Spis treści Rozdział 1 Rozdział 2 Rozdział 3. SHANE Rozdział 4 Rozdział 5. SHANE Rozdział 6 Rozdział 7. SHANE Rozdział...
11 downloads
19 Views
2MB Size
Spis treści Rozdział 1 Rozdział 2 Rozdział 3. SHANE Rozdział 4 Rozdział 5. SHANE Rozdział 6 Rozdział 7. SHANE Rozdział 8 Rozdział 9. SHANE Rozdział 10 Rozdział 11 Rozdział 12. SHANE Rozdział 13 Rozdział 14. SHANE Rozdział 15 Lista piosenek
Wszystkiego najlepszego dla moich znajomych absolwentów MIT, zwłaszcza uroczej Sarah Vegi, która poznała mnie z Jackiem Floreyem i pomogła mi uchwycić co nieco
z jedynej w swoim rodzaju atmosfery tej uczelni. Wszystkie błędy są jej.
Nie, to nie tak. Miałam na myśli, że wszystkie są moje. Ta książka nie byłaby możliwa bez miłości, wsparcia i zachęty ze strony wielu osób, a zwłaszcza Sarah Weiss, Janet Cadsawan i NiNi Burkart. Dzięki, moje panie. Jesteście super. Zawsze.
Rozdział 1 Billboard na granicy Morganville nie zmienił się, odkąd Claire po raz pierwszy minęła go, wjeżdżając do miasta w niedojrzałym wieku szesnastu lat. Wydawało się to tak dawno, jakby od tego czasu upłynęło całe życie, a wciąż tu była ta sama stara tablica, wyblakła i skrzypiąca na suchym, pustynnym wietrze. Przedstawiała parę z lat pięćdziesiątych XX wieku (białą, oczywiście), obok samochodu skrzydlaka, wielkiego jak okręt, patrzącą w zachodzące słońce. „Witaj w Morganville. Nigdy nie zechcesz stąd wyjechać”. A teraz oto była w tym miejscu. I wyjeżdżała. Naprawdę wyjeżdżała. Nagle poczuła ciężar nie do udźwignięcia i billboard rozpłynął się w impresjonistyczne wiry, gdy w jej oczach wezbrały gorące łzy. Trudno jej było zaczerpnąć tchu. Nie muszę jechać, pomyślała. Mogę zawrócić, pójść do domu, wrócić tam, gdzie jest bezpiecznie… Bo choć Morganville było szalone i groźne, to przynajmniej nauczyła się, jak w nim żyć. Jak się przystosować, przetrwać, a nawet rozkwitnąć. Morganville stało się… no tak, domem. Bezpiecznym. Gdzie indziej… Nie była pewna, kim jeszcze mogłaby być gdzie indziej. Pora się dowiedzieć, powiedziała jej doroślejsza część. Musisz zobaczyć świat, zanim będziesz mogła z niego zrezyg nować, żeby być tutaj. Przypuszczalnie była w tym racja. Czyż amisze nie wysyłają swoich dzieci na Rumspringa, dając im czas, żeby dowiedziały się, jak wygląda życie na zewnątrz i podjęły świadomą decyzję, czy chcą pozostać w społeczności, czy nie? Może więc dla niej też była to swego rodzaju Rumspringa od wampirów. Żyła bowiem, choć sama zdecydowanie nie należała do tych, których nęci smak krwi, w społeczności wampirów, z niemal wszystkimi tego konsekwencjami: chronieniem ich, przynoszeniem im dochodów, oddawaniem krwi. Wampiry z kolei, przynajmniej teoretycznie, chroniły miasto i mieszkających w nim ludzi. Oczywiście nie zawsze się to sprawdzało, ale o dziwo, częściej sprawdzało się niż nie. Pomyślała też, że sądząc po tym, jak sprawy się obecnie normują, mogłoby to wszystko działać dużo lepiej – teraz, gdy Założycielka miasta Amelie znów była u władzy. I zdrowa na umyśle. Zdrowy rozsądek zaliczyć trzeba na plus. – Martwisz się? Na dźwięk tego głosu gwałtownie wciągnęła powietrze i odwróciła się, mruganiem przeganiając łzy, bo najzwyczajniej zapomniała, że on stoi obok. Nie Shane. Wyszła wcześnie, zanim jej chłopak się obudził, właściwie wymknęła się przed świtem, aby uniknąć pożegnań, które, jak wiedziała, rozdarłyby jej serce. Stała więc tutaj ze swoimi walizkami, wypchanym plecakiem… i Myrninem. Ten wampir, jej szef – jeśli bycie szalonym naukowcem można nazwać profesją – stał przy wielkiej czarnej limuzynie, którą jeździł od czasu do czasu, na szczęście bardzo rzadko. (Nie był dobrym kierowcą. Delikatnie mówiąc.) Jego ubiór tego ranka dla odmiany nie był zwariowany. Hawajskie koszule i kapelusze z opadającym rondem zostawił w domu, a zamiast tego wyglądał, jakby wyszedł prosto z osiemnastowiecznego dramatu: obcisłe spodnie włożone w wysokie, lśniące czarne buty, kamizelka ze złocistego atłasu, a na wierzch frak. Nawet swoje zazwyczaj rozwichrzone, długie do ramion włosy związał z tyłu w błyszczący czarny kucyk. Wampiry, inaczej niż ludzie, potrafią stać absolutnie nieruchomo, więc Myrnin przypominał teraz posąg wyrzeźbiony z alabastru, hebanu i złota. – Nie, nie martwię się – powiedziała, zdając sobie sprawę, że o wiele za długo zwlekała
z tą odpowiedzią. Zadrżała lekko. Tu, na pustyni, nocą panował lodowaty chłód, ale wiadomo było, że do południa przyjemnie się ociepli. Nie będzie mnie tu wtedy, uświadomiła sobie. W Morganville sprawy będą się toczyły dalej własnym torem bez niej. Wydawało się to… dziwne. – Jestem zaskoczony, że nie sprowadziłaś tu swoich przyjaciół, żeby się pożegnać – odezwał się Myrnin. Mówił z ostrożnością, jakby zupełnie nie był pewien, jaka etykieta mogłaby obowiązywać w tej sytuacji. – Czy nie jest w zwyczaju, że odprowadza się kogoś wyjeżdżającego w taką podróż? – Nie obchodzi mnie, czy jest – odparła. Krzak biegacza pustynnego, ciernista kula gołych, paskudnie drapiących gałęzi, toczył się w jej stronę, więc usunęła się na bok. Sczepił się z gmatwaniną takich samych, zgromadzonych u podstawy billboardu. – Nie chcę, żeby płakali. Ja też nie chcę płakać. Ja po prostu… słuchaj, to jest wystarczająco trudne, tak? Proszę cię, przestań. Myrnin nieznacznie wzruszył ramionami. Kiedy odwrócił głowę, po raz pierwszy dostrzegła, że swój kucyk związał dużą czarną kokardą. Pasowała do jego stroju i co niesamowite, wszystko razem pasowało do niego. Wygląda jak Mozart, pomyślała – w każdym razie jak Mozart, którego widziała na obrazach. – Musiało być łatwiej, kiedy ludzie ubierali się w ten sposób – zauważyła. – Być wampirem. Ludzie pokrywali twarze białym pudrem, prawda? Nie wyróżnialiście się tak bardzo. – Nie tylko twarze. Pudrowali też peruki. Można się było udusić od arszeniku i talku. Nie wyobrażam sobie, żeby było to dobre dla płuc żyjących, ale czego się nie robi dla mody. Przynajmniej kobiety nie dreptały na dwunastocentymetrowych obcasach, narażając się stale na połamanie nóg. – Zamilkł na chwilę, po czym mówił dalej: – Wtedy wampirom było łatwiej dlatego, że żyliśmy w świetle świec, przy którym każdy wygląda lepiej, nawet chory. W tym ostrym świetle, jakie wolicie teraz… no cóż, jest trudno. Słyszałem nawet, że kilka wampirów wybrało się do solarium natryskowego, żeby uzyskać odpowiedni odcień skóry. Claire o mało nie wybuchła śmiechem, wyobrażając sobie twardziela wampira takiego jak Oliver – gwałtowny i nieustraszony – stojącego w kąpielówkach Speedo i czekającego, aż go pomalują. Tylko że Oliver też opuścił Morganville… wygnany przez Amelie, u której boku Claire widziała go zawsze, odkąd przyjechała do miasta. Prawdopodobnie była to słuszna decyzja, jednak było jej go trochę żal. Zdradził Założycielkę, ale tego nie chciał… no i nie miał wyboru. Jeśli jakikolwiek wampir miałby przetrwać w ludzkim świecie, to byłby nim Oliver. Był sprytny, bezwzględny i na ogół bez sumienia. Na ogół. – Jeszcze możesz zmienić zdanie – powiedział Myrnin. Stał całkowicie nieruchomo i tylko jego frak i kokarda łopotały na wietrze. Nie próbował spojrzeć jej w oczy. – Wiesz, że nie musisz wyjeżdżać. Nikt nie chce twojego wyjazdu. Naprawdę. – Wiem. – Godzinami rozmyślała tylko o tym. Nie spała wcale i całe ciało bolało ją od nerwowego napięcia. – Nie ty jeden mi to mówisz. Shane, na przykład. Choć on akurat był w tej sprawie milczący i delikatny. Nie była na niego zła – Boże, nie, nic z tych rzeczy – ale potrzebowała rozpaczliwie upewnienia się, że on ufa jej tak samo jak ona jemu. Kochała go i dlatego tak bardzo trudno było jej to zrobić. Potrzebowała go. Tymczasem on wszystko popsuł, bo uwierzył w wielkie kłamstwo o niej, wmówione mu przez jednego z ich wrogów. Ściśle mówiąc, uwierzył, że za jego plecami spiknęła się z jego najlepszym przyjacielem, Michaelem. Musiała sama się zastanowić, jak się czuje z tym rozczarowaniem, ale w tym momencie tak naprawdę była w stanie myśleć tylko o tym, jak bardzo chce poczuć jego ciepłe, silne
ramiona obejmujące ją, jego ciało osłaniające ją przed zimnem. Jak bardzo chce jeszcze jednego pocałunku, jeszcze jednego szeptu, jeszcze jednego… wszystkiego. – Świat tam, na zewnątrz, nie jest taki jak tutaj – powiedział Myrnin. – Wiem, że nie było ci tu łatwo, a i ja byłem istotną częścią twoich problemów. Ale Claire, ja wiem co nieco o świecie, byłem w nim przecież przez setki lat, i choć technologia się zmienia, ludzie kiedyś a teraz niewiele się różnią. Boją się i wykorzystują strach do usprawiedliwienia swoich poczynań, czy to będzie kradzież, czy nienawiść, przemoc czy morderstwo. Ludzie wiążą się w rodziny i grupy, żeby zapewnić sobie ochronę, a obcy… obcy są zawsze zagrożeni. Miał rację. Przybyła do Morganville jako obca i była zagrożona… dopóki nie znalazła swojej grupy, swojej rodziny, swojego miejsca. Wzięła głęboki wdech. Kopiąc piasek czubkiem trampka, powiedziała: – W takim razie znajdę swoją grupę tam, dokąd jadę. Wiesz, że potrafię. Tu tak zrobiłam. – Tu jesteś wyjątkowa – stwierdził. – Tam, kto wie? Tamci mogą cię nie cenić tak bardzo jak my. Dotknął jej największego lęku. Lęku, że nie jest najlepsza, że jest po prostu… przeciętna jak wszyscy inni. Zawsze pracowała bardzo ciężko, doskonaląc się. Pracowała nad tym z pasją graniczącą z lękiem. Pójście do Massachusetts Institute of Technology było odnalezieniem świętego Graala, ale niosło również ze sobą obosieczne ryzyko. Co, jeśli nie jest wystarczająco dobra? Co, jeśli wszyscy inni są szybsi, lepsi, bystrzejsi, mocniejsi? Nie mogłaby ponieść porażki. Nie mogłaby. – Będzie dobrze – powiedziała z wymuszonym, pewnym siebie uśmiechem. – Dam radę. Westchnął na to i wzruszył ramionami. – Tak. Owszem, wyobrażam sobie, że dasz radę. Chciałbym tylko, żeby było inaczej. Wolałbym, żebyś została tutaj, bezpieczna. – Bezpieczna! – wybuchła śmiechem. Spojrzał na nią urażony, ale naprawdę był to absurd. Nic w Morganville w stanie Teksas nie gwarantowało bezpieczeństwa… trzeba wampira, żeby coś takiego w ogóle zasugerować. – Ja… mniejsza z tym. Może bycie bezpiecznym nie zawsze jest najlepsze. Muszę być pewna, kim jestem tam, Myrninie. Muszę być Claire, przez jakiś czas, i dowiedzieć się, kim tak naprawdę jestem. Nie częścią czegoś innego, co jest dużo bardziej pewne siebie niż ja. Albo kogoś innego. Bo nie chodziło tylko o Shane’a. Chodziło też o Myrnina. Spojrzał na nią wprost tymi ciepłymi, ciemnymi oczami, które wydawały się tak bardzo ludzkie, choć zarazem tak bardzo nie. Widział tak wiele – stulecia, pokolenia, wszelkiego rodzaju potworności i śmierć, wspaniałość i piękno. I było to po nim widać. – Będę za tobą tęsknił, Claire. Wiesz o tym. – Wiem – powiedziała, nie mogąc odwrócić wzroku. Chciała, ale spojrzenie Myrnina trzymało ją jak magnes. – Ja też będę za tobą tęsknić. Doskoczył do niej i zamknął ją w uścisku, co było rzeczą nagłą i niezręczną. Był za silny, za szybki. Wyrwał się jej cichy okrzyk zaskoczenia, bowiem jej ciało pamiętało aż nazbyt dobrze, jak to jest czuć kły wbijające się w szyję… ale zaraz ją puścił, odsunął się i zwrócił w stronę horyzontu, gdzie wzgórza i porośnięta ostrymi kępami pustynia zaczynały się zabarwiać na różowo. Zimny wiatr przybierał na sile. – Powinieneś już iść – powiedziała, jakoś opanowując łomotanie serca. – Moi rodzice są w drodze. Będą tu lada moment. – Marna by była ze mnie obstawa, gdybym zostawił cię tu samą, w ciemności, na pastwę czegokolwiek – oznajmił. – Zbójców na drodze i tego wszystkiego.
– Myrninie, zbójców na drodze nie ma od co najmniej stu lat. Prawdopodobnie dłużej. – W takim razie złodziei. Seryjnych morderców. Nowoczes nej wersji straszydła pod łóżkiem. Źli ludzie czający się w ciemnościach zawsze byli i zawsze będą. – Błysnął uśmiechem, niepokojącym z powodu nadmiernie długich kłów, ale wciąż nerwowo zerkał na horyzont. Myrnin był stary, nie zająłby się płomieniem od wschodzącego słońca, jednak doznałby kłopot liwych poparzeń. – Jestem pewien, że znane jest ci to pojęcie. – Bardziej niż trochę – westchnęła. W tej chwili zauważyła światła reflektorów samochodu, z dużą szybkością zjeżdżającego z grzbietu odległego wzgórza. Mama i tata. Poczuła chwilowy przypływ przyjemnego podniecenia, który szybko stłumiła ogromna fala smutku i tęsknoty. Czuła co innego niż się spodziewała, że będzie czuć, opuszczając Morganville… zostawiając za sobą swoich najlepszych przyjaciół. Zostawiając Shane’a. – Nadjeżdżają. Powinieneś iść. – Nie powinienem ci pomachać? – W tym stroju? Myrnin spojrzał po sobie zdumiony. – Ten jest najelegantszy! – Kiedy imprezowałeś z Beethovenem, być może, ale dzisiaj wygląda to, jakbyś szedł na bal przebierańców. – Czyli powinienem włożyć do tego niezobowiązującą koszulę? Pomysł zestawienia tych spodni i butów z krzykliwą hawajską koszulą niemal rozśmieszył Claire. – Boże, nie! Wyglądasz wspaniale. Tylko nie…stosownie do epoki. Idź już, nic mi nie będzie, dobrze? Spojrzał na samochód, który zbliżał się szybko, po czym w końcu skinął głową. – Dobrze. Profesor Anderson będzie cię oczekiwać. I nie zapomnij, że możesz skorzystać z telefonu, aby do mnie zadzwonić. Wydawał się dumny, że jej o tym przypomniał – nowoczesna technologia nie była jego najmocniejszą stroną – więc Claire powstrzymała się, żeby nie przewrócić oczami. – Nie zapomnę. A ty lepiej wsiadaj do samochodu. Słońce wschodzi. Nie chcę, żebyś się poparzył. Słońce faktycznie wschodziło. Widziała już jego gorącą, złotą krawędź nad wzgórzem od wschodu. Niebo powyżej przybrało ciemny kolor indygo. Zaledwie paru minut brakowało, by w pełni rozbłysło światło dnia, więc Myrnin musiał się znaleźć pod osłoną. Skinął jej głową, następnie wykonał oficjalny, staroświecki ukłon. Niesamowite, jak idealnie pasował do jego stroju. – Bądź ostrożna – powiedział. – Nie każde niebezpieczeństwo ma kły wampira. Albo jego przewidywalność. – Szybkim krokiem podszedł do swojego samochodu i otworzył drzwi, ale zatrzymał się jeszcze na moment, żeby dodać: – Bardzo będę za tobą tęsknić, Claire. Wsiadł za kierownicę, zatrzasnął drzwi, uruchomił silnik, zanim zdążyła zapewnić: – Ja też będę za tobą tęsknić, Myrninie. – I już go nie było. Z rykiem silnika wjechał w granice miasta Morganville… …mijając się z innym samochodem, który o wiele za szybko wyjeżdżał z Morganville. Rodzice Claire wciąż byli w odległości kilku kilometrów, jadąc w stronę miasta… samochód wyjeżdżający z miasta zbliżał się do niej. Ten samochód znała bardzo dobrze. Ogromny czarny karawan z poślizgiem zahamował przy billboardzie. Hamując, zarzucił tyłem, drzwi pasażera otworzyły się tak gwałtownie, że Claire zdziwiła się, czemu się nie
urwały… w tej samej chwili jej chłopak Shane wyskoczył na zewnątrz i pognał do niej. – Nie – wyrzucił z siebie, chwytając ją w ramiona. – Masz nie wyjeżdżać w ten sposób. Na moment zesztywniała z szoku i lęku przed czekającym ją bólem, ale zaraz znajome linie i płaszczyzny jego ciała sprawiły, że rozluźniła się, wtulona w niego. Dwie połówki, pasujące do siebie jak ulał, choć on był od niej dużo wyższy. Teraz ona całowała jego albo on całował ją i było to szalone, gorące, desperackie, przyprawiające o mękę i łamiące serce, a kiedy przestali, bo zabrakło im tchu, oparła czoło o jego pierś. Czuła jego zbyt szybki oddech, słyszała, jak jego serce wali zbyt głośno. Ja mu to robię, pomyślała. On cierpi i to moja wina. Wiedziała jednak, że nie myliła się co do istoty sprawy. Kochała Shane’a i była pewna tej miłości tak samo jak tego, że słońce wschodzi, ale wiedziała również, że on musi zobaczyć ją inaczej – sama też musiała zobaczyć siebie inaczej, jeśli mieli przetrwać. Kiedy ją spotkał, była bezradna, bezbronna, a teraz musiała dowieść, że jest nie tylko równa mu, ale w tej równości niezależna. Czy jemu – albo jej – to się podoba, czy nie. Tymczasem z samochodu wysiadł Michael i stanął oparty o maskę. Sprawiał wrażenie zadowolonego, że musi poczekać, ale też zerkał na horyzont, zza którego szybko wynurzało się słońce. Za chwilę mógł być skąpany w świetle, a dla niego, jako bardzo młodego wampira, nie byłoby to dobre. Claire przyłożyła dłoń do policzka Shane’a na znak milczącej obietnicy, po czym podbiegła do Michaela i zarzuciła mu ręce na szyję. W bladym świetle świtu znów wyglądał jak żywy człowiek – skórę miał zaróżowioną, w oczach nieskończenie przejrzysty błękit letniego nieba. Pocałował ją w policzek i uściskał z ostrożnie odmierzoną siłą. – Nie myślałaś na serio, że pozwolimy ci odjechać bez pożegnania? – Nie – przyznała. Bardzo delikatnie pocałował ją w czoło. – Wracaj bezpiecznie i wracaj szybko – szepnął. – Kochamy cię. – Ja też was kocham, Michael – powiedziała, odsuwając się. – Lepiej się schowaj. Kiwnąwszy głową, wycofał się na tylne siedzenie samochodu, gdzie szyby były zaciemnione – zaciemnienie stosowane przez wampiry było dużo lepsze od każdego, jakiego używają ludzie w swoich samochodach i skutecznie mogło go chronić przed palącym teksańskim światłem dziennym. Poza tym teraz przyszła kolej na Eve. Żona Michaela nie marnowała czasu na stosowne ubranie się – wyglądała dokładnie tak, jakby wyskoczyła prosto z łóżka, w spodniach od piżamy w komiksowe nietoperze i koszulce bez rękawów, z potarganymi, farbowanymi na czarno włosami zebranymi w luźny węzeł na karku. Na policzku wciąż miała odciśnięte zagniecenia pościeli, a bez swojego gotyckiego makijażu sprawiała wrażenie absurdalnie młodej. Na nogach miała kapcie z króliczkami wampirami. Myrnin podarował każdemu z nich po parze takich kapci na Gwiazdkę, skoro jego własne tak bardzo wszystkich bawiły. Podczas gdy Eve zmierzała w stronę Claire, pyszczki króliczków kłapały, pokazując czerwone języki, a pluszowe zęby wgryzały się w ziemię. Nie był to strój wyjściowy, ale Eve najwyraźniej miała to gdzieś. – Hej – powiedziała, zatrzymując się o kilka kroków przed Claire i krzyżując ramiona. – Czyli to jest to, w takim razie. – No tak – potwierdziła Claire. – Ja po prostu… ja nie mogłam… – Nie mogłaś zebrać się do kupy i powiedzieć: do widzenia? Jezu, Claire, nawet nie zostawiłaś kartki! Jak mogłaś zrobić coś takiego? Nie było na to obrony, bo była to prawda. Wyobrażała sobie, że dobranoc, jakie sobie
powiedzieli, znaczyło również do widzenia, ale teraz… teraz wiedziała, że nie. Powiedziały jej to cicha udręka Shane’a i nieskrywane łzy połyskujące w oczach Eve. Claire ruszyła do przodu, a Eve rozpostarła ramiona w samą porę, żeby przyjąć jej uścisk. – Idiotka – mówiła Eve. – Kretynka. Frajerka. Chcesz tak sobie po prostu zwiać po ciemku i… i zostawić nas… i… – rozpłakała się, a Claire czuła jej gorące łzy na swoim ramieniu, przesiąkające przez sweter. – I może już nigdy cię nie zobaczymy, a ja cię kocham, Claire, jesteś dla mnie jak siostra i… – Ja wrócę – powiedziała Claire, mocno tuląc do siebie ryczącą Eve, która wyrzucała z siebie te wszystkie słowa. – Przysięgam, że wrócę. Nie pozbędziesz się mnie tak łatwo. – Ja nie chcę się ciebie pozbyć! – Pięści Eve biły ją po plecach, ale lekko, pozbawione siły. – Boże! Claire mogła zrobić tylko jedno, pozwolić jej się wypłakać, więc zrobiła to, sama walcząc ze wzbierającymi łzami. Właśnie dlatego usiłowała się wymknąć… nie dlatego, że nie kochała ich wszystkich, ale dlatego, że pożegnanie było takie bolesne. Minivan rodziców dojechał do tablicy, skręcił w zatoczkę, usłyszała, że silnik przestał pracować. Jeszcze kilka razy poklepała Eve po plecach, aż jej najlepsza przyjaciółka drżąco skinęła głową i odsunęła się na bok. – Cześć, skarbie – powiedział ojciec Claire, siedząc za kierownicą i uśmiechając się do niej przez okno. Pomyślała, że wydaje się zmęczony, zaszokowało ją, jak bardzo posiwiał. Nie wyglądał dobrze, choć matka zapewniała ją, że ma się dużo lepiej. – Gotowa? – Prawie – powiedziała. – Dwie minutki? – Nie spiesz się – sprawiał wrażenie, jakby rozumiał. Jednak spojrzenie, jakim ogarnął Shane’a, było bez wątpienia Spojrzeniem Ojca: pełnym dezaprobaty, oceniającym od stóp do głów jako niewystarczająco dobrego dla jego córki. Shane tego nie zauważył, a nawet gdyby, to prawdopodobnie nic by go to nie obchodziło w tej chwili. Zbliżył się do niej, kiedy podeszła i choć nie otoczył jej ramionami, czuła na sobie jego objęcia. Była bezpieczna. Z nim była bezpieczna. – Nie podoba mi się to – rzekł. – Nie podoba mi się świadomość, że nie możesz mi wybaczyć, Claire. Proszę, powiedziałem, że cię przepraszam, co jeszcze mam zrobić? Błagać? Dobrze. Jeśli tego chcesz, uklęknę tu, na oczach twojego taty… – Nie! – wykrzyknęła. – Nie, to… ja nie jestem zła na ciebie, naprawdę nie jestem. Tylko że ja tego potrzebuję. Ja. Nie proszę cię o nic dla siebie, ale to jest moje, Shane. To nie potrwa długo, ale da nam czas, żebyśmy… żebyśmy się przekonali, czy rzeczywiście jesteśmy silni osobno tak samo jak razem. Potrzebowała czegoś jeszcze. Musiał zrozumieć, że to on nawalił na całej linii, a ona nie może być jak jedna z tych dziewczyn, które dają sobą pomiatać… gotowa wybaczyć mu rzeczy niewybaczalne. Nie ufał jej słowu. Uwierzył – wbrew wszystkiemu, co o niej wiedział – że za jego plecami kombinuje z Michaelem, a to przecież nigdy nie byłoby możliwe. Tak więc nie mogła przystać na szybkie, łatwe przeprosiny. Nawet tutaj, na kolanach, na oczach jej ojca, co samo w sobie było posunięciem się do skrajności. Łzy znów dławiły ją w gardle i kiedy zobaczyła, że Shane mówi poważnie, chwyciła jego dłonie. Duże dłonie, ze szramami po walkach, ale też delikatne, kiedy było to ważne. Kochała te dłonie, zwłaszcza wtedy, gdy tak jak teraz podniosły się i dotknęły jej rozpalonych policzków, tuląc je i kojąc chłodem. Delikatnie powiódł kciukami po jej kościach policzkowych, po czym pochylił się nad nią i wyszeptał:
– Tak bardzo cię przepraszam, Claire. Proszę, nie wyjeżdżaj. – Ja… – Zamknęła oczy, bo czuła się oszołomiona, przyciągana siłą jego pragnienia i nawet głęboki wdech nie był w stanie temu zaradzić. – Shane, ja muszę jechać. Muszę. To nie znaczy, że cię nie kocham ani że nie wrócę. – Otwarła oczy i napotkała jego dziki, rozpaczliwy wzrok. – Powiedziałam, że kiedyś za ciebie wyjdę. Podtrzymuję to, jeśli i ty tego chcesz. Te słowa wywołały jego równie dziki uśmiech. – Och, chcę. Choćby jutro, jeżeli… – Wiem. Ale nie mogę. Jeszcze nie. Puścił ją, ale nie cofnął się. Wziął jej dłonie, podniósł do ust i ucałował każdą z osobna. Zadrżała, czując gorąco jego warg, widząc na jego twarzy tęsknotę, której nie dał dojść do głosu. – Jeżeli będziesz mnie potrzebować… – zaczął, ale urwał z gorzkim uśmieszkiem. – Ale prawdopodobnie nie będziesz. Uniosła w górę swój telefon. – Szybkie wybieranie. – Zadzwoń do mnie jeszcze dziś – poprosił. – Dzwoń do mnie codziennie. – Będę dzwonić – obiecała. – Shane… – Wiem – wszedł jej w słowo. – Słuchaj, ja też nie znoszę pożegnań. Jednak czasami potrzebujemy ich, po prostu żeby przeżyć. Mówił poważnie, a ona, oniemiała i ogłuszona, nie mogła zrobić nic więcej, jak tylko jeszcze raz go delikatnie pocałować. Była to obietnica złożona szczerze, płynąca z całego serca i duszy. Potem podeszła do swoich walizek, żeby razem z tatą zapakować je na tył minivana. Shane ruszył na pomoc, ale ona pokręciła głową, powstrzymując go. Musiała zrobić to sama, w przeciwnym razie załamałaby się i pobiegła z powrotem do domu w Morganville, do domu, w którym mieszkali wszyscy razem. Musiała odjechać natychmiast. Sama. Nie trzeba było wiele czasu, by odmieniło się jej życie. Może z dziesięć minut. Gdy poranne słońce skąpało w złocie billboard, Shane’a stojącego przy karawanie i obejmującego ramieniem Eve, karawan z Michaelem ukrytym za przyciemnionymi szybami – wrzuciła do samochodu swój plecak i pomachała im ręką. Odmachali jej. I nagle już siedziała na miejscu pasażera, przypięta pasami, chociaż nie pamiętała, jak to zrobiła, a minivan nabierał prędkości w drodze na północ, oddalając się od Morganville. Oddalając się od wszystkiego, co zostawiała za sobą. Odwróciła się w fotelu, żeby patrzeć, jak Shane i Eve znikają w oddali. Kiedy już nie mogła dostrzec nawet billboardu, usiadła prosto, twarzą do kierunku jazdy i wzięła głęboki, drżący wdech. Nie będę płakać, powiedziała sobie. Nie będę. W końcu przyszło jej na myśl, żeby zadać tacie oczywiste pytanie: – Gdzie jest mama? – Powiedziała, że spotkamy się na lotnisku. Wszystko w porządku, dziecinko? – spytał tata. Nie odrywał wzroku od drogi, jego głos brzmiał neutralnie, ale wyciągnął prawą rękę, a ona ją przytrzymała. – Moja dziewczynka. Będzie dobrze. Pamiętam, jak cię tu przywiozłem, no wiesz, do szkoły. Wydawałaś się wtedy dużo mniejsza, kochanie, dużo bardziej bezbronna. Spójrz na siebie teraz… jesteś śliczną, pewną siebie, młodą kobietą. Jestem z ciebie bardzo dumny. I wiem, że to było dla ciebie trudne. Nie czuła się ani śliczna, ani pewna siebie, ani kobietą. Czuła się tylko młoda, a w tej chwili głęboko zraniona stratą. Jednak uśmiechnęła się, przełknęła łzy, a kiedy już mogła zapanować nad głosem, spytała, jak mu idzie praca i co lekarze mówią o jego chorym sercu
i o tysiące drobnych spraw, które składają się na miłość. Rozmawiali przez całą drogę do Midland. Ku zdumieniu Claire na lotnisku czekała nie tylko mama. Czekało tam całe przyjęcie. Kiedy weszła z tatą do środka, ciągnąc za sobą swoje dwie walizki, natychmiast rzucił się jej w oczy ogromny, jaskraworóżowy transparent z napisem: „Gratulacje”, podtrzymywany na obu końcach przez pęki balonów. I tłum. Wiwatujący tłum. Kompletnie nie miała pojęcia, co właściwie widzi… dopóki nie zaczęła rozróżniać poszczególnych twarzy. Nauczyciele ze szkoły średniej – pani Street, pani East, pan Popp, pan Shelton… jej ulubieni. Następnie koledzy i koleżanki z klasy, co najmniej dziesięcioro. Z niektórymi się przyjaźniła, choć niezobowiązująco. Większość właśnie skończyła szkołę, domyśliła się, bo byli mniej więcej w jej wieku. Wyprzedziła ich o dwa czy trzy lata, dzięki wcześniejszemu zaliczeniu przedmiotów obowiązkowych. Nie tęskniła za nimi, ale i tak miło było ich zobaczyć… i zarazem jakoś dziwnie, jakby we śnie, w którym coś z przeszłości zjawia się nagle w teraźniejszości, burząc cały porządek. Było to niesamowite, zabawne i cudowne. Kiedy tak wśród uścisków i klepania po plecach, w oszałamiającym kołowrocie, przesuwała się od osoby do osoby, miała wrażenie, że wszyscy na lotnisku gapią się na nią, zastanawiając się, o co tu, u licha, chodzi. Gdy już złapała oddech, nagle doświadczyła bolesnego doznania nieobecności tych, których tu nie było: Shane’a, Eve, Michaela, Myrnina. Może nawet Amelie i Olivera oraz z pół tuzina innych, o których nieoczekiwanie dla siebie pomyślała z żalem, że tego nie widzą. Myrnin byłby zachwycony. Zgarniałby z tacy babeczki, nalewałby sobie schłodzonego ponczu, komentując, że czerwony słodki napój wybitnie przypomina rozcieńczoną krew… Shane znudzonym tonem groziłby mu, że go przebije kołkiem. Eve byłaby za tym. Michael by się śmiał. Nagle wszystkiego wydało się jej jednocześnie za dużo i za mało. Terminal portu lotniczego w Midland nie był nawykły do tego rodzaju celebracji, ale wyglądało na to, że cała sprawa rozbawiła ochronę i nawet wywołała uśmiechy na twarzach znudzonych, zmęczonych ludzi podróżujących w interesach ze swoimi wysłużonymi, pękatymi walizkami. Walizki Claire były nowe, w fioletowe i limonkowozielone kropki. Nie była pewna, czy nie są one trochę za bardzo zwariowane, ale przynajmniej trudno byłoby je zgubić. Party było krótkie – po piętnastu minutach tata zaczął wesoło przypominać ludziom, że Claire musi zdążyć na samolot. Gdy pierwsi goście ruszyli do wyjścia, mama przytuliła ją mocno. – Dobrze cię widzieć, kochanie, choć przez chwilę – powiedziała, po czym odsunąwszy Claire na długość ramienia, poddała ją maminej inspekcji. – Wychudłaś, skarbie. Czy ty w ogóle coś jadasz? – Tak, mamo, jadam. Nie martw się. Akurat jadę do Bostonu, gdzie są te wszystkie barki i kafejki, i pizza, więc prawdopodobnie w pierwszym tygodniu przytyję o pięć kilo. – Och, i kolejne pięć by ci nie zaszkodziło. – Nerwowo przeczesała palcami włosy Claire, zmieniając ich ułożenie wokół twarzy. – Ojej, mogłabyś też pójść do fryzjera. No dobrze. Obiecaj mi… myślisz, że masz wszystko, czego ci potrzeba? Potrzebujesz pościeli albo ręczników, albo… – Poradzę sobie, mamo – zapewniła Claire, przytrzymując ręce mamy w swoich. – Będzie dobrze. Mama konwulsyjnie zaczerpnęła głęboko powietrza, wypuściła je i dopiero wtedy skinęła głową. – Wiem – powiedziała. – Ale ubrań pewno potrzebujesz. Jak zawsze. Stara śpiewka. Mama miała ładną fryzurę, była umalowana, sweter i spodnie świetnie na
niej leżały. Zawsze orientowała się w modzie dużo lepiej niż Claire, a jej brak zainteresowania tą kwestią uważała za społeczne niedociągnięcie. Claire była innego zdania. Uznała, że kiedy będzie gotowa zająć się tymi sprawami, to się zajmie. Na razie jej, jako dziewczynie z pasją naukową, wygodny podkoszulek, luźny żakiet i dżinsy wystarczały w zupełności. – Mam dość ubrań – stwierdziła. Połowę z nich dostała od Eve, która przewróciwszy oczami na nędzę jej szafy, podarowała jej rzeczy będące – w każdym razie według standardów Eve – wystarczająco konserwatywne. – A pieniądze? Masz dość pieniędzy? – Tak. – Miała. Dostała wynagrodzenie od miasta Morgan ville jako asystentka Myrnina. Miała nawet kartę kredytową, akceptowaną, jak zapewniła ją Amelie, na całym świecie. Była bardzo błyszcząca. – Naprawdę, mamo. Poradzę sobie. – Wiem, że sobie poradzisz. Zawsze sobie radzisz – mama westchnęła i nagle zamknęła ją w gwałtownym uścisku pachnącym pudrem i perfumami. – Cieszysz się, że znów zobaczysz Elizabeth? Elizabeth, przyjaciółka Claire ze szkoły średniej, również wyjechała do Cambridge na studia, ale na inną uczelnię niż MIT. Szczerze mówiąc, poza wymianą e-maili i telefonów oraz nagłym zalewem planów w ciągu ostatnich kilku dni, właściwie wcale już nie znała Elizabeth. Dwa lata rozłąki to w tych czasach cała wieczność. Wciąż pamiętała ogarniające ją podniecenie i konsternację towarzyszące otwarciu pierwszego maila. „Twoi rodzice powiedzieli mi, że przenosisz się do miasta – pisała Elizabeth. – NIE MOŻESZ mieszkać w akademiku!!! Wynajmuję mieszkanie. Przyłączysz się? PROSZĘ PROSZĘ PROSZĘ?” No dobra, cała Elizabeth. Prawdopodobnie skakała pod sufit, nie mogąc usiedzieć spokojnie, kiedy pisała te wszystkie „proszę”. Nie było powodu nie przyjąć propozycji. Z tym że teraz robiło się jej od tego trochę niedobrze. Może powinnam po prostu zamieszkać w akademiku, pomyślała. Chociaż wcześniej, na Texas Prairie University, nie okazało się to szczęśliwym wyborem. Mama zauważyła jej milczenie. – Och, kochanie, nie znoszę, kiedy wyjeżdżasz tak daleko, ale jestem taka dumna z tego, co osiągnęłaś. Wiem, że dla ciebie to tylko początek wielkich rzeczy. Nagle wydało jej się to bardzo dziwne. Tak wiele dokonała w ciągu tych kilku lat w Morganville, że myśl o czymś więcej… no cóż. Po prostu dziwne. Tak samo jak myśl, że zaraz wsiądzie do samolotu, którym poleci do Dallas, gdzie przesiądzie się na lot do Bostonu. Dotychczas była w Dallas tylko raz… z Michaelem i Eve. Z Shane’emm. Pamiętała każdą sekundę tego słodkiego, pięknego, szalonego weekendu, podczas którego ich dwoje dopiero zaczynało odkrywać się nawzajem w nowy, osobisty sposób. To było… magiczne w jej wspomnieniach. Powrót do Dallas bez niego wyglądał na całkowite zaprzeczenie magii. Wydawał się raczej złowróżbnym znakiem klątwy. Tata pomógł jej odprawić walizki do Bostonu, w nerwowym podnieceniu pokazała swoje prawo jazdy, żeby odebrać bilety, po czym – zupełnie z nagła – znów nadeszła pora pożegnań. Trudnych pożegnań. Zarzuciwszy ramiona na szyję taty, wyściskała go do utraty tchu i wycałowała w oba policzki, czym go zaskoczyła i uszczęśliwiła, bo zwykle bywała dużo bardziej powściągliwa. Mamę obdarzyła tym samym i oboje udawali, że nie zauważają, jak bardzo drżą im głosy, kiedy mówili zwykłe w takich sytuacjach słowa, słowa pełne miłości. I oto była już za barierką, i zostawiała swoją przeszłość za sobą, a nieodwołalność tego
faktu była bardziej niż tylko trochę przerażająca. Jestem sama, pomyślała. Niesamowite. W ciągu minionych kilku lat musiała się zmierzyć z ogromem spraw: życie i śmierć, i wszystko co jest pomiędzy. Strata i miłość. Ból serca i radość. I przede wszystkim niebezpieczeństwo, ciągłe, nieustające zagrożenie… Trzęsła się cała, podając agentowi TSA swój dokument tożsamości i bilet, zastanawiając się gorączkowo, czy opróżniła plecak do czysta ze wszystkich zwykłych w Morganville pomocy do przetrwania – azotanu srebra, kołków, noży, grotów. A jeśli coś przeoczyła? Co będzie, jeśli… – Panienko? Co to ma być? – Urzędnik w mundurze spoglądał na nią spod zmarszczonych brwi, trzymając w ręku jej prawo jazdy. Och, jej identyfikator z Morganville. Czym prędzej zabrała niewłaściwy dokument i czerwieniąc się, podała w zamian swoje teksańskie prawo jazdy. – Przepraszam. To… karta biblioteczna. Na szczęście nie wczytał się w tekst, tylko wzruszył ramionami, po czym tak długo przyglądał się uważnie jej twarzy, że zdenerwowała się jeszcze bardziej. W końcu machnął, żeby przechodziła. Buty trudno było zdjąć – tego nie przewidziała – bluza z kapturem też musiała pójść na taśmę. Dzięki Bogu plecak przeszedł przez skaner bez problemu. Z zapierającą dech w piersiach ulgą pozbierała swoje rzeczy po drugiej stronie bramki. Boso podeszła do rzędu krzeseł, włożyła bluzę i trampki, wetknęła z powrotem do portfela prawo jazdy (przekładając identyfikator z Morganville do ostatniej przegródki, żeby nie pomylić go z oficjalnym, wydanym przez stan dokumentem) i wreszcie miała chwilę na to, aby dotarł do niej ogrom tego wszystkiego. Klamka zapadła. Była po odprawie. Bagaże w drodze do samolotu. Reszta jej pudeł jechała zamówionym przez tatę transportem bezpośrednio do jej nowego mieszkania. Była zdana sama na siebie. Kompletnie, całkowicie, totalnie zdana sama na siebie, w drodze do nowego świata, bez Shane’a, bez rodziców. Nawet bez wrogów. Nikogo nie obchodziła. Ludzie mijali ją, nie zauważając jej istnienia. Przez chwilę Claire siedziała w milczeniu, przyjmując do wiadomości ten fakt i dostosowując się do rzeczywistości. Takiej mianowicie, że poza Morganville jest tylko jakąś średnio ładną, osiemnastoletnią dziewczyną jadącą na studia jak dziesięć tysięcy innych dziewczyn spotkanych po drodze. Nikim szczególnym. Biorąc plecak i idąc w stronę wyjścia do samolotu, myślała, że jest to najstraszniejsze ze wszystkiego, czego kiedykolwiek doświadczyła i największa wolność, jaką kiedykolwiek miała. Co za ironia.
