a przy tym, co było równie oczywiste, człowiek dobrze wychowany i inteligentny. - Witam, kapitanie. Proszę łaskawie usiąść i zapraszam na kieliszek marsali. Pozwolę też sobie pogratulować panu slupa. Wygląda jak świetnie utrzymana fregata w miniaturze, zdolna do wykonania każdego rozkazu, a przy tym zwrotna jak jacht. - Bardzo panu dziękuję. Mam szczęście do oficerów, ale z tak świetnie utrzymanym okrętem jak Lion nie śmiałbym się mierzyć. - Z kolei ja panu dziękuję. Mamy jednak nieprzyjaciela i musimy się teraz zmierzyć z nim. Chyba słyszał pan dziś rano działa? Dostałem list od komandora Balla, w którym donosi mi o zdobyciu dużego francuskiego transportowca Ville-de-Merseilles z dwoma tysiącami żołnierzy na pokładzie. Pozostałe okręty rozproszyły się, a za okrętem flagowym ruszył w stronę Sycylii pościg, który niewątpliwie się powiedzie. Ten okręt to najprawdopodobniej Généreux z kontradmirałem Perrée... Mam nadzieję, że wino panu smakuje? - Jedno z lepszych, jakie kosztowałem. - Rocznik dziewięćdziesiąty siódmy uchodzi za dobry. A więc próba przyjścia z pomocą La Valletcie nie powiodła się. Podejrzewamy jednak, opierając się na informacjach, które pan wydobył z jeńca, że konwój mógł płynąć w dwóch grupach. Jeżeli istotnie tak jest, to kiedy spodziewać się tej drugiej? - Dziś w nocy. Oczywiście, nie mogę przysiąc, że mój domysł jest słuszny. Zresztą wcale bym się nie zdziwił, gdyby Francuzi zmienili plany. Z tego, co wiemy, mogli nie mieć odpowiednich okrętów. Jeżeli jednak druga grupa ma skorzystać z sytuacji stworzonej przez pierwszą, to musi przypłynąć przed zakończeniem pościgu, czyli dziś w nocy. - Też tak sądzę. A jak, pana zdaniem, Francuzi planują to rozegrać? - Ponieważ wiatr skręca na północno-wschodni, myślę, że podpłyną do zatoki od północy i będą się trzymać blisko brzegu. - I tym samym wpadną prosto w ręce lorda Keitha?
- O którego obecności mogą nie wiedzieć. Liczą też pewnie na to, że ostatnie mile przepłyną pod osłoną baterii nadbrzeżnych. - Tak, to prawda. Ale pozostaje pytanie, z której strony Gozo popłyną? Przez tę cieśninę, czy naokoło, od północy? - Ja w ich sytuacji udałbym, że kieruję się w jedną stronę, a popłynąłbym w drugą. - Tak, ale w którą? - Żebym to ja wiedział! - Niech więc pan rozważy tę kwestię z naszego punktu widzenia. Gdybyśmy mieli tylko jeden okręt, to gdzie byśmy go umieścili? - Po nawietrznej od tej cieśniny, tak żeby gotów był przechwycić nieprzyjaciela płynącego z każdego kierunku. - Dobrze. A więc Francuzi, wiedząc o tym, muszą dojść do wniosku, że będziemy pilnować cieśniny. Czyli że konwój minie Gozo od północy. - Po wykonaniu manewru w tę stronę? - Z grubsza tak. Oto mój plan: Lion pozostanie w cieśninie albo w jej pobliżu, Merlin będzie krążył na północ od Gozo, Gannet dalej na wschód, a Syrena na południe. Manley Dixon miał przed sobą mapę i ołówkiem robił na niej znaczki. - Pozostaje nam ustalić kod sygnałów. Między panem a mną znajdzie się wyspa Gozo, ale będziemy w stanie zobaczyć nasze rakiety. Białe będą znaczyły, że nic się nie dzieje. Jeżeli ktoś ustali pozycję nieprzyjaciela, wystrzeli jedną czerwoną. Potem opisze jego siły w ten sposób: jedna niebieska rakieta za każdy okręt wojenny i jedna zielona za każdy transportowy. Jeżeli będę chciał, żeby się pan do mnie przyłączył, dam o tym znać dwiema czerwonymi rakietami. Wszystko jasne? - Tak jest. - Nie wiemy, czy pańskie przypuszczenia są słuszne. Jeżeli zauważymy Francuzów dziś wieczór, to ten konwój będzie na pewno ostatnią próbą uratowania La Valletty. Jeżeli im się nie uda - być może już się nie udało - to Vaubois poprosi o warunki kapitulacji. Ale zanim Francuzi się poddadzą, będą próbowali ratować Guillaume Tell, choć nie mają, moim zdaniem, najmniejszych szans na sukces. Może pan powiedzieć swojej załodze, że losy La Valletty mogą się rozstrzygnąć już nawet dzisiejszej nocy. Czy pańscy ludzie brali kiedyś udział w nocnej bitwie? - Nie, nigdy. - Więc niech pan ich najpierw przećwiczy i dopilnuje, żeby wiedzieli, jak się mają zachować. Możliwości zaniedbań i błędów jest bez liku. Bardzo łatwo jest strzelać do swoich! Głupio byście rano wyglądali, gdyby się okazało, że zatopiliście Ganneta. - Tak jest, panie komandorze. Wracając na swój okręt Delancey zastanawiał się nad wszystkim, co usłyszał od Dixona. Jego ludzie nie walczyli jeszcze w nocy i, jak sobie uświadomił, szkoleni byli prawie wyłącznie za dnia. Wynikało to po części z panującego zwyczaju, a po części z faktu, że łatwiej można było wtedy kontrolować popełniane błędy. Ćwiczenia z dużymi działami i bronią ręczną odbywały się zwykle zaraz po apelu, to znaczy, po czterech szklankach przedpołudniowej wachty, czyli o godzinie dziesiątej, albo po obiedzie
o w pół do drugiej. Gdyby wyznaczono je o jakiejś niezwykłej porze, i to po zapadnięciu zmroku, zakłócałyby tok innych zajęć, zresztą nie można by ich było przeprowadzić po rozwieszeniu hamaków. A przecież prawdopodobieństwo nocnej bitwy, stwarzającej swoiste trudności, było duże. Zbyt mało poświęcono temu uwagi, za co Delancey mógł w równym stopniu winić siebie, jak innych. Kiedy znalazł się na pokładzie swojego okrętu, zapoznał z sytuacją Mathera i Stirlinga i zapowiedział, że po zapadnięciu nocy ogłosi pogotowie bojowe, przeprowadzi inspekcję dział i porozmawia z ich dowódcami. Nie było żadnej pewności, że Francuzi nadpłyną, ale gdyby doszło do bitwy, jej wynik miał ogromne znaczenie. Każdy okręt, który przedarłby się przez blokadę i wpłynął do zatoki, miałby poważny wpływ na podniesienie ducha bojowego garnizonu La Valletty i mógł podsunąć Francuzom myśl, że to, co się raz udało, można powtórzyć. W ten sposób oblężenie mogłoby się przeciągnąć o kolejny miesiąc. Nie wolno było zatem przepuścić ani jednego, choćby najmniejszego okrętu nieprzyjaciela. Po kolacji zarządzono pogotowie bojowe i rozpoczął się szczegółowy przegląd ludzi oraz sprzętu. Obsługa każdego działa składała się z dziewięciu ludzi, przy czym każdy wiedział dokładnie, co do niego należy. Pierwszy członek obsługi odpowiedzialny był za lonty, skrzynki z amunicją i oczystkę zapału, drugi za przetyczki oraz talię działa i tak dalej, aż do dziewiątego, który sprawował pieczę nad skrzynką z prochem. Działo byłoby właściwie wyłączone z walki, gdyby zaginęły igła i pobijak, albo gdyby szósty członek obsługi nie miał wycioru, stępora czy grajcara. Nie chodziło tu tylko o to, by utrzymać sprawność działa. Niejedno niedopatrzenie mogło się bowiem skończyć tym, że cały sprzęt wyleciałby w powietrze, ciężko raniąc, oślepiając lub zabijając członków załogi. Delancey rozpoczął obchód w asyście nie odstępującego go na krok Topleya; tłumaczył młodzieńcowi, jak ważne jest, żeby wszystko, od latarni do przybitki, która przytrzymuje kulę w lufie, znajdowało się na właściwym miejscu. Skończywszy kontrolę dział, skierował się do magazynu, do którego klucz miał zbrojmistrz, a następnie sprawdził, czy cieśla ma sondę i szpunty, a takielarze stopery i talie. Roboty było mnóstwo, począwszy od wygaszenia ognia w kuchni, aż do wysypania piaskiem pokładów, a wszystko to musiało być wykonane dosłownie w przeciągu minut. Kiedy Delancey uznał okręt za gotów do walki, zgromadził wokół siebie dowódców dział i udzielił im kilku przestróg. - Jak wiecie, oblegamy Francuzów w La Vallettcie. Twierdza jest za silnie, ufortyfikowana, żeby wziąć ją szturmem, dlatego chcemy zmusić ich do kapitulacji głodem. Dziś rano Francuzi podjęli być może ostatnią próbę przerwania blokady. Lordowie Keith i Nelson przechwycili ich konwój, za uciekającymi okrętami ruszyła pogoń i prawdopodobnie zmuszono je do poddania się. Ale można przypuszczać, że w ślad za pierwszym konwojem płynie drugi, licząc, że zastanie nie strzeżony brzeg. Nie wiemy, czy na tym polega plan Francuzów, ale dopuszczamy taką możliwość. Nie zastaną więc nie strzeżonego brzegu. Na spotkanie wyjdą im: Lion, Gannet, no i przede wszystkim Merlin. Jeżeli spróbują wpłynąć do zatoki, to na pewno podejmą tę próbę dziś w nocy. Wtedy przetniemy im drogę, a to oznacza nocną bitwę. Jak sami widzicie, noc jest ciemna, bezksiężycowa i pochmurna. Niełatwo będzie zobaczyć cel. W takich warunkach bardzo łatwo jest marnować amunicję i strzelać, panu Bogu w okno. Jedyna na to rada, to strzelać tam, gdzie błyskają działa nieprzyjaciela. Będziecie zdani na siebie samych i liczę, że postaracie się celować starannie i bez pośpiechu. Na nic nie zdadzą się strzały oddane w ciemność z nadzieją, że tam właśnie znajdzie się wróg. To dobre dla Francuzów, ale my musimy być od nich mądrzejsi. Najpierw wystrzelimy tyle rakiet oświetlających, żeby można było odróżnić swoich od nieprzyjaciół. A potem będziemy musieli polegać na dobrym wzroku, starannym celowaniu i wytrwałości w ogniu walki. Jeżeli są jakieś pytania, proszę zadawać je teraz.
- Przepraszam za śmiałość - odezwał się starszawy dowódca działa, Dyer - ale czy nie lepiej podpłynąć do Francuzów i rozprawić się z nimi z połowy odległości strzału z pistoletu? W ten sposób nawet po ciemku nie moglibyśmy spudłować! Kilku innych pomrukiem przyznało rację mówiącemu, a jeden z nich dodał: - Tak jest, panie kapitanie, te Francuziki bardzo nie lubią walki z bliska! - A jeszcze mniej im się spodoba, jeżeli załadujemy działa gwoździami, śrubami i kawałkami bednarki! - powiedział trzeci z nich, Philips. Rozległy się śmiechy i gdzieniegdzie oklaski. - Rozbolą ich od tego brzuchy! - Posłuchajcie uważnie i zważcie, co powiem - odparł na to Delancey. - Po pierwsze, nie chcę walczyć z bliska, zaraz wyjaśnię dlaczego. Okręty wysłane na odsiecz La Valletcie będą wiozły żołnierzy, dziesiątki, a nawet setki. Walcząc z bliska, mielibyśmy przeciwko sobie tyle muszkietów, że nie zdołalibyśmy im sprostać. Dlatego trzeba się trzymać poza zasięgiem strzału z muszkietu. Podczas bitwy czyha tyle niebezpieczeństw, że nie należy ich jeszcze zwiększać. Po drugie, zabraniam strzelać żelastwem. Dlaczego? Dlatego, że te kawałki metalu mogą zaklinować kulę. I co się wtedy dzieje? Kula rozsadza działo. Tak, wiem, wiem, co mówią starzy żeglarze! Ale naprawdę to ten fortel jest dobry tylko dla głupców. Ja na to nie pozwolę! - A z jakimi okrętami mamy walczyć, panie kapitanie, wojennymi czy transportowymi? - spytał jeden z młodszych dowódców dział, Gilling. - Nie wiem i nie mam od kogo się dowiedzieć, ale chyba i z takimi, i z takimi. Jeżeli będę mógł wybierać, to zajmę się transportowcami, bo te są prawdopodobnie cenniejsze dla generała Vauboisa. Ponieważ nie było więcej pytań, Delancey polecił dowódcom dział rozejść się i przekazać artylerzystom, informacje. Gdy spoglądał wzdłuż pokładu, widział obsługi poszczególnych dział zebrane pod latarniami, których ciepłe światło wydobywało z mroku ogorzałe twarze. Mógł przemówić do nich bezpośrednio, ale sposób, jaki wybrał, dodał autorytetu działomistrzom. Pragnął obudzić w nich przekonanie, że rezultat tej bitwy będzie zależał od nich, co było zresztą niezaprzeczalnym faktem. Krążący na północ od Gozo Merlin, samotny wśród ciemności, mógł zorientować się co do swojej pozycji tylko na podstawie świateł rozrzuconych na wybrzeżu. O zachodzie słońca dostrzeżono jedynie żagle maltańskich łodzi rybackich. Slup był w stanie pogotowia bojowego, ale marynarzom polecono ułożyć się między działami i w miarę możności odpocząć. Czas płynął i obserwatorzy z coraz większym trudem wytężali wzrok wśród ciemności. Przechadzający się po rufówce Delancey zaczynał już tracić cierpliwość. Przez chwilę zastanawiał się wspólnie z Matherem, który do niego dołączył, nad możliwością stoczenia bitwy przed brzaskiem. Po mniej więcej godzinie po drugiej stronie Gozo nagle niebo zajaśniało i z oddali dobiegł grzmot działa. Wkrótce rozbłysła kolejna rakieta wydobywając z mroku ostry zarys wzgórz na Gozo. Lion mógł oczywiście spostrzec jakąś handlową polakę, jednakże dziesięć minut później wystrzelono trzecią rakietę, która okazała się wstępem do dłuższej strzelaniny, czterech albo pięciu strzałów pod rząd. A potem nastąpiło to, na co Delancey czekał - wystrzelono czerwoną rakietę. - Panie Langford, proszę o białą rakietę - zażądał.
Przez chwilę brzegi Gozo oblało światło i Delancey dostrzegł żagiel przy północno-zachodnim krańcu wyspy. - Panie Mather, alarm bojowy! Bęben zaczął wybijać naglący rytm, zwołując ludzi do dział. - Pan Stirling do mnie! Kiedy stawili się obaj porucznicy, Delancey zaznajomił ich z nielicznymi szczegółami, które znał. - Z pokładu Lion’a dostrzeżono pojedynczy żaglowiec nieprzyjaciela. Przypuszczam, że jest ich więcej i kilka z nich to transportowce, cenniejsze dla Francuzów niż ich okręty wojenne. Za żadną cenę nie wolno dopuścić, żeby wpłynęły do zatoki. - Pozwoli pan, że o coś spytam - przerwał mu podniecony Stirling. - Czy nie moglibyśmy zostawić handlowców Syrenie i Gannetowi? - Też bym tak wolał. Ale Gannet znajduje się dość daleko od nas, a na neapolitańską fregatę nie ma co liczyć. Jest nieźle utrzymana, przynajmniej na taką wygląda, ale jej załoga chyba jeszcze nie była w ogniu walki. Z jaką dokładnością potrafią strzelać w nocy? Nie wiemy nawet, czy są zdolni trafić w cokolwiek w dzień, nie wiemy, czy w ogóle strzelali ze swoich dział. Rozmowa urwała się, gdyż od strony Lion dostrzegli kolejną rakietę, na którą Merlin odpowiedział w ten sam sposób. Gdy skierowali lunety we właściwą stronę, Delancey i pozostali zobaczyli teraz trzy żaglowce tam, gdzie przedtem był tylko jeden. - Na przedzie szkuner, a za nim korweta i statek handlowy - powiedział Mather. - Zgadza się - potwierdził Delancey. - Proszę o czerwoną rakietę, panie Langford. A po minucie niech pan wystrzeli niebieską i dwie zielone. Rakiety wzbiły się w niebo i wybuchły, przekazując wiadomość Dixonowi. W odpowiedzi z Lion wystrzelono pojedynczą zieloną rakietę. - A więc, panowie, wiemy już wszystko - oznajmił Delancey. - Konwój składa się z korwety i trzech statków handlowych albo transportowców. Jeden z nich przypadnie Lion’owi, a pozostałe dwa nam. Mimo czekających go trudności, a zaczął je już przewidywać, miał powody do zadowolenia. Teoria, którą zbudował na temat francuskich planów odsieczy dla La Valletty, okazała się słuszna. Konwój rzeczywiście płynął w dwóch grupach i oto druga grupa już prawie znalazła się w potrzasku. Jej dowódca z pewnością wiedział, że go dostrzeżono. Co mógł w takiej sytuacji postanowić?
Rozdział piąty Kapitulacja La Valletty Po zrównaniu się z konwojem Delancey zamierzał wykonać zwrot przez rufę i podpłynąć do wyprzedzającego pozostałe żaglowce szkunera. Jednakże kolejna rakieta ujawniła reakcję przeciwnika na ten spodziewany manewr. Trzy francuskie żaglowce oddalały się od siebie: szkuner kierował się w stronę brzegu, wysunięty do przodu statek handlowy ostrzył do wiatru, a korweta trzymała kurs, jakby chciała zaatakować Merlina. Cel owego manewru był przejrzysty. Gdyby Delancey podjął walkę z korwetą, szkuner i statek popędziłyby do zatoki rozwijając każdy skrawek żagla. Nawet gdyby
Gannet przechwycił jeden z nich, a byłby to szkuner, drugi, większy statek, mógłby się przedrzeć do swoich. - Do diaska! - zaklął cicho Mather. - Musimy wybierać. - A nie moglibyśmy unieszkodliwić jeden i zdobyć drugi? - spytał Stirling. - W nocy?! - odpowiedział pytaniem Delancey. Nie musiał nic dodawać, bo zestrzelenie przeciwnikowi masztu, trudne nawet w dzień, było wręcz niemożliwe w ciemnościach, kiedy artylerzyści nie mieli albo prawie nie mieli do czego celować. - Nawet gdybyśmy podpłynęli blisko? - spytał Stirling. - Do okrętu wiozącego piechotę? To byłoby szaleństwo. Proszę ostrzyć do wiatru, panie Mather, i sterować tak, żebyśmy mieli statek na prawo od dziobu. Opuściwszy rufówkę Delancey z nie odstępującym go Topleyem obszedł główny pokład, zamieniając po raz ostatni kilka słów z każdym dowódcą działa z osobna. - Celować tam, gdzie coś błyska - radził. - A jeśli nic nie widać, to nie marnować amunicji. Równocześnie zadawał sobie w duchu pytanie, czy podjął słuszną decyzję. Nieprzyjaciel chciał go skłonić do walki z korwetą, co samo w sobie wystarczało, żeby tej walki uniknąć. A może Francuzi byli szczwani i odgadli, że odrzuci ich wyzwanie? Statek handlowy był na pewno większy, jeżeli jednak korweta wiozła bardziej potrzebne dostawy, ważniejszych ludzi, medykamenty, moździerze, materiały wybuchowe, artylerzystów, saperów, oficerów sztabowych, to co wtedy? Wtedy wyszłoby na to, że on sam jest zanadto sprytny, a kto wie, czy nie podszyty tchórzem. Tak czy owak, decyzja zapadła, a on przecież wiedział, że w czasie wojny każda decyzja jest lepsza niż niezdolność do jej podjęcia. Wrócił na rufówkę i znowu wpatrzył się w mrok. Musiał się teraz uporać z obliczeniami, które zrobił w myślach. W chwili kiedy wystrzelił ostatnią rakietę, francuski transportowiec znajdował się w odległości jakichś sześciu mil od nich. Z jaką prędkością płynął Merlin? Wiał silny wiatr, a slup szedł do niego ostro... powiedzmy więc, że z szybkością siedmiu węzłów. Francuzom można dać tę samą prędkość - chociaż nie, raczej pięć węzłów - wobec czego, przecięcie kursów powinno nastąpić mniej więcej pół godziny od wystrzelenia ostatniej rakiety. A wystrzelono ją przed kwadransem. Trzeba odczekać jeszcze pięć minut. Zbyt wczesne użycie kolejnej rakiety byłoby błędem, bo zdradziłoby zamiary Merlina w chwili, kiedy Francuzi mogli jeszcze zmienić taktykę. Z drugiej strony, gorzej byłoby wystrzelić ją za późno, bo groziło to tym, że Merlin przetnie kilwater przeciwnika bez oddania do niego strzału albo nawet zderzy się z nim i narazi załogę na masakrę ogniem z broni ręcznej. Wytężając znów wzrok, Delancey nie widział w panujących ciemnościach nic oprócz piany na pobliskich falach. Zmusił się, żeby odczekać jeszcze trzy minuty. A jednak pierwszy nie wytrzymał Francuz. Z pokładu korwety, znajdującej się teraz na lewo od rufy Merlina, wystrzelono rakietę. Jej krótkotrwałe światło wydobyło z mroku francuski transportowiec, który płynął niecałe pół mili na lewo od dzioba slupa, a więc bliżej, niż się Delancey spodziewał, i stawiał wszystkie żagle. - Wyprzedzamy go - powiedział Mather. Delancey widział, że to prawda. Za jakieś cztery minuty Merlin miał przepłynąć Francuzom przed dziobem, i to w odległości dwóch kabli. Nie było to jednak pożądane, bo zaraz musiałby wykonać zwrot przez sztag, co groziło, że staną ostro do wiatru i nie będą mogli odpaść na hals.
- Rumpel ile się da na wiatr! - zawołał, potem dorzucił: - Tak trzymać! Jedna rakieta, panie Langford. Francuzi byli w tej chwili tuż na prawo od dzioba Merlina. - Zwrot przez sztag! - zawołał Delancey. Na okręcie zapanował gorączkowy ruch, zmieniano kurs i przebrasowywano reje na drugi hals. - Jest rumpel do wiatru! - zameldował sternik. - Jeszcze jedna rakieta! - krzyknął Delancey. Merlin został w tyle i lada moment miał przeciąć kilwater francuskiego statku. Teraz jednak, kiedy okręt płynął już tym samym halsem, Delancey mógł się zbliżyć na dogodną odległość do Francuza i podjąć z nim walkę od nawietrznej. W dziesięć minut później uznał, że nadszedł właściwy moment. - Rakieta, panie Langford! - zawołał, a potem dodał: - Ognia! Ten drugi rozkaz skierowany był do dowódcy karonady na rufie. Wystrzał z niej stanowił sygnał dla innych dowódców dział, żeby strzelać, kiedy zauważą cel. Nie próbowano tego robić jednocześnie, ale nawet niepełna salwa burtowa sprawiła, że slup na chwilę przechylił się na bok i ostatnie strzały poszły za wysoko. Po ustawieniu steru na podwietrzną kolejna rakieta oświetliła francuski statek, ujawniając, że płynie on trzy kable przed Merlinem, równoległym kursem po zawietrznej. W tej samej chwili przeciwnik wystrzelił z dział, ale niecelnie. Równocześnie rozległ się trzask muszkietów i w drewniane części Merlina wbiły się z głuchym odgłosem kule. Marynarze uzbrojeni w broń ręczną chcieli na to odpowiedzieć, ale Delancey powstrzymał ich, ponieważ Francuzi byli poza zasięgiem skutecznego ognia. Aż do rozpoczęcia walki obie strony w ogóle się nie widziały, chyba że w świetle rakiet, teraz jednak każdy ze statków był widoczny, chociaż słabo, dla swojego przeciwnika. Przez otwory działowe można było dostrzec migotanie latarń, które podczas bitew umieszczano przy działach. Ponieważ dym pogłębiał panujący mrok, dowódcy dział widzieli jeszcze mniej niż inni, ale ogień z muszkietów na francuskim statku określał jego pozycję, a błyski strzałów zdradzały długość pokładu. Delancey wiedział, że powinien teraz ocenić siłę salwy burtowej przeciwnika. O ile mógł się zorientować, francuski statek miał dziewięć furt po obu burtach na głównym pokładzie i cztery po obu stronach rufy. Furty śródokręcia wyglądały jednak na puste, co dawało tylko pięć dział na głównym pokładzie, podczas gdy Merlin miał ich osiem, za to cztery na rufówce wobec jego trzech. W sumie osiem przeciw jedenastu. Ich kaliber był zapewne zbliżony, ale pokłady francuskiego statku z pewnością zagracały dostawy dla La Valletty. Tak więc można było przyjąć, że przy częstszym ogniu Anglików nieprzyjaciel powinien zostać pobity w ciągu pół godziny. Delancey rozkazał wystrzelić kolejną rakietę i w jej świetle zobaczył, że korweta płynie nadal na południe, a będący jeszcze daleko od nich szkuner robi to samo. Znajdującego się bliżej Merlina przeciwnika pozostawiono własnemu losowi, gdy tymczasem dwa lub trzy inne żaglowce pędziły do zatoki. Angielskie i francuskie działa z początku wymieniały strzały właściwie na ślepo, potem jednak strzelały coraz celniej. Ponieważ francuskie znajdowały się po zawietrznej, miały z reguły za duży kąt podniesienia, dlatego niektóre kule przelatywały przez żagle Merlina, jednakże znaczna ich część trafiała w próżnię. Pierwszą poważną szkodą, jaką zobaczył Delancey, było zniszczenie karonady
stojącej nie opodal niego na rufie. Kula trafiła w wylot lufy w momencie ładowania działa, zrzucając je z kołyski tak, że przetoczyło się po pokładzie. Dwaj artylerzyści, którzy nie ponieśli szwanku, zanieśli dwu innych pod pokład - jeden z nich obficie krwawił, a drugi był mocno pokaleczony. Inne kule trafiały w górny pokład, gdzie kolejne działo zostało wyłączone z akcji, bardzo też ucierpiała dziobówka. Delancey zakładał, że ogień jego dział jest równie skuteczny, choć upłynęło dużo czasu, zanim dojrzał znaczniejsze szkody wyrządzone przeciwnikowi. Potem bezanstenga francuskiego statku poleciała za burtę, co sprawiło, że wolniej płynął i Merlin wyprzedził swojego przeciwnika, dzięki czemu mógł przepłynąć mu przed dziobem i oddać salwę z całej burty, a następnie ponownie przeciął mu drogę i strzelił salwą z drugiej. Francuski kapitan nie czekał, tylko skręcił na wiatr, bardziej wyrównując w ten sposób swoje szanse w walce. Manewr ten, sam w sobie uzasadniony, oznaczał jednak, że Francuzi zrezygnowali z pierwotnego celu, jakim było dopłynięcie do zatoki. Delancey skopiował ich ruch i skręcił na wiatr w odległości mniej więcej dwóch kabli od przeciwnika. W pięć minut później francuskie działa umilkły. - Rakieta, panie Langford! - krzyknął Delancey. Przez chwilę wszystko wokół było oświetlone, co pozwoliło stwierdzić, że Francuzi opuścili banderę. - Przerwać ogień! - zawołał Delancey do znajdujących się w pobliżu artylerzystów, po czym powtórzył rozkaz z krawędzi rufówki i wysłał Topleya, żeby przekazał go dalej. Grzmot dział ustał i artylerzyści wiwatowali przez chwilę, uznając bitwę za zakończoną. Dobiegający z oddali huk strzałów i błyski widoczne na południu świadczyły jednak, że nie w pełni „odpowiada to prawdzie. Ale Delancey miał na głowie pilniejszą sprawę - zabezpieczenie pryzu. Wezwał do siebie bosmana i cieślę i zażądał od nich raportu o stanie okrętowych łodzi. Wyglądało na to, że wszystkie w mniejszym lub większym stopniu uległy zniszczeniu, ale cieśla był w stanie w ciągu godziny uszczelnić barkas. Poleciwszy mu zabrać się do roboty, Delancey zrobił szybki przegląd okrętu i załogi, zbierając meldunki o rannych i poniesionych stratach. Następnie Mather i Stirling spotkali się z nim na rufówce, gdzie wydał im rozkazy. - Ponieśliśmy większe straty, niż myślałem, i jest dużo do zrobienia. Pan, panie Mather, doprowadzi okręt do stanu gotowości bojowej. A pan, panie Stirling, zajmie pryz, rozbroi nieprzyjaciela, odeśle barkasem całą broń ręczną oraz kapitana i oficerów, a poza tym przygotuje pryz do postawienia żagli o świcie. Ponieważ nie dysponujemy żadną łodzią, proponuję zbliżyć się do przeciwnika i trzymać go na celownikach do czasu, aż przejmie pan tam dowództwo. W skład załogi pryzu wejdą: pan Northmore, zastępca bosmana i dwudziestu uzbrojonych marynarzy, po równo z obu wacht. Wydano polecenia do zwrotu przez rufę i po przebrasowaniu fokmarsla slup ruszył. Merlin zatoczył równe koło, ponownie skręcając na wiatr, ale tym razem w odległości strzału z pistoletu od zdobycznego statku. Wszystkie jego działa na burcie zwróconej do slupa miały obsadę. Było na tyle widno, żeby stwierdzić, iż jest poważnie uszkodzony. Ze śródokręcia Merlina, gdzie reperowano barkas, dobiegało stukanie młotka. Łódź miała być gotowa do spuszczenia na wodę za piętnaście minut. I wtedy francuski statek nagle wystrzelił salwę burtową. Nadburcia zaiskrzyły się ogniem z broni ręcznej i na pokład Merlina spadł grad kul z muszkietów. Delancey, wstrząśnięty, zrozumiał, że dał się nabrać na najstarszy ze znanych forteli.
- Ładować kartaczami! - krzyknął do artylerzystów na rufie. Zbiegł w pośpiechu na główny pokład i wydał rozkaz: - Kartaczami celować w pokład! Kiedy dotarł na dziobówkę, strzelano już kartaczami z ustawionej tam karonady. Pędząc z powrotem, zawołał: - Z bronią ręczną do mnie! Marynarzy uzbrojonych w muszkiety zebrano na śródokręciu i Delancey wysłał ich na fokmaszt. - Zmieść ich z pokładu! - krzyknął za nimi. Potem posłał Northmore'a na fokstengę z rozkazem, żeby skierowano ogień na rufówkę francuskiego statku. - Panie Topley, proszę wziąć trzech ludzi na grotstengę i wydać im granaty. Niech rzucą je na pokład nieprzyjaciela - rozkazał. Dla wszystkich było oczywiste, że sytuacja jest niesłychanie groźna. Gdyby Delancey próbował odpłynąć, wówczas połowa jego ludzi znajdujących się na masztach zginęłaby lub została ranna. Gdyby zaś zwarł się z wrogiem, Francuzi pokonaliby jego załogę dzięki swojej liczebności. Pozostawało więc tylko walczyć, aż. nieprzyjaciel się podda. Krążąc między działami, Delancey wzywał ludzi, żeby robili wszystko, co w ich mocy. - Oni, albo my! - krzyczał. - Strzelać i ładować! Na pokładzie rozgrywały się sceny nie do opisania. Panował ogłuszający huk, między pokładami gromadził się dym, a kule z muszkietów wbijały się z głuchym trzaskiem w drewno. Kiedy Delancey powrócił na rufówkę, zastał tylko dwie karonady w akcji. - Przetoczyć jedną z drugiej strony! - polecił wskazując karonady przy burcie nie zaangażowanej w walkę. Kilku marynarzy zabrało się do przetoczenia działa przez pokład, on natomiast chwyciwszy muszkiet i bandolet rozkazał Topleyowi zrobić to samo i wskoczył na wanty bezanmasztu. Kiedy dotarł na pomost bojowy, z którego prowadzono walkę, oddał kilka strzałów i polecił młodzieńcowi pozostać na stanowisku. W chwilę później znów był na dziobówce i pomagał przeciągnąć przez pokład jeszcze jedną karonadę. - Ładować kartaczami! - zawołał spuszczając się po drabinie. - Dajcie żabojadom nauczkę! Przez następne dwadzieścia minut starał się być wszędzie naraz i ostatecznie znalazł się znów na rufówce, spocony, brudny i zachrypnięty od krzyku. Prowadzono tu teraz ogień z trzech karonad, a dwaj ludzie strzelali z muszkietów i ładowali je najszybciej, jak mogli. Jeden był kucharzem, drugi stewardem intendenta. Nie było chyba nikogo, kto nie brałby udziału w walce. Załoga dawała z siebie wszystko. Bitwa zakończyła się równie nagle, jak zaczęła. Spoglądając w stronę przeciwnika Delancey zobaczył, że Francuzi znów przerwali ogień. Na śródokręciu ktoś wymachiwał białą szmatą. Francuska bandera, którą ponownie wciągnięto na maszt, właśnie się po nim zsuwała. Tyle widać było w świetle pożaru, który starała się ugasić załoga na dziobówce transportowca. - Przerwać ogień! - krzyknął Delancey i posłał kogoś na dziób, żeby powtórzył rozkaz.
Z marsów padło jeszcze kilka strzałów, a na pokładzie francuskiego statku eksplodował granat. Potem strzelanina ustała i zapadła cisza, umilkły nawet działa, które grzmiały w oddali. - Rakieta, panie Langford, Stirling i Corbina do mnie! Wznowiono przygotowania do zajęcia pryzu. Dziwnym trafem barkas nie doznał nowych szkód i był niemal zdatny do żeglugi. Załataną w kilku miejscach łódź spuszczono na wodę i obsadzono załogą. Potem Delancey rzekł do Stirlinga: - Przekonaliśmy się, że tym ludziom nie można ufać. Na pański strzał z muszkietu natychmiast otworzymy ogień. Odprowadził wzrokiem pchaną wiosłami łódź i ucieszył się widząc, że pożar na nieprzyjacielskim statku opanowano. W ciągu kwadransa łódź wróciła, wioząc francuskich oficerów i pierwszą partię muszkietów. Dowódcą korwety był, jak się okazało, capitaine de corvette Bisson, który najpierw zasalutował, a następnie złożył szpadę. Siląc się na grzeczność, Delancey spytał go, dlaczego wznowił walkę po tym, jak się poddał. - Ależ nie, skądże! - zaprotestował Bisson. - Nie spuszczałem bandery! Zestrzeliliście ją. Kiedy to zauważyłem, wciągnąłem drugą. Tłumaczenie to, jakkolwiek nieprzekonywające, było trudne do podważenia. Odesławszy jeńców pod pokład, Delancey z Matherem zaczęli doprowadzać slup do porządku. Czekało ich wiele godzin pracy, począwszy od zebrania najnowszych meldunków aż do wymiany i naprawy żagli i takielunku. Następnie Delancey musiał odwiedzić i pocieszyć osiemnastu rannych. Z siedmiu zabitych dwóch było podoficerami, na których miejsce należało wyznaczyć nowych ludzi. Artylerzyści zameldowali o znacznym zużyciu amunicji i stanie zapasów, a cieśla doniósł, że okręt przecieka i że jeszcze nie odnalazł dziury po pocisku. Trzeba też było wydać nowe hamaki, bo stare, wiszące w służących do ich przechowywania siatkach, zostały przestrzelone. Meldunki mieli złożyć jeszcze żaglomistrz, zbrojmistrz, bednarz i kucharz. Należało również usunąć z pokładu ślady krwi, bo miały zły wpływ na nastrój załogi. A potem nadszedł z pryzu meldunek Stirlinga, że statek nazywa się L'Antelope, jest transportowcem uzbrojonym w dwadzieścia dział i wiezie prócz załogi czterdziestu żołnierzy. W porównaniu z Merlinem poniósł on ciężkie straty w ludziach i znaczne szkody materialne. Jednakże dzięki takiej ilości ludzi na pokładzie, starczyło ich do obsługi pomp i nie groziło natychmiastowe zatonięcie. Ale naprawy były pilne i Stirling aż do rana zatrudniał przy nich francuskich cieśli. Dla wszystkich była to noc wypełniona ciężką pracą. O świcie Delancey wyruszył w drogę ze zdobytym statkiem i dopłynął do Lion’a kotwiczącego po zawietrznej od wyspy Comino. Kiedy wkrótce dotarły na kotwicowisko Gannet i Syrena, Manley Dixon wezwał sygnałem wszystkich kapitanów. Delancey, mimo niewyspania, ogolił się, umył i przebrał w czysty mundur. Postarał się też, żeby jego łódź pierwsza dobiła do burty Lion’a. - Dzień dobry, kapitanie - przywitał go Manley Dixon, który wyglądał równie schludnie jak jego gość. Gratuluję panu roli, jaką odegrał pan w oblężeniu La Valletty. Tej nocy miałem mniej szczęścia i nie mogę się niczym po chwalić. Przekonamy się zaraz, jak powiodło się innym. A tymczasem zapraszam pana na kawę. Steward!
Następnie przybył zmęczony, nie ogolony i zły kapitan Ganneta Farrant, drażliwy mężczyzna o ostrych rysach. - Widziałem ten pokaz ogni sztucznych na północy i domyśliłem się, że walczą panowie z wrogiem rzekł. - Trzymałem się blisko brzegu, bo sądziłem, że tak zrobi każdy Francuz płynący do zatoki. I rzeczywiście pojawił się szkuner, bez wątpienia francuski. Kierował się na południe. Wystrzeliłem czerwoną rakietę i ruszyłem w pościg. Francuzi podeszli do skał i to tak blisko, że ledwo udało im się opłynąć północny skraj zatoki Salina. Wtedy zacząłem strzelać z dział na dziobie i szkuner wpadł prosto na rafę... - A tak, wiem, to skały Ghallis - przerwał mu Manley Dixon. - Zgadza się. Maszt tego szkunera poleciał za burtę i stwierdziłem, że już po nim. W świetle rakiety zobaczyłem, że część załogi dopływa łodzią do brzegu. - Nie próbował pan ratować reszty? - spytał Dixon. - Nie. Nie miałem ochoty na bliższą znajomość z tą rafą. Była i tak dostatecznie blisko. - Rozumiem. To wyjaśnia losy szkunera. Ja dostrzegłem mniejszą jednostkę, kuter. Najpierw ściągnął na siebie naszą uwagę, a potem odpłynął na północ. Nie ścigałem go, więc pewnie dopłynie do Egiptu. W tym momencie wprowadzono do kajuty kapitana Syreny, nie grzeszącego wytwornością, brudnego i niechlujnego Neapolitańczyka, zachowującego się nerwowo i wykrętnie. Nazywał się Victor Ricasoli; towarzyszył mu jakiś młody człowiek z Palermo, który tłumaczył jego relację. - Kapitan mówi, że zeszłej nocy zobaczył francuską fregatę czterdziestoczterodziałową, jedną z tych największych. Wystrzelił kilka rakiet oświetlających, jedną sygnalizacyjną - niebieską, i chciał przeciąć jej drogę. Oddał kilka strzałów z dziobu, ale Francuzi uniknęli walki, ruszyli pod pełnymi żaglami na południowy wschód i oddalili się od Malty. Francuska fregata strzelała tylko z rufy, z osiemnastofuntówek, a kapitan zobaczył przez nocną lunetę, że jest pełna wojska. Przypuszcza, że fregata skieruje się do Egiptu. - Dziękuję, kapitanie - rzekł Dixon. - Znamy zatem losy drugiej grupy francuskiego konwoju: jeden statek zdobyliśmy, jeden szkuner rozbity, a wymknęły się nam okręt wojenny i kuter. Nikomu nie udało się przełamać blokady i po ostatnim akcie dramatu La Valletta powinna się poddać w ciągu najbliższych miesięcy. - O jakim akcie pan mówi? - spytał Farrant. - O próbie ucieczki podjętej przez Guillaume Tell. Pierwszy odszedł kapitan Ricasoli, złożywszy przedtem za pośrednictwem tłumacza zwyczajowe wyrazy szacunku. Farrant odprowadził Neapolitańczyka pogardliwym spojrzeniem. - A więc Syrena przepędziła francuską fregatę najwyższej klasy! Wierutne bzdury! Co prawda widziałem ten okręt z daleka, przy świetle rakiety, ale to była tylko korweta, i to najwyżej osiemnastodziałowa. Prawda wygląda tak, że nasz neapolitański przyjaciel pozwolił zwiać okrętowi o połowę mniejszemu od Syreny. Jak się domyślam, signor capitano bynajmniej nie pali się do walki. - Przyzna pan jednak, gwoli sprawiedliwości, że ani on, ani jego ludzie nigdy nie brali udziału w bitwie - zaprotestował Delancey. - Wątpię, czy choć raz przećwiczyli strzelanie z dział. Zaryzykowałby pan nocną walkę, mając nie wypróbowaną załogę?
- W razie potrzeby, tak - odparł Farrant. - Nie sądzę, żeby Francuzi z korwety byli lepiej wyćwiczeni. - Jednakże pańska załoga powinna być bardziej sprawna od załogi L'Antelope, w walce z którą straciłem siedmiu ludzi i miałem osiemnastu rannych, z czego już dwóch zmarło! - powiedział Delancey. - Trochę mnie dziwi, że nie ruszył pan za tą korwetą. Za jej zdobycie mogliby pana awansować. - Sądzi pan, że kapitan Delancey o tym nie wiedział? - spytał Manley Dixon. - Wybrał transportowiec, bo był on załadowany zapasami dla generała Vauboisa, a poza tym L'Antelope ma furty dla dwudziestu czterech dział, więc jest większa od Merlina. - Widać miał swoje powody. Mnie też przydałoby się trochę pryzowego. Kiedy Farrant pożegnał się i wyszedł, Delancey podziękował Dixonowi za poparcie. - Jak pan sądzi - ciągnął - czy niektórzy oficerowie nie wezmą mi tego za złe? Czy uznają, że moja decyzja była słuszna? - Ani jedno, ani drugie - odparł ze śmiechem Dixon. - Za miesiąc już nikt nie będzie o tym pamiętał, a nawet wcześniej, jeśli zdarzy się coś bardziej dramatycznego. Uczestniczyliśmy zaledwie we wstępie do tej wielkiej chwili, kiedy La Valletta się podda. Bo jakże inaczej może się to skończyć? Niemożliwe, żeby Bonaparte utrzymał Maltę nie mając floty na Morzu Śródziemnym. Prawdopodobnie przyśpieszyliśmy kapitulację o miesiąc, albo nawet trzy. Ale głupotą byłoby przypisywać sobie większe zasługi. Bezpośrednim następstwem tej bitwy był rozkaz, żeby Merlin popłynął do Palermo w celu naprawy. Delancey zostawił więc na Gozo jeńców i rannych i ruszono w drogę. Podczas tygodnia spędzonego na lądzie, na Sycylii, setki razy zadawał sobie pytanie, jak mógł popełnić omyłkę, która kosztowała tyle istnień ludzkich. Uznać bitwę za wygraną przed jej zakończeniem było przecież podstawowym błędem. Pocieszały go trochę dwa fakty. Po pierwsze, a to było najważniejsze, jego ludzie o nic go nie winili. Owszem, klęli Francuzów, nazywając ich zdradziecką bandą szczurów lądowych, uważali jednak, że Delancey miał pełne prawo zmniejszyć dystans. Po drugie, wiedział, że podjął słuszną decyzję, kiedy Francuzi powtórnie otworzyli ogień. Miał do wyboru albo zostać, albo odpłynąć i wycofać się poza zasięg strzału z muszkietu, co miałoby jednak - jak z perspektywy czasu oceniał - tragiczne skutki. Pomijając straty w ludziach, wpłynęłoby to fatalnie na ducha bojowego załogi. A tak, Francuzi zostali z kretesem pobici, a jego marynarze byli z siebie dumni. Zwycięstwo zawdzięczali szybkości, z jaką strzelali, a nie sprytowi swojego kapitana. Mather doniósł, że wśród załogi panuje optymizm, bo perspektywa zysków z pryzu podniosła ludzi na duchu. W swojej klasie okrętów i przy swoich rozmiarach Merlin stawał się pierwszorzędnym żaglowcem. Nie uchroniło to jednak Delanceya od monotonnych rejsów, podczas których konwojował handlowce. W tym czasie nadeszły wiadomości o schwytaniu Guillaume Tell, a później o zdobyciu fregaty Diana, również w pobliżu La Valletty. W sierpniu stało się oczywiste, że forteca wkrótce upadnie, bo pod koniec tego miesiąca polecono Delanceyowi eskortować na Maltę kilka statków z prowiantem, które miały dostarczyć żywność potrzebną po kapitulacji dla jeńców. W ostatniej chwili rozkazano mu również przewieźć komandora Laurence'a Savage'a, starszego dowódcę marynarki, mającego właśnie objąć nowy okręt. Savage przybył niedawno z Malty, w związku z czym mógł podzielić się najświeższymi wiadomościami. Okazało się, że pochodzi z St Sampson, a jego właściwe nazwisko brzmi Le Sauvage. Wkrótce po wypłynięciu Merlina z Palermo
Savage zasiadł z Delanceyem do obiadu. Był niski, krępy, siwowłosy, twarz miał poznaczoną bliznami i lekko utykał. Delancey złożył mu gratulacje w związku z rychłym awansem, a potem spytał, jakim okrętem będzie dowodził. - Sześćdziesięciodziałowym Athénien, który należał do kawalerów maltańskich i teraz jest w La Valletcie. Kiedy twierdza się podda, mam nim popłynąć do Anglii, ale dopiero po remoncie, o ile Francuzi nie zużyli go wcześniej jako drewna na podpałkę - odparł Savage, westchnął głęboko, zamknął oczy, lecz zaraz je otworzył. - A potem zejdę na ląd i już na nim pozostanę - dodał ze znużeniem, a zarazem ukontentowaniem. - Czemu nie zostanie pan w marynarce, żeby ujrzeć, jak wciągają na maszt pańską admiralską flagę? - Czemu? Bo jestem na to za stary, za długo byłem kapitanem. Kontradmirałem zostałbym w wieku dziewięćdziesięciu lat. Nie, mam pięćdziesiąt sześć, z czego czterdzieści trzy spędziłem na morzu. Wystarczająco długo trzymałem wachtę. Czas, żebym odszedł. Nadchodzi taka chwila, kiedy człowiek nie ma sił wspiąć się po linach, nie widzi sygnałów i nie słyszy fal rozbijających się na rafach. Pora wtedy zarzucić kotwicę w domku na wsi i zająć się hodowlą kapusty. Ale mimo to wdzięczny jestem sir Jamesowi Saumarezowi, który wciągnął mnie do marynarki i któremu zawdzięczam tę ostatnią nominację. Poznał go pan chyba, jako mieszkaniec Guernsey? - Nie, panie komandorze, znam go tylko ze słyszenia. To oczywiście bohater naszej wyspy. - Sir James jest znakomitym żeglarzem. Walczył pod dowództwem St Vincenta i na Nilu i na pewno zaliczany jest do czołowych dowódców marynarki. Ale przyjaźnie nawiązuje z trudem. - W przeciwieństwie do lorda Nelsona? - Trudno o większy kontrast. Nelson jest ogromnie uczuciowy i impulsywny, raz się nad sobą rozczula, to znów złości na lorda Keitha, że urodził się dwanaście lat przed nim i siedem lat wcześniej otrzymał patent oficerski. Potrafi być czasem niczym dziecko, jak na przykład wtedy, kiedy chciał schwytać francuskie okręty, które uciekły mu na Nilu. Généreux sam w sobie nie był cenny, ale Nelson chciał go mieć dla przypieczętowania swojego zwycięstwa, tak, tak, i koniecznie zdobyć go osobiście. A zaraz potem, tłumacząc się chorobą, popłynął do domu. Tylko niech pan mnie źle nie zrozumie. Nelson nie ma sobie równych w walce. Jego słabością jest to, że chce być lubiany, obsypywany honorami i otoczony uznaniem, a także to, że się dąsa, kiedy przychodzi mu grać nie pierwsze, a drugie skrzypce. - Podobno wśród żeglarzy cieszy się dobrą sławą. - Trudno o większą popularność, ale jego flota przeszła przedtem szkołę St Vincenta i Keitha. Sir James jest zupełnie inny, jak się pan sam kiedyś przekona. Zawsze okazuje zainteresowanie ludźmi, którzy pochodzą z Guernsey. Zastanawiając się później nad tą rozmową, Delancey pomyślał, że patronat sir Jamesa Saumareza jakoś mało przyśpieszył promocję Savage'a. Czy dlatego, że Saumarez nikogo nie wyróżniał i nie miał zwolenników? A może dlatego, że Savage był nazbyt gadatliwy? Wprawdzie już tylko krok dzielił go od emerytury ale Delancey podejrzewał, że komandor przez całe życie nie zważał na to, co mówi. Wypowiedź taka, jak jego o lordzie Nelsonie, stanowiła pewne ryzyko. Gdyby nawet upodobanie lorda Nelsona do cudzej żony było równie znane jak fakt, że zaniedbywał własną, to mądrym oficerem był ten, który nic o tym nie wiedział. Jeżeli chodzi o patronat, to ani lord Keith, ani Troubridge prawie Delanceya nie znali. Lorda Nelsona Delancey nie widział na oczy, a innym wybitnym oficerom, jak sir Johnowi Borlase'owi Warrenowi czy
sir Edwardowi Pellewowi, nie był znany nawet z nazwiska. Gdyby Saumarez przybył na Morze Śródziemne, mogłoby to odmienić jego perspektywy na przyszłość. Poparcie tego człowieka nie było wcale pewne, ale - jak sobie powiedział w duchu - była to jego jedyna szansa. Na nikogo poza nim nie mógł liczyć. Wkrótce potem Merlin wpłynął do zatoki La Valletta i Delancey znalazł się w jednym z najwspanialszych portów świata. Był to cały system głębokich zatoczek obramowanych pomostami i magazynami, osłoniętych wysokim brzegiem i bronionych przez wyniosłe, miodowego koloru mury i bastiony. - Przypomina mi to wieże Babilonu - powiedział Delancey do Savage'a. - Cóż by to była za baza morska - ciągnął - w połowie drogi między zachodnią a wschodnią częścią Morza Śródziemnego, niedostępna, bezpieczna i nasza tak długo, jak długo będzie istnieć nasza marynarka. - Twierdza rzeczywiście zapiera dech w piersi - przyznał Savage. Wrażenie to spotęgowało się jeszcze, kiedy zeszli na ląd, żeby złożyć wizytę gubernatorowi w jego pałacu St Anton. Zdumiała ich głębokość fosy wykutej w litej skale. Budowle obronne, widziane z bliska, były ogromne. Komandor Ball przyjął ich bardzo serdecznie, w ciepłych słowach mówił o roli Merlina w udaremnieniu ostatniej francuskiej próby przyjścia z pomocą La Valletcie. - Po tym niepowodzeniu generał Vaubois pojął, że to koniec - rzekł. Delancey i Savage odesłali powóz i na piechotę ruszyli przez miasto, mijając po drodze budynek opery z pięknymi klasycznymi kolumnami i frontonem, by wreszcie przejść przez główną bramę. Zaglądając ponownie do fosy, Savage wykrzyknął: - W tym rowie można by utopić cały kościół i nie wiedzieć, gdzie się podział! Szli dalej Florianą. Miała to być - przynajmniej w zamierzeniu - najwspanialsza ulica handlowa w Europie; po obu jej stronach ciągnęły się przepiękne arkady. Potem zeszli w dół, do nabrzeża, gdzie czekała na nich łódź. - A teraz odszukajmy Athénien! - powiedział Delancey. Odnaleźli go wreszcie w zatoczce Kalkara. Był to piękny okręt, ale wymagający bezzwłocznego remontu. Gdy obejrzeli jego pokłady, Savage powiedział z ulgą: - Mimo wszystko jest w niezłym stanie. Dopłynie do Anglii pod własnymi żaglami. Jeszcze się doczekam awansu! Delancey zostawił swojego towarzysza na pokładzie, a sam wrócił łodzią na Merlina. Savage zyskał sobie jego sympatię i szacunek. Do końca roku 1800 Merlin stacjonował na Malcie, wykonując zwykłe obowiązki, a więc zajmując się ochroną handlu morskiego. Przez jakiś czas Delancey wysyłał swoich ludzi do pracy na pokład Athénien, którego do podróży morskiej trzeba było otaklować. Roboty te zakończono na początku 1801 roku i w dniu wypłynięcia okrętu w morze Savage zaprosił Delanceya na obiad. - Witam na pokładzie! Słyszał już pan najnowsze wieści? - Że Hiszpania wypowiedziała wojnę? - Tak. I że Bonaparte ma zakupić sześć hiszpańskich okrętów liniowych, które stoją teraz w Kadyksie. - A więc łącznie z trzema okrętami w Tulonie...