Rozdział 2 Elizabeth Porter czekała na Claire przy karuzeli bagażowej, trzymając wielką tablicę stwierdzającą: „Przyjaciółki do grobowej deski” i machając entuzjastycznie, co było dobre, ponieważ w przeciwnym razie Claire prawdopodobnie nie poznałaby jej. Pulchna, nieśmiała Elizabeth z czasów szkolnych znikła, a jej miejsce zajęła smukła, wysoka, platynowa blondynka. Zmienił się też styl jej ubierania się, z właściwego mózgowcom, na bardziej seksowny – miała na sobie koszulową bluzkę, plisowaną minispódniczkę uczennicy, podkolanówki, mokasyny i nawet nieodzowne okulary Bystrej Bibliotekareczki. Faceci przyglądali się jej, kiedy tak podskakując i piszcząc, zarzuciła ramiona na szyję Claire, z entuzjazmem cheerleaderki na zawodach o mistrzostwo. Cheerleaderki drużyny wygrywającej, ma się rozumieć. – Jesteś tu, o mój Boże, jestem taka podniecona! Claire! – Elizabeth nagle odsunęła Claire na długość ramienia i przyglądała się jej uważnie. Urosła i teraz przewyższała Claire o co najmniej osiem centymetrów. – Wyglądasz… inaczej. – A ty nie? – powiedziała ze śmiechem Claire. Elizabeth zawtórowała jej i było tak, jakby nigdy się nie rozstawały… ale tylko przez moment, bo zaraz Elizabeth przestała się śmiać i jakiś dziwny wyraz przemknął po jej twarzy. Dwa lata temu Claire nie rozpoznałaby go, ale teraz umiała poznać strach, kiedy go widziała. No tak, to było dość dziwne. Było to tylko mgnienie i już Elizabeth znów przykleiła na twarz promienny uśmiech. – Po prostu chciałam się zmienić – powiedziała. – Wiesz, wyjechać z Teksasu, stać się nową osobą… ty też tego chcesz, prawda? – Jasne – potwierdziła Claire, ale bez przekonania. Tak naprawdę wcale nie chciała bardziej się zmieniać, chciała być bardziej tym, kim już się stała, bardziej Claire. Za to Elizabeth zdawała się naginać siebie do stania się kimś zupełnie innym, całkowicie i do spodu. Nie zgasiło to jednak tej iskry, którą Claire zawsze w niej lubiła. Wciąż było ją widać w gwałtowności, z jaką pomagała Claire zdjąć bagaże z karuzeli i w paplaninie przez całą drogę na parking. – Dlaczego to robisz? – spytała nagle Elizabeth bardzo poważnie, gdy Claire ładowała swoje walizki do bagażnika jej starożytnego forda taurusa. – Co robię? Hm… czy bagaży nie wkłada się do bagażnika? Z pewnością świat nie zmienił się aż tak bardzo. – Oglądasz się przez ramię – wyjaśniła Ellizabeth. – Robisz to co sekundę, odkąd wyszłyśmy z terminalu. Ktoś cię niepokoi? Jesteś śledzona? Znowu była bardzo poważna i Claire nagle uświadomiła sobie, że przyjaciółka ma rację – sprawdzała rutynowo, odruchowo, żeby upewnić się, że nic się za nią nie skrada. Ostrożność rodem z Morganville. – Och – powiedziała, zmuszając się do przepraszającego śmiechu. – Ja chyba… wiesz, w tej części miasta, w której mieszkałam, nie jest zbyt bezpiecznie i to chyba dlatego. Przyzwyczaiłam się uważać na siebie. – No to teraz jesteś w cywilizacji, a nie w Pipidówie – stwierdziła Elizabeth, zatrzaskując wieko bagażnika. – Hurra, babo, przeprowadzamy się! Claire wsiadła do samochodu, Elizabeth wskoczyła z entuzjazmem, nastawiła głośną muzykę i zaczęła wyśpiewywać do wtóru, ile sił w płucach, wyjeżdżając z wielopoziomowego parkingu na światło dzienne, blade światło popołudniowego słońca. Jazda była naprawdę kształcąca, jako że Cambridge w niczym nie przypominało Dallas.
Dallas było ze stali i szkła, rozgrzane i kanciaste. W Cambridge kąty złagodził czas, było trawiaste i wciąż żywiołowo zielone, mimo że w powietrzu wyczuwało się wyraźnie jesienny chłód. Drzewa były dużo wyższe, niż się spodziewała, no i te kolory… Claire gapiła się z otwartą buzią jak dziecko w Boże Narodzenie, zbyt oszołomiona pięknem, żeby przyłączyć się do wspólnego śpiewu, mimo że lubiła piosenkę, którą akurat wyśpiewywała na cały głos Elizabeth. Domy były nieduże i solidne, i bardzo zadbane, a jednocześnie bardzo… stare. W Morganville też wszystko wyglądało staro, ale inaczej – rozpadało się ze starości. Tu miało się wrażenie czułej dbałości o historię. – Będzie ci potrzebny samochód – powiedziała nagle Elizabeth, ściszając radio. – Wiem, że w Hicksville zawsze chodziłaś na piechotę, ale nie będziemy mieszkać aż tak blisko. Naprawdę spodoba ci się mieszkanko, jest supermilutkie, no tak, raczej małe, ale przytulne, naprawdę… dobra, to nora, ale będziemy się dobrze bawić. To teraz opowiedz mi o tym chłopaku. Nagła zmiana tematu, ale taka właśnie była Liz. Zawsze przeskakiwała od jednej rzeczy do drugiej, nie stając na świat łach pomiędzy. – Ten chłopak ma na imię Shane – powiedziała Claire. Od samego wymówienia jego imienia ścisnęło ją w środku i przez moment nie mogła złapać tchu. Miała poczucie, jakby jakaś dłoń chwyciła ją za serce, miażdżąc je na płasko. Niespodziewanie łzy napłynęły jej do oczu i musiała głęboko odetchnąć, żeby odzyskać panowanie nad sobą. – On jest… on jest… – Supersłodki? – podpowiedziała Elizabeth, gdy Claire szukała słów. – Uroczy jak pluszowy króliczek? Kawał palanta? Jaki, dziewczyno, mów! Wykrztuś to! – Idealny – wykrztusiła Claire. Nie, to nieprawda. Daleko mu było do ideału i właśnie dlatego przyjechała tutaj, żeby oddzieliła ich od siebie przestrzeń. Jednak dla mnie jest idealny, pomyślała. – Jest ode mnie wyższy i ma naprawdę szerokie ramiona, i tak, jest supersłodki… i przy nim jestem szczęśliwa. – No i proszę. Powiedziała to: – Kocham go. – Miłość – westchnęła Elizabeth, kręcąc głową. – Daj sobie z tym spokój, przyjaciółko. Nie chcę, żebyś śniła o jakimś frajerze z Teksasu, kiedy jesteś na terytorium randkowym pierwszej klasy! Zdaje się mówiłaś, że chcesz nabrać trochę dystansu? – Mówiłam – przyznała Claire. W tej chwili tęskniła za Shane’em tak intensywnie, że nie była już niczego pewna. I nie tylko za Shane’em. Tęskniła za Eve i Michaelem, i za swobodą, z jaką wszyscy się dopasowywali jako przyjaciele. Już wyczuła, że Elizabeth, choć pozytywna, zabawna i energiczna, jak to ona, chce jednak zmusić ją, aby była kimś, kim nie jest i że nie przyjmie odmowy. Eve po prostu starałaby się, żebym się czuła dobrze, pomyślała. Przyjęłaby mnie taką, jaka jestem. Nawet jeszcze nie dojechałyśmy do domu, a Liz już próbuje mnie wkręcić w jakieś błyskawiczne randki. – No więc zapomnij o swoim kowboju i po prostu zacznijmy jako dwie zabawowe singielki, gotowe na wszystko, tak? – Elizabeth… – Tak? – Elizabeth oderwała wzrok od drogi na moment na tyle długi, że spojrzeć na Claire rozkazująco. – Tak – zgodziła się. – Tylko… patrz, jak jedziesz. Denerwujesz mnie. – Zrobiłaś się okropnie poważna. Co oni z tobą zrobili na tej wiosze? – Liz naburmuszyła się trochę, ale za chwilę zaczęła nucić razem z radiem i chmury się rozwiały. – Mam nadzieję, że lubisz niebieski. Dałam ci niebieski pokój. Elizabeth nie żartowała. Ten pokój był faktycznie niebieski. Mieszkanie znajdowało się w budynku, który czasy świetności dawno miał za sobą. Prawdopodobnie kiedyś był to duży dom, ale podzielono go na cztery wąskie segmenty, każdy trzykondygnacyjny. Pokój Claire
położony był u szczytu skrzypiących, odrapanych schodów i był naprawdę… niebieski. Ściany były pomalowane na niefortunny, intensywny, ciemny kolor, od którego pokój wydawał się jeszcze ciaśniejszy, niż był w rzeczywistości (a był bardzo mały). Miejsca starczyło na wysłużone pojedyncze łóżko, rozpadającą się komodę pomalowaną na wymęczony jasnoniebieski i lustro tak stare, że całe pokryte było matowymi plamami. Można by to wszystko nazwać jednym słowem – zabytek. Claire wypróbowała materac. Tu też pasowałoby słowo „zabytek”. – Super, co? – domagała się potwierdzenia Elizabeth, wciąg nąwszy do pokoju większą z należących do Claire walizek na kółkach. Z nimi dwiema i dwiema walizkami nie było gdzie się ruszyć. – Do tego jest tanio. Czynsz to tylko dwa tysiące miesięcznie plus eksploatacja. Słysząc to, Claire zerwała się z zapadniętego łóżka. – Dwa tysiące? – Nie na każdą – uspokoiła ją Elizabeth. – Do podziału, więc na ciebie przypada tysiąc. – Roześmiała się, widząc minę Claire. – Co, chyba nie wyobrażałaś sobie, że życie tu będzie tanie, prawda? Daj spokój. W Teksasie ceny są niskie tylko dlatego, że nikt nie chce tam mieszkać! Ja chcę, pomyślała Claire, z trudem przełykając ślinę. Nie przypuszczała, że będzie aż tyle płacić za mieszkanie, ale była w stanie. Tylko że żywienie się czymś więcej poza chińskimi zupkami i masłem orzechowym już nie wchodziło w grę. Teraz Elizabeth wyglądała na zaniepokojoną. – To nie jest problem, co? – Nie – powiedziała Claire. – W porządku. Ja tylko… – ugryzła się w język, żeby nie powiedzieć: „nie znoszę tego pokoju” – po prostu nie spodziewałam się, że to będzie aż tyle. Powinnam zapytać wcześniej. – Powinnam cię wcześniej uprzedzić – przyznała Elizabeth. Usiadła obok Claire na łóżku, podskakując w górę, przy czym stare sprężyny rozciągały się do granic swoich możliwości. – Przepraszam, ja po prostu myślałam… chyba bałam się, że powiesz nie. Nie zniosłabym, gdybyś powiedziała nie, Claire. Ja po prostu… tak miło jest mieć przy sobie kogoś z dawnego życia. Kogoś, kto mnie zna. Naprawdę zna prawdziwą mnie. – A teraz to nie jesteś prawdziwa ty? – Claire ogarnęła gestem całość… ubranie, fryzurę, wszystko. – Chyba tak. Tylko że… czasami to jest takie dziwne i chciałabym móc znowu być… dzieckiem, wiesz? Dzieckiem, w domu, o nic się nie martwić. – Elizabeth westchnęła i przestała podskakiwać. – Tak długo czekałam, żeby być samodzielna, a teraz to jest… to się wydaje dziwne. I dość strasznie jest być odpowiedzialną sama za siebie. Prawda? Tym razem Claire nie odpowiedziała. Objęła przyjaciółkę ramieniem i siedziały tak razem, w nagle przyjaznej ciszy, przez długą chwilę, zanim Elizabeth – praktycznie dziecko z ADHD, mające nadmiar energii do spalenia – nie wywinęła się i nie złapała Claire za rękę, ciągnąc ją w górę. – Musisz zobaczyć mój pokój! – wykrzyknęła. – Spodoba ci się. Możemy też przerobić twój, żeby był naprawdę twój… Nie przestawała paplać, ciągnąc Claire do drzwi. Prawdę mówiąc, Claire właściwie jej nie słuchała, aż do chwili, gdy w połowie schodów Elizabeth zakończyła zdanie słowami „i duch”. – Czekaj. – Claire stanęła jak wryta. – Coś ty powiedziała? Duch? – Pewnie! Ten dom jest nawiedzony. Nie jest to najlepsze ze wszystkiego? Claire odczekała moment. Zawsze, w Morganville, była w stanie rozpoznać, czy wokół niej dzieje się coś paranormalnie niesamowitego, tu jednak miała poczucie, że jest to tylko pełen
przeciągów, skrzypiący, stary dom. – Jesteś pewna? – No tak, jasne! Widziałam ją. To jest dama w bieli. Tak mi się przynajmniej wydaje. Czasami pojawia się na schodach. Nieźle, co? Myślę, że chyba tu umarła. Być może została w straszny sposób zamordowana! Może to za sprawą Morganville, w każdym razie Claire miała wszelkie podstawy, by być pewną, że nigdy nie wyrażałaby się o kimś zamordowanym w straszny sposób z tak wielkim entuzjazmem. Zbyt wiele takich przypadków widziała w prawdziwym życiu. Uświadomiła sobie, że na tym właśnie polega obecnie przepaść między nią a Eizabeth… na doświadczeniu życiowym. Elizabeth wciąż żyła w świecie, w którym najgorsze, co może się przydarzyć, to kradzież portfela albo drobna stłuczka. Nie miała pojęcia, jak bardzo wszystko jest kruche i jak zaciekle trzeba walczyć, żeby się nie rozpadło, kiedy świat wymyka się spod kontroli. Claire poczuła się stara, choć była o cały rok młodsza. Powiedziała: – Hm, mogę teraz zobaczyć twój pokój? – Straszne opowieści napędzają ci stracha? – Trochę tak. Shane albo Eve zdobyliby się na bardziej błyskotliwą odpowiedź, ale Claire jakoś nic nie przychodziło do głowy. Zresztą, nieważne. Elizabeth pociągnęła ją za sobą dalej, w dół krętych schodów, na położony niżej podest, otwarła drzwi i pstryknęła światło. – Ta dam! – zaśpiewała, wykonując zamaszysty gest. Ten pokój był w takim samym stopniu pomarańczowy, w jakim pokój Claire był niebieski. Co prawda na ten kolor pomalowana była tylko jedna ściana, ta dalsza, ale za to aż lśniła w mroku. Tak samo narzuta na łóżko, z mnóstwem falbanek, i sterty poduszek. Było tu miło, mimo że denerwująco jaskrawo. Elizabeth przykleiła na ścianach plakaty zespołów i jakieś reprodukcje w stylu fantasy, przedstawiające skrzydlate, półnagie anioły płci męskiej. Jej toaletka cała zarzucona była przyborami do makijażu i biżuterią. Był to najbardziej dziewczyński pokój, jaki Claire kiedykolwiek widziała, nie wyłączając pokoju Eve. Tamten przynajmniej był ciemny. – Jest naprawdę… wesoły – stwierdziła Claire. Była to prawda. Prawdą też było, że rozbolała ją głowa. Może z powodu kadzidełek, które pachniały jak świeżo obrane… pomarańcze. Wyglądało na to, że jest ich odrobinę za dużo jak na zdrowy rozsądek. Na plus należało zaliczyć, że Liz do jej pokoju wybrała niebieski, za co nagle poczuła dla niej wdzięczność. – No to ja się teraz rozpakuję i pokażesz mi resztę domu, dobra? – Nie ma już dużo do oglądania. Jest mała przestrzeń wspólna i byle jaka kuchnia. Nie ma telewizora. Myślę, że dałoby się coś zorganizować, gdybyśmy chciały oglądać, ale mnie i tak już te rzeczy właściwie nie obchodzą. – Jakie rzeczy? – No wiesz, telewizja, książki, filmy, wszystkie tego rodzaju rzeczy. – Liz zbyła je machnięciem ręki. – Ja lubię prawdziwy świat. Poza tym tylko dziwadła mają świra na punkcie wymyślonych historii. To był szok, ponieważ Claire doskonale pamiętała, jak piszczały z Liz nad najnowszą książką o Harrym Potterze i z wypiekami na twarzy zastanawiały się wspólnie, co jeszcze wymyśli Snape. Ta Elizabeth – ta platynowa blondynka, ta starannie umalowana i ubierająca się modnie, młoda kobieta – była kimś obcym. – Ja wciąż to lubię – powiedziała Claire. Nie było to powiedziane obronnym tonem, bo nie miała poczucia, że musi czegoś bronić. Po prostu stwierdziła fakt. Zdawało się jednak, że Elizabeth uznała to za osobisty atak. Zaczerwieniła się po nasadę
włosów i patrząc spode łba, oznajmiła: – A ja nie, więc ustalmy jasno pewne zasady: nie będziesz sprowadzać do domu żadnych przemądrzałych dziwadeł, co chcą tylko siedzieć i grać w gry albo gadać o filmach i innych takich rzeczach. W ten sposób nigdy nie znajdziesz faceta i jeszcze zaprzepaścisz moje szanse! – Co… faceta? – Claire poczuła się nagle zbita z pantałyku, bo ta rozmowa robiła się coraz dziwniejsza. – Liz, ja nie szukam… – Świetnie. Siedź sobie i dumaj dzień i noc o swoim kowboju, ale ja mam zamiar znaleźć kogoś wartościowego. – Co jest dla ciebie wartościowe? – Mogło to być dolewaniem oliwy do ognia, ale naprawdę chciała wiedzieć. Taki rodzaj eksperymentu antropologicznego. Przez sekundę Elizabeth miała minę, jakby nie wiedziała, co powiedzieć, zaraz jednak wyliczyła, czego chce: – Pieniądze. Przyzwoita praca, coś z medycyny albo finansów, albo jakoś tak. I dobry samochód. On musi mieć dobry samochód. Powinien też mieć krótkie włosy i prawie zawsze krawat. Ma nosić ładne, jedwabne krawaty, nie żadne badziewie z promocji w Kmarcie. Ma wyraźnie sprecyzowane zasady, pomyślała Claire. – Znalazłaś już kogoś? – Jeszcze nie, ale wiem, co robić. Chodzę tam, gdzie bywają tacy faceci, na przykład do delikatesów czy do opery, i czekam, aż któryś mnie zauważy i odezwie się do mnie. Konwersuję na potęgę. Wcześniej czy później jeden z nich się ze mną umówi. To było… no cóż, Claire nie umiała znaleźć na to innego określenia. Dziwne. – Nie chcesz, no wiesz, spotkać kogoś i zakochać się z wzajemnością, bo po prostu… pasujecie do siebie? Liz wzruszyła ramionami. – Nie zależy mi na tym – stwierdziła. – Romantyzm jest dla idiotów. Skończyłam z tym raz na zawsze. – Liz… – Claire nie wiedziała, jak to inaczej wyrazić. – Co się z tobą stało, do wszystkich diabłów? Ty po prostu nie jesteś… nie jesteś sobą. Elizabeth posłała jej przeciągłe, pełne goryczy spojrzenie. – Nie chcesz tego wiedzieć – powiedziała. Claire, przypomniała sobie przebłysk strachu w oczach Liz na lotnisku i jeszcze bardziej dało jej to do myślenia. – Mówię ci, ten twój chłopak? Może udawać księcia z bajki, ale pokaże swoją prawdziwą twarz. Jak oni wszyscy. – Wchodząc do swojego pokoju, przytrzymała jeszcze drzwi. – Daj mi znać, jak się rozpakujesz, to zrobimy jakiś obiad. Co powiedziawszy, zamknęła za sobą drzwi, a Claire zostawiona na schodach, poczuła się bardzo samotna. Elizabeth zmieniła się, to prawda… dużo bardziej niż Claire, mimo całej presji Morganville. Tak bardzo starała się być dorosła, że gotowa była coś zniszczyć – prawdopodobnie siebie samą, pomyślała. Ale Liz miała rację – trzeba się rozpakować. Jednak kiedy wróciła na górę i jeszcze raz rozejrzała się po przygnębiająco niebieskim pokoju, naszła ją ochota, żeby wziąć swoje walizki i uciec, uciec daleko stąd, uciec z powrotem do… …do Shane’a. Wyjęła swój telefon i przewinęła książkę adresową. Same boleśnie znajome imiona. Mogę do niego zadzwonić, pomyślała. Mogę zadzwonić natychmiast. Zamiast tego odłożyła telefon, wzięła głęboki, powolny wdech i rzuciwszy pierwszą walizkę na niskie, skrzypiące łóżko, otworzyła ją. Może układając rzeczy w szufladach i wieszając w wąskiej szafie, poczuje się mniej…
zagubiona. Godzinę później walizki były puste, szuflady pełne bielizny i T-shirtów, to, co powinno wisieć, zostało umieszczone na ramiączkach i powieszone na drążku w szafie, kilka par podniszczonego obuwia stanęło w równym rzędzie… Tych niewiele rzeczy osobistych, jakie przywiozła ze sobą, rozstawiła po pokoju. Nie zawracała sobie głowy plakatami, ale miała oprawione w ramki zdjęcia Shane’a i album ze zdjęciami, na których byli Michael i Eve, i Myrnin, i Amelie, i wszyscy, których znała w Morganville, a którzy zechcieli pozwać do fotografii, i nawet ci, którzy nie zechcieli, jak Oliver, sfotografowany ukradkiem. Nawet ulubieniec Myrnina, Bob Pająk, ukazany w zbliżeniu. Był zdumiewająco milusi na swój sposób. Jednak Claire nadal czuła się zagubiona i samotna. Otoczenie się tym, co znajome, pogłębiało tylko obcość. Przekładała i przestawiała rzeczy, dopóki nie uświadomiła sobie, że zakrawa to już na obsesję, więc w końcu włączyła komputer i zalogowała się, żeby skorzystać z domowego Wi-Fi (przynajmniej to było przyzwoite). Maile eksplodowały w jej skrzynce jak prażona kukurydza w mikrofalówce. Jeden od taty, z prośbą o potwierdzenie, że bezpiecznie dotarła na miejsce. To samo od Michaela, od Eve i nawet niezdarna, oficjalna notka od Myrnina, sprowadzająca się do tego samego (zaskoczona była, że doszedł do tego, jak to zrobić samodzielnie). Wszystko to było bardzo słodkie, ale w tej chwili nie zniosłaby rozmowy z nimi – desperacja podjętej decyzji przerastała ją, wiedziała, że załamałaby się i rozpłakała, gdyby usłyszała znajomy głos. Tak więc powysyłała maile. Tylko tyle mogła zrobić, bo inaczej błagałaby ich, żeby przyjechali i zabrali ją z powrotem do domu. Nie, tego nie zrobię. Nie poddałam się – przypominała sobie. Nie poddałam się, kiedy przyjechałam do Morganville, a tam naprawdę próbowali mnie zabić. Nie poddam się teraz, tylko dlatego że nie podoba mi się mój pokój i mam współlokatorkę wariatkę. Nagle uderzyło ją, że nie było wiadomości od Shane’a. Żadnej. Ze ściśniętym gardłem mimowolnie spojrzała na jego zdjęcie, pierwsze z brzegu. To było jej ulubione. Uchwyciła go w chwili odprężenia, roześmianego; bijące od niego ciepło zawsze sprawiało, że czuła się bezpieczna i szczęśliwa. A co, jeśli to światło znikło? Co, jeśli już nigdy go w nim nie ujrzy, jeśli zapomniał o niej pod jej nieobecność albo wszystko się między nimi zmieniło? To będzie twoja wina, coś jej mówiło. Bo to ty odeszłaś. Claire sięgnęła po telefon i lekko przesunęła palcem po ekranie. Tak łatwo do niego zadzwonić. Wystarczy parę ruchów i telefon zadzwoni, i… …i co, jeśli nie odbierze? Upuściła telefon i oparła rozpalone czoło o wnętrze dłoni. Już miała zwinąć się na swoim nędznym, zapadniętym łóżku i popłakać sobie, kiedy z jej komputera dobiegła melodyjka oznajmiająca, że przyszła nowa wiadomość. Rzuciła się do myszki i po gorączkowych kliknięciach ukazało się wideo. Z początku obraz był mroczny, potem zapaliło się światło, w którym zobaczyła twarz Shane’a. Był w swoim pokoju, widziała… ten sam bałagan co zawsze i na ten widok dzika tęsknota ścisnęła ją za gardło. – Cześć – powiedział obraz Shane’a. To nie był Skype, nie działo się to w czasie rzeczywistym, zostało nagrane, więc opanowała szaleńczy impuls, żeby mu odpowiedzieć, żeby wykrzyczeć, jak bardzo za nim tęskni, kocha go i potrzebuje. Nie mogła się powstrzymać, żeby nie dotknąć ekranu, nie przesunąć palcem po linii jego warg. – No więc, jak się domyślam, jesteś w swoim nowym mieszkaniu. Mam nadzieję, że jest super. Jeśli nie jest, ty sprawisz, że
będzie super, bo ty to potrafisz. Masz taką moc. Aha, to jest do Claire, więc jeśli przez pomyłkę wysłałem to do kogoś innego z listy, masz natychmiast przestać oglądać, albo będę musiał cię zabić. Roześmiała się, a on musiał wiedzieć, że tak będzie, bo uśmiechnął się odrobinę. W kącikach jego oczu ukazały się drobniutkie zmarszczki. – W każdym razie – mówił dalej – Claire, jeśli to oglądasz i nie jesteś na mnie na tyle wściekła, żeby całą rzecz skasować bez oglądania… tęsknię za tobą. Tęsknię za tobą tak bardzo, że aż boli. Snuję się po domu i chciałbym, żebyś tu była i żebym mógł… żebym umiał wymyślić, jak naprawić to, co spieprzyłem. Tymczasem, dopóki nie mogę tego zrobić, chyba jedyne, co mam ci do powiedzenia to, że za tobą tęsknię. To wszystko. Więc jeżeli jesteś tam samotna, jeżeli nie imprezujesz i nie spotykasz się z fantastycznymi facetami z Bostonu, może możemy być samotni razem. Unikał kamery, ale teraz spojrzał w nią, a Claire poczuła, jakby patrzył wprost na nią. I ten uśmiech… łamał jej serce. – Kocham cię – powiedział i wyłączył się, jakby się bał, że zostanie na tym przyłapany. Łzy napłynęły jej do oczu i siedziała tak jeszcze przez kilka minut, odtwarzając nagranie od nowa, przyglądając się jego wargom wymawiającym te słowa. Możemy być samotni razem. Właśnie sięgała po telefon, kiedy Elizabeth – bez pukania – otworzyła drzwi jej pokoju z taką siłą, że przewróciła się pusta walizka, o którą uderzyły. – Hej! – zawołała radośnie. Po jej poprzednim, ponurym nastroju nie zostało ani śladu i patrząc na jej rozpromienioną twarz, Claire zastanawiała się, czy nie był przywidzeniem. – Gotowa na pyszny, domowy obiadek? Bo ja jestem totalnie głodna. – Liz wzięła się pod boki i rozejrzała po pokoju raz i drugi. – Hm… rozpakowałaś się? – Tak. – Ojej. Naprawdę muszę ci pokazać, na czym polega dekoracja wnętrz, co? Nie, jeżeli ten kolor ma być jakąś wskazówką, pomyślała Claire, ale zachowała tę myśl dla siebie. Po cichu weźmie wiaderko farby w jakimś neutralnym kolorze i przemaluje wszystko po swojemu, bez konfrontacji, bez dramatyzowania, bez awantury. – No to co jest na obiad? – Co powiesz na makaron z serem i odrobiną kurczaka? Resztka z KFC, ale jeszcze dobry, przysięgam. Brzmiało to nieźle. Claire nawet nie zdawała sobie sprawy, że jest głodna, dopóki nie zaczęło jej burczeć w brzuchu, więc teraz wstała od komputera i ruszyła do drzwi, chowając do kieszeni telefon. Przecież obiad nie może trwać w nieskończoność. Tylko że… trwał. Gotowanie z Elizabeth było koszmarem – chciała, żeby wszystko było zrobione jak należy. Claire wsadziła makaron do wrzącej wody, na co Elizabeth zdenerwowała się i zdjęła garnek z palnika, bo chciała najpierw sprawdzić temperaturę wody. Claire spytała po co. W odpowiedzi otrzymała szaloną dawkę informacji dotyczących gotowania klusek we właściwej temperaturze oraz fizyki i chemii żywności. Szczerze mówiąc, mimo całego swojego uzależnienia od fizyki, Claire nie potrafiłaby zastosować jej do pudełka makaronu z preparatem serowym, w cenie jednego dolara za sztukę. Usunęła się więc na bok i pozwoliła Liz prowadzić obserwacje temperatury, mieszać sos i obsesyjnie zabiegać o odpowiednią wielkość kawałków kurczaka, które miały iść do makaronu, gdy będzie gotowy. Wszystko to trwało około godziny, czyli o około pół godziny dłużej niż Claire chciała przeznaczyć na makaron z serem, nawet jeśli Liz dodała czegoś, co jak powiedziała, było
chińskimi ziołami i oliwą z białymi truflami. W końcu uzyskała oczekiwany smak, ale Claire do tej pory gotowa już była zjeść pudełko. Claire wzięła na siebie sprzątanie po posiłku, co zdawało się pasować Liz, a kiedy już to zrobiła, skierowała się w stronę schodów. – Czekaj – powiedziała Liz. – Idziesz sobie? Tak po prostu? – Co znaczy „tak po prostu”? – To jest nasz pierwszy wieczór! Nie uważasz, że powinnyśmy, no wiesz, celebrować? Mam film, mogłybyśmy go obejrzeć. Albo możemy nadrobić zaległości i pogadać – teraz już Liz żebrała błagalnym tonem. – Proszę, co? Wiem, że minęła dużo czasu i może… może rzeczywiście czujesz się zagubiona, a ja chcę, żeby ci się tu podobało. Pozwól mi w tym pomóc. Ja tylko chcę iść na górę, zadzwonić do Shane’a i rozmawiać z nim całą noc, pomyślała Claire. Jednak gdyby to powiedziała głośno, zabrzmiałoby to tak, jakby była jakąś dziewczyną, która nie może istnieć bez chłopaka, a czy tego właśnie miał dowieść cały ten wyjazd na studia w MIT? Absurdem byłoby oblać pierwszy test, pierwszego dnia rozłąki. – Jasne – powiedziała Claire, zmuszając się, by nadać swojemu głosowi radosne brzmienie. Czuła się strasznie, ale nie była to wina Liz. Jej była najlepsza przyjaciółka starała się zapełnić pustkę, a Claire mogła, co najwyżej, pozwolić jej na to. Poza tym… zadzwonić do Shane’a mogła później. Okazało się, że Elizabeth jest wprost fanatyczką filmów i sześć godzin później, kiedy Claire wymówiwszy się w końcu od dalszego napastowania jej wideo, wdrapała się po schodach, czuła się bardziej jak zombie niż jak ktoś, kto wyszedł cało z ataku żywych trupów. Oglądanie koszmarnych horrorów w pierwszą noc spędzaną w starym, trzeszczącym domu, w towarzystwie stukniętej współlokatorki, nie było ani trochę tak zabawne, jak bywało w Domu Glassów, w otoczeniu ludzi, których kochała i którym ufała. Tamten dom zawsze wydawał się – i na pewnym poziomie był – żywy i dający im ochronę. Ten odczuwała jako zimny, obcy, całkowicie obojętny na jej życie czy śmierć, łatwo więc było, słysząc trzaski i stuki, wyobrazić sobie seryjnych morderców pragnących zabijać. Claire pokonała strome schody, zapaliła światło i z telefonem położyła się do łóżka. Pomyślała, czyby nie zgasić świat ła, ale wskutek braku snu i nadmiaru bodźców była w takim stanie, że każdy cień wyglądał jak potwór i zdawało jej się, że kącikiem oka widzi, jak coś się porusza. Lepiej zostawić zapalone. Wybrała numer Shane’a i zapadła się w poduszki; pod kołdrą było jej wreszcie ciepło i bezpiecznie, mimo że materac wydawał się niesamowicie twardy, a pościel pachniała nieznanym detergentem. Jego telefon dzwonił i dzwonił, i dzwonił, w końcu włączyła się poczta głosowa. To było jak zimny sztylet wbity w serce. Poczuła się odrętwiała i rozstrojona, wszystko naraz. Nie odebrał. Ona dzwoniła, widziała jego wideo, a jego tam nie było, nie odpowiadał. Zbyt była zmęczona, by myśleć racjonalnie, więc przyszło jej do głowy, że rozgniewał się na nią, wyłączył telefon, może nawet zablokował jej połączenia. A jeżeli wyszedł? Kiedy przyjechała do Morganville, Shane spotykał się z innymi dziewczynami, choć nie było to nic poważnego… może już zadzwonił do którejś z nich, poszli do kina albo… …albo gorzej. Może już o niej zapomina, śmieje się z żartów jakiejś innej dziewczyny. Jakiejś starszej i ładniejszej. Przestań, powiedziała sobie ze złością i wyłączyła telefon. Po prostu przestań. Wyłączyła dzwonek, wsadziła telefon pod poduszkę i bardzo, bardzo się starała nie
płakać. Jeszcze nigdy w życiu nie czuła się tak opuszczona czy tak samotna.
Rozdział 3 SHANE Nie potrzebowałem dużo czasu, żeby spakować większość swoich rzeczy. Co prawda tak znów wiele tego nie miałem. Nie byłem ofiarą mody jak Eve – cholera, nawet Michael miał więcej ciuchów niż ja – ani zbieraczem rzeczy. Trochę znoszonych T-shirtów, kilka par dżinsów, które doświadczyły na sobie najgorszych kwasów, plam krwi i dziur od śrutu i bynajmniej nie był to luksusowy design. Raczej świadectwo mówiące „przeżyłem to”. Postanowiłem zostawić stereo – i tak zabytek z trzeciej ręki, w dodatku tandeta – a była to największa rzecz, jaką posiadałem, poza bronią. Z bronią niełatwa sprawa. Strzelba swoje waży. Dorzucić do tego rozmaite morderczo ostre przedmioty, kilka kołków, dwie kusze i robi się problem… zwłaszcza jeśli planuje się nie mieć przez jakiś czas stałego adresu. Innymi słowy, musiałem wybrać to, co da się łatwo nosić w wysłużonym plecaku turystycznym, którego mój tata używał kiedyś w tym samym celu. Okazało się, że bez ciuchów, telefonu i paru podstawowych rzeczy, żeby nie cuchnąć, plecak, kiedy go w końcu założyłem na próbę, ważył około dwudziestu pięciu kilogramów. Wykonalne. Żołnierze pakują tyle samo, plus broń osobista, a ja przecież nie miałem tego taszczyć przez góry w Afganistanie. Kiedy zdjąłem plecak i oparłem go o ścianę, wyczułem, że ktoś mi się przygląda… i nie myliłem się. Michael stał z założonymi rękami, oparty o framugę drzwi, obserwując mnie. – Nie mogę ci tego wybić z głowy – powiedział. Było to stwierdzenie, a nie pytanie. – Nie. – Jesteś pewien, że dobrze robisz. – Tak. Ty i twoja pani musicie pobyć trochę sami. Ostatnie, co wam potrzebne, to ja snujący się tu jak nowy duch tego domu, nawiedzający pokój Claire. Poza tym, stary, ja nie histeryzuję. – Nigdy nie powiedziałem, że musisz odejść. – Nigdy nie musiałem – odrzekłem, znów sprawdzając telefon. Nikt nie dzwonił. Za każdym razem, kiedy sprawdzałem i nie widziałem imienia Claire, czułem, jak mroczna, najeżona kolcami kula lęku robi się trochę większa i trochę bardziej mnie dławi. – Podwieziesz mnie do granicy czy nie? – Shane… Popatrzyłem na niego tak, że się przymknął. – Wiele razem przeszliśmy, Michael, ale nie mam zamiaru paść w twoje męskie ramiona i roztkliwiać się nad tym. Już mówiłem, że cię nie winię. Nie. To nie twoja wina, że ona nas opuściła… tylko moja. Powinienem bardziej jej ufać. Powinienem bardziej wierzyć w ciebie. Mam parę rzeczy do nadrobienia, nie tylko wobec niej, ale i wobec ciebie. I prawdopodobnie lepiej, żebym to zrobił gdzie indziej, tak żebyście z Eve mogli się naprawdę poczuć małżeństwem, beze mnie w tle. To wciąż bolało, ta myśl, że ich ograniczam. Wiedziałem, że częściowo też był to powód, dla którego Claire zdecydowała się wyjechać. Ale Michael i Eve musieli pobyć sami. Po prostu taka była prawda, choć trudna. – Podwiozę cię – powiedział Michael. Podszedł do mojego plecaka i podniósł go tak, jakbym go wypakował pierzem. – Masz tu broń? – Trochę.
– Wiesz, że gdzie indziej cię za to przyskrzynią? – Tylko jeżeli będę miał prawdziwy niefart albo zechce mi się obrobić sklep z alkoholem. – Jesteś zarozumiałym sukinsynem, mówiłem ci to kiedykolwiek, brachu? Wyszczerzyłem się do niego. – Naprawdę myślisz, że musiałeś? Przechodząc obok, klepnął mnie w plecy. – Chodź, kryminalisto. Eve mnie zabije, jeśli nie pozwolę jej powiedzieć ci do widzenia. – O kurczę, to znaczy, że znów popłyną łzy. – Jak rzeka – zapewnił mnie. – Dobrze, że włożyłeś czarną koszulkę. Ten tusz do rzęs w ogóle się nie spiera. Zatrzymałem go u szczytu schodów i przez chwilę tylko patrzyliśmy na siebie. Potem odstawił plecak i uściskał mnie mocno. Niepotrzebne były słowa, przemowy, nic z tych rzeczy – wystawił pięść, przybiliśmy żółwika i wystarczyło. Następnie zeszliśmy na dół, gdzie Eve chodziła w tę i z powrotem, obgryzając neonowy paznokieć kciuka. Kiedyś, może ze dwa lata temu, dziewczyny zaczęły malować paznokcie na odjazdowe kolory i teraz ten neonowy kciuk nie pasował do pozostałych czterech palców, których paznokcie pokryte były standardową gotycką czernią. Włosy z kolorowymi pasemkami ściągnęła do tyłu w koński ogon tak ciasno, że zastanawiałem się, jak może nie dostawać od tego migreny, i wyglądała blado, choć tego dnia z umiarem użyła ryżowego pudru. Fakt, że już nie robiła się na jakoś szczególnie gotycko – dramatyczny cień do powiek i eyeliner, ale niewiele poza tym. Niemniej jednak miała na sobie swój ubiór bojowy: obcisłą, czarną koszulkę, bojówki i glany. Brakowało tylko bandolierów. – Znaczy się, ostatecznie wyjeżdżasz – powiedziała. Nie wydawała się specjalnie zaskoczona tym faktem, ja jednak rozpoznałem ten niebezpiecznie apatyczny ton jej głosu. – Nie jestem pewna, czy jesteś szalony, czy tylko zakochany. – Teraz akurat to niewielka różnica, Eve. Dam sobie ze dwa tygodnie, pojadę do Bostonu, będę w pobliżu na wypadek, gdyby mnie potrzebowała… a jeżeli nie, jeżeli wszystko będzie w porządku i nie zechce mnie widzieć, wrócę do domu. – Bardzo się starałem nie czuć się jak natręt, bo w głębi duszy rwałem się, żeby ją zobaczyć, choćby z daleka. Chciałem, żeby miała swoją wolność, której pragnęła i potrzebowała. Z drugiej strony nie mogłem pozbyć się myśli, że wypuszczenie ściągającej na siebie kłopoty Claire na drugi koniec kraju, bez wsparcia, było… bardzo złym pomysłem. – Muszę się tylko upewnić, że z nią wszystko w porządku. – Ja też – powiedziała Eve. Przygryzła wargę i jakoś udało jej się powstrzymać łzy, a wiedziałem, że czają się tuż pod powierzchnią. – Przynajmniej ty nie wymknąłeś się w środku nocy bez słowa. – Ona próbowała to ułatwić – wyjaśniłem. – To nie znaczy, że nas nie kocha. Wiesz o tym. – Wiem. Tylko wcale nie jest od tego lepiej, kiedy się budzisz i widzisz, że jej nie ma, prawda? – Przyszpiliła mnie ponurym spojrzeniem i musiałem się zgodzić. Wróciło do mnie to, co wtedy czułem: szok, opuszczenie, żołądek opadający w kierunku wnętrza ziemi. Zanim się z tym uporałem, Eve uścisnęła mnie, a ja odwzajemniłem uścisk. Była ciepła i bliska mi jak siostra, którą straciłem dawno temu i nagle uświadomiłem sobie, że kiedy już wyjadę z Morganville, to z niezliczonych powodów może mi się nie udać tu wrócić. Wypadki się zdarzają. Mogą zdarzyć się wszędzie. – Uważaj na siebie, Shane. Poważnie – powiedziała głosem stłumionym przez moje
ramię i drżącym. – Wracaj do nas, bo jak nie, to przysięgam, znajdę cię, wygrzebię spod ziemi twojego śmierdzącego trupa i skopię mu tyłek, aż się, cholera, rozpadnie. Poklepałem ją po plecach i ucałowałem w policzek. Pachniała kwiatami, ale nie jakimiś słodkimi i niewinnymi… raczej takimi, które rozkwitają nocą. – A ty uważaj na Michaela i nie martw się o mnie, twardzielko. No i oczywiście uważaj na siebie. Lekko pociągała nosem, ale łzy nie popłynęły. Zamiast tego walnęła mnie mocno w ramię, odsuwając się ode mnie. – A co ja innego robię? Co masz zamiar zrobić, kiedy już tam dojedziesz? Jeśli dojedziesz, bo jak cię znam, skończysz w jakiejś bójce w barze, zanim opuścisz Teksas. – To niesprawiedliwe. Ja nie chodzę do barów. – I tak by mnie do żadnego nie wpuścili z powodu wieku. – Biję się zawsze na parkingach. Bądź precyzyjna. – Idiota. – To wszystko, na co cię stać, gotyczko? Spodziewałbym się po tobie wyrafinowanych obelg, a to jest poniżej poziomu. – Słuchaj, ty steroidowy móżdżku… – No, już lepiej, ale popracuj nad tym. – Straszny z ciebie młotek! Kocham cię, wiesz, prawda? – Prawda – powiedziałem miękko. – Ty koszmarze. Posłała mi całusa i odwróciła się, żebym nie widział, jak płacze. Zerknąłem na Mikeya, który czekał przy drzwiach z moim plecakiem. Ostatni rzut oka na Dom Glassów, mój dom… na kanapę, na której spędziłem niezliczone godziny, grając w gry wideo, na kuchnię, gdzie się wykłócaliśmy o to, czyja kolej pozmywać naczynia i wynieść śmieci, na wykładzinę, którą zawsze obiecywaliśmy sobie w najbliższych dniach wyczyścić odkurzaczem parowym. Na rysy na ścianach, pozostałe po stoczonych tu walkach, które o mało co nie kosztowały nas życia. Ostatnie spojrzenie na dom. – Wrócę – obiecałem im i sobie, po czym wyszliśmy z Michaelem na zewnątrz w zimny, szeroki świat. Schodząc po schodkach, po raz kolejny sprawdziłem telefon. Claire się nie odzywała. Tymczasem zrobiło się późno. Może nie widziała mojego nagrania. Może widziała i jej nie obchodziło. Może była bardziej zła na mnie, niż przypuszczałem. Może wyszła się zabawić i już całkiem o mnie zapomniała. Jasne, mogłem sobie być czarujący jak na standardy Morgan ville, ale ona teraz wypłynęła na szersze wody i miała z czego wybierać. Ci wszyscy, bystrzy jak diabli, chłopaki z college’u. Myśląc o tym, zagapiłem się. Zapomniałem, że lepiej nie zajmować się telefonem i uważać na otoczenie – przecież mieszkaliśmy w Morganville, a tu nie wolno się rozpraszać, kiedy jest się poza domem, w dodatku w nocy. No i kosztowało mnie to, bo kiedy Michael z moim plecakiem szedł do samochodu pierwszy, ja gmerałem w telefonie, sprawdzając, czy nie przeoczyłem połączenia, i wtedy jakiś ciemny kształt rzucił się na mnie z mroku, a ja byłem nieprzygotowany. Nie był to wampir, jak się okazało. Z wampirem umiałbym sobie poradzić. To był pies. Wielki, straszny pies, coś jak rottwei ler. Nie szczekał, chciał tylko gryźć. Usłyszałem zbliżające się warczenie i zaraz szczęki zacisnęły się na mojej ręce, z której wypadł telefon. Jak przez mgłę dosłyszałem odgłos, z jakim się roztrzaskał, ale w tej chwili nie to było moim największym problemem. Dobrze, że miałem na sobie grubą kurtkę, mimo to jednak czułem ból, bo pies wczepił się mocno, był ciężki i potrząsał masywnym łbem. Jego ślepia jarzyły się
czerwono. To nie było normalne. Zaskoczyłem go, bo nie próbowałem się wyrwać, tylko rzuciłem się ponad nim do przodu, tak że przekoziołkował i upadł ciężko na bok. Puścił mnie ze zdziwionym skowytem, a wtedy ja przetoczyłem się, stanąłem na nogi i zdążyłem zerknąć na swój telefon. Kompletnie rozwalony. Nie czas żałować. Byłem w poważnych tarapatach, ponieważ ten pies nie był zwykłym psem – piekielny żar jego ślepi wystarczał za dowód. Nigdy w życiu czegoś takiego nie widziałem, nawet w Morganville. Psy są dość przewidywalne, ale ten rzucił się na mnie, jakbym był stekiem, a on nie żarł od miesięcy. Całą broń miałem w plecaku, który niósł Michael, poza tym nie jestem zwolennikiem zabijania psów, nawet takiego, który próbuje zabić mnie. Skoczył na mnie z rozpędu, warcząc i szczerząc o wiele za ostre zęby. Upadłem do tyłu na trawę, wystawiając nogę jak piłkarz przymierzający się do strzelenia gola. Dobrze wyliczone. Trafiłem w psa od spodu i zmieniłem jego trajektorię: zamiast w dół, do mojego gardła, poleciał w górę i w bok, żeby walnąć w samochód Michaela. W tej samej chwili Michael go złapał. Ściśle mówiąc, założył mu chwyt za szyję i tak trzymał warczącego, wyrywającego się i bezskutecznie drącego pazurami powietrze. Ja, oddychając szybko, wstałem napędzany adrenaliną, która buzowała we mnie po walce. Rękaw kurtki był w strzępach i czułem, że mam poobijane ramię, ale przynajmniej nie straciłem ani kawałka ciała. Szczęściarz ze mnie. – Ki diabeł? – spytałem, na co Michael pokręcił głową. – Nie mam pojęcia. To prawie tak, jakby został przemieniony, ale tego się nie da zrobić. Zwierzęta nie mogą stać się wampirami. Nie mają dość… woli, jak się domyślam. – Powiedz to tej diabelskiej bestii, bo z całą pewnością wygląda na przemienioną. – Cokolwiek to jest, nie możemy go zostawić, żeby tu ganiał – zauważył Michael. – Możesz poczekać, aż się tym zajmą? – A mam wybór? – Nie, chyba że chcesz dzielić z nim siedzenie w zamkniętym samochodzie. – Nie jestem szczepiony, więc lepiej nie. Daj mi swój telefon. Mój poszedł w drzazgi. Zgłoszę to. – Pokaż mi swoją rękę. – Nic mi nie jest, chłopie. – Pokaż. Zdjąłem kurtkę i podwinąłem długi rękaw ocieplacza, który miałem pod spodem. Czerwone plamy, które za kilka godzin zrobią się czarno-sine… i kilka pojedynczych, ciemnych, rozlanych plam krwi. Dziwne. Nie czułem, żeby mi przebił skórę. Starłem krew. Żadnych ran. – Shane? – Michael wydawał się zaniepokojony. I słusznie, do cholery. Pokręciłem głową. Rzucił mi swój telefon, przechwyciłem go czysto, wybrałem 911 i zgłosiłem piekielnego psa trzymanego krawatem przez wampira. Nie sprawiali wrażenia zaskoczonych. Oto jakie jest moje rodzinne miasto. Kiedy się rozłączyłem, Michael powtórzył pytanie bardziej naglącym tonem. – Nic mi nie jest! – No dobrze, może nie do końca, ale wiedziałem, jak by to było… jeśli nikt nie wiedział, o co chodzi, musiałbym się stawić przed Założycielką albo, co gorsza, Myrninem, który by mnie wymaglował, udzielałby wymijających odpowiedzi, wygłaszałby cudaczne stwierdzenia, a na koniec powiedziałby, że nie wie, o co chodzi. Wolałem pominąć
ten teatr i sam rozwiązać swoje problemy. W tym momencie myśl, że ktoś miałby grzebać się w moich sprawach, była dla mnie przerażająca. – Już jadą. Jechali i to najszybciej, jak się da. Samochód policyjny z piskiem opon wypadł zza rogu, po czym natychmiast wyskoczyło z niego dwoje policjantów. Jeden był wampirem, co było przydatne, skoro wyglądało na to, że trzeba siły wampira, żeby poskromić wściekłego Fida. Przyjechała z nim była burmistrz, obecnie znów szefowa policji (czyli na swoim miejscu, pomyślałem). Komendant Hannah Moses obrzuciła każdego z nas wzrokiem, zbadała stan mojej ręki i kurtki, po czym skupiła się na Michaelu i psie. – Hal, przejmij, proszę, psa. Policjant Hal skinął głową i przystąpił do czynności. Wykonali z Michaelem skomplikowany manewr przekazywania kontroli nad warczącym, wijącym się, kłapiącym zębami pluszakiem, którego diabelsko czerwone ślepia nie przestawały mnie prześladować. Hal wrzucił psa do bagażnika radiowozu – gdzie ten natychmiast zaczął atakować metal z furią, od której przechodziły ciarki – następnie wrócił do nas. – To trzeci – powiedział do Hannah, która przytaknęła. – Trzeci? – powtórzyłem. – Czy mogę spytać… – Spytać możesz, tylko nie jestem pewna, czy znam odpowiedź – odparła Hannah. Była silna, wysoka, kompetentna, doskonale zorganizowana… sprawiała wrażenie kobiety, która niczego się nie boi i prawie była to prawda. Bała się porażki i poniosła porażkę jako burmistrz, ponieważ na tym stanowisku nie mogło być wygranych. Ale dać jej broń, mundur i problem, a nie było innej osoby, którą wolałbym mieć po swojej stronie. – Nie mogę ci powiedzieć, czym one są, Shane, bo nie wiem. Wiem tylko, że zeszłej nocy mieliśmy zgłoszenie o dzikim psie atakującym ludzi i wyglądał on dokładnie tak samo jak ten. Musieliśmy go zastrzelić, zagrażał dziecku. Kolejne dwa dziś wieczorem. Mam cholerną nadzieję, że to już ostatni. – Eksperyment w laboratorium Myrnina się nie udał? – Michael nie bał się poruszyć tej kwestii. Właściwie to wyprzedził mnie zaledwie o pół kroku. – Sprawdzałam – powiedziała Hannah. Wiele bym dał, żeby słyszeć tę rozmowę. – On mówi, że nie. Mówi, że nie zrobiłby czegoś takiego. Lubi psy. – To całkiem prawdopodobne – przyznałem. – W dodatku Claire nigdy by się nie zgodziła na eksperymentowanie na bezbronnych zwierzętach. On się liczy z jej zdaniem, nawet jeśli nie liczy się z nikim innym. Pies w bagażniku wydawał odgłosy jak demon w blaszanej puszce, co mnie bardzo niepokoiło. Cały radiowóz kołysał się na kołach. Hannah nawet nie spojrzała w tamtą stronę. Michael odchrząknął. – Co zamierzasz z tym zrobić? – spytał. – Dowiedzieć się, o co chodzi albo przynajmniej spróbować – odparła Hannah. – Na razie, nikt nie został zabity, ale nie podoba mi się to. Z dziwnych rzeczy, jakie dzieją się w tym mieście, nigdy nie wynika nic dobrego. – Zanim zdążyłem skomentować, że to prawda, choć moja opinia nie była jej do niczego potrzebna, zwróciła się do mnie: – Jak tam twoja ręka? Pokazałem jej. Starłem krew i widać było tylko stłuczenia. – Nic nie jest złamane, ale z wierzchu poobijane. – Wyglądasz z tym na twardziela – powiedziała z uśmiechem. – Wybierasz się dokądś? – Tak. Wiesz. Znikam. – Z miasta. Milczałem. Uzyskałem zgodę Założycielki na chwilowy wypad z Morganville, co nie znaczyło, że Amelie nie mogła zmienić zdania. Zmieniała. Często. A ja nie byłem jej
ulubieńcem. – No dobrze – powiedziała Hannah po chwili ciszy, w której słychać było tylko gwizdanie wiatru. – Przypuszczam, że powinieneś już ruszać. Powiedz Claire, że za nią tęsknimy. – Minął dopiero jeden dzień, jak jej nie ma. – A jednak. – Hannah wciąż uśmiechała się do mnie profesjonalnie, ale teraz ten uśmiech nabrał cieplejszego odcienia, stał się łagodniejszy. – Lepiej obchodź się dobrze z tą dziewczyną, Shane. – Dzięki za radę, mamusiu – miał to być sarkazm, ale wiadomo, że gdyby Hannah faktycznie była moją mamą, prawdopodobnie byłbym dużo większym twardzielem. Nie mówiąc o tym, że nie popełniałbym tylu głupich błędów. – Michael mnie podwiezie za miasto. – W takim razie ruszajcie. – Skinęła głową mnie, potem Michaelowi, następnie razem z Halem wsiedli do warczącego, chyboczącego się radiowozu, wyłączyli światła awaryjne i odjechali tam, gdzie się wyładowuje wściekłe diabelskie psy. Ręka zaczynała mnie boleć. Nic wielkiego, była tylko gorąca i zmaltretowana. Bywało gorzej. Dużo gorzej. Michael wsadził mój plecak na tylne siedzenie samochodu i wróciliśmy na chwilę do domu. Miał kapitalną skórzaną kurtkę, którą teraz pożyczył mi na wyjazd, ostrzegając, że jeśli ją rozedrę, załata ją zdartą ze mnie skórą i cześć. Braterska miłość. Dotychczas wyjeżdżałem z Morganville dwa razy. Raz z mamą i tatą, kiedy uciekliśmy po spaleniu się naszego domu i śmierci mojej siostry. Potem z Michaelem, Eve i Claire (no i z tym wrednym wampirem Oliverem w charakterze przyzwoitki). Wciąż jednak, zbliżając się do granicy miasta, czułem, jak rytm serca przyspiesza a ręce robią się lepkie od potu – była to głęboko zakorzeniona reakcja mieszkańca Morganville. Mimo chłodu opuściłem szybę, żeby widzieć, gdzie jesteśmy. Przeszedł mnie dreszcz, kiedy samochód Michaela przemknął obok upiornego, skrzypiącego billboardu, pod którym o brzasku żegnaliśmy Claire. Jazda samochodem należącym do wampira była jak podróżowanie w przestrzeni kosmicznej. – Niesamowite uczucie, co? – odezwał się Michael. W zielonym odblasku deski rozdzielczej jego blada skóra wyglądała jak nie z tego świata. Tak samo jego oczy, szeroko otwarte i ciemne, o rozszerzonych źrenicach, chwytających dostępne światło. – Bez względu na to, jakkolwiek byśmy sobie wmawiali, że wyjazd z miasta jest w porządku, nasze ciała nie chcą w to uwierzyć. Przywykliśmy lubić klatkę. Przyznaję, że byłem lekko zaskoczony. – Ty też to czujesz? – Pewnie. – Jego uśmiech zabarwiony był goryczą. – Stary, dorastałem tutaj, nigdy stąd nie wyjeżdżałem, dopóki nie zostałem wampirem. Nadal mam te wszystkie instynkty. Rodzimy się z nimi, uczymy się ich, prawda? Przytaknąłem w milczeniu. Byłem podniecony, czułem się dziwnie, ból ręki pogłębił się. Nawet w grubej, skórzanej kurtce było mi zimno. Uświadomiłem sobie dziwny zapach, jakim przesiąknięta była kurtka – zapach wampira. Właściwie nigdy dotąd go nie czułem. Michael, od swojej przemiany w wampira, pachniał tylko wodami, które dostawał od Eve – wampiry się nie pocą. Dziwne, że teraz wyczuwałem coś innego. W kieszeni odezwał się dzwonek. Wyjąłem telefon i przez moment patrzyłem na niego zdziwiony. – Och, to twoja komórka. Przepraszam. – Zatrzymaj ją. Twoja jest do niczego, a ja sprawię sobie nową. W ten sposób przynajmniej będziemy mogli śledzić twoje ruchy i upewniać się, że jesteś bezpieczny. Nagle nie byłem pewien, co mam o tym myśleć – o tym, że wampiry mogą śledzić
moje ruchy. Z drugiej strony, przypuszczam, że gdyby chcieli, mogliby wysłać Michaela albo jakiegoś innego wampira, żeby mnie odnalazł. Nie byłoby to takie znów trudne. I tak wiedzieli, dokąd jadę. – Dzięki – powiedziałem. – Eve przysłała ci swoją fotkę w bieliźnie. – Co? – Chciał złapać telefon, ale trzymałem go poza jego zasięgiem. – Żartuję. Pyta tylko, kiedy będziesz w domu. Wiesz, żeby zerwać z niej ubranie. – Chyba danie ci mojego telefonu to był kiepski pomysł. – Zależy, jakie fotki Eve ci naprawdę przysyła. – Dobrze, że nie jestem z tych zazdrosnych… – Ugryzł się w język, ale za późno i na dłuższą chwilę zapadła niezręczna, gęsta cisza. Ponieważ ja byłem z tych zazdrosnych i obaj o tym wiedzieliśmy. Starałem się nie być, ale zielonooki potwór we mnie od czasu do czasu wydawał z siebie ryk, a ostatnim razem z siłą Hulka rozwalił zaufanie między mną a Claire. Stąd moja samotna podróż. – Nie będę oglądał żadnych fotek, przysięgam – obiecałem. – Piszę teraz do Eve. – Wciskałem klawisze, zagłębiając się na kilka chwil w świecie technologii, a kiedy się z niego wydobyłem, prawie nie było już śladu po obcości między mną a moim najlepszym przyjacielem. Prawie. – Gotowe. Jeśli przyśle mi teraz seksemes, to jej sprawa. Walnął mnie pięścią w ramię. Lekko jak na niego i na szczęście w nieuszkodzone, ale poczułem ból promieniujący na drugą stronę. O masz, na pewno zostanie ślad. – Masz szczęście, że cię kocham, stary. – A ty masz szczęście, że nie przebiłem ci kołkiem tyłka, ty nieumarły Drakulo od siedmiu boleści. Tylko pokręcił głową. – Poważnie. Dasz sobie tam radę sam? – Claire tam jest. Sama. No więc muszę, nie? – Ona naprawdę umie zadbać o siebie. Wiesz o tym. Sto razy to udowodniła. – Wiem – powiedziałem. Tym razem mój głos zabrzmiał łagodniej niż chciałem. – Tego właśnie się boję. Bo co będzie, jeśli ona już mnie nie potrzebuje? Zerknął na mnie kątem oka, zanim znów skupił się na drodze. – Ona potrzebuje cię po coś więcej niż tylko do obrony. Na tym to polega. Jak chcesz silnej dziewczyny, to rozumiesz, że ona jest z tobą dlatego, że chce być. Nie dlatego, że musi. Wiesz o tym, tak? – Chyba. To znaczy, tak, ale… trudno zerwać z nawykiem. – Odwróciłem się do okna, ale widziałem tylko swoje niewyraźne odbicie w przyciemnionej szybie. – Za ile dojedziemy do dworca autobusowego? – Jeszcze pół godziny. Prześpij się, jeśli chcesz. – No. Myślę, że tak zrobię – powiedziałem. Nie spałem. Ale udawałem. Dopiero później, kiedy już siedziałem w autobusie i jechałem w długą, wyczerpującą podróż przez cały kraj, zdałem sobie sprawę, że zapomniałem wysłać SMS do Claire, żeby ją zawiadomić, że straciłem swój telefon, ale wtedy już… Wtedy już było za późno.
Rozdział 4 Denerwujesz się? – spytała szeptem dziewczyna stojąca obok Claire. – Bo ja tak. Było to słychać. Znajdowały się w dość dużej grupie nowo przyjętych, uczestniczących w nocnym zwiedzaniu pod kierunkiem studenta starszego roku. Tak kończył się dla Claire pierwszy dzień orientacji, wyczerpujący i pełen informacji, zbyt wielu, aby je wchłonąć naraz – jej mózg przepełniały mapy, ludzie, imiona, ulice, oszałamiająco wspaniałe budowle… Jeszcze nie spotkała się z opiekunką naukową projektów specjalnych, profesor Anderson, która miała być osiągalna dopiero następnego dnia rano, ale ten pierwszy dzień wypełniła sobie, starając się dowiedzieć jak najwięcej o kampusie MIT. Nie sposób też było oprzeć się niewielkiej, pomarańczowej ulotce, którą otrzymała, a na której podane było miejsce zbiórki dla chętnych na „trasę specjalną”. Nie spotkało jej rozczarowanie. Godzina na zapoznanie się ze skomplikowanymi zasadami, po czym Pomarańczowa Trasa ukazała im rzeczy wprost niewiarygodne – tunele, dachy, wszelkiego rodzaju sekrety… Claire nie przypuszczała, że obcy jest jej lęk wysokości, a okazało się, że tak – bardziej niż wielu innym osobom z grupy. Była w stanie stanąć na samej krawędzi najwyższego budynku i patrzeć w dół. To było ekscytujące. Przyprawiające o zawrót głowy, ale ekscytujące. MIT było… czymś wyjątkowym. Podobnie jak Morganville, w dużym stopniu było samoregulującym się systemem z włas ną historią, zasadami i środowiskiem. Będąc w kampusie, miało się poczucie, że świat MIT jest jedynym światem, jaki się liczy. Claire spotkała taką masę ludzi, że nie była w stanie ich rozróżnić. Grupę prowadziło co najmniej pięciu studentów starszych lat, ale tylko jeden miał na sobie koszulkę z napisem „Nie ma mnie tu”. Na imię miał Jack i to on najwięcej mówił. Widząc fantastyczną, twórczą energię domów akademickich, Claire doszła do wniosku, że prawdopodobnie wielkim błędem było zamieszkanie z Elizabeth poza kampusem, ale słowo się rzekło. Zobowiązała się i teraz próba wycofania się groziłaby niepotrzebnym dramatem. W dodatku zapłaciła z góry czynsz. – Hej – szepnęła znów dziewczyna. – Jesteś zdenerwowana? – Nie, w porządku – odparła Claire. Przypuszczała, że normalnym ludziom wycieczka mogła napędzić strachu. W końcu było po godzinach, posuwali się naprzód w ciemności, a prowadzący ich starsi koledzy robili, co mogli, żeby ich wystraszyć. Tylko że jej to nie ruszało. Wyglądało na to, że Morganville dużo wyżej ustawiło poprzeczkę. – Jesteśmy bezpieczni. Oni nie pozwolą, żeby nam się coś stało, wierz mi. – Nie wiem, gdzie jesteśmy – z niepokojem odszepnęła dziewczyna. Marszcząc brwi, przekładała mapy. Miała tonę materiałów, tak samo jak Claire, ale w przeciwieństwie do niej nie była wyposażona w plecak, do którego mogłaby je schować. – Ty wiesz? Bo mnie się zdaje, że szliśmy do Baker House, prawda? – Tak myślę. – Ale… jesteśmy daleko od niego, co? Słuchaj, wydaje mi się, że już nawet nie jesteśmy w kampusie… nie, czekaj, jesteśmy… Niepokój dziewczyny graniczył z paniką, a na to Claire niewiele mogła poradzić. Spojrzała na telefon, niby to żeby sprawdzić GPS, ale tak naprawdę żeby zobaczyć, czy nie dostała żadnej wiadomości. Dostała. Michael nagrał się na pocztę głosową. Znowu. Poprzednich trzech nie
odsłuchała, zawiedziona, że nie pojawiło się imię Shane’a. Już miała schować telefon, kiedy przyszedł SMS. W dalszym ciągu od Michaela… zaraz, zaraz, napisane było: „Tu Shane: odpowiedz”. Co takiego? Claire została z tyłu, żeby odpisać. Ryzykowne na nieznanym terenie, po ciemku, ale to nie mogło czekać. „Od Michaela?” Po kilku sekundach przeczytała: „Mam zepsuty, sorki”. Wyglądało to na wymówkę. Kiepską wymówkę. No ale wypadki się zdarzają. „Czekałam”, wystukała. „Widziałam wideo”. Przez dłuższą chwilę nie było odpowiedzi, wreszcie przyszła: „Mówiłem poważnie”. To wszystko. Nic więcej. Claire zatrzymała się, na moment zamknęła oczy i zaczerpnęła głęboko chłodnego powietrza. Potem napisała: „Tęsknię”. Odpowiedział: „Kocham”. Oczy zapiekły ją od łez. Wahała się przez dłuższą chwilę, zanim odpisała: „Niedługo zadzwonię, to pogadamy”. – Hej! Claire gwałtownie uniosła głowę, słysząc naglący szept dobiegający z bliska. Instynkty ożyły, alarmując, ale to była tylko ta dziewczyna, ta nerwowa, która wciąż przyciskała do siebie swoje mapy, broszury i skoroszyty. Wyglądało na to, że jej paranoja nasiliła się. Jak jej właściwie na imię? Jakoś na V. Vita? Nie, Viva. – Viva – zwróciła się do niej, a dziewczyna skinęła głową. – Coś nie tak? – Mieliśmy iść do Baker House. A jego nie ma na mapie! – No wiesz, to ma być tajna trasa – przypomniała jej Claire. – Dlatego może na mapie nazywa się inaczej. – Ale… – Viva niespokojnie przestępowała z nogi na nogę. – Ja tylko… ja po prostu chcę wracać. Pojedziesz ze mną taksówką? Proszę. Możemy jakąś złapać tu zaraz, na ulicy. Reszta grupy maszerowała energicznie przed siebie, między jakieś drzewa, a one zostawały coraz bardziej w tyle. No tak, w żadnych okolicznościach nie byłby to dobry pomysł. Claire schowała telefon, przesunęła na ramieniu ciężar plecaka (niewielki, w każdym razie nie teraz – tablet, ze dwie książki, które ją akurat interesowały i sterta materiałów do orientacji. Nie była przyzwyczajona do takiego lekkiego plecaka). – Dogońmy ich – powiedziała. – Chodź. Nie możemy teraz zwiać, bo będą się o nas martwić. Pobiegła dalej, oglądając się, żeby się upewnić, że Viva trzyma się za nią. Trzymała się, prawdopodobnie tylko dlatego, że nie chciała zostać sama. Claire zdecydowanie nie była zainteresowana powrotem do domu wcześniej, niż zapowiadała. Liz była nie w humorze z powodu jej wyprawy, koniecznie chciała wiedzieć, kiedy wróci i naburmuszyła się, słysząc, że Claire spodziewa się być poza domem do późna. Ciężki dramat. Nie miało sensu pogłębiać go jeszcze nieplanowym powrotem… Prawdopodobnie skończyłoby się teatralną sceną na temat tego, jak to plany Liz legły w gruzach, bo Claire nie zrobiła tak, jak mówiła. Dwa dni, a ja już nie znoszę tam mieszkać, pomyślała. Prawdopodobnie nie jest to dobry znak. Ale przecież nienawidziła z początku Morganville, a teraz… teraz naprawdę za nim tęskniła. I za Shane’em. Boże, jak bardzo jej brakowało Shane’a. I Eve, i Michalela, a także (co było prawdopodobnie głupie) Myrnina. Przez cały dzień na widok czegoś szczególnie
fascynującego wyobrażała sobie na bieżąco komentarze swoich przyjaciół, swojego chłopaka i Myrnina. Coraz łatwiej przychodziło jej ułożyć sobie w głowie słowa, jakich użyłby Myrnin. To było dość niepokojące. W Cambridge tyle się działo. Nawet o tak późnej porze śmigało wokół mnóstwo samochodów, samoloty przelatywały po bezgwiezdnym niebie skąpanym w odblasku świateł, tłumy gromadziły się z tajemniczych i nieznanych powodów przed sklepami i w parkach. Nosząc w sobie Morganville, miała ochotę powiedzieć im, żeby poszli do domu, gdzie będą bezpieczni, ale wiedziała, że zakrawa to na szaleństwo. Świat, w którym żyli ci roześmiani ludzie, był zupełnie innym miejscem. Ona sama znajdowała się w zupełnie innym miejscu. Zbieranina studentów składająca się na jej grupę prowadzoną przez przewodnika zatrzymała się nagle, ponieważ na polanie przed nimi już zgromadziło się mnóstwo osób. Bez żadnego widocznego powodu – po prostu, ludzie zebrali się, rozmawiali, niektórzy siedzieli i czytali, inni grali w gry, kilka par tak było zajętych sobą, że pozostali mogli dla nich nie istnieć. Kiedy Claire nadbiegła (a zdyszana Viva przytruchtała za nią), przewodnik akurat uniósł rękę, zatrzymując grupę w pół drogi w środek tłumu. – Czekajcie – powiedział. – Jesteśmy już naprawdę blisko. Muszę tylko coś sprawdzić. Zostańcie tu. A, i pamiętajcie, co wam mówiłem, na wypadek gdyby pojawili się ochroniarze. Nie wymieniajcie mojego imienia i nie mówcie, dokąd idziecie. Viva podniosła rękę. – Hm, Jack? Nie mogę znaleźć Baker House na mojej mapie… – Chwileczkę. – Jego słowa zagłuszył nagle chór dzwonków telefonów. Ludzie wokół wyciągnęli swoje komórki, Claire też z nawyku sprawdziła swoją. Nic. Tymczasem otaczający ich ludzie zaczęli skakać, cieszyć się, przybijać piątki i… tańczyć. Wszystkie telefony grały piosenkę, którą Claire rozpoznała. Większość osób powyciągała z kieszeni jakieś świecące w ciemności przedmioty i w ciągu kilku sekund impreza rozkręciła się na całego. Ich mała grupa stanowiła wyspę niezorientowanych w morzu poruszających się, podskakujących ciał… i tylko przewodników nigdzie nie było widać. Po prostu wmieszali się w tłum. Znikli. Oczy Vivy zrobiły się okrągłe, przyciskała do siebie oficjalne materiały MIT, jakby ktoś chciał jej wyrwać wszystkie te mapy i skoroszyty. Przysunęła się jak najbliżej do Claire, kiedy jakiś facet z ogromnymi dziurami w płatkach uszu i z ogoloną głową zaczął je obskakiwać wokół kangurzymi susami. Hałas był ogłuszający. Claire dostrzegła zbliżające się mundury ochrony kampusu. Wskazała je palcem Vivie, która gwałtownie wciągnęła powietrze i sprawiała wrażenie, jakby zaraz miała zemdleć. – Jack! – zawołała, obracając się wokół własnej osi i rozglądając się rozpaczliwie. – Jack! Oni tu idą! Jack! Tylko że ich przewodnika nie było w zasięgu wzroku, za to nadciągało coraz więcej strażników. To był koniec imprezy – studenci rozpierzchli się we wszystkich kierunkach, zostawiając grupę nowicjuszy skamieniałą i oszołomioną. Po przewodniku ani śladu. Claire, której instynkt przetrwania był dużo lepiej rozwinięty, gotowa była do ucieczki, ale drżąca ręka Vivy na ramieniu powstrzymała ją przed pójściem w ślady starszych studentów. Zanim przekonała ją, że trzeba wiać, było za późno. Otoczyli ich trzej ochroniarze. Groźnie marszczyli brwi i wyglądali bardzo poważnie. – Dobra, wiecie, że ten obszar objęty jest zakazem wstępu – powiedział jeden z nich. –
Nazwiska! Wszyscy zaczęli coś bełkotać jednocześnie, więc zniecierp liwiony uciszył ich gestem i wskazał na Claire. – Claire Danvers – powiedziała. – Ale my robiliśmy trasę. Nie wiedzieliśmy, że tu nie wolno. – Prawdopodobna historyjka, panno Danvers. Jeśli robiliście trasę, to gdzie jest wasz przewodnik? – Hm… – Viva podniosła rękę. – Poszedł sobie? Nazywam się Viva Adewah. Zanotował. – Aha… Teraz nazwisko przewodnika do protokołu. – Hm… nie znam. Uciekł i zostawił nas tutaj! Trzej strażnicy wymienili spojrzenia, po czym ten środkowy znów zapisał w swoim notesie coś, co wyglądało na notatkę służbową. – A dokąd szliście? Ponieważ pozostali członkowie porzuconej grupy mamrotali coś pod nosem i uciekali wzrokiem, Claire westchnęła. – Do Baker House – powiedziała. – Którego tak naprawdę tu nie ma, co? A Jack Florey nie jest rzeczywistą postacią? – Zdania są podzielone – stwierdził strażnik, chowając notes. – A tak w ogóle, to jest Pomarańczowa Trasa. Długa tradycja. Czasami pozwalają nam was pomęczyć. Zdaje się, że to wasz szczęśliwy wieczór. Wszyscy jesteście z Piątego Wschodniego? – Skąd pan wie? – spytała Viva. – Bo gdybyście nie byli, mielibyście innego przewodnika. Idźcie w tę stronę. Szybko wrócicie na drogę. Trzymajcie się razem. Żadnego pętania się samopas. I gratulacje. Weszliście do historii; przeżyliście Pomarańczową Trasę. Teraz nie dajcie się nam nigdy złapać na hakowaniu. Hak w żargonie MIT oznacza modyfikację realnego świata – jak ten najnowszy, który polegał na przemienieniu Gmachu Nauk o Ziemi w gigantyczną grę Tetris za pomocą kolorowych świateł zapalanych wewnątrz. Haki nie niszczą, one tylko… kreatywnie poprawiają. To właśnie Jack Florey ustanowił zasady hakowania, które brzmiały jak zasady pozwalające przeżyć w Morganville. Nie kraść. Nie niszczyć cudzej własności. I nigdy nie hakować w pojedynkę. Duża szansa, że większość osób uczestniczących razem z Claire w wyprawie, w którymś momencie weźmie udział w jakimś haku albo przynajmniej zobaczy jakiś naprawdę dobry. Jej to jednak nie dotyczyło, co uświadomiła sobie z pewnym żalem. Nie przyjechała tu dla zabawy, przyjechała, żeby studiować u profesor Anderson, według zaakceptowanego przez Morganville programu. Amelie nie spodobałoby się jakiekolwiek wyjście poza ściśle określony tok studiów. Pod czujnym wzrokiem ochrony kampusu ruszyli w kierunku jego centrum, gdzie kopuła Maclaurin Building górowała nad krajobrazem. Viva nie odklejała się od łokcia Claire. Wydawała się mała i zagubiona, inni natomiast śmiali się i cieszyli z przeżytej przygody, pałali entuzjazmem. Sprawiali wrażenie, że są w swoim żywiole. Viva nie. Claire dopiero teraz uderzyło, że ten dzieciak jest młodszy – młodszy od niej i od reszty grupy. Niewiele, ale wystarczająco, żeby nie dało się tego pominąć i żeby targnął nią wyrzut sumienia. – Hej, Viva – odezwała się. – Skąd jesteś?
– Z Iowa. Z Rockwell City. Pewno nigdy o nim nie słyszałaś. To prawda, nie słyszała. – Fajnie tam? – Nie tak jak tutaj. To znaczy, tu jest… – Viva bezradnie zatrzepotała dłonią wokół, nie umiejąc znaleźć określenia. – Inaczej. Jest wspaniale i zdawało mi się, że wiem, co mnie czeka, ale to jest takie… – Prawdziwe – dopowiedziała Claire. Znała to uczucie. – Przerasta cię. – Tak. – Viva mocniej przycisnęła do siebie skoroszyty jak magiczną tarczę. – Mam poczucie silnej presji, a nawet jeszcze się nie zaczęły zajęcia. Po prostu czuję się… – Samotna? Viva skinęła głową, jakby zawstydzona. – Oni wszyscy wydają się już tacy swobodni. – Chciałabym ci pomóc, ale nie mieszkam w akademiku. Czekaj… może jednak mogę. – Claire złapała Vivę za rękę i pociągnęła ją w stronę roześmianej grupy dziewczyn i chłopaków. Wydawali się przyjaźni, poza tym spodobał jej się T-shirt jednego z nich. Świadczył, że ma przynajmniej dobre poczucie humoru. – Hej, ludzie? To jest Viva. Ja muszę spadać, ale czy moglibyście dopilnować, żeby bezpiecznie wróciła do akademika? A przy okazji, mam na imię Claire. Claire Danvers. – Cześć – powiedział chłopak w T-shircie. Miał potargane, kręcące się włosy opadające mu na oczy i uśmiech jak milion dolarów. – Jestem Nick Salazar. Ten świrus to Oded, to jest Jenny, Amanda, Trent… – sypał imionami, jakby znał ich wszystkich całe życie, chociaż Claire była pewna, że spotkał ich przed chwilą. – Miło was poznać, dziewczyny. Viva, tak? W porządku imię. – Dzięki. – Viva wyglądała na przestraszoną, ale zdeterminowaną. – Hej, potrzebna ci torba – stwierdziła Jenny i sięgnęła do swojego plecaka po torbę z logo MIT. – Spróbuj tę. W jakim jesteś pokoju? – Pieprzyć to, zasadnicze pytanie brzmi, na jakim jesteś kierunku? – wtrącił się Oded. – Bo wiedz, że żaden poza World of Warcraft czy Advanced Ninja nie będzie akceptowany. – Fight Club – powiedziała Viva. Oded po przemyśleniu sprawy wyciągnął do niej żółwika. Przybiła. – O, przepraszam, wycofuję – poprawił się. – To jest dziewczyna na poziomie. Claire chciała zostać z nimi, tak bardzo chciała tego zasmakować. Niewymuszona lekkość świeżo zawartej przyjaźni przypominała jej to, co zostawiła i czego było jej brak… ale naprawdę musiała porozmawiać z Shane’em. Oddaliła się więc, a Viva – teraz cała pochłonięta rozmową – prawie nie zauważyła jej odejścia. Claire dobiegła truchtem do ścieżki prowadzącej do Stratton Student Center. O tej porze nie było tam tłoku. Znalazła spokojny stolik, zamówiła mokkę i usiadła z telefonem. Wybrała numer Michaela. – Cześć. – Głos Shane’a był ciemny, ciepły i głęboki, otulał ją jak koc. – Dobrze się masz, dzielna dziewczyno? – Teraz tak – powiedziała. Tam, gdzie był, nie było cicho. Słyszała warkot, być może silnika. – Jedziesz samochodem? – No, przemieszczam się. Znasz mnie. Zawsze w ruchu jak rekin. Nie mogę usiedzieć na miejscu bez ciebie. – Tęsknię za tobą – wyznała, opierając się o ścianę. – Naprawdę za tobą tęsknię, Shane. – Jak bardzo?