- I sześcioma pod banderą hiszpańską… - Znów będzie miał flotę, i to dostatecznie dużą, żeby podjąć próbę ratowania armii, którą pozostawił własnemu losowi w Egipcie! - W takim razie wszystko zależy od tego, czy Portugalia nadal będzie naszym sojusznikiem i oprze się naciskom Hiszpanii. W przeciwnym wypadku stracimy dostęp do portu w Lizbonie. - Tak więc układ sił na Morzu Śródziemnym zmienia się znów na korzyść Bonapartego - podsumował Delancey. - Bogu dzięki, że mamy La Vallette! Łatwo jej Napoleon nie odzyska. Może jednak dojść do ponownego oblężenia Gibraltaru, a wtedy pańska podróż nie będzie bezpieczna. - Już ja dam sobie radę, niech się pan nie martwi! A teraz chciałbym panu przedstawić resztę moich gości. Przyjęcie upłynęło w biesiadnym nastroju, ale rozmawiano wyłącznie o nowo zaistniałej sytuacji. Anglicy nie stracili panowania na Morzu Śródziemnym, ale zanosiło się, że wkrótce znów będą zmuszeni o nie walczyć. Taka perspektywa raczej pociągała, niż odstręczała oficerów marynarki, a do pewnego stopnia także marynarzy. Wszystko wskazywało, że dojdzie do bitwy, tyle że ośrodek zainteresowania przesuwał się na zachód, ku Cieśninie Gibraltarskiej. W maju rozeszła się wieść, że okręty francuskie w Tulonie przygotowują się do wyjścia w morze i że dowództwo nad nimi objął kontradmirał Durand Linois. Tajni agenci uzupełnili to informacją, że ma on popłynąć w czerwcu do Kadyksu. Najwyższym stopniem oficerem marynarki na Malcie był podówczas kontradmirał sir John Borlase Warren, który postanowił natychmiast przekazać te wieści do Gibraltaru. Delanceya wezwano, na pokład Sławy, gdzie adiutant admirała wręczył mu rozkazy. Samego admirała Delancey nie zobaczył. W jego sekretariacie panował szalony ruch, pisano rozkazy, wysyłano i odbierano meldunki. - Admirał ma pilny komunikat dla dowódcy Gibraltaru - oznajmił adiutant. - Czy Merlin jest gotów do natychmiastowego wypłynięcia? - Mogę wypłynąć jutro rano. - Doskonale. Oto komunikat. Zdaje pan sobie sprawę, że sytuacja zmienia się bardzo szybko. Będzie pan musiał pilnie wypatrywać zarówno Hiszpanów, jak Francuzów, zwłaszcza zbliżając się do cieśniny. Przypuszczamy, że Linois jest nadal w Tulonie, ale plany mogły ulec zmianie i mógł już wyruszyć w morze. Albo przeciwnie, mogło się zdarzyć, że hiszpańskie okręty z Kadyksu wezwano do Tulonu. Tak więc może się pan na nie natknąć. - Będę o tym pamiętał. - Sir John przypuszcza, że jakiś admirał jest już w drodze do Gibraltaru i zapewne dotrze tam przed panem. W dopisku komunikatu sir John upoważnia tego oficera, bez względu na to, kto nim będzie, żeby zatrzymał Merlina pod swoim dowództwem, przynajmniej na razie. Admirał przewiduje, że ów oficer może mieć komunikaty, ale zabraknie mu wolnego slupa, żeby je przekazać do kraju. - To w pełni zrozumiałe. - Być może powinienem panu wyjawić, że sir John zamierzał początkowo powierzyć ten komunikat lordowi Cochrane'owli, kapitanowi Speedy’ego, ale jego slup nie wrócił i jest już spóźniony o kilka tygodni. - Miejmy nadzieję, że nie wpadł w ręce nieprzyjaciela.
- Gdyby nawet tak było, admirał nie rozpaczałby z tego powodu. Nie jestem w stanie opisać wszystkich kłopotów, jakie mieliśmy z lordem Cochrane'em. Być może jego wyczyny są efektowne, ale nigdy nie ma go tam, gdzie jest potrzebny. A kiedy się zjawi, to po krótkim czasie życzymy sobie w duchu, żeby go tu nie było. W początkach tego roku jego lordowska mość zaszczycił bal w La Valletcie wydany przez francuskich rojalistów i w końcu wdał się z jednym z nich w pojedynek. - Słyszałem, że bogaci się na pryzach. - A jakże. Ugania się za flotą handlową nieprzyjaciela, choć według rozkazów ma ochraniać naszą. Na pewno teraz też to robi i dlatego będzie pan go musiał zastąpić. - Proszę się o mnie specjalnie nie martwić. Spodziewam się, że w niedalekiej przyszłości dojdzie do bitwy koło Gibraltaru, dlatego wolę być tam niż tutaj. Obiecuję, że bez wytchnienia będę ścigał hiszpańskie kabotażowce. Czy w zamian za to przyrzeczenie, powie mi pan, jakiego admirała najprawdopodobniej tam zastanę? - Nic na ten temat nie wiemy. Zmiana sytuacji z pewnością zmusiła admiralicję do wysłania eskadry okrętów do Gibraltaru. Dowódcą nie zostanie nikt z tamtejszej załogi, ale ktoś specjalnie wyznaczony na to stanowisko. - Więc nie wie pan, na kogo padnie wybór? - Nie wiem. Ale sądząc z siły eskadry, jaka jest potrzebna, i z nazwisk dowódców, którzy najprawdopodobniej będą do dyspozycji, sir John domyśla się, ale tylko domyśla, kto nim będzie. - I kto, zdaniem admirała? - Sir James Saumarez.
Rozdział szósty Wypad na Majorkę - Byłbym niezmiernie zobowiązany, gdyby pan zechciał stanowić ochronę Ryzykanta z Whitehaven powiedział pułkownik Windham, tymczasowy gubernator Minorki. Delancey zauważył ten statek w porcie, ale nie spodziewał się, że jest taki ważny. Podróż z Malty odbyli bez przygód i dostarczył powierzony mu rozkaz. Wszystko wskazywało na to, że następny etap rejsu będzie utrudniony, bo musiał eskortować statek handlowy. Nie był tym zachwycony, ale powstrzymał się od komentarzy. Spojrzał tylko pytająco na pułkownika, który zorientował się, że konieczne są tu bliższe wyjaśnienia. - Statek będzie wiózł pocztę i, co ważniejsze, dostawy wojskowe. Jest sprawą pierwszorzędnej wagi żeby bezpiecznie dotarł na miejsce. Delancey miał ochotę spytać: „Dla kogo?”, podejrzewając, że pułkownik ma w tym jakiś własny interes, ale powstrzymaj się od zbytniej dociekliwości. Nic go to nie obchodziło, a sama prośba była jak najbardziej zrozumiała. Przypłynął tu z Malty z małym konwojem i miał nadzieję, że podróż do Gibraltaru upłynie bez takich utrudnień. Teraz jednak poddał się nieuniknionemu losowi. - Dobrze, panie pułkowniku - powiedział. - Dopilnuję, żeby Ryzykant dotarł bezpiecznie na miejsce. Uspokojony gubernator zaczął się do niego odnosić z większą uprzejmością.
- To bardzo miło z pana strony, panie kapitanie. Jestem doprawdy niezmiernie zobowiązany. Zdaję sobie sprawę, że eskortowanie statku handlowego to nieznośny i uciążliwy obowiązek, ograniczający swobodę działania. W zamian za to ujawnię panu pewne informacje, jak sądzę interesujące. Doniesiono mi, że do zatoki Pollensa na wschodnim krańcu Majorki wpłynęło kilka hiszpańskich kabotażowców. Mógłby pan im odciąć drogę od strony lądu i zająć je, zanim uprzedzi w tym pana lord Cochrane. - Mam to zrobić konwojując Ryzykanta? - Och, to się da załatwić. Mam podstawy sądzić, że na jednym z tych statków są dezerterzy z mojego garnizonu. Wydam panu na piśmie nakaz ich aresztowania. - Mam ich przywieźć z powrotem na Minorkę? - Tak, ale raczej ich pan nie znajdzie. - W takim razie co na ich temat wie pan na pewno? - Nic. Tylko to, że zdezerterowali w piątkę i tu już ich nie ma. Zakładam więc, że odpłynęli jakimś żaglowcem żeglugi przybrzeżnej, właśnie takim jak te, o których doniesiono z zatoki Pollensa. Bardzo możliwe, że zbiegowie są na jednym z nich. To najbardziej prawdopodobne. I daje mi podstawę do działania. - Dezerterzy mogą stawiać opór i zginąć. - Jak najbardziej. Proszę przyjść jutro do mnie na obiad i wtedy omówimy szczegóły przy kieliszku porto. Zaproszę również kapitana Ryzykanta, to gość do rzeczy, chociaż brak mu doświadczenia. Mam do pana jeszcze, hm, jedną sprawę. - Pułkownik urwał trochę niepewnie, z nutą zakłopotania w głosie. Gości u mnie pewien starszy pan, wykładowca z Oxfordu, doktor nauk, wielebny Daniel Rathbone. Czy mógłby pan wyświadczyć mu przysługę i zabrać go do Gibraltaru? Mógłby naturalnie płynąć Ryzykantem, ale okazuje się, że to były nauczyciel obecnego ministra sprawiedliwości, a poza tym przybył tu z całym plikiem listów polecających; jeden z nich wystawił mu nawet członek rodziny królewskiej. Proszę wierzyć, że to bardzo ciekawy człowiek, a w dodatku wpływowy. Chudy pułkownik o jastrzębich rysach twarzy od pierwszej chwili wzbudził w Delanceyu instynktowną nieufność. Przyjął jednak jego zaproszenie i zanim zjawili się pozostali goście, z przyjemnością zawarł znajomość z kapitanem Ryzykanta, panem Goslingiem. Okazało się, że, Gosling po zdobyciu odpowiednich kwalifikacji w szpitalu w Liverpoolu pracował jako lekarz okrętowy w handlu niewolnikami. Kiedy wszyscy oficerowie wymarli, został szyprem statku przewożącego niewolników, aż wreszcie powierzono mu obecne stanowisko. Mógł mieć najwyżej ze dwadzieścia cztery lata, ale niedostatki wiedzy nadrabiał pewnością siebie. Skarżył się na brak starszego oficera, bo jego pierwszy oficer był ni mniej, ni więcej tylko awansowanym na to stanowisko bosmanem, a z drugiego był jeszcze dzieciuch. Kiedy gości poproszono do stołu, Delanceyowi przypadło miejsce obok doktora Rathbone'a, osobnika miniaturowej postury, z grzywą siwych włosów, pomarszczoną twarzą i głową nieproporcjonalnie dużą w stosunku do bardzo drobnego ciała. Mimo tak osobliwego wyglądu okazał się on zajmującym rozmówcą. Przedmiotem jego zainteresowań była Afryka Północna, a przynajmniej starożytny okres jej dziejów. - Zamiłowanie do starożytności zawdzięczam nieżyjącemu już doktorowi Thomasowi Shawowi, królewskiemu profesorowi greki i rektorowi akademii Edmunda - wyjaśnił Rathbone. - Czytał pan z pewnością jego „Podróże”, wydane w 1783 roku. - A co, jeśli wolno spytać, wzbudziło taki entuzjazm doktora Shawa?
- Swego czasu był kapelanem angielskiej faktorii w Algierze. Trudno o bardziej inspirującego nauczyciela. Jego zapał udzielił się mnie i odbyłem pielgrzymkę do Syrtis Minor i Hadrimetum, do Itaki i samej Kartaginy. - Które leżą obecnie na terytorium Tunezji? - Tak. Spotkał mnie tylko ten zawód, że nie dotarłem do Numidii, a zwłaszcza do Hippo Regius. Tam właśnie, prawie dokładnie na południe od tej wyspy, znajdują się skarby starożytności. - Ależ chyba znacznie więcej ruin można znaleźć we Włoszech, w samym Rzymie? - Więcej, owszem, ale jakże często zburzonych albo skrytych pod późniejszymi budowlami. W Afryce są miasta na wpół zasypane piaskiem i opuszczone przez ludzi od czasów świętego Augustyna. Chociaż Delancey nie był uczonym humanistą, słuchał pilniej, niż wymagała tego zwykła grzeczność. Zainteresowanie doktora światem starożytnym było zaraźliwe i tym razem zapewniło mu przejazd na Gibraltar. Delancey z całym przekonaniem mógł rzec swojemu pasażerowi, że z przyjemnością ugości go na Merlinie. - Gdyby zdarzyło się nam ujrzeć brzeg Afryki, mógłbym przynajmniej twierdzić, że widziałem Mauretanię od strony morza - rzekł z westchnieniem Rathbone. Delancey wrócił na pokład Merlina z uczuciem, że poszedł na duże ustępstwa, niewiele w zamian zyskując. Miał teraz co prawda pretekst do wypadu do zatoki Pollensa, ale na to, że gra jest warta świeczki, istniało tylko słowo pułkownika. Jeśli chodzi o Ryzykanta, to przewidywał, że najtrudniej przyjdzie mu utrzymać go w szyku. Podejrzewał, że Gosling powinien był pozostać lekarzem okrętowym oraz że pułkownik ma już po uszy archeologii. Mógł sobie wyobrazić, z jaką wprawą i łatwością odrzuciłby prośbę pułkownika lord Cochrane. Pomyślał, że powinien opanować sztukę odmowy, którą ludzie z wyższych sfer mieli zapewne we krwi. Tego wieczoru przekazał nowiny Matherowi i Stirlingowi, którego powiadomił, że na najbliższe kilka tygodni będzie musiał odstąpić swoją kajutę gościowi. - Niestety, z Ryzykantem możemy mieć kłopoty. Na razie zrobię wypad do zatoki Pollensa. Wyruszymy pojutrze o świcie. Podejrzewam, że zaatakowanie tych kabotażowców może się okazać stratą czasu, bo nic na nich nie będzie. Ale i tak akcja ta powinna przydać się naszym młodym oficerom dla zdobycia doświadczenia, zwłaszcza jeżeli zdobędziemy pryzy. Pan, panie Mather, pokieruje całością, a pan Langford poprowadzi pozostałe łodzie dowodzone przez panów Northmore'a i Topleya. Ryzykant rzuci kotwicę w pewnej odległości od nas, co zwiększy wrażenie naszej siły. Jeżeli natrafimy na zdecydowany opór, dam sygnał do odwrotu. Nie chcę tracić ludzi na próżno. Kiedy Mather to usłyszał, twarz, rozjaśniła mu się z radości. Delancey wiedział, że pozostali zareagują w ten sam sposób. Bo też była to akcja dająca młodym oficerom okazję do wyróżnienia się. Do zatoki Pollensa podpłynęli w ciemnościach, w których oświetlony sierpem księżyca brzeg Majorki był ledwo widoczny. Na dany znak Ryzykant rzucił kotwicę, a potem odbyła się zbiórka i przegląd załóg łodzi. Slup pod skróconymi żaglami dryfował cicho do brzegu, ciągnąc za rufą trzy łodzie. Mather zgromadził młodszych oficerów na dziobówce i przyjrzał się dokładnie otwierającej się przed nimi zatoce. Wreszcie opuścił nocną lunetę i powiedział cicho: - Są. - Wręczył lunetę Langfordowi, a ten z kolei przekazał ją Northmore'owi i Topleyowi. - No i co, panowie? - spytał Mather.
- W sumie pięć kabotażowców, wszystkie kotwiczą blisko brzegu. Trzy są raczej małe, z ożaglowaniem łacińskim. Pozostałe to bryg i bark - powiedział z przekonaniem Langford i trochę mniej pewnie dodał: - Bryg chyba ma ładunek. Reszta jest wynurzona. - Dostrzegli nas? - Raczej nie. Ale za kwadrans zobaczą nas w blasku wschodzącego słońca. - Racja. A jak są uzbrojeni, panie Northmore? - Bark ma po jednej burcie siedem otworów działowych, ale niektóre to na pewno makiety. Bryg ma ich sześć, ale jest głęboko zanurzony, więc działa ma pewnie przywalone ładunkiem. Mniejsze żaglowce są chyba nie uzbrojone. - Coś jeszcze? Langford i Northmore potrząsnęli przecząco głowami, ale Topley spojrzał jeszcze raz przez lunetę. - Na brzegu nie widać baterii, ale na cyplu po stronie północnej jest kilka jaśniejszych plam - rzekł po dłuższej chwili. - Zastanawiam się, czy to przypadkiem nie namioty. - Załóżmy, że namioty. I co z tego? - Powinniśmy się trzymać blisko południowego cypla. - Słusznie, panie Topley. Są jeszcze jakieś uwagi? - Pozwolę sobie zauważyć, że Hiszpanie mogli rozbić namioty po jednej stronie, a żołnierzy ulokować po drugiej - powiedział Northmore. - Mogliby, ale nie zrobili tego. My wiemy o ataku, ale oni nie wiedzą. Nie bądźmy za chytrzy. Mather polecił towarzyszom nadal przyglądać się okolicy, a sam zameldował się u kapitana. Delancey z uwagą wysłuchał meldunku i wydał rozkaz sternikowi. - Dobrze, będziemy trzymać się południowej strony zatoki. Tylko że ten przeklęty bryg kotwiczy po północnej! - Zostawimy go sobie na koniec, panie kapitanie. Zauważyłem, że młody Topley poczyna sobie obiecująco. To właśnie on pomyślał o tym, żeby się przyjrzeć brzegowi, kiedy tamci przyjrzeli się tylko statkom. Niebo za rufą powoli jaśniało. Mather zrobił uwagę, że slup na pewno widać już jak na dłoni. - Wiem, ale kiedy zaczniemy odpływać, Hiszpanie będą mieli słońce prosto w oczy - odparł Delancey. Najniebezpieczniej będzie wtedy, gdy minie pierwsze zaskoczenie. Mather wydał rozkaz, żeby wsiadano do łodzi, a Stirling ustawił marsie pod wiatr. Langford popłynął łodzią Topleya, Mather zajął gig, a Northmore wsiadł do łodzi, która miała płynąć jako ostatnia. Kilka minut później usłyszeli w oddali sygnał trąbki wojskowej. - Trąbią na alarm - powiedział Delancey do Stirlinga. I rzeczywiście był to alarm, choć Hiszpanie reagowali na niego wolno. - Dziwne, bark do tej pory nie otworzył ognia - spostrzegł Stirling.
- A po co miałby to robić? - spytał Delancey. - To statek handlowy i nie ma powodu spodziewać się ataku. Połowa załogi leży jeszcze w hamakach. Działa nie są załadowane. Gdzie się podział artylerzysta? Kto ma klucz do magazynu? Czy widział ktoś lont? Upłynie dziesięć minut, zanim wystrzelą. W tym momencie wyszedł na pokład doktor Rathbone w płaszczu zarzuconym na nocną koszulę. Siwowłosy, szacowny, choć pełen wigoru stary uczony wyglądał tu zupełnie nie na miejscu. - Dzień dobry panu - powitał go Delancey. - Zaraz możemy znaleźć się pod ostrzałem. Może lepiej, żeby został pan pod podkładem? - I do końca życia nie wiedział, co to znaczy uczestniczyć w bitwie? O nie, panie kapitanie. Być może to dziecinna zachcianka, ale po powrocie do Oxfordu chciałbym grać rolę bohatera. - A jeśli zostanie pan śmiertelnie ranny? - O, wówczas przejdę do historii. Rzadko zdarza się, żeby doktor teologii ginął na polu chwały. Łodzie obserwowane przez stojących na pokładzie Merlina zbliżały się do brzegu. Mather zawołał coś przez tubę i łodzie zwiększyły odległości między sobą. Każda stanowiła teraz osobny cel. Prawie dobijały do barku, kiedy padł pierwszy strzał. Kolejne cztery działa wypaliły w nierównych odstępach czasu i bez widocznych efektów, potem huknęła salwa z broni ręcznej. Łódź Northmore'a kierowała się prosto na dziób statku, a łódź Topleya, za którą podążał gig, opłynęła wśród dymu rufę, co najwyraźniej wskazywało na zamiar wdarcia się na pokład od strony brzegu. Dwie minuty później na barku opuszczono banderę. Ale strzelanina z broni ręcznej, prowadzona zapewne z mniejszych żaglowców, trwała. Potem wszystko ucichło i Merlin wolno podpłynął do brzegu sterowany tak, żeby bark znalazł się między nim a brygiem. Delancey skierował lunetę w stronę północną, na ląd. - To już po bitwie? - spytał doktor Rathbone z nutą rozczarowania w głosie. - Nie - odparł Delancey podając mu lunetę. - Proszę spojrzeć na ten żaglowiec po prawej. Uczony z trudem nastawił przyrząd, po czym wykrzyknął: - Żołnierze! - Właśnie, żołnierze. Część na brzegu, a część przewożona jest na bryg. W sumie mniej więcej kompania. Panie Stirling! Wystrzelić z działa i dać sygnał do odwrotu! Obsadzić załogą jeszcze jeden gig i spuścić go na wodę. Jadę z nimi. Po piętnastu minutach Delancey stał na rufówce zdobytego barku, który - jak się dowiedział - nazywał się Santa Catarina. Towarzyszący mu Mather wyjaśnił, że miał właśnie usłuchać rozkazu, chociaż wysłał już ludzi na trzy mniejsze żaglowce. Jednakże niechętnie pozostawiał bryg nie zajęty, bo do tej pory nie stracił w walce ani jednego człowieka. - Moglibyśmy go bez trudu zdobyć i to małym kosztem - argumentował. Można wystrzelić do niego z tego statku i wejść pod osłoną dymu. W pięć minut byłby nasz. Przez cały ten czas Delancey przypatrywał się brygowi przez lunetę, którą teraz z trzaskiem złożył. - Nic z tego, panie Mather. Straciłby pan dziesięciu ludzi, a mnie są oni potrzebni. Nie ma mowy. Nie będziemy go zdobywać. A jakie ładunki wiozą mniejsze statki? - Dwa nie mają towaru, a San Felipe jest częściowo załadowany... kilkoma baryłkami oliwy. - Naprawdę? Oliwy! A komu zlecił pan dowództwo? - Northmore'owi.
- Niech się zbliży do nas na tyle, żebym mógł się z nim porozumieć głosem. A co pan zrobił z jeńcami? - Kilku zatrzymałem do pomocy przy żaglach, a resztę odesłałem na brzeg. - A więc dobrze. Za piętnaście minut wszyscy opuścimy zatokę. Proszę przygotować się do postawienia żagli na barku i przekazać taki sam rozkaz tym dwu bez ładunku żaglowcom. W tej samej chwili bryg otworzył ogień do Santa Catariny, a strzały z dział uzupełniła salwa z broni ręcznej. Delancey wziął tubę od Mathera i korzystając z przerwy w strzelaninie okrzyknął San-Felipe. - Panie Northmore! - Słucham! - dobiegło z oddali. - Niech pan weźmie kurs na bryg, podpali San Felipe, a sam wróci szalupą. Jasne? Niech pan użyje statku jako brandera i zniszczy bryg Hiszpanów. Niech go pan pod-pa-li! - Rozkaz! Młody oficer musiał usłyszeć i zrozumieć polecenie, bo zaczęto stawiać żagle łacińskie i odcinać łańcuch cumowniczy San-Felipe. Pchany lekkim, południowym wiatrem kabotażowiec ruszał w swoją ostatnią podróż. Na jego dziobie widać było Northmore'a z siekierą w ręku, wybijającego dziurę w beczce. Przy burcie holowano szalupę. Po kilku minutach marynarze zaczęli spiesznie wskakiwać do łodzi, a Northmore, który wciąż przebywał na dziobie, męczył się z krzesiwem. Delancey chciał mu podpowiedzieć, żeby użył pistoletu, ale hałas był teraz nieustanny, bo bryg skierował ogień z muszkietów na nowego przeciwnika. Prawdopodobnie przypadkowa kula z muszkietu wznieciła pożar na żaglowcu, ponieważ Northmore był nim wyraźnie zaskoczony. Widząc, że pali się śródokręcie, wyskoczył za burtę i podpłynął do szalupy. - Postawić żagle, panie Mather! - krzyknął Delancey. Na pokładzie Santa Catariny natychmiast zapanował gorączkowy ruch. Hiszpańscy artylerzyści na brygu nie ostrzeliwali już barku. Celowali do San Felipe. Spowijała ich teraz niesiona wiatrem chmura dymu. Prowadzili więc kanonadę na chybił trafił i Anglicy wycofywali się bardzo składnie, prawie nie niepokojeni przez przeciwnika. Santa Catarina, a za nią dwa pozostałe mniejsze pryzy, wolno wypłynęły z zatoki i skierowały się na otwarte morze. Spoglądając z rufy przez lunetę Delancey zobaczył, że bryg stoi w płomieniach, a załoga i żołnierze schronili się do łodzi. Widać nie bardzo się starali ugasić pożar. - Panie Mather! - Tak, panie kapitanie? - Proszę spytać jeńców o ładunek brygu. Były z tym pewne trudności, ale Matherowi udało się w końcu dopytać o to po hiszpańsku i przyniósł odpowiedź. - To samo co na San Felipe. Oliwa. - Dziękuję. Delancey przeklął w duchu. Powinien był się tego domyślić. Oczywiście, przecież to musiała być oliwa! Bryg będzie się palił godzinami, wyrzucając w niebo słup dymu widoczny w promieniu trzydziestu mil... a od zawietrznej nawet większym. Z pewnością przyciągnie to uwagę patrolujących okrętów
obu walczących stron, a tego życzył sobie najmniej. Gdyby był sam, rozwinąłby żagle i opuścił arenę swojego skromnego zwycięstwa, ale przeszkadzał mu w tym Ryzykant. Barki mógłby zatopić, ale nie mógł uniknąć odpowiedzialności za eskortowany statek. Ogarnęło go przykre uczucie, że popełnił błąd. Kiedy wrócił na Merlina, zmienił kurs na południowo-wschodni i dał znak Ryzykantowi, żeby ustawił się za nim. Manewr zabrał Goslingowi całe pół godziny. Delancey wykorzystał ten czas na przesłanie osobistych rzeczy dowódcom pryzów - Langfordowi, Northmore'owi i Topleyowi - oraz wiadomości o miejscu spotkania na wypadek, gdyby zostali rozdzieleni. Ledwie znalazł chwilę na złapanie oddechu, u jego boku wyrósł doktor Rathbone. - Moje gratulacje, panie kapitanie! Wziął pan, co się dało, a resztę spalił. - Dziękuję. Zechce pan zwrócić uwagę, że nikt nie został zabity ani ranny. - Obawiam się, że mogę o tym nie pamiętać, kiedy będę opowiadał tę historię w gronie członków akademii Edmunda. Może podkusi mnie, żeby przedstawić siebie w jakiejś ważnej roli, na przykład jako tego, który wyrzucił za burtę bombę moździerzową z zapalonym lontem. - A tak, rzeczywiście, przypominam to sobie - odparł z uśmiechem Delancey. - Nie znajdzie pan lepszego świadka ode mnie. W tym momencie ze szczytu masztu dobiegł okrzyk obserwatora meldującego pojawienie się żagla, który zauważono także z pokładu. Żaglowiec ten mijał właśnie północny cypel i znajdował się w takiej odległości od nich, że można się z nim było porozumieć sygnałami. Był to angielski okręt wojenny, który po wymianie sygnałów rozpoznawczych okazał się czternastodziałowym slupem Speedy, dowodzonym, jak Delancey wiedział, przez lorda Cochrane'a. Spotkanie to nie było pożądane i Delancey tym bardziej miał sobie za złe ów słup dymu, który prawdopodobnie zwrócił uwagę Cochrane'a, lecz równie dobrze mógł ściągnąć nieprzyjaciela. Pocieszał się jedynie tym, że Cochrane otrzymał samodzielne dowództwo w kilka miesięcy po nim. Młody kapitan cieszył się uznaniem jako oficer, którego czternastodziałowy slup zdobył trzydziestodwudziałową hiszpańską fregatę. Nikt nie wątpił, że czeka go błyskotliwa kariera, teraz jednak, chciał, czy nie chciał, musiał słuchać rozkazów Delanceya. Speedy, obserwowany przez lunetę, sprawiał dziwne wrażenie. Delancey przypuszczał, że pierwotnie był po prostu handlowym brygiem. Słyszał też, że okręt ten dobrze się spisywał pod dowództwem kapitana Brentona, ale w jego ożaglowaniu było coś zastanawiającego. Wydawało się, że ma za dużo masztów i za dużą - jak na swój tonaż - powierzchnię żagli. Być może wyjaśniało to nieskończenie długą listę jego pryzów, ale też kierowanie nim wymagało znakomitego opanowania sztuki żeglarskiej. Niewątpliwie Cochrane był wyśmienitym żeglarzem, Delancey wiedział jednak, że w pewnych kręgach lord nie cieszy się sympatią. Ustawiwszy w dryfie swoją nieliczną eskadrę, poczekał, aż Speedy podpłynie bliżej, i wtedy sygnałem zaprosił jego kapitana na swój pokład. Lord Cochrane okazał się wysokim, rudym, przystojnym, dwudziestokilkuletnim mężczyzną. Mówił ze szkockim akcentem, zachowywał się jak arystokrata i nie darzył zbytnią sympatią oficerów, którzy mieli staż dłuższy od niego. - Thomas Cochrane, do pańskich usług - przedstawił się. - Zobaczyłem dym, więc przypłynąłem zbadać jego przyczynę. Widzę jednak, że moja pomoc przyszła za późno. Ale może interesowałoby pana inne przedsięwzięcie?
- Milo mi pana poznać, lordzie Cochrane. Jeśli pan łaskaw wstąpić do mojej kajuty, to pozwolę sobie zaprosić pana na kieliszek wina. Delancey nie miał przyjaciół wśród arystokratów i trudno mu było połączyć w harmonijną całość wymogi stawiane przez starszeństwo służbowe i pozycję społeczną. Przeprosił za to, że jego kabina jest tak skromna, ponieważ sądził, że gość przywykł do lepszych warunków. - Zapewniam pana, kapitanie, że lepiej się pan tu urządził niż ja - odparł Cochrane z rozbrajającą szczerością. - Na Speedym nie mogę się nawet wyprostować, a poza tym diabelnie brak mi pieniędzy. Cale moje dziedzictwo to zamek w ruinie i stos długów. Nie ma większego biedaka niż człowiek z tytułem, a bez pieniędzy. Dużo się po nim oczekuje, a on nie ma co dać. - Serdecznie panu współczuję - rzekł dość chłodno Delancey. - Mam jednak powody przypuszczać, że ma pan dobre widoki na awans. Pomyślał w duchu, że nie na długo pozostanie przełożonym lorda. - Jakżebym chciał, żeby pan miał rację! - ciągnął Cochrane zachowując szczery ton. - Mam oczywiście kilku wpływowych przyjaciół i krewnych, ale to się może obrócić przeciwko mnie. Jeżeli zbyt wiele osób wstawi się za mną u Pierwszego Lorda admiralicji, to może się on do mnie odnieść niechętnie i powiedzieć „nie”. Niezupełnie przekonany tą argumentacją Delancey zagadnął Cochrane'a o przedsięwzięcie, o którym wspomniał. - A więc, panie kapitanie, już od dawna mam na oku statek kaperski L'Espoir, którego portem macierzystym jest obecnie Cagliari na Sardynii. Sam w sobie nie jest wiele wart, ale marynarka mogłaby go zakupić jako slup. Dla mnie jest on za szybki. Trzeba by go schwytać między dwa okręty. Zauważyłem, że jest z panem angielski statek handlowy. - Tak, to Ryzykant z Whitehaven. - Proponuję użyć go wraz z pańskim slupem w odpowiednim kamuflażu jako przynęty. Ja zająłbym pozycję między korsarzem a jego portem. - Przykro mi, że muszę pana rozczarować, ale Ryzykant płynie do Gibraltaru z pocztą. - I co z tego! Przecież to byłaby tylko mała rundka, prawie po drodze. Kapitan Ryzykanta nie powinien mieć zasadniczo nic przeciwko temu. - Niestety, ale ja coś mam. To mianowicie, że płynę w przeciwnym kierunku. Delancey powiedział to z pewną rezerwą w głosie, tonem może chłodniejszym, niż zamierzał. Przeciwstawić się musiał nie tylko pozycji społecznej Cochrane'a, ale i jego niezaprzeczalnemu urokowi osobistemu. - Wcale nie wątpię, kapitanie. Ale każdy oficer musi mieć prawo do wykazania się inicjatywą. A poza tym wiem z poufnych źródeł, że Francuzi wyszli w morze. Mam wiarygodną informację, że admirał Linois wypłynął albo wkrótce wypłynie z Tulonu do Kadyksu z eskadrą okrętów, które powinny połączyć się i współdziałać z flotą hiszpańską. Admirał może już w tej chwili być między nami a brzegiem Hiszpanii. Dlatego też zmiana kursu na południe i rejs wzdłuż wybrzeża Afryki byłby uzasadniony ze względu na bezpieczeństwo.
- Owszem, milordzie, ale nie dałoby się tego powiedzieć o wcześniejszym zboczeniu z tego kursu na wschód. Dziękuję za sugestię i mam głęboką nadzieję, że zdobędzie pan L'Espoir, jednakże moja odpowiedź na pańską propozycję brzmi: „nie”. - Przyznaję, że się na panu zawiodłem, kapitanie. Cieszy się pan opinią człowieka przedsiębiorczego i liczyłem na pańską współpracę. - Niezmiernie żałuję, ale nie mogę z panem popłynąć. Delancey znał swoje obowiązki i wiedział, że jego decyzja jest nieodwołalna. Cochrane miał wprawdzie duży dar przekonywania, ale on wcale nie gustował w roli, jaka mu przypadła. Czyżby brak mu było wyobraźni i inwencji, gdy zasłaniał się wcześniejszymi rozkazami i zachowywał jak formalista? Niemniej decyzja zapadła. Cochrane wstał już, nie kryjąc urazy i pogardy. - Pozwoli pan, że zakończę wizytę - powiedział ozięble. - Muszę obmyśleć inny sposób na schwytanie L'Espoir. - Jestem przekonany, że wasza lordowska mość ma aż nadto inwencji, żeby dopiąć swego bez mojej pomocy. Dwaj kapitanowie pożegnali się chłodno i później Delancey zastanawiał się, czy mądrze postąpił robiąc sobie z Cochrane'a wroga. Popełniłby błąd, gdyby nie wykonał otrzymanego rozkazu, lecz czy nie było lepszego sposobu wyrażeniu odmowy? Lepiej by sobie poradził, gdyby nie miał do czynienia z lordem. Nazwał siebie w duchu głupcem i wrócił do swoich zajęć. Merlin i pozostałe żaglowce trzymały się ostro do wiatru i Speedy zniknął wkrótce na północy, za horyzontem. Tego popołudnia Delancey podjął obiadem doktora Rathbone'a, a towarzystwo uzupełniali Mather i Northmore. Obiad był lepszy niż zazwyczaj, a na menu składało się prosię z. Minorki, mnóstwo owoców i trochę maltańskiego wina. - Dziękuję, dziękuję - mówił doktor Rathbone, kiedy napełniano mu kieliszek. - Nie ukrywam, że z przejęciem oczekiwałem na poznanie słynnego lorda Cochrane'a, bohatera tylu wyczynów. Tak, to z pewnością nietuzinkowa postać. Pewno jeszcze o nim usłyszymy, może jako o admirale. - Co pan o nim sądzi, panie kapitanie? - spytał Mather, spoglądając na dowódcę. - Muszę przyznać, że zrobił na mnie duże wrażenie. To z pewnością wybitny żeglarz i oficer. Ale wydaje mi się, że zanadto poświęca się partyzantce na własną rękę, za bardzo chce się wyróżnić i zdobyć pieniądze. Tylko jednego nie udaje mu się zdobyć - dobrej opinii admirałów, którym podlega. - Pańska opinia zaciekawia mnie - rzekł doktor Rathbone. - Sądziłbym, że same jego sukcesy wystarczą, by zdobyć mu uznanie przełożonych. Przecież na nich spada część zasługi, a o ile wiem, także pieniędzy. Czy to im nie wystarcza? Czegóż więcej mogą od niego wymagać? - Chcą, żeby wykonywał ich rozkazy - odparł Delancey. - Każdy z nas musi w którymś momencie podjąć decyzję, czy walczyć na własną rękę, czy w służbie króla. Tak się składa, że w swoim czasie robiłem i jedno, i drugie. Kusiło mnie - i zapewne jeszcze będzie kusić - żeby zignorować rozkazy i zająć się zdobywaniem pieniędzy z pryzów. Dochodzę jednak do wniosku, że takie postępowanie jest niesłuszne, a nawet że w ostatecznym rachunku się nie opłaca. Nasze obowiązki określają rozkazy, a zaniedbując je, samych siebie narażamy na niebezpieczeństwo. A co do lorda Cochrane'a, to myślę, że w końcu na którejś z jego sztuczek podwinie mu się noga. - W admiralskim sztabie na Malcie niezbyt go kochają - powiedział Northmore, a Mather zawtórował mu i dodał, że Cochrane robi, co mu się żywnie podoba.
- Na to czasem wygląda. A takie rzeczy się pamięta - rzekł Delancey. - Jeżeli dochodzi do sądu wojennego, jego członkowie mogą zacząć rozprawę od przedstawienia sylwetki oficera na podstawie wydarzeń z przeszłości. - Czy lord Cochrane miał jakieś wiadomości o Francuzach? - spytał Mather. - Powtórzył to, co już słyszeliśmy: że Francuzi zamierzają wysłać eskadrę okrętów do Kadyksu. Jego informacje szły jednak nieco dalej, bo sugerowały, że Linois mógł już wypłynąć. Przypuszczam, że to może być prawda, i biorę to pod uwagę, ustalając nasz kurs. - Czy to znaczy, że kierujemy się na południe i będziemy płynąć blisko brzegu Afryki? - spytał z nadzieją w głosie doktor Rathbone. - Tak, z uwagi na zainteresowania szanownego pana - odparł Delancey. - Liczymy, że w ten sposób pogłębimy naszą wiedzę o starożytności. - Nie mogę się nadziwić, że brzegi Afryki noszą ślady kwitnącej niegdyś cywilizacji - rzekł Mather. Sądząc z obecnego ich stanu, a przynajmniej z jego opisów, gruntów uprawnych starcza tam zaledwie na utrzymanie kilku wiosek. Czyżby klimat się zmienił? - Podobno winni są temu Arabowie, bo ich wielbłądy i kozy zniszczyły drzewa - wtrącił Northmore. - Też o tym słyszałem - potwierdził Delancey. - A winnice zniszczyli ze względu na zasady swojej wiary. _ - A co o tym mówi historia? - zwrócił się do doktora Rathbone'a taktowny jak zwykle Mather. - Drodzy panowie, nasza wiedza na ten temat jest skąpa. Moim zdaniem, część winy spada na wielbłądy i kozy. Ale faktem jest, że w ostatnich latach cesarstwa rzymskiego gleba stała się mniej żyzna. Skłonny jestem przypuszczać, że zbyt intensywnie ją uprawiano. - A więc utrzymuje pan, że Afryka była niegdyś licznie zamieszkana? - spytał Delancey. - To absolutnie pewne, panie kapitanie - odparł Rathbone. - Zbadałem ruiny w okolicach Tunisu. A poza tym któż nie słyszał o Kartaginie, potędze na tyle silnej, żeby wysłać przez Alpy armię i zaatakować Rzym? A czy jest ktoś, kto nie słyszał o Hannibalu? Żadna wyprawa tych rozmiarów nie mogła mieć u swych podstaw kilku kilometrów kwadratowych pustyni. - Nazwiska Hannibala nigdy nie zapomniano - przyznał Mather. - Tak się właśnie nazywa jeden z naszych okrętów, siedemdziesięcioczterodziałowy, zbudowany tuż po ostatniej wojnie bliźniak Thunderer’a. - Możemy za chwilę wychylić toast za pamięć Hannibala - rzekł Delancey - ale przedtem proponuję wznieść toast za zdrowie naszego gościa, „doktora Rathbone'a, bohatera bitwy w zatoce Pollensa. Chyba nie muszę panom przypominać, że walcząc z nieprzyjacielem gołymi rękami uratował mi życie. - I wdarł się na pokład studziałowej Santa Catariny. To właśnie on ściął kordem hiszpańskiego admirała! - wykrzyknął Northmore. - I to w jego ręce złożył na koniec szpadę wiceadmirał don Bokobrodos! - Panowie, zdrowie naszego doktora! Doktor Rathbone przyjął żart bez urazy i spytał Delanceya, czy starcie z wrogiem spełniło ich oczekiwania. Był zdania, że zdobyte żaglowce nie są wiele warte, a jedyny kabotażowiec z ładunkiem został przecież zniszczony.
- Słuszne pytanie, doktorze. Wypad do zatoki miał być lekcją dla moich młodych oficerów. Każdy z nich musiał pod ostrzałem dowodzić łodzią i wedrzeć się na pokład statku nieprzyjaciela. Zadaniem obecnego tu pana Northmore'a było spalić bryg. Pozostali dowodzą teraz samodzielnie swoimi pryzami i odpowiadają za utrzymanie ich w szyku. Jutro będę miał okazję przećwiczyć całą eskadrę i zająć trochę tych młodych ludzi. Dobrze się spisali, wszyscy nabierają pewności siebie i mogą się czegoś nauczyć z błędu, jaki popełniłem. - Jakiego błędu, panie kapitanie? - spytał zaskoczony Mather, boleśnie ugodzony tym wyznaniem. - Moim błędem było spalenie statku bez sprawdzenia, co przewozi. A ten kabotażowiec wiózł oliwę, z której wzbił się pod niebo słup dymu widoczny na wiele mil i przez wiele godzin zdradzający naszą obecność. Ani ja, ani moi oficerowie nie powtórzymy już takiego błędu. Nazajutrz ćwiczenia rozpoczęły się od tego, że Merlin podpłynął po kolei do wszystkich żaglowców i przekazał im opis sygnałów, jakie mają być użyte. Ryzykanta skierowano na czoło szyku, a Langford, Northmore i Topley zostali poinformowani, że ma on wyobrażać cenny pryz odebrany przewyższającemu ich liczebnie przeciwnikowi oraz że celem manewrów jest zapobieżenie ponownemu przechwyceniu go przez wroga. Goslingowi polecono trzymać się wyznaczonego kursu i nie zwracać uwagi na pozostałych. W razie nieukończenia ćwiczeń przed zachodem słońca, miał zapalić latarnię na rufie, żeby umożliwić eskadrze ustawienie się za nim w szyku. Gdyby żaglowce utraciły między sobą łączność, miały się spotkać nazajutrz w pobliżu przylądka Cavallo i nie wypływać dalej na zachód, chyba że pod eskortą. Sygnałem do rozpoczęcia ćwiczeń był wystrzał z działa. Ponieważ oprócz Davida Stocka wszyscy młodzi oficerowie znajdowali się poza Merlinem, jego właśnie wyznaczono tymczasowym oficerem sygnalizacyjnym, przez co stał się centralną postacią ćwiczeń. Podczas pierwszych miesięcy spędzonych na morzu David Stock, oszołomiony nowymi wrażeniami, był bardzo małomówny, ale z czasem dał się poznać jako młodzieniec, któremu nie brak inicjatywy i poczucia humoru. Teraz po raz pierwszy posmakował odpowiedzialności i dlatego opóźniał się z każdym sygnałem. Mather był jednak dobrym nauczycielem i doprowadził do tego, że chłopak pojął wewnętrzną logikę kodu. - Czego chce się dowiedzieć ten, komu przekazuje pan sygnał? Czego chce się dowiedzieć przede wszystkim? - pytał cierpliwie. - Czy sygnał jest przeznaczony dla niego? - Właśnie. Sygnał może być przeznaczony dla wszystkich statków, co możemy zaznaczyć, albo dla jednego. Jak wyjaśnimy, o kogo chodzi? - Podając numer żaglowca. - A jeżeli to nie jest okręt wojenny? Co wtedy? - Nie wiem. - No... niech pan pomyśli. - Należy przeliterować nazwę? - A czy to nie potrwa za długo? - Owszem...
Lekcja trwała nadal. Nadawano i poprawiano sygnały, odwoływano je i powtarzano, aż wreszcie zostawały potwierdzone. Przekazane sygnałami rozkazy wprawdzie wykonywano, ale rzadko odbywało się to szybko i nie zawsze poprawnie. Ze względu na brak doświadczenia oficerów i ograniczoną do minimum liczebność załogi, ich reakcja na sygnały nie mogła być natychmiastowa i bez zarzutu. W końcu z trudem trzem pryzom udało się zająć swoje miejsca, wykonały razem zwrot przez rufę i kolejno zwrot przez sztag. Ponieważ szło im coraz lepiej, zachęciło to Delanceya do wypróbowania ostatniego manewru, jaki zaplanował, a mianowicie, uformowania szyku czołowego. Stock nie uległ panice nawet wtedy, kiedy spostrzegł, że nie ma przy nim Mathera. - A teraz eskadra utworzy szyb czołowy - powiedział Delancey. - Proszę dać sygnał, panie Stock. Tym razem flagi poszły w górę bardzo szybko, bo młody sygnalizator tylko przez chwilę się zawahał. Delancey zignorował to niewielkie opóźnienie i wyjaśnił doktorowi Rathbone'owi, na czym polega ćwiczenie. - Nie jest to formacja bitewna, ale można ją wykorzystać do przechwycenia maruderów nieprzyjaciela albo - tak jak w tym ćwiczeniu - do ochrony statku, który traktujemy jako cenny pryz. - A dlaczego nigdy nie korzysta się z niej w walce? - spytał Rathbone. - Starożytni uważali tę formację za normalną. Użyto jej, jak mi się zdaje, w bitwie pod Akcjum. - Bo grozi to ostrzelaniem swoich - odparł Delancey. - Wiosłowe galery walczyły w szyku czołowym nawet w czasach nowożytnych, a to dlatego, że wszystkie działa były umieszczone na dziobie. Dzisiaj walczymy w szyku torowym i manewrujemy tak, żeby mieć przeciwnika z boku. Nie zawsze udaje się nam go zniszczyć, ale za to nawzajem jesteśmy dla siebie bezpieczni. W trakcie ćwiczenia Ryzykant, który nie wykonywał żadnych manewrów, po jakimś czasie wyprzedził pozostałe statki. Pod wieczór było go już ledwo widać w zapadającym zmroku. Delancey zaklął w duchu i zakończył ćwiczenia strzelając z trzech dział. Kiedy wszystkie pryzy zajęły swoje miejsce w szyku, Ryzykanta nie było już widać. - Nie zapalił latarni na rufie - powiedział Delancey do Mathera. - Co za dureń! - Za grosz rozumu. O świcie go zobaczymy. - A jeżeli nie zobaczymy? Czy możemy być pewni, że przypłynie na umówione miejsce i będzie tam czekał? - Diabli wiedzą. Nie rozumiem, dlaczego płynie sam. Co mu to da? - Da?! W pobliżu Algieru? Chyba zwariował. - Algierski dej nie zaatakuje angielskiego statku, panie kapitanie. - Owszem. Ale kiedy dej spuści z oka swoich poddanych, to nie można im ufać. Tutejsi Arabowie nie przepuszczą żadnemu statkowi, który potrzebuje pomocy, bez względu na jego banderę. A odpowiedzialność za stratę Ryzykanta spadłaby na mnie. Tego wieczoru Delancey kładł się spać z uczuciem porażki. Wypad do zatoki Pollensa okazał się pomyłką. Robiąc to, uchybił jasno sprecyzowanym obowiązkom nakazującym mu zapewnić Ryzykantowi bezpieczny rejs do Gibraltaru i dotrzeć tam jak najszybciej. Oparł się tylko najgorszej pokusie: żeby towarzyszyć lordowi Cochrane'owi w jego szalonych eskapadach. Pod tym względem wziął w nim górę rozsądek. Stracił jednak cały dzień, bo przyniósł on niewiele korzyści, a teraz na dodatek łączność ze statkiem, który eskortował.
Chociaż to, co powiedział Rathbone'owi, było prawdą, a więc że wypad był cennym doświadczeniem dla jego młodych oficerów, i to zarówno sama akcja, jak późniejsze ćwiczenia, ale fakt pozostawał faktem. Naraził na przechwycenie lub zniszczenie cenny ponoć ładunek. Był pewien, że nie grozi mu sąd wojenny, nawet gdyby Ryzykant wpadł w ręce nieprzyjaciela. Statek wiózł przecież towary dla wojska, a nie dla marynarki wojennej, i każdy wyższy stopniem oficer uznałby, że winny jest Gosling, jak zresztą w rzeczywistości było. Ale dobrym dowódcą jest nie ten, kto przekonywająco tłumaczy swoje niepowodzenia, ale ten, kto regularnie melduje o sukcesach. Dlatego też Delancey poprzysiągł sobie, że będzie odrzucał wszelkie pokusy, mogące odwieść go od obowiązków. Krążyły plotki, że lorda Nelsona sprowadziła na manowce kobieta. Natomiast lorda Cochrane'a, jak się domyślał, potrzeba zdobycia pieniędzy. Ale nie jemu było któregoś z nich osądzać. Postanowił, że już nigdy nie zrobi podobnego błędu. Przewracając się z boku na bok wciąż wyrzucał sobie, że w tej sprawie już nic nie da się zrobić. Obiecał sobie, że w przyszłości będzie zawsze spał twardo ze świadomością, że zrobił wszystko, co w jego mocy, żeby wykonać rozkaz. Zasnął dopiero nad ranem. Ale w chwilę później, tak mu się przynajmniej zdawało, obudził go pukaniem do drzwi kajuty Northmore. - Przepraszam, panie kapitanie, już świta. Pan Stirling przesyła pozdrowienia i melduje, że z bocianiego gniazda nie widać Ryzykanta. - Dziękuję, panie Northmore. Proszę pozdrowić ode mnie pana Stirlinga i powiedzieć mu, że za pięć minut będę na pokładzie. Kiedy Delancey wchodził na rufówkę, ze szczytu masztu dobiegł go okrzyk: - Na prawo od dziobu ląd! Natychmiast skierował lunetę w tamtą stronę. - Dzień dobry, panie Stirling - rzekł, kiedy odjął ją od oka. - Oto i przylądek Cavallo, a Ryzykanta ani śladu.