Roześmiała się. – Nie na tyle, żeby ci to mówić publicznie, zwłaszcza kiedy prowadzisz samochód. – A niech to, tak się rozwiały moje szanse na seksowną rozmówkę. Sam jego głos coś z nią robił, zauważyła… sprawiał, że topniała w środku, kazał jej myśleć o rzeczach, których prawdopodobnie nie powinna wyobrażać sobie tutaj, w obecności obsługi kawiarni. – Nie znoszę mojej sublokatorki – rzuciła, żeby zmienić temat na bezpieczniejszy. – Tej Elizabeth? Myślałem, że była twoją najlepszą przyjaciółką w liceum. – Była. W liceum. Ale… – Zmieniła się? No tak, to się zdarza. Zobacz, co się stało z Michaelem. – Shane! Jego śmiech brzmiał gardłowo. – Żartuję, Claire. Mówię tylko, że ludzie się zmieniają. Jeśli cię przy tym nie ma, nie zawsze jest ci łatwo się do tego przystosować, prawda? Dlatego tak tego nie znoszę. Nie znoszę tracić z oczu twojego życia. Nie znoszę tego, że nie ma mnie przy tobie w tych drobnych momentach, które cię zmieniają. Bo one zmienią nas. Miał rację, ale… ale zarazem nie miał. – Muszę się trochę zmienić na własny rachunek – powiedziała. – Shane, kocham cię i chcę z tobą być, ale potrzebuję też oddechu. Muszę trochę polatać i przekonać się, jak daleko potrafię zalecieć. Dlatego skorzystałam z tej szansy. To nie jest na wieczność. To tylko na chwilę. – Może krótką, jeśli twoja sublokatorka doprowadza cię do szału. Co takiego robi? – Niech no pomyślę… jest histeryczką i przedstawienia, jakie urządza, wcale nie są zabawne, jest kontrolująca, obsesyjno-kompulsywna, bierno-agresywna… – Wystarczy mi histeryczka. Muszę poznać tę laskę. – Nie, naprawdę nie musisz, wierz mi. Kiedyś była śmieszna i ciapowata, ale teraz… teraz z premedytacją nie jest. Tak bardzo się stara być spoko, że jest niespoko. Myślę, że może ma za sobą niedobry związek. – Rozumiem. Widziałem wiele takich tragicznych przypadków. Wiesz, tych w hipsterskich kapeluszach, co to próbują wyglądać jak nieślubne dziecko Jacka White’a i Ashtona Kutchera. – Nauczyłam się dziś nowego słowa. – Jakiego? – Pidiota. – Ach, urocza jesteś. Nie znałaś tego słowa? Wiesz, co znaczy, prawda? Zniżyła głos do szeptu: – Pieprzony idiota? – Uwielbiam, kiedy musisz włożyć tyle wysiłku, żeby bluzgnąć. Jakbyś się martwiła, że możesz kogoś urazić. Poważnie, to jest cudne. A tak w ogóle, to napadły już na ciebie jakieś wampiry? – Ani jeden. – Zombie? Gigantyczne pająki? Wodne potwory? – Na froncie nadnaturalnych ataków panuje całkowity spokój. – Szkoda, bo mnie zaatakował diabelski pies. Nie było miło. – Co?! – Wielki sukinsyn z jarzącymi się czerwono ślepiami. Wierz mi, nie chciałabyś stanąć oko w oko ze sforą tych drani. Przy nich wilki wyglądają na pudle miniaturki.
– Ale nic ci nie jest, prawda? – Jasne – zapewnił, zdecydowanie zbyt lekkim tonem. – Wszystko w porządku. Tylko trochę siniaków. Gliny, i myślę, że wampiry, już się zajęły naszym problemem diabelskich psów. Nie ma się o co martwić. Nic się nam nie stanie. Jak zawsze, prawda? – Prawie zawsze. – Przełknęła gulę w gardle, ponieważ pewność siebie brzmiąca w jego głosie nagle ją przeraziła. – Proszę cię, Shane… nie bądź zarozumiałym samcem, dobrze? – O, teraz chcesz seksownej rozmówki? – Mówię poważnie! Proszę cię. – Jedyny obraz, jaki podsuwała jej w tej chwili pamięć, przedstawiał Shane’a zanurzonego w zbiorniku mętnej wody, krwawiącego… umierającego za sprawą wrogów wampirów. Poczuła przemożny strach. – Nie mogę znieść, że jestem tu bezpieczna, a ty… – Pływam w oceanie niebezpieczeństw, pełnym rekinów? Ej, to właśnie robią męscy mężczyźni. I jeszcze siłują się z rozwścieczonymi napastnikami. Jego nonszalancja sprawiała, że ręce jej opadły. – Shane! Milczał przez dłuższą chwilę, po czym spytał: – Wszystko w porządku, Claire? – Tak. Ja… – Wzięła głęboki wdech. Na ścianie naprzeciwko niej wisiał plakat reklamujący smakowite bajgle, więc skupiła się na kolorach i kształtach, starając się uporządkować myślowy chaos w głowie. – U mnie w porządku. Daj mi znać, kiedy będziesz miał nowy telefon. Mogę do tego czasu dzwonić do ciebie na ten? – Jeśli chcesz. – Wyglądało na to, że sprawiła mu przyjemność swoim pytaniem. – Wiem, że musisz się zadomowić i w ogóle, ale może mógłbym dzwonić do ciebie wieczorami, mniej więcej o tej porze? Da się tak zrobić? – Tak. Da się. – Bo ja nie chcę stracić ani jednego dnia bez ciebie. – Milczała, nie dlatego, żeby się nie zgadzała, ale dlatego, że nie była w stanie wydobyć z siebie głosu, ogarnięta falą silnych emocji. Wziął to za coś innego, ponieważ czym prędzej zmienił ton na bardziej powściągliwy. – No dobra, rozumiem. Pogadamy jutro, tak? – Tak – zdołała wykrztusić. – Czy to będzie wywieranie na ciebie presji, jeśli powiem, że cię kocham? – Nie. – To już nie była fala emocji, to było całe morze, w którym tonęła. – Kocham cię. Nic więcej nie była w stanie powiedzieć. Wyłączyła telefon i zalała się gorącymi łzami. Starała się płakać cicho, ale wiedziała, że każdy zorientuje się, co się dzieje. Po prostu kolejna smutna, tęskniąca za domem, samotna, świeżo upieczona studentka przechodząca załamanie. Super. A jednak było jej z tym jakoś dziwnie dobrze. Sześć szorstkich, kawiarnianych serwetek później sztorm minął, zostawiając po sobie znużenie i pusty ból, ale też równie pusty umysł. Czuła, że oczy ma spuchnięte i wiedziała, że wygląda jak nieszczęście, niemniej jednak czasami… czasami emocje są zbyt silne, żeby nad nimi zapanować. Wyrzuciła po sobie śmieci, unikając wzroku innych studentów i ruszyła w drogę powrotną do domu. Do szeregowego domu, który dzieliła z Elizabeth, nie było daleko – jakieś sześć przecznic, mniej więcej tyle samo, ile miała do przejścia z Texas Prairie University do swojego dawnego domu, Domu Glassów. Po drodze mijała jakichś studentów, większość ze słuchawkami w uszach, którzy szli bez pośpiechu, kołysząc się w rytm muzyki, co jej nigdy nie
przyszłoby do głowy… Morganville nauczyło ją mieć się na baczności. Dlatego od razu zorientowała się, że ktoś za nią idzie. Zaczął daleko w tyle, ale choćby nie wiadomo jak przyspieszała kroku, stale zmniejszał dzielącą ich odległość. Chociaż dostrzegała jego niewyraźne odbicie w mijanych szybach, niewiele mogłaby o nim powiedzieć, poza tym że był wyższy od niej (chyba jak wszyscy?) i szerszy. Nie dorównywał co prawda Shane’owi, ale był na tyle duży, że mógłby jej zrobić krzywdę, gdyby chciał. W Morganville trzymałaby już broń w pogotowiu, ale tu nie Morganville. Tu samoobrona nie była tak oczywistą sprawą. Co by było, gdyby przebiła kołkiem jakąś zupełnie niewinną osobę? – Hej! – zawołał w końcu za nią ten mężczyzna, zbliżywszy się na odległość mniej więcej siedmiu metrów. – Hej, Claire? Odwróciła się, nie przestając iść i zobaczyła, że jest to jeden z chłopaków z kampusu. Nick. W mowie jej ciała musiało być jakieś ostrzeżenie, bo zwolnił, podnosząc obie ręce, jakby nagle postanowił zachować ostrożność. – Przepraszam – powiedział. – To ja, Nick. Wiem, to może dziwnie wyglądać, że za tobą szedłem, a dopiero co się poznaliśmy, ale… nie chciałem, żebyś szła sama. Nic poza tym. – Och. – Claire czuła się rozdarta między nieopuszczającą jej podejrzliwością a gorącym pragnieniem, żeby dla odmiany uwierzyć w czyjeś czyste intencje. Przecież cały świat nie może być aż tak obrzydliwy? Owszem, były w jej życiu złe chwile, tak, ludzie, którym ufała, zdradzili ją, ale niesprawiedliwie byłoby zakładać, że wszyscy są tacy. – Och, no cóż, dziękuję. A jak tam Viva? – Trzyma się z moją ekipą i idą razem do akademika. Nie żebym faktycznie miał ekipę per se, to raczej horda. Może bardziej stado. Czyli jesteś nowa, tak? Pierwszy rok? – Tak. – I już mieszkasz poza kampusem? – No tak… prawdopodobnie to był błąd. Zdaje się, że w akademikach jest wesoło. – To heroiczne doświadczenie – zgodził się Nick poważnym tonem. – Mogłoby ci to nie odpowiadać. Claire o mało nie wybuchła śmiechem. – Właśnie, oto cała ja. Jestem tchórzem. Uśmiechnął się i zrównał się z nią. Szedł obok, noga w nogę, zachowując bezpieczny dystans, dżentelmeński dystans, bez nachalności. – Nie sprawiasz wrażenia bojaźliwej. To wszystko było takie naturalne i przyjacielskie, że jak grom z jasnego nieba spadła na nią myśl: Wydaje mi się, że on ze mną flirtuje. Mam rację? A ja flirtuję z nim? Nie powinnam, prawda? Poczuła się dziwnie zakłopotana. Przez niebezpieczny moment buntownicza część jej natury podpowiadała: Niby dlaczego nie powinnam? Przyjechałam tu, żeby rozwinąć skrzydła. No właśnie. To jest rozwijanie skrzydeł. – Jestem dość nieśmiała – powiedziała. – Naprawdę. – Można się było zorientować po tym, jak wyciągnęłaś Vivę na środek i objawiłaś ją światu. Dobra, jaki jest twój kierunek? Nieuniknione uczelniane pytanie. Odpowiedziała bez wahania: – Fizyka. Nick wydawał się zadowolony, a nie zniechęcony – kolejna różnica między MIT a… każdym innym miejscem na ziemi.
– Nie wystarczy, że powiesz fizyka. Chodzi mi o to, jaki smak? Czekoladowa, waniliowa, stosowana, teoretyczna… – Po trochu obie. – Z ogromną niechęcią, ale będę tym, który cię uświadomi, ponieważ jestem całkowicie pewien, że nie ma kierunku „po trochu obie”. Jeszcze nie zdecydowałaś, co? – Kiedy nie odpowiedziała, wzruszył ramionami i włożył ręce do kieszeni dżinsów. – Nie szkodzi. Z literatury wynika, że ludzie zmieniają zdanie. Prawdopodobnie dobrze jest przemyśleć sprawę, zanim się w coś zaangażujesz. Dlatego tu jestem, miała ochotę powiedzieć. Żeby przemyśleć sprawę. Chodziło o dużo więcej niż wybór kierunku studiów, ale nie wiedziała, jak to powiedzieć i nie chciała, żeby wytworzył sobie mylny obraz. – Jaki jest twój? – Mój kierunek? Inżynieria mechaniczna z naciskiem na robotykę. Drugi rok. Na razie mnie nie wylali. – Myślisz, że możliwe jest podłączenie ludzkiego mózgu do komputera, żeby nim sterował? Zmylił tempo, ale tylko o jeden krok. – A, rozumiem – powiedział. – Zadajesz mi pytanie z klasyki Treka. „Mózg Spocka” tak? Tam, gdzie kobiety z pewnej planety złapały Spocka, wyjęły mu mózg i wsadziły do maszyny, żeby napędzał ich system? – Ja… – Nie miała pojęcia, o czym on mówi. Oglądała trochę Star Treka, ale nie te stare odcinki. Jej rodzice byli dziećmi, kiedy szły w telewizji. – Hm… chyba tak. – Punkty za to, że próbowałaś mnie zagiąć, ale wybacz, będziesz musiała bardziej się postarać. Chciałabyś spróbować anime za sto? – Patrzyła na niego tępo, więc westchnął. – W czym jesteś dobra, anime czy Jeden z dziesięciu? – Va Banque, chyba. Mało wiem o anime. – Mało? Dziewczyno, musimy wziąć się za ciebie, żebyś nadrobiła program i to szybko. Nie przetrwasz tu tygodnia, jeżeli nie nadążasz za popkulturowymi odniesieniami. A co z Władcą Pierścieni? Firefly? Doctorem Horrible? Nic? Widać z tego, że mamy masę roboty. Nick gadał jak najęty i było to niezwykle ciepłe, zabawne i słodkie, i dla odmiany wcale nie dotyczyło dramatu życia i śmierci. Claire straciła poczucie czasu, nie zwracała uwagi na drogę, wtem zorientowała się, że akurat minęli schodki do jej nowego domu. Zawróciła i uśmiechnęła się do niego przepraszająco. – A, stare domostwo, jak widzę. No cóż, spełniłem swój męski obowiązek, jak każe pan Guy Duty. Już sobie teraz poradzisz? – Tak, poradzę sobie. – Spojrzała w górę. W oknach Elizabeth było ciemno, czyli na pewno poszła już spać. – Pewno powinnam… – Idź, jasne, powinnaś. Znaczy się… zobaczymy się jakoś? – Zobaczymy się jakoś, Nick. – Dobranoc, Claire. – Uśmiechnęła się znów do niego, on odpowiedział uśmiechem, odszedł kilka kroków, po czym odwrócił się do niej, wyjmując telefon. – Dobra, prawdopodobnie przekraczam dozwolone granice i masz pełne prawo skopać mi tyłek jak Xena Wojownicza Księżniczka, ale czy mogę…? – Zamachał do niej telefonem, robiąc przy tym taką słodką psią minę, że mało brakowało, żeby się zgodziła. – Nie mogę – powiedziała cicho. – Przepraszam. Mam chłopaka. – Och. Och, racja, oczywiście, że masz. Co ja sobie myślałem? Przepraszam. – Nie, nie bądź… posłuchaj, to ja przepraszam. Chyba byłam po prostu… nie powinnam
pozwolić, żebyś sobie tak pomyślał. To tylko ta samotność, wiesz? – Doskonale wiem, co to samotność. Samotność to moja bardzo dobra przyjaciółka. Bez urazy, Claire. Nie zamierzam zwinąć się w pozycji płodowej i płakać dłużej niż, no wiesz, sześć godzin maks – zakończył z absurdalnie zabawnym uśmiechem, więc się roześmiała. – W takim razie do jakiegoś tam zobaczenia. – Do zobaczenia. Odszedł z rękami w kieszeniach, cały rozwichrzony, w workowatych dżinsach. Pomyślała, że jedyne, co mają wspólnego z Shane’em, to pewność siebie. Shane potrafił od czasu do czasu rzucić jakimś cytatem, za to Nick prawdopodobnie nie umiałby wypowiedzieć więcej niż kilku zdań bez cytatu. Shane umiał się bić, Claire natomiast była prawie pewna, że sama dałaby radę rozłożyć Nicka na łopatki i to mając jedną rękę przywiązaną na plecach. Może obie. A jednak to zdradzieckie, lekkie mrowienie zainteresowania. Prawdopodobnie dlatego tylko, że Nick reprezentował sobą wszystko, co nie było Morganville – normalny świat, gdzie największym zmartwieniem większości ludzi był ostatni odcinek ich ulubionego serialu albo to, czy dziewczyna da swój numer telefonu w nagrodę za uśmiech, czy nie da. Podobał jej się ten świat. Nie miała tylko pewności, czy do niego należy… albo czy kiedykolwiek będzie należeć. Uświadomiła sobie, że to właśnie uosabiał dla niej Nick: świat, w którym chłopak może być zwyczajnie dowcipny, interesujący i zabawny, i nie walczyć każdego dnia o życie, zmagając się z przytłaczającymi przeciwnościami. Życie z domem, dziećmi i zwykłymi, przyziemnymi troskami. Żadnych wampirów i potworów. Nic dziwnego, że ją to pociągało. Otworzyła kluczem frontowe drzwi, uśmiechając się cicho do siebie, czując się dziwnie odprężona, nie pilnując się i kiedy usłyszała za sobą kroki, odwróciła się, wciąż z uśmiechem, mówiąc: – Nick, myślałam… To nie był Nick. Nie znała tego faceta. Był wysoki, barczysty, przystojny ale w ten przyciężkawy sposób, który pewno za kilka lat okaże się niezbyt przyjemny. Ulubiony typ Moniki Morrell, pomyślała, a wszystko to przemykało jej przez głowę równocześnie z oceną zagrożenia. Nie miał broni palnej, nie miał noża, ale jego postawa wskazywała, że może rzucić się na nią. Gdzieś głęboko w niej zapaliły się czerwone lampki alarmowe. Spięła się, gotowa zrobić unik. – Cześć – powiedział i choć zatrzymał się kilka stopni poniżej niej, skutecznie zablokował drogę w dół. – Więc to ty jesteś nową sublokatorką Liz, tak? Mówiła, że sprowadza się do niej stara przyjaciółka. Jestem Derrick. – Derrick – powtórzyła. Liz nie wspominała o nim, ale to jeszcze nie musiało oznaczać kłopotów. Niemniej jednak wstawiła stopę w drzwi i w pośpiechu kalkulowała z wyprzedzeniem, co ma zrobić jej ciało. Przenieść ciężar, przechylić się w prawo, dokończyć obrót, zatrzasnąć drzwi, zamknąć na zamek. To były ruchy na jedną, może półtorej sekundy. Derrick nie wyglądał na takiego szybkiego, ale już kiedyś dała się zwieść. – Jeżeli szukasz Liz, to myślę, że poszła spać. – Nie ma sprawy. Nie będę wchodził. Chciałem tylko powiedzieć cześć. – Cześć – powiedziała Claire, bynajmniej nie ciepło. Wciąż miała poczucie, że jest w tym coś dziwnego. Nie lubiła być nachodzona na progu domu, zwłaszcza przez kogoś, kto patrzył takim dziwnym wzrokiem. – Słuchaj, jest późno. Przepraszam, nie chcę być niegrzeczna, ale ja…
Podniósł w górę ręce, tylko że jakoś nie odczytała tego jako przeprosiny czy gest poddania się. – Nie ma sprawy. Chciałem się tylko dowiedzieć, jak masz na imię. – Claire. Dobranoc. Nie spuszczając go z oka, weszła do środka, zamknęła drzwi i zasunęła zasuwy. Po raz pierwszy poczuła wdzięczność za te wszystkie zamki. Derrick nie poruszył się, przynajmniej dopóki nie zamknęła drzwi, ale wyczuwała w nim jakieś niesamowite napięcie, jakby każdy jego mięsień drżał z pragnienia, żeby rzucić się na nią. Odsunęła metalową klapkę wizjera w drzwiach i wyjrzała. Twarz Derricka wydawała się ogromna, tuż przed nią. Gapił się, jakby wiedział, że ona wyjrzy. Mimowolnie wydała z siebie zduszony okrzyk, puściła klapkę, która opadła, zasłaniając wizjer. Claire, cofając się, wpadła tyłem na schody. Prawdę mówiąc, spotykała się na własnym progu oko w oko z wampirami, ale na ogół nie było to aż tak przerażające. Kiedy usiadła na stopniu, obok niej, w ciemnej przestrzeni między schodami a stolikiem w holu, rozległ się zduszony szept: – To on, tak? Derrick. Claire jakoś wcale nie zdziwiło, że Liz siedzi tam skulona, z kolanami podciągniętymi pod brodę. Miała na sobie kosmatą piżamę, jasnoszarą w mroku, i wyglądała jak przestraszona mała dziewczynka. Claire przesiadła się bliżej, w ciasny, ciemny kąt i objęła przyjaciółkę ramieniem. Liz trzęsła się, naprawdę cała się trzęsła. Claire zdjęła z siebie kurtkę, którą okryła ramiona Liz. – Spokojnie, Liz – powiedziała, przytulając ją. – Wszystko w porządku. On jest na zewnątrz. Drzwi są zamknięte. – Ale on jest tutaj – choć był to szept, brzmiał jak krzyk rozpaczy. – Nie przypuszczałam, że wie, gdzie jestem, a jest tutaj. On wie. – Liz… kto to jest? – Poznałam go w mojej starej szkole. To była randka w ciemno, którą ustawiła moja przyjaciółka. Nie spodobał mi się, ale on… wciąż usiłował się ze mną umawiać. Z początku to były tylko SMS-y i telefony, i kwiaty, ale potem zaczął za mną chodzić. Zaczęłam się spotykać z tym innym chłopakiem i on… on… – Głos Liz się załamał. Z trudem przełknęła ślinę i mówiła dalej: – Po prostu zniknął. W końcu zadzwonił do mnie i powiedział, że musiał się usunąć, bo przyszedł do niego Derrick i zagroził, że jeśli nie, to nie żyje. Powiedział mi… że Derrick jemu powiedział, że wolałby widzieć mnie martwą niż z kimś innym, i żebym na siebie uważała. Więc wyjechałam. Rzuciłam szkołę, wyprowadziłam się z miasta, zmieniłam fryzurę i sposób ubierania się, poznałam nowych ludzi, z którymi się zaprzyjaźniłam. Nie myślałam, że będzie mnie śledził, naprawdę nie przypuszczałam. – A jednak bałaś się, że może – zauważyła Claire. – Dlatego te wszystkie zamki w drzwiach. Liz żałośnie pokiwała głową. – Przysyłał mi listy. Był naprawdę wściekły, że wyjechałam. Wyśledził mnie tam, gdzie ostatnio mieszkałam i przysłał mi zdjęcia, na których byłam w nowej fryzurze, z komentarzem, jak ślicznie w niej wyglądam. Wysłał je też do mojej mamy i taty. Wie, gdzie mieszka cała moja rodzina. – Zgłosiłaś to na policję? – Jasne. – Liz pociągnęła nosem i wyprostowała się nieco, a jej głos zabrzmiał trochę pewniej. – Potraktowali to poważnie i w ogóle, ale jego gróźb nie da się udowodnić. Jest naprawdę ostrożny. Tak jakby robił to już wcześniej i wiedział, czego nie robić, żeby nie wpaść.
Dlatego to jest jeszcze bardziej przerażające. Przepraszam. Powinnam cię uprzedzić… powinnam cię ostrzec, w co się możesz wpakować. Chodzi mi o to, że ty jesteś po prostu… zawsze byłaś taka miła i delikatna, a ja nie chcę cię ładować w sam środek… – Wcale nie jestem taka delikatna – zapewniła ją Claire. – Czy ty wiesz, że nauczyłam się bić? I że umiem strzelać z kuszy? – Co? – W głosie Liz słychać było niedowierzanie. – Chcesz powiedzieć, że strzelasz do celu? Zajęłaś się tym pod wpływem tego filmu? A tak w ogóle, do czego to się może przydać? – Chodzi o to, że w mieście, w którym mieszkałam, lepiej mieć dobre oko – wyjaśniła Claire. – Do tego mocny żołądek i silne nerwy. To znaczy, że jeśli Derrick zechce się tu zakraść, czeka go wielka, paskudna niespodzianka. Nie zawaham się i będę bronić mojego domu, siebie i mojej przyjaciółki. Rozumiesz? – Ty… ty mówisz poważnie. Co, myślisz, że zastrzelisz go z kuszy? – No, akurat nie teraz, bo nie przywiozłam jej w bagażu. Kusza jest spakowana w moich pudłach. Powinny niedługo przyjechać. Tymczasem co wiesz o posługiwaniu się nożem? – Ja… proszę? – Chodź. – Claire podniosła się i podała jej rękę. – Pokażę ci. – Claire, ja nie dam rady z nim walczyć! – Czemu nie? Wyglądało na to, że Liz zaniemówiła. Trzymając się ręki Claire, dźwignęła się na nogi. Kiedy Claire zapaliła światło, Liz chciała zaprotestować, bo skrzywiła się i sięgnęła do wyłącznika. Claire nie pozwoliła jej. – Co masz zamiar robić? – spytała. – Zamierzasz tu żyć w ciemności, zamknięta na wszystkie spusty? Bać się wyjrzeć, otworzyć drzwi, wyjść? Tak, on tu jest i najwyraźniej nie zostawi cię w spokoju, dopóki nie wydarzy się jedna z trzech rzeczy: albo zrobi ci krzywdę i zostanie aresztowany, albo popełni błąd i zostanie aresztowany, albo ty go powstrzymasz. – Chcesz, żebym go zabiła? – Nie powiedziałam, że masz go zabić. Powiedziałam, żebyś go powstrzymała. To znaczy, że masz się bronić. Jest różnica między przegraną w walce a poddaniem się. Jeśli chcesz walczyć, chodź ze mną. – Ja… – Liz patrzyła na nią niepewnie przez dłuższą chwilę. – Zmieniłaś się. Pomyślałam tak od razu, kiedy tylko wysiadłaś z samolotu, ale to jest coś więcej niż zewnętrzna zmiana, więcej niż wygląd. Jesteś naprawdę inna. Zrobiłaś się… silna. – W Morganville możesz tylko stać się silniejsza albo zginąć – oświadczyła Claire. – Tak to jest. Wiem, że tu nie Morganville, ale i tak możemy wziąć sprawy we własne ręce. Chodź. Lekcja pierwsza: jak się bronić za pomocą tego, co się ma pod ręką… Claire pociągnęła Liz w stronę kuchni, ona jednak zawahała się, wpatrzona w drzwi. – Myślisz, że on wciąż tam jest? – Być może – odparła Claire. – Ani trochę mnie to nie obchodzi. Niech tam zamarznie albo niech go aresztują za podglądactwo. Nie graj w jego grę. Graj we własną. – Ja nie mam własnej gry. – Będziesz mieć – obiecała jej Claire z uśmiechem, który prawdopodobnie był tak samo przerażający jak Derrick i wszystko, co się z nim łączyło. – Będziesz mieć. Myrnin nie podał Claire zbyt wielu informacji o jej nowej opiekunce naukowej, ograniczając się do nazwiska (Irene Anderson) i faktu, że kiedyś mieszkając w Morganville, była jego asystentką. Robiło wrażenie, że Anderson przeżyła to doświadczenie, ale nic nie
mówiło o niej samej. Okazało się, że jest fantastyczna. Choćby dlatego, że była dużo młodsza, niż oczekiwała Claire – miała około trzydziestu pięciu lat. Kiedy Claire zapukała do drzwi i stanęła w progu jej gabinetu, pomyślała, że pomyliła miejsce, ponieważ zobaczyła drobną kobietę, która zamiast siedzieć za biurkiem, stała ubrana w podniszczony kitel, z jakimś bardzo małym palnikiem gazowym w ręku i coś robiła przy stercie metalowych części. – Sekundkę – powiedziała, nie odrywając wzroku od tego, co robiła. Dopiero po jakichś dziesięciu sekundach zgasiła palnik, odłożyła go i szybko coś zapisała na leżącej obok kartce przypiętej do podkładki. – No. Mam. Więc to ty byłaś umówiona na dziesiątą, tak? – Nazywam się Claire Danvers. Czy pani jest…? – Doktor Irene Anderson. – Kobieta podsunęła do góry okulary ochronne, które zsunęły się jej z głowy, wesoło zadyndały na końskim ogonie blond włosów, po czym ze stukiem spadły na podłogę. – Wiem, nie tego się spodziewałaś, co? Wszyscy tak mówią. Włącznie z moją rodziną. Cześć. – Wyszła zza warsztatu i podała Claire rękę. Uścisk jej dłoni był zdecydowany i silny. Patrzyła przy tym prosto w oczy na tyle długo, żeby Claire mogła się przekonać, że jej oczy są niebieskie, pasujące do blond włosów. Shane prawdopodobnie nazwałby ją niezłą laską, choć Claire nie była do końca pewna, jakie właściwie są kryteria jego ocen… miało to więcej wspólnego z postawą niż z typem urody. – Dobrze cię poznać. Jesteś młoda jak na to, że przeżyłaś rok czy dwa, robiąc to, co robiłaś. – Czy mamy nie wymieniać…? – Morganville? Jasne, możesz. Przepraszam. Ostrożność kogoś stamtąd jest zupełnie normalna. Ja zawsze tak bardzo uważałam, żeby nie mówić o Myrninie, że często zapominam użyć jego imienia, nawet kiedy mogę. A skoro o nim mowa, słyszałam, że teraz jest z nim lepiej. – Lepiej niż wtedy, kiedy tam przyjechałam. – A, to dobrze. Nie chciałam wyjeżdżać, ale był po prostu zbyt rozchwiany, żeby coś dobrego mogło z tego wyniknąć dla niego czy dla mnie. Pomyślałam też, że lepiej, żeby na jakiś czas wziął sobie do pomocy wampira. Zrobił tak? – Ja… nie wiem. Nigdy mi dużo nie mówił o tych, którzy z nim pracowali przede mną. Wiem, że… hm… – Zabił wielu z nich? Tak, też to wiem. I oczywiście zabił świętej pamięci Adę. Nigdy się od niej nie uwolni. – Tu doktor Anderson z irytacją zaczęła przewracać oczami, ale przestała, kiedy spostrzegła, że Claire się nie uśmiecha. – Co? – Ada jest… cóż, chyba faktycznie nie żyje. Przypuszczam, że technicznie to będzie trzeci i ostatni raz. To znaczy, że bezpowrotnie. Doktor Anderson zakryła dłonią usta i na moment zamknęła oczy. – Jak on to przyjął? – Nie za dobrze – przyznała Claire. – Trochę zwariował. Ale teraz ma się lepiej. Jak myślę, pomogło mu, że pozwolił jej odejść. Nadal ma te… epizody, ale nie są takie silne, jakie bywały na ogół. Bardziej irytujące niż przerażające. – To spora zmiana – powiedziała nowa profesor Claire, przyglądając się jej uważniej. – W takim razie dokonałaś czegoś, czego ja nie byłam w stanie zrobić. Gratulacje. Poinformowano mnie, że Myrnin rozpracował tę chorobę… – Obecnie nazywamy ją epidemią Bishopa. – Ach, epidemia Bishopa… ale teraz wydaje mi się, że ty miałaś większy udział w rozwiązaniu tego problemu niż on, mam rację?
Claire nie odpowiedziała. Rozejrzała się po gabinecie – choć bardziej była to rupieciarnia i laboratorium niż gabinet – i zauważyła mały, zagracony stół wciśnięty w kąt. Stał przy nim poklejony taśmą, zapadnięty fotel biurowy, ale nie było miejsc dla gości. – To tu będziemy pracować? – Tu? Nie. Zdecydowanie nie. Tu tylko majstrowałam trochę, czekając na ciebie. Zanim pójdziemy, będziesz potrzebować identyfikatora. – Mam legitymację studencką… – Nie o to chodzi. – Doktor Anderson podeszła do biurka, otwierała i zamykała szuflady, mrucząc pod nosem, wreszcie wyjęła jakąś kartę z czarnym paskiem magnetycznym i logo, które wyglądało dziwnie znajomo: herb Założycielki. Postukała w klawiaturę, poklikała myszką, następnie przesunęła kartę przez czytnik. – Proszę, przytknij kciuk we wskazanym okienku. Podała mały tablet Claire, która wykonała polecenie. Jednocześnie tablet pstryknął i Claire zorientowała się, że zrobił jej zdjęcie. Zanim zdążyła zapytać o cokolwiek, doktor Anderson wzięła tablet, popukała w ekran, po czym włożyła kartę do niewielkiego białego urządzenia podłączonego do komputera. Urządzenie powarczało cicho i pół minuty później wypluło gotowy identyfikator, ze zdjęciem i odciskiem kciuka. Doktor Anderson przyjrzała mu się, uznała, że jest dobry, dopięła do niego smycz z logo MIT i wręczyła go Claire. – Noś to na szyi – przykazała. – Żadnego przywiązywania do paska czy do plecaka ani noszenia jako opaski na głowę, a wierz mi, widziałam studentów, którzy próbowali tego wszystkiego. Jeśli nie będzie na właściwym miejscu, czeka cię przeprawa z ochroną, a tego byś nie chciała. Tam, dokąd idziemy, ochrona jest bardzo, bardzo serio. – Doktor Anderson miała już na szyi swój identyfikator. Wyglądał identycznie, różnił się tylko zdjęciem. – Jeżeli zetniesz albo ufarbujesz włosy czy w ogóle coś się zmieni w twoim wyglądzie, dostaniesz nowy identyfikator. Są w nim zakodowane wszelkiego rodzaju dane. Brzmi jak z Orwella, prawda? Bo jest. Przyzwyczajaj się. Claire starała się nadążyć za doktor Anderson, która strząs nąwszy z siebie fartuch laboratoryjny, rzuciła go na wieszak i poszła pierwsza długim korytarzem do szczelnie zasuniętych drzwi z umieszczonym na nich elektronicznym czytnikiem. Anderson otworzyła drzwi kartą, ale kiedy Claire chciała wejść za nią, zatrzymała ją. – Otwórz swoją kartą – poinstruowała ją. – Gdybyś przeszła bez tego, uruchomiłby się alarm. Tak jak mówiłam. Bezpieczeństwo. Claire poczekała, aż drzwi się zamkną, po czym przesunęła swoją kartę przez czytnik i dostała zielone światło. Z powrotem założyła smycz przez głowę, a następnie wkroczyła w zupełnie inny świat. Ta część budynku wyglądała na nową, lśniącą i sterylną. Było tu tłoczno i gwarno – studenci starszych lat, doktoranci, profesorowie, ludzie w garniturach wyglądający na urzędników państwowych albo może biznesmenów. Napotkane grupy często składały się ze wszystkich tych typów skupionych koło siebie, przechadzających się i rozmawiających. Claire podchwyciła urywki rozmów o genetyce, o terapii lekowej, o nanotechnologii, a wszystko to podczas dwuminutowego, energicznego marszu. Doktor Anderson wymieniała skinienia głowy z większością z tych ludzi, ale nie zatrzymywała się na pogaduszki. Laboratorium doktor Anderson oznaczone było wsuniętym w ramkę zwykłym białym kartonikiem z napisem „Wstęp wzbroniony”. Nic więcej… chociaż nie, kiedy Claire przesunęła się trochę w bok, żeby Anderson mogła otworzyć drzwi, dostrzegła na kartoniku coś jeszcze – logo Założycielki nadrukowane holograficznie, więc widoczne tylko pod pewnym kątem.