Rozdział siódmy Na ratunek Delancey doszedł do wniosku, że przyczyną oddzielenia się od nich Ryzykanta była nieudolność jego kapitana. Zakładał, że statek zapuścił się zbyt daleko na zachód, jak gdyby ścinając róg, i że Gosling wziął omyłkowo za przylądek Cavallo jakiś inny występ lądu. Jeżeli przez pomyłkę popłynął w przeciwnym kierunku, to nie było na to żadnej rady. Delancey nie miał zamiaru wracać do Tunisu. - Za nami go chyba nie ma, panie kapitanie? - spytał Mather. - Nie - odparł Delancey. - Kiedy się odłączał, płynęliśmy w jednej linii. Będziemy się trzymać blisko lądu. Z daleka moglibyśmy go nie zauważyć na tle brzegu. Jeżeli zaatakowali go algierscy piraci, to dlatego, że za blisko podpłynął do wybrzeża. Popłyniemy więc do Gibraltaru blisko brzegu, będziemy tylko omijać płycizny. Jeżeli dopisze nam szczęście, odnajdziemy go od strony morza, gdzieś na wysokości Dellys, a wtedy wygarnę temu młodzikowi, co o nim myślę. Wieczorem, u schyłku tego upalnego dnia, Merlin znalazł się w pobliżu Algieru, zwanego inaczej Dżegairi-gharb, miasta dobrze strzeżonego i wojowniczego. Wiatr mieli od lądu. Żeglując blisko
brzegu, Delancey obserwował przez lunetę port. Nad wychodzącymi w morze fortyfikacjami górowały maszty okrętów. Ciągnące się za nadbrzeżem bielone domy przesłaniały wzgórze, tworząc trójkąt zwieńczony cytadelą, a za polami i gajami, które otaczały miasto, wyrastały w oddali żółto-brunatne wzgórza, nagie i pustynne. - Ten widok przypomina mi żagiel rozłożony na zielonym polu - rzekł Delancey do doktora Rathbone'a. - W porcie ani śladu Ryzykanta. - Miasto wygląda groźnie. - Jest ufortyfikowane, że bardziej nie można. A czy to przypadkiem nie Rzymianie zaczęli je wznosić, zanim nastał islam? - O ile wiem, to nie. Port nie jest naturalny. Zbudowano go po roku 1529, kiedy to miasto zdobył Khair-ed-din. Rzymski port na tym wybrzeżu znajdował się dalej na zachód i, jak powiadają, uległ zniszczeniu podczas trzęsienia ziemi. Algierczycy nie byli zainteresowani Merlinem, rozpoznając banderę potęgi morskiej, którą nauczyli się szanować, i slup popłynął dalej pod skróconymi żaglami. Delancey nie chciał rozminąć się w ciemnościach z Ryzykantem. I nie rozminął się. O świcie dostrzeżono statek tuż przy brzegu. Stirling odłożył lunetę i zajął się mapą. - Według moich obliczeń jesteśmy dwadzieścia mil morskich na zachód od Algieru - orzekł. - Wioska, którą widać, to zapewne Czerczell. Przypuszczam, że Ryzykant siedzi na mieliźnie. W miarę jak odległość między żaglowcami zmniejszała się, los statku handlowego stawał się coraz bardziej oczywisty. Ryzykant stał nieruchomo w pobliżu małej wysepki, żagle miał zwinięte, a fokmaszt za burtą. Dookoła, niczym sępy, krążyło kilka arabskich łodzi, a na brzegu też panował ruch. Nie robiono natomiast nic, żeby ściągnąć statek z mielizny, i Delancey domyślił się, że załoga Ryzykanta jest wyczerpana trudami nocy. Żaglowiec zboczył z kursu wiele mil. Ponieważ wiał lekki wiatr, rzucenie kotwicy w pewnej odległości od wraku zabrało Merlinowi i pozostałym statkom jeszcze godzinę. Po wspólnym śniadaniu doktor Rathbone i Delancey wyszli na pokład. Właśnie zakotwiczono okręt. - Oto Czerczell, doktorze. Czy to jest ten rzymski port, o którym pan wspomniał? - Tak, panie kapitanie. Wertowałem książki, które mam ze sobą, i wynika z nich niezbicie, że w tym miejscu znajdowała się Julia Caesarea, nazwana później Jol. Starożytne miasto uległo zniszczeniu w czasie trzęsienia ziemi i na jego miejscu stanęło miasto arabskie, ale ono też zostało zniszczone w ten sam sposób, i to niedawno, bo w roku 1738. Ta wioska leży, jak się zdaje, w ładnej okolicy, są tu plantacje, które ciągną się aż do gór. Gdzieś tu powinien być akwedukt... Czy mógłby mi pan użyczyć lunety? Przyjrzawszy się uważnie krajobrazowi, Rathbone nie mógł ukryć rozczarowania. - Nie widzę akweduktu. Gdzieś tam na lewo jest rzeka Haszem, z której kiedyś sprowadzano nim wodę dla miasta. Było ono silnie ufortyfikowane, a raczej odcięte przez góry od reszty świata. Prokopiusz powiada, że Rzymianie przybyli do Caesarei drogą morską, bo przełęcze na lądzie znajdowały się w rękach wrogich im plemion, być może niewiele różniących się od dzisiejszego Beni Menassera. - Ale gdzie było to miasto?
- Sądzę, że znaczna jego część leży pod wodą, bo poziom gruntu gwałtownie się obniżył podczas wcześniejszego trzęsienia ziemi. - A więc dobrze. Zaraz każę spuścić łódź, którą popłynę na Ryzykanta. Jeżeli zechce mi pan towarzyszyć, to być może wpatrując się w wodę uda się panu zobaczyć fragmenty starego miasta. Na szczęście morze jest bardzo spokojne. Wyznaczając załogę łodzi, Delancey włączył w jej skład cieślę okrętowego, jego pomocnika i starszego marynarza nazwiskiem Wishart, uchodzącego za dobrego nurka. Trzeba było wiosłować pół mili w upale i z początku doktor Rathbone nic nie widział, gdyż woda była zmącona przez łódź. Kiedy zbliżono się do unieruchomionego Ryzykanta, oczom płynących ukazał się przygnębiony Gosling stojący na rufówce i bandera zwisająca smętnie ze spuszczonego gafla. Nic nie wskazywało, że zrobiono cokolwiek dla uratowania statku. Delancey wszedł na pokład, a za nim stary cieśla Nataniel Corbin i jego pomocnik Izaak Denny. Doktor Rathbone pozostał w łodzi, wyglądając uporczywie przez burtę. Gosling wyszedł Delanceyowi na spotkanie przy głównej furcie i niezdarnie zasalutował. - Proszę mi powiedzieć, Gosling, co pan tutaj robi? - padło pytanie. - Dlaczego nie zapalił pan latarni na rufie? Dlaczego pan się odłączył? Dlaczego nie skrócił pan żagli? Dlaczego statek nie stawił się na umówione miejsce? W co pan się bawi? I jak szanowny pan zamierza ściągnąć z mielizny swój statek? Kiedy Gosling stękał coś w odpowiedzi, Delancey milczał. - Ile macie wody w dziobie i w rufie? - przemówił po chwili. - Czy kadłub jest uszkodzony poniżej linii wodnej? Co zrobiliście, żeby zmniejszyć ciężar statku? Co w ogóle szanowny pan zrobił i co dalej zamierza? Gosling wymamrotał, że może spuścić łódź. Nie zwracając na niego uwagi Delancey polecił Corbinowi zbadać sytuację i złożyć raport. Następnie krzyknął w dół, do łodzi, by Wishart zanurkował pod statek i wrócił z meldunkiem. Wreszcie wydał rozkaz sternikowi, żeby ręczną sondą sprawdził głębokość przed i za statkiem. W chwilę potem Wishart zrzuciwszy koszulę wyskoczył za burtę i dał nurka. Gosling zdawał sobie sprawę, że i po nim oczekuje się działania, zebrał więc grupę swoich marynarzy i przystąpił do wyciągania i opróżniania beczułki z wodą. Jego pierwszy oficer poprowadził na dziób statku drugą grupę, żeby odcięli od fokmasztu resztki splątanego takielunku. Natomiast cieśla z Ryzykanta zabrał się do sondowania studzienki, a bosman zaczął oglądać jedną z łodzi, zamierzając spuścić ją na wodę. Pół godziny później Delancey miał już wyobrażenie o tym, co przydarzyło się nieszczęsnemu statkowi. Za rufą woda była głęboka, natomiast z przodu nie było jej wcale. Domyślił się więc, że kiedy statek osiadł na mieliźnie, poziom wody był wysoki, prawdopodobnie za przyczyną wiatru wiejącego w kierunku lądu. Ryzykant nie miał poważniejszych uszkodzeń poniżej linii wodnej, ale zaklinował się solidnie. W tym momencie na pokład wszedł Wishart przynosząc zdumiewający meldunek. - To nie rafa, panie kapitanie. Raczej podwodna budowla z grubymi murami. - A więc to wygląda jak dom? - spytał Delancey. - No tak. Mnie przypomina to kościół St Martin-in-the-Fields przy Charing Cross. - To znaczy, że są tam kolumny? - Można by powiedzieć: filary, wszystkie połamane, ale rzeźbione jak rufa starego okrętu admiralskiego, w liście i tym podobne wzory. - To jest jeden budynek czy więcej?
- Chyba jest ich więcej, tak jak by to było miasto. Statek chyba zaklinował się między takimi dwoma. - Dobra robota, Wishart - pochwalił go Delancey, podszedł do furty i zawołał w stronę swojej łodzi: Moje uszanowanie. Byłbym wdzięczny, gdyby doktor Rathbone zechciał wejść na pokład. Kiedy stary uczony przyłączył się do niego, spytał, czy słyszał relację Wisharta. - Owszem, to zdumiewające. Wygląda na to, że statek zaklinował się między dwoma rzymskimi budowlami, z których jedna jest świątynią. Aż trudno sobie wyobrazić, ile starożytnych pamiątek znajduje się wokół nas! Natrafiliśmy przez przypadek na Julię Caesareę! Jeszcze nigdy nie byłem tak podekscytowany... Żebym tak mógł zobaczyć coś pod wodą! - Rzeczywiście, osobliwe odkrycie! Niestety, tak się składa, że jestem tu, żeby wydobyć z opresji Ryzykanta, co samo w sobie jest nie lada sztuką. Ale w imię postępu nauki zrobię dla pana, co się da. Porozmawiamy jeszcze o tym na Merlinie. Wpadł mi właśnie do głowy pewien pomysł! Potem na pokładzie slupa odbyła się narada, podczas której Delancey wyjaśnił, co należy zrobić. Starał się być uprzejmy, bo wśród zgromadzonych znajdował się Gosling, a on potrzebował jego pomocy, jeśli statek miał zostać uratowany. Wyjaśnił, że przede wszystkim trzeba będzie unieść Ryzykanta metodą „na wielbłąda”. Do jego burt podpłyną dwa mniejsze pryzy i przeniesie się na nie większość jego ładunku. Kiedy oba będą już załadowane i obciążone, przywiąże się je mocno do statku. Po takim zabezpieczeniu opróżni się oba pryzy i przeniesie ładunek na trzeci. Puste pryzy powinny być na tyle lekkie, żeby unieść Ryzykanta ponad przeszkodę. Wszystkich czeka ciężka praca i należy rozpocząć ją bez chwili zwłoki. Część ładunku trzeba będzie wyrzucić za burtę. Bliższe szczegóły w tej sprawie miał Delancey podać, kiedy rozejrzy się po ładowni. - I ostatnia przestroga - rzekł na koniec. - Arabowie na brzegu mogli, uznać, że Ryzykant to dar niebios zesłany im przez Allaha. Ich łodzie odpłynęły, kiedyśmy się tu zjawili, ale na pewno nie będą patrzeć z wyrozumiałością na naszą akcję ratunkową. Jeżeli spostrzegą, że nasze starania nie idą na marne, mogą nas zaatakować, najprawdopodobniej po zmroku. Dlatego uważajcie na nich, a broń palną miejcie pod ręką. Po zachodzie słońca spuścimy łódź z wartownikami. Dla bezpieczeństwa przesunę Merlina bliżej wraku. - Pan, panie Mather - ciągnął po chwili Delancey - obejmie dowództwo na Merlinie podczas mojej nieobecności. Pan Gosling będzie kierował załogą Ryzykanta, a pomoże mu w tym pan Langford. Pan, panie Corbin, naprawi na statku, co się da. Proszę powiadomić żaglomistrza, że zatkamy przeciek płótnem i pakułami, i podać mu wymiary żagla; jakiego nam trzeba. Użyjemy do tego naturalnie płótna Ryzykanta. I niech pan przyśle do mnie Izaaka Denny'ego - mam dla niego małe zadanie - tak samo dla Jamesa Wisharta. Panowie, wydajcie rozkazy swoim ludziom, obsadźcie wszystkie łodzie oprócz mojej - i jak najszybciej zabierzcie się do roboty. Po upływie godziny, kiedy łodzie podholowały Merlina na dwa kable od wraku, slup niemal zupełnie opustoszał, natomiast na Ryzykancie zapanował szalony ruch. Delancey, zwracając się do doktora Rathbone'a, powiedział: - A teraz odwiedzimy Julię Caesareę. Sens jego słów stał się jasny, kiedy podszedł do niego Denny niosący drewnianą skrzynkę ze szklanym dnem, którą właśnie skończył zbijać.
- Dziękuję, Denny - rzekł Delancey. - Za pomocą tego urządzenia możemy zajrzeć pod powierzchnię wody, widzieć bez odbić i zniekształceń. Załoga, do gigu! Podwieziemy cię, Denny, do wraku, dołączysz do pana Corbina. Przy wiosłach gigu zasiedli Wishart i steward Delanceya. Kiedy odstawiono Denny'ego na statek, Delancey powiedział: - No to spróbujmy, co się da zobaczyć. Był w świetnym nastroju, dowodził wioślarzami, a sam trzymał ster. - Niech pan wsadzi skrzynkę trochę pod wodę, doktorze, i powie nam, co widać przez szybę. Przeprowadziwszy krótki eksperyment, doktor Rathbone podniósł do góry głowę, na jego twarzy malowało się zaskoczenie. - Rzymska świątynia! - wyszeptał. - Stos ociosanych kamieni, ale widać wyraźnie fronton i kapitel korynckiej kolumny. Po obejrzeniu i zbadaniu pozycji Ryzykanta zatrzymali się przed dziobem statku, gdzie w płytszej wodzie widać było inne budynki. Jeden z nich przypominał bramę z wieżami po obu stronach. Dalej, na lewo, znajdowała się mniejsza konstrukcja - być może domostwo kapłana. I wtedy doktor Rathbone wysunął hipotezę, która miała okazać się niezwykle cenna. - Wydaje mi się, że statek nie jest zaklinowany między dwoma budynkami. Jest to świątynia z portykiem, na który składają się kolumny i fronton. Dachu nie ma, ale ściany jeszcze stoją. Ponieważ Delancey miał zdziwioną minę, stary uczony sięgnął po papier i ołówek. - Oto świątynia. Kształtem przypomina stodołę, tyle tylko, że pod jedną ścianą stoi rząd sześciu kolumn, a one podtrzymują fronton, o tak... Dachu już nie ma, ale fronton stoi i statek wciśnięty jest między niego a ścianę budowli. - A jaki jest odstęp między nimi? - Nie jestem pewien. Mniej więcej równy długości pnia drzewa. - Czyli szerokości statku. Ale dlaczego to jest takie ważne? - Dlatego, że wprawdzie budynek stoi mocno, ale fronton nie jest podparty i gdyby na niego naprzeć, to powinien trochę ustąpić. A nawet zwalić się, przy szczęśliwym zbiegu okoliczności. - Teraz rozumiem... A więc okręt mógłby się wydostać, z tej szpary. Dalsze obserwacje przez szybkę potwierdziły opinię Rathbone'a. Wkrótce łódź wypłynęła przed dziób Ryzykanta i Delancey jeszcze raz obejrzał domostwo i dziedziniec. Zauważył coś ciekawego, kazał więc Wishartowi zbadać, co to jest. Marynarz zanurkował powtórnie i przebywał pod wodą około minuty. Kiedy wynurzył się po raz trzeci, zameldował o odkryciu, jakiego dokonał. Znalazł przepołowioną statuę przedstawiającą, jak sądził, małego chłopca. - Jakiej wielkości? - spytał Delancey, na co Wishart rozłożył ręce na mniej więcej metr. - A czy da się ją obwiązać liną? Zdaniem marynarza było to możliwe. Zanurkował więc jeszcze raz, z liną w ręku. Przebywał pod wodą dłuższy czas i kiedy się wynurzył, ustami łapał powietrze i parskał.
- Przywiązałem mu linę do kostki - wyjaśnił po chwili. Linę wciągnięto ostrożnie i powoli na łódź, a wraz z nią dolną połowę figury nagiego chłopca, delikatną rzeźbę w stylu często określanym jako „późny” lub „schyłkowy”. Zadano sobie jeszcze nieco trudu i wydobyto z wody drugi, prawie nie uszkodzony fragment chłopca z marmuru - flecisty. - Niewiarygodne - szepnął doktor Rathbone. - Na razie musi nam to wystarczyć - rzekł Delancey. - Na wybrzeżu zapanował jakiś ruch, co mi się wcale nie podoba. Rzeczywiście, na brzegu coś się działo. Wokół miejscowych łodzi rybackich zebrała się grupa mężczyzn, niektórzy z nich wskazywali w stronę morza. Jednakże wkrótce rozproszyli się nie podjąwszy żadnej akcji, może dlatego, że nie było jednomyślności, albo dlatego - któż to wie? - że zmienili zamiary. Delancey odesłał gig z ładunkiem na Merlina, a sam wspiął się na pokład Ryzykanta. Za pomocą talii przymocowanych do końców rei podnoszono tu beczki i skrzynie. Oba pryzy przy burtach statku zanurzyły się głębiej w wodę, ale nic nie wskazywało na to, że żaglowiec stał się lżejszy. Delancey zagadnął Mathera, jak idzie praca. - Zaczęliśmy dobrze, ale jest upał i ludzie są już trochę zmęczeni - odparł Mather. - Za pół godziny zrobimy przerwę na obiad. Widzę, że statek nadal mocno siedzi na mieliźnie. - Tak, panie kapitanie. Pod nami ani drgnęło. - I nie drgnie do jutra. Podejrzewam, że w tym czasie mogą nas napaść Arabowie. - Odeprzemy ich, panie kapitanie. - Oczywiście. Rzecz jednak w tym, że nie możemy jednocześnie odpierać ich ataku i przenosić ładunku. Wystarczy, żeby narobili nam biedy, a nie wydostaniemy się stąd. - Możemy ostrzelać z dział ich wioskę. - I ściągnąć tu całą algierską flotę? O nie! Ale możemy się okupić. Na przykład oddać część naszej żywności, nie myślę oczywiście o solonej wieprzowinie. - Proszę bardzo, niech sobie biorą prowiant Ryzykanta czy też to, co z niego jeszcze zostało. A więc po zachodzie przerywamy pracę? - Tak, ale wachta pozostanie na straży. Po obiedzie wznowiono pracę i Delancey przemówił do załogi Ryzykanta. - Dowiedziałem się, że nie pracujecie tak, jakby sobie tego życzył mój bosman. Kilku z was wytknęło mu, że ich wojskowa dyscyplina nie dotyczy. Święta prawda. - Przerwał, a kilku marynarzy zachichotało. - Kiedy znajdziemy się w Gibraltarze, możecie zostać przymusowo wcieleni do marynarki. Jeśli traficie na Merlina, znowu spotkacie się z panem Baileyem. I wtedy przekonacie się, że wojskowa dyscyplina jednak was dotyczy. Jeżeli zapamięta was teraz, jako zuchwalców i leni, to będziecie mieli powody, żeby żałować, żeście się urodzili. Dlatego pracujcie tak, jak nigdy dotąd. Bo inaczej, jak Bóg na niebie, gorzko tego pożałujecie! Po tej przemowie załoga Ryzykanta zaczęła harować w pocie czoła, ale roboty było huk. Do zachodu słońca opróżniono nieco ponad pół ładowni. Mather ogłosił koniec pracy i wyznaczył załogi łodzi, mające po zmroku pływać jako straż. Reszta z zadowoleniem ułożyła się w hamakach.
Zaatakowano ich bez specjalnego zapału. Łodzie arabskie zauważono, zanim zbliżyły się do Ryzykanta. Napastnicy wystrzelili salwę ponad statkiem i odpłynęli, ale przed upływem godziny ponowili atak. Gdy tak wypatrywał ich i nasłuchiwał, Delancey doszedł do wniosku, że ów wypad - jeśli można go tak nazwać - miał na celu po prostu jedno: nie dać jego ludziom zasnąć. Nad ranem uznał, że dłużej czekać nie będzie. Wprawdzie strzelanina ustała, ale domyślał się, że o świcie znów będą kłopoty. Postanowił więc, że to on zrobi pierwszy ruch. Przywołał Stirlinga i opisał mu sytuację. - Postanowiłem, że schwytamy zakładnika. Z moich obserwacji wynika, że tutejszy naczelnik, wójt, czy jak go nazywają, ma dom po zachodniej stronie przystani, jakieś pięćset jardów od brzegu. Nie widzę dobrze tego budynku, bo zasłaniają go drzewa, ale szło w tamtą stronę i stamtąd wracało mnóstwo ludzi. Sąsiedzi, którzy nam się naprzykrzali przez pół nocy, poszli spać. A więc teraz nasza kolej na działanie. Pan, Topley i Tanner jako bosman weźmiecie dwudziestu ludzi, popłyniecie na brzeg, odszukacie budynek magistratu, czy coś takiego, schwytacie wójta lub burmistrza i, jeśli to możliwe, bez hałasu przywieziecie go na Merlina. Chyba przydałby się i drugi jeniec. Porwijcie więc jakiegoś urzędnika czy woźnego, kogoś, kto się nam przyda. W ten sposób będziemy mieli o co się targować. Postarajcie się wrócić przed wschodem słońca. Bezgłośnie przemierzając pokład Delancey przysłuchiwał się cichnącemu odgłosowi dulek owiniętych w szmaty. A potem nastała cisza i słychać było tylko plusk wody i wiatr szemrzący w takielunku. Z brzegu przywiewało zapachy - brzoskwini, moreli? Jak dawno temu brał udział w takim wypadzie na brzeg? Tym razem wydał rozkazy, ale sam pozostał na pokładzie, oczekując na meldunek o udanej akcji albo na trzask muszkietów obwieszczający jej niepowodzenie. W młodości nie uwierzyłby, że czekać jest trudniej niż działać. Teraz się o tym przekonał. Wiedział jednak, że Stirling to inteligentny oficer i można na nim polegać. Najgorsze, co mogło się zdarzyć - no, prawie najgorsze - to najście niewłaściwego domu i porwanie kogoś całkiem nieważnego albo osoby nie cieszącej się sympatią tubylców, której los nikogo nie obchodzi. Ale jak rozpoznać ten dom? Na takich rozmyślaniach minęły mu ponad dwie godziny i na niebie zaczęły się pojawiać pierwsze zwiastuny świtu. Za rzeką Haszem ciągnęły się wzgórza, a za nimi Ras-el-Amusz. Tak, tam niebo już pojaśniało i mógł sobie wyobrazić, jak budzą się pierwsze ptaki. Ale strzałów nie było, a więc łódź musiała już płynąć z powrotem. Wreszcie usłyszał plusk wioseł, a potem przy burcie pojawiła się łódź z trzema pasażerami na rufie, dwaj z nich mieli arabskie nakrycia głowy. Delancey z obojętnością w głosie spytał Stirlinga, czy wszystko poszło dobrze. W odpowiedzi usłyszał, że obyło się bez poważniejszych kłopotów - odszukano dom, a dwaj pilnujący go strażnicy spali. Najważniejszy jeniec był alkadem wioski, drugi prawdopodobnie jego urzędnikiem, a trzeci żydowskim kupcem z Tetuanu, więzionym przez Arabów, który jednak mógł się przydać jako tłumacz. Nikt nie podniósł alarmu i żadna ze stron nie poniosła szkody. - Świetnie się pan spisał - pochwalił Delancey Stirlinga. - Arabów niech pan zamknie i wystawi uzbrojoną straż, a Żyda proszę przysłać do mnie. W dziesięć minut później stanął przed nim drobny, brodaty, ciemnoskóry mężczyzna około pięćdziesiątki, z błyszczącymi oczami, ubrany w wyświechtane czarne szaty. Tanner i marynarze z eskorty pozostali pod drzwiami. Pisarz Delanceya przygotował się do notowania. - Kim pan jest? - spytał Delancey.. - Nazywam się Isaac Sulman. Jestem kupcem z Tetuanu.
- Czy może handluje pan również z Gibraltarem? - Tak, stąd właśnie znam angielski. Nieoczekiwana sytuacja, w jakiej znalazł się kupiec, sprawiała wprawdzie, że czuł się trochę nieswojo, ale odpowiadał tak żywo i rzeczowo, że budził zaufanie. - Dlaczego pana uwięziono? - Załatwiałem tu interesy i kilku Arabów oskarżyło mnie, że jestem im winien pieniądze. - Sulman gestem ręki wyraził swoją rezygnację. - Każda skarga na Żyda znajdzie wiarę. - A co by się z panem stało, gdyby nie my? - Obiecałbym im trochę prochu. Po jego otrzymaniu by mnie wypuścili. - To brakuje im prochu? - Zawsze im go mało. Marnują go, strzelając w powietrze. - W powietrze? Jak to? - Mają taką zabawę z końmi - najpierw pędzą galopem, a potem zatrzymują się i strzelają. To wielkie marnotrawstwo, a w dodatku forsowanie koni. - Ale przecież araby słyną na cały świat. - Owszem, odpowiednio ułożone. Arabowie za bardzo je eksploatują, zanim jeszcze dorosną. Nie znają też żadnej pośredniej szybkości pomiędzy stępem a galopem, więc zajeżdżają je w ciągu kilku lat. - A więc stale brak im prochu? - Tak, panie kapitanie. Sami nie produkują, więc muszą go sprowadzać. - No tak, panie Sulman, być może już się pan domyślił, dlaczego sprowadziłem alkada na ten okręt. - Jest zakładnikiem. - Czy to wystarczy, żeby ostudzić Arabów do czasu, aż ściągniemy statek z mielizny? - Może nie wystarczyć. Achmet bin Abu Said nie jest za bardzo lubiany. To chciwiec i łajdak, ma z pewnością wielu wrogów. - A jeżeli zostawiłbym im dwa mniejsze handlowce? - Z ładunkiem? - Nie, bez. - Z prochem? - Po baryłce na każdym. - To byłoby chyba w sam raz. Co otrzymam w zamian za pośrednictwo? - A o co pan prosi? - O darmowy przejazd do Tetuanu.
- Zgoda. A teraz niech pan porozmawia z alkadem. W razie jakichś nowych kłopotów, powieszę go. Natomiast jeżeli jego ludzie dadzą nam spokój, zostawię mu dwa kabotażowce. Urzędnik alkada będzie zwolniony i zawiezie rozkazy jego zastępcy. - A jeśli Arabowie odrzucą pańską propozycję? - Spalę handlowiec i przy pierwszym pomyślnym wietrze odpłynę do Gibraltaru. A nasz konsul w Algierze poskarży się dejowi na zachowanie jego poddanych z Czerczell. - Dobrze, przedstawię alkadowi pańskie warunki. Czy mogę prosić o papier, pióro i atrament? Będzie chciał przesłać list na brzeg. - Proszę iść z panem Sulmanem i dopilnować, żeby alkad miał wszystko, co potrzeba - zwrócił się Delancey do pisarza. - Po załatwieniu sprawy niech pan przyprowadzi pana Sulmana do mnie. Kiedy Sulman wrócił, zakomunikował, że wszystko uzgodniono i że arabski urzędnik gotów jest popłynąć na brzeg z listem alkada. - W jednym tylko zdałem się na własny rozum - dodał żyd. - Powiedziałem mu, że na obu kabotażowcach jest proch. Arabowie mogą więc myśleć, że te statki są nim wyładowane. - Umilkł na chwilę, potem dorzucił: - Ja im tego nie powiedziałem, byłem oszczędny w słowach. - Dziękuję, panie Sulman. Gratuluję pomyślnych pertraktacji. Jest pan wolny i aż do zejścia na ląd w Tetuanie pozostanie pan naszym gościem. Kiedy łódź z posłańcem odpłynęła do brzegu, Delancey poszedł spać z nadzieją, że zanim znów go będą potrzebować, parę godzin się prześpi. Gdzieś w oddali wystrzelono z muszkietów, ale strzały umilkły i o wschodzie słońca było całkiem cicho. Dzień był upalny i prawie bezwietrzny. Zbliżało się południe, kiedy Ryzykant został opróżniony, jak zaplanowano, cenny ładunek przeniesiono na mniejsze statki, większość prowiantu wrzucono do morza, beczułki z wodą opróżniono, ale zatrzymano do ponownego użycia, a działa przewrócono na burty. Dwa statki „pontony” były głęboko zanurzone w wodzie i Mather rozkazał, żeby przywiązać je do Ryzykanta linami, z których kilka przechodziło pod stępką. Kiedy to zrobiono, polecił załodze rozpocząć przenoszenie z nich ładunku na trzeci, większy pryz, który trzeba było przemieszczać to na prawo, to na lewo od Ryzykanta. Delancey z cieśla krążyli wokół statku w gigu, stawiając znaki na jego burcie z nadzieją, że w miarę postępującej pracy wynurzy się. - Wishart mówi, że musimy go podnieść o trzy i pół stopy - rzekł Corbin. - Ale na razie nie poszedł ani o cal. Chyba się zaklinował, siedzi jak w imadle. - Duże jest to imadło? - Statek uwiązł na długości pięciu jardów, od śródokręcia w stronę dziobu. Pod dziobem i rufą jest głębiej. - Mocno przecieka? - Tak, że wystarcza jedna pompa, panie kapitanie. Po obiedzie i wypiciu podwójnej porcji rumu spiesznie podjęto pracę. Z chwilą opróżnienia statków „pontonów” ich pływalność wzrosła, bo zaczęła działać potężna siła wypychająca je w górę, ale ich wynurzenie nie było w stanie wyzwolić Ryzykanta zaklinowanego między rzymskimi murami. Linia wodna handlowca przebiegała dokładnie na tym samym poziomie co w chwili zderzenia. Marynarze
tracili siły i nawet oficerów ogarnęło zniechęcenie. Delancey przewidział, że taka chwila nadejdzie. Postawił więc na ostatnią kartę. Zebrawszy wszystkich na pokładzie rufowym, powiedział: - Słuchajcie. Musimy teraz wyswobodzić śródokręcie, które uwięzło między kamieniami. Na moją komendę wszyscy pobiegną na dziób tak, jakby biegli za nagłą potrzebą. A na drugą komendę wrócą biegiem na rufę, jakby czekał tam na nich rum. W ten sposób rozhuśtamy statek i go uwolnimy. Raz... dwa... trzy... biegiem! Marynarze biegali na dziób i wracali na rufę raz, drugi i trzeci. Statek się nie poruszył, ale Delancey wyczuł pod stopami - czyżby mu się zdawało? - lekkie drżenie. - A teraz... nasza ostatnia szansa - zwrócił się do załogi. - Każdy z was przywiezie tu z Merlina dwie dwunastofuntowe kule i powtórzymy bieg, tym razem z dodatkowym obciążeniem. Marynarze, wielu z udaną rozpaczą, wsypali się do łodzi i powiosłowali do słupa. Tak czy inaczej, ostatnia zabawa była lepszą rozrywką niż przenoszenie ładunku. Wraz z podjęciem prób rozhuśtania statku nastrój im się poprawił. Kiedy łódź powróciła, z rei spuszczono łańcuch, żeby przenieść kule na pokład. Wkrótce załoga ponownie zebrała się na rufówce, każdy z dwudziestoczterofuntowym ciężarem. Dla dwóch chłopców okazał się on za duży, nieśli więc po jednej kuli, w związku z czym Delancey wziął dwie. - Zaczynamy od nowa! - zawołał. - Raz... dwa... trzy... biegiem! Tym razem biegł z innymi i na pokład dziobowy dotarł bardzo zdyszany. - Biegiem! - wydał ponownie komendę. Kiedy znalazł się z powrotem na rufówce, ledwo mógł złapać oddech. Oczywiście, należało dawać przykład, ale czuł, że przesadził... Następny rozkaz: „Biegiem!” wydał tak, jakby z kimś rozmawiał, a kolejną komendę wypowiedział szeptem. Po czwartej gonitwie, tym razem na rufę, stracił wszelką nadzieję na sukces. I wtedy - całkiem nieoczekiwanie - stało się! Pokład pod ich nogami podniósł się i opadł, potem zadygotał i wszyscy już wiedzieli, że statek spłynął na wodę. Rozległy się spontaniczne wiwaty, które umilkły dopiero wtedy, kiedy Delancey na tyle odzyskał dech, żeby rozkazać marynarzom wsiąść do łodzi. Najpierw z pułapki oswobodziła się rufa Ryzykanta. Kiedy tylko statek znalazł się na głębokiej wodzie, rzucono kotwicę, a przeciekające miejsce uszczelniono płótnem żaglowym i pakułami. Na więcej nie było stać wyczerpanych marynarzy, więc Delancey podziękował im i ogłosił splatanie grotbrasu, co oznaczało wydanie dodatkowej porcji rumu. Wprawdzie pompy musiały pracować bez przerwy, a łodzie trzymać straż, ale najgorsze mieli już za sobą i większość załogi mogła położyć się spać. Na brzegu panowała cisza i jak dotąd żadna z łodzi krajowców nie wypłynęła na morze. Delancey zaprosił więc doktora Rathbone'a i swoich oficerów na kieliszek wina. Wypito za jego zdrowie i złożono mu gratulacje. Mather nazwał przeprowadzoną przez niego akcję ratunkową żeglarskim cudem. - Znacznie więcej zasłużył się tu pan Stirling. Jego wypad był punktem zwrotnym tej akcji - odparł Delancey. W duchu pomyślał, że on sam wcale nie zasłużył na pochwały. Przede wszystkim rozbicie się Ryzykanta było wynikiem jego własnego błędu. Kiedy podniósł wzrok, spostrzegł, że doktor Rathbone przygląda mu się przenikliwie, jakby zgadywał jego myśli.
- Pozwolę sobie zauważyć, panie kapitanie, że wartości człowieka nie oceniamy na podstawie tego, w jaki sposób zwycięża, ale jak otrząsa się z porażek. - Całkowicie się z panem zgadzam, doktorze. Obyśmy tylko mogli raz jeszcze wypłynąć na połów klasycznych rzeźb. - Nie śmiałbym tego proponować. Bóg świadkiem, że pańska załoga dość się napracowała. - Jutro też czeka nas sporo roboty i dobrze będzie, jeżeli uda nam się odpłynąć stąd przed nocą. Ale umówmy się, że powrócimy tu po wojnie. Przez cały dzień ciężko pracowano, zanim wszystko z powrotem załadowano na Ryzykanta. W końcu jednak uporano się z tym zadaniem i zamontowano fokmaszt. Na dwu mniejszych pryzach umieszczono po kilka baryłek, wypełniono je piaskiem wziętym po zmroku z plaży, a na wierzch wsypano mniej więcej calową warstwę prochu. Pokazawszy ów ukryty skarb staremu alkadowi, odwieziono go na brzeg i z wyszukaną grzecznością puszczono wolno. Z oznakami zaciekłej wrogości skrył się wśród drzew, pozostawiając Goslinga żalącego się na stratę swoich baryłek. Wytłumaczono mu, że uzupełni zapasy słodkiej wody w Tetuanie, gdzie będzie następny postój. Niedługo potem Merlin chwycił wiatr w żagle i ruszył na północ, a za jego rufą Ryzykant. Pochód zamykała Santa Catarina. Wkrótce wybrzeże algierskie zniknęło im z oczu i Delancey w duchu wyraził nadzieję, że już nigdy go nic podobnego nie spotka. Po trzech dniach żeglowania wzdłuż brzegu Afryki zaczęli spotykać coraz więcej statków. Wybrzeża Hiszpanii i Afryki były teraz bliżej siebie, tworząc Cieśninę Gibraltarską i zwężając szlak, po którym mogły się poruszać żaglowce, aż do jednokierunkowej ciasnej drogi wodnej. Spragniony nowin Delancey porozumiał się z duńskim brygiem, gdzie dowiedział się, że admirała Linoisa widziano opodal Kartageny, jak zmierzał na południe, i że nie mógł on daleko odpłynąć. Wiadomość tę potwierdził portugalski kabotażowiec, a potem jeszcze statek kaperski z Gibraltaru. Ten ostatni miał ponadto inne wieści, bo dzień wcześniej rozmawiał z angielskim slupem. - To był Speedy - powiedział kapitan statku kaperskiego. - Dowodził nim lord, który mówił ze szkockim akcentem. Moim zdaniem, nazwa Speedy pasuje do tego slupa, bo ma on dużą powierzchnię żagli. Dokąd popłynął? Na południe, ale szukał hiszpańskiego handlowca. Ja bym mu w niczym nie pomógł, a właściwie bym nie chciał. Też muszę z czegoś żyć. Kilka godzin później Merlin napotkał amerykański bryg. Amerykanie dopiero co zostali zatrzymani przez Speedy‘ego i pozbawieni dwóch marynarzy, których zabrano jako dezerterów z angielskiego okrętu wojennego. - A czy byli nimi? Trudno powiedzieć - stwierdzili Amerykanie. - Oni wszyscy kłamią, no nie? Delancey zabrał się do studiowania mapy morskiej. Zaznaczył na niej swoją pozycję i kurs, a potem lekko wyrysował ołówkiem domniemaną trasę francuskiej eskadry. Miał wiele wątpliwości i pytań, ale postanowił już, że zawinie do Tetuanu po ciemku. Łatwość, z jaką dowiedział się o Linoisie, mogła dorównywać tej, z jaką Linois mógł zdobyć informacje o Merlinie. Na szczęście jego slup zapewne mniej interesował Francuza, który zdążał przypuszczalnie do Kadyksu. Wyglądało na to, że Cochrane ryzykuje, ale on zawsze ryzykował. Zauważywszy następny żagiel na horyzoncie, Delancey zaklął w duchu. Statki wpadały tu na siebie niczym przechodnie na londyńskim Charing Cross.
Następnego ranka, a było to 3 lipca, zauważono kolejny żaglowiec, kuter wiozący pocztę z Gibraltaru na Minorkę. Wiadomości, jakie miał, pochodziły z drugiej ręki, a otrzymał je o świcie od kabotażowca z Malty. Kilka hiszpańskich handlowców zostało zapędzonych do brzegu i podpalonych. Jeden z nich wiózł oliwę i płonął przez całą zeszłą noc. Delancey zapytał szypra, czy podpalił je angielski okręt wojenny, na co ten odparł, że na to wygląda, bo w pobliżu był jakiś slup. A więc znowu Cochrane, pomyślał Delancey. Niczego się nie nauczył z jego błędu, skoro podpalił pryz, którego ładunku nie znał. Powróciwszy do mapy wyrysował na niej półkole, którego promień obejmował trzydzieści mil, a środek znajdował się w Alicante. Potem z tego samego punktu zakreślił drugie półkole o promieniu odpowiadającym pięćdziesięciu milom. Następnie przedłużył ołówkiem linię spodziewanego kursu Linoisa i stwierdził, że przecina ona oba półkola. Tutaj, na papierze, szanse ucieczki Cochrane'a były niewielkie. Oczywiście, był znakomitym żeglarzem i miał wszelkie dane, żeby wiedzieć o obecności francuskiej eskadry w tym rejonie. Jeżeli ktoś mógł się wymknąć w takiej sytuacji, to właśnie on, ale wiatr zaczynał słabnąć i mógł zaniknąć całkowicie. I wtedy do uszu Delanceya dotarł dźwięk, którego się spodziewał - odległy huk dział. Odgłosy te dochodziły z północnego zachodu i były nieregularne - strzelano z pojedynczych dział, a niekiedy salwami. Marynarze wylegli na pokład i nasłuchiwali. Delancey dostrzegł wśród nich doktora Rathbone'a. Stary uczony spytał go, czy toczy się jakaś bitwa. - Bitwa nie, doktorze, ale zapewne trwa pościg. - A więc należy oczekiwać, że odgłosy dział albo staną się głośniejsze, albo zanikną. Co tam się dzieje, jak pan sądzi? - Och, wyobrażam sobie, że jakiś okręt próbuje uciec eskadrze. Odległy grzmot dział słabnął, zrywał się na nowo, rozlegał się i milknął. Po jakichś czterech godzinach, gdy znów się nasilił, nastąpiła seria salw burtowych. Potem strzelanina nagle, ustała i zapadła cisza. Delancey pomyślał, że lord był zbyt egocentryczny i za bardzo pewien siebie. A jednak miał nadzieję, że Cochrane nie zginął. Biorąc to wszystko pod uwagę orzekł, że należy on do tych, którzy cało wychodzą z opresji. Na krótko przed zapadnięciem zmroku Delancey zatrzymał mały hiszpański statek przybrzeżny, ale puścił go wolno, uznając za bezwartościowy. Hiszpanie płynęli na wschód, a ich szyper widział ostatnią potyczkę. Mówił dialektem katalońskim, a po kastylijsku znał tylko kilka słów, ale opowiedział całą historię na migi i uzupełnił ją prymitywnym szkicem przebiegu akcji. Dał do zrozumienia, że trzy wielkie okręty polowały na mały, który krążył i kluczył starając się im umknąć, lecz że w końcu mały okręt schwytano. Tak - potwierdził - angielski okręt był mniej więcej wielkości Merlina, może trochę mniejszy. Jego prześladowcami były francuskie liniowce, na jednym z nich powiewała flaga kontradmirała. Czy slup był mocno uszkodzony? Katalończyk sądził, że nie. Owszem, miał zniszczony takielunek i żagle, ale niewiele ponadto. Starcie było tak nierówne, że on i jego załoga życzyli Anglikom pomyślnej ucieczki, bo choć to nie chrześcijanie, Francuzi też dzisiaj nimi nie są. Unikając wdawania się w teologiczne dyskusje Delancey podziękował swojemu informatorowi i podarował mu zdobyczną beczułkę wina. Nie chcąc dzielić losu Cochrane'a, trzymali się teraz bliżej brzegu Afryki. Nazajutrz znaleźli się opodal Mellili. Wiatr mieli od wschodu, dlatego Delancey żywił uzasadnioną nadzieję, że dotrze do Tetuanu następnego dnia przed świtem. Posłał więc po Isaaca Sulmana, który przez większą część podróży cierpiał na chorobę morską, i zawiadomił go, że jest już prawie w domu.
- Proszę mi powiedzieć, gdzie tu jest wodopój. - Dobrze, panie kapitanie. Trzeba zakotwiczyć przy rzece Boosega, inaczej St Martin, i trzykrotnie wystrzelić z dział, żeby dać sygnał angielskiemu wicekonsulowi, który jest moim krewnym. Będzie pan wtedy osiemnaście mil od Tetuanu i sześć od fortu i urzędu ceł. W czasie nabierania wody wskazane byłoby stawić się u dowódcy fortu. Wicekonsul to bardzo porządny człowiek, będzie tam na pana czekał. Jeżeli gubernator nie wyjechał, wicekonsul załatwi panu u niego audiencję. Kapitan dowodzący fortem będzie oczekiwał, że podaruje mu pan puszkę prochu. - Ile czasu zajmie uzupełnienie zapasów wody? - Dwa dni albo trochę więcej. A może w tym czasie pozwoli mi pan oprowadzić się po mieście? Są tu piękne rzeczy ze srebra, skóry i wyroby siodlarskie. Delancey z radością przyjął zaproszenie i wspólnie z Rathbone'em wypytali Sulmana, co warto tu zobaczyć po zejściu na ląd. Nazajutrz wczesnym rankiem Merlin zaczął zbliżać się do brzegu pchany mocnym wiatrem i Delancey z zainteresowaniem przyjrzał się dzikiemu krajobrazowi. W głębi lądu widać było wysokie góry, uformowane z nagich skał, ale niższe partie zboczy pokryte były porostami. Na pierwszym planie zieleniły się ich podnóża usiane budynkami, niemal wyłącznie białymi. Przyszło mu na myśl, że chętnie namalowałby ten krajobraz, który w porannym świetle był piękny jak marzenie. Sulman wyszedł na pokład, „żeby pilotować okręt, wprowadzając go do ujścia rzeki i pokazując miejsca służące zazwyczaj jako kotwicowisko. Sprawnie zwinięto żagle, rzucono kotwicę i wystrzelono z trzech dział, a strzały odbiły się echem od gór. Delancey, który obserwował, jak Ryzykant i Santa Catarina kolejno rzucają kotwice, zwrócił się do Sulmana i podziękował mu za pomoc. Odnotował w pamięci, że Langford i Northmore sprawili się znakomicie. - A więc dopłynęliśmy, panie Sulman - powiedział. - Nie powiodło się panu, ale w końcu wrócił pan bezpiecznie do domu. - Do domu? - W głosie Sulmana zabrzmiał smutek. - Ja i mój lud nie mamy domu.
Rozdział ósmy Targ niewolników Podróż do Tetuanu zaczęła się dla Delanceya od wizyty w urzędzie celnym, gdzie poznał pana Leviego Manasseha, wicekonsula pana Matry, który był konsulem w Tangerze. Wraz z Delanceyem zeszli na ląd midszypmen Topley, jako jego adiutant, doktor Rathbone, Sulman oraz Luke Tanner i John Teesdale. Delancey chciał zabrać ze sobą któregoś z poruczników, ale Mather musiał zostać, żeby dowodzić okrętem pod jego nieobecność, a Stirling zająć się oddziałem mającym uzupełnić zapasy wody, który rozbił już namioty na wybrzeżu. Po zjedzeniu w urzędzie celnym posiłku, na który złożyły się pieczony drób i smażone ryby, towarzystwo dosiadło koni, a bagaże przytroczono do mułów. Wszystkie konie miały wielkie, szpiczaste z przodu i z tyłu siodła oraz strzemiona w kształcie cebrów. Delancey dosiadł siwosza, który wyróżniał się szkarłatną derką pod siodłem. Wracający z nimi do Tetuanu pan Manasseh jechał na wolno poruszającym się mule, a towarzyszył mu sługa na takim samym wierzchowcu. Droga była okropna, ale okolica miła dla oka. Wzdłuż wijącej się rzeki ciągnęły się pastwiska, a na jej przeciwnym brzegu plantacje oliwek i - dość nieoczekiwanie -
winnice. A nad tym wszystkim piętrzyły się skąpane w słońcu, góry, po których goniły się cienie chmur. Natomiast przed wędrowcami wznosiło się murowane miasto, wyglądające jak ilustracja do „Baśni z tysiąca i jednej nocy”. Wicekonsul objaśnił, że liczy ono osiemdziesiąt tysięcy mieszkańców, z czego czwartą część stanowią Żydzi, zmuszeni mieszkać w oddzielnej dzielnicy. Gubernatorem Muleja Sulejmana, króla Maroka, był Sidi-Asz-Asz, którego władza rozciągała się do Tangeru. W tej chwili nie było go jednak w pałacu. - Szkoda - powiedział Delancey. - Mam dla niego podarek: cztery baryłki prochu. - Nie będą potrzebne - rzekł Manasseh. - Ale można je łatwo sprzedać. - Już są sprzedane - wtrącił Sulman. - Zapłacę za nie każdą cenę, jaką wicekonsul uzna za uczciwą. Po krótkim targu zgodzono się na sumę, która wydała się Delanceyowi niezwykle wysoka. Proch pochodził z jednego z pryzów, które pozostawili przy wiosce Czerczell, i zysk z niego można było dodać do sumy osiągniętej ze sprzedaży Santa Catariny, po przejęciu jej przez marynarkę w Gibraltarze. Delancey słyszał, że miasto to jest bogate, ale z początku nie widział ani śladu zamożności. Ulice były wąskie, brudne, bardzo wiele domów, niemal schodzących się szczytami, miało ślepe ściany i tylko meczety, zamek oraz twierdza stojąca na wzniesieniu i dominująca nad centrum miasta były godne uwagi. Europejczykami zbytnio się nie interesowano, z czego wywnioskował, że widziano ich tu często kupujących towary dla Gibraltaru. Natomiast na Sulmana spadło kilka kamieni rzuconych przez szydzących z niego uliczników. Nie zareagowawszy na to, niebawem wprowadził Anglików do dzielnicy żydowskiej przez jeszcze jedną bramę, którą - jak wyjaśnił - na noc zamykano. Dom Sulmana z zewnątrz wyglądał jak inne, ale za to jego żona, która powitała gości w progu, mogła zademonstrować im luksusowo urządzone wnętrze. Na komplementy Delanceya Żyd odparł: - Och, bogaci to my byliśmy dziesięć lat temu, przynajmniej niektórzy, zanim nie ograbił nas Mulej Dżazid. Żona Sulmana była pięknością, a kilka innych domowniczek miało ładne rysy i gładką cerę. Wśród witających gospodarza i gratulujących szczęśliwego powrotu znajdował się Arab nazwiskiem Ali ben Ismail, który był - jak się okazało - jego wspólnikiem. Wprawdzie wicekonsul zaprosił Delanceya i jego towarzyszy na obiad, ale teraz zgodzono się, że powinien on najpierw odwiedzić targowisko i sklepy. Wyruszono więc znowu w drogę, tym razem na piechotę, i służący Anglikom za przewodnika Sulman zaprowadził ich na zatłoczony bazar, gdzie oprócz innych rzeczy można było kupić jedwabie i dywany. Odmienny charakter miał targ spożywczy, gdzie handlowano mięsem, drobiem i warzywami, a jeszcze inny targ Socco, gdzie formą sprzedaży były licytacje. Delancey z aprobatą oglądał te malownicze miejsca, ale pilnował się, żeby go przypadkiem nie okradli. Miał przy sobie moc pieniędzy, które otrzymał od Sulmana, więc żeby zabezpieczyć się przed kieszonkowcami, postanowił powierzyć je Luke'owi Tannerowi. Kiedy skończyli podziwiać bydło, owce, konie i muły, Sulman zatrzymał na chwilę całą grupę. - Mam nadzieję, że wybaczy mi pan, panie kapitanie, jeżeli zboczymy trochę z głównej ulicy powiedział. - Na wprost nas jest meczet. Jako Żyd, jestem zmuszony przejść obok niego boso. Dlatego zwykle skręcam w lewo, w ten zaułek, i wychodzę znów na ulice handlowe trochę dalej. Pozwoli pan?...
Ponieważ Delancey nie miał nic przeciw temu, poszli prawie wyludnioną uliczką, w której echo powtarzało odgłos ich kroków. Skręcili w prawo, w lewo i znów w prawo, aż wreszcie wyszli na plac, przez który musieli przejść, żeby się wydostać na główną ulicę. Po jego ocienionej stronie ludzie gromadzili się tak, jakby zamierzali być świadkami jakiegoś widowiska odgrywanego w prażącym słońcu. Sulman machnął gniewnie ręką. - Nie wiedziałem, że będzie tu dziś licytacja - rzekł. - To nie jest miejsce dla gości. Ależ ze mnie głupiec! - A dlaczego nie przychodzi pan tu z gośćmi? - spytał Delancey z rozbawieniem. - Dlatego, panie kapitanie, że to jest basistan, czyli targ niewolników. Goście mogą być wstrząśnięci widząc coś tak niecywilizowanego. Ale bez trudu przedrzemy się przez ten tłum, zwłaszcza jeżeli Ali ben Ismail pójdzie pierwszy. - A jakich niewolników tu sprzedają? - spytał doktor Rathbone. - Biedaków z innych części Afryki, trochę Berberów, trochę czarnych przywiezionych zza pustyni. Jakby na potwierdzenie tych słów licytatorzy wyprowadzili pierwszą partię niewolników i ustawili ich na betonowym występie ponad chodnikiem, który tworzył rodzaj stałej sceny. Pojmanych nieszczęśników zmuszano do chodzenia tam i z powrotem, żeby zademonstrować, jak się poruszają. Inni, na wpół zagłodzeni albo chorzy, przycupnęli apatycznie tam, gdzie ich ustawiono. Kupcy i potencjalni nabywcy wystąpili przed tłum i rozpoczęli licytację. - Okropny widok! - wykrzyknął doktor Rathbone. - Poganie! - warknął Luke Tanner. - Biedaczyska! - mruknął bosman Teesdale. Europejczycy jednomyślnie potępili licytację, ale nikt nie poszedł dalej, wszyscy stali zafascynowani. Sulman z pewnym ociąganiem zaczął im wyjaśniać zasady licytacji. - Najpierw sprzedaje się najtańszych. Potem przychodzi kolej na silniejszych, którzy mogą dobrze pracować, następnie bardziej wartościowych, do posług w domu, a wreszcie na kobiety, które mogą się nadać do haremu. Niewolników lepszych nabywają zazwyczaj kupcy, nazywani tegorarini, którzy tuczą ich, żeby potem odsprzedać specjalnym klientom. - Są wśród nich chrześcijanie? - spytał doktor Rathbone. - Zdarza się - przyznał Sulman. - Po schwytaniu statków. Ale wątpię, żeby dziś kogoś mieli. - Mówi pan, że ci kupcy sprzedają niewolników specjalnym klientom. Specjalnym, to znaczy, jakim? spytał Delancey. - No, wie pan... - zaczął z wahaniem Sulman. - Wiadomo, że niektórzy mają specyficzne gusty. Lubią młode niedoświadczone dziewczęta, albo wolą chłopców, albo też są okrutnikami. - Potwory! - huknął doktor Rathbone, ale i jego przykuło do tego miejsca. W trakcie licytacji Delancey rozpoznał handlarzy, którzy rozmawiali ze sobą, mało interesując się nawet niewolnikami przeznaczonymi do służby w domu. Ich uwagę przyciągnęło jednak pojawienie się uderzająco pięknej kobiety z jasną skórą, odzianej jak inni w zwyczajny worek z płótna. - To chrześcijanka? - spytał ostrym tonem Delancey.
- Och, nie - zaprzeczył Sulman. - Sądząc z koloru skóry i tych oczu, z pewnością pochodzi z Mequinas. Kobiety z Fas mają wprawdzie jeszcze jaśniejszą skórę, ale mniej żywe usposobienie. Nie wiem, w jaki sposób dostała się do niewoli, ale osiągnie wysoką cenę. Licytacja była ożywiona i dziewczyna przypadła handlarzowi, który natychmiast zapłacił za nią gotówką. Delancey obliczył w myślach, że jej cena równała się wartości pięciu i pół baryłek prochu. Jej błyszczące oczy świadczyły o tym, że musi być podobnie wybuchowa. Topley jęknął z żalu, że jego fundusze są za skromne na taką inwestycję. W licytacji nastąpiła teraz przerwa i kilku handlarzy, a wśród nich szczęśliwy nabywca dziewczyny, odeszło, nie interesując się jej dalszym przebiegiem. Delancey miał właśnie pójść za ich przykładem, kiedy zapowiedziano ostatnią ofertę. Była nią dziewczynka mniej więcej dwunastoletnia, właściwie dziecko, okropnie chuda i przygnębiona. Prawdę mówiąc, nie była ładna, ale jej pokryta warstwą brudu skóra była jasna, a włosy miała prawdopodobnie raczej brązowe niż czarne. - To z pewnością Włoszka... - szepnął Delancey. - Myślę, że... Być może, albo jest Arabką z domieszką krwi włoskiej - odparł Sulman. Delancey pomyślał o tym, co usłyszał o klientach z określonymi, specyficznymi gustami, - Niech pan ją dla mnie kupi - powiedział, nie zastanawiając się nad tym, co robi. - Mam ją kupić? - spytał zaskoczony Sulman. - Nie mogę. Jestem Żydem. - Więc niech Ali ben Ismail licytuje w moim imieniu. Wspólnicy naradzili się szeptem. - Ali sądzi, że dziewczynę kupi Abdul Hassan, który jest przedstawicielem Ibrahima Mahsura - rzekł Sulman. - A nie mogę go przelicytować? Przecież pan wie, ile dostałem od pana za proch. Wspólnicy znów zaczęli się naradzać, wreszcie Ali skinął głową. - Ali sądzi, że można spróbować, ale chce mieć za to prowizję. - Otrzyma ją, o ile zmieści się w ramach tego, czym dysponuję. Delancey miał nieprzyjemne uczucie, że postępuje głupio. Kimże on, biedak, był, żeby pozwalać sobie na taką niedorzeczność? Wydawał tę skromną sumkę, jaką miał - być może więcej, niż mógłby pożyczyć - próbując ocalić obce dziecko przed nieznanym losem. Wyczuwał, że doktor Rathbone nie aprobuje tej decyzji, a Topley jest nią zaskoczony. Mój Boże, jak mógł zrobić coś aż tak. głupiego? Ale bez względu na to, co sądził teraz, po namyśle - serce biło mu wyjątkowo mocno - było już za późno. Decyzja zapadła. Sulman wyjaśnił Alemu ben Ismailowi, jak się sprawy mają, i najwidoczniej doszli do porozumienia, bo Arab odłączył się od nich i przeszedł na lewo, zajmując miejsce z przodu. Licytator kazał dziewczynie przejść tam i z powrotem, zachwalając, jakżeby inaczej, jej zalety i przekonując nabywców, że będzie to dobra lokata kapitału. Zrobił, co mógł, ale zdawał sobie sprawę, że paru handlarzy odeszło., Delancey miał nadzieję, że był wśród nich także Abdul Hassan. Wreszcie opis zalet, dziewczynki dobiegł końca i zaczęła się licytacja. Ali ben Ismail był wprawdzie tylko młodszym wspólnikiem Sulmana, mahometaninem załatwiającym interesy wymagające udziału mahometanina, ale bez wątpienia znał się na licytacji. Włączył się do
niej późno i zachowywał z rozmyślną obojętnością. Wkrótce wyszło na jaw, że Abdul Hassan jest wśród kupujących, ale Ismail nawet nie spojrzał w jego stronę. Podbijał stawkę odruchowo i robił wrażenie, jakby miał pieniędzy bez liku. W pewnej chwili, pochłonięty rozmową ze znajomym Arabem, omal nie zapomniał o licytacji i podbił stawkę swego konkurenta - bo miał tylko jednego o wartość drobnego pieniążka. Zebrani wybuchnęli śmiechem, a licytator zrobił obrażoną minę. Jednak gdy znów przyszła jego kolej, Ali znacznie podniósł stawkę. Abdul zawahał się przez chwilę, a w końcu potrząsnął przecząco głową. Licytator ogłosił zakończenie licytacji i dziewczynka stała się własnością Delanceya. Luke Tanner podszedł z pieniędzmi do Alego ben Ismaila, który zapłacił na miejscu i zatrzymał sobie prowizję. Sulman był zaniepokojony. - Nic by z tego nie było, gdyby myśleli, że to ja przelicytowałem pośrednika pracującego dla Ibrahima Mansura, który ma wielką władzę w tym mieście - powiedział do Delanceya. - Ale ponieważ wiadomo, że to pan kupił niewolnicę, sprawa ma się inaczej. Prawo jest nieprecyzyjne. Nie mam pewności, jak traktuje ten przypadek. Po krótkiej wymianie zdań ustalono, że Delancey z towarzyszami powinien pójść do wicekonsula na obiad, natomiast Ali ben Ismail zabierze dziewczynkę - okazało się, że nazywa się Suraja - do mieszkania, które zajmował z żoną Aiszą i służącym Mustafą. Mieściło się ono w części narożnej budynku, który był rodzajem dużej rezydencji. Postanowiono, że Aisza wykąpie dziewczynkę i powie jej, że jest wolna. Potem już sam Delancey zadecyduje, co z nią dalej począć. Tymczasem musiał stawić czoło milczącej dezaprobacie doktora Rathbone'a i wymownemu osłupieniu pozostałych. Zastanawiali się, czy rzeczywiście jest człowiekiem żelaznego charakteru, za jakiego go uważali. Czyżby uległ czułostkowym nastrojom... albo nawet jeszcze bardziej godnym ubolewania uczuciom? Delancey nie byłby mężczyzną z krwi i kości, gdyby przez chwilę nie pomyślał o korzyściach płynących z posiadania niewolnicy. Jednakże ujemne strony tego faktu stały się bardziej oczywiste, gdy tylko usiadł przy stole wicekonsula. Opowiedział panu Manassehowi, co zaszło, wyrażając nadzieję, że nie spowoduje to prawnych ani politycznych komplikacji. - Wziąłem tę dziewczynkę za Włoszkę - tłumaczył. - Nie mogłem pozwolić, żeby sprzedano ją jako niewolnicę. Kiedy to powiedział, zdał sobie sprawę, że jego czyn może zostać odczytany wbrew intencjom. Zrozumiał też, że była to z jego strony całkowita donkiszoteria, która nie przystoi człowiekowi na jego stanowisku. Wielebny doktor Rathbone patrzył na niego niemal oskarżycielsko, a midszypmen Topley z odrobiną zazdrości. - Mam zamiar oddać ją na wychowanie jakiejś rodzinie z Gibraltaru i jestem przekonany, że potraktują ją dobrze - ciągnął Delancey. Sulman miał zmartwioną minę, natomiast pan Manasseh wyraził swoje wątpliwości. - Tubylcy nie sprzeciwiają się wykupywaniu chrześcijan z niewoli przez Europejczyków. Ojcowie redemptoryści często uwalniają niewolników, płacąc za nich okup, co jest niewątpliwie zgodne z obowiązującym tu prawem. Jednakże musimy się upewnić, czy dziewczyna nie jest mahometanką. Bo jeśli jest, to będą kłopoty. Mówi pan, że ma na imię Suraja?
Tocząca się podczas obiadu dyskusja uzmysłowiła Delanceyowi, że to, czy uratuje dziewczynkę, będzie pewne dopiero wtedy, kiedy znajdzie się ona na pokładzie Merlina. Abdul Hassan był wymagającym klientem, a Ibrahim Mansur sadystą i tyranem. Sulman musiał przyznać, że w ich rękach los dziewczynki byłby nie do opisania. Pozostawał jednak problem, jak przemycić ją za mury miasta. Na wszelki wypadek można było przebrać Suraję za chłopca. Kiedy kończyli obiad, wszedł służący i oznajmił, że do pana Sulmana przybył goniec z nowinami. - Tego właśnie się obawiałem - mruknął Sulman i przeprosił towarzystwo. Po pięciu minutach wrócił zatroskany bardziej niż poprzednio. - Ali ben Ismail przysłał Mustafę z wiadomością, że Abdul Hassan pozbierał znajomków, stoi z nimi pod drzwiami jego domu i żąda wydania Surai - powiedział. - Mają pójść do sędziego i domagać się aresztowania jej. Twierdzą, że jest mahometanką i że bezprawnie kupił ją Żyd. - A nie chrześcijanin? - spytał Delancey. - Nie. Motłoch zawsze jest łatwiej wzburzyć przeciw Żydom. W głosie Sulmana nie było goryczy, pogodził się już z pozycją, jaka przypadła mu na tym podłym świecie. - Rozumiem - rzekł Delancey. - Sprowadzę Suraję i wyjaśnię, że należy do mnie, a nie do pana. Chciałbym, żeby w tym czasie przygotował pan dla nas konie i muły, którymi wrócimy na okręt. - To żaden kłopot - odparł Sulman. - Już je mam u siebie, są gotowe, żeby jutro rano wyruszyć. - Nie. Muszą być gotowe do odjazdu dziś wieczorem i czekać na nas w jakimś miejscu za bramami miasta. Znam już bramę, chyba wschodnią, przez którą dostałem się do miasta jadąc znad zatoki. Czy jest inna brama, spod której mogę dotrzeć do ujścia rzeki jadąc jakąś rzadziej uczęszczaną drogą? Wybuchła mała sprzeczka, ale w końcu zgodzono się, że najlepsza do tego celu będzie brama południowa. Mając dobrego przewodnika, Delancey mógł spod niej dotrzeć - jakkolwiek oznaczało to dłuższą podróż - do Marteen, a przedtem do obozowiska swoich marynarzy. - Doskonale. Winienem panu, panie Sulman, stokrotne przeprosiny za wszystkie kłopoty, jakie sprawiłem. Nie potrafię tego wytłumaczyć, ale... musiałem to zrobić. A pana, doktorze, muszę prosić o zajęcie się końmi i doprowadzenie ich do kryjówki, która znajduje się o jakieś pół mili od południowej bramy. Zjawię się tam, mam nadzieję, o zmroku, po zamknięciu bram miasta. Pan Sulman chyba da panu przewodnika. Jak daleko jest południowa brama od domu Alego ben Ismaila? Z krótkiej wymiany zdań na temat tras i ich długości Delancey zorientował się całkiem dokładnie, co i kiedy należy zrobić. - To mi się wcale nie podoba - westchnął pan Manasseh. - Może pana zaatakować tłum, a to popsuje nasze stosunki z gubernatorem. Obecnie Anglików się tu lubi, a taka sprawa mogłaby wszystko przekreślić. Delancey przeprosił za kłopoty i wyszedł na ulicę. Towarzyszyli mu trzej jego ludzie oraz Mustafa, który służył za przewodnika. Opuścili dzielnicę żydowską i przeszli przez główny bazar, który znów się ożywiał po południowej przerwie. Dalej ruszyli skrajem targu rybnego, ulicą, gdzie sprzedawano wyroby ze skóry, i byli już blisko celu, kiedy Mustafa zatrzymał się i nastawił ucha. Zza najbliższego rogu dobiegł ich gwar gniewnych głosów.
- Niedobrze, niedobrze - jęknął Mustafa. - Allahu, miej nas w opiece! Ruszyli naprzód i wkrótce oczom Delanceya ukazał się wzburzony tłum, ale jak z zadowoleniem stwierdził, burda nie przybrała jeszcze dużych rozmiarów. Przed drzwiami budynku wyglądającego na dużą rezydencję, jednego z tych, których ściany wychodzące na ulicę były niemal ślepe, zebrało się około dwudziestu osób. Ktoś walił do drzwi, a inni wykrzykiwali obelgi w stronę małego okna na piętrze. Reszta wyrażała swoje poparcie w mniej czynny sposób. Delancey przewidywał, że gdy skończy się sjesta, do tej zabawy dołączy więcej chętnych. Widząc, że zebranych jest niewielu, zbliżył się do nich szybko, a za nim jego adiutant, bosman i steward. Nikogo nie potrącając, najwyżej odsuwając na bok, utorował sobie drogę i znalazł się przy drzwiach. Dopiero wtedy skonstatował, że jeżeli wejście pozostanie zamknięte i zaryglowane, może mieć kłopoty. Ale wewnątrz domu oczekiwano na powrót Mustafy. Kiedy tylko służący wykrzyknął swoje imię, otworzono mu drzwi i wpadł do środka, a za nim dwaj marynarze i Topley. Delancey spojrzał groźnie na tłum, wolno wszedł do budynku i zamknął za sobą drzwi. Pilnujący ich Ali ben Ismail prędko zasunął rygiel. Teoretycznie kompani Abdula Hassana powinni rzucić się na Anglików i nie dopuścić do zamknięcia domu. Ale w praktyce zostali całkowicie zaskoczeni. Powiedziano im, że nikczemny Żyd kupił mahometańską niewolnicę. Nie mieli pojęcia, że byli w to wmieszani jacyś Europejczycy. Usuwając się - przynajmniej na chwilę - z drogi przed oficerem w mundurze, nie łączyli go ze skandalem, któremu przyszli zapobiec. Mógł tu przecież przybyć w innej sprawie. Zanim więc uczynili go czarnym charakterem całej historii, zdążył się schronić. Drzwi były mocne, a w dodatku zamknięte. Po pięciu minutach znów zaczęli w nie walić i wrzeszczeć. Wszedłszy do środka, Delancey znalazł się w izbie w kształcie kwadratu, służącej jako sień. Mieściła się ona w narożnej części budynku, który okazał się dużą, ongiś luksusową rezydencją. Idąc za Mustafą minął wraz z towarzyszami jakieś drzwi i znalazł się u stóp schodów. Inne drzwi, na prawo, wychodziły na przestronny dziedziniec z nieczynną fontanną pośrodku, otoczony galerią spoczywającą na mauretańskich łukach. Rezydencja zamieniła się teraz w rodzaj czynszówki i zamieszkiwało ją najwyraźniej kilka rodzin. Tynk odpadał tu płatami od ścian. Mustafa poprowadził ich schodami na galerię. Mijając szereg zasłoniętych do połowy drzwi i firanek, spoza których wpatrywały się w nich oczy ludzi o ciemnych twarzach, Delancey idąc za swoim przewodnikiem dotarł do izby, która znajdowała się dokładnie, po przekątnej od wejścia, to znaczy w prawym rogu po przeciwnej stronie budynku. Powitały go tam żona Alego, Aisza, i druga kobieta, imieniem Muni, zapewne żona Mustafy. Była z nimi Suraja, umyta, przebrana w miejscowy strój, ale nadal bosa, milcząca, zawstydzona, ze spuszczonymi oczami. Wyszedł teraz na jaw nowy kłopot, bowiem ani on, ani jego towarzysze nie znali arabskiego, a Muni i Aisza posługiwały się tylko swoim językiem. Suraja pragnęła powiedzieć „dziękuję”, a Delancey „Nie bój się, jesteśmy twoimi przyjaciółmi”, ale nie mogli się porozumieć. Zresztą i tak nie było czasu na czcze rozmowy, bo hałas przy frontowych drzwiach wzmagał się. Skinąwszy głową kobietom i zostawiwszy je pod opieką Topleya, Delancey zbiegł po schodach, żeby odszukać Alego, który mógł znać jakiś europejski język. Wkrótce jednak przekonał się, że Arab nie zna żadnego z nich, i zmuszony był zapytać go na migi, czy nie ma tu tylnych drzwi. Rozkojarzony Ali z początku nic nie pojmował, ale Delancey nie dał za wygraną i czubkiem pochwy od szpady wyrysował na brudnej podłodze sieni szkic domu. Alemu zaświtało w głowie, kilka razy skinął nią na potwierdzenie, że zrozumiał, o co chodzi, i wskazał w lewo, na przeciwną stronę budynku.
Idąc w tamtym kierunku, obserwowany przez wiele oczu wyzierających z mrocznych zakamarków domu, Delancey przekonał się, że istotnie są tam drzwi. Otworzył je i stwierdził, że wychodzą na opustoszały zaułek. Ponieważ główny problem został rozwiązany, wrócił na piętro i wytłumaczył na migi, że chce zabrać dziewczynkę w bezpieczniejsze miejsce. Aisza zrozumiała to od razu i powtórzyła towarzyszkom. W ciągu kilku minut cała grupa znalazła się u podnóża schodów. Delancey pożegnał się z Alim i poprowadził swój orszak na tyły budynku. Tu jednak natrafił na niespodziewaną przeszkodę. Potulna dotychczas Suraja odmówiła wyjścia na zewnątrz. Delancey mógłby wprawdzie pochwycić dziewczynkę i ją nieść, ale uważał, że byłby to błąd. Suraja tłumaczyła coś dwu kobietom, a te po chwili przyznały jej rację. Aisza wskazała na otwarte przez Delanceya tylne drzwi i potrząsnęła głową. Potem wskazała na piętro, jakby chciała powiedzieć, że jest jeszcze inna, lepsza droga. Mustafa miał właśnie zamknąć tylne drzwi, ale Delancey zmusił go, żeby zostawił je uchylone. Potem na czele towarzyszy podążył za Aiszą na galerię. Ale kobieta nie wróciła do swojego mieszkania i zaprowadziła ich do miejsca znajdującego się dokładnie nad tylnymi drzwiami. Stała tam drabina, która bez wątpienia prowadziła na płaski dach. Aisza wspięła się po niej jak ktoś, kto dobrze zna drogę, skinieniem ręki dając znak Delanceyowi i towarzyszom, żeby poszli za nią. Muni i Mustafa zostali w środku. Gdy znaleźli się na dachu, świeciło słońce, ale upał zaczynał słabnąć, ustępując miejsca względnemu chłodowi późnego popołudnia. Aisza bez wahania przeszła szybko i cicho na przeciwległy róg dachu i przeskoczyła ponad jardowy odstęp, by znaleźć się na sąsiednim dachu. Odstęp między tym a kolejnym domem był szerszy, ale ich dachy łączyła kładka z desek, a następne domy stały prawie jeden przy drugim. Przeszli w ten sposób z pół tuzina dachów, aż wreszcie Aisza sprowadziła ich po drabinie do wnętrza budynku, który też miał dziedziniec, ale mniejszy niż ten, na który wychodziło jej mieszkanie. Hałasy burdy, przed którą uciekli, tu nie dochodziły. Kobiety witające Aiszę były niewątpliwie jej przyjaciółkami lub krewnymi. Zaczęła coś im opowiadać ze swadą, wskazując przy tym na Delanceya i Suraję. Widać wietrzyły w tym historię miłosną, bo chichotały. Najmłodsza z nich patrzyła z wyraźnym zainteresowaniem na Topleya, który poczuł się nieswojo i zarumienił. Aisza pożegnała się i odeszła. Jej przyjaciółki rozchichotały się na nowo i zabrały do parzenia kawy. - Już o tym kiedyś słyszałem - odezwał się niespodziewanie Teesdale. - To znaczy, o czym? - spytał Delancey. - O dachach. U mahometan kobieta ma siedzieć w domu i nie wychodzić na ulicę, chyba że w towarzystwie drugiej kobiety i zawsze szczelnie zawoalowana. Mahometanki mogą się bawić podobno dopiero wtedy, kiedy mąż wraca do domu. Ale chyba trochę się nudzą, bo zamiast ulic używają dachów. Odwiedzają znajome, wysłuchują nowin, a czasem spotykają się z kochankiem młodszym od starego męża. Mają też swoje sygnały. - Jakie sygnały? - Często siedzą po turecku na dachu i głośno nawołują się, jakby śpiewały balladę. Ale niezbyt melodyjną i cały czas na wysokiej nucie. - A co sobie w ten sposób przekazują?
- Podobno plotki, panie kapitanie. Na przykład to, że Miriam znów jest przy nadziei, że jej siostra przyjmuje młodego kochanka i temu podobne. Ale mają swój specjalny szyfr, z którego ich mężczyźni nie rozumieją ani dudu. - Ja też o tym słyszałem - rzekł Tanner. - Ale przyznaję, że nie podoba mi się to uciekanie przed bandą Arabów. - Mnie też, Tanner, ale walka z nimi mogłaby nam zaszkodzić. Połowa zapasów Gibraltaru sprowadzana jest z Tetuanu. - Racja, dopiero teraz o tym pomyślałem. Więc musimy omijać tutejszych stróżów prawa i tak dalej. To znaczy, nie powinni nas zobaczyć? - Tak, a poza tym musimy się przebrać. Wypijemy kawę i spróbuję to wytłumaczyć tym damom. Kawa, którą podano w porcelanowych filiżankach wielkości kieliszków do jaj, była gorąca, czarna i mocna. Pili ją siedząc po turecku na podłodze. Kiedy skończyli, Delancey spróbował wytłumaczyć, czego potrzebują, pokazując kobietom, ile za to dostaną pieniędzy. Pierwsza przyszła mu z pomocą Suraja, która wiedziała już coś niecoś o ich sytuacji. Wśród nowych chichotów kobiety wydobyły w końcu kawałki starego, podartego, znoszonego płótna, ale właśnie takie było potrzebne Anglikom. Jeden po drugim zawijali się w zniszczone materiały, upodabniając do Arabów. Tak przebrani, zeszli na parter i ruszyli w stronę południowej bramy, orientując się w kierunku po zachodzącym słońcu. Odnaleźli ją, choć nie bez trudności, przed zmierzchem i śmiało przeszli obok straży. Na szczęście strażnicy przy bramie obserwowali bacznie wchodzących do miasta, wychodzący interesowali ich znacznie mniej. Z trudem posuwający się naprzód w gasnącym świetle dnia Delancey zdążył odejść od bramy tylko na tyle, że jeszcze słyszał, jak ją zamykają. Maszerowali mniej więcej pół godziny, kiedy z cienia jakiejś starej ruiny wysunął się doktor Rathbone, zawiadamiając ich, że konie czekają na uwięzi i są gotowe do drogi. Musiało już być po północy, gdy po czterech godzinach jazdy Delancey odpowiedział na wezwanie wartownika i wjechał do obozu rozbitego u wodopoju. Nazajutrz, zanim odpłynęli, nad ujście rzeki przyjechał wicekonsul z ich bagażami i zapewnił, że wszystko zakończyło się dobrze. Ali ben Ismail użalał się, że jacyś Europejczycy, których nie znał, ukradli mu niewolnicę, i dano mu wiarę. Sulmana wypytano o dziewczynę, ale nic o niej nie wiedział. Nie widział jej od licytacji, gdzie znalazł się przypadkiem. Natomiast pan Manasseh przyznał, że owszem, jacyś angielscy marynarze zeszli na ląd, ale już odpłynęli. Niebawem stało się to zgodne z prawdą. Zwinięto namioty, marynarze wrócili na statek, a Merlin i jego konwój wyszli w morze przy sprzyjającym wietrze przekonani, że dotrą do Gibraltaru tego popołudnia. Na pokładzie rufowym slupa stała nowa skrzynia zawierająca klasyczną statuę opakowaną w wióry drzewne. Opatrzona była nazwiskiem doktora Rathbone'a. Suraja wciąż jeszcze spała w dziennej kabinie kapitańskiej, którą odstąpił jej Delancey. On sam przechadzał się po pokładzie w towarzystwie starego uczonego. - Niech pan mi powie, kapitanie, ile z tej całej historii będzie wiedział admirał? - spytał Rathbone. - Zamelduję mu, że zajęliśmy jeden pryz, że Ryzykant odłączył się od nas i ugrzązł na rafie, że ściągnęliśmy go na wodę i że zawinęliśmy do Tetuanu po wodę. Mogę też dodać, że schwytano Speedy‘ego, ale admirał chyba już o tym wie. - Zwięzły meldunek nie oddaje sprawiedliwości najbardziej podniecającym dniom, jakie przeżyłem albo i przeżyję.
- Miło nam było pana gościć, doktorze. - Chcę dodać, że wyrobiłem sobie jak najlepszą opinię o pańskich kwalifikacjach zawodowych. Gdyby tylko nadarzyła się okazja napomknięcia o panu komuś wpływowemu w wyższych sferach, to zrobię to, nie szczędząc panu słów sympatii i podziwu. - Dziękuję, doktorze. Będę bardzo zobowiązany. - Proszę mi wybaczyć, że jednak wytknę panu, iż pańska znajomość życia nie dorównuje wojskowym talentom. - Dlaczego? - Historia z kupnem niewolnicy jest romantyczna, ale nie straci nic ze swego smaczku, kiedy ją będą opowiadać. - A co miałem zrobić? Nie mogłem pozwolić, żeby to dziecko sprzedano w taki sposób arabskiemu handlarzowi. Delancey zdawał sobie sprawę, że działał wówczas pod wpływem spontanicznego odruchu i że jego tłumaczenie brzmi nieprzekonywająco. - Och, wiem, wiem - odrzekł doktor Rathbone. - Ale co pomyślą ludzie, kiedy ona zejdzie na ląd w Gibraltarze? - Ludzie? Myśli pan o dowódcy portu? - Nie, nie chodzi mi o starszyznę oficerską żadnej z broni. Myślę o ich żonach. Ta historia może pogrzebać pana szanse na małżeństwo z odpowiednią osobą. - Rozumiem. Wobec tego chyba przemycę dziewczynkę na brzeg po zmroku... - A co to da? Tetuan jest oddalony o niecały dzień żeglugi od Gibraltaru, czterdzieści mil albo mniej, mają ze sobą stałą łączność, statki zaopatrzeniowe kursują co tydzień. Co zdarzy się w Tetuanie dziś, o tym jutro wiedzą w Gibraltarze. Tak czy owak, ta historia zacznie krążyć podawana z ust do ust. - Więc co mam zrobić? - Niech dziewczynka zostanie na pokładzie pod moją opieką, a pan znajdzie jakąś kobietę, skłoni ją do zabrania jakichś ubrań, a przede wszystkim butów, i przyjścia z nimi na okręt. A wtedy ona i dziewczynka mogą zejść na ląd w biały dzień. Zna pan jakąś kobietę o macierzyńskich instynktach, która zajęłaby się Surają i przysposobiła ją do służby? - Nie, doktorze. W Gibraltarze mam niewielu znajomych. - W takim razie najlepiej będzie, jeżeli zasięgnie pan rady garnizonowego kapelana. Niech go pan odwiedzi zaraz po zameldowaniu się u admirała. Powinien pomóc, jeżeli powie mu pan, że dziewczynka ma dziewięć lat. - I to pan, duchowna osoba, chce, żebym kłamał? - Kłamał? A ile lat ma ona w rzeczywistości? Zna pan jej wiek? - Oczywiście, że nie, ale się domyślam. - Ale tak naprawdę, to pan nie wie. Ja też się domyślam i daję jej dziewięć lat.
- Na pewno ma pan rację, doktorze. Właściwie, to może mieć najwyżej osiem. I Delancey wraz z doktorem Rathbonem poszli odwiedzić Suraję. Dziewczynka już wstała i z wyrazem bezbrzeżnego zdziwienia na twarzy wyglądała przez najbliższy otwór działowy. Prawdopodobnie po raz pierwszy widziała morze. Delancey usiadł przy niej i przemówił uspokajająco, starając się najlepiej, jak umiał, żeby jego słowa, których nie rozumiała, zabrzmiały życzliwie. W końcu przymusił się do uśmiechu, a ona znów spuściła wzrok. I wtedy stwierdził - czując niedorzeczne ukłucie zazdrości - że Teesdale już się z nią zaprzyjaźnił i że potrafi ją rozweselić. Wobec tego wyszedł z doktorem Rathbone'em, zostawiając dziewczynkę pod dobrą opieką. Zastanawiał się, w jaki sposób steward zdołał pokonać trudności językowe. Bo pokonał je i udowodnił, że umie postępować z dziećmi, czego on sam, co było oczywiste nie potrafił. Tego dnia po obiedzie wydanym z okazji pożegnania doktora Rathbone'a ukazała się im skała Gibraltaru. Niebawem Delancey porozumiał się z kutrem patrolowym i dowiedział się, że wprawdzie nie widziano Linoisa, ale wiadomość o schwytaniu Speedy‘ego już dotarła. Na pytanie, czy w Gibraltarze urzęduje ten sam admirał, kapitan kutra oznajmił, że teraz nie ma tam żadnego admirała. Ten, u którego zwykle meldował się Delancey, powrócił do Anglii, zwolniony z powodu choroby, a na jego miejsce nikt nie przybył. Oprócz jednego slupa, w zatoce nie było okrętów wojennych. Dlatego też niepodobna, żeby ktoś wypytywał Delanceya, co porabiał. - Wkrótce wejdziemy do zatoki, panie Mather - zwrócił się Delancey do pierwszego oficera - i chcę, żebyśmy zrobili to wzorowo. Proszę zmienić starą banderę na nową. Podciągnąć żagle. Niech pan będzie gotów do oddania honorów fladze dowódcy portu i sprawdzi, jak prezentuje się załoga. Merlin to wprawdzie nie fregata, ale powinien wyglądać równie elegancko jak każda z fregat służących w naszej marynarce. Jest po temu i czas, i miejsce.
Rozdział dziewiąty Algeciras Kiedy Merlin okrążał Przylądek Europa, na widok skały wystrzelającej niemal pionowo z wody po wschodniej stronie Gibraltaru i morza przedzierającego się przez skały na południu Delancey doznał, jak zawsze, tajemniczego wstrząsu. Krajobraz tonął w ciepłym świetle słonecznym, a na brzegu hiszpańskim widać było żółtobrązowe wzgórza. Prawie czuł zapach poszycia, które porastało skaliste stoki Gibraltaru. Był tu osiemnaście lat temu podczas wielkiego oblężenia i tuż przed podpisaniem rozejmu zdobył patent oficerski. Przeprowadzając rozpoznanie, odkrył pływające baterie wroga. Służył wtedy na kanonierkach, które w końcu uratowały kilku hiszpańskich rozbitków. Po prawdzie, był w Gibraltarze całkiem niedawno, ale jego myśli zatrzymały się na tym wcześniejszym, historycznym pobycie. Uważał, że o obronie Gibraltaru, którą dowodził generał Elliot, będzie się pamiętać, dopóki istnieć będzie Anglia. Ale w tamtych czasach wojnę prowadzono w sposób rycerski. Było w niej miejsce na wymianę kurtuazyjnych listów, na białe flagi, kiedy zawieszano broń. Konflikt zakończył się inspekcją garnizonu przeprowadzoną przez księcia de Crillon, pełnego galanterii gościa twierdzy, której nie udało mu się zdobyć. Rewolucja francuska wszystko odmieniła. Lord Nelson nauczył się od swoich przeciwników, że celem walki jest unicestwienie wroga. Za czasów admirała Rodneya wystarczało wygrać bitwę, od nikogo nie wymagano zniszczenia przeciwnika.
Kiedy przed oczami Delanceya pojawiła się zatoka, okazało się, że stoi w niej tylko jeden okręt wojenny - slup, dziwnie prezentujący się żaglowiec, chyba mniejszy od Merlina. Gdyby jego kapitan był młodszy stopniem od niego, co było mało prawdopodobne, to on, Delancey, jako najstarszy rangą dowódca marynarki w Gibraltarze miałby prawo otworzyć rozkaz, który przywoził. Nie dostrzegł tu ani śladu eskadry, którą wysłano do walki z Linoisem. Ponieważ rejs Merlina z Minorki opóźniły przeciwne wiatry, Delancey przypuszczał, że Linois płynie jeszcze wolniej. Tymczasem w oczekiwaniu na przybycie posiłków trzem francuskim liniowcom mogły się przeciwstawić dwa angielskie slupy. Delancey wpłynął zręcznie do zatoki, oddał honory banderze dowódcy portu, rzucił kotwicę i przekazał sygnałem swój numer rozpoznawczy drugiemu slupowi. Z odpowiedzi dowiedział się, że jest to czternastodziałowy Calpé, dowodzony, jak wynikało z rejestru oficerów, przez wielmożnego George'a Heneage'a Laurence'a Dundasa, który był od niego starszy stopniem, ale na pewno młodszy wiekiem. Po wydaniu Matherowi kilku poleceń, jak zwykle w takich razach, Delancey wsiadł do łodzi i popłynął złożyć wyrazy szacunku oraz oddać powierzony mu rozkaz, Okazało się, że Dundas jest rudowłosym młodzieńcem, mówiącym z lekkim szkockim akcentem. Przyjął on swego gościa odrobinę protekcjonalnie. Wyglądał na zamożnego, był otyły i sprawiał wrażenie raczej bywalca salonów niż żeglarza. Swoją kabinę rufową miał bogato umeblowaną, z brokatowymi zasłonami, perskimi dywanami i srebrną lampa wiszącą. Spojrzał na mundur Delanceya i mruknął: - Prowincjonalny krój nie może wyglądać dobrze. Zawahawszy się przez chwilę, zaproponował Delanceyowi kieliszek wina, ale niemal słyszało się, jak myśli, że tak fatalnie ubrany gość nie pozna się na dobrym, trunku i zapewne wolałby napić się piwa. Złamał pieczęć na liście i dopiero wtedy poprosił Delanceya, żeby usiadł. - Zechce pan spocząć, kapitanie, a ja przeczytam list. W ciszy, która zapadła po tych słowach, Delancey miał czas się rozejrzeć i podziwiać sztychy, poduszki i kryształowe karafki. Nie ulegało wątpliwości, że Dundas jest zamożny. Gdy skończył czytać, spojrzał bystro na gościa. - Zna pan treść tego listu? - spytał. - Tak. - Cóż, mogę do tego dodać tylko dwa fakty. Po pierwsze, Linoisa jeszcze nie widziano. Po drugie, w pobliżu Kadyksu znajduje się nasza eskadra pod dowództwem sir Jamesa Saumareza. - A więc Linois będzie musiał walczyć? - Na pewno, jeżeli płynie do Kadyksu. Ale podejrzewam, że zawinie do Algeciras. A tam dowie się o blokadzie Kadyksu. Dopiero wtedy zdecyduje, co dalej. Na przykład, może zawrócić do Tulonu. - To znaczy, że Saumarez ma więcej okrętów od niego? - Oczywiście. Sir James ma siedem liniowców, a oprócz tego fregatę Tamiza i slup. Oczywiście, gdyby Francuzi i Hiszpanie się połączyli, to oni z kolei byliby silniejsi. - Czy nie należałoby go ostrzec przed Linoisem? - Tak, ale dopiero, kiedy Linois się nam pokaże. Tymczasem zechce pan zameldować się u gubernatora, generała O'Hary. Ponieważ Hiszpania jest teraz z nami w stanie wojny, widzi on siebie jako bohatera zbliżającego się oblężenia.
Tego dnia Delancey ze swoimi oficerami był na obiedzie u gubernatora i przekazał mu wieści o Malcie. Gubernator zapewnił gościa, że forteca będzie się bronić do ostatka. Być może sugerując się wspomnieniem o generale Elliocie, obecnie lordzie Heathfield, Delancey doszedł do wniosku, że nigdy nie powierzyłby obrony kluczowej dla Anglików twierdzy komuś takiemu jak O'Hara. Uważał, że Irlandczycy bardziej nadają się do ataku. Mimo to obiad się udał, a Delancey był rad, że wśród zaproszonych gości jest doktor Rathbone. Kiedy wstano od stołu, stary uczony podszedł do niego ze słowami: - Chcę panu przedstawić kapelana garnizonu, wielebnego Samuela Slatera. Jego żona, którą miałem przyjemność poznać, ma zamiar naprawdę panu pomóc. Jej przyjaciółka, pani Hardwick, będzie szczęśliwa mogąc zapewnić Surai dom. Chodźmy więc do pana Slatera, dopóki nie jest zajęty. Wkrótce okazało się, że pani Hardwick jest osobą bardzo życzliwą. Obiecała, że nazajutrz zjawi się z panią Slater na Merlinie i przyniesie dla Surai odpowiednie ubranie i buty. Delancey z wdzięcznością przyjął jej deklarację, ale był znacznie mniej szczęśliwy, kiedy nadeszła chwila opuszczenia przez dziewczynkę okrętu. Uświadomił sobie wtedy, że to dziecko coś dla niego znaczy i że będzie mu jej brakowało. Od razu też spostrzegł, że przyczyną widocznego zasmucenia Surai jest rozłąka z Teesdale'em. Przy rozstaniu oboje mieli w oczach łzy. Po raz ostatni spojrzał na nią, kiedy była już tylko małą figurką, która z nadbrzeża machała ręką na pożegnanie jego stewardowi. 4 lipca Dundas i Delancey obserwowali francuską eskadrę, gdy mijała Przylądek Europa, przepływała przez zatokę i rzucała kotwice cztery mile od Algeciras. Z dogodnego miejsca na Bastionie Królewskim przypatrywali się Francuzom przez lunety aż do chwili, kiedy tamci zwinęli żagle. - Ten okręt flagowy to Formidable. Ma siedemdziesiąt cztery działa - oznajmił Dundas. - Są z nim Indomptable i Desaix. - Wiadomo mi, że Formidable ma osiemdziesiąt dział, panie kapitanie - odrzekł Delancey. - I tyle samo Indomptable. Ta fregata to chyba Muiron, a pozostałe okręty są, przypuszczam, pryzami. Dundas był nieco zbity z tropu, ale zaraz odzyskał rezon, oświadczając w sobie właściwy sposób: - Jednym z nich jest z pewnością Speedy, a ten bryg to mały statek handlowy. - Mam wrażenie, że francuskie okręty są doskonale przygotowane do walki. - Tak, Formidable to okręt, z którym trzeba się liczyć, natomiast ten drugi jest chyba jego bliźniakiem. Muszę przyznać, że nic nie słyszałem o tym Linoisie. Powiedział to niemal takim tonem, jakby dawał odprawę komuś bez najmniejszego znaczenia, ale Delancey zrobił, co mógł, żeby oddać Francuzowi sprawiedliwość. - Wiem, że był oficerem w służbie króla francuskiego i że służył pod Suffrenem w Indiach Zachodnich rzekł. - Podobno jest Bretończykiem i ma raczej opinię rozważnego niż przedsiębiorczego. Złożyli swoje lunety i w zamyśleniu ruszyli z powrotem nad zatokę. Różnili się od siebie w sposób widoczny. Dundas był człowiekiem majętnym i ustosunkowanym, ale brakło mu doświadczenia, natomiast Delancey był dobrym i doświadczonym żeglarzem, ale nie miał wpływowych krewnych. Łączyły ich dość przyjacielskie stosunki, w których kryła się jednak obustronnie - domieszka zazdrości. Niemniej w miarę jak się poznawali, lubili się coraz bardziej.
Noc była bezwietrzna. W ciszy morskiej z Calpé wysłano szalupę z ostrzeżeniem do sir Jamesa Saumareza. Gdy wysyłano list, Delancey znalazł się akurat na pokładzie Calpé i pozostał na nim, żeby omówić sytuację. - Mój slup spostrzegliby od razu - wyjaśnił Dundas. - A szalupy nie zauważą. - Mają do przewiosłowania z osiemdziesiąt mil... Co zrobi Saumarez? - Zastanawiałem się nad tym. W pierwszym odruchu z pewnością będzie chciał nie dopuścić do połączenia się Linoisa z Francuzami i Hiszpanami w Kadyksie. Będzie się starał zniszczyć mniejszą z dwu eskadr, zanim zdołają połączyć swoje siły. A to oznacza, że jutro zaatakuje Linoisa. - Ale zatoka Algeciras zapewnia Linoisowi dobrą pozycję do obrony dzięki płytkiej wodzie i osłonę baterii nadbrzeżnych. Saumarez na pewno dwa razy pomyśli, zanim tam go zaatakuje. - Nic mu przecież innego nie pozostaje. Przypuśćmy, że Linois wyśle lądem wiadomość dla admirała w Kadyksie, a ten wyjdzie ze swoją eskadrą w morze. Tak więc, kiedy Linois opuści kotwicowisko, Saumarez znajdzie się pomiędzy dwoma eskadrami wroga. I jakie wtedy ma szanse? - A jaką siłą dysponują Hiszpanie? - W Kadyksie jest w sumie około jedenastu okrętów francuskich i hiszpańskich, z tego trzy posiadają po sto i więcej dział. Dwa z nich, podobno są to Real-Carlos i San-Hermenegilde, mają ich po sto dwadzieścia. Tak więc należą do największych okrętów na świecie, a ich konstrukcja jest ponoć znakomita. - Ale ich załogom prawdopodobnie brak doświadczenia. - To prawda. Jeżeli jednak zmierza pan do tego, żeby Calpé i Merlin walczyły z tą parą, to może pan zostawić mnie na brzegu. Nawiasem mówiąc, Hiszpanie mają jeszcze jeden trójpokładowiec, SanFernando. - Tym większa szkoda, że straciliśmy Speedy‘go. Wtedy byłoby nas trzech! - Och, Cochrane mógłby z nimi walczyć sam, i to odesławszy połowę załogi na urlop. Ale mówiąc poważnie, Delancey, nie podobają mi się ani trochę te trójpokładowce. My takich nie mamy, a one mogą być zdolne znieść nasze siedemdziesięcioczterodziałowe okręty z wody. Sto dwadzieścia dział! Gdyby doszło do bitwy, Saumarez powinien do nich strzelać z jak największej odległości. Nazajutrz wczesnym rankiem Delancey i Dundas spotkali się ponownie na Bastionie Królewskim. Obu towarzyszyli midszypmeni z sekstantami, lunetami i mapami. Mogli się teraz przekonać, że francuskie okręty zajęły pozycje obronne. Po zrobieniu namiarów Delancey naniósł je ołówkiem na swoją mapę, a później zaznaczył na niej baterie brzegowe. - Jedna jest na Isla Verde, druga na Santiago, wszystkich baterii jest chyba pięć - powiedział. - Mają też całą flotyllę kanonierek. Bóg wie ile ich jest, ale widziałem, jak ćwiczyły. Trzy francuskie liniowce stoją w ośmio-, dziesięciojardowych odstępach, na dwóch kotwicach każdy. Na miejscu Saumareza zostawiłbym je w spokoju. - Ale to przecież oznacza starcie z hiszpańskimi trójpokładowcami - odparł Dundas. - Założę się, że sir James zaatakuje Linoisa, i powiem panu dlaczego. Saumarez brał udział w bitwie na Nilu, prawda? A więc tę bitwę zechce rozegrać tak samo. Spróbuje wcisnąć się pomiędzy Francuzów a ląd. - Co takiego, przy głębokości trzech sążni?! Mając przeciwko sobie baterie?!
- Stawiam pięć gwinei, że tak właśnie zrobi. Niebawem, daleko w morzu, pojawiła się angielska eskadra. Kiedy opływała Przylądek Cabrita, można już było policzyć okręty. - Sześć liniowców - rzekł Delancey. - Jednego brakuje, a także fregaty i slupa. - Kontradmirał mógł je zostawić jako straż Kadyksu, żeby podtrzymać wrażenie blokady. - Najprawdopodobniej tak właśnie zrobił. Teraz chyba przepłynie zatokę i postara się o kilku miejscowych pilotów, którzy znają zatokę Algeciras. A potem może zlecić naszym dwóm slupom wyjście przed szyk liniowców, żeby sondowały szlak i przekazywały mu dane o głębokości. - Żeby tylko, broń Boże, nie wpadło mu to do głowy! Zniszczono by nas w przeciągu godziny. - Wątpię, czy nas zauważył, ale jego pierwszy okręt już zobaczył Francuzów. - Delancey przetarł soczewki lunety i nastawił ją ponownie. - Bandera kontradmirała jest na czwartym okręcie, właśnie wciągnął flagę sygnalizującą wydanie bitwy. Mamy siódmą rano i świeci słońce, a przed nimi cały dzień... Ale modlę się, żeby wiatr się utrzymał. Przez chwilę wieje i ustaje. - Rzeczywiście, niech pan spojrzy na tamtą flagę. Znów opadła. Widzi pan szyk Saumareza? Ostatnie okręty są o kilka mil za pierwszym, który właśnie otwiera ogień. W tej chwili po całej zatoce przetoczył się grzmot dział i widok ze skały na to, co się dzieje pod Algeciras, zaczął przesłaniać dym. Dundas ruszył pierwszy w stronę brzegu pomny, że oba slupy powinny być gotowe do natychmiastowego wypłynięcia. Wały fortu zapełniły się szpalerami widzów, zarówno żołnierzy, jak cywilów, a ulice, którymi obaj szli, szumiały z podniecenia. - Nawet jeżeli nie odegramy żadnej roli w bitwie, to przynajmniej postaramy się ratować rozbitków rzekł Dundas. - Obawiam się, że po obu stronach będą ciężkie straty. Przy tak kapryśnym wietrze połowa okrętów może nie wejść do walki, a te, którym się to uda, mogą nie mieć okazji, żeby się wycofać. - Proponuję, żebyśmy zrobili co w naszej mocy. - Racja. Nie możemy być tylko widzami. Niech pan zgromadzi na Calpé swoich oficerów, a ja przedstawię im, jak się mają sprawy, i objaśnię rolę, jaką możemy odegrać w tej bitwie. W czasie narady na pokładzie Calpé Dundas opisał sytuację tak dokładnie, jak tylko mógł. - Na tej mapie zaznaczona jest pozycja, jaką zajmowały ostatnio trzy francuskie liniowce. Być może zamiarem sir Jamesa było wcisnąć się pomiędzy nie a brzeg, ale podejrzewam, że jego okręty są w stosunku do Francuzów nadal od strony morza, a niektóre z nich mogą znajdować się w niebezpieczeństwie. Niedługo wypłynę, zajmę pozycję niemal dokładnie naprzeciw Isla Verda i ustawię rufą do miejsca, gdzie ostatnio widziano Indomptable. Merlin weźmie kurs bardziej na północ i zajmie pozycję o jakąś milę na północ od Algeciras, ale nie za blisko baterii Santiago. Zadaniem obu naszych slupów będzie pomóc, w miarę możności, okrętom eskadry sir Jamesa. Po udzieleniu im pomocy albo stwierdzeniu, że jest to niemożliwe, wrócimy niezależnie od siebie na to kotwicowisko, ale w żadnym razie nie później niż przed zmrokiem. Czy wyrażam się dostatecznie jasno? Wszyscy potwierdzili lakonicznie albo skinęli głowami. - Doskonale - ciągnął - wypłynę za piętnaście minut, a Merlin pięć minut po mnie. Powodzenia!
Wkrótce na slupach postawiono żagle i kiedy okręty opuszczały kotwicowisko, widzowie pozdrowili je okrzykami. Delancey zarządził pogotowie bojowe, pragnąc gorąco, żeby z ich wkroczenia do akcji wyniknął jakiś pożytek. Slupy zazwyczaj nie wchodziły w skład flotylli walczącej w bitwie i rzadko w przeciwieństwie do często wykorzystywanych fregat - brały udział w potyczkach. W tym konkretnym przypadku nieprzyjaciel nie mógł ich przeoczyć. A mimo to każdemu z nich groziło zatopienie, zanim nawet ktoś by je rozpoznał. Wiatr był słaby i dwa slupy płynęły przez zatokę wolno. W miarę jak posuwały się naprzód, odległy grzmot dział stawał się coraz bardziej ogłuszający. Kiedy się rozdzieliły, przed ich dziobami niczym pas mgły rozciągał się dym, z rzadka rozświetlany błyskawicami światła. Merlin, który płynął teraz bardziej na północ, zbliżał się do strefy, gdzie ponad kłębami dymu majaczyło kilka bramsteng. Z dzioba slupa dobiegał śpiew marynarza sondującego morze sondą ręczną. Na okręcie panowała cisza, słychać było tylko komendy Delanceya, które wydawał sternikowi. - Tak trzymać - polecił i zwrócił się do Stirlinga. - To mi się nie podoba. Baterie brzegowe walą jak wszyscy diabli, a wiatru prawie nie ma. - Miejmy nadzieję, że hiszpańscy artylerzyści są nowicjuszami w swoim fachu, panie kapitanie. - Tak, ale Linois może odesłać do pomocy na brzeg jedną trzecią swoich ludzi. Wystarcza mu obsadzenie dział jednej burty. Delancey musiał teraz krzyczeć, żeby go słyszano. Jeden, może dwa pociski przeszły nad slupem, któryś uderzył w wodę koło burty, odbił się i zatonął gdzieś za rufą. Merlin miał stanowczo za dużo słabych punktów, żeby włączyć się do tej bitwy. Ale Dundas miał rację. Ich slupy mogły się tu przydać, nawet chociażby do tego, by wyłowić paru ludzi z wody. Delancey często studiował obrazy przedstawiające bitwy morskie, gdzie na pierwszym planie był zwykle namalowany wrak okrętu i czepiający się go kurczowo marynarze. Bez tego elementu pierwszy plan obrazu przedstawiałby się nijako. Ale czy równie często jak w sztuce można to było spotkać w rzeczywistości? Owszem, w minionej wojnie zdarzały się takie sceny podczas oblężenia Gibraltaru, jednakże nie była to zwykła bitwa. No, a ta, która się właśnie toczyła? Miał się wkrótce przekonać, jak mógłby wyglądać jej pierwszy plan. Przede wszystkim rzucał się w oczy dym. Było go więcej, niż jakikolwiek malarz mógłby przedstawić na płótnie, bez szkody dla obrazu. Wśród żeglarzy wierzono powszechnie, że ogień artyleryjski przyczynia się do nastania ciszy morskiej. Bez względu na to, czy była to prawda, czy nie, teraz słaby wiatr z pewnością ustawał. Merlin wpływał już w kłęby gryzącego bitewnego dymu. Jego dziobnik przestał być widoczny, a wkrótce także rozerwany przez zabłąkaną kulę fokmarsel. Na pokład slupa wdarł się właśnie przemożny zapach prochu strzelniczego. Czasem mówiło się o kimś, że nie wąchał prochu. Ale na Merlinie nie można już było tego powiedzieć o nikim, ponieważ woń prochu była wszędzie, szczypała w oczy. Gdy rozległ się okrzyk na dziobówce, Delancey rzucił komendę: „Ster prawo na burt”, mając nadzieję, że podjął słuszną decyzję. Obok prawej burty Merlina prześliznęła się widmowa łódź, ale nie było w niej nikogo. Delancey skorygował kurs nie bardzo wiedząc, gdzie się znajduje. Pewien był tylko, że jest albo wkrótce będzie w środku bitwy. Sądząc z przeraźliwego huku dział, między Merlinem a brzegiem walczyły dwa okręty. Po każdej salwie burtowej woda przenosiła wywołany przez nią wstrząs i targała slupem. Przez chwilę Delancey widział jeden z okrętów i błysk dział jego przeciwnika, który znajdował się dalej od Merlina. Domyślał się, że angielskim okrętem może być Pompée.