Drzwi otwarły się z cichym sykiem i Claire owionęło chłodne powietrze o zapachu metalu i chemikaliów. Kiedy zamknęły się za doktor Anderson, Claire otworzyła je ponownie swoją kartą. Nie trzeba jej było dwa razy powtarzać, jakie są procedury bezpieczeństwa. Wewnątrz było… no cóż, laboratorium Myrnina, tylko rozsądne, uporządkowane i czyste. Claire w dużym stopniu rozpoznawała, co się odbywa na poszczególnych stołach, choć zamiast średniowiecznych technik alchemicznych doktor Anderson miała do dyspozycji nowoczesny chemiczny sprzęt laboratoryjny oraz najnowszej generacji przyrządy i komputery. To było jak pornografia dla mózgowców. – Ojej – westchnęła Claire i nieśmiało przesunęła dłonią po lśniącej stali stołu, nie mając na razie odwagi zostawić odcisków palców na żadnym z tych oszałamiająco odjazdowych sprzętów. – Jest pani… – Dobrze dofinansowana? Owszem. Amelie chciała innej, mniej chaotycznej metody badawczej, aby zweryfikować i utrwalić odkrycia Myrnina. Znasz go, jest genialny, ale to chodzące wcielenie teorii chaosu. Tak więc moja praca polega na ustaleniu, dlaczego jego wynalazki działają, udokumentowaniu ich i doprowadzeniu do tego, aby dało się je łatwo powielać za pomocą nowoczesnych urządzeń i technologii. Teraz będzie to również twoje zadanie. – Już to robiłam. W każdym razie próbowałam. Kiedy mi na to pozwalał. Doktor Anderson uśmiechnęła się do niej ciepło i ze zrozumieniem. – Tak, wiem, jak to jest. Pracując z Myrninem, trzeba być dozorcą w zoo, niańką i najlepszą przyjaciółką. Problem w tym, żeby wiedzieć, kiedy trzeba być kim, bo jak się pomylisz, skończysz jako zestaw obiadowy w cenie promocyjnej. Należy ci się medal za to, że wyszłaś cało z tego doświadczenia, Claire. I że się wyniosłaś w diabły z Morganville. Założę się, że myślisz sobie, że najgorsze masz za sobą, prawda? Claire przeszedł dreszcz, kiedy pomyślała o draugach, o Bishopie, o tysiącu drobnych sytuacji zagrożenia życia, przez które przeszła, odkąd przybyła do miasta. – Mam nadzieję, że tak – powiedziała. – Mylisz się – oznajmiła doktor Anderson pewnym swego, trzeźwym tonem. – Żyjesz tam na takim poziomie, jakbyś żyła w grze komputerowej. Przeżycie liczy się wysoko, jest osiągnięciem. Potem przyjeżdżasz tutaj i zaczyna cię ogarniać stres pourazowy… bo nikogo nie obchodzi, ani przez co przeszłaś, ani że to przeżyłaś, a twój organizm przywykł do stałej dawki adrenaliny. To jest jak odstawienie narkotyku. Jeśli jeszcze cię nie dopadło, to dopadnie… normalne życie wymaga, żeby się do niego przyzwyczaić, Claire. Gdybyś chciała z kimś porozmawiać, służę. Ja mam to za sobą. Za czym najbardziej tęsknisz teraz? – Za Shane’em – powiedziała Claire. Ścisnęło ją w gardle, tak że przez chwilę nie mogła mówić dalej. – To mój chłopak. – Ach – powiedziała Anderson. Nic więcej. Brwi podjechały jej do góry, ale nie pytała o nic. Odczekała chwilę, po której uznała, że Claire też nic więcej nie powie. – Pozwól, że cię teraz oprowadzę. Zakładam, że znane ci są portale międzywymiarowe Myrnina? Nauczył cię, jak się je obsługuje? Od tego momentu godziny mijały szybko, wypełnione technicznymi dyskusjami i równaniami, błyskawicznymi łańcuchami myśli, w których każda z nich budowała na pomysłach i pracy drugiej. Do południa opracowały nadanie matematycznego wyrazu działaniu portali. Claire porównała efekt z tym, jaki uzyskali z Myrninem, pracując nad tym samym. Ostateczna wersja doktor Anderson była lepsza, czystsza i bardziej ugruntowana teoretycznie. Popołudnie poświęcone było zaznajamianiu się ze sprzętem, jakiego w większości Claire
nigdy nie widziała, choć o niektórych urządzeniach słyszała. Najbardziej fascynujący był sekwencer genetyczny, zajęty akurat łamaniem kodu DNA wampira. – Do złudzenia przypomina ludzki – wyjaśniła doktor Anderson. – Trudno rozróżnić, bo różnica jest tak mała. Tak jakby DNA było tylko częścią równania przemiany w wampira… to nie jest tylko fizyczny proces. Nie mam sprzętu, który mógłby wychwycić coś, co dzieje się wyłącznie na płaszczyźnie duchowej, przynajmniej jeszcze nie. – Być może ja mam – powiedziała Claire nieśmiało. Czuła się trochę przytłoczona tym, co robi doktor Anderson w swoim kosmicznym laboratorium. Kimże jest ona, żeby uzurpować sobie prawo do miana wynalazcy? Nie odczuwała tego tak przy Myrninie. Wtedy wszystko wydawało się możliwe. Tutaj czuła się bardzo… młoda. I niedoświadczona. Jednak doktor Anderson skupiła na niej całą uwagę. – Mów dalej. – Ja… pomyślałam, że skoro Myrnin zbudował urządzenia wchodzące w interakcje z mocami wampirów, możliwe byłoby zbudowanie urządzenia, które je wytłumia. Zapadła długa, dziwna cisza. Claire robiło się coraz bardziej gorąco i nieswojo pod skupionym, nieruchomym spojrzeniem Anderson. Następnie jej profesorka ostrożnie spytała: – Masz takie urządzenie? – Może? To znaczy, wiem, że potrafi wzmacniać emocje wampirów. Wydaje mi się, że gdyby użyć go w odwrotnym kierunku, można by zamienić ich złość w lęk, wytłumić ich agresję i głód… To wszystko w tej chwili to naprawdę tylko domysły. – Ale zbudowałaś coś takiego? – Mam prototyp. – Gdzie? Doktor Anderson potraktowała to dużo poważniej, niż Claire mogłaby się spodziewać. Nawet Myrnin nie wydawał się pod aż takim wrażeniem. – Jest zapakowany, dostarczą go z resztą moich rzeczy w tym tygodniu. – Wysłałaś go transportem? – Pomyślałam, że może być trudno przejść z nim kontrolę na lotnisku. – A, słuszna uwaga, doskonale. Tylko czy myślisz, że naprawdę bezpieczniej jest powierzyć go firmie przewozowej? Czy wampiry wiedzą, że masz takie urządzenie? – Myrnin wie. – I powiedział o tym Amelie? – Nie wiem. – Claire czuła się więcej niż trochę zdez orientowana, jakby zrobiła coś złego, ale nie była pewna, co dokładnie. – A nie powinien? – Jeśli uważa, że warto zachować cię przy życiu, nie zrobiłby tego – stwierdziła doktor Anderson. Wzrok jej niebieskich oczu stał się nagle nieobecny, kalkulujący. Claire przeszedł dreszcz. – Ostatnią rzeczą, jakiej życzyłaby sobie Amelie, jest urządzenie takie jak to, umożliwiające ludziom kontrolę nad wampirami. Kiedy ma być tu dostarczone? – Hm, myślę, że jutro. Mają po prostu wstawić pudła do mojego pokoju, gdyby akurat nie było mnie w domu. – To bądź. Nie wychodź z domu. Zanim odjadą, sprawdź pudło, do którego je zapakowałaś, i zadzwoń do mnie, jak tylko zostaniesz sama, a ja zorganizuję ci eskortę. Chcę to twoje urządzenie umieścić jak najszybciej w strzeżonym miejscu, na wypadek gdyby faktycznie działało tak, jak mówisz. Wampirom nie podoba się, kiedy wynajdujemy nową broń przeciwko nim, Claire. Widziałam ludzi, dla których sama rozmowa o czymś takim skończyła się śmiercią, a ty coś takiego zbudowałaś. To jest coś, czego Amelie nie może i nie będzie ignorować. Jestem
wręcz zdumiona, że Myrnin na to pozwolił, a jeszcze bardziej zdumiona, że nie powiedział o tym Amelie. Claire nagle zmroziło w środku na myśl o tym, co się stało z rodziną Shane’a po opuszczeniu Morganville. Amelie gotowa była strzec swoich sekretów za wszelką cenę i kiedy matka Shane’a zaczęła za dużo sobie przypominać, za dużo mówić, skończyła martwa. Czysty przypadek, że Shane i jego ojciec nie podzielili jej losu. To, co ona zrobiła, konstruując to urządzenie – nie, tę broń – było bez porównania gorsze niż paplanie o Morganville. Mogło stanowić dla nich zagrożenie. Śmiertelne zagrożenie. Doktor Anderson miała rację. To było coś, czego wampiry nie zlekceważą… a teraz, kiedy znalazła się poza Morganville, mógłby się zdarzyć wypadek. Nikt z jej przyjaciół nie zorientowałby się. Była sama. – Hej – odezwała się doktor Anderson z ostrożnie wyważonym uśmiechem. – Spokojnie. Wyglądasz na trochę wystraszoną. Claire przytaknęła, nie będąc w stanie powiedzieć słowa. – Przywykłaś myśleć, że nic ci nie grozi z ich strony, prawda? Że są po twojej stronie. Łatwo popełnić ten błąd. Będą cię traktować jak kapitał czy nawet przyjaciela, do czasu aż nie przekroczysz pewnej granicy, stając się zagrożeniem. Ty to właśnie zrobiłaś, Claire, nawet jeśli oni jeszcze o tym nie wiedzą. Z poddanej Amelie stałaś się wrogiem Amelie, nawet jeśli faktycznie nigdy nie zwróciłaś się przeciwko niej… ona nie będzie czekać, aż ją rzeczywiście zdradzisz. Ziarno zostało zasiane i to wystarczy. – Wzrok Anderson był wciąż kalkulujący, wciąż zimny. – Jesteś uzbrojona? – Nie. To jest prawdziwy świat. Nie sądziłam, że będę potrzebować… to jest wbrew prawu, tak? – Wolisz zapłacić grzywnę za noszenie przy sobie ukrytego noża czy zginąć w ciemnym zaułku? – Czy to moje jedyne opcje? Uśmiech doktor Anderson stał się cieplejszy, jej powaga odrobinę zelżała. Tylko odrobinę. – Niekoniecznie, ale uważam, że należy planować z uwzględnieniem najgorszego scenariusza. – Spodobałby się pani mój chłopak, Shane. No dobrze. Jestem przyzwyczajona mieć przy sobie nóż. Srebrny, co? – Mamy nową technologię, która umożliwia pokrycie srebrem samej krawędzi ostrza. Jest bardziej niezawodne i zachowuje ostrość. Doktor Anderson podeszła do zamkniętej szafy, którą otworzyła odciskiem dłoni i skomplikowanym kodem wystukanym na panelu. Sięgnąwszy w głąb, wydobyła nóż w skórzanej pochwie. Był onieśmielająco duży, a kiedy Claire wzięła go do ręki, okazał się cięższy od tego, który zwykle nosiła ze sobą. – Nie ma pani czegoś… – Mniejszego? Niestety nie. Ten w sam raz zmieści się do plecaka. Jeśli chcesz nosić go przy sobie, radziłabym skorzystać z aktualnej mody na gigantyczne torby. Uważaj na ostrze. Jest w stanie przeciąć wszystko poza diamentem. I na litość boską, noś go, Claire. Martwa na nic mi się nie przydasz. Dopóki nie zaczniesz pracować, nie mogę nawet mieć pewności, że w ogóle mi się na coś przydasz, ale gotowa jestem dać ci szansę. – Anderson zdawkowo poklepała ją po ramieniu. – Która to godzina? O cholera, za dwadzieścia minut mam wykład. Zasady co do laboratorium: jesteś tu codziennie, wcześnie rano. Ja przychodzę o szóstej. Ciebie spodziewam
się nie później niż o siódmej. Nie przychodzisz wcześniej niż ja i nie zostajesz po moim wyjściu. Jeśli uznam, że można na tobie polegać, zacznę pozwalać ci zostawać w laboratorium, podczas gdy ja będę mieć zajęcia ze studentami, ale zanim to nastąpi, musisz przejść okres próbny i oczywiście czujniki w laboratorium będą monitorować wszystko, co robisz. To nie jest groźba, mówię to, żeby wszystko było jasne, bo wolałabym, żebyś nie była zdziwiona poziomem obserwacji, jakiej tu będziesz poddana. Wszystko to było właśnie zadziwiające, ale Claire to raczej nie przeszkadzało – rozumiała konieczność środków bezpieczeństwa. Nie była jednak pewna, co ma myśleć o doktor Anderson i odnosiła wrażenie, że takie same są odczucia jej nowej opiekunki naukowej w stosunku do niej. No cóż, przynajmniej dała mi nóż, pomyślała Claire. To o czymś świadczyło… ale o czym właściwie, tego nie była całkiem pewna. Najwyraźniej doktor Anderson już ją odprawiła, bowiem zajęła się przeglądaniem papierów i nie zauważyła nieśmiałego machania na pożegnanie, więc Claire podeszła do drzwi. Z tej strony też był czytnik kart, którego użyła, żeby otworzyć sobie drogę na korytarz. Przez kilka sekund była zdezorientowana, ponieważ brakowało oznakowania, a czyste białe kafle wyglądały tak samo w każdym kierunku, ale w końcu ustaliła, skąd przyszły i po kolejnym użyciu karty mogła wrócić w normalne otoczenie college’u. Niesamowicie było przejść ze świata zaawansowanej technologii w świat, w którym ludzie w jej wieku śmiali się, grali w piłkę na trawniku i flirtowali, jakby to były najważniejsze umiejętności pod słońcem. Może normalny świat nie jest tak normalny, jak się spodziewałam. Ta myśl ją otrzeźwiła. Ruszyła przez pełen ludzi teren kampusu, czując się dziwnie z nożem w plecaku. Często sprawdzała, czy przypadkiem jego kształt nie jest widoczny, ale oczywiście nie był. To było tak, jakby sreberko z jej dawnego życia przykleiło się do nowego i nie wiedziała, jak ma się z tym czuć. Okazało się, że miała powód do zadowolenia. Claire przeszła na drugą stronę Albany Street, zmierzając do Chicago Pizza, ponieważ nagle poczuła się śmiertelnie głodna, a tam już raz była, więc miejsce wydawało się odrobinę znajome. Kiedy z kawałkiem pizzy i napojem gazowanym przecisnęła się przez pełną salę do stolika pod ścianą, zobaczyła, że ktoś stoi za oknem i zagląda do środka. Rozpoznała tego kogoś. Derrick. Prześladowca Liz, jej były, nie sprawdzał oferty dnia… gapił się prosto na nią świdrującym spojrzeniem. Pod wpływem szoku serce Claire zakołatało mocno. Odruchowo odsunęła się od stolika i sięgnęła po plecak oparty o kolano – zadziałał instynkt przetrwania, mimo że Derrick nie robił nic, tylko patrzył na nią. To przez to, co było w jego oczach. Coś po prostu… niedobrego. Po drugiej stronie jej stolika nie było krzesła, ale jakiś student akurat wstał i wyszedł. Derrick minął się z nim w drzwiach. Po drodze złapał krzesło, przyciągnął je z hurgotem do stolika Claire, przy którym usiadł z łokciami na blacie i powiedział: – Cześć, Claire. Jak ci minął dzień? Nie miała ochoty na pogawędkę. Coś, czego nauczyła się od Shane’a: jest czas , kiedy można się zdekoncentrować i gadać, a jest czas, kiedy trzeba siedzieć cicho i mieć się na baczności. Z tym facetem zdecydowanie nie mogła sobie pozwolić na gierki. To była jego gra, jego zasady. Nie mogłaby wygrać. – Musisz zostawić mnie w spokoju, Derrick – powiedziała, nie próbując ściszyć głosu.
Restauracja była pełna i niektórzy goście spojrzeli w ich stronę, nie zaalarmowani, po prostu ciekawi. – Odejdź stąd natychmiast. – Przecież ja nic nie robię, Claire, daj spokój. Chcę tylko, żebyśmy byli przyjaciółmi. Liz jest dla mnie kimś szczególnym. Powinienem znać ludzi, których ona lubi, prawda? – Liz nie chce cię widzieć. Ja nie chcę cię widzieć. – Claire nagle wstała, odsuwając krzesło, które przewróciło się z hukiem. Szmer rozmów urwał się. – Masz stąd w tej chwili odejść. – Bo co? – Derrick wcale nie sprawiał wrażenia zaniepokojonego. – Wezwiesz gliny i powiesz, że grzecznie rozmawiałem? Claire nawet nie pomyślała, co zrobi. Gdyby pomyślała, prawdopodobnie zastanowiłaby się. Wzięła szklankę pełną napoju i chlusnęła mu w twarz. Gwałtownie zaczerpnął powietrza, zrywając się z krzesła i stał tak, ociekający i wściekły. Kawałki lodu połyskiwały mu we włosach, na koszuli miał mokre plamy. Ktoś w pobliżu zaczął powoli klaskać. Inni dołączyli. Zagrożenie, jakie stwarzał Derrick, nie kryło się już pod powierzchnią. Wpatrywał się w Claire, jakby miał zamiar ją pogryźć. Mały stolik między nimi nie dawał zbyt wiele ochrony, jeśli w ogóle jakąś. Tak samo jak ludzie wokół, którzy mogli kibicować brawurowemu gestowi, ale zwialiby, gdyby doszło do walki. Jeszcze nigdy tak bardzo nie brakowało jej wsparcia Shane’a. Derrick wziął głęboki wdech, drżąc na całym ciele i zmusił się do uśmiechu, który był bardzo drapieżny. – Wszyscy tutaj są świadkami. Nie podniosłem na nią ręki, tak? To ona mnie zaatakowała. – Podniósłszy obie ręce, wygarnął lód z włosów i odsunął się od stołu i od Claire. – Cholera, dziewczyno, odstaw kofeinę. Ja wychodzę. – Teraz mówił jak zwykły chłopak zaskoczony jej reakcją i oklaski przycichły. – Przepraszam, jeśli cię przestraszyłem. Nie chciałem. Brzmiało to szczerze. Nagle powszechna sympatia zmieniła kierunek. – Owszem, chciałeś – stwierdziła Claire stanowczo. – Ty to wiesz i ja to wiem. Ale mnie nie przestraszysz, Derrick. Ja… – Miała na końcu języka „zabijałam straszniejszych od ciebie”, ale nie zabrzmiałoby to dobrze w tym miejscu i czasie. – Znałam mnóstwo facetów gorszych od ciebie i żyję. – To wariatka – rzucił do nikogo w szczególności, po prostu ogłosił i wyglądało na to, że niektórzy się z nim zgadzali. Niektórzy nie. Jedna dziewczyna patrzyła na Derricka, marszcząc brwi, wyraźnie zaniepokojona. Co najmniej dwóch chłopaków też nie było po jego stronie. Jeden z nich, dość spory, wstał. – Może po prostu odejdź, człowieku – powiedział. – Czemu nie ona? – odpalił Derrick. Chłopak wzruszył ramionami. – Bo ona ma pizzę. Ty nie. Była to łagodna, ale cenna uwaga i w tej samej chwili jeden z pracowników – prawdopodobnie menedżer, pomyślała Claire – wyszedł zza kontuaru, poskramiając wzrokiem Derricka, potem Claire. – Cokolwiek się tu dzieje, dość tego albo wzywam policję – zagroził. – Nie ma problemu – zapewnił Derrick, wciąż trzymając ręce w górze. – Ja wychodzę, stary. Jak powiedział, tak zrobił, wycofując się tyłem przez drzwi lokalu, ale kiedy mijał taflę
szyby, przez którą Claire dostrzeg ła go na samym początku, posłał jej z ukosa spojrzenie tak złośliwe, że mogłoby być przyczyną raka. Claire uświadomiła sobie, że cała się trzęsie – skutek potężnej dawki adrenaliny. Postawiła prosto swoje przewrócone krzesło i poprosiła obsługę o papierowe ręczniki. Większość jej napoju wylądowała na podłodze, wokół krzesła Derricka. Wytarła ją bez narzekania i cicho przeprosiła siedzących obok. Zbagatelizowali sprawę. Pizza smakowała jak kurz i karton, choć pewno była pyszna. Jadła ją szybko, z oczami utkwionymi w szybie. Bojąc się chwili, kiedy będzie musiała wyjść na zewnątrz. – Hej. – Claire drgnęła, ale to był chłopak, który na koniec postawił się Derrickowi. Nie zauważyła, jak podszedł z boku, bo była wpatrzona w okno. – Denerwujesz się nim? Zaśmiała się niepewnie. – Tak, troszkę. – Tu są drzwi od tyłu – powiedział. – Wychodzą na zaułek, ale można szybko dobiec do ulicy. Jeżeli on obserwuje od frontu, możesz na razie go uniknąć. Ale jak chcesz znać moje zdanie, zawiadom policję. Z nim jest coś nie tak. – Wiem. Wierz mi, że wiem. – Wyciągnęła do niego rękę, którą uścisnął. – Dzięki. Przy okazji, mam na imię Claire. – A ja Grant. Uważaj na siebie. Nie zaproponował, że odprowadzi ją do domu, ale i tak nie zgodziłaby się. W tej chwili nóż w plecaku był jedynym, czemu skłonna była zaufać. Tylne wyjście przypuszczalnie wyposażone było w alarm, jednak teraz drzwi były zablokowane w pozycji otwartej, pewno po to, żeby świeży powiew łagodził piekielne gorąco bijące od pieców do pizzy. Claire wymknęła się niezatrzymywana przez nikogo i przez chwilę lustrowała wzrokiem zaułek. Był pusty i nie było tam miejsca, w którym mógłby się ukryć Derrick. Dobiegła do bocznej ulicy, gdzie skręciła w lewo, zmierzając prosto do domu. Choć po drodze przez cały czas oglądała się przez ramię, nie zauważyła śladu Derricka. Może poszedł do domu zrobić porządek ze swoimi zlepionymi włosami, przebrać się i obmyślić, jak się jej odpłaci. Nie była to bynajmniej myśl dodająca otuchy. Pudła Claire przywieziono godzinę później, małą ciężarówką dostawczą. Nie było ich dużo. Podpisała odbiór, kiedy wniesiono je do jej pokoju na górze i ustawiono jak popadnie na ostatniej wolnej powierzchni. Posłuszna instrukcjom doktor Anderson, otworzyła karton zawierający urządzenie wynalezione przez nią w Morganville… przypominające z wyglądu jakiś steampunkowy miotacz promieni, tylko dużo bardziej nieporęczny. Było tam. Na ile mogła się zorientować, nietknięte. Liz nie było w domu. Claire zamknęła drzwi za pracownikami firmy przewozowej i wróciwszy na górę, uporządkowała pudła w kolejności rozpakowywania. Wysłała do doktor Anderson SMS z wiadomością, że z urządzeniem wszystko w porządku. Anderson odpowiedziała natychmiast, nakazując jej czekać w domu. Najwyraźniej wysyłała wsparcie. Czekając, Claire wyglądała przez okno, wypatrując jakichkolwiek niepokojących sygnałów. Nic. Było całkiem bezpiecznie, albo raczej tak bezpiecznie, jak mogło być. Wypakowywała właśnie zimowe ubrania z ostatniego pudła, kiedy wreszcie zadzwoniła jej komórka – połączenie nie z numeru doktor Anderson, a z jakiegoś nieznanego. – Halo? – Cześć Claire. Nie znasz mnie, ale się nie rozłączaj. Irene Anderson poprosiła mnie,
żebym cię podrzuciła do jej laboratorium. Mam na imię Jesse. – Sądząc po głosie, była spokojna i zrelaksowana, miała lekki egzotyczny akcent, który jakoś odlegle kojarzył się Claire z głębokim Południem, był jednak dobrze zamaskowany. – Będziemy po ciebie z moim przyjacielem Pete’em koło szóstej. – To późno – zauważyła Claire zdziwiona. – Myślałam, że chciała, żeby jej to przywieźć jak najszybciej. – Praca na etacie koliduje z życiem towarzyskim – oznajmiła Jesse ze śmiechem. Był to ciepły, gardłowy dźwięk i Claire, choć w tym momencie w pełnej mobilizacji, nastawiona na kłopoty, poczuła sympatię do tej dziewczyny. – Przyjedziemy najszybciej, jak będziemy mogli. A, ona powiedziała, że możesz być trochę wyrywna do naciśnięcia na spust, więc proszę, nie strzelaj. Przychodzimy w dobrych zamiarach i wolałabym zostać cała. – Obiecuję najpierw zapytać – powiedziała Claire, na co Jesse roześmiała się znowu, po czym się rozłączyła. Claire faktycznie zapytała. Zadzwoniła do doktor Anderson, która potwierdziła, że Jesse i Pete są jej znani. Claire właściwie w to nie wątpiła, ale wciąż niepokoił ją Derrick. Wydawało się nieprawdopodobne, żeby wiedział o doktor Anderson i umówionej przez nią eskorcie, ale w obecnej sytuacji paranoja mogła mieć swoje dobre strony. Pozostałe kilka godzin spędziła na nauce, surfowaniu po Internecie i zastanawianiu się – martwieniu – gdzie jest Shane i co robi. Zobaczyła, że dostała mail – tym razem nie wideo, a tekst, w którym podawał jej swój nowy numer telefonu. Nauczyła się go na pamięć, wpisała w swój telefon i do prywatnej książki telefonicznej w komputerze – zawsze stosowała tego typu potrójne zabezpieczenie – po czym zaczęła się zastanawiać, czyby do niego nie zadzwonić (oczywiście tylko po to, żeby się upewnić, że numer jest prawidłowy). W chwili gdy jej palec zawisł nad jego imieniem w książce adresowej, usłyszała głośne pukanie do drzwi. Gwałtownie podniosła wzrok. Była godzina szósta – o dziwo – przyjechali punktualnie. Zanim zaczęła odsuwać zasuwy w drzwiach, dla pewności wyjrzała przez wizjer. Na pewno nie był to Derrick – chłopak i dziewczyna, oboje niewiele starsi od niej. Uwagę przykuwała dziewczyna, ponieważ była wysoka, zgrabna, z ogniście rudymi włosami opadającymi w lśniących falach niemal do pasa. Zrobiona była – podobnie jak Eve – w stylu gotyckim, z dużą ilością czarnego eyelinera, bladym pudrem i ustami w nienaturalnym kolorze. W jej ubiorze dominowały trupie czaszki i skóra. Claire uchyliła drzwi. – Jesse i Pete? Jesse z uśmiechem wskazała kciukiem swojego niskiego przyjaciela, którego łatwo było przeoczyć. Zbudowany był jak buldog, ale miał miłą twarz. Uśmiechnął się z pewnym znużeniem i zamachał ręką. – To jest Pete, a ja Jesse – powiedziała ruda. – Dobra, zabieramy cię do doktor Anderson. No to chodźmy. Muszę jeszcze wpaść tu i tam. – Wezmę tylko torbę. Wejdźcie – zaprosiła ich Claire. Oboje jednocześnie pokręcili głowami. – Trzeba mieć oko na samochód – wyjaśnił Pete. – W tej okolicy dostaniemy mandat za parkowanie, jeśli tu nie mieszkamy. – Och. – Claire nie pomyślała o tym. Samochód stojący przy krawężniku był ciemnoniebieski i lśniący. Miał przyciemnione szyby i oblepiony był deathmetalowymi naklejkami. Prawdopodobnie bryka Jesse. – Muszę po prostu zamknąć te drzwi i tyle. Zgrozą przejmowała ją myśl, że mogłaby je zostawić otwarte, chociaż nie przypuszczała,
że Jesse i Pete pozwoliliby Derrickowi wślizgnąć się do środka, podczas gdy ona pójdzie na górę. – Ja wejdę, a Jesse może popilnować samochodu – zaproponował Pete. – Ta twoja rzecz jest ciężka? – Troszkę. Nie bardzo. Jesse poklepała Pete’a po ramieniu. – Niech mój człowiek nosi ciężary. Uwielbia prezentować paniom swoje mięśnie. – Nie bądź seksistką. Napinam się też dla facetów. – No, tylko że nie tak stylowo. – Jesse mrugnęła okiem. – Idźcie. Ja się zajmę tą od mandatów w razie potrzeby. Claire zaprowadziła Pete’a na górę i wskazała mu właściwe pudło, które radośnie (i z największą łatwością) podniósł, po czym bez problemu zniósł po wysokich schodach. – Znaczy, że się właśnie wprowadzasz? – spytał. – Nowa studentka? – To widać? – Nie tak bardzo jak u większości. Nie widzę na ścianach plakatów z kotkami i boysbandami. Claire o mało nie wybuchła śmiechem. – Nie mój styl. Chociaż jeśli wiesz, gdzie mogłabym dostać iskrzący się plakat z jednorożcem… – Spytaj Jesse – poradził, stając z boku, podczas gdy ona otwierała drzwi. – Ona jest fanką iskrzących się jednorożców. Powiedział to na tyle głośno, że Claire domyśliła się w tym zaczepki skierowanej do Jesse. Normalnie ruda prawdopodobnie odgryzłaby się, ale teraz stała nieruchomo, zapatrzona przed siebie. O tej porze roku i przy tej wysokości budynków, niebo miało kolor przydymionego błękitu. Zapadał zmierzch i Claire nie widziała dalej niż na drugą stronę ulicy, więc nie potrafiłaby powiedzieć, co tak niepodzielnie zajęło uwagę Jesse. Wtem zapaliły się latarnie uliczne, rzucając zimne, blade światło na beton chodnika, hydrant na rogu, worki ze śmieciami… i na mężczyznę opartego o ścianę, który się im przyglądał. – Ktoś znajomy? – spytała Jesse. Jej głos nadal brzmiał spokojnie i swobodnie, ale mowa jej ciała wskazywała na coś zupełnie innego. Claire nie mogła dostrzec jego twarzy, ale sylwetka wydawała się pasować. – To pewno Derrick. Były mojej współlokatorki. Prześladuje ją. – Chcesz, żebyśmy zamienili z nim słówko? – Po tonie Jesse Claire od razu zorientowała się, że mówi poważnie. – Pete? – Zawsze mam ochotę na pogawędkę od serca – odparł – ale Anderson wyraźnie powiedziała, że ta sprawa jest priorytetowa. Może odłożymy to na później, dobrze? Jesse nie poruszyła się. Jej uwaga skupiona była na Derricku, jakby przyklejona do niego. W końcu z westchnieniem odwróciła głowę, żeby posłać Pete’owi spojrzenie pełne zawodu. – Odbierasz życiu cały smak, wiesz? Pete wzruszył ramionami, jakby pogodził się z rozczarowaniem, i zniósł pudło do samochodu. Jesse została na miejscu, wciąż skupiona na cichej, nieruchomej obecności Derricka po przeciwnej stronie ulicy. Claire zamknęła drzwi na wszystkie zamki i sprawdziła, czy aby na pewno. – Macie tu alarm? – Nie – przyznała Claire. – Mówiłam Liz, że musimy sobie założyć, ale jej zdaniem nie stać nas.
– Lepiej być spłukanym niż martwym – stwierdziła Jesse. – Nawet stąd wyczuwam w tym gościu świra. Mam do tego nosa. Reflektory przejeżdżającego samochodu wydobyły z mroku twarz Jesse, oświetlając ją jak billboard. Jej niebieskie oczy były bardzo, bardzo jasne i przez moment Claire doznała déjà vu Morganville… ale przecież to był prawdziwy świat, a Jesse była po prostu twardzielką. Tak jak Pete. Może tylko tyle.
Rozdział 5 SHANE Tkwiłem po łokcie w gorącej wodzie. To nie przenośnia. Była to prawdziwa gorąca woda z mydlinami, a ja zmywałem w niej szklanki barowe. Mój drugi pełny dzień w Cambridge i już miałem robotę – co prawda byle jaką – w miejscu nazywającym się Florey’s Bar & Grill, choć jak widziałem, grillowali tam tylko burgery i pikantne skrzydełka. Było to jedno z tych miejsc, gdzie lista oferowanych dań zmieściłaby się na wizytówce, za to karta drinków liczy dziewięć kartek. Tak więc, mimo że moje oficjalne stanowisko brzmiało: pomywacz zastawy stołowej, myłem szklanki. Raz na jakiś czas trafiał się dla odmiany talerz. Może widelec. Niewiele poza tym. Jak we wszystkich kuchniach restauracyjnych na świecie było tam parno, gorąco i trochę obrzydliwie. Budynek był stary i prawdopodobnie przetrwał różnych właścicieli zawyżających ceny drinków od co najmniej stu lat. Instalacja wodno-kanalizacyjna nie była modernizowana chyba nigdy. Cholera, pewno żyły w niej szczury starsze ode mnie i większe. Oczekiwano ode mnie, że po uporaniu się ze szklankami – jeśli to w ogóle miało się zdarzyć kiedykolwiek – wymopuję i wyszoruję całe pomieszczenie. Kuchnia jest zorganizowana jak armia. Nazywają to systemem brygadowym. Szef kuchni – chef de cuisine jest generałem, następny po nim jest sous chef, potem idą chefs des parties, odpowiedzialni za poszczególne stanowiska. Gdzieś na samym dole tej organizacji znajduje się ktoś zwany plongeur – pomywacz. To ja. W wielkiej restauracji stanowisk byłoby dużo więcej, ale w tej naszej mimibrygadzie był tylko szef (to znaczy chef!) Roger, który służył w marynarce i klął jak marynarz oraz druga po nim Bridget, która robiła wszystko poza przeklinaniem. Tak, znałem ten system. Rzecz jasna nie był to mój pierwszy występ w roli pomywacza. Co ciekawe, gotowali tam niewiele, ale było to świetne. Zostałem zatrudniony do prac pomocniczych, a ponieważ miałem ważny, oficjalny dowód tożsamości – nie posiadali się z radości (i ze zdziwienia). Formalnie nie mógłbym się napić w takim miejscu, ale dostawałem darmowe posiłki, co mi to w zupełności wynagradzało. Bridget była przemiła i matkująca. Zdążyłem się zaprzyjaźnić z bramkarzem Pete’em, niskim, muskularnym typem, który wspomniał mimochodem, że trenuje podnoszenie ciężarów i zamierza dostać się do kadry olimpijskiej. Nieźle. Niepokoiła mnie natomiast barmanka. Na imię miała Jesse i była szałową rudą laską w obcisłych skórach. Zwykle jestem jak najbardziej za, oczywiście z czysto wizualnych względów, ale w niej było coś, co sprawiło, że włączył mi się alarm – alarm typowy dla Morganville. Przekonywałem sam siebie, że mam paranoję, ale złapałem się na tym, że wciąż się nad nią zastanawiam, przez te dwa dni pracy we Florey’s. Pete należał do tych, którzy wypowiadają się lakonicznie i nigdy nie mówią dużo o innych, ale w końcu wydobyłem z niego, że Jesse przywiało do miasta kilka lat temu i że jest cholernie dobrą barmanką – umie przekonać ludzi, że mają już dość, pozbyć się ich z lokalu bez problemu, a na tym, jego zdaniem, polega w dziewięćdziesięciu procentach robota dobrego barmana. Inaczej mówiąc, nie lubił się wysilać. Popieram to. Wartość bramkarza nie polega na tym, jak często robi użytek z mięśni, a na tym, jak rzadko musi to robić. To ochroniarze zawsze szukają okazji do bójki i są z tego potem kłopoty. Dlatego nie zatrudniłem się jako bramkarz. Miałem dość rozumu, żeby się o taką pracę
nie starać. Po raz kolejny załadowałem zmywarkę – wielką, przemysłową maszynę – włączyłem, wytarłem przelewającą się wodę, trochę posprzątałem i wyniosłem śmiecie, aż nadeszła pora na moją przerwę obiadową. Na zewnątrz zapadał zmierzch, postałem chwilę w zaułku, ciesząc się chłodnym powietrzem, tak niepodobnym do suchego, pustynnego wiatru w Morganville, ale smród śmieci zagonił mnie z powrotem do środka. Roger klął, ale nie chciało mi się wsłuchiwać na co, skoro nie były to szklanki, talerze, sztućce, garnki, patelnie czy sprzątanie. Bridget siekała selera, nóż śmigał tak szybko, że prawie nie było go widać, ale puściła do mnie oko i uśmiechnęła się, kiedy odmeldowałem się na obiad, zdejmując i wieszając fartuch. Poszedłem poszukać Pete’a. Bar już zaczynał się wypełniać ludźmi wychodzącymi z pracy, barman z dziennej zmiany wciąż był na swoim stanowisku. Jesse nie przychodziła przed siódmą, a była dopiero za kwadrans szósta. Pete zwykle zaczynał zmianę wcześnie, z przerwą na obiad, więc pomyślałem, że siądę z nim… ale zauważyłem, że akurat wychodzi na ulicę. Poszedłem za nim, chcąc klepnąć go w ramię i spytać, czy jest wolny, gdy wtem spostrzegłem, że zmierza w kierunku samochodu, który podjechał i zatrzymał się płynnie przy krawężniku. Drzwi od strony pasażera otworzyły się i zobaczyłem pochyloną Jesse, całą w silnych kontrastach czerni i bieli, z wyjątkiem lśniącej czerwieni jej rudych włosów… …i jej oczu. Stanąłem jak wryty w progu, gapiąc się, podczas gdy Pete wsiadł na przednie siedzenie, zatrzasnął drzwi i odjechali. Czy naprawdę widziałem czerwony błysk w jej oczach? Może po prostu zobaczyłem odblask deski rozdzielczej? Czy wszędzie zwidywało mi się Morganville? Być może. Tak, prawdopodobnie. Nie każda laska w modnym, bladym makijażu musi od razu być autentycznym wampirem. Ale może, tylko może, wampir mógłby kryć się pod zwykłą powierzchownością. Ciekawe fakty: pracuje nocami, nigdy nie pokazuje się przed zachodem słońca. Jeździ samochodem z szybami przyciemnionymi tak bardzo, jak tylko pozwalają przepisy poza Morganville. Zawsze stosuje pudrowy gotycki makijaż. Nigdy nie ma problemu, jak sobie poradzić z pijanymi. Zsumować to wszystko, a wyjdzie… Daj spokój, powiedziałem sobie. Naprawdę? Wyjeżdżasz z miasta, gdzie populacja wampirów jest liczna i myślisz, że wpadniesz na jakiegoś na drugim końcu kraju? Niektórzy po prostu mają takie szczęście. W dodatku nie wziąłem tej roboty bez powodu… Trafiłem tu za nową panią profesor Claire – jadła lunch, gawędząc z Jesse i Pete’em. Zrobiłem to wyłącznie po to, żeby się dowiedzieć, jaka jest ta doktor Anderson. Czułem, że każdy, kto uzyskał akceptację Amelie, jest automatycznie kimś, kogo powinienem sprawdzić starannie i na wszystkie strony, więc zainteresowałem się Jesse i Pete’em. Dlatego zostałem pomywaczem. A teraz te czerwone błyski w oczach Jesse. Tak więc nie był to przypadek, tylko z rozmysłem prowadzone przeze mnie śledztwo. Chciałem, żeby Claire była bezpieczna i musiałem mieć absolutną pewność, że nie pakuje się nieświadomie do jaskini lwa. Obecnie takiej pewności nie miałem. Za resztę oszczędności, jaka mi została po zapewnieniu sobie lokum w lichym pokoiku nad barem, kupiłem zdezelowany motocykl i teraz, nie tracąc czasu, pojechałem za zmodyfikowanym wampomobilem Jesse. Claire byłaby bardzo niezadowolona, że to robię, uznałaby, że się wtrącam. No bo się wtrącałem. Ale tylko z daleka. Nie chciałem wcale, żeby
wiedziała, że jestem w mieście – wystarczyło być blisko, gdyby mnie potrzebowała. Albo gdyby powiedziała, że chce mnie zobaczyć. Nie miałem zamiaru odegrać sceny z romantycznego filmu, stając nieproszony na jej progu. Potrzebowała przestrzeni i ja dawałem jej przestrzeń. Tylko że ta Jesse bardzo mnie niepokoiła. Zdenerwowałem się jeszcze bardziej, kiedy samochód Jesse zatrzymał się przed jednym z domów stojących w szeregu – tym, przed którym już raz przejechałem, starając się zapamiętać wszystkie szczegóły. Powstrzymałem się przed przejechaniem po raz drugi, bo wiedziałem, że doprowadziłoby mnie do szaleństwa, gdybym, będąc tak blisko, nie zatrzymał się. Teraz pojechałem dalej, minąłem samochód Jesse i skręciłem w przecznicę, gdzie się zatrzymałem i zsiadłem z motocykla. Z punktu obserwacyjnego na rogu mogłem widzieć, co się dzieje. Jesse i Pete weszli po schodach prowadzących z ulicy do drzwi Claire, zapukali i po krótkiej wymianie zdań Pete wszedł do środka. Nie wiedziałem, czy drzwi otworzyła sama Claire, czy Liz, jej współlokatorka. Jesse została na zewnątrz, co przyjąłem z ulgą. Czekając na następne zdarzenie, zauważyłem, że Jesse utkwiła wzrok w kimś stojącym po drugiej stronie ulicy, dużo bliżej niż ja. Nie umiałbym wiele o nim powiedzieć, poza tym, że był duży i nie wydawał się zaniepokojony spojrzeniem Jesse. Wiedziałem z doświadczenia, jak nieprzyjemnie jest skupiać na sobie uwagę wampira, więc trochę się zdziwiłem, że tamten nic nie wyczuł. Po chwili Claire z Pete’em wyszli. Podczas gdy Claire zamykała drzwi, chłonąłem jej widok, jakbym pił wodę na pustyni… a niech to, wyglądała świetnie. Była to wciąż ta sama dziewczyna, która całowała mnie kilka dni temu. Wcale się nie zmieniła… ale czy ja naprawdę się spodziewałem, że zmieni się w tak krótkim czasie? Pete trzymał w swoich grubych ramionach sporych rozmiarów pudło wyglądające na ciężkie, które zaniósł do samochodu Jesse. Nie wsiadaj, pomyślałem, patrząc na Claire. Niebezpieczeństwo. Daj spokój, posłuchaj instynktu. Ona jednak wsiadła i odjechali w niewiadomym celu. Wskoczyłem na motocykl i pojechałem za nimi, trzymając się na tyle daleko, żeby pozostać niezauważonym w ruchu ulicznym. Wielu studentów jeździło na podobnych maszynach, więc się nie wyróżniałem. Jak było do przewidzenia, zajechali pod budynek, w którym pracowała doktor Anderson, a Claire studiowała. Dla mnie była to ślepa uliczka, ponieważ z pewnością nie mógłbym tam wejść, nie ryzykując, że stanę oko w oko z Claire i odbędziemy krępującą rozmowę o tym, co ja tam właściwie robię. Zaczęłaby się od: „Martwiłem się o ciebie”, a skończyła jej (prawdopodobnie słusznym) stwierdzeniem: „Mówiłam ci, że muszę to zrobić sama”. Po chwili namysłu postanowiłem wrócić do baru. Nadal jeszcze miałem szansę na przyzwoity obiad, zanim znów wsadzę ręce do gorącej wody (w sensie dosłownym). Bez żadnego powodu wybrałem drogę powrotną koło domu Claire. Przejeżdżając powoli, zauważyłem, że jakiś facet próbuje otworzyć drzwi. Mówię „próbuje”, bo wyraźnie mu to nie wychodziło. Miał w ręku coś, co mogło być kluczem, ale nie sądzę, żeby było. Facet był większy ode mnie, jednak uznałem, że nie powinien otwierać wytrychem drzwi mojej dziewczyny, więc podjechałem, zeskoczyłem z motocykla i stając na pierwszym stopniu, żeby mu zablokować drogę, powiedziałem: – Ej, kolego, pomóc ci w czymś? Odwrócił się gwałtownie i dostrzegłem wściekłość pomieszaną ze strachem. Zaraz jednak zapanował nad twarzą, która stała się maską bez wyrazu, choć zarazem w jakiś sposób nieprzyjemną.