Pięć minut później z Merlina dostrzeżono szczątki jakiegoś okrętu - wierzchołek bezana z uczepionymi do niego siedmioma rozbitkami. Na rozkaz Delanceya slup stanął w dryfie i marynarzy, Francuzów z Formidable, wyciągnięto z wody. Wypadli za burtę, kiedy zwalił się maszt, ale nie umieli powiedzieć nic ponad to, że Formidable odciął cumę, chcąc przypuszczalnie uciec do brzegu. Strzelanina dobiegająca z tamtej strony oddaliła się, ale odgłosy bitwy na północy wzmogły. Nagle ni stąd, ni zowąd wyłoniła się jakaś łódź, w której Delancey rozpoznał szalupę ze stoczni, i popłynęła tam, gdzie ostatnio widział Pompée. Nim jeszcze stracił ją z oczu, pojawiła się następna, mniejsza łódź, najwyraźniej uszkodzona i przeciekająca. Kiedy jej załogę wciągnięto na pokład Merlina, okazało się, że płynęła na pomoc eskadrze, ale dosięgła ją zabłąkana kula. Delancey zbliżał się do huczących dział, utrzymując kurs na północny zachód. I wtedy nagle powiew odświeżającego wiatru rozproszył dym, ukazując mu na lewo od dziobu Hannibala. Wiatr nie utrzymał się długo, ale Delancey zdążył zobaczyć, co się wydarzyło. Hannibal płynął na południe, starając się przemknąć pomiędzy francuskimi okrętami a brzegiem. Niestety, za bardzo się do niego zbliżył i wpadł na mieliznę o ćwierć mili od lądu, dokładnie na wprost baterii Santiago. Usiłowano wprawdzie ściągnąć go za pomocą kotwicy zawoźnej, ale szalupa, która miała ją rzucić, znalazła się pod ostrzałem kanonierek. Z mapy morskiej wynikało, że w miejscu, gdzie osiadł Hannibal, musiało być trzy albo mniej sążni głębokości, tak więc jego manewr był nadzwyczaj nierozważny. Wiatr znowu ustał. Utrzymując przez następne dziesięć minut ten sam kurs, Delancey wpłynął pomiędzy baterie a Hannibala i rzucił kotwicę w odległości mniej więcej kabla od okrętu. Następnie kazał. Stirlingowi spuścić na wodę łódź. Gdy wszedł na pokład Hannibala z nie odstępującym go na krok Topleyem, ujrzał widok przywodzący na myśl piekło. Marynarze strzelali i znów błyskawicznie ładowali działa. Kilka z nich na prawej burcie górnego pokładu, w tym pierwsze i trzecie, wypadło z lawet. Natomiast przy tych, które nadal strzelały, brakowało ludzi do obsługi, a zakrwawiony pokład pokryty był ciałami zabitych i rannych. Właśnie w chwili kiedy Delancey z wahaniem przekraczał furtę wejściową, nowa seria kul armatnich wdarła się między pokłady i roztrzaskała rufę. Hannibal był ostrzeliwany z flanki przez francuski liniowiec, który znajdował się gdzieś przed jego dziobem. Kadłub okrętu zadrżał pod uderzeniem, ale i tak był on już tylko nieruchomym, stałym celem. Zaczerpnąwszy powietrza, Delancey ruszył na tył żaglowca i dotarł na rufówkę, gdzie wciąż strzelało kilka dział. Jakiś ranny płakał jak dziecko, a inny jęczał. Jedyny oficer w zasięgu wzroku był kapitanem i miał obandażowaną prawą rękę. - Delancey ze slupa Merlin - przedstawił się Delancey. - Przypłynąłem, żeby się dowiedzieć, czy na coś się przydam. Pan jest dowódcą okrętu? - Nie, panie kapitanie. Dowódca jest pod pokładem, opatrują mu ranę. Oficera z pewnością bolała ręka, ale starał się panować nad głosem. - Czy pomóc wam odciążyć okręt? Moi ludzie mogą zepchnąć działa za burtę. Gdyby odzyskał pławność, możemy was odholować - rufą na przód. W tym momencie kula rozbiła opuszczone koło sterowe i poleciała dalej, odłupując drzazgi od bezana i raniąc kolejnych pięciu marynarzy. Jeden z nich zgiął się z bólu. Kapitan skrzywił się i spróbował skupić uwagę na Delanceyu.
- Przekażę dowódcy pańską propozycję, ale nie sądzę, żeby to coś pomogło. Jeżeli przerwiemy ogień, oberwiemy jeszcze mocniej i nie starczy nam ludzi, żeby ściągnąć okręt z mielizny. Już mamy ponad pięćdziesięciu zabitych. A poza tym podziurawili nas poniżej linii wodnej. - Chyba zatkaliście te dziury? - O tak. Lecz kiedy okręt zejdzie z mielizny na wodę, zanurzy się głębiej. - No, a pompy? - Zniszczone. Tylko jedna sprawna. Kula armatnia strzaskała w tym momencie schodnię na śródokręciu, a inna, rozpalona do czerwoności, trafiła w wyrwę na rufówce, gdzie zgasił ją żołnierz z piechoty morskiej. Głos kapitana załamał się, lecz on sam zachował spokój. - Rozgrzana kula, panie kapitanie. Nauczyli się tej sztuczki od nas podczas minionej wojny. Używają też pocisków wybuchających, na razie bez powodzenia. - Jeżeli nie można ściągnąć okrętu z mielizny, trzeba będzie go poddać. Pomóc wam w ewakuacji załogi? - Tylko na rozkaz dowódcy. - Proszę mu więc przekazać wyrazy szacunku i powiedzieć, że czekam w pogotowiu. Mogę was trochę odciążyć i zająć sobą te kanonierki. - Dziękuję, panie kapitanie. Dowódca będzie bardzo zobowiązany. Hannibal był już na pewno stracony, zbyt wielu jego oficerów zginęło, a załoga była wyczerpana i oszołomiona rozlewem krwi i hukiem. Kiedy Delancey, wezwawszy Topleya, żeby szedł za nim, wracał do furty wejściowej, następny pocisk uderzył w burtę okrętu. Spojrzał w tamtą stronę, żeby zobaczyć, co się stało. - Trafiono działo numer siedem - mruknął do siebie, wsiadając do łodzi. - Dłużej nie wytrzymają. Kiedy wrócił na pokład Merlina, przez lunetę przyjrzał się polu bitwy. Kanonada osłabła, a wiatr rozwiał dym, odsłaniając pełne rozmiary katastrofy. Na południe, w odległości mili, stał Caesar z wywieszoną flagą, wzywającą do przerwania walki. Venerable i Audacious posłuchały rozkazu, ciężko uszkodzony Pompée był odholowywany przez łodzie, a Spencer, który nawet nie zdążył wejść do akcji, płynął pod żaglami. Patrząc w stronę brzegu, Delancey zobaczył całą trójkę francuskich liniowców, uszkodzonych i unieruchomionych na mieliźnie. Żaden już nie walczył. Oprócz Hannibala strzelały tylko baterie brzegowe. Daleko na południe płynął Calpé, ale zmierzał do okrętu flagowego ciągnąc za sobą kilka łodzi. Hiszpańskie kanonierki podzieliły się na dwie grupy, część z nich znajdowała się na południu, reszta na północy od baterii Santiago. Wszystkie strzelały do Hannibala. Nie miały one pokładów, poruszały się na wiosłach, były nieco większe od łodzi okrętowych i uzbrojone w jedno działo, umocowane na rufie. Ich eskadra mogła dorównać sile ognia okrętu wojennego, ale ponieważ bardzo łatwo było je zniszczyć, używano ich tylko przy brzegu. Siedząc je uważnie przez lunetę, Delancey bardzo szybko podjął decyzję i rozkazał Stirlingowi postawić żagle. Kiedy slup ruszył, przeprowadził rozmowę z Matherem.
- Nie możemy ocalić Hannibala, ale możemy przepędzić kanonierki - powiedział. - Przy okazji spróbuję którąś pochwycić. Dlatego szalupa ma być gotowa do spuszczenia na wodę, a załoga uzbrojona. Dowódcą będzie pan Northmore. Merlin szerokim łukiem opłynął dziób Hannibala i pod pełnymi żaglami runął na najbliższą kanonierkę. W ciągu jednej czy dwu decydujących chwil wszystkie one nadal ostrzeliwały Hannibala, tak że zanim zdołały obrócić się i skierować działa na nowy cel, Merlin stał już w dryfie, zwrócony do nich prawą burtą. - Ognia! - krzyknął Delancey. Dowodzeni przez Stirlinga artylerzyści wystrzelili błyskawicznie i tak dokładnie, że zatopili jedną kanonierkę i wyparli resztę poza zasięg strzału. Był to raczej pośpieszny aniżeli godny odwrót. Widząc je w rozsypce Delancey ponownie chwycił wiatr w żagle i okrążywszy Hannibala rzucił się na drugą grupę kanonierek. - Postawić w dryf! - krzyknął i dorzucił: - Spuścić szalupę! Ponieważ czekano na ten rozkaz, wykonano go szybko i szalupa pomknęła za najśmielszą kanonierką, która wysunęła się przed inne. Było w niej pełno ludzi. Z pewnością zdołałaby uciec, ale kula z Merlina roztrzaskała jej trzy wiosła. Delancey obserwował przez lunetę, jak szalupa podpływa do przeciwnika. Pierwszy znalazł się na kanonierce Northmore z kordem w ręku i Hiszpanie zostali zgnieceni w ciągu zaledwie paru chwil. Potem szalupa ruszyła w powrotną drogę, a z nią schwytana kanonierka. Działa Santiago nie zwracały w tym czasie uwagi na Merlina, ostrzeliwując bez przerwy Hannibala. Ich artylerzystów, którzy ustalili sobie dokładnie jego odległość i pozycję, nie nęciło strzelanie do innego celu. Ani Francuzi, ani Hiszpanie od lat nie zdobyli angielskiego liniowca. W Hannibalu zobaczyli okręt, który musi się poddać, i nie zamierzali przerwać ognia, zanim on tego nie zrobi. Artylerzyści hiszpańscy byli zmęczeni i strzelali wolno, ale za to każdy ich strzał był celny. Z osadzonego na mieliźnie okrętu odpowiadało im kilka dział. Delancey zobaczył, że dowódca okrętu, komandor Salomon Ferris, znów jest na pokładzie i kieruje ogniem. Kiedy tylko powróciła szalupa, natychmiast opuścił to miejsce. Komandor Ferris pomachał mu ręką na znak, że wie o jego pomocy. Merlin skierował się teraz na morze. Odległość między nim a Hannibalem zwiększyła się. - Opuszczają banderę, panie kapitanie - powiedział Mather. Istotnie, nie mylił się. Bandera Hannibala zjeżdżała w dół wraz z angielską flagą, a do okrętu zbliżały się łodzie wysłane z francuskiego okrętu flagowego Formidable. W pół godziny później, kiedy Merlin płynął do Gibraltaru, holując zdobyczną kanonierkę, Delancey spostrzegł slup Calpé, który zbliżał się do Hannibala, jakby zamierzał przyjść mu z pomocą. Ale nie miał tam już nic do roboty. Wprawdzie kilka razy wystrzelił, jakby z kimś walczył, lecz wkrótce wszystko umilkło. Bitwa była skończona. Dotarłszy na gibraltarskie kotwicowisko, Delancey udał się na Calpé, żeby dowiedzieć się, co się wydarzyło. Zastał Dundasa w mundurze czarnym od sadzy, bez kapelusza, umazanego krwią i borykającego się z naprawą zniszczeń, którym uległ pokład slupa. Potrafił dowodzić ludźmi lepiej niż Delancey przypuszczał, a jego wyczerpana załoga starała się, jak tylko mogła. - Pomogliśmy naszym okrętom, ile się dało, zwłaszcza Pompée - rzekł Dundas. - To właśnie moje łodzie i dwie ze stoczni go odholowały. Wyłowiliśmy też paru Francuzów. Kiedy wiatr rozwiał dym, zobaczyłem, że Hannibal jest przy brzegu. Domyśliłem się, że musi się poddać, ale sądziłem, że
przedtem uda mi się uratować część załogi. Nie opuścił jeszcze bandery, ale przy tym wietrze nie widziałem jej wyraźnie. Dopiero potem zauważyłem, że ściągnięto flagę narodową. Wtedy było już za późno. Posłałem im na pomoc dwie łodzie. I w ten sposób dwudziestu dwóch moich ludzi dostało się do niewoli. Byłem tak wściekły, że oddałem parę salw burtowych do kanonierek, które wyciągnięto na brzeg. Bateria Santiago ostrzelała nas i narobiła nam takich szkód, że ich usunięcie zajmie tydzień. A do tego raniono mi siedmiu ludzi. A jak się powiodło Merlinowi? - Mieliśmy trochę więcej szczęścia. Byłem na pokładzie Hannibala, zanim pan nadpłynął; siedział już na mieliźnie, ale jeszcze się nie poddał. Rozpędziłem kanonierki, a jedną zdobyłem. Wyszliśmy z tego bez szwanku, tylko dwóch marynarzy jest lekko rannych. - Delancey zdawał sobie sprawę, że jego relacja wygląda na samochwalstwo, więc żeby złagodzić to wrażenie, dodał: - Ale gdyby baterie nie strzelały do pana, mielibyśmy większe straty. To szczęście, że tak łatwo udało się nam wycofać. - Dobrze się pan spisał, Delancey. Ale żal mi admirała. Można się spodziewać, że Francuzi ogłoszą swoje zwycięstwo, a sir James będzie musiał wytłumaczyć się z tej porażki. - Uważa pan, że przegrał bitwę? - No cóż, miał sześć okrętów przeciwko trzem, a wyszedł z tej potyczki mocno rozbity i jeden okręt oddał Francuzom. Sąd wojenny skazywał już za mniejsze niepowodzenia. - Proszę się jednak zastanowić, był pan przecież ostatni na placu boju. Co pan zobaczył? Że okręty francuskie siedzą na mieliźnie wyłączone z akcji, z potrzaskanymi masztami i odstrzelonymi stengami. I że łodzie z brzegu zabierają rannych. A więc widział pan, tak jak i ja trochę wcześniej, pobitego wroga, niezdolnego do wznowienia walki. - Ależ zgoda. Tylko że inaczej będzie to wyglądało w raporcie, który napisze Linois. Francja nie ma w nadmiarze zwycięskich admirałów. Zapewniam pana, że Linois wyciągnie z tego, ile się da. Zdobył angielski liniowiec, na którym francuska flaga powiewa nad banderą naszej marynarki, i nade wszystko pragnie go zabrać tam, gdzie go nie dosięgniemy. Hannibal to dowód jego zwycięstwa. Na miejscu Ferrisa podpaliłbym okręt. - Z rannymi na pokładzie? - Rzeczywiście, ma pan rację. Nie mógł tego zrobić. - A więc Linois zdobył pryz i zamierza go utrzymać. Co teraz zrobi? - Pośle lądem meldunek do Kadyksu, prosząc tamtejszego admirała o pomoc. Domyślam się, że posłaniec jest już w drodze. - Wobec tego musi mieć swoje trzy, nie, cztery okręty gotowe do wypłynięcia, kiedy zjawi się tu eskadra z Kadyksu. Musi więc działać szybko. - A jeszcze szybciej sir James! - O tak, zaiste! Kiedy Linois wypłynie, dla sir Jamesa będzie to ostatnia okazja, żeby odzyskać Hannibala. Myślałem, żeby zgłosić się na ochotnika i dziś wieczorem spalić okręt, ale admirał ma lepszy pomysł: odbić go. - Spomiędzy tych hiszpańskich trójpokładowców? - To jego jedyna szansa. Do tego czasu powinni wyremontować okręty.
- Stocznia już się tym zajęła, ale załogi są wyczerpane i do pracy przystąpią dopiero jutro. A będą musiały pracować jak nigdy. To będzie wyścig z czasem!
Rozdział dziesiąty Wyścig z czasem Delancey wrócił na Merlina i zaczął rozmyślać o trudnościach, których należało się spodziewać. Uszkodzone liniowce ściągnięto już do zatoki. Coś mówiło mu, żeby poszedł do stoczni i w miarę możności wywiedział się, czy nie brakuje im jakichś materiałów. Zabrał ze sobą młodego Stocka sądząc, że nauczy się on czegoś z zakresu budowy statków. Pomyślał, że jak na razie chłopak jest przygaszony. Był z niego chwilami pożytek i z pewnością nie sprawiał kłopotów, w każdym razie mniej, niż można się było spodziewać po obdarzonym żywym usposobieniem chłopaku, ale Delancey miał wątpliwości, czy nie za mało go zachęcał do wykazania inicjatywy. - Idę do stoczni sprawdzić, w czym mogę im pomóc - wyjaśnił. - Wprawdzie ze slupa jest niewiele pożytku w czasie samej bitwy, ale może być przydatny w inny sposób. Minęli bramę stoczni i ruszyli drogą prowadzącą pomiędzy stertami drewna i zwojami lin. Delancey spytał o pana Eveshama i skierowano go do drewnianego baraczku, wokół którego zebrała się grupa robotników. Po chwili mężczyźni rozeszli się i siwy majster szkutniczy powitał gości. - Miło mi znowu pana widzieć, kapitanie. Czym mogę służyć? - Interesuje mnie, jakie szkody poniosły Pompée i Caesar. W jakim są stanie? - No cóż, całkowity ich remont zająłby nam sześć tygodni, a może i dwa miesiące - odparł szkutnik. Ale wiemy, że sir James musi wypłynąć za kilka dni, a ściślej mówiąc, gdy nadpłynie eskadra z Kadyksu. Wymaga to od nas całkiem innego podejścia, zadanie jest prawie niewykonalne. Musimy jakoś załatać okręty, tak żeby nie potonęły. Nie ukrywam, że nie lubię takiej pracy. Wszystko w pośpiechu, na chybcika, brakuje czasu na planowane działania i robienie wszystkiego po kolei. Ale jest wojna - powiedziałem swoim pracownikom - i nie możemy prosić wroga, żeby zaczekał, aż skończymy. - Czego może panu zabraknąć? Drewna, desek, płótna? - Krzywizn, węzłówek, masztów i rei. - A ludzi? - Na razie mi nie brakuje. Ale przy zakładaniu nowych takielunków przyda się każdy. Delancey powtórzył tę rozmowę Dundasowi i spytał go, czy jego zdaniem warto rozebrać Santa Catarina. - Za mała! - odparł bez namysłu Dundas. Jedynym źródłem drewna, jakie mu przyszło na myśl, był hiszpański statek handlowy, zdobyty przez Speedy‘ego. Drewno z jego rozbiórki na pewno by się przydało.
Problem polegał na tym, że był on przeznaczony na sprzedaż, z której dochód należał do tych, którzy go schwytali. Nie można go było rozebrać bez zgody Cochrane'a, a lord - jak doniesiono - przebywał jako jeniec w Algeciras. Na razie można było tylko posłać na ów statek cieślę z Calpé, żeby dokonał oględzin. Wiadomość, którą przyniósł cieśla, była pomyślna, ale na razie trzeba było na tym poprzestać. Gdyby jakiegoś Francuza wymieniono na lorda Cochrane'a, co wydawało się prawdopodobne, to mógłby on określić cenę statku i przystąpiono by do rozbiórki. Prawdę mówiąc, Dundas powinien był zgłosić się z tym do admirała i zameldować, że slupy są do jego dyspozycji. Wprawdzie doręczył do kancelarii admirała na lądzie list wraz z rozkazem przywiezionym przez Delanceya z Malty, ale słusznie ocenił, że sir James jest zbyt zajęty, żeby przyjął go osobiście. Nie mając nic konkretnego do roboty, zajął się reperacją Calpé i planowaniem rozbiórki hiszpańskiego pryzu, kiedy otrzyma na to pozwolenie. Istotnie, lord Cochrane stawił się następnego dnia w Gibraltarze, zwolniony z aresztu na słowo honoru. Zgodził się od razu na poświęcenie zdobytego statku i po upewnieniu się, że załoga Speedy‘ego nie ma nic przeciw temu, nakazał rozbiórkę starego handlowca na części. Dundas zatrudnił przy tej pracy połowę swojej załogi i wkrótce zaczął zaopatrywać stocznię w potrzebny budulec. Czyniono olbrzymie wysiłki i dokazywano cudów pomysłowości, żeby tylko przygotować okręty wojenne do żeglugi. Ponieważ Dundas był całkowicie pochłonięty rozbiórką, Delancey stawił się na pokładzie okrętu flagowego Caesar i spytał o kapitana Donkina którego trochę znał. Oficer ten był ogromnie zajęty, bo na okręcie wrzała praca, roiło się od cieśli, a na pokładach huczało od uderzeń młotków i zgrzytu pił. Marynarze usuwali grotmaszt, a sam okręt przechylano, żeby odszukać miejsca poniżej linii wodnej, które wymagały reperacji. - Jakie mieliście straty? - spytał Delancey. - Dziewięciu zabitych, dwudziestu pięciu rannych i ośmiu zaginionych; prawdopodobnie utonęli, ale mogli też po prostu dostać się do niewoli - odparł Donkin. - Straciliśmy czterdziestu dwóch ludzi, choć i tak nie mieliśmy pełnej załogi, kiedy zaczęła się bitwa. Nawet wtedy brakowało nam dwunastu do pełnego stanu - ośmiu marynarzy i czterech z piechoty morskiej. - Straciliście jakichś oficerów? - Tak. Zginął pan Graves, nawigator. Bosman, pan Foster, jest w szpitalu na lądzie, a pan Best, drugi oficer nawigacyjny, zaginął. - Czy duże macie uszkodzenia? - Dziury po kulach już zatkaliśmy. Najbardziej ucierpiały maszty i takielunek. Jak pan niewątpliwie zauważył, zniszczono nam grotmaszt, a kilka drzewc jest nie do naprawienia. Żagle i olinowanie mamy w strzępach. Najgorsze jednak, że oprócz szalupy, która zatonęła, uszkodzono nam w mniejszym lub większym stopniu wszystkie łodzie. Pożyczyliśmy kilka ze stoczni, ale innych nie mamy. - Przeklęty pech! No cóż, nie będę pana dłużej zatrzymywał. Ma pan masę roboty. Donkin wdzięczny, że może odejść, oddalił się, a Delancey, wyszukawszy stosunkowo cichy kąt, zanotował sobie parę rzeczy. Potem zgłosił się do pierwszego oficera z pytaniem, czy może jutro zameldować się u admirała.
- Musi pan zrozumieć, kapitanie, że sir James jest ogromnie zajęty, i tu, i na lądzie - usłyszał w odpowiedzi. - Ja rozumiem, ale taki otrzymałem rozkaz. - Wobec tego zawiadomię o tym jego oficera flagowego. Radzę panu zgłosić się z samego rana, zanim zejdzie na ląd do stoczni. - Dziękuję. Zajmę panu admirałowi najwyżej pięć minut. Pierwszy oficer odszedł w pośpiechu, ale zaraz potem zatrzymał go intendent, który chciał o coś zapytać, a po nim cieśla. Gdyby nie udało się wyremontować szybko tego okrętu, to nie dlatego, że szczędzono wysiłków. Ale czy nie było tu przejawów bałaganu? Delancey miał wrażenie, że przydałaby się lepsza organizacja pracy. Wtedy uświadomił sobie, jak bardzo zmniejszyła się liczba oficerów. Jakże obejść się bez nawigatora i bosmana! Kiedy wracał na Merlina, nagle wpadł mu do głowy pewien pomysł. Wiedział już, co zrobi. Kwestią było tylko to, czy mu na to pozwolą. Siedząc samotnie w mesie dokonał na papierze paru obliczeń, przemyślał kilka problemów i na koniec zrobił podsumowanie. Kiedy wreszcie stanął przed obliczem admirała, ujrzał przed sobą przystojnego oficera w średnim wieku, z twarzą naznaczoną zmęczeniem, ale zachowującego się powściągliwie i stanowczo. - Słucham. Czy kapitan Delancey? Głos miał zimny, jakby mówił: „Czy ten człowiek nie rozumie, że admirał, który przegrał bitwę, może być zajęty?” - Panie admirale, wiem, że stracił pan trochę ludzi, i dlatego pozwalam sobie zaproponować uzupełnienie załogi pańskiego okrętu do pełnego stanu. Mogę dostarczyć nawigatora, jego zastępcę, bosmana, dwudziestu jeden marynarzy i dziesięciu żołnierzy. Na czas pana postoju w porcie mogę dodatkowo oddać do dyspozycji dwie trzydziestoosobowe grupy robocze pod dowództwem porucznika i midszypmena do pełnienia dwuwachtowej służby. Pozwolę też sobie zaofiarować dwie łodzie, jedna z nich może służyć panu za szalupę. - A Merlin zostanie bez załogi? - Tak jest, panie admirale. Zanim Pasley nie stawi się pod pańskie rozkazy, do zadań specjalnych będzie pan miał Calpé. - A kto jest nawigatorem, o którym pan mówił? - Ja, panie admirale. - Pan? - Jestem zarówno nawigatorem, jak i dowódcą okrętu, panie admirale. Saumarez spojrzał na Delanceya tak, jakby nie był w stanie pojąć jego zamiarów. To, że jakiś kapitan godził się na czasowe sprawowanie niższej funkcji, nie mieściło się w ramach i jego doświadczenia, i regulaminu marynarki, który nie przewidział takiej ewentualności. Wprawdzie przyjęcie tej propozycji z miejsca rozwiązywało wiele problemów, ale czy ośmieliłby się z niej skorzystać? A jednak czy miał prawo ją odrzucić? Przez dobrą chwilę mierzył Delanceya wzrokiem, a potem nagle powiedział:
- Czemu nie? Dobrze, panie Delancey, przyjmuję tę wielkoduszną propozycję i powiadomię o tym komandora Brentona... Muszę dodać, że po raz pierwszy widzę oficera, który oferuje mi pomoc, nie patrząc na swój stopień i stanowisko. Dziękuję ze szczerego serca! Wróciwszy na Merlina Delancey wydał rozkazy i polecił wybrać najlepszych ludzi do służby na okręcie flagowym. Potem udał się do swojej kabiny i posłał po Teesdale'a. - Zostałem mianowany nawigatorem okrętu flagowego - rzekł. - Usuń, proszę, z mojego starego munduru i kapelusza złoty galon. Potem spakuj wszystko, co mi potrzeba, i sam się przygotuj. Idziesz ze mną. Poproś tu pana Stirlinga. Kiedy zjawił się Stirling, Delancey wydał dalsze polecenia. - Weźmie pan grupę ludzi na Caesar’a i zamelduje się u pierwszego oficera. Potem popłynie pan na brzeg i postara się zdobyć dla niego jeszcze jedną łódź, choćby najpodlejszą, byleby tylko mogła unieść trzydziestu ludzi. Potrzebujemy jej na tydzień. Niech stawi się tu Topley. Kiedy ten się zameldował, Delancey wydał dalsze rozkazy. - Pan Langford przechodzi na okręt flagowy, ja i pan Bailey również. Panowie Mather i Stirling wraz z Northmore'em i Stockiem będą na przemian, co drugą wachtę, nieobecni na okręcie. Dlatego to pan przejmie tu faktyczne dowodzenie. Pańskie główne zadanie to zapewnić Merlinowi bezpieczeństwo. Drugie pana zadanie to zapewnić posiłki grupom roboczym. A trzecie - usunąć szkody powstałe w czasie ostatniej akcji, na co daję tydzień czasu. Proszę tu przysłać pana Corbina... Dla Topleya miała to być dobra szkoła. Co więcej, mogło to zrobić z niego oficera. Gdyby pomyślnie zdał ten egzamin, stałby się mężczyzną. Delancey obawiał się, że po przeniesieniu na okręt flagowy spotka się tam z oznakami wrogości, zwłaszcza być może ze strony pierwszego oficera. Istniała przecież możliwość, że jego nazwisko zostanie wymienione w biuletynie marynarki tuż po nazwisku kapitana. Dlatego też musiał być ostrożny i zameldować się w zwykłym mundurze, jaki noszą chorążowie marynarki wojennej. Jednakże to, co ujrzał na Caesar‘rze, różniło się całkowicie od jego wyobrażeń. Na okręcie flagowym panowało niesamowite przeciążenie pracą. Nikt nie zamierzał pytać Delanceya, kim jest, i w ciągu dziesięciu minut stał się niezbędny. Tylko we wzroku ludzi kryło się nie wypowiedziane pytanie, dlaczego nie było go tu wczoraj. A co do zazdrosnych i kosych spojrzeń w mesie oficerskiej, chyba nie był tam ani razu w towarzystwie innego oficera. Oficerowie zjadali coś byle szybciej, kiedy mieli czas, i opuszczali mesę w ciągu kilku minut. Komandor Brenton ledwo wyszedł na pokład i przywitał się z Delanceyem, a już rzucił się w wir organizowania pracy, posyłając ośmiu ludzi do ładowni głównej, sześciu do łatania kliwra i jeszcze dwóch do asystowania pomocnikowi cieśli... Bano się panicznie, że Francuzi wypłyną z Algeciras, zanim angielska eskadra, będzie gotowa do żeglugi. Był to wyścig z czasem i wiedzieli o tym wszyscy, od oficera flagowego do okrętowego kota. Zakrawało na cud, że podczas przerw na spoczynek wszyscy pod pokładem spali, gdy taki hałas panował na pokładzie. Ale wyczerpani ludzie zwalali się na hamaki, udowadniając, że można spać choćby się waliło i paliło. Naprawienie wszystkiego wymagałoby spędzenia sześciu tygodni w stoczniach Portsmouth czy Chatham. W Gibraltarze zaś pytano, czy wypłyną za sześć dni. W przypadku rozbitego Pompée byłe to oczywiście niemożliwe. Istniała różnica zdań co do tego, czy eskadra może, czy nie może wypłynąć bez okrętu flagowego.
W tej części pokładu, gdzie pracował Delancey, głównym problemem było usunięcie starego grotmasztu przestrzelonego w pięciu miejscach i zastąpienie go nowym. Postanowiono nie zostawiać niczego, dzięki czemu łatwiej wyciągnięto kikut masztu. Przepiłowano go i po kawałku usunięto. Brenton był uszczęśliwiony widokiem nowego masztu, który leżał na brzegu, ale opuszczenie go na okręt za pomocą zaimprowizowanego dźwigu nie było łatwe, zwłaszcza w pośpiechu. Następnie przeniesiono stengę, założono olinowanie, później drzewca i przywiązano do nich żagle. Fokmaszt i bezanmaszt trzeba było wzmocnić łubkami i linami, wymienić stengę dziobnika, spleść liny i założyć takielunek. Zdumiewające, jak pracowali marynarze. Saumarez cieszył się wśród nich niewątpliwie większym mirem, niż by można sądzić na pierwszy rzut oka. A poza tym w grę wchodziła porażka - tak przynajmniej oceniali wynik bitwy Hiszpanie i Francuzi - więc nie mogli na tym poprzestać. Rzecz w tym, że właściwie przegrali starcie oddając wrogowi siedemdziesięcioczterodziałowy okręt i należało to w jakiś sposób przemienić w zwycięstwo. Żadnego z rozdziałów najnowszej historii angielskiej marynarki wojennej nie tworzyły wielkie niepowodzenia i marynarze z dolnego pokładu zobaczyli siebie jako tych, którzy mogą stać się przedmiotem drwin i politowania, postaciami, które wykpi się w balladach. Pracowali więc, żeby do tego nie dopuścić, pracowali jak szaleni. Zadaniem oficerów było porozdzielać robotę między poszczególne grupy tak, żeby sobie nawzajem nie przeszkadzały. Nie było potrzeby poganiać pracujących, bo starali się, jak tylko mogli. Gdy Delancey odfajkowywał na swojej liście wykonane prace, stwierdzał, że systematycznie wyprzedza harmonogram. Ale mimo to należało się liczyć z możliwością, że admiralska bandera zawiśnie na innym, mniej zniszczonym okręcie. Do potyczki pod Algeciras doszło w poniedziałek, 6 lipca, a jej bezpośrednim następstwem był list Linoisa, przesłany lądem do admirałów Massaredo i Dumanoira w Kadyksie, w którym domagał się od nich przyjścia z odsieczą. Massaredo przystał na to i rozkazał wiceadmirałowi don Joaquimowi de Moreno wypłynąć w czwartek, 9 lipca, do Algeciras z sześcioma liniowcami, trzema fregatami i lugrem. W południe tego właśnie dnia francusko-hiszpańska eskadra dotarła do Przylądka Cabrita i połączyła się z Linoisem. Równocześnie siedemdziesięcioczterodziałowy okręt Superb, fregata Tamiza i lugier Pasley przybyły wzmocnić Saumareza. W sobotę, odwiedzając Caesar’a, któremu tak wiele jeszcze brakowało, by mógł wyjść w morze, admirał powtórzył swoje wątpliwości. Po skończonej inspekcji zwrócił się do Delanceya ze słowami: - Jego ekscelencja gubernator był łaskaw zaprosić mnie dziś na obiad, nadmieniając, że mogę przyjść w towarzystwie jednego z moich oficerów. Chciałbym, żeby to pan mi towarzyszył. Za pół godziny na nabrzeże zajedzie po nas powóz. Zapewne zechce pan zmienić mundur? Delancey z radością przyjął zaproszenie, a kiedy admirał wsiadał do szalupy, żeby popłynąć na Audacious’a, stanął wraz z innymi na baczność. Korzystając z okazji, komandor Brenton polecił załodze zebrać się. - Słuchajcie, chłopcy! - powiedział. - Wróg może odpłynąć jutro lub pojutrze, a nasz admirał ma zamiar popłynąć za nim. Obawiam się jednak, że nie weźmie ze sobą tego okrętu i rozdzieli naszą załogę na inne, mniej uszkodzone w ostatniej bitwie. Mówił, że wciągnie swoją banderę na innym liniowcu. - Wskazał na szalupę admirała. - Sami widzicie, na którym. I co wy na to? Pierwszy odezwał się bosman Delanceya, Sam Bailey, który krzyknął tak, żeby go wszyscy słyszeli: - Załoga do roboty dniem i nocą, aż okręt będzie gotów! Marynarze wrzasnęli na znak zgody. Rozległy się wiwaty.
- Damy radę, panie komandorze! - dodał Sam. - A więc praca przez cały dzień i przez dwie wachty w nocy. Pokażcie, co potraficie! Dłużej Delancey nie słuchał, bo zszedł do kabiny, żeby się szybko przebrać, zmienić koszulę i na czas zejść na ląd. Na nabrzeżu oczekiwał go powóz w eskorcie kawalerzystów, a w chwilę później podpłynęła szalupa admirała. - Z Caesar’a dobiegły mnie jakieś wiwaty - powiedział Saumarez do Delanceya, kiedy powóz ruszył. Co się stało? - Załoga poprzysięgła, że naprawi okręt do jutra rana, panie admirale. Komandor Brenton ostrzegł ich, że w przeciwnym razie Caesar może zostać w porcie, a pańska flaga będzie przeniesiona na inny okręt. - Ściślej, na Audacious’a. Nie wiem, dlaczego te dwa okręty tak zażarcie ze sobą rywalizują, ale zawsze powinno tak być. Do zachodu słońca załoga Brentona na pewno zdziała cuda. - Czyżby nie miał pan zamiaru zostawiać Caesar’a w porcie? - Jak mógłbym go zostawić? Nieprzyjaciel ma dziewięć okrętów, a ja pięć. Przecież szanse są wystarczająco nierówne. Jeżeli wypłynę z czterema, będę musiał stanąć do walki z trzystoma działami przeciwko siedmiuset, a w ludziach proporcja jest jeszcze gorsza. Nie, Caesar musi być gotów na czas. Wiem, że jest to możliwe dzięki panu. Zaofiarował pan swoją pomoc w samą porę. Nie każdy oficer zdobyłby się na to. - Zrobiłem to, sir James, jako człowiek z Guernsey dla swojego rodaka. - Co takiego? A więc pochodzi pan z Guernsey?! Z jakiej parafii? - Urodziłem się w St Peter Port, panie admirale. Mam niewielki majątek na granicy St Sampson z Vale. - Całe życie służył pan w marynarce? - Większą część, panie admirale. Byłem tu podczas wielkiego oblężenia, a oficerem zostałem w 1783 roku. - Czemuż to nigdy o panu nie słyszałem? Ale może zna pan mojego towarzysza broni, Laurence'a Savage'a? - Owszem, panie admirale, poznałem go niedawno na Malcie. Właśnie zamierzał przejść na emeryturę. - Nie można go winić, że wycofuje się ze służby. Awansował tak wolno. Miejmy nadzieję, że pan będzie miał więcej szczęścia i że kiedyś nadarzy mi się sposobność, żeby pana polecić. - Dziękuję, panie admirale. Powóz zajechał przed frontowe drzwi Zgromadzenia, jak zwano pałac gubernatorski w Gibraltarze, i Delancey, postępujący za admirałem, został powtórnie przedstawiony gubernatorowi. Wśród gości poza tym byli: generał-brygadier Osborne, pułkownik Devereux i komisarz stoczni królewskich, pan Hartley. Eleganckie mundury błyszczały złotymi galonami, ale okoliczności nie sprzyjały wesołej biesiadzie. Atmosfera była napięta, a być może także niezręczna. - Obiad zjemy w nielicznym gronie, sir James - wyjaśnił gubernator. - Wiem, że jest pan zmęczony. Chciałbym jednocześnie zapewnić, że myślami będziemy z panem.
- Dziękuję, panie generale - odparł Saumarez. - Jak pan się może domyśla, mam co robić. Nie mogę pogodzić się z oświadczeniem Francuzów i Hiszpanów, że mnie pokonali. Nie wiem, jak to przyjmą w ojczyźnie, ale muszę się zadowolić przekonaniem, że zrobiliśmy wszystko, co można. - Zrobił pan wszystko, co można, sir James, a przyczyną porażki - jeśli tak to można nazwać - był niesprzyjający wiatr. Skończyło się, trzeba przyznać, nie najlepiej, ale stało się to z przyczyn, których nie mógł pan przewidzieć. Obiad był doskonały, współbiesiadnicy sympatyczni, a rozmowa interesująca, ale Delanceya coraz bardziej niepokoiło współczucie, jakie okazywano admirałowi. Uświadomił sobie, że sir James jest właściwie nieśmiały, co sprawia, iż wielu sądzi, że odnosi się do ludzi z rezerwą i że nie dostaje mu pewności siebie. Czuł się zmęczony i było mu niezmiernie przykro, że wszyscy tak skwapliwie przyjęli za pewnik brak szczęścia i przyznawali, że Saumarez zrobił, co mógł. Po deserze pułkownik Devereux nawiązał mimochodem do „ostatniego niepowodzenia” i tym razem Delancey już nie wytrzymał. - Wybaczy pan, pułkowniku, że nie zgodzę się z panem co do słów takich jak „niepowodzenie” czy „porażka” - rzekł. - Tak się składa, że mój okręt jako jeden z ostatnich opuścił pole bitwy, i mam na ten temat inny pogląd. Nie twierdzimy, że zwyciężyliśmy, ale nasz atak się powiódł. Pod koniec to nie my, a nieprzyjaciel był pobity, miał ciężkie straty w ludziach i nie był skory do dalszej walki. - Ależ dobrze, kapitanie - rzekł z uśmiechem Devereux. - Wycofuję słowo „niepowodzenie”. Czy pozwoli mi pan wobec tego nazwać to starcie nierozstrzygniętym, po którym obie strony twierdzą, że je wygrały? - Nie, panie pułkowniku. Starcie zastało rozstrzygnięte i zaraz to panu udowodnię. Nieprzyjaciel twierdzi, że zwyciężył, bo jego trzy okręty pobiły sześć naszych i zdobyły nasz liniowiec. W tym czasie powiększył swoje siły o sześć liniowców, w tym trzy wyjątkowo duże. Tak więc ma w tej chwili dziewięć potężnych okrętów przeciwko pięciu, sześciu naszym. Czego więc można się spodziewać po ich zwycięskim admirale? Powinien zjawić się pod Gibraltarem i wydać naszej eskadrze bitwę. Ale czy zrobi to? A może użyje tych sześciu nowych do zabezpieczenia odwrotu tamtym trzem i popłynie całym oddziałem do Kadyksu? Jeżeli wybierze drugie rozwiązanie - a myślę, że tak właśnie postąpi - to będzie to taktyka admirała, który szóstego lipca przegrał, a nie wygrał bitwę. To, co on zrobi, będzie bardziej wymowne od tego, co mówi. Jeżeli naprawdę odniósł zwycięstwo, to powinien doprowadzić je do końca. Jeżeli jednak w rzeczywistości przegrał, to zechce uniknąć drugiej bitwy! - Piękny wywód! - wykrzyknął generał O'Hara. - Chyba przyzna pan, pułkowniku, że pańska utarczka z kapitanem Delanceyem została definitywnie rozstrzygnięta. Pozwólcie, panowie, że wzniosę toast, który być może zadowoli kapitana Delanceya. Piję za dopełnienie częściowego zwycięstwa, jakie odniósł sir James szóstego lipca! Kiedy z aprobatą spełniono toast, pułkownik Devereux podszedł do Delanceya. - Podobało mi się, jak bronił pan admirała - powiedział. Goście wstali od stołu i w czasie, kiedy sprowadzano ich powozy i konie, gawędzili ze sobą. Zastanawiając się nad ostatnią bitwą, Delancey doszedł do wniosku, że Saumarez popełnił dwa błędy. Rzucił się na nieprzyjaciela, zamiast się zatrzymać, przegrupować szyk, dobrać pilotów, przestudiować pole bitwy i obmyślić sposób jej rozegrania. A poza tym wmówił sobie, że powinien powtórzyć taktykę lorda Nelsona z bitwy o Nil, polegającą na przepłynięciu pomiędzy nieprzyjacielem a brzegiem.
Jednakże okoliczności, w jakich odbywała się ta bitwa, były inne. Oczywiście, łatwo jest być mądrym po fakcie. Wiemy teraz, że eskadra z Kadyksu nie była przygotowana do żeglugi. Ale admirała wolno było krytykować za wszystko: za to, co robi, i za to, czego nie robi. Jeśli więc Saumarez zaatakował na oślep, nie rozważywszy wpierw zagadnienia, to popełnił błąd w dobrej wierze, jak inni sławni admirałowie. Nie ulegało wątpliwości, że jest doskonałym dowódcą, a marynarze są mu oddani. Myśląc o tym wszystkim Delancey tylko częściowo słuchał generała-brygadiera, który rozprawiał na temat obecnej siły obronnej Gibraltaru. - Hiszpanie mogą planować atak albo oblężenie, ale my porządnie umocniliśmy się od poprzedniej wojny. Gibraltar nie podda się nigdy! Delancey z roztargnieniem przyznał mu rację. Spostrzegł, że Saumarez wyszedł. Przeprosił gubernatora i ruszył do ogrodu. Zobaczył, że admirał przygląda się zatoce. Nawet z tej odległości widać było, że na okrętach wre praca. Jej odgłosy ledwo tu dochodziły. W krzakach brzęczały owady, zatoka niebieszczyła się w słońcu, a grupa majaczących w oddali masztów okrętowych wskazywała, gdzie leży miasto Algeciras. Tam też gorączkowo pracowano. Jak to napisał Szekspir w „Henryku V”? Przy słabym blasku ognisk gorejących Cień przeciwników każdy obóz widzi. Rumaki wzajem grożą sobie rżeniem Przenikającym głuche nocy ucho, A po namiotach płatnerskich szczęk młotów, Rycerskich kolczug nitujących siatkę Daje świadectwo groźnych przygotowań. Ostatnie trzy wersy Delancey wypowiedział bezwiednie na głos. Admirał odwrócił się z uśmiechem i dodał: Pianie kogutów i zegarów tętno Sennego rana trzecią głoszą dobę. Ruszyli w milczeniu do wnętrza domu, ale po chwili Saumarez, tłumacząc się obowiązkami, opuścił Delanceya. Pożegnano się, życząc sobie wszystkiego najlepszego, i Delancey znów znalazł się w powozie, jadąc ulicami prowadzącymi do zatoki. Kiedy się rozstawali na nabrzeżu, Saumarez powiedział: - Zwycięstwo, przyjaciele i wszystko jest po mojej stronie... - Urwał i bacznie przyjrzał się Delanceyowi, który poczuł się nieswojo pod jego badawczym wzrokiem. - Dziękuję panu, Delancey, za to, co powiedział pan podczas obiadu. Aż trudno było uwierzyć, ile dokonano w tym czasie na pokładzie Caesar’a. Ustawiono już maszty i założono większość takielunku. Roboty było nadal więcej, niż na to wyglądało, zwłaszcza pod pokładami, ale komandor Brenton sprawiał wrażenie zadowolonego. Kiedy tuż przed zachodem słońca admirał przybył na pokład, ujrzał okręt najwyraźniej gotowy albo prawie gotowy do wypłynięcia. Gdy się rozglądał po pokładzie, panowała kompletna cisza. Wreszcie przemówił krótko i rzeczowo. - Komandorze Brenton, będę zobowiązany, jeżeli jutro, kiedy wypłyniemy, wciągnie pan na maszt moją banderę.
Wybuchły gromkie wiwaty, a kiedy Saumarez opuszczał okręt mówiąc, że później tu wróci, bosman wezwał załogę do trzykrotnego okrzyku „Niech żyje!” Znowu podjęto pracę pod niesłychaną presją czasu i kontynuowano ją przez całą noc. Nie zdarzyło się jeszcze, żeby otaklowano jakiś statek w tak krótkim czasie - tego Delancey się domyślał - ale czy ci, którzy tego dokonali, byli zdolni do walki? Pytanie to zadawali sobie wszyscy. Lecz czy istniało inne wyjście? Zostawić Caesar’a w zatoce i wypłynąć czterema okrętami do walki z dziewięcioma? Byłoby to szaleństwem. Tak czy owak ten okręt musiał być gotów do bitwy!
Rozdział jedenasty Od porażki do zwycięstwa Następnego dnia - w sobotę 12 lipca - nieprzyjaciel zluzował o świcie żagle, ale żaden z jego okrętów nie poruszył się aż do południa, kiedy to Francuzi i Hiszpanie uformowali szyk bojowy opodal Przylądka Cabrita. Manewr ten trwał do godziny pierwszej. W tym samym czasie Caesar’a zaopatrywano w prowiant, proch i amunicję. Delancey, który doglądał rozmieszczenia ładunku, wyszedł ponownie na pokład o drugiej i poczuł się tak, jakby znalazł się na scenie teatru. Słońce świeciło ostro i wiał wschodni wiatr, a cały garnizon i mieszkańcy Gibraltaru wylegli z domów oglądać wypłynięcie eskadry. Na wałach, od stoczni aż po skały łupkowe, stały tłumy łudzi, którzy wypełniali też nabrzeże i całe molo. Entuzjazm panował ogromny i marynarze byli wzruszeni bardziej, niż odważyliby się przyznać. Mieli powód do dumy ze swoich dowódców. Jeżeli cechy przywódcze objawiają się w reakcji na niepowodzenie, to sir James Saumarez istotnie zdał ów egzamin, swoim spokojem i stanowczością zaskarbiając sobie powszechny podziw. Komandor Jahleel Brenton dokonał cudu na okręcie flagowym, komandor Richard Keats miał opinię najlepszego żeglarza swoich czasów, Samuel Hood pochodził z rodziny słynnej z tradycji marynarskich, a inni dowódcy byli tylko trochę mniej wybitni. Kiedy Caesar’a wyprowadzono na holu z zatoki przy dźwiękach okrętowej orkiestry grającej „Głowa do góry, chłopcy, płyniemy ku chwale!”, wciągnięto na maszt admiralską flagę. Gubernator nie chciał być gorszy, wydał więc rozkaz orkiestrze wojskowej na molo, skąd rozległa się w odpowiedzi melodia „Anglicy, nie chybiajcie!” Kiedy okręt flagowy zaczął sunąć po wodzie i rozległy się ogłuszające wiwaty, Delancey poczuł w oczach łzy. Takiej sceny nikt z obecnych nie mógł zapomnieć. Żołnierze wiwatowali, dziewczęta machały rękami, a okręty jeden po drugim podnosiły żagle: Caesar, Venerable, Superb, Spencer, Audacious, wszystkie liniowce, fregata Tamiza i na końcu slup Calpé. W pobliżu Przylądka Europa uformowano szyk bojowy. Nadeszła chwila, żeby przekonać się o zamiarach nieprzyjaciela. Przede wszystkim nie było jasne, czy sprzymierzeni admirałowie Moreno i Linois w ogóle spodziewają się walki. Gdyby Saumarez istotnie przegrał z kretesem, jak utrzymywał jego rywal, nie byłby w stanie zmierzyć się z nimi ponownie. Ponieważ ich przewaga w okrętach wynosiła dziewięć do pięciu, w żadnym razie nie powinni się wahać, czy przystąpić do walki. Żeby zapewnić sobie zwycięstwo, musieliby przede wszystkim przeciąć zatokę i dać sygnał do walki z bliska albo do ogólnego polowania na Anglików. Ale Francuzi bynajmniej nie mieli na to ochoty, ustawili się w szyku obronnym i popłynęli do Kadyksu, odsłaniając w ten sposób swój pierwotny plan, jakim było utrzymanie za wszelką cenę trofeum, zdruzgotanego Hannibala. Odwrót ten zapewnić miały trzy płynące przed nim w jednej linii francuskie liniowce oraz sześć hiszpańskich, podążających - też w jednej linii - za nim, jako straż tylna.
Czemu więc Linois, świeżo upieczony zwycięzca, za jakiego się uważał, w ogóle się wycofywał? Pod wieczór eskadra sprzymierzonych odpłynęła na zachód, zmieniwszy przedtem szyk, bo admirał zdecydował się ostatecznie zostawić uszkodzonego i mającego prowizoryczne omasztowanie Hannibala w Algeciras. Co do reszty okrętów, to ich załogi myślały tylko o tym, jak dotrzeć do Kadyksu i zapewnić sobie bezpieczeństwo. Pomimo sprzyjającego wiatru ich ucieczkę opóźniały trzy francuskie liniowce, których ruchy paraliżowały uszkodzenia doznane 6 lipca. Francuzów pocieszało tylko to, że angielska eskadra - z jednym istotnym wyjątkiem - doznała podobnych zniszczeń i mogła płynąć równie wolno jak oni. Wyjątkiem tym był Superb, który nie brał udziału w walce pod Algeciras 6 lipca - stosunkowo nowy okręt, zbudowany w stoczni Northfleet w 1798 roku jako siostrzana jednostka Pompée, zdobytego na Francuzach w 1794. Nie uszkodzony, byłby najszybszym z okrętów biorących udział w spodziewanym polowaniu, gdzie ścigani i ścigający okazali się jednakowo powolni wskutek poniesionych szkód. Zbudowano go według francuskiego projektu, a jego dowódcą był najświetniejszy żeglarz w angielskiej flocie. Teoretycznie kilka hiszpańskich okrętów mogło dorównać mu szybkością, ale musiały one posuwać się w tempie swoich pokiereszowanych sprzymierzeńców. Podczas bitwy nawigator okrętu odpowiadał za nawigację, dlatego Delancey dokonał szeregu pomiarów, żeby ustalić położenie okrętu flagowego na mapie. Jako jeden z podwładnych kapitana, zorientował się przede wszystkim, że Saumarez ma na pokładzie więcej ludzi z Guernsey. Oprócz pierwszego oficera, Philipa Dumaresqa, Guernseyczykami byli - jak się okazało - midszypmen sygnałowy o nazwisku Brook i sternik Le Tissier, a wśród stewardów mesy oficerskiej i kabinowych znajdowali się jacyś Le Poidevin i Le Page. Zdał sobie również sprawę, że nawet z pomocą tych wyspiarzy Caesar nie rozwinie nadzwyczajnej prędkości. Cudem było, że naprawiono go w pięć dni i Delancey, tak jak inni, odczuwał dumę z tego osiągnięcia. W tych warunkach nieunikniona była prowizorka - nadwerężone maszty, posztukowane reje, posplatane liny. Kiedy komandor Brenton chciał postawić więcej żagli, Delancey zwrócił mu uwagę, że zwiększony napór wiatru może wyrzucić maszty za burtę. Ze wschodu, od cieśniny, silnie wiało, ale do zmierzchu ścigający niewiele przybliżyli się do swojej zwierzyny. Natomiast Superb wyprzedzał okręt flagowy. Widząc to, Saumarez wydał rozkaz komandorowi Brentonowi, a ten przez tubę krzyknął: - Superb! Z rozkazu admirała komandor Keats ma postawić wszystkie żagle i zaatakować okręt nieprzyjaciela, który płynie najbliżej brzegu hiszpańskiego! Powtórzyć? - Zrozumiano! - dobiegła odpowiedź i Superb z postawionymi bramslami i wszystkimi żaglami pomocniczymi skoczył do przodu. Wkrótce przepadł w gęstniejącym mroku. Okręty nieprzyjaciela przestały być widoczne, a płynący za rufą okrętu flagowego Venerable zostawał coraz bardziej w tyle i wkrótce mógł również zniknąć w ciemnościach. Delancey, który zaczął martwić się problemami nocnej nawigacji, podsunął komandorowi Brentonowi myśl, że trzeba wprawdzie przyjąć, iż nieprzyjaciel zdąża do Kadyksu, ale na północ od Przylądka Trafalgar są mielizny, które mogą utrudnić pościg. W rezultacie w kabinie admirała odbyła się narada, w której uczestniczyli Saumarez, Brenton, Delancey i Dumaresq. Między nimi leżała mapa. Ponieważ pokłady przygotowano już do walki, za admiralską kabinę, oświetloną wątłym światłem dwóch latarń używanych podczas bitwy, posłużyło miejsce oddzielone od reszty pokładu kawałkiem płótna, a za stół i fotel admiralski dwie beczki. Pochylone nad mapą twarze były napięte, zmęczone i na wpół widoczne w świetle kołyszącej się latarni.
- Straciliśmy nieprzyjaciela z oczu - rzekł admirał. - Chciałbym dotrzeć do Kadyksu przed nimi, tak żeby schwytać ich u wejścia do zatoki albo w pobliżu. Czy jest nadzieja, że się nam to uda? - O, tak, panie admirale, po zmroku nieprzyjaciel musiał przecież skrócić żagle - odparł pewnym tonem Brenton. - Proponuję, żeby rozważył pan wszystkie niebezpieczeństwa, zanim weźmiemy kurs na Kadyks - rzekł Delancey. - Jeśli popłyniemy blisko lądu, możemy wpaść na mieliznę; Hiszpanie znają to wybrzeże lepiej niż my. Jeżeli będziemy się trzymali daleko od brzegu, mogą nas znacznie wyprzedzić. I ostatnia sprawa: kiedy przypłyniemy do Kadyksu i zaczniemy wypatrywać wroga, może się okazać, że jesteśmy sami i zgubiliśmy eskadrę. - Czy pan wie dokładnie, gdzie teraz jesteśmy? - spytał Dumaresq. - Wiem, ale opieram się tylko na obliczeniach nawigacyjnych - oświadczył Delancey. - Ostatni raz ustalałem naszą pozycję robiąc namiar na Tarifę. Potem już nie robiłem obserwacji, bo było za dużo chmur. Płynąc osiem węzłów na godzinę, powinniśmy być teraz tutaj. Wskazał krzyżyk postawiony ołówkiem na mapie. - Uwzględnił pan prąd morski? - spytał Brenton. - Tak jest. - Wobec tego, jaki kurs powinniśmy wziąć na Kadyks? - Już go zaznaczyłem, panie komandorze. Nie odważyłbym się wziąć na siebie odpowiedzialności za dalszą żeglugę na wschód. - Jest pan bardzo ostrożnym nawigatorem, Delancey! - To chyba mój obowiązek, panie komandorze. Jako oficer nawigacyjny zwracam uwagę na niebezpieczeństwa. Będąc kapitanem, mogłem je lekceważyć. - Co za subtelne rozróżnienie! - warknął Brenton. - Panowie! - wtrącił się admirał. - Pan Delancey rzetelnie wypełnił swój obowiązek. To ja tutaj, z Bożą pomocą, decyduję i jeżeli ten okręt utkwi na mieliźnie mając przeciwko sobie dziewięć okrętów nieprzyjaciela, będzie to mój błąd. Weźmiemy kurs bardziej na prawo, niż się godzi Delancey, i bardziej na lewo, niż chciałby komandor Brenton. - Jeszcze jedno, panie admirale - rzekł Delancey. - Wieje silny wiatr, ale nie możemy na nim polegać po opuszczeniu cieśniny. O tej porze roku dalej na północ wiatr może być zmienny albo całkiem ustać. - Jeżeli coś tu ustaje, to nasza pogoń za nieprzyjacielem! Słowa Brentona zabrzmiały prawie jak oskarżenie. - Spokojnie, komandorze! - rzekł Saumarez. - Z tego, co wiemy, Superb może ich teraz mieć w zasięgu wzroku. Muszę dodać, że mam więcej do stracenia, niż pan. Usłyszałem wczoraj od Delanceya, że szóstego lipca odnieśliśmy zwycięstwo. Doda on chyba do tego, że dzisiejsze zachowanie wroga jest na to dowodem. W admiralicji rachunki wyglądają znacznie prościej. Szóstego lipca stoczyłem bitwę i straciłem Hannibala. Dzisiaj przez dłuższy czas goniłem wroga i straciłem go z oczu. Do stracenia pozostało mi już tylko dowództwo.
- Ale nigdy nie straci pan szacunku swoich oficerów i marynarzy! - zrehabilitował się pięknie za swój wybuch Brenton. - Dziękuję, komandorze. Kto wie, może tylko to mi zostało. Ale w Bogu nadzieja. A bitwa jeszcze nie skończona. Przydałby się nam, sądzę, kieliszek brandy... Steward! Z ochotą przyjęto propozycję, ale dalsza rozmowa nie doprowadziła do nowych wniosków. Słabość każdego z planów brała się z faktu, że eskadra uległa rozproszeniu. Łączność z Venerable’m można było utrzymać skracając żagle, co jednakże pozostawiłoby Superb'a bez wsparcia. Obecnie okręty płynęły przynajmniej tym samym kursem i o świcie mogły mieć siebie w zasięgu wzroku. Dlatego wzięcie kursu na Kadyks mogło skończyć się tym, że nie dojdzie do ponownego połączenia eskadry. Decyzja była trudna, ale Delancey już ją w duchu powziął. Gdyby od niego zależało - a nie zależało nie zmieniłby kursu aż do świtu. O wpół do jedenastej sytuacja nagle się zmieniła. Gdzieś przed nimi huknął armatni wystrzał i od razu stało się jasne, że Superb dogonił nieprzyjaciela i ostro go zaatakował. Caesar skierował się tam, gdzie widać było błyski strzałów. Odległość pomiędzy nim a atakującym liniowcem malała, ponieważ Superb przed otwarciem ognia musiał skrócić żagle. Z Caesar’a wystrzelono niebieską rakietę, żeby zasygnalizować Keatsowi zbliżanie się pomocy, i wtedy przyszedł niespodziewany odzew od znajdującego się parę mil z tyłu Venerable’a. Sprawy przybrały więc pomyślniejszy obrót. Wszystkie nocne lunety znajdujące się na pokładzie Caesar’a skierowano na Superb’a i jego przeciwników - obie walczące strony używały rakiet do oświetlenia sobie celu. Delancey natychmiast spostrzegł, że okręty hiszpańskie są ustawione nadal w jednej linii, co stanowiło godny podziwu dowód ich dyscypliny. Okręty trzeci i czwarty z lewej strony były -sądząc z ich podobieństwa i wielkości - uzbrojonymi w sto dwanaście dział trójpokładowcami - Real-Carlos i San-Hermenegilde. Płynący przed nimi, jako drugi z lewej, francuski dwupokładowiec oznaczony proporcem komodora nazywał się najprawdopodobniej Saint-Antoine. Dwa okręty z prawej strony szyku odbiły od reszty, co tłumaczyło, dlaczego Superb zbliżył się do tamtych bardziej niż do innych. Przepłynięcie pomiędzy okrętami o stu dwunastu działach zakrawało na samobójstwo, ale Keats najwyraźniej do tego zmierzał. Oczywiście, mógł liczyć na brak doświadczenia Hiszpanów, zwłaszcza w nocy, ale dysproporcja w wadze armatniego spiżu była przeraźliwa. Gdyby wystrzelił z dużej odległości salwę z baterii lewej burty, to jego pierwszym celem stałby się okręt płynący jako ostatni w szyku i wysunięty najdalej w lewo, prawdopodobnie SanAugustin. - Śmiały atak! - powiedział Brenton do admirała. - Ale nierówna walka - odparł Saumarez. - Jeżeli już musi atakować trójpokładowce, czemu nie walczy z każdym z osobna? - Gdyby to ode mnie zależało, nigdy nie walczyłbym strzelając obu bateriami na raz - mruknął Dumaresq. - Nawet z pełną załogą. - Może to pana czekać jeszcze dzisiejszej nocy - powiedział Brenton. Delancey nie odezwał się ani słowem, ale zajął się pilnie sporządzeniem notatki o wydarzeniach, stanowiącej materiał do dziennika pokładowego nawigatora. Zanotował: „11.20 wieczorem. Superb prawdopodobnie skrócił żagle”. Kiedy huknęły dwie salwy burtowe okrętu Keatsa, dopisał: „11.35 Superb zaatakował dwa hiszpańskie trójpokładowce”. Uzupełniał swoje notatki w ten sposób aż do końca potyczki. Dostrzeżono, że ostrzeliwany przez obu potężnych przeciwników Superb oddał do
nich jeszcze dwie salwy burtowe. Jednakże było oczywiste, że ma zamiar wysforować się przed Hiszpanów. Jego kadłub zniknął wśród dymu wystrzałów, ale położenie marsli wskazywało, że wyprzedził już trójpokładowce, które bynajmniej nie przerwały ognia. - Boże! - wykrzyknął Delancey. - Hiszpanie strzelają do siebie! Wiadomo już było, co zaszło. Strefa, którą właśnie opuścił angielski okręt, wypełniła się dymem armatnich salw, trzech Superb’a i po dwie obu hiszpańskich okrętów. Trójpokładowce strzelały teraz w ów dym, z którego ich niewidzialny wróg odgryzał się ile wlezie, a każda nowa salwa jeszcze bardziej ograniczała widoczność, uniemożliwiając im wzajemne rozpoznanie. Ich działa strzelały teraz niezależnie od siebie, huk był nieustanny. Delanceya przerażała już sama waga pocisków, którymi Hiszpanie ostrzeliwali się nawzajem z odległości niespełna trzystu jardów. - Zdumiewające widowisko! - rzekł Saumarez. - Komandorze, zostawmy ich samym sobie. Wyprzedźmy ich po prawej. Zwyciężyliśmy! - Rozkaz, panie admirale! Kiedy Caesar zrównał się z Hiszpanami, Delancey zauważył, że znajdujący się na prawo od ich okrętu Real-Carlos stoi w płomieniach. Zanotował ten fakt oraz godzinę, pomyślawszy, że oto ogląda pierwszorzędny dowód na to, jakie niebezpieczeństwa kryje w sobie szyk czołowy. Będąc jeszcze midszypmenem, słyszał o nich, tak jak każdy, ale czym innym było widzieć to na własne oczy. W szyku torowym nie groziło przynajmniej to jedno. Gdzieś z przodu Superb toczył bój z Saint- Antoine'em, a może z San-Antoniem, do którego z przeciwnej strony zbliżał się Caesar, a za nim Venerable i Spencer. Kiedy wystrzelono salwę z prawej burty, Delancey poczuł, jak okręt drgnął, a potem usłyszał huk dział płynących za nimi okrętów. Kiedy wystrzały ucichły, zauważył, że uszkodzony Saint-Antoine opuścił banderę. Ruszono teraz na inne okręty wroga. Gdy Delancey obejrzał się za rufę, zobaczył, że płynącego RealCarlosa znosi w stronę San-Hermenegilde. Odnotował ten fakt i mógł go nieco później uzupełnić informacją, że okręty te wpadły na siebie i oba stanęły w ogniu. Po jakimś czasie rozdzieliły się, oba skazane na zagładę, i dryfowały. Ogień, który wybuchł z pewnością na pokładach artyleryjskich, rozszerzył się obejmując porwany takielunek, a także żagle, które opadły na pokłady. - Mój Boże, okropny widok! - powiedział Brenton do Delanceya. - Przerażający, panie komandorze. Nie wygląda na to, żeby udało się im stłumić pożar. - Za późno. Należy go zdusić, zanim się rozprzestrzeni, i nawet dobrze wyszkolonej załodze może się to nie udać. Pamięta pan, co się stało z Queen Charlotte, a przecież tam pożar zaczął się od niewinnego siana dla bydła! Oficerowie zrobili, co mogli, zdecydowali się nawet zatopić dolny pokład. Nie zatopili jednak magazynu z prochem... Ci hiszpańscy nieszczęśnicy są przypuszczalnie w większości niewyszkoleni. Zużyte pociski trzymają tuż przy działach, lonty zapalają oddzielnie dla każdego z dowódców dział, brak im pod ręką wiader i nie mają zwyczaju natychmiastowego wykonywania rozkazów. A co do łodzi, to Superb prawdopodobnie rozwalił im wszystkie pierwszą potrójną salwą. Oby tylko szybko się to skończyło. Patrząc za rufę na dwa płonące okręty, Delancey powtórzył to życzenie. Należały one do najpiękniejszych jednostek pływających po morzach świata i były przypuszczalnie największe, najlepiej zaprojektowane, zbudowane i wyposażone. Ale bitew nie wygrywali szkutnicy. Bitwy wygrywano dzięki wyćwiczonym ludziom, zasadom walki, środkom ostrożności, prawidłowym
nawykom, szybkiemu i dokładnemu wykonywaniu poleceń, niezapominaniu o tym, czego się nauczono, i robieniu tego, co kazano. Spojrzawszy w przeciwnym kierunku, Delancey zobaczył, że pozostałe okręty nieprzyjaciela znikły w ciemnościach. Być może zdobyli już przewagę liczebną nad przeciwnikiem - chociaż nie, siły były teraz tylko równe - ale ten myślał wyłącznie o ucieczce. Czy było to niegodne? Przecież wypełniali rozkazy. „Północ. Straciliśmy z oczu resztę okrętów przeciwnika”, dopisał Delancey w swoich notatkach. Ponieważ w pobliżu okrętu było na tyle jasno, żeby widzieć, co się dzieje, admirał skorzystał z okazji i przekazał kilka sygnałów. Pierwszy dla Superb’a i Calpé, żeby pozostały przy pryzie, drugi dla pozostałych okrętów eskadry, żeby płynęły za okrętem flagowym. - Postaramy się przeciąć im drogę przed Kadyksem - wyjaśnił Saumarez. Delancey był przekonany, że plan ten się nie powiedzie. Do Kadyksu pozostało najwyżej trzydzieści mil i nawet przy zmiennym wietrze nieprzyjaciel powinien znaleźć się w pobliżu zatoki przed świtem. I wtedy rozbłysło światło oślepiające jak błyskawica, a potem rozległ się ogłuszający trzask gromu. Delancey na chwilę zakrył oczy ręką, a kiedy je odsłonił, zobaczył, że Real-Carlos wyleciał w powietrze. Wyrzucone w górę drzewca i liny w chmurze dymu uformowały się w kształt grzyba, burty okrętu odpadły na boki, a działa runęły do morza, druzgocząc furty. Po chwili okrętu już nie było, pozostały tylko szczątki na wodzie. Delancey przypuszczał, że jeśli którykolwiek z Hiszpanów przeżył pożar, to zginął podczas wybuchu. Być może jakaś garstka marynarzy, którzy uciekli wcześniej, schroniła się na Saint-Antoine'a. - Biedacy! - zawołał Philip Dumaresq. Nie patrzył jednak tam, gdzie przedtem znajdował się Real-Carlos. Wpatrywał się w SanHermenegilde i było oczywiste, że ma mdłości. Tysiąc ludzi straciło już życie, a miało je stracić jeszcze tysiąc istot walczących z pożarem, świadomych, co im gotuje los. W świetle płomieni widział, jak kilku marynarzy wyskoczyło za burtę i płynęło do szczątków Real-Carlosa. Woda dawała im być może największą szansę ratunku, ponieważ byli dobrymi pływakami, ale co ich czekało po rozsadzeniu okrętu? W pobliżu nie było łodzi, bo i jakże mogły tam być. Powracając raz jeszcze do swoich notatek Delancey dopisał: „Kwadrans po północy Real-Carlos został rozsadzony i zatonął”. Zastanawiał się przez chwilę, czy była na nim flaga admiralska. Sądził, że jej tam nie było. I wtedy przypomniało mu się, że hiszpańscy dowódcy w obliczu wroga zawsze przesiadają się na fregaty. Brało się to z przekonania, że łatwiej panować nad przebiegiem bitwy komuś, kto nie bierze w niej bezpośredniego udziału. Pomysł niby rozsądny, tylko że oznaczało to rezygnację z przekonywającej siły osobistego przykładu. Tak czy owak, Hiszpanie mieli taki zwyczaj. Dlatego wiceadmirała Moreno nie było na pokładzie Real-Carlosa. W tym czasie znajdował się już zapewne w połowie drogi do Kadyksu, płynąc na Sabrinie, jeżeli tak nazywał się ów okręt, i myślał o tym, jakie miał szczęście, że żyje. Gdy Delancey analizował straty wroga, nagle skonstatował, że okręt flagowy nie doznał najmniejszego uszczerbku, że dotychczas do niego nie strzelano. Wojna zawsze kryła w sobie jakieś tajemnice, jedni ginęli w osobliwy sposób, a inni w dziwny sposób uchodzili z życiem. Spróbował przypomnieć sobie znane z przeszłości przykłady ludzi powalonych podmuchem kuli i swój udział w pojedynku... Nigdy jeszcze czas nie płynął tak wolno, jak w tej chwili...
I wreszcie stało się. Znowu rozbłysło oślepiające światło, znów rozległ się przeraźliwy grzmot pioruna i San-Hermenegilde przestała istnieć. Wpływ, jaki miał ten wybuch na Caesar’a, tym razem nie uszedł uwadze Delanceya, a był to głuchy cios w kadłub okrętu, jak gdyby uderzono weń olbrzymim młotem. Efekt pierwszej eksplozji musiał być identyczny, a jednak nie potrafił sobie wytłumaczyć, dlaczego ledwie go zauważył. Tym razem było jednak inaczej. Po rozbłysku zapanowały ciemności. Nie płonął już żaden statek, który oświetlałby miejsce, gdzie straciło życie następne tysiąc ludzi. Wprawdzie teraz mogły już wypłynąć łodzie ze Superb’a i Saint-Antoine'a, ale wątpił, czy się do czegoś przydadzą. Jemu pozostawało tylko dopisać w brulionie dziennika lakoniczne stwierdzenie: „Pół godziny po północy San-Hermenegilde wyleciała w powietrze i zatonęła”. 13 lipca sir James Saumarez był już w drodze powrotnej do Gibraltaru, gdzie czekało go powitanie godne bohatera. Tego dnia Delancey jadł obiad w mesie Caesar’a. Ciekaw był, jak się mają jego zapiski do spostrzeżeń innych oficerów. Był to pierwszy oficjalny obiad, w którym uczestniczył, odkąd przeszedł na ten okręt. Na powrót założono ścianki mesy, z ładowni przyniesiono stół i przykryto czystym obrusem, wszyscy stewardzi byli elegancko ubrani, a oficerowie wyspani, umyci i ogoleni. - Ostatnia noc była pierwszą, jaką porządnie przespałem od tygodnia - powiedział drugi oficer. Jeszcze nigdy nie byłem tak skonany. - Nieważne - odparł kapitan piechoty morskiej. - Grunt, że zaliczył pan udział w bitwie morskiej i od tej chwili już zawsze może pan uchodzić za bohatera. - A czy to nie nonsens? - zawołał Dumaresq. - Brałem udział w tuzinie poważniejszych bitew, z których, na szczęście, uszedłem z życiem. Ale to przecież nic nie znaczy poza tym, że się uczestniczyło w bitwie. Zwyciężyliśmy i nasz admirał zostanie kawalerem Orderu Łaźni, na co sobie zasłużył już dziesięć razy, a nawet i więcej. Mogą też być inne awanse - mówiąc to, zaczerwienił się lekko - i usłyszymy, jacy to z nas wspaniali chłopcy. Ale co my takiego zrobiliśmy? Udało nam się wystrzelić raptem dwie salwy do jakiegoś nędznego okrętu, który nie zrewanżował się nam z tego prostego powodu, że wcześniej się poddał. Nie strzelaliśmy więcej, ani do nas nie strzelano, nie mówiąc nawet o uszkodzeniach czy stratach. Byliśmy tak bezpieczni, jakbyśmy stali na kotwicowisku w Spithead! - Nasz wyczyn nie polega na udziale w bitwie, ale na tym, że okręt był gotów do walki - odrzekł mu na to intendent. - Kiedy opuszczaliśmy zatokę, padaliśmy ze zmęczenia. - To wszystko prawda - przyznał Delancey patrząc na Dumaresqa - ale dotyczy to całej eskadry. W bitwie walczyły tylko dwa okręty - Superb i Venerable. Główną zasługą Superb’a było zdobycie Saint-Antoine'a, co zajęło mu około pół godziny. Tylko przez czysty przypadek sprowokował dwa hiszpańskie okręty, żeby zniszczyły się nawzajem. Widzieliśmy to niewiarygodne zdarzenie na własne oczy. I oto całe nasze zwycięstwo - dzieło jednego siedemdziesięcioczterodziałowego okrętu. Jeśli zaś chodzi o Venerable’a, to przeciwnik po prostu go pokonał. Gdyby nie my, dostałby się w ręce wroga. - No, ale przecież zostawił Formidable w kiepskim stanie - zaoponował drugi oficer. - Oczywiście, ale faktem jest, że zwycięstwo zapewnił nam jeden okręt. - Francuzi ogłoszą, że to oni zwyciężyli - poskarżył się kapitan piechoty morskiej. - Stwierdzą, że zniszczyli Venerable’a, co równoważy stratę Saint-Antoine'a, i wyjaśnią, że dwa hiszpańskie okręty zatonęły, bo zderzyły się ze sobą. - Mogą sobie mówić, co im się żywnie podoba - odparł Delancey. - Ale pozostaje faktem, że to nie oni wydali nam bitwę. Mimo tak ogromnej przewagi nad nami, popłynęli jednak do Kadyksu.. Właśnie
dlatego uważam, że szóstego lipca to właśnie oni przegrali. A po kolejnej potyczce z nami ich połączona eskadra w ogóle nie nadaje się do walki. Stracili ducha bojowego i obaj sojusznicy będą się nawzajem oskarżać. Do blokady Kadyksu wystarczy nam teraz kilka okrętów. Założę się, że oni nie ruszą się z kotwicowiska. - Więc może jednak zasługujemy na powitanie godne bohaterów - podsumował Dumaresq. - A takie na pewno nam zgotują! Gibraltar jest tak położony, że z natury rzeczy nadaje się na scenę dramatu - dysponuje galeriami dla publiczności i miejscem dla orkiestry. Kiedy 14 lipca sir James Saumarez wpływał do zatoki, na wałach znów stały szpalery widzów, a orkiestra na molo grała „Anglicy, nie chybiajcie!” Midszypmen Brook wysunął przypuszczenie, że może grają tak bez przerwy od ich wyjścia w morze. W każdym razie powracali w triumfie, którego świadectwem było trofeum - Saint-Antoine. Opinie na temat pryzu były podzielone. Saumarez nazwał go pięknym okrętem, który mógłby wyjść za dwa tygodnie w morze, natomiast inni - a wśród nich Delancey - byli przekonani, że nic nie jest wart. Należało się jednak cieszyć ze zwycięstwa, a nie kłócić. W dniu powrotu eskadry w porcie wciągnięto narodową flagę, a baterie na brzegu wystrzeliły z okazji zwycięstwa. Tej nocy twierdza była - na złość Hiszpanom - rzęsiście oświetlona, a wszystkim marynarzom i żołnierzom piechoty morskiej wydano dodatkowe porcje grogu. Nazajutrz gubernator urządził bankiet, a potem kolejno każdy pułk wydawał obiad, przy czym można było zauważyć pewną rywalizację pomiędzy żonami dowódców. Jeśli chodzi o Delanceya, to pożegnał się ze swoimi współstołownikami z mesy Caesar’a, a admirał oficjalnie mu podziękował. - Jestem panu bardziej niż zobowiązany za pomoc, ale proszę mi wybaczyć, że nie wymienię pańskiego nazwiska w raporcie - powiedział. - Gdybym wspomniał, że zgłosił się pan służyć na ochotnika, mógłby pan awansować, a nie Dumaresq. A ponieważ aż nadto zasługuje on na awans, mam nadzieję, że pan to zrozumie. Będę prosił także o awanse dla pierwszych poruczników Superb’a i Venerable’a, to bardzo wartościowi oficerowie. Pan zasługuje na objęcie dowództwa większego okrętu i napisałem to w liście do lorda Keitha. Dumaresqa odsyłam do Anglii na Calpé z listem do admiralicji. O pańskim awansie piszę w osobnym liście polecającym do ich lordowskich mości. Chcę, żeby pan wiedział, że ma pan we mnie przyjaciela i że nie zapomnę tego, w jaki sposób przyszedł mi pan z pomocą - jak rodak z Guernsey innemu rodakowi. Na pewno słyszał pan już, że podjęto rozmowy w sprawie zawarcia pokoju. Gdyby do tego doszło, z przyjemnością znów spotkam się z panem w St Peter Port. Delancey był szczerze wdzięczny za obietnicę protekcji. Wiedział już, że samoczynny awans pierwszych oficerów po udanej bitwie był kresem wielu karier w marynarce. Nominacja w dowód uznania zasług oznaczała podwyżkę zasiłku lądowego, ale nie gwarantowała stałego zatrudnienia w marynarce wojennej. Połowa z awansowanych po bitwie pod Camperdown siedziała w dalszym ciągu na lądzie, a przynajmniej takie miał wiadomości, i zapewne na stałe, bo nikt się nimi nie interesował i nie mieli żadnych protekcji. Nic nie wskazywało, żeby pierwszym oficerom ze Superb’a i Venerable’a powiodło się lepiej. Zaraz, jak oni się nazywali? Przypomniał sobie, że Samuel Jackson i James Lillicrap. Kto mógł się wstawić za kimś o nazwisku Jackson? Jaka ze szlacheckich rodzin mogła się nazywać Lillicrap? Ludziom takim jak oni lepiej wiodło się jako porucznikom, bo dopóki byli pożyteczni, mieli zagwarantowaną pracę, a poza tym także pewne szanse na zdobycie pieniędzy z łupów wojennych.
Dumaresq miał lepsze widoki, nie z powodu awansu, ale dlatego, że cieszył się przyjaźnią Saumareza. Widoki Delanceya na przyszłość były teraz niemal równie dobre. Wprawdzie nie był podopiecznym admirała w takim sensie, jak młody Brock, za którego karierę Saumarez wziął na siebie zobowiązanie, obiecawszy to ojcu chłopca, jednakże został uznany za sąsiada i protegowanego. Admirał aż do końca roku mógł liczyć na głębokie poważanie. Każda przysługa, o którą poprosiłby lorda St Vincent, zostałaby prawdopodobnie spełniona. Jedyną ciemną chmurą na horyzoncie były owe rokowania pokojowe i Delancey mógł liczyć tylko na to, że nic z nich nie wyjdzie. Wrócił na Merlina z uczuciem, jakby wracał do rodzinnego domu. Był to świetny mały okręt, z dobrymi oficerami, doskonale utrzymany i gotów do wykonania wszelkich zadań. Nie był osnuty legendą, tak jak Speedy, zanim go schwytano, a i jego kapitan nie był lordem, ale w żadnym razie nie można się go było wstydzić. Na lądzie Delancey spotkał lorda Cochrane'a, który teraz spodobał mu się bardziej niż za pierwszym razem, i uświadomił sobie, że większość starszych stopniem oficerów raczej nie podzieliłaby jego uczuć. Bezsprzecznie, Cochrane miał o sobie dobre zdanie, wprost kipiał entuzjazmem i był niezwykle przedsiębiorczy. Nie był tak drażliwy na punkcie swojej pozycji społecznej jak Dundas, prawdopodobnie dlatego, że miał ją zapewnioną. Zdawał się już nie pamiętać, że Delancey odmówił mu przyłączenia się do pościgu za L'Espoirem. Wypili więc po szklance wina i rozstali się jak przyjaciele. Wprawdzie Delancey wiedział, że nikt mu nie stworzy możliwości, jakich domagał się, czy do jakich rościł sobie prawo Cochrane, ale był przekonany, że spisał się na tyle dobrze, żeby zasłużyć na względy lorda Keitha. Brał przecież udział w kapitulacji Malty i bitwie pod Algeciras, a więc jego nazwisko nie było już całkiem nie znane. Wśród witających w Gibraltarze była pani Hardwick, która powiadomiła go, że Suraja bardzo dobrze zaaklimatyzowała się wśród Anglików i wszyscy ją polubili. Nazajutrz, po ponownym objęciu dowództwa na Merlinie, Delancey otrzymał zaproszenie na bal wydany przez oficerów artylerii królewskiej. Ponieważ bilecik był krótki, skłonny był przypuszczać, że ma tam iść zamiast innego oficera, który zmienił plany. Jednakże przyjął zaproszenie bez urazy i z niego skorzystał. Okazało się, że wyznaczono go na partnera młodej damy nazwiskiem Marianne Wetherby, której mąż, wojskowy, przez pierwszą część wieczoru był na służbie. Marianne była młoda, pełna życia i tak ładna, że jej małżonek opuścił posterunek przed czasem, odebrał ją z rąk Delanceya, krótko mu podziękował i pozostawił bez partnerki. Pojawił się natychmiast problem - iść, czy zostać ale rozwiązało go przybycie spóźnionego sir Jamesa Saumareza, który przywitał się z Delanceyem w hallu. - Cieszę się, że pana widzę, Delancey - rzekł. - Miałem nadzieję, że pana tu spotkam. Chciałbym panu przedstawić mojego kuzyna, pułkownika Saumareza, który niedawno dołączył do sztabu gubernatora. Pułkownik, który nadszedł za admirałem, był niewątpliwie owym kuzynem i Saumarez wygłosił kilka pochlebnych zdań o kapitanie Merlina. - Wiem, że przyglądałeś się naszej pierwszej bitwie, Tom. Po jej rozpoczęciu być może zauważyłeś slup, który włączył się do akcji bez żadnego zaproszenia z mojej strony. Oto dowódca tego okrętu, oficer, któremu rokuję świetną przyszłość. - To zaszczyt pana poznać - rzekł pułkownik.
- Pięknie pan się spisał podczas niedawnej bitwy. Pozwoli pan, że przedstawię moją żonę, panią Saumarez, i moją młodszą córkę, Julię. Delancey ukłonił się damom, spotykając się z ich strony z niezwykle przychylnym przyjęciem. - Na własne oczy widziałam pański szlachetny postępek! - zawołała pani Saumarez. - A Julia była ze mną. Pamiętam, że klasnęła w ręce i powiedziała: „Brawo!” - Wobec tego jako najemny żołnierz dopraszam się o nagrodę - odparł Delancey i jeszcze raz się ukłonił. - Proszę pannę Saumarez o następny taniec. Zaproszenie przyjęto z ochotą - matka uśmiechnęła się, a córka lekko dygnęła. Tak więc po raz wtóry wkroczył na salę balową jako osoba należąca do grona admirała i ciesząca się względami reszty jego towarzystwa. Skorzystał z sytuacji, bo spóźnienie Saumareza sprawiło, że inni oficerowie mieli już partnerki. Czasu nie zmarnował. Zadbał o przyniesienie krzeseł, zamówił napoje chłodzące i niebawem ruszył w tany z panną Julią, śliczną młodą blondynką. Była bardzo nieśmiała, więc ogromnie się starał zająć ją rozmową lub rozśmieszyć, aż wreszcie wynagrodziła go przelotnym uśmiechem. Zaczerwieniła się uroczo, a jasne loki opadły jej na nieskazitelnie białe ramiona. Ręce i figurę miała niewiarygodnie kruche, a zachowywała się z sympatią i powściągliwością. Nigdy jeszcze nie był partnerem tak pięknej dziewczyny. Skwapliwie poprosił o zaszczyt zabrania jej na kolację. Kiedy nieśmiało wyraziła zgodę, odstąpił tymczasowo tańce z nią młodemu majorowi Pagetowi z drugiego pułku piechoty, sprawiającego wrażenie kogoś, komu aż za dobrze się powodzi, i odpowiedniego kandydata na męża. W czasie gdy dziewczyna tańczyła z innymi, Delancey w rozmowie z panią Saumarez wyraził podziw dla admirała i zwycięstwa, które powiększyło jego splendor. Rozmawiając spojrzał na parkiet, gdzie zwrócona do niego plecami Julia tańczyła z kapitanem saperów, który opowiadał jej chyba jakąś śmieszną historię. W tejże chwili dokonał odkrycia, które - jak sądził - było jego wyłączną własnością, a mianowicie, że piękna dziewczyna nie przestaje być piękna nawet wtedy, kiedy nie widać jej twarzy. I że zdradza każdym swoim ruchem, najmniejszym gestem, choćby sposobem, w jaki poprawia włosy, iż wie o tym. Pani Saumarez zauważyła jego zachwycone spojrzenie i napomknęła o wielkim wzięciu, jakim cieszy się Julia. - Dużego majątku nie ma - dodała szczerze - bo pochodzimy z biedniejszej gałęzi rodu, ale chyba już niedługo pozostanie panną. Początkowo wahaliśmy się, czy przywozić ją do Gibraltaru w czasie wojny, ale wszyscy mówią o pokoju. Matka ciepło przyjęła wiadomość o zaproszeniu córki na kolację, zezwalając tym samym na kontynuację znajomości. Zaakceptowanie przez rodziców dziewczyny jego prośby wydało się Delanceyowi nazbyt piękne, żeby było prawdziwe. Wszystko stało się za szybko, żeby mógł w to uwierzyć, ale już się zakochał. W żaden sposób nie mógł zatrzymać Julii wyłącznie dla siebie, mógł jednakże dać jasno do zrozumienia, że nie interesuje go żadna inna panna. I dlatego nie tańczył z nikim. Wkrótce wdał się w rozmowę z młodym dyplomatą nazwiskiem Tarleton, który cynicznie zapatrywał się na rokowania pokojowe. - Martwi mnie, że zwycięstwa lorda Nelsona, lorda Keitha i teraz sir Jamesa Saumareza mogą doprowadzić do traktatu pokojowego, na mocy którego utracimy Maltę.
- Mówi pan poważnie? - Jak najbardziej. Nic jeszcze nie uzgodniono, oczywiście, ale wśród dyskutowanych warunków jest też zwrot tej wyspy rycerzom maltańskim. Były już oczywiście protesty, ale obawiam się, że utracimy podczas negocjacji to, co zdobyliśmy w walce. - Ależ to niedorzeczne! Przecież rycerze są skompromitowani i zubożali. Zakon nie odgrywa żadnej roli od przynajmniej stu lat. - Naturalnie. Pan to wie, ja to wiem, cały świat też zdaje sobie z tego sprawę. Ale nasz sekretarz stanu wie coś przeciwnego. A cóż znaczy nasza mądrość w porównaniu z jego mądrością? - Że też coś podobnego jest możliwe w dziewiętnastym wieku! Ten plan to idiotyzm! Ale i tak nic z tego nie wyjdzie, bo Maltańczycy nigdy się na to nie zgodzą. - Pewnie! I choćby już z tego powodu wolno sądzić, że ten pokój długo nie potrwa. Bo przynajmniej jedna z angielskich obietnic będzie niemożliwa do spełnienia, co w zupełności wystarczy, żeby dać Napoleonowi powód do zerwania pozostałych warunków traktatu. Delanceya trochę pocieszyła ta rozmowa, chociaż oburzyło to, że Maltańczycy mogą zostać oszukani, i pozbawieni tego, o co walczyli i co sobie zdobyli. Z pewnością mieli prawo wymagać od Anglików obrony, posiadali też prawo do pewnej niepodległości. Ale rychłe wznowienie wojny mogło odmienić całą sytuację i dać im to, czego chcieli. Tymczasem jednak zbliżający się pokój zagrażał jego własnym szansom awansu. Właściwie było dziwne, że państwo Saumarezowie darzą względami oficera, który nie jest nawet etatowym kapitanem. Kolejnym rozmówcą Delanceya był admirał, który powiadomił go, że Merlin wkrótce otrzyma rozkaz powrotu do Anglii. - Wydaje mi się jednak, że nie zboczy pan wiele z kursu, zawijając na Guernsey - dodał Saumarez. - Jak pan wie, wśród moich towarzyszy broni jest kilku Guernseyczyków. Dwóch z nich zostało rannych pod Algeciras, ale nieciężko, więc potrzebują zatrudnienia. Ponieważ są kalekami, pomyślałem o odesłaniu ich do domu z poleceniem, żeby zgłosili się do pani Saumarez. Gdyby popłynęli na Merlinie, mógłby pan opowiedzieć mojej żonie o bitwie. Prawdopodobnie otrzyma pan też do przewiezienia listy od pułkownikostwa Saumarezów do ich przyjaciół na wyspie. Delancey skwapliwie przyrzekł spełnić te i tym podobne polecenia. Patrząc przez salę na Julię, nie wyobrażał sobie, żeby mógł odmówić przysługi komuś z jej rodziny. Powiedział sobie w duchu raz jeszcze, że małżeństwo z siostrzenicą admirała jest niemożliwe, ale nie przestawał marzyć i był pewien, że nie kieruje nim korzyść własna. W owej całkowicie nierealnej przyszłości pociągało go tylko jedno - dziewczyna. Zanim zdążył podejść do Julii, której towarzyszyło właśnie dwóch innych oficerów marynarki, zatrzymała go pani Hardwick. - Chyba już mówiłam panu, że Suraja doskonale się zadomowiła i wszyscy bardzo ją lubimy. Trzeba panu wiedzieć, że bardzo się zmartwiła, kiedy zobaczyła, jak Merlin rusza do walki. Bitwę było widać z okien pokoju dziecinnego. Nazywamy ją Katarzyną i pomaga w pilnowaniu dwójki pozostałych dzieci, Delii i Jimmy'ego. Jimmy nosi to imię na cześć naszego kochanego admirała, ulubieńca obojga. Dziewczynka jest jednak starsza, niż pan przypuszczał, ma chyba dwanaście albo i trzynaście lat i jak na swój wiek, jest bardzo rozwinięta. Zna już parę słów po angielsku i pamięta trochę włoskich. Któregoś dnia będzie mogła nam powiedzieć, skąd pochodzi. Nauczyłam ją pacierzy i wiem, że modli się za pana co wieczór.
Delancey podziękował pani Hardwick za wiadomości i wyraził zadowolenie, że Suraja ma tak dobrą opiekę. Uwolniwszy się nie bez trudu od rozmówczyni, zamówił u Julii następny taniec, a potem wyszli razem na taras, skąd rozpościerał się widok na oświetloną księżycem zatokę. Dziewczyna, która straciła wiele ze swojej nieśmiałości, westchnęła ze szczęścia. - Marzyłam o romantycznym życiu, a teraz przekonuję się, że ono jest romantyczne! Tak jak wszystko tutaj: białe kolumny, wonne krzewy, marynarskie mundury i piękne suknie. A tam kotwiczą wielkie okręty, nad nimi wznoszą się srogie bastiony, na których trąbki grają capstrzyk. - Piękny widok - przyznał Delancey nie odrywając oczu od dziewczyny. - Ale co to właściwie takiego romantyzm? - Myślę, że romantyzm to piękno, a także władza i ład, i jeszcze miłość i śmiech, i odrobina niebezpieczeństwa. - Niebezpieczeństwa? Strachu? - Tak. Muszą być działa, wartownicy i huk wystrzałów w zatoce. Czy pokaże mi pan okręt, na którym pan walczył? Delancey wskazał okręt flagowy, dobrze oświetlony, bo odbywało się tam przyjęcie. - Na tym? Jak to możliwe? Przecież jest pan kapitanem innego okrętu. - Tym razem służyłem na ochotnika na okręcie flagowym. Mój okręt to Merlin. Widać go, stoi bardziej na lewo i bliżej falochronu. - Merlin? A ja myślałam, że pan nazywa się Dundas. - Dundas dowodzi innym slupem, Calpé. - O mój Boże! A pan?... - Nazywam się Richard Delancey. - Coś takiego! - Nazwisko najwyraźniej nic jej nie mówiło. - A to ci historia! Wejdziemy do środka? Mama będzie się zastanawiać, gdzie się podzialiśmy. Odprowadził ją do matki, która wiedziała już o pomyłce z innego źródła, bo pułkownik Saumarez przedstawił jej kapitana Dundasa. Atmosfera uległa raptownej zmianie, i to nie tylko dlatego, że Delanceya pomylono z kimś innym. Jak się domyślił, pani Saumarez rozmawiała z panią Hardwick, a być może z pastorem Slaterem. Uświadomił sobie, że historia tetuańska już była wszystkim znana i że występował w niej w roli nabywcy niewolnicy. Gdyby odbił dziewczynkę z mieczem w ręku, opowieść byłaby dla niego pochlebna, ale najmniejsza wzmianka o targu niewolników musiała być zgubna. Jeżeli w ogóle miał szansę poślubić Julię, to stracił ją bezpowrotnie. Pożegnał się, podziękował gospodarzom balu i miał właśnie wyjść, kiedy w hallu przy wejściu spotkał lorda Cochrane'a. - O, Delancey. Zanosi się, że ta wojna dla nas obu skończy się za wcześnie. Nie będzie awansu, zwłaszcza dla oficera, który wyszedł z niewoli na słowo honoru i czeka na wymianę jeńców. - Ani dla oficera, który służył jako ochotnik na okręcie flagowym, ale jego udział w akcji nie zostanie wspomniany w raporcie.
- Mam nadzieję, że miał pan więcej szczęścia do pieniędzy z pryzów, niż ja. Po ostatnim rejsie Speedy‘ego nie mogę narzekać. - Miałem go mniej niż wasza lordowska mość. - Ale mógł pan sprytniej ulokować pieniądze niż - na przykład - w Tetuanie! Tylko bez obrazy, człowieku, nikt nie ma panu tego za złe, być może oprócz paru starych bab obojga płci. A jednak szkoda, że Santa Catarina nie miała ładunku. Jej kadłub jest chyba niewiele wart, a żagle i olinowanie ledwo się trzymają. - Może jeszcze dopisze mi szczęście, milordzie. Merlin ma popłynąć do Anglii, wojna nie skończona i w ostatniej chwili być może zdobędę pryz jeden czy drugi. - Też o tym myślałem. Przy wybrzeżu Francji można by pochwycić jakiś handlowiec płynący bez eskorty, przekonany, że wojna skończona. Ale może się też okazać, że wojna naprawdę skończyła się poprzedniego dnia, a nas czeka kosztowny proces sądowy za uszkodzenie zdobytego statku. - Właśnie. A potem przez następny miesiąc, dwa będziemy szukać łupu na własne ryzyko. Możemy mieć szczęście albo też piekielnego pecha. Znalazłszy się znów w swojej kabinie na slupie, Delancey wręczył zegarek i szpadę wiernemu Teesdale'owi, który spytał, czy wieczór był udany. - Tak, mieliśmy co świętować. Przyjemniejsze to od naszej wspólnej eskapady po dachach Tetuanu! - Często wspominam tę noc, panie kapitanie, i mówię sobie: jakie to szczęście, że udało nam się uciec. - Czy załoga o tym wie? - No cóż, czegoś takiego nie można utrzymać w tajemnicy. - Więc mówią o Surai? - Tak, panie kapitanie, ale opowiadają, że była pogańską księżniczką, a nie biednym nie domytym dzieckiem, którym się opiekowałem. Wie pan, jak się miewa? - Tak. Piastuje dzieci pani Hardwick, jest szczęśliwa, lubią ją i stała się chrześcijanką. - To świetnie, panie kapitanie. Przepraszam, ale czy mogę powiedzieć, że nikt nie widzi nic złego w tym, że uratował pan dziewczynkę? - Dziękuję, Teesdale. Nadal nie wiem, co wtedy mogłem innego zrobić. Wkrótce położę się spać. Ale jeszcze jakiś czas będę na pokładzie. Delancey przez dziesięć minut spacerował po rufówce, wreszcie zatrzymał się, wsparł na okrężnicy burty i popatrzył na gibraltarską skałę. Na nadbrzeżu, czy też wokół zatoki paliło się kilka świateł, ale niebo było tak rozgwieżdżone, że na brzegu widział spacerującego wartownika. Na śródokręciu cicho rozmawiało ze sobą dwóch marynarzy pełniących wachtę, o burtę pluskała woda, a gdzieś daleko szczekał pies. Delancey nie miał szczęścia do Julii... Okazał się głupcem, marząc niedorzecznie o dziewczynie, którą dopiero co poznał. Jak mógł być aż takim idiotą, wiedząc, że nie ma jej nic do zaofiarowania. Była w niej jakaś doskonałość - o tak, z czymś takim spotkał się po raz pierwszy. Ale otrząsnął się już, przestał marzyć. Widać było pierwsze zwiastuny świtu; niebo lekko pojaśniało, a od morza doleciał pierwszy powiew wiatru. Ze zdumieniem uświadomił sobie, że już nigdy nie zobaczy Julii i że bez względu na to, co się zdarzy, nigdy jej nie zapomni.
Rozdział dwunasty Reda baskijska Z niezwykłym uczuciem, że jest na wakacjach, Delancey wybrał się po zakupy, sądząc, iż będzie to prawdopodobnie ostatni tydzień, jaki spędza w Gibraltarze. Towarzyszyli mu Stirling i Topley, nabywający żywność dla swoich mes, oraz Teesdale, który pomagał nieść prowiant zakupiony na kapitański stół. Ponieważ zakończono bitwę, a w perspektywie był koniec wojny, na wąskich uliczkach Gibraltaru panował tłok i kwitnął handel. Barwne sklepy i stragany pełne były artykułów, sprzedawanych przez ubrane na czarno kobiety o ciemnych twarzach. Sprzedawcy nawoływali i wykrzykiwali skrzeczącymi głosami nazwy oferowanych produktów, a klienci stanowczo nie chcieli uwierzyć, że tak horrendalnych cen można żądać za tak marny towar. Wśród tubylców różnych narodowości dwójkami, trójkami spacerowali angielscy marynarze, jedni podchmieleni, inni gapiący się na małpy i papugi wystawione na sprzedaż. Ponieważ nie było pewne, czy oficerowi wypada pokazywać się na ulicy handlowej, Delancey po zrobieniu zakupów postanowił odesłać Teesdale'a na okręt, kiedy nagle pod wpływem impulsu zdecydował, że pośle Surai jakiś prezent, pożegnalny podarunek, który świadczyłby, że jest takim jej przyjacielem, jak gotów był sądzić miejscowy świat plotki. Tylko co mógłby jej kupić? Najodpowiedniejszy wydał mu się materiał na sukienkę, wobec czego pogrążył się w wirze wszelakich kłopotów związanych z decyzją co do tkaniny, wzoru, długością ceny. W sklepie, do którego wszedł, było ciemno, mimo że na zewnątrz świeciło oślepiające słońce. Otoczyły go niezliczone bele muślinów, płócien, materiałów z bawełny i jedwabiu. Sytuację komplikował jeszcze bardziej fakt, że nie był tu jedynym klientem, bo zza stosu materiałów dobiegał gwar głosów. Jako kawaler, bardzo słabo znał się na tkaninach i nie potrafił odróżnić tych na zasłony od tych na sukienki. W końcu jednak znalazł materiał, który wydał mu się odpowiedni, ale niestety był on przywalony stosem innych. Z pomocą przyszedł mu Teesdale, ale okazał się zbyt energiczny i przewrócił cały stos. Bele materiałów posypały się jak deszcz na niewidocznego klienta, który krzyknął: - Ratunku! Zestrzelono nam maszt! Przywalił nas sztaksel bezana! Ratujże nas, chłopie! W tonie jego głosu było coś znajomego i Delancey pośpieszył z przeprosinami. Spomiędzy zwalonych bel wynurzył się, co za traf, Sam Carter, jego przyjaciel przemytnik, ten sam, któremu zawdzięczał udaną ucieczkę z Hiszpanii w 1796 roku. - Sam, stary łobuzie! - zawołał. - Co cię sprowadza do Gibraltaru? I od kiedy to robisz interesy na satynie i aksamicie? - Richard! A niechże uścisnę ci rękę! Co za spotkanie, kopę lat! Sam Carter nie zmienił się ani trochę, był tym samym układnym i sprytnym osobnikiem, dobrym kompanem na morzu, lecz jak zwykle na bakier z prawem. - Sam - rzekł Delancey. - Chcę kupić materiał, na sukienkę dla dziewczynki, powiedzmy, siostrzenicy, dwunasto-, piętnastoletniej. Doradź mi, co mam wybrać. Sam Carter rozejrzał się i wybrał jakiś muślin drukowany w gałązki. - Weź pięć jardów tego! - powiedział.