– O co ci chodzi? – warknął, prostując ramiona, żeby mi pokazać, że jego mięśniowe pistolety są naładowane. Nie zrobiło to na mnie wrażenia. – Mam po prostu problem z kluczem. W zeszłym tygodniu miałem tu włamanie, musiałem wymienić zamki i ten się zacina. Jeśli chodzi o kłamców, to nie są oni w stanie oprzeć się pokusie i zawsze posuną się o krok za daleko. Gdyby poprzestał na pierwszej części, o kluczu, mogłoby to nawet być wiarygodne, ale on mówił dalej i tym dowiódł, że zmyśla. Poza tym, rzecz jasna, nie mieszkał tu. To go w oczywisty sposób zdradzało. – Pozwól, że rzucę okiem – powiedziałem, wchodząc o jeden stopień wyżej. – Odejdź. – Włożył przedmiot niebędący kluczem do kieszeni, po czym podwyższył stawkę, schodząc dwa stopnie niżej, żeby mi pokazać, że jest gotów zaatakować. Znów nie zrobiło to na mnie wrażenia. – Nie twój interes, śmieciu, idź swoją drogą. Miałem fantastyczną ilość możliwości. Po pierwsze, mog łem wejść o stopień wyżej i przywalić mu pięścią w gębę, co brzmiało kapitalnie. Po drugie, mogłem wejść o jeszcze jeden stopień wyżej, pozwolić mu zamierzyć się na mnie, uchylić się i dopiero wtedy przywalić mu pięścią w gębę. Albo – najmniej kapitalna możliwość – mogłem uniknąć sceny i pewno interwencji policji, wycofać się i dalej mieć oko na tego sukinsyna, żeby zobaczyć, co zrobi. Wybrałem najmniej kapitalną opcję. Okazało się, że Claire faktycznie mnie zmieniła – sprawiła, że zacząłem myśleć o konsekwencjach, więc nie działałem już w trybie ataku przez cały czas. Niekoniecznie byłem tym zachwycony, ale przekonałem się, że jest w tym pewna mądrość, więc teraz skinąłem głową temu dużemu facetowi, zszedłem mu z drogi i stanąłem z boku. – Przepraszam – powiedziałem niezbyt szczerze. – Próbowałem tylko pomóc. – Odpieprz się – burknął, mijając mnie. Nie musiał mnie potrącać ramieniem, a jednak to zrobił i przez sekundę rozważałem, czy by nie udzielić mu lekcji właściwego zachowania, ale dałem spokój. Niewielki dyskomfort wystarczył, żebym się poczuł człowiekiem prawym i w ogóle, kiedy tak przyglądałem się mu, jak idzie ulicą i znika za rogiem. Coś czułem, że nie odejdzie daleko, więc wsiadłem na motocykl, z rykiem silnika widowiskowo skręciłem w pierwszą przecznicę, gdzie stanąłem cicho w miejscu, z którego miałem dobry widok. Jasne, że facet wrócił. Tym razem nie próbował sforsować drzwi, tylko przeszedł na drugą stronę ulicy i zajął stanowisko, oparty o ścianę. Sprawiał wrażenie, jakby mógł tak stać całą noc. Wyglądał, jakby robił to już przedtem, co mnie zaniepokoiło. To jego musiałem widzieć wcześniej. O co w tym chodziło, do diabła? Czy miało to związek z tym, że Jesse jest wampirem? Z doktor Anderson? Z czymś jeszcze? Nie chciałem stamtąd odjeżdżać, ale po dziesięciu minutach obserwowania go wsiadłem na motocykl i pojechałem do Florey’s. Inaczej straciłbym robotę, a na razie potrzebowałem kasy. Przed odjazdem wyjąłem komórkę i zgłosiłem policji próbę włamania. Tylko po to, żeby ten palant wiedział, że nie ma lekko. Rany, prawdziwy świat jest beznadziejny. A jeszcze bardziej beznadziejne było to, że naprawdę tęskniłem za Morganville.
Rozdział 6 Jesse i Pete odprowadzili Claire do budynku, potem przez zwykłe korytarze bez zabezpieczeń, ale kiedy dochodzili do strzeżonego korytarza i Claire wyjęła z kieszeni swoją kartę magnetyczną, zawahała się. – Hm, może lepiej daj mi pudło. Nie wydaje mi się, żebyście mogli wejść bez identyfikatora… – zamilkła, bowiem Pete, utrzymując pudło jedną ręką, jakby było wypełnione jedynie styropianowym groszkiem, wyjął z kieszeni kartę i zawiesił ją sobie na szyi, przekładając smycz przez głowę. Jesse też miała swoją kartę. – Och, nieważne. Jesse puściła do niej oko, przesuwając kartę przez czytnik. – Nie przejmuj się – powiedziała. – Jesteśmy nieoficjalnie oficjalni. Tak samo jak ty, tylko bez obciążenia miażdżącym czesnym. – Ja jestem na stypendium – wyjaśniła Claire. – Tak słyszałam – odparła Jesse. – Ma się te informacje stąd i owąd. Znów tak samo jak my. Chodź, idźmy się zobaczyć z czarnoksiężniczką. Claire nie była pewna, czy było to nawiązanie do Narzeczonej dla księcia, czy – co bardziej prawdopodobne – do Czarnoksiężnika z krainy Oz. W tym drugim przypadku pewno byłaby Dorotką, a wtedy Jesse… Strachem na Wróble? Nie z tymi wszystkimi krągłościami. Podobnie Pete nie nadawałby się na Tchórzliwego Lwa. Wyglądał milusio, ale pracował jako bramkarz, a to raczej przeciwieństwo bycia milusim. Tutaj Jesse i Pete wydawali się kompletnie nie na miejscu… Jesse z powodu gotyckiej bladości i płomiennych włosów, Pete ze względu na muskulaturę. Tutaj, w Krainie Nauki, ludzie na ogół mniej rzucali się w oczy i ci w fartuchach laboratoryjnych, mijani po drodze, przyglądali im się uważnie, albo z zachwytem, albo z lękiem, a może z jednym i drugim. Wyglądało na to, że Jesse o tym wie, na co wskazywał uśmiech na jej twarzy i sprężysty krok. Pete człapał obok z pudłem i wydawał się nie zauważać albo nie przejmować tym, jak ludzie go widzą. Claire była ciekawa, co sprawiło, że tych dwoje się zaprzyjaźniło. Może nic, z wyjątkiem wspólnej sympatii do doktor Anderson. Oboje znali procedurę przechodzenia pojedynczo przez drzwi laboratorium – Claire przeszła jako ostatnia, choć Pete próbował grzecznie zaczekać na ten zaszczyt. Będąc już w środku, przeszli w głąb laboratorium, gdzie doktor Anderson uprzątnęła stół roboczy. Natychmiast odgięła skrzydełka kartonu i sięgnęła do środka, żeby wyjąć urządzenie. Nie… w kompetentnych, silnych dłoniach trzymających ciężar zdecydowanie wyglądało ono na broń, a nie po prostu na urządzenie. Co prawda był to raczej jakiś futurystyczny miotacz promieni, ale gdyby miała go postać w filmie, od razu byłoby wiadomo, co to jest. Coś, co służy do robienia krzywdy. Claire przełknęła ślinę. Tak bardzo zajmowała się szczegółami swojej pracy, że właściwie od dawna nie przyglądała się całości… nawet widząc urządzenie w cudzych rękach, oceniała jego ciężar, wyważenie, konstrukcję. W rękach doktor Anderson urządzenie wyglądało groźnie. Trzymała je kompetentnie, ostrożnie, następnie postawiła na miękkiej warstwie pianki, którą rozłożyła na stole obok pudła. Wtedy podniosła wzrok i napotkawszy spojrzenie Claire, spytała: – Sprawdzałaś? Jakieś uszkodzenia? – Żadnych widocznych uszkodzeń – oznajmiła Claire. – Daje się włączyć.
– Doskonale. – Doktor Anderson wzięła głęboki wdech i skinęła głową. – Dobrze. Dziękuję Jesse, Pete… myślę, że już sobie poradzimy. Wiem, że musicie iść do pracy. Dziękuję, że nam pomogliście. – Miałaś rację, że się niepokoiłaś – powiedziała Jesse. – Ktoś obserwuje jej dom. Duży facet. – To Derrick. Były chłopak mojej współlokatorki – wyjaśniła Claire. – To jest sprawa osobista. Nie sądzę, żeby go interesowało, co robię. – Być może, ale i tak jest to niepokojące – stwierdziła doktor Anderson. – Ktoś może się nim posługiwać dla odwrócenia uwagi. On może nawet przekazywać komuś swoje spostrzeżenia. O tym Claire nie pomyślała. Zastanawiało ją, jak Derrick mógł sobie pozwolić na to, żeby przyjechać tu za Liz i najwyraźniej cały czas spędzać, stercząc na chodniku. Czy nie pracował? Z pewnością nie był wystarczająco bogaty jak na taką złośliwą bezczynność. Uświadomiła sobie wagę tego pytania. Nigdy nie przyszłoby jej ono do głowy w Morganville, ale tutaj, w prawdziwym świecie, mogło to być istotne. – Sprawdzę go – zaproponowała Jesse. – Nie podoba mi się jego aura, Irene. Serio. Nie chodzi o to, że sterczenie przed domem, w którym są dwie młode kobiety, nie jest niepokojące samo w sobie, oczywiście. Uśmiechnęła się lekko, a doktor Anderson odwzajemniła uśmiech i Claire uderzyło, jak bardzo… swobodnie to wyglądało. Tak jakby się znały od dawna. Było w tym też coś odrobinę wyzywającego. To była skomplikowana przyjaźń. – Chcesz, żebym zabrał to pudło, doktorko? – spytał Pete. Odezwał się po raz pierwszy i doktor Anderson przeniosła wzrok z Jesse na niego. – To znaczy, jeśli nie jest ci do czegoś potrzebne. Mogę je wykorzystać w barze. Używamy ich do segregacji śmieci. – Godne pochwały – orzekła doktor Anderson. Jej uśmiech skierowany do niego nie miał tej mocy, ale był przyjazny. – Jak najbardziej, chyba że Claire go potrzebuje… – Mam pudeł pod sufit – powiedziała Claire, kręcąc głową. – Weź je. Pete złapał pudło ze stołu trochę za silnie i piankowe groszki wyleciały w powietrze jak samoistna zamieć śnieżna. Jesse ze śmiechem łapała spadające i po chwili wszyscy zgarniali lekkie jak piórka kawałki pianki, goniąc je po podłodze, bo przesuwał je najlżejszy powiew. Zaśmiewali się przy tym jak szaleni. Było to niesamowicie odprężające i kiedy już bałagan został uprzątnięty do pudła, a pudło znalazło się w wielkich dłoniach Pete’a, Claire była zdyszana i tak rozluźniona, jak nie czuła się od wielu dni. Tak działa wspólny śmiech, nawet jeśli właściwie nie zna się ludzi, z którymi się go dzieli. – Powinniśmy iść – powiedział w końcu Pete i skinął głową w stronę doktor Anderson. – Irene. Wpadniesz kiedyś do baru? – Niedługo – potwierdziła Anderson. Teraz z kolei ona skinęła głową Pete’owi, następnie Jesse, do której w dodatku puściła oko. – Uważajcie na siebie oboje. Nie wiem czemu, ale instynkt mówi mi, że coś się szykuje, a co, to się wkrótce okaże. Ja zawsze słucham instynktu. – Co prawda, to prawda. – Jesse mrugnęła do niej, uśmiechnęła się do Claire i długimi krokami wyszła z laboratorium na tych swoich długich nogach, powiewając długimi włosami. Pete odczekał cykl zamykania i otwierania drzwi, po czym podążył za nią. W nagłej ciszy pomieszczenie wydawało się puste, spokojne i sterylne. Z tym że jeden przeoczony piankowy groszek toczył się po podłodze, a Claire na ten widok poczuła, jak wzbiera w niej łaskoczący chichot. Stłumiła go jednak, bowiem z twarzy doktor Anderson zniknął uśmiech i przyglądała się urządzeniu Claire z profesjonalnym
zainteresowaniem. – Jak to nazwałaś? – spytała, delikatnie dotykając ustawionych pod dziwnymi kątami pokręteł i dźwigni. – Urządzenie niwelujące nastawienie wampirów, w skrócie VLAD od Vampire Leveling Adjustment Device – powiedziała Claire. – W każdym razie rozważałam taką właśnie nazwę. – VLAD – powtórzyła doktor Anderson i uśmiechnęła się. – Doprawdy. – Mojemu chłopakowi się spodobała. – Twój chłopak ma wątpliwe poczucie humoru. – On pierwszy by się z panią zgodził co do tego – przyznała Claire. Przewróciła oczami, kiedy Shane ni z tego, ni owego wyskoczył z tą nazwą, ale teraz uważała, że jest stosowna i obrazowa. VLAD. Widziała to wyraźnie. Wyglądało na to, że doktor Anderson też, ponieważ uniosła brew i powoli przesunęła wymanikiurowanym paznokciem wzdłuż lufy. – VLAD – powtórzyła jeszcze raz. – Tak. Wydaje się w porządku, jakkolwiek by patrzeć. W takim razie wytłumacz mi, Claire. Jak to właściwie działa? – Nie jestem pewna, czy działa. To znaczy, jakoś działa, ale jeszcze niekoniecznie tak, jak bym chciała. Docelowo chodzi o to, żeby móc je dostroić do konkretnej emocji emitowanej przez wampira, takiej jak głód, i wygasić ją. Sprawić, żeby wampir nie był głodny. Teoretycznie mogłoby to zapobiec atakowi albo przynajmniej znacznie go spowolnić i osłabić. – Claire zaschło w gardle, ponieważ teraz skupiała na sobie niepodzielnie całą uwagę doktor Anderson. – W teorii powinno być w stanie wygasić specyficzny wpływ, jaki wampiry potrafią wywierać, aby podporządkowywać sobie ludzi, zacierać wspomnienia itp. Zniwelowanie go wyrównuje szanse. Dlatego nazwałam je VLAD. – Myślisz, że powstrzymywałoby je przed atakiem na kogoś. – Albo przynajmniej spowalniało… co najmniej wytrącałoby je z równowagi. Możliwe też, że by je poważnie obezwładniało. – Na stałe? – Tego nie wiem. Może tymczasowo? – Jakie próby przeprowadziłaś? – Niewiele – przyznała Claire. – Raz wypróbowałam je na Myrninie, raczej przez przypadek, ale nie udzielił mi wyczerpującej informacji zwrotnej. Myślę jednak, że poczuł się zaniepokojony. Teraz kalibruję urządzenie, próbując znaleźć konkretne długości fal, które współgrają z mocami wampirów. Jeśli je znajdę, teoretycznie będę mogła emitować przeciwfale, które je wygaszą. – Czyli że kiedy wampir będzie rzutował na swoją ofiarę strach, co jest jedną z ich podstawowych umiejętności łowieckich, urządzenie ten strach wyzeruje. – No cóż, człowiek nie przestanie się bać. Chodzi mi o to, że wampiry w ogóle są przerażające same w sobie. Rzecz w tym, że umieją zamienić strach w panikę. – A ich zdolności psychiczne maskowania się, zacierania wspomnień, podporządkowywania ludzi swojej woli… Nie każdy wampir posiadał te zdolności i na ile wiedziała Claire, żaden z wampirów, nawet najsilniejszy jak Amelie, nie posiadał ich wszystkich w równym stopniu. Niemniej jednak przytaknęła. – Teoretycznie, powinno zadziałać. Tylko że trzeba jeszcze rozwiązać problem mocy. W dodatku teraz VLAD jest za ciężki i nieporęczny. Trochę wynika to z tego, że Myrnin próbował mi pomóc. On lubi… dźwignie. – Zawsze lubił – zgodziła się Anderson i uśmiechnęła się niemal z czułością. – Po
kolei: rozbierzemy urządzenie, zbadamy każdą część, zaprojektujemy usprawnione wersje… no i opracujemy symulację na macierzach, która pokaże nam dokładnie, jaka będzie reakcja. Jak już to zrobimy, przeprowadzimy test na żywym obiekcie, ale nie wcześniej. – Na wampirze? Po to trzeba by jechać do Morganville. – Wcale nie – odparła Anderson. – Ta rzecz, jeśli działa, jest dużo niebezpieczniejsza w Morganville albo wszędzie, gdzie Amelie może się do niej dobrać. Prawdę mówiąc, istnieje duże prawdopodobieństwo, że… – przerwała, ponieważ w laboratorium rozbrzmiała cicha melodyjka. Doktor Anderson odwróciła się gwałtownie do monitora komputerowego wmontowanego w ścianę z tyłu. Nie było go łatwo dostrzec, jako że przesłonięty był niską ścianką. Na monitorze widać było zmierzającą korytarzem zwartą grupę czterech osób ubranych identycznie… chociaż właściwie nie, ale wszyscy byli w ciemnych ubraniach, które na pierwszy rzut oka wydawały się identyczne. Trzech mężczyzn i kobieta. Ona miała na sobie kostium ze spódnicą, pantofle na średnio wysokich obcasach, no i nie miała krawata, ale poza tym nic nie odróżniało jej od pozostałych. – Claire, weź VLAD-a – poleciła Anderson. Obserwowała monitor jeszcze przez kilka sekund, po czym skinęła głową, jakby potwierdziły się jej podejrzenia. – Chodź. Z ciężarem w rękach Claire pospieszyła za doktor Anderson, która wymijając stoły laboratoryjne, podeszła do pustej, białej ściany… i przyłożyła dłoń do niemal niewidocznej, osadzonej w ścianie płyty, białej na białym. Płyta rozświetliła się migotliwym, srebrzystym blaskiem i przesunęła się. Za nią znajdowały się półki. Większość zapełniona była oznakowanymi pudełkami i butelkami, ale duża półka na dole była pusta, więc Claire szybko przyklękła i wsunęła tam VLAD-a. Kiedy się cofnęła, doktor Anderson znów przyłożyła dłoń do mechanizmu sterującego i płyta wróciła na poprzednie miejsce z ledwo słyszalnym szmerem. – Nic nie mów – przykazała Anderson. – Jeżeli spytają cię wprost, powiedz tylko, że nic nie wiesz o badaniach, że dopiero co przyjechałaś. To prawda. Przede wszystkim nie kłam im, ale mów najmniej, jak tylko możesz, żeby się wykręcić. – Ale… kim oni są? – Miejmy nadzieję, że nigdy nie będziesz musiała się dowiedzieć. Szczerze mówiąc, nie chcę cię angażować w sprawy, które wykraczają poza twój zakres obowiązków. To było wszystko, na co starczyło czasu, ponieważ rozsunęły się zewnętrzne drzwi i wszedł pierwszy mężczyzna, najwyższy z tamtych czworga. Oni najwyraźniej również znali procedurę. Po wejściu skinął głową Anderson i stanął z boku. Zimnym, oceniającym spojrzeniem brązowych oczu omiótł Claire, po czym skupił wzrok na profesorce. Pozostałych troje weszło szybko, jedno po drugim, każdy witał się skinieniem głowy i uprzejmie czekał, aż dołączy ostatni. Ostatni był mężczyzna średniego wzrostu, w jasnoniebieskiej koszuli i jaskrawoniebieskim krawacie – o ton mniej konwencjonalnym niż u innych z grupy. Z wyciągniętą ręką podszedł do doktor Anderson. – Irene – zwrócił się do niej, uśmiechając się. – Miło znów cię widzieć. – Ciebie też, Charles. Czemu zawdzięczam tę wizytę? – Po prostu wyrywkowa kontrola, normalna rzecz – wzruszył ramionami. – Wiesz, jak to jest. Procedura. – Wiem, że wydelegowanie czterech ludzi to trochę dużo jak na wyrywkową kontrolę. Czy do tego nie wystarcza jeden agent? – Ty, doktor Anderson, jesteś traktowana po królewsku. Jak tam postępy w biotechnologii?
– Świetnie – odparła, zerkając na Claire. – Omówmy to na osobności. – Chwileczkę – wtrąciła się kobieta w ciemnym kostiumie, podchodząc bliżej. – Ty się nazywasz… – tu odegrała pokazową scenę sprawdzania w telefonie – Claire Danvers, tak? – Ona jest moją pomocą laboratoryjną – powiedziała doktor Anderson. – O co chodzi? – No cóż, sprawdzamy gruntownie – wyjaśniła agentka. – Będę musiała umówić się na szczegółowy wywiad. – Wywiad? Po co? – spytała Claire. – Ze względów bezpieczeństwa – odpowiedział ten najważniejszy. – Niech ci to wystarczy. Jest wprowadzona w twoje projekty? – Nie, dopiero przyjechała – odparła doktor Anderson i zwróciła się do Claire. – Wykonuję dla nich pewną pracę. Obawiam się, że mają lekką paranoję, mimo że to, nad czym pracujemy, jest całkiem prozaiczne. Nie ma się o co martwić – uśmiechnęła się do tamtej kobiety. – Spójrz na nią. Ma osiemnaście lat. Naprawdę myślisz, że mogłaby być szpiegiem? – Myślę, że dzieciaki młodsze niż osiemnastoletnie dokonały zdumiewających i strasznych rzeczy – oświadczyła tamta. – Panno Danvers, skontaktujemy się w sprawie wywiadu. Do tego czasu nie wprowadzaj jej w nic, co ma związek z twoimi projektami dla nas. Czy wyrażam się jasno? – Zupełnie jasno – powiedziała Anderson do niej, a następnie do Claire: – Lepiej już idź, Claire. To ciebie nie dotyczy. – Dobrze – zgodziła się Claire, ale zawahała się. Wyczuwała jakąś dziwną atmosferę towarzyszącą konfrontacji tych czterech oficjalnych osób z jej profesorką. – Jest pani pewna, że nie powinnam do kogoś zadzwonić albo… Tamta kobieta nie kryła irytacji. – Myślisz, że niby do kogo miałabyś dzwonić? Zjeżdżaj, zanim znajdę powód, żeby cię tu zatrzymać ze względów bezpieczeństwa. Spojrzenie doktor Anderson mówiło Claire „idź”, więc wzięła swój plecak i ruszyła do drzwi. Przesunąwszy kartę przez czytnik, odwróciła się jeszcze i spytała: – Och, doktor Anderson, czy mam zawiadomić następną osobę, z którą jest pani umówiona, że się pani spóźni? – Owszem – powiedziała Anderson bez wahania. – Po prostu zadzwoń do doktora Floreya i zawiadom go. – Tak zrobię. Doktor Florey? Jesse i Pete mówili, że pracują we Florey’s Bar and Grill. No i oczywiście sam Jack Florey był całkowicie fikcyjną postacią, maskotką Piątego Wschodniego. W takim razie zdecydowanie krył się w tym przekaz. Drzwi otwarły się i Claire wyszła, zanim któreś z agentów zdążyło spytać ją o coś jeszcze. Szybko szła korytarzem, spodziewając się usłyszeć za sobą kroki. Mało brakowało, żeby spodziewała się też, że jej karta zawiedzie na następnym punkcie kontrolnym, ale zapaliło się zielone światełko i mogła uciec na akademicką stronę budynku. Umysł podsuwał jej milion pytań, ale bez spotkania sam na sam z doktor Anderson, która mogłaby na nie odpowiedzieć, nie było sensu zastanawiać się nad nimi. Niemniej jednak fakt, że Anderson najwyraźniej tkwiła po uszy w tajnych badaniach… mroził krew w żyłach. Bardziej niż sprawy związane z wampirami, jako że te Claire przywykła uważać za normalne. Skręciła do jednej ze stref wypoczynku dla studentów, znalazła wysiedzianą kanapę z wytartym obiciem, na której akurat nikt nie drzemał i wyjęła telefon, żeby odszukać numer do Florey’s. Znalazła go w Internecie, zadzwoniła i poprosiła Jesse. Ryk po drugiej stronie wskazywał, że trafiła na porę tańszych drinków.
– Jest zajęta – przekrzykując hałas, poinformował ją mężczyzna, który odebrał telefon. – Zadzwoń później. – Czekaj, ja… Niedobrze. Połączenie zostało przerwane. Spróbowała znowu, telefon dzwonił i dzwonił, ale nikt nie odbierał. Nic dziwnego. Przypuszczała, że prawdopodobnie nie słyszą go w tym wrzasku. Sądząc po okrzykach, w telewizji musiał być jakiś mecz. „Po prostu zadzwoń do doktora Floreya i zawiadom go”, powiedziała doktor Anderson. Claire nie miała najmniejszych wątpliwości, że chodziło jej o Jesse i Pete’a. Cóż, skoro oni nie odbierali telefonu, jej pozostawało tylko jedno: pójść tam. Claire nigdy nie była we Florey’s – za młoda była, żeby oficjalnie pić alkohol, a zwiedzanie po zmroku spelunek pełnych groźnych obcych… no tak, w Morganville świadczyłoby o niedoborze instynktu samozachowawczego. Tu, jak przypuszczała, okazałaby się po prostu społecznie niekompetentna, ale to jej nie przeszkadzało. Nie miała potrzeby bywać w ulubionych przez studentów miejscach imprezowych, a Liz też nie była imprezowiczką. Była na to zbyt przewrażliwiona, biorąc pod uwagę nękanie przez Derricka. Nie znaczyło to jednak, że Claire nie wiedziała, gdzie są bary. Należały do krajobrazu miasta tak samo jak księgarnie akademickie, barki z bubble tea czy pralnie samoobsługowe. Domyślała się, że alkohol jest podstawową usługą dla studentów. Przynajmniej dla niektórych. Nie odważyła się tracić czasu na pójście piechotą, więc zatrzymała taksówkę i zapłaciła za kurs do Florey’s, jednak kiedy tam dotarła, czekało ją zaskoczenie, bo bar wprost pękał w szwach. W telewizji była transmisja meczu piłkarskiego i przez otwarte drzwi widziała niewielką przestrzeń napakowaną pijącymi kibicami. Nie była nawet w stanie dostrzec baru, a co dopiero stwierdzić, czy stoi za nim Jesse. Na trójnożnym stołku przed szerokimi, jednoskrzydłowymi drzwiami siedział chłopak. Choć nie był to Pete, bez wątpienia był oficjalnym bramkarzem. Zmierzył zbliżającą się Claire obojętnie oceniającym spojrzeniem i powiedział: – Legitymacja. To wszystko, żadnego cześć, jak się masz. Nie należał do rozmownych. Szybko wyjęła portfel i pokazała mu swój identyfikator, na który zerknął, po czym kiwnął głową. – Alkohol dozwolony od dwudziestu jeden lat – zaznaczył. – Na wypadek gdybyś była studentką zagraniczną. Nie obchodzi nas, że w twoim kraju od szesnastu. Wjazd pięć dolców. Nadstawił dłoń. – Ja muszę tylko wejść i porozmawiać z kimś. – Naprawdę? Jeszcze nigdy tego nie słyszałem, kotku. Pięć dolców albo wypad z kolejki. – Teraz Claire zorientowała się, że za nią ustawiła się kolejka. Wszyscy byli od niej starsi. Wygrzebała z portfela banknot pięciodolarowy, a on sięgnął do pudełka po jaskrawą, neonowozieloną bransoletkę, którą zapiął ciasno na jej nadgarstku. – Woda, napoje bezalkoholowe, herbata, kawa. Zrozumiano? – Tak. – To właź. – Ja… szukam Pete’a. Albo Jesse. Na te słowa bramkarz spojrzał na nią zupełnie inaczej, ze zdziwieniem, nawet nachylił się, żeby się jej uważniej przyjrzeć. – Niedobra pora – stwierdził. – Tam jest młyn. Jesse się ledwo wyrabia z nalewaniem, a Pete musi mieć oko na wszystko. Nie trzeba mu przeszkadzać. – Mam dla niego wiadomość – powiedziała, bo odniosła wrażenie, że do Pete’a łatwiej
jej będzie się dopchać niż do Jesse. – Gdzie go znajdę? – Nie mam pojęcia. Powodzenia w szukaniu. Następny! Nie miała innego wyjścia, jak tylko wepchnąć się do zatłoczonego pomieszczenia, gdzie natychmiast straciła orientację w gwarze rozmów, brzęku butelek i szklanek, ostrym zapachu rozlanego piwa, potu i starego drewna. W blasku telewizyjnego ekranu wszystkie twarze w ciemnej sali miały dziwny kolor i zniekształcone rysy. Gdyby znała tu kogokolwiek, prawdopodobnie nie rozpoznałaby go. Kiedy biegacz na ekranie ruszył sprintem, stłoczone wokół niej, rozgrzane ciała rzuciły się w kierunku telewizora z ogłuszającym rykiem. Nigdy ich nie znajdę, pomyślała w rozpaczy, gdy wtem dostrzegła rude włosy Jesse przy dalszym końcu baru, który znajdował się na drugim końcu sali. Mignęła jej tylko, ale na pewno była to ona – rude włosy, blada twarz, pewny siebie uśmiech. Odszukanie Pete’a w tym tłumie wydawało się sprawą beznadziejną, ale przynajmniej Jesse nie ruszała się z miejsca. Claire popłynęła więc pod prąd, w kierunku baru, ale tam natknęła się na solidną zaporę złożoną z młodych mężczyzn i kobiet czekających w potrójnym czy poczwórnym rzędzie na swoją kolej. Poczuła, że zaraz się udusi – była za niska i za drobna, żeby zyskać własną przestrzeń w tej hordzie ludzi, którzy albo pili, albo chcieli się napić, albo byli pijani. – Hej – usłyszała tuż obok i zobaczyła wysokiego chłopaka pochylającego się nad nią. – Chcesz coś zamówić? Pozwól, że będę twoim bohaterem. – Jeżeli chcesz być moim bohaterem, powiedz proszę tej rudej barmance, że Claire musi się z nią zobaczyć przy tylnym wyjściu. Możesz? Uśmiechnął się szeroko. Był przystojnym facetem, zarozumiałym i pewnym swych umiejętności zdobywania wszystkiego, czego chce. – Jeśli obiecasz, że potem się ze mną napijesz. – Nie jestem w twoim typie – odpaliła, uśmiechając się tajemniczo. Uniósł brwi, popatrzył nad morzem głów na Jesse, po czym wrócił wzrokiem do Claire. – Och, no tak – powiedział. – Przepraszam. Cóż, co byłby ze mnie za bohater, gdybym nie pomógł w wyrwaniu pięknej barmanki? Masz to jak banku. Jesteś pewna, że nie mam ci przynieść drinka albo czegoś? – Jestem pewna. – Claire bywała na wystarczającej ilości imprez w Morganville, żeby wiedzieć, że nigdy nie wolno pozwalać, aby nieznajomy stawiał jej drinka. – Dziękuję. – Brian – przedstawił się. – Brian Taylor. Z bostońskich Taylorów. – Tę ostatnią część wymówił, zabawnie przeciągając samogłoski. Potem, na tyle, na ile to było możliwe w tym ścis ku, staroświecko skłonił się przed nią w pas. Nie wyszło mu to za dobrze, w porównaniu z Myrninem i jego elegancją starej szkoły, ale przyznała mu punkty za starania. – A ty jesteś…? – Claire Danvers, z żadnych szczególnych. Dzięki, Brianie. Doceniam. – Nie ma sprawy. Idź. Przyślę ją do ciebie. Zaczął się przeciskać do baru, a Claire dała się ponieść fali ludzi w przeciwnym kierunku. Coś złego musiało się stać na ekranie, bo rozległ się zbiorowy jęk, po którym nastąpiły dzikie wrzaski i gwałtowne gesty, tak że musiała się uchylać, gdyż w przeciwnym razie dostałaby chlustającym piwem w twarz albo łokciem w głowę. Robiąc unik, dostrzegła przelotnie kogoś w długim białym fartuchu, wchodzącego przez wahadłowe drzwi za barem, z gigantyczną tacą pełną, przypuszczalnie, świeżo umytych szklanek. Na moment zamarła, ponieważ wszystko w tym widzianym przez ułamek sekundy obrazie, dosłownie wszystko mówiło jej, że zna tego kogoś. Było to tylko mgnienie, nie więcej, a chłopak z tacą poruszał się szybko, żeby
dostarczyć szkło, ale mogłaby przysiąc, aczkolwiek nie mając po temu racjonalnych podstaw, że… … że to był Shane. Ale oczywiście to nie był on. Przez chwilę wspinała się na palce, usiłując zobaczyć go jeszcze raz, ale ludzie przesłaniali widok, a poza tym Shane był w Morganville. To był wysoki chłopak, szeroki w ramionach, o brązowych włosach. Ten opis pasował prawdopodobnie do setek tysięcy chłopaków w Cambridge i Bostonie. Tak okropnie za nim tęskniła, że przypisywała jego twarz innym, którzy choć trochę pasowali do wzorca. Boże, jak ona za nim tęskniła. Nagle zabrakło jej tchu, poczuła, że palą ją policzki i przeraziła się siłą swojej reakcji, nie będąc pewna, co właściwie czuje. Smutek, tęsknota i prag nienie po prostu pozbawiły ją sił. Tymczasem ludzka fala miotała nią w prawo, w lewo, aż wreszcie rzuciła ją na środek, w pobliże drzwi. Musiała jeszcze przecisnąć się między wchodzącymi bywalcami – niektórzy z nich przybijali piątki ze spotkanymi kumplami – i w końcu mogła zaczerpnąć świeżego powietrza na zewnątrz. Bramkarz spojrzał na nią, potem na zegarek i spytał: – Dobrze się bawiłaś? – Fantastycznie. Dzięki. Posłał jej wilczy uśmiech i wrócił do sprawdzania legitymacji. Upewniwszy się, że nie patrzy na nią, Claire skręciła za róg, w wąskie, niezbyt przyjemne przejście między Florey’s a budynkiem sąsiadującym z nim od wschodu. Było tam pusto, ale jakoś przytłaczająco, między starymi, ceglanymi murami pamiętającymi co najmniej czasy wojny secesyjnej, jeśli nie starszymi. W Cambridge i Bostonie na każdym kroku czuło się historię, co dopiero teraz zaczynała doceniać. Nie do końca ufała, że Brian Taylor (z bostońskich Taylorów) zaoferował jej pomoc z dobroci serca, więc pozostała w cieniu, na styku wąskiego przejścia i szerszej uliczki, na którą wychodziły tylne drzwi Florey’s. Stał przy nich wielki kontener na śmieci, z którego dolatywał do niej smród zwietrzałego alkoholu i gnijącej żywności. Nie było tam nikogo. Czekała i czekała, sprawdzając czas – minęło piętnaście minut i wciąż ani śladu Jesse. Może Brian zawalił sprawę, a może Jesse nie obchodziło, co Claire ma do powiedzenia. Po kolejnych piętnastu minutach była gotowa jeszcze raz spróbować szczęścia z bramkarzem, gdy wtem drzwi otwarły się z rozmachem i Jesse wreszcie wyszła. Przeciągnęła się, prezentując wszystkie swoje zaokrąglenia, rozprostowując długie nogi i ramiona, następnie wyjęła paczkę papierosów, wytrząsnęła jednego, włożyła do ust i pstryknęła zapalniczką. – Szkodliwy nałóg – powiedziała Claire, wychodząc z cienia. Jesse zaciągnęła się głęboko, wypuściła chmurę dymu i uśmiechnęła się. – Wiem. No więc co jest takie pilne, że muszę na to poświęcić moją cenną przerwę? Tylko proszę cię, nie mów, że chodzi o tego faceta, który obserwuje twój dom. Nie mam na to teraz czasu. – Doktor Anderson miała wizytę jakichś typów, którzy wyglądali na agentów rządowych, kiedy tam jeszcze byłam. Chciała, żebyście o tym wiedzieli. – Ha. – Jesse zmarszczyła brwi, zaciągając się papierosem. Przytrzymała dym, po czym wypuściła go powoli, tak że rozwiewał się jak szara mgła. – Wyglądało na to, że szukają czegoś konkretnego? Pytali ją, nad czym pracuje? – A nad czym ty z nią pracujesz? Bo bez obrazy, ale barmanka nie wydaje się najbardziej na świecie prawdopodobnym współpracownikiem profesora fizyki.
– Ej, mam bogate wnętrze – zaoponowała Jesse. – Mamy wspólne sprawy. – No dobrze, rozumiem, że się przyjaźnicie, ale dlaczego chciała akurat ciebie zawiadomić o wizycie CIA czy kim tam oni są? Ściśle mówiąc, nie prosiła konkretnie o ciebie. Powiedziała, żebym zawiadomiła doktora Floreya, a to znaczy ciebie albo Pete’a, prawda? Jesse nie spieszyła się z odpowiedzią. Zaciągnęła się po raz ostatni, zgasiła niedopałek o ceglaną ścianę i dopiero wtedy powiedziała: – Tak, to znaczy jedno z nas. Posłuchaj, Claire, to naprawdę nie jest twoja sprawa, wiesz o tym, tak? Więc dlaczego się w to mieszasz? – Dlatego, że pracuję z doktor Anderson, a jeśli czegoś się nauczyłam, pracując z dziwnymi naukowcami, to tego, że lepiej się dokładnie orientować, w czym maczają palce, jeżeli samemu chce się uniknąć kłopotów – odpaliła Claire. – Nie mówię, że robię to z ogólnie altruistycznych pobudek. Robię to z egoizmu. Zyskała tym sobie spojrzenie wyrażające, przynajmniej w części, podziw. – W takim razie w porządku. Wiedz, że twój tyłek jest chroniony. A teraz powiedz mi, co dokładnie powiedziała. Słowo w słowo. Potrafisz? – Powiedziała: „zadzwoń do doktora Floreya i zawiadom go”. To wszystko. – Czyli ogólne ostrzeżenie, a nie wzywanie pomocy – stwierdziła Jesse. – Nawet nie podwyższona gotowość na poziomie DEFCON4. Dobrze jest. Wypuszczę Pete’a, niech do niej wpadnie i upewni się, że wszystko w porządku. – Myślałam, że ty pójdziesz. – Pete’owi jest łatwiej się wyrwać niż mnie. Ludzie zauważają, kiedy mnie nie ma. Skoro o tym mowa… – Jesse spojrzała na zegarek – pora napoić bydło. Boże, jak ja nie znoszę tych wieczorów z meczami, z tym wyjątkiem, że wtedy mój słoik na napiwki się przelewa. Claire pokiwała głową ze zrozumieniem. – Dobra. Chcesz, żebym coś zrobiła? – Idź do domu – powiedziała Jesse i puściła do niej oko. – Chyba że to ciacho, które mi przysłałaś z wiadomością, czeka na ciebie. W takim wypadku korzystaj. Był grzeczny. – On tylko oddał mi przysługę – wyjaśniła Claire, czując, że się rumieni. – Idę do domu. – Twoja strata. Uważaj na siebie. Jeśli ktoś ma oko na Anderson, to na ciebie też, chociaż nie spodziewają się, że coś wypatrzą. W końcu jesteś tylko osiemnastolatką z Pipidówy w Teksasie. Nie wiedzą, że potajemnie jesteś twardzielką. – A jestem? – spytała Claire. Przecież Jesse nic o niej nie wiedziała… przynajmniej zakładała, że tak jest. – No pewnie. – Jesse uśmiechnęła się w ciemność. – Nie przeżyłabyś u Myrnina, gdybyś nie była. Po tym zdumiewającym komentarzu wróciła do środka, zatrzaskując drzwi. Claire gapiła się za nią, podczas gdy myśli kłębiły się w jej głowie, aż w końcu z tego chaosu wyłoniło się to, co ją najbardziej uderzyło: Jesse wie o Myrninie. I o Morganville. Tylko kim ona jest, tak w ogóle? Claire wiedziała, że będzie musiała rozwikłać tę tajemnicę… ale nie dziś. W zaułku było ciemno i straszno. Nagle poczuła przemożne pragnienie, żeby wrócić w bezpieczne zacisze ich małego domu, zamknąć drzwi na wszystkie spusty i zadzwonić do Shane’a. Musiała usłyszeć jego głos. Okazało się, że poczucie bezpieczeństwa nie było jej pisane, ponieważ kiedy wróciła do domu, zastała wetkniętą w drzwi kartkę, która wyglądała na urzędowe pismo. Policja informowała o zgłoszonej przez przechodnia próbie włamania i zalecała staranne sprawdzenie
pomieszczeń i zamków, aby zyskać pewność, że nikt nie wdarł się do środka. Kapitalnie. Derricka nie było na jego zwykłym posterunku – chociaż tyle dobrego, bo policyjna notatka wprawiła Claire w stan jeszcze większej niż dotychczas paranoi. Wpadła do środka, zamknęła wszystkie zamki w drzwiach i zawołała Liz. Bez sensu, bo oczywiście Liz nie było w domu. Gdyby była, kartka nie tkwiłaby w drzwiach. W domu było cicho i ciemno, więc Claire metodycznie obeszła wszystkie pomieszczenia, sprawdzając okna. Skończyła w swoim pokoju na górze, za zamkniętymi drzwiami i przy pełnym świetle. Podjęła wysiłek rozpakowania kilku pudeł (zaczynało jej brakować miejsca na przywiezione rzeczy), w końcu stwierdziła, że na dziś wystarczy, odpaliła laptop i spróbowała się połączyć z Shane’em przez Skype’a. Bez odpowiedzi. Telefonu też nie odbierał, więc spróbowała nawiązać kontakt z Eve. Eve zgłosiła się tak szybko, jakby tylko na to czekała. Na widok jej twarzy, oświetlonej niebieskim blaskiem monitora, łzy napłynęły Claire do oczu. – Cześć – udało jej się wykrztusić. – Pomyślałam, że zobaczę, co tam u was. – Claire, Misiu Pysiu! – Eve podskakując na krześle, odwróciła się i wrzasnęła: – Michael! Rusz swój nieumarły tyłek i chodź tu zaraz! Zgadnij, kto dzwoni! – Nie muszę zgadywać, a ty nie musisz się wydzierać – powiedział Michael. Claire nie zauważyła, kiedy podszedł, ale nagle tam był, pochylony nad Eve, dając jej lekkiego, słodkiego całusa. – Cześć, Claire. Jak ci tam na nowym miejscu? Zadomowiłaś się? – Nie za bardzo. Tu jest… – Nie wiedząc, jak to opisać, podniosła laptop i zatoczyła krąg po pokoju. – Tak tu jest. – Oj – jęknęła Eve. – Kto wybrał tę farbę? Jakiś pijany daltonista korporacjonista? Bo pijana daltonistka korporacjonistka miałaby więcej wyczucia. – Wiem – westchnęła Claire. – To wszystko jest… dużo by mówić. Zaczęłam się spotykać z moją nową profesor. Lubię ją, chyba. Ale wygląda na to, że łatwo nie będzie. – Och, przecież nie mamy zamiaru tracić czasu na gadanie o zakurzonych profesorach i nudnych zajęciach, chyba że oni są sexy i zajęcia też są sexy. Przejdźmy do spraw ważnych. Czy już nie znosisz tego na tyle, żeby natychmiast tu do nas wrócić? Ja naprawdę mam nadzieję, że tak się stanie, wybacz, ale tak bardzo za tobą tęsknimy. – Eve, zawsze skora do płaczu, miała łzy w oczach. – Bez ciebie tu już nie jest tak, jak było. – Ona ma rację – powiedział Michael i pewno mówiłby dalej, gdyby Eve nie zakryła mu ust dłonią. – Przepraszam, chcę, żeby wszystko było jasne. Coś ty powiedział? – Że masz rację. – Aha, tak właśnie myślałam. Chciałam się tylko upewnić. Chociaż wydaje mi się, że zabrakło tam słowa „zawsze”, a wiem, że chciałbyś je dodać – paplała Eve. – Ja tylko staram się być pomocna. Michael z trudem powstrzymał westchnienie i pochyliwszy się do kamery, poprosił: – Hej, mogłabyś powiedzieć mojej pani, że nie musi mnie dręczyć przez cały czas? – Przepraszam, ale muszę. To część przysięgi małżeńskiej. Nie czytałeś drobnym drukiem? Musieć i dręczyć. – Kochanie, niechętnie ci to wyjawiam, ale potrzebujesz okularów. Eve dała mu klapsa, co dla wampira było niczym – wyświadczył jej grzeczność, udając, że w ogóle coś poczuł. Kiedy spróbowała drugi raz, złapał jej rękę, przytrzymał i ucałował. No cóż, to było podniecająco romantyczne i Claire wyczuła, że temperatura między tymi dwojgiem podskoczyła o parę stopni. – Hm… macie swój pokój.
– Mamy – powiedziała Eve z uśmiechem Mony Lisy. – Mamy kilka i wierz mi, pracujemy nad tym, żeby w nich wszystkich… Claire zakryła sobie uszy. – La, la, la! Nie słyszę cię! – Wtem opuściła ręce. – Chwileczkę, w moim pokoju? – Przecież nie możemy skorzystać z pokoju Shane’a, prawda? Tam pachnie mokrymi skarpetkami i mentosami. Poza tym, gdyby się dowiedział, konwersacja przy stole byłaby dziwniejsza, niż moglibyśmy sobie życzyć. – Eve zakończyła temat machnięciem ręki. – Dobra, dość o naszym lubieżnym życiu seksualnym, o którym i tak nie chcesz słuchać. Amelie zaprosiła nas do nowej Rady Miejskiej Morganville. Zastąpiła starą, zorientowaną wampirycznie i składa się w ponad pięćdziesięciu procentach z ludzi. Chyba wykombinowała, że włączając mnie i Michaela, pokaże, jak poważnie traktuje tę całą nową politykę „bądźmy mili dla siebie nawzajem”. – I jak to się sprawdza? – Na razie całkiem dobrze. Odkąd ujawniła swoje nowe plany, wszyscy są spokojni. Wampy nie są zachwycone, ale tymczasem grają według zasad, chociaż zgrzytają przy tym zębami. – A Kapitan Oczywisty? – Na razie cisza. Mam wrażenie, że on daje temu szansę – Michael odruchowo mówił o Kapitanie Oczywistym w rodzaju męskim, chociaż w ostatnim wcieleniu ten przywódca proczłowieczego ruchu oporu był kobietą, w dodatku ich przyjaciółką. – Miejmy nadzieję, że tym razem wszyscy dadzą radę. – Miejmy nadzieję – powtórzyła Claire. – I jak mawia Shane, módl się, o co chcesz, ale strzelbę miej naładowaną. Było to ulubione powiedzonko Shane’a i wszyscy uśmiechnęli się… ale zaraz uśmiechy Michaela i Eve przybladły i wymienili między sobą spojrzenie. To spojrzenie nie spodobało się Claire. – Co jest? – spytała, ale żadne nie odpowiedziało. – Gdzie jest Shane? – Pracuje – powiedział Michael, zanim Eve zdążyła się odezwać. – Wybacz, trochę trudno się z nim skontaktować w tej chwili, bo inaczej bym go wywołał. Ale on tęskni za tobą. – Jasne, wiem stąd, że bez przerwy do mnie esemesuje. Eve zrobiła wielkie oczy. – Naprawdę? – Nie. – Cóż, na jego obronę można powiedzieć, że ma okropnie wielkie ręce – powiedziała Eve. – Nigdy nie był w tym dobry. – Mam nadzieję, że mówisz o esemesowaniu – upewnił się Michael. – Owszem, miej nadzieję – spokojnie odcięła się Eve, a Michael zakrztusił się śmiechem. Eve spoważniała. – Naprawdę Michael ma rację. Shane nic nie robi, tylko tęskni. Bez przerwy. Ale obiecał, że nie będzie ci zawracać głowy i tego się trzyma. On po prostu… daje ci przestrzeń. Do tego trzeba dużo siły. – Michael położył dłoń na jej ramieniu, a ona podniosła wzrok, uśmiechając się do niego. – Gdyby Michael kazał mi czekać, nie umiałabym. Nie jestem aż tak silna. Albo cierpliwa. – Oboje okropnie szybko wybaczyliście Shane’owi – zauważyła Claire. Michael wzruszył ramionami. – Okłamałem go, a on miał wbite do głowy, że może mi ufać, odkąd razem dorastaliśmy. Nie mam mu za złe, że mi uwierzył. Podobno byłem bardzo przekonujący – widać było po nim, że jest mu przykro i Claire wiedziała, że wciąż go to boli jak otwarta rana. Był we władzy
innego wampira, posłuszny mu odepchnął od siebie tych, którzy go kochali: Eve, Shane’a, Claire. Zrobił to jednym, zuchwałym ruchem, całując Claire i wmawiając im, że robił to już od pewnego czasu. Uwierzyli mu. Na pewien czas. Ale nie uwierzyli Claire. – Wciąż jestem ci coś winien – powiedział do niej cicho. – Wierz mi, ja nie zapomniałem. – Lepiej nie zapominaj – odparła Claire, ale z uśmiechem. – Już nie jestem zła na ciebie, Michael. – Wiem. Jednak to nie ma znaczenia, czy jesteś, czy nie. Ja wciąż jestem ci coś winien. Ponieważ nie odpuszczał, wolała zostawić to tak jak jest i zmienić temat. Eve została zaproszona do ekskluzywnego klubu najbogatszych pań w Morganville, samych snobek. Odrzuciła zaproszenie (choć zastanawiała się, czyby nie wstąpić, tylko po to, żeby być dla nich utrapieniem). Potem przyjęła zaproszenie od wampirów do jakiegoś stowarzyszenia herbacianego. – Wyobrażam sobie, że jeśli żywe trupy mają jakieś stare damy używające fioletowej płukanki do włosów, to siedzą one w tym stowarzyszeniu herbacianym – mówiła Eve. – Są zbyt dobrze wychowane, żeby być wobec mnie otwarcie niegrzeczne. Będzie niezła zabawa. Po prostu będę udawać, że nie rozumiem ich subtelnych szpil pod moim adresem. – I zamierza wykazać się najlepszymi manierami – dodał Michael, na co Eve wymówiła samym ruchem warg: „nigdy w życiu”, a Claire zakryła swój uśmiech dłonią. – Słuchaj, wiem, że jest późno, więc idź spać. Mam coś przekazać Shane’owi? – Naprawdę przekażesz mu te wszystkie seksownie romantyczne rzeczy, które chcę mu powiedzieć? – Raczej nie. – W takim razie powiedz mu tylko, żeby do mnie zadzwonił, jak będzie mógł. Albo przysłał SMS. Jeżeli oczywiście trafi swoimi wielkimi paluchami w te drobniutkie klawiszki. Claire chciałaby się z nimi wyściskać, ale musiały jej wystarczyć całusy rozrzutnie wysyłane przez Eve w powietrze i gwiazdorski, ale sympatyczny uśmiech Michaela. Potem wylogowała się i została sama w pustym, zimnym domu, który miał mniej osobowości niż schowek na szczotki w miejscu, o którym wciąż myślała jako o swoim domu – w Domu Glassów. Ponieważ wcale nie była śpiąca, rozpakowała kilka plakatów, rozwinęła je i przypięła pinezkami do ścian. Jeden był prezentem od rodziców – plakat z Sokolim Okiem z filmu Avengers, bo wiedzieli, że jej zdaniem jest słodki i że ona marzy o takim łuku. Miała też parę plakatów z ulubionymi zespołami i jeszcze jeden filmowy w formacie sto na siedemdziesiąt centymetrów do Igrzysk śmierci. Katniss była w porządku i też miała pożądany łuk. Zdecydowanie przydatny w normalnym życiu Claire. No dobrze, w jej życiu przed MIT… Zamarła z palcem na pinezce, słysząc, że ktoś szarpie się z drzwiami na dole, a potem stuka. Ostrożnie zeszła po schodach, stawiając stopy przy samej balustradzie, żeby uniknąć skrzypienia i zaryzykowała szybkie spojrzenie przez wizjer. Spodziewała się znienawidzonego Derricka, ale to, co zobaczyła, zaskoczyło ją – pod drzwiami stała grupa chłopaków i dziewczyn, rozmawiających między sobą. Na czele grupy stał Nick – ten, który odprowadził ją do domu. Odsunęła zasuwy i otworzyła drzwi.
– Cześć, Nick. Cześć wam – powiedziała. Większość uśmiechała się do niej. Kilkoro tak było zajętych swoimi sprawami, że nie zwracali na nic uwagi. – Cześć, Claire. Słuchaj, przepraszam, że cię niepokoję, ale idziemy rozgryźć trochę książek w kawiarni. Lubisz kawę? A książki? Zakładam, że tak, skoro jesteś na tej uczelni, a to jest swego rodzaju warunek wstępny. – Oto w jego pojęciu przepływ logiczny – wyjaśniła jedna z dziewczyn, urocza Afroamerykanka we włóczkowej czapce z klapkami, z których zwisały pomponiki. – Nic dziwnego, że musi rozgryzać książki, bo się gubi na ścieżce krytycznej. Przy okazji, jestem Kass. – Cześć, Kass. Hm, dzięki, Nick, to naprawdę miło z twojej strony, ale ja… czekam na koleżankę, z którą mieszkam. Umówiłyśmy się, że zjemy razem kolację. Może kiedy indziej? – Później jest impreza, o czym Nick Bzik nie zdążył wspomnieć – odezwał się jeden z chłopaków, chuderlawy dzieciak mniej więcej w wieku Shane’a, bardzo pewny siebie, z hipsterskim szykiem, w obcisłym, za małym swetrze na guziki, dżinsach z wywiniętymi na dole nogawkami i kapeluszu z wąskim rondem i niską główką, który prawdopodobnie ukradł postaci z serialu Breaking Bad. – Więc powinnaś olać kolację i iść z nami. – Obejmował ramieniem pulchną blondynkę, która miała różowe pasemka we włosach, kocie okulary w tym samym kolorze i bawełnianą, landrynkoworóżową sukienkę retro. – Prawda, Sarah? – Prawda! – zgodziła się blondyna, szczerząc zęby. – Możemy też sobie zrobić tatuaże. Ja myślałam o smoku. – Tatuaże – powtórzyła Claire, udając, że się zastanawia. – No tak… brzmi nieźle, ale naprawdę muszę zostać w domu. Bawcie się dobrze. – Nick, „nic z tego nie będzie”, chciała powiedzieć, ale nie mogła przy jego przyjaciołach. – Zobaczymy się kiedy indziej, dobrze? – Dobrze – odparł Nick. – Po raz drugi: nauka, książki, impreza, tatuaże. Sprzedane? – Nie. Ale dzięki. Baw się dobrze. – Och, jasne – zapewnił tamten chłopak, całując Sarah, która zachichotała. – Twoja strata, Teksanko… jeszcze raz, jak ona ma na imię? – Claire – podsunął mu Nick, nie odrywając od niej wzroku. – Ona ma na imię Claire. – Racja. Ja mam na imię Robert, ale wszyscy nazywają mnie Smok. Nie pytaj. – Nie będę – obiecała, cofając się za próg. – Dobranoc. Uważajcie na siebie. – Ty też! – odpowiedział jej chór i grupa powędrowała dalej ze swoimi plecakami i entuzjazmem, a Claire przez chwilę miała ogromną chęć zmienić zdanie i dołączyć do nich. Po prostu znów być częścią czegoś, a nie tkwić samotnie w ciemności. Zamiast tego jednak dokładnie zamknęła drzwi i poszła na górę. Liz nie wracała. Claire sprawdziła pocztę, zadzwoniła do rodziców, wreszcie przebrała się w piżamę. Zdążyła już się zaniepokoić na tyle, że próbowała się dodzwonić do Liz i w końcu jej się udało. Liz była nawalona. Tragicznie. Sądząc po odgłosach, była albo w barze, albo na bardzo głośnej imprezie. Claire niewiele zrozumiała poza tym, że planuje wrócić do domu już niedługo i że tak, weźmie taksówkę. – Wszyscy się bawią, tylko nie ja – mruknęła, z irytacją rzucając komórkę na nocny stolik i otulając się kołdrą. Pogasiła światła i przewracała się z boku na bok, nie mogąc zasnąć, bo przeszkadzały jej nieznajome skrzypienia i trzaski starego domu. Wstała i podreptała na dół, do kuchni, nie zapalając świat ła. Wyjęła z lodówki karton mleka, żeby nalać sobie szklankę. Akurat odstawiła mleko z powrotem i zamknęła lodówkę, kiedy usłyszała, że otwierają się drzwi frontowe. Już miała zawołać: „Jesteś wreszcie, pijaczko”, ale coś ją powstrzymało.
Coś podprogowego, co uświadomiła sobie dopiero dziesięć sekund później: nie słyszała samochodu ani Liz zataczającej się na schodach wejściowych, co, jak zakładała, Liz powinna robić. Było całkowicie cicho. Złapawszy szklankę z mlekiem, weszła tyłem do wąskiej, pachnącej starymi przyprawami korzennymi spiżarki, gdzie przykucnęła. Znajdowały się tam wielkie paczki papieru toaletowego i ręczników kuchennych, kupione w jakiejś hurtowni, więc szybko ustawiła je przed sobą, na wszelki wypadek. Nie domknęła drzwi spiżarki, aby widzieć, kiedy zapali się światło… Światło się nie zapaliło. Zamiast tego zobaczyła promień latarki omiatający kuchnię, potem otworzyły się drzwi spiżarki i promień wdarł się do środka. Claire skuliła się za murem z papierowych ręczników, serce przestało jej bić. Po sekundzie promień się wycofał, drzwi spiżarki zamknięto. Wszystko to działo się w ciszy. Claire odczekała do chwili, gdy usłyszała skrzypienie schodów, a wtedy odsunęła papierowy mur i zbliżyła się do drzwi. Niewiele widziała, ale uznała, że kuchnia jest pusta. Ktokolwiek to był, poszedł na górę – słyszała kroki nad głową, czyli był w pokoju Liz. Derrick? Na tę myśl jej serce ruszyło galopem. Z drewnianej kostki na noże wzięła największy, rzeźnicki, tak tylko, na wszelki wypadek. Shane nauczył ją prawidłowo używać noża w walce, ale nie znaczyło to, że sam pomysł jej nie przerażał. Gdyby wpadła w ręce Derricka, byłoby po niej. Był za wielki i zbyt szalony. Trzymaj się z daleka, Liz. Po prostu zostań tam, gdzie jesteś, zaklinała w myślach. Podniosła słuchawkę kuchennego telefonu, w której na szczęście odezwał się czysty sygnał. Drżącymi palcami wybrała 911 i szeptem poinformowała dyspozytora, że ukrywa się w kuchni z nożem i że ktoś jest w domu. Na dyspozytorze nie zrobiło to większego wrażenia, profesjonalnym tonem obiecał, że wysyła patrol i polecił, żeby pozostała w ukryciu do jego przyjazdu, ale nie rozłączała się. Miała zamiar tak zrobić, wtem jednak usłyszała dobiegający z góry męski głos i trzaski, jakby z walkie-talkie. Podsunęła się do drzwi kuchni i ostrożnie wyjrzała na schody. Ubrany na czarno mężczyzna wyszedł właśnie z jej pokoju, a drugi z pokoju Liz. Cofnęła się do kuchni i przywarła do ściany, ale nic nie wskazywało na to, że któryś z nich ją zauważył. Jeden z nich mówił: – Nic. Nikogo nie ma w domu i niczego nie znaleźliśmy. Wygląda mi na zwyczajną studentkę, proszę pana. Ma na ścianie Igrzyska śmierci, ma podręczniki, trochę ubrań i niewiele poza tym. Łóżko rozgrzebane, ale jej nie ma, sprawdzaliśmy. Przeszukaliśmy wszystkie te pudła i nic… nie, proszę pana. Jestem pewien. Pewno wyszła z przyjaciółmi. Mówił o niej. I nie był to Derrick, nawet gdyby Derrick przyszedł z kolegą. To brzmiało spokojnie i profesjonalnie. Dwaj mężczyźni zeszli na dół i nie zatrzymując się, wyszli frontowymi drzwiami, zamykając je za sobą cicho. A potem zamknęli je na klucz. Claire rzuciła się do wizjera. W blasku ulicznych latarni zobaczyła schodzących po schodach dwóch zupełnie zwyczajnie wyglądających facetów w ciemnych koszulach i spodniach. Dobrze zbudowani, trochę przed albo trochę po trzydziestce, krótko ostrzyżeni. Mogli być świadkami Jehowy albo agentami CIA, nie miała pojęcia kim. Z drugiej strony, potrafili wejść do domu i wyjść, nie zostawiając śladu. Doktor Anderson miała rację, każąc przenieść urządzenie w bezpieczne miejsce, bowiem
Claire była niemal pewna, że kimkolwiek byli ci faceci, szukali dowodu, że ta mała studentka z Morganville jest kimś więcej. Wiedziała też w jakiś sposób, że byłby wielki problem, gdyby dowiedzieli się prawdy. Słuchawka wciąż była odłożona i głos dyspozytora brzęczał jak pszczoła. Claire przyłożyła ją do ucha i powiedziała: – Przepraszam, fałszywy alarm. To moja współlokatorka. Wszystko jest dobrze. Nie skończyło się na tym, bo dyspozytor obawiał się, że mogła to powiedzieć pod przymusem, więc policjanci i tak przyjechali sprawdzić, ale Claire zapewniła ich, że wszystko w porządku. Choć nie było w porządku. Naprawdę nie było. Potem Liz wróciła do domu, zbyt pijana, żeby o własnych silach wejść po schodach i zarzygała całą łazienkę, i Claire musiała posprzątać, i położyć ją do łóżka, i uporać się z jej żałosnym kacem, który nadszedł później… ale przez cały czas tak naprawdę myślała tylko: kto mnie ściga? Dlaczego? I od czasu do czasu: dlaczego Shane nie zadzwonił?
Rozdział 7 SHANE Claire mnie zobaczyła. Przez ułamek sekundy byłem w stanie myśleć wyłącznie o tym, że ją widzę i zamarłem, bo tak strasznie przecież chciałem móc jeszcze kiedyś choć na chwilę ją zobaczyć… A potem rzeczywistość dotarła do mnie, bo Claire stała w przeciwnym krańcu sali Florey’s niż ja i wpatrywała się we mnie. Nie zastanawiałem się nad tym, co robić, po prostu to zrobiłem: przesunąłem się szybkim ruchem i stanąłem tak, żeby zasłoniła mi ją grupa hałaśliwych i rozwrzeszczanych stałych bywalców przyklejonych brzuchami do baru. A potem pozbyłem się ładunku szklanek, stawiając je na półce, na której barmani mogli je mieć pod ręką i wrzasnąłem Jesse na ucho: – Moja dziewczyna, Claire, jest w barze. Nie wydaj mnie, że tu jestem, dobra? Udaję, że mnie nie ma w Cambridge! Rzuciła mi niedowierzające spojrzenie szeroko otwartych oczu, ale nie bardzo miała czas ze mną dyskutować; jedną ręką zdejmowała właśnie kapsel z butelki piwa (bez otwieracza, miała jakąś swoją wariacką technikę ruchu kciukiem, która działała znacznie szybciej), a drugą mieszała rum z colą. Pozostałe dwie osoby obsługujące bar były równie zaganiane. Ten ładunek szklanek, który im przyniosłem, mogli przerobić w godzinę, a ja już miałem dwie przemysłowych rozmiarów zmywarki na chodzie i wszystko, co ponadto, zmywałem na bieżąco ręcznie. To był zdecydowanie najruchliwszy dzień we Florey’s, odkąd się tu pojawiłem. Złapałem miskę pełną brudnych szklanek, dźwignąłem ją na lewe ramię i skorzystałem z niej jako zasłony, kierując się z powrotem do kuchni. Moje ramię – to ugryzione i już zagojone – zakłuło bólem przy tym ruchu, ale nie dolegało mu nic, czemu trochę fizycznego wysiłku nie mogłoby zaradzić. Nadal od czasu do czasu mnie piekło. I owszem, niepokoiło mnie. Zostałem przecież ugryziony przez piekielnego psa. Mogły się pojawić jakieś objawy uboczne. Ale nie dostawałem gorączki ani nie robiło mi się niedobrze, ani nic takiego, a wiedziałem, że wizyta u zwyczajnego lekarza niczego nie wykaże. Ostatnia rzecz, na jaką miałem ochotę, to znaleźć się na łasce wampirów – nawet tego ich miejscowego lekarza, który jak na krwiopijcę był całkiem przyzwoitym gościem. Aż się wzdrygnąłem na samą myśl. Kiedy dotarłem na zaplecze, postawiłem miskę na kontuarze i nalałem świeżej gorącej wody, próbując nie zastanawiać się, co, u diabła, robiła Claire – akurat ona ze wszystkich ludzi – w barze w wieczór meczu. Musiała tu z kimś przyjść. Z kim? Może z przyjaciółmi. Taaa, na pewno z przyjaciółmi. To nie było miejsce w jej stylu i doskonale o tym wiedziałem. Ona nie przyszła tu sama i nie przyszła tu też po to, żeby zaprzyjaźnić się z paroma nowymi pijakami. Więc dlaczego każdy skrawek mojego ciała domagał się, żebym wymaszerował z zaplecza, zdjął fartuch, złapał ją za rękę i wyprowadził stąd? Nie groziło jej najmniejsze niebezpieczeństwo, chyba że ktoś by ją stratował w tym ścisku. Ale przecież nikt jej tu nie zrobi nic złego. Pete prowadził lokal twardą ręką i każdy, kto się wychylił, musiał się liczyć z jego reakcją. I nikt się do tego nie rwał. Po co ona tu przyszła? Nie mogła przecież szukać mnie. Na pewno nie. Umyłem dziesięć szklanek, a potem osuszyłem ręce, wyjąłem swój nowy telefon, wybrałem numer, włączyłem głośnik i położyłem aparat na kontuarze, z dala od wody
w zlewie. Trzy dzwonki to trwało, ale w końcu Michael odebrał. – Hej – odezwałem się. – Nie mam czasu gadać, ale czy ty mówiłeś Claire, gdzie jestem? – Że co? Nie, człowieku. Kazałeś mi obiecać. Nie powiem jej. To wasza sprawa. – A Eve? Czy ona mogła jej powtórzyć? – Nie. Chciałaby, ale nie powie. – Kurde. Bo Claire jest tutaj. – „Tutaj” gdzie? – W barze. Tu, gdzie pracuję. A, no i mieszkam. W pokoju nad lokalem. Ta robota jest tak w sumie z wyżywieniem i spaniem. Więc to nie tak, że uda mi się jej jakoś skutecznie pozbyć, jeśli się połapie. – Rozmawiałeś z nią? – Cholera, nie, nie rozmawiałem z nią! Zmywam tu naczynia na zapleczu! – Owszem, nie gadałem z nią, ale bałem się, że mnie znienawidzi za to, że ją śledziłem. Bałem się, że pomyśli, że złamałem daną jej obietnicę, choć tak naprawdę nie złamałem – trzymałem się od niej z daleka. Tylko… w pobliżu, w razie, gdyby mnie potrzebowała. – Posłuchaj, po prostu… Nie wiem, czy ona mnie widziała, czy nie, ale jeśli będzie chciała ze mną porozmawiać, to po prostu powiedz jej, że ja tu jestem w pracy. Nie skłamiesz. – Przekraczasz właśnie linię między najlepszym przyjacielem a przyjacielem, który mnie prosi, żeby chronić mu tyłek – powiedział Michael. – Daję ci tylko żółtą kartkę, facet. Prosić kogoś, żeby okłamywał twoją dziewczynę, to nigdy nie jest dobry ruch w związku. – Wiem. Tylko że… Słuchaj, ja sam jej powiem, ale chcę, żeby miała tyle czasu, ile potrzebuje, to wszystko. Usiłuję nie wchodzić jej w drogę… – Przerwał mi jakiś wrzask od strony sali barowej, znów im się pokończyły kufle na piwo. Odwrzasnąłem, że zaraz będą i rzeczywiście, Luis, ten drugi pomywacz, włączył się do akcji i zaniósł im szkło. – Słuchaj, muszę kończyć. Nie ma kwasu? – Nie ma kwasu – zgodził się Michael. – Uważaj na siebie. – Jasne, stary. Mój największy bieżący problem to skóra pomarszczona od mycia naczyń. – Wyślę ci krem do rąk i lakier do paznokci. Mam ci też wykupić sesję mani-pedi? – Ty skur… – Rozłączył się, zanim dokończyłem słowo, co prawdopodobnie wyszło nam obu na dobre. Pokręciłem głową i szorowałem szklanki – jasny gwint, jak ja nienawidzę szminki, przynajmniej w tym kontekście – przez kolejne mniej więcej dwadzieścia minut, zanim Jesse nagle postukała mnie w ramię. Podskoczyłem i o mały włos nie wypuściłem z ręki kieliszka do martini, który odpisaliby z mojej nie tak znów imponującej wypłaty, ale złapała go, kiedy już mi się wymykał. Miała znakomity refleks. Aż za dobry. – Twoja dziewczyna to Claire Danvers? – zapytała mnie i ostawiła kieliszek na tacę z czystymi. – Taaa. Jeszcze tu jest? – Nie, nie widziałam jej tam, w sali, ale dostałam wiadomość, że czeka za barem, na tyłach. Chcesz z nią pogadać? Tak. Chciałem z nią pogadać tak bardzo, że aż mnie coś ściskało w żołądku. – Nie – powiedziałem. – Po prostu nie mów jej, że tu jestem, dobrze? To skomplikowana sprawa. – Cholera, ramię znów mnie zakłuło, a mięśnie zapiekły i zaczęły drgać. Potarłem je, marszcząc brwi i zastanowiłem się, czy nie przedobrzyłem czasem z tą terapią pracą. – Rozumiem, przyjacielu. No dobrze. Pytała o mnie, więc idę. A ty rób swoje, jak
należy. – Mrugnęła do mnie okiem i tak, była seksowniejsza niż jakakolwiek inna dziewczyna, która kiedykolwiek do mnie mrugała okiem. Tak teoretycznie mówiąc. Ale miałem już sporo doświadczenia z tymi gorącymi wampirzymi laseczkami i te sytuacje nigdy się dla mnie dobrze nie kończyły. Więc bez większego przekonania pokiwałem głową i starałem się nie gapić na jej tyłek, kiedy ruszyła do drzwi. Wyglądało na to, że tylko mnie jednemu udawało się oprzeć pokusie. Jesse przyciągała męską uwagę jak dzbaneczniki przyciągają owady… I rezultat byłby też podobny. Można było zatonąć w tym miodzie. Jesse do ostatniej chwili wykorzystała swój kwadrans przerwy, ale kiedy wróciła, szybkim ruchem uniosła w moją stronę kciuk. – Wszystko w porządku – powiedziała. – Poszła do domu. Więc? Nie mówiłeś tego, ale domyślam się, że ty też jesteś z jej miasta? Skinąłem głową, nie mówić nic bliższego. Nie wiedziałem, czy Jesse faktycznie wie, skąd pochodzi Claire. Musiała jednak wiedzieć, bo rozejrzała się po kuchni, żeby się upewnić, że Luis pracuje, aż woda pryska, a potem obróciła się w moją stronę i jej oczy przez moment zabłysły krwistą czerwienią. Rozchyliła wargi tylko na tyle, żebym dostrzegł czubki jej kłów, wysuwające się w dół lekko, tak ostre, że mogłyby przebić stal. W odpowiedzi pokazałem jej swój lewy nadgarstek, ten z grubą srebrną bransoletą z ogniw. Wyglądała jak modna ozdoba, ale stanowiła też broń i to całkiem niezłą. A potem odsunąłem rąbek T-shirtu u szyi i pokazałem łańcuch od kompletu. Roześmiała się cicho, a błysk oczu i kły natychmiast znikły. – Tak ci tylko dokuczam – powiedziała i obdarzyła mnie dziwnym, porozumiewawczym uśmieszkiem. – Fajny jesteś, Shane. – Mogę być fajny, tylko nie chcę skończyć jako zimny. – Wiedziałam, że dasz się lubić. Masz sporo… – oblizała usta, wcale nie sugestywnie. No, może troszkę. A właściwie dość mocno. – …smaczku. – To mój osobisty, bardzo męski zapach. Nie traktuj tego jako zaproszenia. Nic do ciebie nie mam, Jesse. – Sam siebie nie doceniasz, przystojniaku. Ale, w każdym razie, nie jesteś moim ulubionym rodzajem przekąski. A ja nie wyciągam ręki po ciastko bez zaproszenia, o ile rozumiesz, co chcę powiedzieć. – Rozumiem. Lubisz się uważać za miłą wampirzycę. Uśmiech znikł, a na jego miejscu zostało tylko… niebezpieczne spojrzenie. – Spróbujmy nie bawić się w przezwiska. Bo ktoś mógłby ucierpieć. Co ty tutaj robisz? Polujesz? Bo jeśli o to ci chodzi, możemy załatwić sprawę gdzie indziej. Tutaj zarabiam na życie. – Mnie też zależy na wypłacie, tak samo jak tobie – odparłem. – Słuchaj, naprawdę nie spodziewałem się, że trafię na wam… Na bardzo miłą panią, taką jak ty, w tym akurat mieście. Wydawało mi się, że wszyscy siedzicie tam, w domu, gdzie Założycielka ma na was oko. – Ona faktycznie lubi mieć nas pod ręką – zgodziła się Jesse. – Wyjechałam z miasta trzydzieści lat temu i trochę podróżowałam, odszukiwałam innych i sprowadzałam ich do domu. Kiedy przyjechała tu profesor Anderson, Założycielka oddelegowała mnie do opieki nad nią. – Czy raczej pilnowania jej? Wzruszyła ramionami. – Jak się okazuje, te rzeczy nie wykluczają się wzajemnie. Brzmiało to niebezpiecznie podobnie tego, co sam robiłem wobec Claire, więc
zdecydowałem się zmienić temat. – Więc wyznaczono ci placówkę tutaj. Oficjalnie. – Tak. – Jeszcze raz rzuciła okiem dokoła, a potem zerknęła na zegarek. – A ponieważ rozumiesz, na czym polega zabawa, pamiętaj, że nigdy nie odbyliśmy tej rozmowy, albo będę musiała skontaktować się z domem i dowiedzieć, co chcą, żebym zrobiła z tobą i tymi twoimi uroczo gadatliwymi ustami. Jasne? – Jasne – odparłem. – Ale jeśli się dowiem, że tu polujesz, nie będę uszczęśliwiony. – No, tego byśmy przecież nie chcieli. – Oczywiście, że nie – powiedziałem. – Skoro jestem synem Franka Collinsa. To jej kazało urwać na chwilę i przyjrzeć mi się uważniej. A potem uśmiech powrócił, nieco chłodniejszy. – Kiedyś raz poznałam twojego ojca, był wtedy mniej więcej w twoim wieku teraz. Podobał mi się – powiedziała. – Zawsze był dyskretny. I widzę, że bardzo go przypominasz. – Nie – odparłem. – Zupełnie nie. Na tyle tylko, że wiesz, skąd pochodzę i że nie łapię się na żaden szajs. A jeśli cokolwiek stanie się Claire przez ciebie, to odbędziemy zupełnie inną rozmowę. – Nie jestem zainteresowana tym, żeby cokolwiek jej się stało – rzekła Jesse. – Tutejszy świat podoba mi się taki, jaki jest. Nie ogarnia mnie żadna tęsknota za widłami i płonącymi pochodniami, więc mam partnera chętnego zaspokajać moje potrzeby, a jeśli czasem ogarnie mnie apetyt na odmianę w diecie, zawsze znajdą się ludzie chętni służyć jako dawcy. Po prostu trzeba wiedzieć, jak daleko można się posunąć i kiedy trzeba przestać. Brzmiało to nieźle, ale nie traciłem czujności. Ona też strzeg ła się przede mną, jak należało, widziałem to w jej ostatnim spojrzeniu, kiedy przechodziła już przez drzwi prowadzące do baru. No cóż, przynajmniej tę sprawę sobie wyjaśniliśmy. Teraz będę musiał przy niej mieć się na baczności, i Pete również, o ile Pete znał sekret Jesse. Musiałem założyć, że tak. A potem jeden z barmanów wrzasnął, że kończą mu się szklaneczki do shotów i musiałem na nowo zabrać się do roboty. Ot, wytworne nocne życie. W porze zamknięcia wszyscy stali bywalcy szli do domu, a przynajmniej wytaczali się za drzwi baru, ale dla obsługi to jeszcze nie był koniec zmiany. Znużone bitwą kuchenne oddziały musiały ją posprzątać, uporządkować stoliki i załadować resztę szkła do zmywarek, i dopiero potem mogły sobie pójść. Barmani rozliczali się ze swoich paragonów, przekazywali zyski szefowi, odliczali swoje napiwki, wśród ziewania i spojrzeń przekrwionych oczu. Pete i jego dwóch pozostałych wykidajłów pomagali w wynoszeniu śmieci i ogólnym ogarnianiu knajpy. Zanim skończyli, zrobiła się trzecia nad razem, ulice były zimne i wyludnione, a ja wyniosłem worek ze śmieciami do pojemnika i poszedłem na górę, spać. Nie cierpiałem tego pokoju, ale, cholera, dojazd do pracy miałem bajeczny. Materac był zimny i wyboisty, a całe pomieszczenie (ja zresztą też) pachniało przemysłowym mydłem i piwem, mieszanką nieprzyjemną i toksyczną. Mick, szef obsługi we Florey’s, dał mi do zrozumienia, że jeśli jakiś browar czasem zniknie z lodówki, to, no cóż, rozbita butelka zawsze się może przydarzyć, ale jeśli przesadzę, zacznie mnie sprawdzać. Piwo, które przyniosłem sobie na górę, było pierwszym, które zwinąłem z baru. To było ciemne piwo, importowane, i smakowało o wiele lepiej niż ten tani, kwaśny sikacz, który zaczęliśmy z Michaelem popijać jeszcze w Morganville, kiedy podbieraliśmy go z lodówki mojemu tacie. Kiedy tata jeszcze miał lodówkę. I dom. I rodzinę. Mieszkam teraz zupełnie jak tata, pomyślałem, i pociąg nąłem łyk piwa. Nieco paliło w gardle, kiedy je przełykałem – mocno chmielowe i słodowe, i ciemne jak mój nastrój. Nie