W dziesięć minut później transakcję zakończono, materiał był odmierzony i zapłacony, a Teesdale dostał polecenie, żeby wracając nad zatokę wstąpił do pani Hardwick. Stirling z Topleyem poszli odwiedzić inne sklepy, a Delancey zaciągnął Sama do tawerny, gdzie mogli porozmawiać przy kieliszku wina. - No, mów, co słychać - rzekł Delancey. - Przede wszystkim, gdzie ukryłeś Gołębicę? W zatoce jej nie ma. Chyba nie zatonęła?! - Nie, stoi w Tangerze, ale prawie bez załogi. Większość ludzi zabrała mi siłą jedna z waszych fregat. Tu przypłynąłem promem, żeby załatwić pewien interesik. - No, a jak dostaniesz się do Anglii? - Och, jakąś załogę zawsze znajdę. Oczywiście nie będą to prawdziwi żeglarze, zdolni do wspięcia się na maszt w czasie wichury. - Ale potrafiący dopłynąć do Guernsey? - To nie takie proste. Muszę odbyć rejs dla zarobku. Odwiedzić wybrzeże Francji. - A co będziesz wiózł? - Chyba koniak. Lepsze gatunki pochodzą z Bordeaux, La Rochelle, Orleanu i Nantes, ale najlepszy jest koniak Charente pędzony w mieście o tej nazwie. Przewożą go statkami do ujścia rzeki. - Żeby załadować w Rochefort? - Tak, na regularnie kursujące statki. Ale nie wszystko trafia do Rochefort. Kilka statków rozładowuje się w pewnym miejscu w górze rzeki, a stamtąd beczki idą dalej na południe. - Czy dalej niż za wyspę Oleron? - Tam albo w jej okolicę, do mniej znanych miejscowości. - Dlaczego jesteś taki tajemniczy, Sam? Przecież Francuzom wszystko jedno, gdzie jest sprzedawany ten koniak. - Owszem. Ale nie mogą wpuścić angielskiego statku do Rochefort, w każdym razie nie w czasie i wojny. Nawet Gołębicy. - Spodziewam się, że nie. A więc dobrze znasz tę część wybrzeża? - Byłem tam i mami tam przyjaciół. Ale żeglugę utrudniają wędrujące ławice piasku i z taką załogą jak moja wolałbym nie płynąć. Nie mam jednak wyboru, rozumiesz? Muszę zdobyć ładunek, a przecież nie ma to jak koniak. - A czy możesz dowiedzieć się, jakie okręty wojenne mają Francuzi w Rochefort? - Chyba tak. Ale czy to ważne teraz, kiedy wojna się kończy? - Ja nic nie wiem o zakończeniu wojny. Jeżeli zdobędziesz jakieś informacje, będę miał pretekst, żeby cię eskortować. - Nie kuś mnie, Richardzie. Wiem, że przemawia przez ciebie życzliwość, i dziękuję ci za to. Ale wszystko na nic. Nie możesz płynąć z Gibraltaru w towarzystwie znanego przemytnika, a ja nie mogę się pokazać przy francuskim brzegu w towarzystwie angielskiego slupa. W ten sposób, bez dwóch
zdań, napytalibyśmy sobie biedy. Nie, Richard, popłynę sam, modląc się o dobrą pogodę i ufając szczęśliwej gwieździe. - Powiedz mi, Sam, gdzie jadasz kolacje? Gdzie spotykają się szyprowie handlowców? - Pod „Generałem Elliotem”, musisz znać tę gospodę. - Owszem, znam. Zjesz dziś ze mną kolację? - Świetnie, albo jak to się mówi u was w marynarce, „z przyjemnością, panie kapitanie”. Ustalili godzinę spotkania i Delancey znalazłszy się na Merlinie niebawem przebrał się w cywilne ubranie. Założył starą brązową marynarkę, skórzaną kamizelkę, bryczesy i pilśniowy kapelusz. Schodząc na brzeg, wyglądał na poważnego kupca, który ubrał się z okazji wieczoru spędzanego w tawernie. Przez chwilę czuł się tak, jakby porzucił lepsze towarzystwo i znów stał się szyprem kutra służby celnej lub okrętu kaperskiego. Sam był dobrze znany bywalcom tej dość podłej gospody i przedstawił go swoim znajomym jako Dicka Delanceya z Guernsey. A potem zjedli całkiem smaczną kolację, wspominając stare czasy. - Cokolwiek byś zrobił, Richard, choćbyś nawet dożył dnia, kiedy będziesz dowodził bitwą, w St Peter Fort zawsze będą cię pamiętać jako tego, który pochwycił Bonne Citoyenne ! - To były czasy, Sam! A zarobiłem tam więcej niż ostatnio. Tak, Bonne Citoyenne z Rochefort, załadowany koniakiem i zapomniałem czym jeszcze... był siostrzanym statkiem, chwileczkę... Libération, przechrzczonego później na Bonaparte. Czy ciągle pływa na tej samej trasie, z Rochefort do Cherbourga, i wraca bez ładunku? - Chyba tak. Interesujesz się nim? - Chciałbym wiedzieć, kiedy wypływa z Rochefort. - Zdobycie tej informacji nie powinno być trudne. Ale pamiętam, że jest silnie uzbrojony, i nie możesz powtórzyć taktyki, jaką zastosowałeś wobec Bonne Citoyenne. - To prawda, ale zapominasz, że teraz dowodzę okrętem króla. I nie muszę rozliczać się z właścicielami za uszkodzenia! - Racja! Przez chwilę zapomniałem, że skończyłeś z korsarstwem. W takim razie sprawa zysków i strat przedstawia się całkiem inaczej. Skoro za szkody płaci król, a trzy ósme wartości pryzu idzie do twojej kieszeni... Tak, gra warta jest świeczki! Rozpytam się we Francji o ten statek. Wieczór upłynął przyjemnie i Delancey obiecał Carterowi, że rozejrzy się za Gołębicą na francuskim wybrzeżu. Miał wypłynąć dzień lub dwa po nim i polecić swoim marynarzom, żeby wypatrywali lugra. Płynąc z podłą załogą po tak zdradliwych wodach, mógł potrzebować pomocy. Kiedy się serdecznie żegnali, Carter przyrzekł zdobyć wiadomości o Bonapartem, a Delancey pomóc w razie potrzeby Gołębicy. Gdyby Sam potrzebował pomocy, miał za dnia wywiesić białą flagę, a w nocy użyć błękitnej rakiety. Wątpili, czy uda im się spotkać przy brzegu Francji, ale Carter szczegółowo zapoznał Delanceya ze swoimi planami, żeby wiedział, gdzie go szukać. Kilka dni później Delancey zameldował się w biurze admirała po ostateczne rozkazy.
- Proszę, oto one - powiedział oficer flagowy. - Płynie pan do Plymouth, kapitanie, a ja chętnie bym się z panem zabrał. Był projekt, żeby zawinął pan na Guernsey, ale widocznie sir James zmienił zdanie. Oficer powiedział to gawędziarskim tonem. Nie zdawał sobie sprawy, jaki cios zadaje Delanceyowi, który nic po sobie nie okazał. - Zamiast tego postanowiono, że przewiezie pan grupę rekonwalescentów z tutejszego szpitala, piętnastu podoficerów i marynarzy oraz dwudziestu dwóch żołnierzy. Ci ludzie mogą chodzić, rozumie pan, ale nie nadają się do czynnej służby. Przejdą do rezerwy, a marynarzy zwolni się w Plymouth z marynarki. W sprawie żołnierzy są oddzielne rozkazy. Do diabła, gdzie się one podziały?! Mój pisarz będzie wiedział. Maxwell! Kiedy szukano zagubionego dokumentu, Delancey patrzył niewidzącym wzrokiem na zatokę. Sir James nawet nie zechciał się z nim widzieć! Jedna niechlubna opowiastka o kupnie niewolnicy w Tetuanie zaczęła krążyć pośród oficerskich żon na lądzie i to wystarczyło, żeby stracił w oczach admirała dobrą opinię. Połowa dowódców królewskiej marynarki śmiałaby, się z tego i wcale nie miałaby mu tej historii za złe, ale wiedział, że sir James jest głęboko religijny. Przypuszczał, że z czasem sprawa ta pójdzie w niepamięć, a ważne będą tylko jego zasługi. Ale czy aby na pewno? Wojna była właściwie skończona, wkrótce miał się znaleźć na lądzie na zasiłku i bez pracy przez wiele lat, być może zawsze. Rozkazy, które otrzymał, zaczynały się od słów: „Niniejszym rozkazuje się panu i poleca...” Czy formułka ta musiała skończyć się słowami „zejść na ląd i tam pozostać”? Wyobraził sobie, że jest starcem, wciąż ględzącym w St Peter Port o bitwie pod Algeciras... Przyglądał się uważnie Merlinowi, próbował objąć wzrokiem szczegóły - smukłe drzewca, schludny takielunek, świeżo pomalowany kadłub i odbicie okrętu w spokojnej wodzie zatoki. Dzięki jego staraniom był to wyborny żaglowiec, który zwracał na siebie uwagę, stał się znany. A teraz miano wycofać ze służby i Merlina, i jego. - O, jest, panie kapitanie - rzekł oficer flagowy. - Oto rozkaz generała-adiutanta z Koszar Królowej. Zawiera listę żołnierzy, ich stopnie i oddziały. A to upoważnienia dla pana na ich przewóz... Po załatwieniu dalszych formalności, pokwitowaniu odbioru i podpisaniu listy żołnierzy Delancey znalazł się znów na ulicy. Kiedy przystanął, żeby spojrzeć na zatokę, zobaczył płynącą Gołębicę, która wczoraj zawinęła tu z Tangeru. Stał za daleko, żeby widzieć na pokładzie marynarzy, ale wykonywanym przez statek manewrom czegoś brakowało. Wyobrażał sobie, jak się wścieka Sam Carter na tę przypadkową zbieraninę ludzi, niezdolnych zrozumieć, czego się od nich żąda. Ustawiona dziobem do wiatru Gołębica przez chwilę nie była w stanie się poruszyć, potem wolno odpłynęła, kierując się w stronę Atlantyku. Jakże trudno osądzić, wobec kogo ma się obowiązki! Wojna już się kończyła i rejs z Gibraltaru do Plymouth był dla niego ostatnią okazją, żeby coś zdziałać. Ale o ile odważyłby się zboczyć z wytyczonej na mapie trasy? W grę wchodziła pomoc angielskiemu statkowi handlowemu, a Gołębicę można było ostatecznie uznać za handlowiec. Mógł też pochwycić wszystkie francuskie statki, jakie napotka, ale w tropieniu ich nie wolno mu było zejść za daleko z wyznaczonego kursu. Za daleko, to znaczy ile? Patrzył, jak Gołębica znika w oddali, będąc w tej chwili już tylko plamką na oceanie. W ostateczności mógł podjąć tę najtrudniejszą decyzję i zamiast narażać okręt króla na zbędne niebezpieczeństwo, zostawić Sama własnemu losowi. Powróciwszy na Merlina rozkazał przygotować się do przyjęcia rekonwalescentów, zlecając młodemu Stockowi objęcie nad nimi komendy. Zgodnie z rozkazami okręt miał wypłynąć jutro, dlatego wszyscy
wzięli się do roboty. Ponieważ jednak stali w porcie, Delancey skorzystał z okazji, by ugościć swoich oficerów, midszypmenów oraz resztę kadry lepszym obiadem, i zaprosił ich do siebie. Gdy rozglądał się po siedzących wokół stołu, uświadomił sobie, jaki z niego szczęściarz. Oto Mather, świetny i niezawodny fachowiec, idealny pierwszy oficer, który znal możliwości - i ograniczenia wszystkich członków załogi. Oto Stirling, niemal równie dobry żeglarz, ale obdarzony sobie tylko właściwymi zaletami, do których należał dziki zapał w chwilach, gdy był on potrzebny, oraz autentyczne umiłowanie walki. Oto Langford, nawigator, niemal gotowy do awansu i otrzymania patentu oficera. Dobrze sobie poczynał, wykazywał ogromną stanowczość, nie zważał na niebezpieczeństwo, chociaż był średnio inteligentny. Wyglądem i charakterem różnił się całkowicie od Northmore'a, miał bowiem ciemne włosy i był niski, kiedy ten drugi był wysokim blondynem. Northmore mógł zawieść w codziennych, planowych zajęciach, w których Langford celował. Jednakże nawigatorowi Merlina brakowało przedsiębiorczości. Northmore przeciwnie, dopiero pozostawiony samemu sobie naprawdę stawał się sobą. Dobrze sobie radził na pryzie San-Felipe w sytuacji przerastającej możliwości wielu młodych ludzi. Miał zadatki na dobrego oficera, a przed sobą prawdopodobnie znakomitą przyszłość. W wolnych chwilach próbował grać na flecie, ale inni, zwłaszcza Langford, nie przepadali za żałobnym dźwiękiem, jaki dobywał z tego instrumentu. Co do Topleya, to pod kierunkiem Mathera zrobił duże postępy. Nadal był trochę postrzelony i nie czuł się pewnie w zagadnieniach nawigacji, ale rozwijał, swój wrodzony dar dowodzenia. Poza tym był żartownisiem i potrafił rozbawić wszystkich, gdy naśladował szkocki akcent Stirlinga, który - jak się upierał - walczył po stronie Jakuba II w bitwie pod Culloden. David Stock, z początku ledwie dzieciak, całkowicie oddany żeglarstwu, zajęty poznawaniem żagli, wiązaniem węzłów, teraz sprawdzał się w nowej roli - dowodzącego rezerwistami marynarki. Czasem był zapraszany na partyjkę szachów przez Mathera, z którym zawsze przegrywał, co mógł sobie powetować, gdy grał z działomistrzem Helliwellem, który nigdy nie wygrywał. Wszyscy byli ze sobą zaprzyjaźnieni, nikomu nie brakowało zajęć, nikt nie był zbyteczny. A co do ich pracy, to Delancey był pewien, że w zatoce nie ma lepiej utrzymanego okrętu niż Merlin. Po toaście za króla Delancey zaproponował toast za Merlina, myśląc przy tym, że służba okrętu dobiega końca i że wkrótce mogą go rozbroić i przenieść do rezerwy. Wiedział, że inni podzielają jego obawy, dodał więc szybko na pocieszenie: - Jeszcze nie zeszliśmy na ląd, panowie, i kto wie, jakie przygody mogą nas spotkać w drodze do Plymouth. Jeszcze jest czas na zdobycie sławy albo majątku. - Pozwolę sobie zauważyć, że sławę już pan zdobył - rzekł Mather. - Ten slup walczył przecież pod Algeciras! - Ale musimy przyznać, że nie jako jedyny - dodał Stirling. - A kto tam będzie pamiętał o slupie, który nazywa się tak głupio jak Calpé? - wtrącił Topley. Obiad upłynął w miłej atmosferze, ale czekała ich praca, bo trzeba była przygotować okręt do wypłynięcia w morze. Kiedy o zachodzie słońca ruch i krzątanina ustały, Delancey wpatrzył się w wieczorne niebo. Postrzępione chmury odpłynęły, a bladopomarańczowe światło zabarwiło reje i takielunek. Przypatrując się uważnie niebu, podzielił się ze Stirlingiem uwagą, że do rana zachodni wiatr prawdopodobnie się nasili. Kiedy zasypiał, Merlin kołysał się łagodnie na kotwicy. Mieli przed sobą najwyraźniej burzliwy rejs.
Wychodząc w morze, Merlin drżał pod uderzeniami fal, bo wiatr był ostry. - Na marsy i salingi! - rozkazał Mather i marynarze wspięli się prędko po wantach. - Do rei! zabrzmiała następna komenda i majtkowie z marsów rozpierzchli się po kołyszących rejach. Przygotować szoty marsli! - było przygrywką do: - Opuścić... wybrać szoty! Niższe żagle wypełniły się, okręt przechylił, a kiedy dziobnica zderzyła się z falami, nad forkasztlem przeleciały bryzgi wody. Okręt nabierał szybkości, morze po obu burtach pieniło się i bulgotało. Rozkaz „Do fałów marsla... naciągnąć!” poprzedził kolejny: „Stawiać marsie!” Mather miał właśnie krzyknąć: „Do szotów i fałów bramsli!”, ale wcześniej spojrzał na Delanceya, który na jego nieme pytanie potrząsnął przecząco głową. Slup miał postawione dość żagli, a po nawietrznej rozpadało się. Do południa wiatr mógł bardzo przybrać na sile. Gibraltar powoli zostawał za rufą i wkrótce przesłoniła go deszczowa chmura. Merlin znalazł się sam wśród bezmiaru rozkołysanych wód. Delancey zszedł pod pokład, żeby zapoznać się z „Le Petit Neptune Français”, czyli przewodnikiem po francuskich wodach przybrzeżnych. Musiał podjąć trudną decyzję. Przy takim wietrze prawidłowy kurs na Plymouth wypadał zdecydowanie na zachód, a to zmniejszało szansę na schwycenie jakiegokolwiek Francuza. Poza tym była Gołębica, potencjalne źródło informacji, z pewnością trzymająca się blisko francuskiego brzegu. Sam Carter wspomniał, że koniak załaduje w wiosce Marennes. Delancey z uwagą zaczął studiować mapę. Przede wszystkim znalazł przesmyk Pertuis Maumusson, prowadzący do cieśniny za wyspą Oleron. Głębokość jego dochodziła do dziesięciu, piętnastu stóp na płyciznach, co przypuszczalnie wystarczało Gołębicy. Przesmyk przecinała mielizna Barat, a poza tym były tam ławice piaskowe, za którymi leżała wieś Marennes. Powróciwszy do lektury wskazówek dla żeglarzy, Delancey przeczytał co następuje: „Żeby dotrzeć do Seudre lub przepłynąć przez Maumusson, nieodzowny jest miejscowy pilot, ponieważ przesmyki te nie należą do spokojnych, a zwłaszcza Maumusson. Warunki żeglugi na nich często się zmieniają, poza tym jest tam wąsko i bardzo wietrznie, a także mnóstwo mielizn i skał, których niepodobna dokładnie opisać”. Opis ten był mało zachęcający, ale z mapy wynikało, że do Marennes można się dostać inną trasą, przez przesmyk Antioche. Ona też była skomplikowana, ale bezpieczniejsza, a jej ujemną stroną było to, że prowadziła przez kotwicowisko francuskiej floty przy wyspie Air. Delancey nie był zachwycony tym, co zobaczył studiując mapę. Przy podpłynięciu w okolicę Marennes groziło, że Merlin znajdzie się za blisko mielizny Metelier. Należało też przyjąć, że wiatr ustanie na kilka dni. Ale czy na pewno? Zapowiadała się wczesna jesień, bo nawet teraz, we wrześniu, zdarzały się dni chłodne. Nie mógł narażać okrętu żeglując pośród tych mielizn, a zwłaszcza mając wiatr po zawietrznej. Ani dla Sama, ani dla nikogo. I rzeczywiście, w pobliżu Finisterre wiatr prawie ustał i znowu trochę powiało dopiero wtedy, kiedy Merlin płynął przez Zatokę Biskajską. W chwili gdy Delancey dojrzał francuski brzeg, wiał zaledwie umiarkowany wiatr z południowego zachodu. Trzymając się w bezpiecznej odległości od mielizny Metelier, Merlin z wiatrem, który wiał prosto z rufy, skierował się na widoczny w świetle dziennym punkt, znajdujący się tuż na północ od Przylądka de la Coubre. Późnym popołudniem Delancey znalazł się przy Przylądku Alvert, mając nadzieję, że dostrzeże Gołębicę. Ponieważ nie było jej widać, wywnioskował, że albo nadal jest w Marennes, albo załadowała towar i odpłynęła. Właściwie podejrzewał, że Sam jeszcze tam jest i że spóźnia się z powodu niedoświadczenia załogi. Postanowił przeczekać noc obok Przylądka Alvert, mając nadzieję, że wieści o jego pojawieniu dotrą do Marennes i że Gołębica zjawi się tu następnego dnia rano. Nazajutrz, wkrótce po wschodzie
słońca, z przesmyku Maumussan wypłynęła łódź rybacka i skierowała się prosto do Merlina. Z początku wydawało się, że płynie na wiosłach, ale opuściwszy przesmyk, postawiła żagiel, zwijając go ponownie, kiedy podpłynęła do burty slupa. Było w niej czterech mężczyzn, bez wątpienia rybaków, a najstarszy z nich przywiózł list zaadresowany do kapitana Delanceya z królewskiej marynarki wojennej. Brzmiał on następująco: „Jestem z Gołębicą w Marennes, pięciu z mojej załogi uciekło na brzeg. Brak mi ludzi i brak towaru, żeby płynąć przez Maumusson, co zresztą i tak jest niemożliwe przy zachodnim wietrze. Do żeglugi przez przesmyk Antioche nocą potrzebny jest miejscowy pilot, ale nie ma takiego, który by się tego podjął. Nie jest tu bezpiecznie, bo wiadomość o Gołębicy może dotrzeć do francuskiej marynarki. Mógłbyś mi wypożyczyć paru marynarzy, żeby ją stąd wydostać? Przepraszam za kłopot. Sam”. Delancey zaprosił dwóch rybaków na pokład i poczęstował ich koniakiem. Starszy, właściciel łodzi, był szyprem. Drugi z nich znał taki dialekt francuski, który było łatwiej zrozumieć. Ale nawet wspólnie nie byli w stanie opisać tarapatów, w jakich znalazła się Gołębica. Delanceyowi wydawało się, że Sam, jeśli udało mu się namówić ich do dostarczenia listu, równie dobrze mógł ich skłonić do przepłynięcia z nim na Gołębicy przez przesmyk Maumusson. Trudność polegała na wytłumaczeniu im sensu owej prośby. Z tego, co zdołał zrozumieć z ich wyjaśnień, wynikało, iż obawiali się jakiegoś Delmotte'a z Brouage, ale nie udało mu się z nich wydobyć, kim ów Delmotte był - miejscowym urzędnikiem czy konkurującym z nimi rybakiem. Ponieważ rozmowa utknęła w martwym, punkcie, musiał coś przedsięwziąć. Dolał swoim gościom koniaku i Wyszedł na pokład sprawdzić, skąd wieje wiatr. Tak jak przypuszczał, skręcał na zachodni i wzmagał się. To zadecydowało, że w końcu postanowił nie udzielać Samowi pomocy, jakiej ten od niego oczekiwał. Tak czy owak miałby wątpliwości, czy powinien ryzykować życie kilku ludzi z tak problematycznej przyczyny. Wiatr rozstrzygnął za niego ten problem. Gołębica nie mogła oczywiście pozostać w Marennes, ani też wydostać się stamtąd przez przesmyk Maumusson. W grę wchodziła więc już tylko droga przez przesmyk Antioche, ale do tego Sam potrzebował pilota, którego Delancey nie mógł mu dostarczyć. Instynkt mówił mu, żeby skorzystać z łodzi rybackiej, dołączyć do Sama i poradzić mu, żeby przytrzymał pilota pod groźbą użycia pistoletu. Ale było to wbrew wszelkim przepisom i Merlin pozostałby bez dowódcy. Nie miał też prawa narażać dla tej sprawy żadnego z poruczników. Czy naprawdę odważyłby się kogoś posłać? Rozważył kandydatury Langforda i Northmore'a, ale je odrzucił. Natomiast David Stock był wciąż jeszcze prawie dzieckiem. A Topley? Był wprawdzie dorosły, ale trochę za lekkomyślny i nazbyt skłonny dopatrywać się we wszystkim śmieszności. Czy takie zadanie mogło zrobić z niego mężczyznę? A jeśli się załamie? W końcu Delancey podjął decyzję i rozkazał przywołać Topleya. Kiedy młodzieniec się zjawił, wytłumaczył mu, jak się sprawy mają, i pokazał trasę, którą musi uciekać Gołębica. A potem odwrócił się od mapy i przekazał mu swoje polecenia: - Ci rybacy zawiozą pana na lugier Gołębica, który kotwiczy w pobliżu Marennes. Jego kapitan ma dla nas cenne informacje o francuskiej flocie. Nie może wydostać się stamtąd przez przesmyk Maumusson przy wietrze wiejącym z tego kierunku. Nie mając pilota, nie może też płynąć przez przesmyk Antioche. Prosił mnie o przysłanie grupy marynarzy, którzy by pomogli mu wydostać się stamtąd. Muszę jednak odmówić. Mogę mu posłać tylko jednego człowieka - pana. To niebezpieczna misja, panie Topley, będzie pan ryzykował życiem. Ale takie ryzyko jest obowiązkiem każdego z nas, ponieważ służymy królowi. Pana zadaniem będzie pomóc panu Carterowi w wydostaniu stamtąd Gołębicy oraz zapewnienie go, że spotkam się z nim po tej stronie przesmyku Antioche i zrobię co w mojej mocy, żeby udaremnić pościg. Pojedzie pan dobrze uzbrojony, w co najmniej dwa nabite pistolety. W razie potrzeby proszę być bezwzględnym. Będzie pan pomagał Samowi Carterowi aż do
St Peter Port na Guernsey, gdzie Merlin zawinie, żeby pana zabrać. Czy wszystko jasne? Doskonale. Odpłynie pan za pięć minut. Żeby mieć czym zachęcić załogę łodzi, weźmie pan ze sobą tę butelkę koniaku. Życzę powodzenia! Delancey odwrócił się i kazał przywołać pana Mathera. Przybyłemu oznajmił, że zamiast Topleya będzie miał pod swoją komendą Davida Stocka. Obaj przypatrywali się łodzi powracającej do brzegu. - Dziś chłopiec, jutro mężczyzna... Albo straci życie - rzekł Delancey. - Co pan sądzi o pogodzie? - Do rana będzie silny wiatr, panie kapitanie. Wiatr wzmagał się i okręt już od jakiegoś czasu się kołysał. Na zachodzie gromadziły się ciemne chmury. W przeciwnym kierunku, postawiwszy skrawek żagla, pędziła ku przesmykowi Maumusson rybacka łódź. Kiedy Delancey poszedł zjeść śniadanie, zaczęło padać. Pomyślał, że Mather nie docenił pogody. Jego zdaniem, zanosiło się na wichurę. Przez resztę dnia Merlin kierował się na Atlantyk i płynął ostro do wiatru. Z każdą godziną zmagał się z coraz silniejszym wichrem i coraz bardziej wzburzonym morzem. Płynący pod skróconymi żaglami okręt huśtał się i kołysał. Zdjęto bramstengi i bomy żagli bocznych, zwinięto sztaksle i zrefowano marsie. Pod pokładami wszystko przymocowano - działa podwójnymi rzemieniami, a skrzynie i stoły przywiązano do sworzni z kołkami. Już samo poruszanie się po okręcie było niełatwe, dlatego zdarzyło się parę drobnych wypadków, których wynikiem były rany i stłuczenia. Obiad podano z trudem, bez zapowiadanej grochówki. Delancey postanowił wykonać zwrot przez rufę jeszcze przed zmrokiem, żeby ludzie widzieli, co robią. Ostrożnie i z wyczuciem tempa nadano okrętowi nowy kurs. Przeżyli straszny moment, kiedy wydawało się, że pędząca fala zwali się na burtę Merlina, ale okręt w porę odpadł od wiatru i miał go teraz od prawej. Przed zapadnięciem zmroku jeszcze bardziej skrócono żagle, a pełniący wachtę pod pokładem poszli spać. Marynarze z wachty pokładowej widzieli niekiedy sierp księżyca wyłaniający się spomiędzy postrzępionych, rozpędzonych chmur. Wszystko na huśtającym i kołyszącym się okręcie skrzypiało i jęczało z wysiłku. Świst wiatru w takielunku był nieustannym jękiem, który przechodził w wycie, kiedy silniejszy poryw próbował, jak się wydawało, rozerwać okręt na strzępy. Stojący na pokładzie Delancey spojrzał za rufę na wysokie jak góry fale, pędzące za nimi w złowieszczym pościgu, i pomyślał o tym, jak nieustannie dbano o takielunek, żeby żadna z lin nie była za luźna ani zbyt naciągnięta. Właśnie teraz okręt i jego załoga zdawały z tego egzamin, bo podczas takiej pogody każdy błąd, a nawet chwilowe zaniedbanie obowiązków mogły spowodować katastrofę. Jak dotąd nic się nie stało, ale wiedział, że najgorsze dopiero przed nimi. A co czekało Gołębicę? Mogła w tej chwili płynąć przesmykiem Antioche, mając po obu burtach mielizny, a gdzieś przed dziobem francuską eskadrę stojącą na kotwicach na redzie w Aix. Na korzyść Sama Cartera przemawiało to, że wachty kotwiczne na francuskich okrętach wojennych miały co innego na głowie. Ale przesmyk był wąski i wszystko zależało od człowieka, który znał tu wszelakie zakosy i skręty. Jak się znalazł w tej sytuacji Topley? Sam Carter z pewnością uznał, że ten chłopak to marne wzmocnienie, ale jego obecność zapewniała szyprowi nie tylko jednego oficera więcej, ale także kogoś, na kim mógł bezwzględnie polegać. Mogło to zasadniczo odmienić jego położenie i Delancey wierzył, że tak się prawdopodobnie stanie. O brzasku francuski brzeg był ciemną kreską, którą widzieli przed sobą przez chmury wodnego pyłu. Obserwując wybrzeże, Delancey przekonał się, że jego żeglarska wiedza go nie zawiodła. Na prawo od dziobu mieli Les Sables d'Olonne. Zszedł ze Stirlingiem do swojej kabiny, żeby przypatrzyć się mapie. Rozmawiając, musieli trzymać się stołu.
- Jeżeli wszystko poszło dobrze, w ciągu godziny powinniśmy zobaczyć Gołębicę. A wkrótce potem w przesmyku Breton możemy ujrzeć nadpływającą fregatę. - Czy wolno spytać, dlaczego pan tak sądzi? - No, bo wróg musi jakoś zareagować, panie Stirling. Jeżeli Gołębica przepływała przez Redę Baskijską w pierwszych godzinach po północy, to mogli do niej strzelać z dział, a w każdym razie donieść o jej pojawieniu. Wtedy francuski admirał zarządzi pogoń. - Ale skąd będzie wiedział, w którą stronę? - Nie będzie wiedział. I właśnie dlatego wyśle dwie fregaty, jedną trasą przez przesmyk Antioche, z poleceniem przeprowadzenia patrolu aż do ujścia Żyrondy, a drugą przez przesmyk Breton, na patrol aż do wyspy Yeu. Okręt przechylił się mocno i obaj kurczowo przytrzymali się stołu. Książka, którą czytał Delancey, przejechała po podłodze i wyrżnęła w burtę, lampa zachwiała się gwałtownie, a z pantry stewarda dobiegł brzęk tłuczonych naczyń. Wiał teraz silny wicher i wysiłki zmęczonej załogi koncentrowały się wyłącznie na tym, żeby go przetrzymać. - Myśli pan, że schwycą Gołębicę? - To zależy, czy w nocy się nie rozbiła. Jeżeli jest nie uszkodzona, to Sam Carter wpłynie na płyciznę, a tamtędy fregaty nie przejdą. Stirling pomyślał później, że przepowiednia Delanceya była niesłychanie trafna. Kiedy się rozjaśniło, mielizna Les Sables d'Olonne znajdowała się po prawej burcie Merlina. Prawie w tej samej chwili obserwatorzy zameldowali, że dostrzegli na południu żagle, które mogły należeć do francuskiej fregaty, i maleńki żagiel na północy, z pewnością Gołębicy. Luneta Delanceya przesunęła się po bezmiarze wzburzonej wody pod ołowianym niebem. Wiatr dął teraz z południowego zachodu. Widać było tylko te dwie plamy żagli i nic poza tym. - Jesteśmy szybsi od Gołębicy, a fregata nieco szybsza od nas - stwierdził Delancey. - O Boże! Widzi pan to?! Mather, który zastąpił Stirlinga, wskazał za rufę. Dopędzała ich olbrzymia fala, jakiej w życiu nie widzieli. Masa zielonoszarej wody nakrapianej pianą, zawile pospajana i pożłobiona, podświetlona na szczycie przez wschodzące słońce, a na dole pociemniała od cienia poprzedzającej ją fali, zbliżała się stosunkowo wolno. Delancey rozważył, jakie mają szanse ratunku. Gdyby fala załamała się nad nimi, zginęliby w ciągu paru chwil. Ale grzbiet wodnej góry był ostry, ledwie zaczął zawijać się do środka. Zbliżała się do nich, zbliżała, a potem, w sposób przyprawiający o mdłości, rufa Merlina zaczęła zapadać się w wodę jak kamień. Leciała wciąż w dół, w dół, i uczepiony kurczowo want bezana Delancey miał uczucie, że jego ciało utraciło ciężar, a stopy już tylko muskają pokład, ale na nim nie stoją. Czy spadanie to miało się nigdy nie skończyć? Spoglądając w stronę rufy widział wyraźnie, że pędząca góra urosła dwukrotnie. Przesłoniła niebo, wypełniła świat złowieszczym ogromem. Miałżeby Merlin ześliznąć się rufą naprzód w olbrzymią falę i już się spod niej nie wydostać? Ale nie. Fala zamarła, przestała opadać. Przez chwilę wydawało się, że okręt znalazł się na dnie studni. A potem z przerażającą prędkością i mocą rufę Merlina wyrzuciło do góry. Delancey miał uczucie, że jakiś olbrzym próbuje przepchnąć go przez poszycie rufówki. Napór na jego stopy wzrastał, a kiedy
spojrzał na przód okrętu, pokład dziobowy był daleko w dole, w takiej pozycji, jakby lada chwila miał zniknąć pod powierzchnią wody. Natomiast rufa znajdowała się prawie na szczycie fali, tak że pochwycił wzrokiem obraz wschodzącego słońca. I wtedy z nagłym hukiem wierzchołek fali przewalił się przez rufę i spłynął w dół okrętu jak wodospad. Ciężar wody o mało nie oderwał Delanceya od wantów bezana, których trzymał się kurczowo. Ujrzał ze zdumieniem, że sternicy nadal tkwią na posterunku. Grzbiet wielkiej fali był teraz przed okrętem umykająca góra, krocząca ku ostatecznemu zderzeniu ze skalistym brzegiem. Rufa okrętu znów runęła w dół, przyprawiając Delanceya o takie samo jak poprzednio uczucie mdłości, dojrzał jednak, że kolejna fala nie jest tak olbrzymia, jak ta, która przeszła. Czuł, że najgorsze minęło i że wiatr osłabnie w ciągu ranka. Przemoczony do suchej nitki i krańcowo wyczerpany, dziwił się, że jednak żyje. Przebrawszy się i przekąsiwszy co nieco na śniadanie, wszedł na pokład i stwierdził, że sytuacja trochę się zmieniła. Przejaśniało, wiatr zelżał, ale przeklęta fregata nadrobiła tymczasem około mili. Gołębica przeciwnie, traciła dystans. Jej takielunek wyglądał na nie uszkodzony, ale oczywiście mogła przeciekać, jeżeli wcześniej utknęła na mieliźnie. - Gdzie jesteśmy, panie Mather? - Naprzeciwko Noirmoutier, panie kapitanie. Wyspę Yeu mamy po prawej burcie, a Belle Ile jest gdzieś przed nami. - A jakim kursem płynie lugier? - Kieruje się na wschód od Belle Ile. - Moim zdaniem, nie tylko. - Słucham, panie kapitanie? - Płynąc tym kursem, minie od wschodu Les Cardinaux i wpłynie do Zatoki Quiberon. - Ależ w ten sposób wpadnie w pułapkę! Chyba jest uszkodzony i szyper chce dopłynąć do brzegu, zanim zdąży zatonąć. - Sam Carter? Każdy, tylko nie on. Myślę jednak, że już czas dać tej fregacie do wyboru. Skierujemy się na zachód od Belle Ile i zobaczymy, za kim popłynie. - Rozkaz, panie kapitanie. Myślę, że za nami, bo jesteśmy bardziej łakomym kąskiem. - Ciekawe, co zrobi. Przez następne trzy godziny trwał pościg. Fregata zbliżyła się, ale jasne było, że podąża raczej za lugrem niż za slupem. - Nie rozumiem - rzekł Mather. - Lugier płynie na wschód od Hedic i Houat. Przecież w zatoce go schwytają! Delancey złożył lunetę i z uśmiechem obrócił się do Mathera. - A więc fregata ściga mniejszy łup, statek, który nie może jej uciec! - Czy pan Carter robi to, żeby nas uratować?
- Niezupełnie, panie Mather. Na północ od Houat jest przesmyk pomiędzy rafami, którym Gołębica zdoła przepłynąć, ale nie fregata. Dlatego pan Carter wiedzie ją za sobą i pozwala jej się zbliżać. Stawiam dziesięć gwinei, że Gołębica jest nie uszkodzona i że wlecze za rufą stary żagiel. Teraz Carter wślizgnie się do przesmyku, który obaj znamy, i zostawi fregatę uwięzioną w Zatoce Quiberon, daleko po zawietrznej od lugra, a jeszcze dalej od Merlina. Zanim Francuzi zawrócą, wydostaną się z zatoki, a na to trzeba godzin, i opłyną Les Cardineux, nikogo już nie zobaczą. My i lugier znajdziemy się tymczasem za horyzontem i dogonienie nas będzie niemożliwe. Wtedy francuski kapitan zrezygnuje z pościgu i skieruje się do Rochefort. Obywatelu admirale - zamelduje - dwie angielskie fregaty przeprowadziły zwiad Redy Baskijskiej, ale ruszyłem za nimi w pościg. Zapewni mu to wstążkę Legii Honorowej, a jemu właśnie o to chodzi. My zaś będziemy stać bezpiecznie na kotwicy w St Peter Port. - Na Guernsey? Myślałem, że płyniemy do Plymouth. - Oczywiście, panie Mather, ale co innego nam pozostaje? Muszę odzyskać młodego oficera, wypożyczonego angielskiemu statkowi handlowemu, który znalazł się w potrzebie. Później tego dnia Mather powtórzył tę rozmowę Stirlingowi, dodając z pewnym wahaniem, że kapitan omal nie zrobił do niego oka. - Nie mogę na to przysiąc, ale na chwilę jakby je zmrużył. - Pewnie woda prysnęła - odparł Stirling. - Ale czasem zastanawiam się, do czego on zamierza, zwłaszcza kiedy wygląda jak najniewinniej. Sam sobie stworzył okazję do odwiedzenia Guernsey. W końcu tam się urodził. - Mamy szczęście, że pozbyliśmy się tej przeklętej fregaty. Bałem się, że zostaniemy wciągnięci do walki. - Kapitan nawet o tym nie pomyślał. Czy zauważył pan, że godzinami manewrowaliśmy w obecności nieprzyjaciela, ale nie doszło do ogłoszenia alarmu bojowego? - Ma pan rację. Gdyby nawet nie było tam tego lugra, to kapitan i tak zastosowałby jakiś fortel. Żadna francuska fregata nie pochwyci tego slupa, choćby przez sto lat!
Rozdział trzynasty Ostatnia szansa Po północy wiatry były słabe i zmienne i kiedy Merlin wpływał na kotwicowisko w St Peter Port, wstawał już dzień. Na pierwszym planie rozpościerała się zatoka, a nad nią bezładna masa domków z czerwonymi dachami, wspinających się na wzgórze.. W powietrzu unosiła się mgiełka dymu z kominów i słychać było nawoływania mew krążących nad rybackimi łodziami. Wśród zwróconych frontem do zatoki budynków stał również ten, w którym Delancey się urodził. I chociaż teraz mieszkali tam obcy, miał uczucie, że wraca do domu. Nie mógł odeprzeć pokusy, żeby się trochę popisać, a warunki były po temu idealne, i pokazać sztuczkę, która się może udać tylko doskonale wyszkolonej załodze wybornego okrętu w warunkach bliskich ciszy morskiej. Kiedy slup dryfował po kotwicowisku, jego działa pozdrowiły salwą zamek Cornet, a huk wystrzałów odbił się echem od skał. Przez trzy, może cztery minuty Merlin płynął spowity chmurą dymu. A kiedy wreszcie dym się rozpłynął, zobaczono, że slup stoi na kotwicy, żagle ma porządnie zwinięte, a przy burcie kołysze się łódź. Wyglądał tak, jakby stał tu od tygodnia.
Na wybrzeżu skomentowano to z uznaniem, a kobiety idące na targ krzyknęły z podziwu. Sztuczka była warta obejrzenia. Kilku marynarzy próbowało zgadnąć, kto jest dowódcą slupa. Jednakże stary komandor Savage, który widział ostatnio Merlina w zatoce La Valletta, nie potrzebował się tego domyślać. Kiedy gig ze slupa dobijał do schodów pomostu, na którym stał, wezwał zgromadzonych tam gapiów i robotników portowych do wzniesienia okrzyku na cześć przybyłych. - Po trzykroć hip-hip-hura na cześć sir Jamesa i zwycięzców spod Algeciras! Załoga łodzi zasalutowała podniesieniem wioseł Delancey wysiadł. Savage powitał go u szczytu schodów. - Witamy w domu! - zawołał. Delancey, z idącymi za nim Northmore'em i Stockiem, zszedł na ląd wśród uniesionych kapeluszy i powitalnych okrzyków. Nie liczył na tak triumfalny wjazd - chociaż oczywiście planował zjawić się tu w dzień - ale musiał przyznać, że przyjemnie go zaskoczono. Kiedy szedł ulicą Główną, pozdrawiano go co krok i zatrzymywał się to tu, to tam, żeby uścisnąć ręce starym kaprom i kolegom z ławy szkolnej. Najpierw stawił się u gubernatora, lecz go nie zastał, poszedł więc odwiedzić miejski dom Saumarezów. Przyjęła go pani Saumarez i powitała w rodzinnym Guernsey. On z kolei przedstawił jej swoją wersję zwycięstwa admirała, zapewniając, że sir James nie jest ranny i cieszy się dobrym zdrowiem. Nie ma nic szczególnego do przekazania, a to dlatego, że nie planował postoju na Guernsey. Pani Saumarez przyjęła go tak uprzejmie, że poprosił ją o zamienienie paru słów na osobności, zostawiając swoich adiutantów rozmawiających z innymi domownikami. Kiedy znaleźli się sami, odpowiedział jej o targu niewolników w Tetuanie. - Przecież to było dziecko i nie mogłem pozwolić, żeby je sprzedano i skazano na życie w cierpieniu i hańbie - wyjaśnił. - Ależ oczywiście, nie mógł pan postąpić inaczej! - zawołała pani Saumarez. - Pański czyn przynosi panu chlubę. Wtedy Delancey wytłumaczył jej, że to, co zrobił, łatwo mogło być źle zrozumiane. - Historie, które opowiadano o mnie w Gibraltarze, bardzo mi zaszkodziły - ciągnął - i nawet sir James się do mnie zraził. Miał nadzieję, że lady Saumarez przedstawi kiedyś admirałowi prawdę. Z ochotą się na to zgodziła i wyraziła przekonanie, że jej mąż z pewnością zdążył już sam zmienić zdanie. Dała jasno do zrozumienia, że zawsze chętnie widzi w Delanceyu gościa. Wyszedł stamtąd przeświadczony, że była wobec niego szczera i że w związku z tym ma pomyślne widoki na przyszłość. Następnie spotkał się z komandorem Savage'em, z którym umówił się wcześniej, i zjedli razem obiad w gospodzie „Pod Złotym Lwem”. Podczas posiłku oberżysta przyniósł im wiadomość, że do zatoki wpływa Gołębica. Posłali więc na przystań list, dzięki czemu Sam Carter i młody Topley dołączyli do nich na szklaneczkę wina. - No, Sam, zdołaliśmy uciec tej fregacie! - rzekł Delancey. - Owszem, ale mnie udało się to dzięki panu Topleyowi! - Opowiedz, co się z tobą działo.
- Cóż, było ze mną źle. Pięciu ludzi mi zbiegło i oprócz bosmana i mojego zastępcy nie miałem nikogo, na kim mógłbym polegać. I wtedy przyszli do mnie dwaj Francuzi, jeden nazywał się Delmotte, drugi Guichard, a z nimi jeszcze czterech. Chcieli, żebym sprzedał Gołębicę za jedną czwartą ceny, bo inaczej wydadzą mnie policji. Tak, tak, było ze mną źle. Nie wiedziałem, co robić. Aż tu nagle widzę przy burcie latarnię, słyszę głosy i do kabiny wchodzi twój oficer. Już sam widok munduru podniósł mnie na duchu. Pan Topley dużo mi nie powiedział, ale w kilku słowach objaśniłem mu sytuację. Właściwie to dziwne, że Delmotte mi na to pozwolił. Pewnie wziął pana Topleya za chłopca. W każdym razie pan Topley zadał tylko jedno pytanie: „Który z nich jest lepszym pilotem?” Powiedziałem, że Guichard, i wskazałem go, bo wiedziałem, że chociaż szefem jest Delmotte, to Guichard tutaj mieszka. Na to pan Topley wyciągnął pistolety, z jednego strzelił Delmotte'owi w serce, a drugi wycelował w Guicharda. Powiedział tylko: „Rozbroić go”. - A co na to ich kompani? - Nic. Delmotte zginął, więc stracili ochotę do walki. Puściliśmy ich, przywiązaliśmy Guicharda do bezana, odcięliśmy cumę i postawiliśmy żagiel. - Mieliście ciężką podróż. - Można tak powiedzieć. Ale pan Topley zapowiedział Guichardowi, że jeśli stępka dotknie dna, wsadzi mu kulkę w głowę. Od tej pory spisywał się dobrze, był z niego pilny i ostrożny pilot. - A więc Delmotte wziął Topleya za chłopca? Mylił się, Sam. Pan Topley to mężczyzna! - Jasne, że tak, Richardzie. Dziękuję ci za tę pożyczkę. Przez cały ten czas Topley był uosobieniem zakłopotania i wyglądem bardziej przypominał chłopca niż mężczyznę, ale Delancey przywrócił mu pewność siebie mówiąc, że świetnie się spisał, i odesłał go na okręt z wiadomością dla pierwszego oficera. - Wie pan, miałem trudny wybór - zwrócił się do komandora Savage'a. - Z jednej strony miałem ten przemytniczy statek, przetrzymywany dla okupu. Gdyby był prawdziwym handlowcem pod państwową banderą, mógłbym posłać mu oficera z grupą marynarzy. Ale on zajmował się przemytem i stał we francuskim porcie. Miałem go pozostawić własnemu losowi? Tego również nie mogłem zrobić. Dlatego postanowiłem wysłać jednego człowieka.. Tylko kogo? Zdaje się, że wybrałem właściwie! - Oczywiście, a nasz Sam miał szczęście. - Pewnie - odparł Carter. - Ale odtąd będę się budził z krzykiem, przekonany, że tkwię w przesmyku Antioche, a wokół panuje noc czarna jak smoła i jest odpływ. No, a teraz chciałbym dać ci dowód, jak bardzo jestem ci wdzięczny, Richardzie. Wypytałem się trochę o ten okręt, o Bonapartego. Podobno ma być za trzy dni przy Przylądku La Hague. - A co z wojną, jeszcze trwa? - Na razie nic nie słychać o pokoju, ale spodziewany jest lada dzień. - A więc wciąż mam jakąś szansę? - Tak, ale najpierw muszę jeszcze raz porozmawiać z obywatelem Guichardem, który nadal jest na Gołębicy. Zjedz jutro ze mną obiad, Richardzie - pana też zapraszam, komandorze - może do tego czasu będę wiedział więcej niż teraz.
Delancey i Savage z zadowoleniem przyjęli zaproszenie i wybrali się razem, żeby dokonać zakupów między innymi wina, rumu i tytoniu - na przyjęcia, które miały uświetnić zakończenie wojennej służby. A potem Delancey wrócił na Merlina i wysłuchawszy relacji Topleya o ucieczce Gołębicy, podziękował mu i pogratulował chytrej sztuczki żeglarskiej z włóczeniem żagla. To dzięki niemu Francuzi dali się oszukać swojej ofierze. Tego wieczoru Delancey zjadł kolację w gospodzie „Pod Złotym Lwem” w towarzystwie Mathera i Northmore'a. Przy kieliszku wina Mather wyraził żal, że służba Merlina dobiega końca. - Tyle czasu poświęciliśmy, żeby załoga osiągnęła obecny poziom wyszkolenia. Weźmy ten pokaz, który daliśmy wchodząc rano do portu. Rok temu w żadnym razie nie mógł nam się udać. Tylko niewiele okrętów byłoby do tego zdolnych. Tydzień po tygodniu, miesiąc po miesiącu awansowaliśmy dobrych marynarzy, ćwiczyliśmy niesprawnych, leczyliśmy z lenistwa leniwych i wynajdowaliśmy prostsze zajęcia głupcom. Pracowaliśmy nad tym usilnie, panie kapitanie, a efektem tego jest nasza załoga. Ale w jednym mieliśmy szczęście. Nie było u nas nikogo, kto byłby naprawdę nielojalny. - To nie miało nic wspólnego ze szczęściem - odparł Delancey. - Nielojalnych pozbyłem się na samym początku. - W jaki sposób, panie kapitanie? - Wysłałem ich na brzeg pod dowództwem Topleya - było to w początkach jego służby, zanim zdobył zaufanie - i wszyscy mu zdezerterowali. Biedak musiał wejść na maszt za zaniedbanie obowiązków. - Przypominam sobie - rzekł Northmore. - Zastanawiałem się wtedy, dlaczego wysyła pan Topleya, a nie mnie. - Panowie wiedzą, o czym myślę - podjął z uporem swój wątek Mather. - Po wielu staraniach, kiedy mamy wreszcie okręt z prawdziwego zdarzenia, chcą go przenieść do rezerwy. Wychodzi na to, że trudziliśmy się prawie nadaremnie! - Wcale nie nadaremnie, i to z dwóch powodów - odparł Delancey. - Po pierwsze, sami też się wyszkoliliśmy. To, czego dokonaliśmy, możemy zrobić jeszcze raz, tyle że szybciej. Po drugie, jeszcze nie zakończyliśmy służby. Pomiędzy Guernsey a Plymouth możemy spotkać i zdobyć francuską korwetę. Nie jest to pewne, może nawet wątpliwe, ale musimy się z tym liczyć. Wojna jeszcze trwa. - Tak jest, panie kapitanie. Po kolacji zakończonej w miłej atmosferze Delancey odesłał Mathera i Northmore'a na pokład, żeby zastąpili Topleya i Stirlinga, na których przypadała kolej zejścia na ląd. Obaj mieli się spotkać z nim o jedenastej na nabrzeżu. Poczuł się chwilowo wolny od obowiązków, odbył więc przechadzkę po mieście i zaszedł do innej gospody, o której wiedział, że jest odwiedzana przez przemytników i korsarzy. Kilku bywalców tego lokalu natychmiast go rozpoznało, byli to znajomi z czasów, kiedy trudnił się kaperstwem. Od razu zaprosili go do swojego stołu. - Miło nam pana widzieć, kapitanie - powiedział jeden z nich. - Było na co popatrzeć, kiedy pan wpływał do portu! Chór głosów potwierdził, że się z nim zgadzają, i Delancey przyłączył się do towarzystwa, które obsiadło kominek.
Wszyscy chcieli usłyszeć o sir Jamesie i Algeciras, a paru znało z nazwiska innych mieszkańców Guernsey, służących na okręcie flagowym. Delancey opowiedział im o bitwie, czując przy tym, że sam rośnie w ich oczach przez związek z bohaterem wyspy. Potem sprowadził rozmowę na tematy korsarskie i usłyszał, że interes ostatnio podupadł. W kanale La Manche pływało za dużo angielskich okrętów wojennych, a za mało francuskich statków handlowych. Spytał więc, czy pogłoski o pokoju nie wywabią Francuzów z zatok. - Myśleliśmy o tym. Ale co by było, gdyby zawarto pokój, a my nie dowiedzielibyśmy się o tym pierwsi? - rzekł Will Duquemin. - Postawiono by nas przed sądem i oskarżono o piractwo, morderstwo i Bóg wie co jeszcze. - Albo w najlepszym razie o bezprawne zatrzymanie - dodał Luke Tostevin. - List kaperski traci ważność z końcem wojny. Każdy taki błąd może zrujnować i kapitanów, i właścicieli statków. Kilka naszych stałych okrętów kaperskich już zrezygnowało z korsarstwa, a większości tych, które są na morzu, posłano listy wzywające do powrotu. - Lepiej nam się powodziło w pierwszych latach wojny - ciągnął Will - a miejscowi ludzie do tej pory wspominają, jak zdobył pan Bonne Citoyenne. Nikomu nie udało się zrobić tego chytrzej i żaden okręt kaperski z Guernsey nie zdobył nigdy tak dużego pryzu tak małym kosztem. Wciąż rozprawiamy o tamtych czasach, o Delanceyu i jego Nemesis. Tak, kapitanie, tu się o panu pamięta. - A co się stało z tym drugim statkiem, który zwykle zawijał do Cherbourga? Słyszeliście o nim ostatnio? - A! Mówi pan o Libération - rzekł Tostevin - siostrzanym statku Bonne Citoyenne, który wozi towary z Rochefort. Zmienili mu nazwę, teraz nazywa się Bonaparte. - I nikt nie próbował go schwytać? - Nie - odparł Duquemin i wolno potrząsnął głową. - Kiedy zdobył pan Bonne Citoyenne, dodano mu sześć dział i dwudziestu ludzi. Jeżeli przedtem nie był dla nas za silny, to teraz jest. Nie raz i nie dwa o tym rozmawialiśmy - no nie, Luke? - ale w końcu zgodziliśmy się co do tego, żeby go nie ruszać. Żaden z naszych okrętów nie ma tyle dział, co on. Dwa nasze mogłyby mu dać radę, ale wtedy wszystkie trzy zostałyby zniszczone. A jak pan wie, taka akcja w ogóle się nie opłaca. Rozmowa stała się ogólna i Delancey z przyjemnością wysłuchał miejscowych plotek. Potem zjawiła się następna grupa gości i musiał powtórzyć nowo przybyłym opowieść o bitwie pod Algeciras. Jednogłośnie wyrażono uznanie sir Jamesowi Saumarezowi, którego w St Peter Port uważano za wzór, a lorda Nelsona za jego marną kopię. Tylko sir James był tym, który gromił Latynosów i żabojadów. - Słyszał pan historię o sir Jamesie i jego Crescent’cie? - zapytano. Znów posypały się opowieści, barwne, interesujące jak same zdarzenia. Spełniono toast za bohatera spod Algeciras, a potem za kapitana Delanceya. Wszyscy zgodzili się, że nadszedł czas, żeby zaśpiewał Paul Rouget. W trakcie jego występu - piosenki miały niezliczoną ilość wersów - Delancey cicho wyszedł z gospody na opustoszałą ulicę. Kiedy dotarł do nabrzeża, gdzie czekali Stirling i Topley, zegar na miejskim kościele wybił jedenastą. Kiedy płynęli łodzią na Merlina, Delancey zagadnął Stirlinga, co sądzi o St Peter Port. W świetle księżyca miasto wyglądało bardzo malowniczo.
- Piękna przystań, panie kapitanie, do tego świetnie osłonięta, jest też kilka tak potrzebnych stoczni, a wszystkie pod ochroną dział zamkowych. Na ulicy Głównej jest parę porządnych sklepów, a jeden, trochę dalej na północ, ma w szyldzie pańskie nazwisko. Ale szyld wyblakł, jakby należał do jakiegoś dawniejszego kupca zbożowego, a nie tego, który tam teraz mieszka. Macie tu mnóstwo handlarzy win i domyślam się, że sprzedają wino taniej niż kupcy w Southampton. - A pan co sądzi, panie Topley? - Podejrzewam, że St Peter Port ma dwa oblicza. Są tu miejskie domy wyspiarskiej szlachty, wszystkie bardzo wytworne i schludnie pomalowane. Stoją przy reprezentacyjnych ulicach i niedaleko sklepów i kantorów. Ale niżej, bliżej zatoki, ciągną się ciemne uliczki, wąskie schody, tajemnicze piwnice i kręte wejścia. Wyobrażam sobie tę dolną część miasta jako miejsce tajemnych schadzek, spisków i intryg. - Umie pan patrzeć, młody człowieku - powiedział z uznaniem Delancey, myśląc w duchu, że Topley jest bliższy prawdy, niż przypuszcza.- Ale w ciemnej piwnicy jest czasem zwykły węgiel. Obejrzał się na ciemne domy dzielnicy portowej. Kilka oświetlonych okien odbijało się w wodzie zatoki. Jedno z tych ciemnych, potrafiłby poznać które, było oknem jego sypialni. Jakże odległe wydawało mu się teraz dzieciństwo! Ale przecież będąc już midszypmenem, mniej więcej w wieku Topleya, spał w tamtym pokoju raz czy dwa. To, co powiedział Topley o St Peter Port, było absolutną prawdą, o czym Delancey wiedział z własnego doświadczenia. Ale dwa oblicza miasta różniły się mniej, niż przypadkowy gość mógł przypuszczać. Wiele okazałych domów przy ulicy Głównej miało piwnice, z których wychodziło się na boczne uliczki nieopodal wybrzeża. W salonach bawiły piękne damy, a w dole pod nimi szczury. Dalej na południe majaczył przyczółek magazynu, w którym książę Bouillon miał kiedyś swój sztab. Delancey pamiętał czasy, kiedy książę wysyłał swoich szpiegów do Francji, tłumy francuskich arystokratów przechadzały się ulicą Główną, a agenci Republiki planowali najazd na Irlandię. Był wtedy młodszym porucznikiem i słyszał coś niecoś o spiskach i kontrspiskach. Angielski wywiad miał teraz siedzibę na Jersey - tyle wiedział - ale w St Peter Port nadal mogli przebywać francuscy agenci, być może tak samo aktywni jak w 1794 roku. Miał nadzieję, że nie dotrą do nich żadne pogłoski o jego zamiarach i nie dojdzie do wysłania z Cherbourga eskorty dla Bonapartego. Wiedział jednak, że Sam nie należy do tych, co zdradzają tajemnice, a Francuzom zostało niewiele czasu na przystąpienie do akcji. Nazajutrz Delancey spotkał się z Savage'em i Samem Carterem w gospodzie „Pod Złotym Lwem” i zjedli dobry obiad. - Wypytałem ludzi - zaczął Sam - i jestem całkowicie pewien, że Bonaparte powinien zjawić się przy Przylądku La Hague w ciągu najbliższych dni. Zdarzyć się może, że Francuzi nie wypłyną aż do zawarcia pokoju. Prawdę mówiąc, byłoby to rozsądne. Ale mogą być przekonani, że wojna się skończyła. Z tego, co wiemy, wynika, że trzeba się z tym liczyć. - Jest dziewiąty października - odrzekł Delancey. - Wypłynę dziś wieczorem, tak żeby jutro znaleźć się tam, gdzie będę mógł przeciąć mu drogę. Muszę się w jakiś sposób upewnić, że nie widać mnie z francuskiego brzegu, bo to spłoszyłoby zwierzynę. - Jeżeli dowiemy się tu, że wojna skończona, spróbuję ci przesłać wiadomość. Gdzie cię szukać? - Po tej stronie Alderney.
- Popłynę tam, jak tylko otrzymamy wiadomości. Jeżeli zobaczysz, że Gołębica ma odwróconą flagę, a banderę narodową opuszczoną, będzie to znaczyć: „Przerwać ogień!” - Dziękuję ci za wszystko, Sam; Miejmy nadzieję, że wśród dymu nie przeoczę tego sygnału, kiedy mój biedny przeciwnik będzie tonął! - No dobrze, Richardzie - wtrącił się do rozmowy komandor Savage - a jak pan zamierza pochwycić ten statek i za bardzo przy tym nie uszkodzić ani jego, ani Merlina? Chyba wspominał mi pan, że ma on więcej dział od pańskiego slupa. - Podobno dwadzieścia cztery. Najlepiej byłoby go zdobyć przez abordaż. - Co takiego? W dzień?! - To musi się odbyć w dzień. Ze wszystkich informacji wynika, że należy spodziewać się go przy Przylądku La Hague właśnie w dzień, za trzy, cztery doby. Jest to zgodne z planem rejsu, który zakłada, że dla bezpieczeństwa przepływa obok Jersey po ciemku, żeby zawinąć do Cherbourga w dzień. - Chce pan upodobnić Merlina do francuskiego handlowca? - Nie mam już na to czasu, panie komandorze. Jedyne, co mogę zrobić, to przepłynąć w pewnej odległości od niego, udając angielski okręt kaperski. - A czy to coś da? - Może ośmielić francuskiego kapitana na tyle, że będzie z nami walczył, zamiast uciekać. - Wiem, Richardzie, skąd ten pomysł - rzekł ze śmiechem Carter. - Pochwyciłeś Bonne Citoyenne udając, że twój kaperski statek jest okrętem wojennym. A teraz chcesz pochwycić jego siostrzany egzemplarz udając, że twój okręt wojenny jest statkiem kaperskim. Artystycznie podchodzisz do życia, zgodnie ze swoim poczuciem... Jak to nazwać? - Symetrii - podpowiedział Savage. - Znamy pańską słabostkę, Delancey! Chce pan zrobić z bitwy dzieło sztuki. - Jest w tym trochę prawdy - przyznał Delancey. - Ale prawdą jest również, że potrzebne mi są pieniądze. Być może przez następnych dziesięć lat będę musiał żyć z zasiłku dla oficerów rezerwy i jest to dla mnie ostatnia szansa, żeby zdobyć majątek. - To mi o czymś przypomina - rzekł Savage. - Chciałbym kiedyś obejrzeć dwór Anneville. Powiedział mi pan na Malcie - pamięta pan? - że próbował pan odbudować tę ruinę, która kiedyś należała do rodziny pańskiej matki. Postanowiłem więc odwiedzić to miejsce w pana imieniu. Zastałem tam majstra budowlanego, - Staruszka Renoufa. - Tak, staruszka Renoufa. Długo rozwodził się nad tym, jak trudno jest dziś o dobrych robotników. Na wyspie teraz tyle budują, a najwięcej przybysze, tak że ludzie zastanawiają się, gdzie podzieją się rodowici Guernseyczycy. Potem spytał mnie, czy widziałem ostatnio Hauteville. W każdym razie obejrzałem dom. Nie nadaje się jeszcze do zamieszkania. Renouf chciał rozwalić starą kaplicę, ale ostrzegłem go, że pan nigdy się na to nie zgodzi. „Mało kto chciałby mieć taki dom - powiedział na koniec - ale wozownia jest w dobrym stanie, wodociąg też”. Remont zajmie jeszcze całe lata, Delancey, i będzie kosztować setki funtów. Najlepiej zrobiłby pan sprzedając tę starą ruinę i kupując nowoczesny domek w St. Sampson. Dopóki się pan nie umebluje, zapraszam do siebie.
- Jest pan niezwykle uprzejmy, panie komandorze, ale sam pan rozumie, że muszę odmówić. Mam zamiar zamieszkać w Anneville, w którejś części dworu znajdującej się pod dachem, żeby stać nad Renoufem, patrzeć, co robi, i poganiać go! - Cóż za romantyk! - wykrzyknął Savage. - Nie znam nikogo, kto przystępując do walki, miałby myśli w połowie zajęte gotycką ruiną. Kiedy zobaczy pan wroga, powie pan: „Dzięki temu opłacę majstra!” Kiedy wystrzeli pierwsza salwa, pan pomyśli: „Za to będzie jeszcze jeden wóz granitu!” Kiedy wyda pan rozkaz, żeby wziąć wraży statek abordażem, będzie pan musiał powstrzymać okrzyk: „Za zwycięstwo i opłacenie ciesiołki!” A kiedy Francuz ściągnie banderę, zawoła pan: „Oto forsa na ściek!” Co zaś do pańskiej załogi, to wyobrażam sobie, jak któryś umierając szepcze: „Nic to, w końcu przyczyniłem się do położenia tynków i farby!” Słuchając tych wywodów, Delancey śmiał się wraz z innymi, ale dręczyły go wątpliwości, czy w tej opowieści nie kryje się aby źdźbło prawdy. Musiał też pamiętać o tym, że otrzyma tylko część zysków z pryzu, a ponadto o tym, że jeśli schwyta francuski statek nie wiedząc, że wcześniej zawarto pokój, będzie zrujnowany. Merlin wypłynął tego wieczoru po zmierzchu. Nie zwróciło to niczyjej uwagi. Towarzyszyli mu tylko komandor Savage i Sam Carter. Wiatr zachodni był coraz silniejszy i slup przebywszy cieśninę Russel ruszył w drogę. Światła na brzegach Guernsey pozostały za rufą i wkrótce znikły. Siedząc samotnie w swojej kabinie, Delancey naszkicował plan ataku, sporządzając listę zadań, które należy wykonać, i wyznaczając zadania poszczególnym oficerom. Zastanowił się raz jeszcze nad pomysłem dotyczącym zmiany wyglądu Merlina i rozważył, co jest, a co nie jest możliwe. Należało działać, ale doszedł do wniosku, że popełniłby błąd, gdyby przywiązywał do tego zbytnią wagę. Zawieszenie korsarskiej flagi, czyli narodowej z szeroką czerwoną obwódką, nie było trudne, ale czy miało sens? Więcej pożytku byłoby z obcej bandery, bo to wzbudziłoby wątpliwości u przeciwnika. W przypadku Bonne Citoyenne Delancey dążył do zastraszenia go i zagonienia do małej zatoki. Tym razem cel był odwrotny: wzbudzić u Francuza pewność siebie i skłonić do podjęcia nierównej walki. Kiedy sporządził wykres, żeby zilustrować plan ataku, zauważył, że obok w roztargnieniu naszkicował rysunek, który wyobrażał przyszłą potyczkę. Tak, pomyślał, stary Savage ma rację. Był romantykiem, a być może zawiedzionym w nadziejach artystą. Porwał swój rysunek piórkiem i wyrzucił kawałki przez okno na rufie. Czas było stać się bezwzględnie praktycznym, człowiekiem czynu, a nie marzycielem. Wiedział, co trzeba zrobić. Ale czy mógł mieć pewność, że teraz już wszystko pójdzie zgodnie z planem? Wchodząc na pokład zobaczył, że Merlin gładko ominął rafy Casquets i wziął kurs prosto na zachód od wyspy Alderney. Podczas gdy slup sunął leniwie po gładkiej stojącej wodzie, Delancey posłał po swoich oficerów, nawigatora i midszypmenów; nie pominął nawet Davida Stocka. Każdemu wydał polecenia w związku z mającą nastąpić potyczką. - Chcę zatrzymać i zdobyć wyładowany towarem handlowiec francuski, który płynie z Rochefort do Cherbourga i prawdopodobnie zjawi się na tych wodach w ciągu najbliższych dni. Nazywa się Bonaparte i ma około dwudziestu czterech dział. Ma on również dobrą załogę i łatwo się nie podda. Ale jeżeli przestraszy się silniejszego przeciwnika, może uciec do najbliższej zatoki. Dlatego z początku spróbuję go zmylić przez nadanie naszemu okrętowi wyglądu statku kaperskiego. Moim celem jest zdobycie go jak najmniejszym kosztem, zarówno z jego, jak i z naszej strony. Możliwe jest to przy zastosowaniu abordażu. Tak się składa, że do wykonania tego zadania możemy użyć dodatkowych żołnierzy i marynarzy. Nie wszyscy z nich są zdolni do walki, ale przydadzą się, żeby stworzyć wrażenie siły. Przed walką proponuję spuścić na wodę łodzie i ciągnąć je przy burcie niewidocznej dla nieprzyjaciela. Oczywiście, jeżeli dopisze pogoda. Walkę rozpoczniemy strzelając salwą z drugiej,
chyba prawej, burty. Panie Langford, powierzam panu dowództwo trzech karonad po tej stronie pokładu rufowego. Waszym zadaniem będzie ostrzelanie koła sterowego przeciwnika. Proszę samemu nastawiać na cel każde działo i strzelać wyłącznie do tego celu. Baterią główną będzie dowodził pan Mather, on też będzie strzelał do otworów działowych Francuza, ale tak, żeby nie uszkodzić masztów i takielunku. Pan Topley obejmie stanowisko na dziobówce, do niego będzie najeżało manifestowanie gotowości do przeprowadzenia abordażu. Wystrzeli pan kartacz z karonady na prawej burcie, jak gdyby oczyszczał pan sobie pole do ataku. Oddaję pod pańską komendę rekonwalescentów. Ale to nie wy dokonacie abordażu. Będziecie tylko wymachiwać kordami i krzyczeć. W ten sposób odciągniecie uwagę nieprzyjaciela od panów Stirlinga i Northmore'a, którzy wraz z połową załogi i wszystkimi żołnierzami wsiądą do łodzi i dokonają abordażu z przeciwnej burty albo tej, gdzie akurat nie toczy się walka. W tym celu przepłyną oni tuż pod rufą Francuzów. Oddzielnym zadaniem: pana Northmore'a będzie dostać się na statek przez bulaj na rufie, który powinien być nie strzeżony, i ściągnąć im banderę. Natomiast pan Stock będzie moim adiutantem. Przećwiczymy szczegółowo tę operację jutro, a drugi raz pojutrze. Spóźnienie Bonapartego powinno nam to umożliwić. - Z początku naszym głównym celem będzie wzbudzić w nieprzyjacielu pewność siebie, wmówić mu, że ma za przeciwnika tylko statek korsarski, a potem opanować go, grożąc mu z jednej strony, a atakując z drugiej. Niewiele można zmienić wygląd Merlina, ale można wciągnąć taką banderę, którą wybrałby w tej sytuacji okręt kaperski - pruską albo jednego z państw papieskich. A teraz macie panowie okazję do zadawania pytań. Ważne, żeby każdy dokładnie wiedział, co do niego należy. Pytań padło niemało, lecz wkrótce Delancey mógł stwierdzić: - Doskonale, panowie. A więc wszyscy znamy plan akcji. Pozostaje nam podzielić ludzi na oddziały i zapoznać ich z nim. Zebrani wyszli z kabiny. Pozostał tylko Mather, wyprężony na baczność jak struna. - Panie kapitanie - powiedział - z całym szacunkiem muszę zaprotestować. - Słucham? - Główny atak ma przeprowadzić pan Stirling, a ja mam tylko przyciągnąć uwagę przeciwnika. A więc cała zasługa przypadnie młodszemu oficerowi. - Zgadza się. - Ale wojna już się kończy, a dla mnie może to być ostatnia okazja do awansu. - Czy tylko o to panu chodzi? - Tak jest. - Dobrze. Proszę więc wygodnie usiąść i zapomnieć przez chwilę, że jestem pana przełożonym. Jesteśmy bracią oficerską, a mam nadzieję, że także dobrymi przyjaciółmi i kolegami. Wyobraża pan sobie, jak piszę sprawozdanie do biuletynu marynarki wojennej i wymieniam w nim Stirlinga jako dowodzącego oddziałem, który dokonał abordażu. Tylko że takie sprawozdanie się nie ukaże. Przecież zdobywamy zwykły statek handlowy. Wprawdzie tak się składa, że ma on tyle samo dział co my, ale to nic nie zmienia. To nie jest okręt wojenny. Dlatego nikt z nas się nie zasłuży i nikt nie dostanie awansu. - Przepraszam, panie kapitanie, chyba zmyliła mnie staranność, z jaką planował pan ten atak.
- Gdyby szło tylko o zdobycie Bonapartego, nie potrzebowałbym żadnych planów. Rzecz w tym żeby zdobyć go bez poważnych uszkodzeń i samemu ich uniknąć. - To całkiem zrozumiałe, panie kapitanie. Każde uszkodzenie zmniejsza wartość pryzu. - Jednak pan nie wszystko rozumie, panie Mather. A co się stanie, jeżeli wojna się skończy, a my nie będziemy o tym wiedzieć? Być może przyjdzie zwrócić ten statek Francuzom. Nie chcę, żeby to był przeciekający, pozbawiony masztów, zalany krwią wrak. - No tak... chyba tak. - Nie chcę też wpłynąć do Plymouth okrętem bez steng, z pompami wypompowującymi z niego wodę i dwudziestką rannych. Spytaliby mnie: „Co pan robił?”, na co odpowiedziałbym: „Walczyłem z francuskim statkiem handlowym”. Myśli pan, że spotkałby mnie za to awans? Albo pana? - Nie... teraz rozumiem. - Naprawdę? Wojna się kończy, może już się skończyła. Sądzi pan, że ich lordowskie moście z admiralicji pragną w takiej chwili kogoś awansować? Albo choćby zatwierdzać stopnie funkcyjne? Nie, bo ich zdaniem pokój może potrwać dwadzieścia lat, a wtedy możemy się okazać za starzy do czynnej służby. Awansując nas teraz, podnieśliby nam nasze pół pensji aż do końca życia, nic z tego nie mając. - Rozumiem... - Nie rozumie pan jeszcze jednej rzeczy. Załóżmy, że chwytamy Bonapartego, który okazuje się być państwową fregatą. Obaj awansujemy, bo taka jest zasada. Gdyby w ciągu najbliższych pięciu lat wybuchła wojna, nie zależałoby panu na dowództwie okrętu. Bo jako porucznik zostałby pan zatrudniony i miałby pan okazję się wyróżnić. - Tak, to prawda. Ale wybaczy pan, wciąż się zastanawiam, dlaczego Stirling jest dowódcą oddziału, który ma dokonać abordażu. - Powiem panu dlaczego. Każdemu starałem się powierzyć zadanie, które - według mnie - wykona najlepiej. Właśnie dlatego zatrzymuję pana na pokładzie artyleryjskim. Po pierwsze, jest pan najlepszym oficerem, jakiego miałem i jakiego prawdopodobnie kiedykolwiek będę miał, i nie chcę niepotrzebnie narażać pańskiego życia. Po drugie, chcę mieć pana pod ręką, żeby zastąpił mnie pan, w razie gdybym zginął albo został ranny. A po trzecie, myślę, że do tego abordażu Stirling jest bardziej odpowiedni, bo ma mniej rozumu, ale za to więcej wrodzonej dzikości. Nie dorównuje panu w dowodzeniu akcją, w przeciwieństwie do prowadzenia ataku. Ale to wcale nie oznacza, że można już panu powierzyć dowództwo okrętu wojennego. Któregoś dnia zasłuży pan na ten awans, ale jeszcze nie jest pan do niego gotów. A dowodem na to jest wszystko, co panu powiedziałem, bo gdyby należał się panu awans, to by pan o tym wiedział. Z jednego musi pan zdać sobie sprawę pracując razem, ćwicząc razem, walcząc razem coś niecoś o sobie wiemy. Być może akcja ta stanie się dla nas wszystkich kolejnym egzaminem. Przekona się pan wtedy, czy zadania zostały powierzone właściwym ludziom. Gdyby się okazało, że się pomyliłem, niech pan to sobie dobrze zapamięta. Bo kiedyś to pan może być tym, który podejmie te decyzje. A potem zabrano się do ćwiczeń. Z początku Delancey miał kłopoty z kalekimi żołnierzami i rekonwalescentami z marynarki. Trudno im było pojąć sens manewru mylącego przeciwnika. Abordaż francuskiego statku przyjęli ze zrozumieniem, ale z pozorowaniem ataku bez jego podjęcia stykali się po raz pierwszy.
Żołnierzom i marynarzom dowodzonym przez Topleya rozdano muszkiety i bagnety - broń, która prawdziwemu oddziałowi abordażowemu raczej przeszkadzała - tak że Delancey musiał w końcu pójść na ustępstwo i pozwolić im na oddanie paru salw, mających rzekomo oczyścić z ludzi pokład nieprzyjacielskiego statku przed rozpoczęciem ataku. Mieli przystąpić do niego ukryci w kubryku. Przećwiczyli efektowny manewr polegający na tym, że żołnierze podbiegli do nadburci, a za nimi w drugiej turze - Topley i marynarze z prowizoryczną kładką. Sygnał trąbką i bicie w bęben na znak dany przez Delanceya miały jeszcze bardziej udramatyzować pozorowany atak. Podkomendni Stirlinga byli uzbrojeni tylko w kordy i pistolety, żeby mieli swobodę ruchów przy wdrapywaniu się na francuski statek przez otwory działowe. Artylerzyści Langforda zostali poinstruowani, co mają robić i dlaczego. - Odstrzelenie przeciwnikowi koła sterowego chwilowo go unieruchamia, ale nie robi większej krzywdy pryzowi - usłyszeli. Artylerzystom Mathera przekazano, na jaki sygnał - a miał być to wystrzał karonad z rufówki powinni otworzyć ogień oraz kiedy go przerwać, to znaczy na świst bosmańskiego gwizdka, oznaczającego „Stop!” Po przygotowaniu i sprawdzeniu wszystkiego Merlin przystąpił do patrolowania szlaków wodnych, które wiodły do Cherbourga. Po różnych fałszywych alarmach dostrzeżono wreszcie oczekiwany francuski handlowiec słonecznym rankiem 13 października. Wiatr był południowy, a morze względnie spokojne. Merlin - z pruską banderą - zrobił wolno zwrot przez sztag i ustawił się bokiem do dzioba Francuza, spuściwszy już łodzie po stronie niewidocznej dla przeciwnika. Bynajmniej nie starając się uniknąć starcia, Bonaparte skrócił żagle i skierował się ku brzegom Francji, zwracając się dzięki temu manewrowi burtą do „korsarza”. Oba żaglowce szły ku sobie pod luźnymi żaglami, Merlin nieco szybciej, gotów do przyjęcia pozycji od zawietrznej. Kiedy jego dziobnik znalazł się na wysokości rufy Francuzów, Delancey kazał jundze ściągnąć pruską banderę i wciągnąć angielską. A potem dobył szpady i polecił Langfordowi przygotować się do strzału. Razem z nim stali na dziobówce bosman, młody Stock i dwóch chłopców służących jako łącznicy. Minuty płynęły wolno i Delancey zajął się obserwowaniem dziwnie wyglądającej grupy marynarzy przy kole sterowym Bonapartego. W słońcu, na tle błękitnego morza, handlowiec prezentował się wspaniale. Głębokość jego zanurzenia świadczyła o tym, że wiózł pełny ładunek. Wszystkie jego działa przetoczono na burtę, która miała posłużyć do walki. Było ich trzynaście, mniej więcej tego samego kalibru co działa angielskiego przeciwnika. Wreszcie nadeszła oczekiwana chwila... Delancey wskazał szpadą na Langforda i krzyknął: „Ognia!” Po wystrzale z karonady niemal natychmiast huknęła salwa burtowa Merlina, potem nastąpiła odpowiedź nieprzyjaciela. Bitwa rozpoczęła się na dobre i przestrzeń pomiędzy walczącymi wypełnił dym, który zwiało na pokład slupa. Idąc przez pokład od strony zawietrznej, Delancey widział, jak grupa abordażowa dowodzona przez Stirlinga, który stał w furcie wejściowej, wsiada pośpiesznie do łodzi przy burcie. Znów huknęła salwa burtowa i wabiła się chmura dymu. Langford, który sam ustawiał każdą karonadę na cel, jeszcze do niego nie trafił. Ale slup w dalszym ciągu gonił przeciwnika i pokłady rufowe obu okrętów nadal nie były naprzeciw siebie. Jedna z przelatujących nad Merlinem kul armatnich zdążyła już rozłupać mu bom bezana. Kule z muszkietów, z których strzelano ze schodni francuskiego statku, robiły mniej hałasu, wbijając się z głuchym odgłosem w drewniane części okrętu.
I wtedy w przodzie huknęło, rozległ się łomot złożony z kilku dźwięków na raz, a potem Delancey zobaczył opadający w dół fokmarsel. Natychmiast dopadł koła sterowego i kazał sternikowi wychylić ster jak najdalej w stronę wiatru. Dziób Merlina przysunął się gwałtownie do handlowca, a jego dziobnica zaplątała się w wanty grotmasztu przeciwnika. Nie tak to sobie Delancey zaplanował, ale teraz już nie miał wyboru. Gdyby tego nie zrobił, Merlin pozostałby w tyle, a przy pełnej szybkości żaglowców jego łodzie nie mogłyby zaatakować Francuza. Wstrząs wywołany zderzeniem i opadnięcie fokmarsla Merlina sprawiły, że przeciwnicy właściwie stanęli w miejscu. Działa znajdujące się na ich dziobach strzelały teraz z bardzo bliska, natomiast te bliżej ruf dzieliła większa przestrzeń. Kiedy zaczęły strzelać niezależnie od siebie, dym zgęstniał, a łoskot wzmógł się. Wychylając się przez nadburcie po zawietrznej, blisko uskoku rufówki, Delancey krzyknął przez tubę w dół do łodzi: „Naprzód, panie Stirling!” Zobaczywszy, że odbijają, natychmiast zwrócił się w stronę kubryku z okrzykiem: „Do abordażu!” Odpowiedział mu głos trąbki i miarowe dudnienie bębna. Po chwili z kubryku wysypali się żołnierze i ustawili w szeregu jak do ataku. Oczywiście, nie mieli najmniejszego zamiaru dosięgnąć wroga, ale wyglądali tak groźnie, jak to zaplanowano i przećwiczono. Na rozkaz kaprala wycelowali muszkiety i wystrzelili salwę. Nastąpiła przerwa na załadowanie broni, a potem znów zagrała trąbka, do której natychmiast dołączył łoskot bębna. Lawina marynarzy, również uzbrojonych w muszkiety, wyłoniła się na prawo od żołnierzy i wycelowała broń. Kiedy z kolei huknęła ich salwa, Delancey posłał bosmana po zapasowe liny i reje i ściągnął z karonad fokmarsel, który je spowijał. Odciągnięcie żagla na bok umożliwiało marynarzom przedostanie się na francuski statek po dziobnicy, pod osłoną żołnierskich muszkietów. Żeby uzmysłowić Francuzom to niebezpieczeństwo, Delancey, wymachując szpadą, jak gdyby chciał ponaglić grupę abordażową, pobiegł na przód okrętu. Patrząc w stronę Bonapartego, dostrzegł przez sunące obłoki dymu, że francuska załoga gotuje się do odparcia napastników. Oprócz obsługi dział, wszyscy marynarze zgromadzili się na dziobie statku, uzbrojeni w bosaki do abordażu i kordy. Delancey miał wielką ochotę obejrzeć się za siebie i sprawdzić, czy łodzie skryły się już, jak powinny, za rufą handlowca. Wiedział jednak, że nie wolno mu nawet zerknąć w tamtą stronę. Musiał sprawić, żeby wszyscy Francuzi skoncentrowali się wyłącznie na Anglikach uwijających się na dziobnicy. Żeby mieć całkowitą pewność, że tak będzie, dołączył do oddziału na dziobówce i wydawał przez tubę komendy to bosmanowi, to Topleyowi. - Naprzód, wiara! - wołał wskazując szpadą francuski statek. Odpowiedziały mu kolejny sygnał trąbki, dudnienie bębna i salwa wystrzelona przez żołnierzy. A wtedy wezwał do okrzyku: „Hip-hip-hu-ra!”, co wykonano z entuzjazmem. Trzeba by bardzo zrównoważonego Francuza, żeby zorientował się, iż przeciwnicy podnoszą tylko krzyk, nie robiąc najmniejszego kroku w jego stronę. Kiedy dym po wystrzale z działa znów przesłonił Merlina, Delancey pobiegł na rufę i przekonał się, że łodzi Stirlinga już nie widać. Zaklął, ponieważ bosman przepadł, i posłał Stocka z poleceniem dla Mathera, żeby przerwał ogień, a jednego z chłopców na posyłki do pana Baileya, żeby dał gwizdkiem sygnał „Stop!” Potem spojrzał na statek Francuzów chcąc sprawdzić, czy ich bandera jeszcze wisi. Ku jego zmartwieniu, wisiała. Jednakże strzały Langforda wyludniły śródokręcie przeciwnika. Wprawdzie nie rozbiły mu koła sterowego, które wyglądało na nietknięte, ale przegoniły zarówno oficerów, jak sterników.
- Mam strzelać do innego celu, panie kapitanie? - spytał Langford. - Nie, przerwać ogień - odparł Delancey. Gdy obserwował Bonapartego, zauważył, że Stirling i jego marynarze wylewają się gromadnie z głównego luku, i pędzą ku Francuzom, nadal zwróconym ku pozornemu zagrożeniu, jakim był Topley ze swoim oddziałem. Zaskoczeni od tyłu przeciwnicy nie mieli żadnych szans. Próbowali stawiać pewien opór, ale większość z nich rzuciła broń, prosząc o łaskę. Marynarze obsługujący działa, które brały udział w strzelaninie, poddali się jeszcze łatwiej, ponieważ byli nie uzbrojeni. Bitwa dobiegła końca, Delancey miał jednak okazję być świadkiem jeszcze jednej sceny, gdy przewiało już dym i widoczność była lepsza. Z luku na dziobówce handlowca wyłonił się młody Northmore z kordem w ręku, podszedł prosto do fałów bandery i ściągnął z wierzchołka bezana francuską flagę. Złożył ją starannie i wrócił do luku. Po chwili zniknął pod pokładem i śródokręcie znów opustoszało. Obserwując z uśmiechem tę scenę, Delancey zastanawiał się przez chwilę, gdzie się podział francuski kapitan. Może zszedł pod pokład i zamknął się w swojej kabinie? Przeszedłszy na dziób okrętu, rzucił w przerwę pomiędzy burtami żaglowców rozkaz, żeby Stirling uwolnił dziobnicę Merlina, odcinając w razie konieczności takielunek francuskiego statku. Potem rozkazał Langfordowi podać na pryz linę i po przywiązaniu jej przyciągnąć oba żaglowce burtami do siebie. Kiedy wykonano rozkaz, polecił Topleyowi odszukać francuskiego kapitana i sprowadzić go na Merlina. - Czy może zatrzymać szpadę, panie kapitanie? - spytał midszypmen. - On nie ma szpady - odparł Delancey. - Niechże pan już idzie. Zszedł teraz na główny pokład, żeby spytać Mathera o straty w ludziach. - Czterech marynarzy jest lekko rannych - padła odpowiedź. - Francuzi strzelali na ogół nieskutecznie. - Są uszkodzenia? - Nic poważnego, panie kapitanie. Delancey zaszedł do izby chorych, gdzie poinformowano go, że w sumie jest pięciu rannych, wszyscy od odłamków drzewnych. Zamienił kilka słów z zabandażowanymi marynarzami, zawiadamiając ich, że Francuzi się poddali. Następnie udał się do cieśli, by sprawdzić, czy dokonał oględzin dziobnicy. Dokonał. Wiedział już, że wysondowano studzienkę i że okręt nie przecieka. Ocenił więc, że jego taktyka zdała egzamin, a straty w ludziach i uszkodzenia slupa są bez znaczenia dla żeglugi. Wprawdzie zniszczono mu fokreję, która była złamana w trzech miejscach i dlatego puściły łańcuchy nośne, a także reję żagla rozprzowego, ale poza tym nie było innych napraw. Skonstatował, że Bonaparte musi być bardziej uszkodzony, ale ponieważ miał nienaruszone maszty, bez trudu mógł dotrzeć do zatoki. Należało jeszcze odesłać załogę pryzu i wziąć kurs na Plymouth. Nie przewidywał, żeby w tych okolicznościach wypytywano go zbyt dokładnie, jak zdobył statek. Żaglowce były już związane razem, francuska załoga zamknięta w ładowni Merlina i pilnowana przez wartowników, a na Bonapartem przy magazynie z winem, przy stojakach z bronią i kabinach oficerów wystawione straże. Ponieważ oficerowie Merlina zrobili albo właśnie robili, co do nich należało, Delancey, jako kapitan, nie miał już się właściwie prawie o co martwić. Topley właśnie wracał z pryzu i przechodził po prowizorycznej kładce, kierując się na rufówkę.
- No i co, gdzie francuski kapitan? - spytał Delancey. - Zabity, ranny? - Nie, panie kapitanie - odparł młodzieniec. Twarz miał pobladłą. - Jest w magazynie prochu. A razem z nim działomistrz. Jeśli dobrze zrozumiałem, mają zamiar wysadzić nas w powietrze za dziesięć minut.
Rozdział czternasty Wisiało na włosku Na chwilę zrobiło mu się ciemno przed oczami. Czuł się tak, jakby przeżył właśnie trzęsienie ziemi. Oto ciesząc się z łatwego zwycięstwa, stanął nagle w obliczu porażki i śmierci. Z trudem wziął się w garść. - Rozumiem. Widział ich pan? - Nie, panie kapitanie. Są w magazynie. Drzwi są takie same jak u nas, zasłonięte kocem ze szparą do podawania amunicji. Oświetlenie magazynu też jak u nas, z komory obok. Słychać rozmowę, ale ich nie widać, nawet na tyle, żeby do nich strzelić. - A gdzie reszta francuskich oficerów? - W dużej kabinie, pod strażą. - Dobrze. Najpierw pójdziemy do nich, a potem zaprowadzi mnie pan do tego magazynu. Trzeba było szybko myśleć. W pierwszej chwili Delancey chciał wywiedzieć się, o ile to możliwe, czy francuski kapitan może spełnić swoją groźbę. Kiedy wszedł z idącym za nim krok w krok Topleyem do kabiny oficerów, spytał o pierwszego porucznika. Z czwórki obecnych wystąpił mężczyzna, który przedstawił się jako Michel Varignon, drugi kapitan. - Jest pan gotów umrzeć za Pierwszego Konsula? - spytał Delancey. - Za niego, za nasz sztandar i za chwałę Francji. - Doskonale. Umrze więc pan w ciągu pięciu minut, ponieważ pański kapitan zamierza wysadzić magazyn z prochem. - Niemożliwe! Oszalał! - Czy na tyle, żeby to zrobić? Varignon popatrzył na swoich towarzyszy, wymienili spojrzenia, potem wzruszył ramionami. - Tak, kapitan Charbonnier jest patriotą. Wie pan... to fanatyk, a być może - w pewnym sensie wariat. - Wobec tego, pozostaje mi powiedzieć panom do widzenia. Kiedy zbliżali się do magazynu, Delancey wysłał Topleya naprzód, żeby przedstawił się francuskiemu kapitanowi. - Stać! - zawołał głos z wnętrza magazynu. - Ani kroku dalej, bo wystrzelę z pistoletu w najbliższą baryłkę.
- Zgoda - odrzekł Delancey. - Już stoję. Jakie są pańskie warunki, kapitanie? - Po pierwsze, macie związać statki razem, żeby wybuch na jednym zniszczył oba. - Już je związaliśmy. - Więc ich nie rozwiązujcie. Popłynie pan nimi do Cherbourga. Francuska flaga ma wisieć nad angielską banderą. Podda pan swoją korwetę pierwszemu napotkanemu okrętowi francuskiej marynarki wojennej. Jeśli nie, to pan wie, co się stanie. Krzyknę „ Vive la France!” i wystrzelę. - Ależ oczywiście. To całkiem zrozumiałe. Ale proszę powiedzieć, skąd pan będzie wiedział, co się dzieje na pokładzie. Po czym pan pozna, że jesteśmy w Cherbourgu, a nie w Portsmouth? Najlepiej będzie, jeżeli wyjdzie pan na pokład i sam tego dopilnuje. - Ma mnie pan za idiotę? Zostaję tutaj, z palcem na spuście. - A dlaczego nie zostawi pan tu działomistrza? On też umie trzymać pistolet. - O, nie. Ja zostanę. To on pójdzie na pokład, z pistoletem. Jeżeli rozdzielicie statki, jeżeli nie popłyniecie do Cherbourga, jeżeli go czymkolwiek nastraszycie, wystrzeli. A to będzie sygnałem dla mnie. - Świetnie. Jan on się nazywa? - Jean-Pierre Grobert. - Dobrze. Jesteśmy na jego rozkazy. - Wracajcie na pokład. Niedługo do was dołączy. Jeżeli nie pojawi się u mnie raz na kwadrans, strzelam, niszczę oba statki i wszystkich na pokładzie. - Zgoda. Kiedy Delancey wycofywał się spod magazynu, usłyszał wewnątrz pośpieszne szepty. Jean-Pierre Grobert był właśnie pouczany, jak ma się zachować. Wyszedłszy na główny pokład, Delancey polecił Topleyowi poinformować pozostałych oficerów, co się stało. Wszyscy mieli pospuszczać kurki swoich pistoletów i muszkietów i rozładować zdobyczną broń. - Proszę im przekazać, że wystarczy jeden strzał, żebyśmy wszyscy zginęli - powiedział. Wrócił do dużej kabiny Bonapartego i zapoznał z sytuacją Varignona. Reszta oficerów była przy tym obecna. - Co to za człowiek, ten Grobert? - spytał. - Też taki fanatyk, żądny śmierci? - Nie, nie - odparł Varignon. - Kapitan jest kawalerem, sam pan rozumie, zawiedzionym w miłości, zawiedzionym odmową przyjęcia go do służby w marynarce wojennej, a do tego zawiedzionym w interesach, więc mało zależy mu na życiu. Ale Grobert ma w Nantes żonę... - I troje dzieci - dodał intendent. - Obiecano mu też przeniesienie na większy statek - powiedział Varinon, kończąc temat. - Czy wykona rozkazy kapitana? - spytał Delancey. - Bez dwóch zdań - odparł drugi porucznik. - On nie jest z tych, co mają własny rozum.
- Rozumiem. O, Grobert właśnie wchodzi na pokład. Jeżeli dacie mi, panowie, słowo honoru, wypuszczę was, żebyście mogli z nim porozmawiać. Proponuję, byście poruszyli w jego obecności kwestię, czy kapitan Charbonnier jest, czy nie jest szaleńcem. Nie muszę wam przypominać, że stawką jest życie nas wszystkich. Oficerowie dali słowo honoru i Delancey poprowadził ich w stronę głównego luku, gdzie usadowił się działomistrz. Z tego miejsca Grobert mógł widzieć, co się dzieje, a strzał z pistoletu z pewnością byłoby słychać w magazynie prochu. Delancey odetchnął z ulgą widząc, że działomistrz jest rumianym zażywnym człowieczkiem. Sytuacja, w jakiej się znalazł, sprawiła, że jego zazwyczaj pogodne oblicze było zachmurzone i z pistoletem w ręku wyglądał na chodzące nieszczęście. Zbliżając się do niego, Delancey zawołał: - Zaraz podniesiemy żagle. Może pan przekazać kapitanowi, że statki nadal są razem i że płyniemy na północ. Przyprowadziłem pańskich przyjaciół, być może zechce pan z nimi porozmawiać. Odchodząc, przekazał na Merlina rozkaz odpłynięcia. - Postawić żagle, marsie grotu i bezana, fok i fokbramsel! Na Bonapartem nie postawił żadnych żagli, ponieważ liny służące do ich podnoszenia i opuszczania nadal były powiązane i splecione. Sterowanie było niezmiernie trudne, ale Merlin wraz z pryzem jednak ruszyły, wolno żeglując na północ. Zatroskany działomistrz Bonapartego, który zszedł pod pokład, żeby zameldować o rozwoju wypadków, wrócił niebawem z wiadomością, że kapitan odparł mu tylko „Vive la France!” Francuscy oficerowie wdali się w rozmowę z Grobertem i wspólnie z nim zaczęli się gorączkowo naradzać. Delancey podszedł do nich. - Nie sądzicie, panowie, że jak na ostatni dzień życia, pogodę mamy piękną? - wtrącił niedbale. Kiedy ruszył dalej, Varignon pośpieszył za nim. - Czy my płyniemy do Cherbourga? - spytał. Delancey potrząsnął przecząco głową. - Mam rozkaz dopłynąć do Plymouth i to właśnie robię. - Ależ to dla nas wszystkich oznacza wyrok śmierci! - Istotnie. - Czy nie ma innego wyjścia? - Oczywiście, że jest. Wytłumaczcie Grobertowi, że wasz kapitan to wariat. - Ale co to da? - Grobert może powiedzieć kapitanowi, że zawijamy do Cherbourga, kiedy w rzeczywistości będzie to St Peter Port. - Kapitan spodziewa się, że na pokładzie zjawią się francuscy oficerowie, żeby mu pogratulować. - Jeżeli potrafi pan wymyślić lepszy plan, wysłucham go z największą uwagą.
- Nie potrafię wymyślić lepszego planu, ale to, co pan proponuje, jest niewykonalne. Grobert słucha naszych argumentów, a za chwilę mówi, że musi wypełnić rozkazy kapitana. Nic nie potrafi zburzyć jego przekonania, że powinien wykonać, co mu polecono. To kompletny dureń! Płynąc wolno na północ od Alderney, Delancey zbliżał się do miejsca, gdzie musiał skierować się na wschód albo na zachód. Należało zrobić to na oczach Groberta. Ten człowiek mógł być durniem, ale nie aż takim, żeby nie rozróżniać kierunków. Poznałby natychmiast, czy Merlin płynie do Cherbourga, czy gdzie indziej. Na razie Delancey zyskał wyłącznie na czasie. Jedyne, co mu przychodziło na myśl, to wziąć Groberta przemocą, a na dół posłać kogoś, kto by się w niego wcielił. Ale ten plan prawie na pewno by zawiódł. Po namyśle doszedł do wniosku, że musiałby to zrobić sam. Powinien spróbować postrzelić kapitana Charbonniera przez koc, mając szansę trafienia jeden do stu. Po pierwsze, gdyby przy celowaniu za bardzo trzęsła mu się ręka... Pocił się, lecz miał nadzieję, że nikt tego nie zauważy. Być może wszyscy się pocili... - Żagiel z prawej burty! - krzyknięto z wierzchołka masztu Merlina. Delancey rozejrzał się za lunetą i uświadomił sobie, że nie jest na swoim okręcie. - Co to za statek? - krzyknął do Mathera. - Lugier, panie kapitanie, płynie w naszym kierunku i ma postawione wszystkie żagle - padła odpowiedź. Przez chwilę myślał, że to czysty przypadek. A potem przypomniał sobie o obietnicy Sama Cartera. To mogła być - to była prawie na pewno - Gołębica, wioząca jak najgorsze wieści. Najgorsze? Zaraz, przecież one mogły okazać się zbawienne! Szaleniec w magazynie prochu chyba nie będzie chciał wysadzić w powietrze obu statków, skoro nastał pokój. Postanowił zatrzymać się. - Panie Mather! - krzyknął. - Ustawić grotmarsel pod wiatr! Kiedy przebrasowywano reję, zwrócił się do Groberta i wskazał nadpływający lugier. - Niech pan zawiadomi kapitana, że zbliża się do nas żaglowiec, który może wieźć ważne wiadomości. A potem proszę wrócić na pokład. Chcę, żeby pan był obecny przy ich przekazywaniu. Kiedy działomistrz zszedł pod pokład, Delancey powtórzył to samo Varignonowi i reszcie oficerów Bonapartego. - Jeżeli razem wysłuchamy wieści, będziecie, panowie, pewni, że nie ma żadnego oszustwa i że kapitan lugra nie mówi tego, co ja mu kazałem. Jeżeli macie lunetę, chętnie bym z niej skorzy stał. Trzeci oficer wydobył starą krótką lunetę i Delancey przypatrzył się lugrowi. Była to bez wątpienia Gołębica, własną banderę miała wciągniętą, a flagę angielską - tak! - opuszczoną. A więc zawarto pokój i w świetle prawa Bonaparte nie był pryzem. Francuscy właściciele statku mogli oskarżyć Delanceya o jego bezprawne zatrzymanie i domagać się rekompensaty za szkody oraz odszkodowań dla rannych. Musiałby wtedy sprzedać dwór Anneville i spieniężyć wszystko, co posiadał. Pozostałby bez grosza i w długach. Powinien się chyba cieszyć, że żyje, ale z jego punktu widzenia wojna kończyła się ponuro, a pokój zaczynał katastrofalnie. Gołębica kołysząc się lekko podpłynęła bliżej Merlina. Ściągnięto na niej odwróconą flagę i spuszczono na wodę łódź. Po dziesięciu minutach Sam Carter znalazł się na pokładzie Bonapartego i został powitany przez Delanceya.
- Sam - rzekł natychmiast Delancey - chcę, żebyś przekazał tym panom wiadomości. Jeżeli będziesz mówił wolno, jeden z nich - wskazał na intendenta - będzie im je tłumaczył. Carter był lekko zaskoczony, ale zrobił, o co go proszono. - Kapitanie, panowie, na Guernsey dotarły wieści, że pierwszego października podpisano wstępne punkty traktatu pokojowego. Z jakiegoś powodu potwierdzenie tej wiadomości dotarło do gubernatora Guernsey z opóźnieniem. W rzeczywistości pokój zawarto przed wypłynięciem Merlina z St Peter Port. Kiedy tłumacz przekazał sens tych słów Varignonowi, Grobertowi i pozostałym, Delancey podziękował serdecznie Carterowi za informacje. - Niech pan będzie łaskaw - zwrócił się do Varignona - przekazać kapitanowi Charbonnierowi wiadomość, że wojna się skończyła, że słyszał pan to osobiście i że nie ma sensu poświęcać siebie ani statków. Proszę wziąć ze sobą Groberta, niech wejdzie tam pierwszy. - Chyba czas napić się wina, panowie - zwrócił się do pozostałych. - Uczcić fakt, że znów mamy pokój. Panie Topley, proszę tu przysłać mojego stewarda z dwiema butelkami szampana. Mam nadzieję, że w salonie znajdą się odpowiednie kieliszki. Urządzono przyjacielskie spotkanie. Delancey wzniósł toast za Pierwszego Konsula, a intendent Bonapartego na cześć króla Jerzego III. W tym właśnie momencie powrócili Grobert z Varignonem. - Kapitan nie wyjdzie z magazynu, dopóki oba okręty nie zawiną do Cherbourga. - Mnie nadal obowiązuje rozkaz płynięcia do Plymouth - rzekł Delancey. - Panowie, przepraszam was na chwilę. Muszę z waszym działomistrzem zamienić na osobności parę słów. Po wyjściu z kabiny Delancey zwrócił się natarczywie do Groberta. - Mamy do czynienia z szaleńcem! Trzeba go rozbroić. Zgadza się pan? Trawiony sprzecznymi uczuciami Grobert w końcu skinął głową. - A więc dobrze. Wróci pan do kapitana i powie mu, że płyniemy do Cherbourga i żeby to uczcić, przyniósł mu pan wino. Ma jeden czy dwa pistolety? - Jeden trzyma w ręku, a drugi ma za pasem. - W takim razie musi pan wziąć dwa kieliszki wina, jeden dla siebie. Odgarnie pan koc i z kieliszkami w rękach wejdzie do magazynu. Wtedy chluśnie pan winem na pistolety, żeby zmoczyć podsypkę, i usunie się na bok. Będę tuż za panem. Jasne? Grobert skinął głową. Delancey ukrył za pazuchą kieliszki i na wpół opróżnioną butelkę wina. Jeszcze raz zeszli pod pokład, do magazynu prochu. Po drodze Delancey zabrał ze sobą kołek do mocowania lin. Kiedy zbliżali się do magazynu, zdjął buty, nalał do obu kieliszków wina i wręczył je Grobertowi, nakazując gestem, żeby wszedł do środka. Po cichu ruszył za nim. Słyszał, jak mówi kapitanowi swoje nazwisko. - Tu Grobert, panie kapitanie. Płyniemy do Cherbourga, mamy niezły wiatr. Wojna skończona, więc z tej okazji pijemy. Wypiliśmy już za pańskie zdrowie, jako bohatera, ale wszyscy uważają, że i pan powinien się napić. Przyniosłem panu kieliszek wina. - Dziękuję, Grobert - usłyszał Delancey odpowiedź Charbonniera. - Z przyjemnością się napiję.
Grobert odsunął zasłonę i rozległ się okrzyk wściekłości: „Morderca!” Delancey rzucił się naprzód i z całych sił uderzył kołkiem. Głuchy odgłos potwierdził, że cios był celny, i nieprzytomny kapitan zwalił się na podłogę. Delancey wyciągnął go z magazynu, rozbroił, zamknął drzwiczki luku, przekręcił w nich klucz i schował go do kieszeni. - A teraz przyłączmy się do naszych przyjaciół - rzekł do Groberta. - Chyba zasłużyliśmy na kieliszek.
Merlin z pryzem za rufą wpływał w towarzystwie Gołębicy na kotwicowisko znajdujące się naprzeciwko St Peter Port. Wieczór był bezwietrzny, a morze gładkie jak szklana tafla. Płynący pod wszystkimi żaglami slup wśliznął się wolno do zatoki, odbijając się w wodzie jak w zwierciadle. „Bach!” - wystrzeliło w salucie pierwsze działo, wzbijając kłęby dymu, które po wystrzałach kolejnych dział całkowicie spowiły okręt. Kiedy dym się rozpłynął, znów widać go było, jak stoi na kotwicy ze zwiniętymi żaglami, a przy nim spuszczona łódź. Równocześnie z nim rzucił kotwicę Bonaparte, ale z mniejszą fantazją. Statek miał być zwrócony właścicielom, lecz nie wiedziano jeszcze, kiedy to się stanie i jak. Stirling mógł się przynajmniej pocieszyć tym, że kapitan handlowca jest tymczasem skuty kajdanami. Łódź z Merlina zbliżała się już do schodów nieopodal kościoła miejskiego i siedzący na jej rufie Delancey widział wśród czekających na nabrzeżu komandora Savage'a. Kiedy schodził na brzeg, widzowie urządzili mu owację, a na szczycie schodów przywitał go Savage. - Brawo, Delancey! - Niestety, pokój zawarto, zanim schwytaliśmy Francuza. Nie można go skonfiskować, a mnie mogą obciążyć kosztami za naprawę szkód. - Bzdury! Wprawdzie podpisano punkty wstępnego porozumienia, ale pokój na kanale obowiązuje dopiero po dwunastu dniach od daty podpisania. Od czternastego października, czyli od jutra, wszystkie pryzy muszą być zwracane właścicielom. Ale dziś pański łup należy do zdobywcy, a trzy ósme jego wartości do pana. Niezła sumka, jeśli statek i ładunek są tak cenne, jak na to wyglądają. Gdyby zajął go pan po północy, napytałby pan sobie biedy, ale on schwytany został rano, czyli w całkowitej zgodzie z prawem. Wszystko wisiało na włosku, Delancey, ale dla pana skończyło się szczęśliwie.
Richard Delancey:
#1: The Guernseyman, 1982 #2: Devil to Pay, 1973 #3: The Fireship, 1975 #4: Touch and Go, 1977 #5: So Near So Far, 1981 #6: Dead Reckoning, 1978