mam nic, tylko plecak, trochę ukrytej broni i wredne nastawienie. I ciągle natykam się na wampiry. Widać takie już szczęście Collinsów. Ta myśl przywołała zbyt wiele spraw, które przez ostatnich kilka lat udawało mi się spychać gdzieś w głąb. Fart Collinsów. O tak, byliśmy fartownym klanem, nie ma co. Siostra spłonęła w pożarze domu. Matka zmarła w wannie pełnej krwi, być może z ręki wampirów, a może nie. Ojciec dał się przemienić w wampira, podłączyć na stałe do komputera i zmarł w Morganville, a przynajmniej taką miałem nadzieję. Z tymi bydlakami nigdy nie było wiadomo. Nie została mi żadna rodzina. No cóż, pomijając Michaela i Eve, którzy zaadoptowali mnie ze wszystkimi moimi świrami… No i Claire, o której myślałem, że stanie się moim domem, już na zawsze. Tylko że ona wyraźnie dała do zrozumienia, że taki dom wiąże się z pewnymi granicami, a ja je przekroczyłem i teraz znalazłem się na zewnątrz i mogłem tylko zerkać do środka. To bolało. To bolało naprawdę mocno, w jakiś taki pełen gniewu i użalania się nad sobą sposób. Wiedziałem, że sam jestem sobie winien, że to moja własna cholerna robota, ale to wcale nie powstrzymywało tego mojego jakiegoś małego wewnętrznego chłopczyka, który obwiniał ją za to, że mnie odepchnęła. Przecież powinna mi wybaczyć, nie? Tak jak twoja mama wybaczała twojemu tacie, kiedy ją uderzył… Boże, nie cierpiałem tego głosu rozsądku, tego, któremu przez większość czasu udawało się utrzymać małego rozgniewanego chłopczyka pod kontrolą. Jeszcze raz pociągnąłem piwa, i jeszcze, i nie potrwało to długo, a mury, które tak starannie wzniosłem wokół własnego bólu, zamieniły się w muł, miękki, rozlewający się i lepki. Przypomniałem sobie, jak zobaczyłem Claire po raz pierwszy, taką kruchą i skrzywdzoną, i potrzebującą pomocy. Przypomniałem sobie, jak ją pierwszy raz pocałowałem, i tę drżącą intensywność tego pocałunku. Przypomniałem sobie ten pierwszy raz z nią w łóżku, zdyszany i niepewny, jego piękną niedoskonałość, strach, pożądanie i radość, wszystko razem przemieszane. Przypomniałem sobie tysiąc cudownych rzeczy, a potem wszystkie te złe rzeczy, które dopadły nas zaraz potem, bo kiedy mur raz już runie, zbyt późno jest, żeby starać się go odbudować. Puszka Pandory została otwarta. A butelka była pusta. Poszedłem do lodówki, wyjąłem sześciopak i rozpracowałem cały, usiłując jednocześnie zapomnieć o wściekłym rozczarowaniu mojego ojca mną, o tym, jak się nade mną znęcał, o tym, że gotów był poświęcić mnie dla swojej sprawy… A potem, kiedy już odepchnąłem tamte myśli o wszystkich tych przypadkach, kiedy znajdowałem się na łasce i niełasce pary kłów, zupełnie bezradny (zbyt wiele razy przydarzyło mi się to w Morganville)… A potem zamyśliłem się na temat draugów. To one były najgorsze, właśnie draugi – wodne stwory, istoty gorsze niż wampiry i bardziej obce niż wszystko, co w ogóle byłem zdolny sobie wyobrazić. Nie miały żadnych uczuć poza zimnym głodem i dość długi czas trzymały mnie w swoich zbiornikach. Żywiąc się mną. Utrzymując mnie w pułapce snów i koszmarów, aż nie byłem już pewien, czy jestem w stanie jedno od drugiego odróżnić. Do czasu, kiedy udało mi się przepracować i tę traumę, skończyło mi się piwo, a ja byłem pijany tak, że się potykałem i czułem tylko… pustkę. Po prostu pustkę. Nie było już gniewu, nie było strachu… Tylko ta nieskończona próżnia, która domagała się, żeby napełnić ją czymś innym niż cała ta furia, którą kiedyś w sobie dusiłem, a w końcu wypuściłem. Potrzebowałem Claire. Potrzebowałem jej. I tak, niezgrabnym ruchem otworzyłem zamki w drzwiach Florey’s, przestawiłem
alarm, wychodząc, i ruszyłem przed siebie chodnikami, kierując się w stronę jej mieszkania. Nie zastanawiałem się z góry nad tym, co jej powiem. Chyba mój przesiąknięty piwem umysł uznał, że wszystko się magicznie rozwiąże samo i że ona tak się ucieszy na mój widok, że zapomni o całej reszcie. Bo przecież każda dziewczyna uwielbia, żeby jej pijany, użalający się nad sobą chłopak, dobijał się do jej drzwi o – Jezu… – wpół do piątej nad ranem. Ale, kurczę, w tamtej chwili wydawało mi się, że to fantastyczny pomysł. Nie dotarłem na miejsce. Widzicie, zapomniałem o wszystkich tych lekcjach, które wbijano mi do głowy w Morganville: po pierwsze, nigdy się nie upijaj do nieprzytomności, bo nigdy nie wiesz, kiedy będziesz potrzebował całego swojego refleksu i sprytu. Po drugie, pamiętaj o tej pierwszej zasadzie. A po trzecie, jeśli już musisz się tak upić, to nigdy po zmierzchu. Z jakiegoś powodu wydawało mi się, że Morganville to odpowiednik Dead Space Poziom Dwunasty i że przetrwawszy tamto, wolne od wampirów ulice przeintelektualizowanego Cambridge mogę oceniać na co najwyżej Poziom Drugi. Okazuje się jednak, że to nie wampirami powinienem był się przejmować, ale zwykłą bandą facetów, którym wieczór źle się ułożył i którzy szukali, na kim by się tu wyżyć. A ja wlokłem się, cholera, nie tą ulicą co trzeba. Było ich sześciu i choć jeden wyglądał jak ćwiartka mnie, takie szanse w żadnej grze nie dają dobrych perspektyw. W prawdziwym życiu człowiek nie ma okazji zacząć rozgrywki od nowa, nie dostaje dodatkowego życia, a ze mnie niemal to życie zdołali wtedy wybić. Nie wiem, tak naprawdę, jak to się wszystko potoczyło; zobaczyłem, że nadchodzą, coś wrzeszcząc, pokrzykując, przybijając sobie nawzajem piątki, i na mój widok ucichli, bo pewnie nie spodobał im się T-shirt, jaki miałem na sobie, a może pomyśleli, że jestem jakimś bogatym, durnym dzieciakiem, który się wybrał na spacerek, ale po pierwszym ciosie wszystko mi się zlało w jedną plamę, bo nijak się nie da walczyć z sześcioma facetami naraz. Już raczej chodziło o to, żeby paść na ziemię, zwinąć w kłębek i starać się przeżyć, jak przez mgłę zdając sobie sprawę, że piwo wcale nie osłabia bólu i że jeden z tych gości ma naprawdę wysoki, piskliwy, nieprzyjemny głos, którym wrzeszczał mi do ucha „pedał!” A potem kopnął mnie w wątrobę. A potem usłyszałem dźwięk metalu uderzającego o beton i zrobiło mi się zimno, bo jeden z nich znalazł porzucony kawałek pręta zbrojeniowego i nagle zrozumiałem, z całkowitą pewnością, że ci faceci zabiją mnie tu, na tym durnym chodniku, za friko, nie mając nawet na tyle przyzwoitości, żeby zrobić to za moje nazwisko albo dlatego, że nienawidzą mnie za poglądy polityczne. Oni mnie zabiją tylko dlatego, że potrzebują zabić cokolwiek, a ja znalazłem się pod ręką. To już nawet zombie mieliby przynajmniej jakiś powód. Zginąłbym, gdyby Drużyna Wampirów nie pojawiła się i nie uratowała mojego pijanego tyłka. Niewiele z tego do mnie dotarło, biorąc pod uwagę, że miałem całkiem dotkliwe wstrząśnienie mózgu i krew w oczach, ale dostrzegłem bladą skórę, uśmiech zabójcy, płachtę włosów, które pobłyskiwały czerwienią w świetle ulicznej latarni i zaokrąglenia, których nijak nie dałoby się zapomnieć. Jesse przyszła mi na pomoc, podobnie jak Pete. Mój przyjaciel mięśniak wziął do ręki metalowy pręt i strategicznie rozdzielał uderzenia w ręce i nogi z beznamiętnym spokojem. Było sporo wrzasku, i w parę sekund, dosłownie sekund, było po wszystkim, a na betonie leżało siedmiu facetów. A potem Jesse pomogła mi wstać i leżących zostało sześciu. – Nie przejmuj się, żyją – powiedziała i przyjrzała mi się bezlitośnie. – Wyglądasz jak
kupa łajna, Collins. – Dzięki – wymamrotałem. I nie za komplement jej dziękowałem. – No cóż, spacer był do dupy. Roześmiała się, kiedy wypluwałem z ust krew i jeśli uważała, że marnuję jedzenie, to przynajmniej nie powiedziała tego na głos. Pete zabrał ze sobą ten metalowy pręt i poszliśmy do samochodu zaparkowanego ulicę dalej. To był długi spacer. Czas sobie urozmaicałem, zastanawiając się (na głos, jak się zdaje), dlaczego Pete wziął ze sobą ten kawał metalu. Wiem, że to powiedziałem, bo Pete w końcu rzucił: – Odciski palców – a potem wrzucił pręt do samochodu i pomógł Jesse wsadzić mnie na tylne siedzenie. – Jesteś pijany. – A ty spostrzegawczy – odparłem i obsunąłem się na bok i już obolałą głową walnąłem się na dodatek w szybę okna. – Auć. – Słowo nie oddawało sytuacji, ale uznałem, że nie po męsku będzie rozpłakać się jak mała dziewczynka. Jakoś się pozbierałem i usiadłem, opierając o siedzenie, i zacząłem głęboko oddychać, usiłując nie myśleć o tym, w jaki sposób świat wkoło mnie wiruje. – To był tylko sześciopak. – Czego? – Rosyjskiego carskiego ciemnego. – O, słonko – odezwała się Jesse zza kierownicy, wyraźnie rozbawiona. – Ci Rosjanie nie mają żadnego innego hobby na całą zimę poza piciem. Naprawdę trzeba do tego towaru przywyknąć. Wierz mi na słowo, pałętałam się po świecie już wtedy, kiedy Grigorij Rasputin nie odmawiał udziału w zabawach w przepijanie. Jeszcze tego piwa pożałujesz. – Pożałuje bardziej, niż myślisz – powiedział Pete. Obmacywał mnie i badał łapami, z czego wreszcie zdałem sobie sprawę, a kiedy bezskutecznie chciałem go od tego odwieść, nie trafiłem i walnąłem sam siebie w coś, co i tak już bolało. Nie jestem pewien w co. – Być może trzeba by go zabrać na ostry dyżur. Może mieć krwotok wewnętrzny. Jesse przechyliła głowę na bok i obejrzała się na mnie, a ja zobaczyłem, że jej oczy znów połyskują czerwienią. Co dziwne, w tej chwili działało to na mnie uspokajająco. Poczułem się niemal jak w domu. – Mógłby mieć, ale nie ma – powiedziała. – Wyczułabym, gdyby miał. Och, ma sporo krwotoków, ale żaden nie zagraża życiu. I nieobce mu są skaleczenia i siniaki. Tylko na tę głowę trzeba uważać. Widziałam, że oberwał w nią porządnie przynajmniej dwa razy. – Będzie miał piekielny ból głowy od urazu, ale nie wygląda to tragicznie. Może jednak trzeba by mu zrobić prześwietlenie. A więc zaczynałem pobyt w Cambridge w sumie dość podobnie do mojego powrotu do Morganville – od szpitalnych wizyt. – A co, u diabła – westchnąłem. – Już dawno nie miałem porządnego rentgena. Może być fajnie. – Bo w przeciwieństwie do wielu pijanych twardzieli, widziałem w życiu dość, żeby wiedzieć, że z urazami głowy nie ma żartów. Można czuć się i wyglądać dobrze przez jeden dzień, a następnego paść trupem przez obrzęk i eksplodujące tętnice. – Myślę, że promieniowanie rentgenowskie pokiełbasiło ci się z czymś z filmów porno – powiedziała Jesse. – Ale jasne. Wizytka na ostrym dyżurze, już się robi. Mam nadzieję, że o cokolwiek ci poszło z tymi facetami, było tego wszystkiego warte. Co oni ci zrobili, kopnęli szczeniaczka, obrazili ci matkę? – Nic takiego – powiedziałem. – Nic nie zrobiłem. Po prostu chcieli kogoś skrzywdzić, a ja im wlazłem pod rękę. Po chwili milczenia odezwała się: – Tak, wiem, to się czasem zdarza. – Jej głos brzmiał ponuro, jakby wiedziała o tym
z własnego doświadczenia, i – hej – pewnie tak było. Możliwe, że przytrafiło jej się to osobiście, ale z wampirami nigdy nie można było czegoś takiego zakładać. – Dlaczego wałęsałeś się po nocy, Shane? Zakładam, że pochodząc z Morganville, powinieneś wiedzieć lepiej. – Myślałem, że tutaj jest bezpieczniej. Pete roześmiał się. Miał dziwny śmiech, taki, który jakby potykał się sam o siebie. – Za mało wychodzisz na miasto, Shane. To w sumie całkiem słodkie. Weź się przejdź po tej strefie eksterminacji, a potem mi wmawiaj, że ludzie nie potrafią być gorsi niż krwiopijcy. Jesteśmy po prostu tak zaprogramowani, żeby być bydlętami, uwierz na słowo komuś, kto pracował dla wolontariatu w Kongu. Rzecz w tym, że ja świetnie to wszystko wiedziałem, bo zdawałem sobie sprawę, czego obawia się Amelie, Założycielka Morganville. Najbardziej obawiała się nas. Ludzi. I naszej skłonności do zabijania wszystkiego, czego się boimy lub czego nienawidzimy. Naszej zdolności do obierania sobie za cel wszystkiego, co się odróżnia. W niczym nie jestem lepszy, pomyślałem sobie. Niemal całe życie nienawidziłem wampirów i nadal nie czułem się w ich towarzystwie zupełnie swobodnie, nawet jeśli Jesse właśnie z przyjemnością skopała parę tyłków, żeby mnie uratować. Zaprogramowani. Pete miał tu chyba rację. Zawieźli mnie na jakąś w miarę niezatłoczoną izbę przyjęć i po zaledwie czterech godzinach (jak mnie zapewniono, swojego rodzaju rekordzie) udało się zrobić mi prześwietlenie i stwierdzić, że faktycznie, nadal miałem funkcjonujący, jeśli nawet nieco stłuczony mózg, i że nic innego a istotnego nie pękło mi w środku. Do tego czasu wygodna piwna poduszka zdążyła wyparować, a kiedy zaczęło wstawać chłodne światło świtu, Jesse zabrała się stamtąd i zostawiła mnie z Pete’em. Nie sprawiał wrażenia specjalnie zmartwionego tym, że omija go sen piękności; możliwe, że przywykł do przesiadywania do świtu, przy tej barowej robocie i widocznej komitywie z Jesse, która wydawała się dotyczyć raczej interesów niż przyjemności. Jesse zostawiła mu samochód i wróciła z powrotem na piechotę; musiała mieć w pobliżu jakąś kryjówkę, bo niespecjalnie przejęła się wschodem słońca. A przecież nadal byłaby podatna na oparzenia spowodowane światłem słonecznym, zwłaszcza jeśli nie była całkiem starym wampirem… Nawet zresztą gdyby była stara, przebywanie na słońcu nie sprawiałoby jej przyjemności. Kiedy już zapłaciłem rachunek (który pochłonął całość gotówki, jaką przy sobie miałem, plus pożyczkę od Pete’a, podsuniętą bez słowa), znów padłem na samochodowe siedzenie i pozwoliłem się odwieźć z powrotem do Florey’s. Po drodze minęliśmy dom Claire, w rzędzie innych szeregowców, a ja przypomniałem sobie o tym półprzytomnym, idiotycznym planie, żeby stanąć chwiejnie w jej drzwiach i pozwolić jej wybaczyć mi i zawlec mnie na górę do łóżka. Och. Wybitnie bystre. Byłem niemal zadowolony, że zamiast tego dałem się pobić. Przynajmniej zachowałem trochę szacunku dla siebie. Bo teraz, na trzeźwo, dokładnie widziałem, jakby się to rozegrało. Claire byłaby życzliwa i współczująca, dałaby mi aspirynę i koc, i poduszkę, a ja bym to wszystko odespał na jakiejś srodze niewygodnej kanapie, podczas gdy ona byłaby na piętrze, niedostępna. A potem nadeszłaby chwila niezręcznego przebudzenia, jakieś wyjaśnienia, przeprosiny… I co? Bałem się, że potem nie nastąpiłoby nic. – Co wy tam oboje robiliście? – spytałem Pete’a, kiedy przystanął przed wejściem do Florey’s. – Jak mnie znaleźliście? – Nie szukaliśmy – odparł sucho. – Chcieliśmy znaleźć tych osłów. Już zdążyli pobić jednego geja, jakieś dwie przecznice wcześniej. W naszej okolicy gliniarze nie zawsze szybko
reagują na takie sprawy, więc robimy to za nich. Rodzaj hobby. Przerwałem otwieranie drzwi i popatrzyłem na niego oczami szerokimi chyba tak jak u bohatera kreskówki. – Momencik – powiedziałem. – Więc przyjaźnisz się z gorącą wampirzą laseczką, która lubi skórę. – Taaa. – I wspólnie zwalczacie przestępczość? – Nie zdołałem się powstrzymać. Parsknąłem śmiechem. – Stary, każdy potrzebuje jakiejś rozrywki – odparł Pete. – A teraz właź już do środka, bo niedługo zaczniesz rzygać i nie chcę, żebyś mi tu zapaskudził parkiet. Cholera. W tej sprawie też się nie mylił.
Rozdział 8 Claire już się przymierzała do telefonu do doktor Anderson, żeby jej opowiedzieć o nocnych odwiedzinach, ale zdała sobie sprawę, że to prawdopodobnie bardzo zły pomysł… O ile rzeczywiście przedstawiciele rządu byli w to zamieszani, to mieli władzę i możliwości pozwalające bez najmniejszego problemu monitorować połączenia przez telefony komórkowe. W sumie, jej rozmowy z Michaelem i Eve, nawet jeśli kodowane działającym w Morganville systemem, pewnie były w jakiś sposób możliwe do podsłuchania, chociaż wyobrażała sobie, że paranoja Amelie stanowi dość pewne zabezpieczenie przeciwko takim sytuacjom. Ale niektóre rzeczy trzeba mówić w cztery oczy. W bezpiecznym otoczeniu. A więc, chociaż spała wyjątkowo niewiele i z braku snu czuła się niemal skacowana, Claire wstała raniutko i potruchtała do laboratorium. Bardzo spokojnie było o tej godzinie – tak tuż po świcie, w sumie – i minęła paru zaspanych studentów wlokących się na jakieś wczesne zajęcia. Korytarze zabezpieczonej sekcji były wyludnione i ciche. Okazawszy przepustkę, Claire szybko dostała się w rejon Anderson i zastała ją już u siebie, siedzącą przy biurku w rogu i coś piszącą na klawiaturze. Anderson obróciła się ze zmarszczonym czołem, słysząc ostrzegawczy brzęczyk zabezpieczonych drzwi, i na widok Claire szeroko otworzyła oczy. – Wszystko w porządku? – spytała i wstała, chcąc podejść bliżej. – Blado wyglądasz. – Długa noc – wyjaśniła Claire i wzięła głęboki oddech. – Mogę tutaj mówić? – Daj mi swoją komórkę. – Claire podała ją kobiecie, a Anderson podeszła z komórką do komputera. Podłączyła ją jakimś kablem, chwilę postukała w klawisze, a jakąś minutę później zwróciła aparat dziewczynie. – Zainstalowałam ci aplikację blokującą próby węszenia. Dostaną zamiast tego nagranie jakiejś nieszkodliwej pogawędki, więc nie zorientują się, że coś jest nie w porządku. Teraz możesz mówić swobodnie. – Mój dom został wczoraj wieczorem przeszukany przez jakichś dwóch mężczyzn. Oni chyba myśleli, że wyszłam tak samo jak moja współlokatorka. Pani profesor, oni się nie włamali. Wpuścili się do środka, mieli klucze. – Zdążyłaś im się przyjrzeć? Claire pokiwała głową. Anderson usiadła na fotelu przed komputerem i otworzyła jakieś okno na monitorze. Parę ruchów myszką i kliknięć w klawisze, i nagle Claire miała przed sobą album zdjęć z kamery przemysłowej… I to wcale niezłej jakości. Zdjęcia były wyraźne i ostre jak fotosy wysokiej rozdzielczości. – Widzisz tu kogoś znajomego? Claire pochyliła się nad ramieniem profesorki i wskazała jednego z przedstawionych tam mężczyzn. – To jeden z nich, na pewno. Nie jestem pewna drugiego, tylko mi mignął. To mógł być jeden z pozostałych, ale pewności nie mam. Kim oni są? – No cóż, nie są związani z ludźmi, dla których bezpośrednio pracuję, ale na tej planszy do gry jest wiele pionków. Najlepiej byłoby uważać. Masz jakiś system alarmowy? – Nie. Mówiłam współlokatorce, że musimy go zainstalować. – Przekonaj ją. I nie zaszkodziłoby też, gdybyś się nauczyła używać tego noża, który ci dałam. – Wiem, jak go używać – odparła Claire i pomyślała, że mówi to dość spokojnie, biorąc pod uwagę, że nagle utkwiła po same uszy wśród spraw interesujących rządowe agencje
i zagranicznych szpiegów, chociaż początkowo myślała, że angażuje się tylko w politykę wampirów. – Pani profesor… Czy na pewno myśmy sobie tego wszystkiego jakoś zwyczajnie nie wmówiły? Czy to ma jakiś związek z VLAD-em? – Nie mam możliwości stwierdzenia, z czym to jest związane – odparła Anderson, a Claire uznała, że to w sumie jedyna logiczna odpowiedź. – Jestem związana kontraktami z kilkoma grupami rządowymi i finansowanymi prywatnie; każda z nich mogła uznać, że należy cię starannie sprawdzić. Spróbujmy nie nadawać temu wszystkiemu zbyt wielkiego znaczenia, dobrze? – Przecież weszli mi do domu! – I nie zrobili ci nic złego ani nie zniszczyli twoich rzeczy. Nie wzywajmy więc jeszcze posiłków artylerii powietrznej. – Anderson uśmiechnęła się do niej ciepło i pokrzepiająco. – No, cieszę się, że przyszłaś wcześnie. Parę rzeczy w związku z VLAD-em nadal mnie zastanawia i chciałabym je omówić przed naszym dzisiejszym testem. – Testem? – Claire przez moment oślepiła panika, nikt jej nie uprzedził, że zbliża się jakiś test. – Nie dla ciebie – odparła profesorka ze śmiechem, bo musiała tę panikę na jej twarzy dostrzec. – W południe będziemy testować VLAD-a na żywym organizmie. – Mówiąc organizm, ma pani na myśli… – Wampira, tak, dokładnie o tym mówię. – Tu są wampiry? – W szkole jako takiej, nie. Ale w pobliżu. Owszem. Bo, oczywiście, Amelie nie ufa nikomu na tyle, żeby pozwolić mu opuścić Morganville bez odrobiny nadzoru, a już zwłaszcza kogoś, kto cieszył się tak głębokim zaufaniem Myrnina. Na szczęście pozostaję w przyjaźni z moją osobistą opiekunką, a ona zgodziła się dotrzymać sekretu, na razie. Wolałabym nie musieć jej w to angażować, ale potrzebujemy żywego obiektu, a ona jest jedynym, jaki mam pod ręką. – Ale… Sądziłam, ż obawia się pani, że Amelie dowie się o Vladzie! – Tak było. Ale przecież ona wcześniej czy później i tak się o tym dowie. Ważniejsze dla nas jest, aby dokonać szybkiego, zdecydowanego postępu, niż robić to ostrożnie. Myrnin wziąłby moją stronę i twoją również; moim zdaniem on ma możliwość panować nad jej paranoją, przynajmniej przez jakiś czas. I chociaż rzecz jest ryzykowna, jest to ryzyko, które chyba powinnyśmy podjąć. No dobrze. Przejrzyjmy teraz pytania. Doktor Anderson przyniosła VLAD-a z zabezpieczonej strefy, a Claire przez bitą godzinę odpowiadała na pytania na temat jego wewnętrznej budowy. Niektóre z tych pytań zaskakiwały ją, prowadząc do zmian tematu, które zamieniały się w dyskusje o lepszych sposobach ukierunkowania i skoncentrowania wytwarzanej przez urządzenie energii. To było… No cóż, ekscytujące. Claire zawsze ożywiała się, kiedy był do rozwiązania jakiś problem, a Anderson podzielała to upodobanie. Wreszcie profesorka pokiwała głową i odniosła VLAD-a, a Claire szykowała się już na coś jeszcze bardziej ekscytującego. I się rozczarowała. – Czasami rola mojej asystentki nie wiąże się z nadmiarem akcji – przyznała Anderson i wskazała na wielki kosz pełen papierów. – Przepuść to wszystko przez niszczarkę, a potem zabierz paski do spalarni na końcu korytarza. Trzeba to usunąć, a ja lubię być dokładna. – Co to wszystko jest? – Stare projekty – odparła profesorka. – Nie czytaj tego. Po prostu potnij i spal, inaczej oczy ci wypłyną. – Powiedziała to tak rzeczowym tonem, że Claire aż się na moment zawahała.
Kobieta wybuchnęła śmiechem. – Nie denerwuj się. Techniki rozpuszczania ludziom oczu jeszcze do końca nie dopracowałam. Niszczarka stoi tam. I tak rozpoczął się szalenie ekscytujący poranek, spędzony na siedzeniu na krześle i karmieniu papierem maszyny, która wypluwała z siebie pocięte paski, a potem na ładowaniu pasków do wielkiej plastikowej torby, kiedy pojemnik urządzenia się wypełniał. Pełne trzy godziny zajęło jej uporanie się ze stertą papierzysk i Claire szybko pojęła, że pocięty w niszczarce papier objętościowo zajmuje o wiele więcej miejsca, niż niepocięte kartki, chociaż w sumie nie ważył wcale mniej. Zatargała torbę na koniec korytarza, namierzyła pomieszczenie spalarni i opróżniła zawartość worka do zsypu, a potem nacisnęła wielki czerwony guzik, który uruchamiał piec. Nie mogła nie pomyśleć, że to przydatna sprawa, mieć takie coś w pobliżu laboratorium. Czy też w pobliżu laboratoriów, które zajmowały się najrozmaitszymi tajemniczymi, biologicznymi sprawami. Wyobraziła sobie makabryczne eksperymenty, których pomyłkowe rezultaty trafiały do tego zsypu i aż zadrżała. Kiedy się obejrzała, z opróżnionym workiem w dłoni, Jesse stała w pomieszczeniu spalarni i przyglądała jej się. Nagłe pojawienie się tej dziewczyny sprawiło, że Claire włoski na karku stanęły dęba, a jednocześnie poczuła, że skóra oblewa jej się nieprzyjemnym rumieńcem. Jesse, jak się zdawało, miała w sobie coś, co wywoływało w Claire sprzeczne impulsy. Wyglądała na tak samo spokojną i opanowaną, jak wczoraj wieczorem, chociaż teraz nie była ubrana w skórę; przebrała się w luźną czarną koszulę, dżinsy i ciężkie buty, na widok których Eve chybaby zemdlała z racji tych wszystkich sprzączek. Rude włosy zwinęła z tyłu głowy w niedbały, luźny kok, spięty parą pałeczek do ryżu. – Hej – odezwała się Jesse. – Irene mnie przysłała, żebym zobaczyła, czy już skończyłaś. Wygląda, że tak. Claire potrząsnęła torbą. – Tak jakby. Jesse przyglądała jej się nieco dziwnym wzrokiem, uznała Claire, a kiedy obie szły z powrotem do laboratorium czystym, białym korytarzem, Claire wreszcie odważyła się zapytać: – Mam wielką plamę z atramentu na twarzy, czy…? – Nie – odparła Jesse i uśmiechnęła się powoli. – Myślałam tylko o tym, że jest w tobie coś więcej niż to, co widać na pierwszy rzut oka, to wszystko. Wywołujesz w innych pewnego rodzaju niebezpieczne pasje, zdawałaś sobie z tego sprawę? – Ja? Niby w kim? Jesse na to nie odpowiedziała. Weszła zamaszyście do laboratorium Anderson, a Claire musiała ją przepuścić i kiedy sama znalazła się w środku, Jesse stała już przy stole razem z profesorką, a urządzenie – VLAD – leżało na powierzchni laboratoryjnego stołu na piankowej podkładce. – Nie wygląda to zbyt imponująco – powiedziała Jesse. – Jesteś pewna, Irene? – Nie, oczywiście, że nie jestem pewna, w przeciwnym razie nie zapraszałabym cię tutaj – odparła Anderson odrobinę niecierpliwie. – I wcale nie zabieram się do tego chętnie, bo nie mam pojęcia, jaki otrzymamy rezultat. Ale musimy wytyczyć sobie jakąś linię odniesienia, a czy ci się to podoba, czy nie, jesteś jedyną zwierzyną, jaką mam w mieście pod ręką. – Jedyną zwierzyną w… – powtórzyła Claire i prawda z całą siłą wreszcie do niej dotarła. – Jesteś wampirem? – Dziewczynka jest przytomna – powiedziała Jesse. – Tak, kochanie, jestem prawowitą członkinią klubu chodzących umarłych. Pamiętasz, że nie weszłam do twojego domu, a Pete
wszedł, po tamto pudło? Byłam pewna, że to ci da do myślenia, skoro jesteś dzieckiem Morganville i tak dalej, ale ty jakoś niczego się nie domyśliłaś. – Domyśliłabym się, gdyby to się działo w domu, ale nie spodziewałam się właśnie tutaj znaleźć… kogoś z was. – Takie błędy mogą kosztować cię życie – powiedziała Jesse. – Nie ma nas zbyt wielu na wolności, to prawda, ale paru jeszcze się znajdzie, a większość nie jest taka miła jak ja. – Rzuciła Claire szeroki uśmiech, który równie dobrze mógłby się pojawić na twarzy Eve. – Wyluzuj. Nie gryzę. – Och, gryzie – wtrąciła Anderson. – Ale nie bez zaproszenia. – No cóż, sama wiesz najlepiej – zamruczała Jesse i parsknęła śmiechem, kiedy policzki doktor Anderson powlokły się różem. – No dobrze, skoro już się wypowiedziałaś, usiądź teraz tutaj, Jesse. Oto, co się zdarzy: zamierzam wycelować w ciebie broń i nacisnąć jej spust, a ty powinnaś przekazać mi dokładnie wszelkie swoje odczucia. To nie powinno boleć. – Nie powinno? – Jesse wysoko uniosła brwi. – Nie jestem pewna, czy podoba mi się zmienna zawarta w tym stwierdzeniu. Claire, czy próbowałaś tego urządzenia wcześniej na innych wampirach? – Na Myrninie – odparła Claire. – Bolało go? – Nie wydaje mi się. – Na cóż, ja nie jestem Myrninem i nie rwę się aż tak bardzo do przejażdżek pociągiem szaleńców, ale niech będzie. Tylko dla ciebie, Reenie. Anderson uniosła oczy do nieba. – Boże, przestań, proszę, nazywać mnie tym zdrobnieniem. Usiądź już na tym krześle. Obiecuję, że to będzie bardzo krótka ekspozycja. Jesse przeszła przez pomieszczenie w stronę zwykłego, aluminiowego krzesełka ustawionego przy ścianie. Położyła dłoń na jego oparciu i spytała: – Tutaj? – Tak, proszę. Jesse usiadła, założyła nogę na nogę, a dłonie złożyła na podołku, niczym uczęszczająca do kościoła dama, którą z całą pewnością nie była. – Do celu, gotów, pal. – To nie jest śmieszne – powiedziała Anderson cicho, ale uniosła VLAD-a, westchnęła i nacisnęła spust. Z lufy broni nic nie wystrzeliło – nie było żadnych promieni, dymu czy jakichkolwiek widocznych oznak jego działania – ale Jesse usiadła bardzo prosto i szeroko otworzyła oczy. Anderson natychmiast zwolniła nacisk na spust i odłożyła VLADa na piankową podkładkę. – Jak się czujesz? – zapytała i podeszła o krok. – Jesse? – Stój – powiedziała Jesse, wyciągając rękę przed siebie. Minę miała… dziwną, choć jednocześnie pozbawioną wszelkiego wyrazu. – Irene, stój i nie podchodź, proszę. Anderson posłuchała z mocno zatroskaną twarzą, a Jesse wreszcie znów położyła dłonie na kolanach i odprężyła się. – To było… ciekawe. – Najwyraźniej – odparła doktor Anderson i uśmiechnęła się, chociaż uśmiech ten nie był pozbawiony niepokoju. – Co tak dokładnie poczułaś? – Naprawdę nie jestem do końca pewna. Mogę ci powiedzieć, że kiedy usiadłam, trochę się niepokoiłam tym, co się stanie i czułam się też nieco… – Jesse z ukosa zerknęła szybko na
Claire i prawdopodobnie zmieniła zdanie co do doboru następnych swoich słów – …nieco, być może, rozbawiona. A potem nagle stałam się obiema tymi emocjami, ale wzmocnionymi o dziesięć stopni natężenia. To było… niepokojące, bo nie są to dwa uczucia, które często zgodnie występują razem. Rozumiesz? – Czyli to wzmacniacz – powiedziała Claire. Obie kobiety skupiły wzrok na niej. – Tak jak go ustawiałam od samego początku. Cokolwiek wampir czuje, urządzenie te uczucia wzmacnia. Myślę, że na ludzi też to w pewien sposób działa. Ale na wampiry, jak widać, znacznie silniej. – No cóż, jeśli wasze pytanie brzmiało, czy urządzenie działa… Owszem, działa. – Jesse zaczęła się podnosić z krzesła, ale wtedy, rzecz niewiarygodna, zachwiała się i musiała podeprzeć o ścianę. – Och. Powoduje też niezłe zawroty głowy. – Nie miałam pojęcia – przyznała Claire. – Dobrze się czujesz? – Jak najbardziej. Muszę tylko dojść do siebie. – Jesse odsunęła się od ściany i uśmiechnęła do doktor Anderson. – Nie jestem mdlejącym kwiatkiem, chyba, że mogę dzięki temu zasłużyć na jakąś wyjątkową przyjemność. – Całkiem możliwe – powiedziała Anderson. – Przepraszam. Nie powinnam była prosić cię o udział, ale musiałam się dowiedzieć, czy to coś ma jakiś potencjał, czy jest tylko kolejną niespełnioną nadzieją. – Och, potencjał ma, to na pewno – odparła Jesse. – Gdybym była głodna, a to coś by mnie trafiło, rzuciłabym ci się do żył i musiałabyś mnie powstrzymywać w każdy dostępny ci sposób. Więc uważaj. To nie zabawka i rozzłoszczonego wampira może naprawdę rozgniewać na maksa. – Pomysł polega na odwracaniu takich emocji – przyznała Claire. – Żeby gniewny wampir robił się mniej zły, głodny mniej głodny… I tak jak powiedziałaś, to urządzenie może wytrącić z równowagi. Być może mogłoby służyć jako rodzaj ogłuszacza na wampiry, jak sądzę. – Więc szukacie jakiejś metody obrony nieodbierającej życia – powiedziała Jesse. – No cóż, to nie jest zły cel, i to nie był zły początek. Jak sądzę, mogłabym urządzenie nadal dla was testować, jeśli je dopracujecie o oczko wyżej. Tylko pamiętajcie o jednym; ja też przecież nie jestem zwyczajnym wampirem. Całkiem nieźle umiem nad sobą panować. Następny, na jakiego się natkniecie, może nie dysponować podobną samokontrolą. – Jesse… Nie czuję się jeszcze gotowa składać Amelie raportu na temat tej rzeczy. Myrnin z jakiegoś powodu utrzymywał to przed nią w tajemnicy, kiedy Claire nad nim pracowała. Jestem całkiem pewna, że zamknęłaby projekt, gdyby się o nim dowiedziała. Naprawdę chciałabym kontynuować tę linię badań, ale obawiam się jej sprzeciwu. Czy możemy się umówić, tym razem, na dyskrecję? Proszę? Jesse milczała przez bardzo długą chwilę. Zmarszczyła brwi. Zaplotła ramiona na piersi, zrobiła parę kroków przez pomieszczenie, a potem wreszcie przygryzła wargę i skinęła głową. – Na jakiś czas – powiedziała. – Ale wiesz, że nie zdołam tego ukryć przed nią zbyt długo. A jeśli zada mi na ten temat jakieś bezpośrednie pytanie, nie będę mogła skłamać. – Rozumiem – rzekła Anderson. – Zawsze jasno stawiałaś sprawę, kiedy mowa o tym, wobec kogo jesteś naprawdę lojalna. W jej uśmiechu było coś dziwnego, coś niemal gniewnego. Wymieniły z Jesse spojrzenie, które przeciągnęło się zbyt długo, żeby znosić je bez dyskomfortu. A potem Jesse również się uśmiechnęła. – Wiesz, to wszystko wielka frajda, ale ja w sumie będę miała dziś wieczorem do podania parę drinków i muszę się wyszykować. Niełatwo jest wyglądać tak świetnie jak ja. – Skoro tak twierdzisz – odparła Anderson. – No to zmykaj i nie wyłaź na słońce.
– No gdzie tam. Używam zresztą kremu z wyjątkowo mocnym filtrem, nic się nie bój. – Jesse pokazała język zupełnie jak trzyletnia dziewczynka i Claire musiała się roześmiać. Było w tej dziewczynie coś osobliwie dziecięcego, jeśli pamiętać, że zdolna też była w jednej chwili stać się zimna jak każdy wampir. Wiek na pewno pozwalał jej już na pewną nonszalancję co do wałęsania się za dnia, i nawet nie chroniła się pod grubymi warstwami płaszczy i pod kapeluszami, które wolała wkładać większość wampirów. – A wy dwie tu zanadto nie kombinujcie. Mam dość wyciągania ludzi z tarapatów na parę dni. Miałam dziś pełne ręce roboty. – Tak? A kogo wyratowałaś? Z nie wiadomo jakiego powodu Jesse uśmiechnęła się i wykonała przy ustach gest przekręcania kluczyka w kłódce. – Nie mogę powiedzieć – rzuciła. – Ale był naprawdę słodziutki. Może opowiem ci tę historię później. – Trzymam cię za słowo. Jesse pomachała im czubkami palców i przesunięciem plakietki przez czytnik wypuściła się z laboratorium. W jakiś sposób miało się wrażenie, że nagle połowa światła znikła z pomieszczenia. Ona jest taka… barwna, pomyślała Claire. I naprawdę w sumie fajna. Doktor Anderson na pewno też tak uważała, po wyjściu Jesse przez dobre dziesięć sekund wpatrywała się w zamknięte drzwi, a potem otrząsnęła się z transu i odchrząknęła, włożyła okulary i podeszła spojrzeć na VLAD-a. – No dobrze – odezwała się. – Mamy trochę roboty. Pierwszym krokiem jest rozłożyć na części, opisać i zeskanować każdy fragment, żebyśmy mogły stworzy wirtualny model. Chciałabym następnym razem móc wykonać prototyp na trójwymiarowej drukarce. – Na… Na czym? – Na trójwymiarowej drukarce – powtórzyła profesorka i wskazała ręką duże, bardzo dziwnie wyglądające urządzenie w przeciwległym kącie laboratorium. – Pobiera bryłę papieru, plastiku albo metalu i odtwarza model. Przy wystarczająco dokładnych danych można wydrukować wszystko. W głębi tego korytarza ludzie pracują nad trójwymiarowymi wydrukami ludzkich organów. Pamiętasz te replikatory ze Star Treka, które mogły wykonać wszystko, czego się chciało, od kanapki z befsztykiem po fazery? Pracujemy nad czymś podobnym. I w sumie, udało nam się poczynić imponujące postępy. To było coś… nowego. Claire pomyślała o Myrninie, nierozstającym się ze swoimi wiekowymi mikroskopami i sprawdzonymi przez czas narzędziami, i zastanowiła się, co on by pomyślał o tym wszystkim. Pewnie uznałby, że to zbyt daleko posunięte odejście od natury i cykli księżyca i słońca. Zawsze tak właśnie się wyrażał o rzeczach, których nie potrafił do końca pojąć. Przy całym swoim geniuszu nie zdołał zrzucić z siebie ograniczeń własnego alchemicznego dziedzictwa. Być może zmieniłby zdanie, gdyby mu przyniosła nowy, błyszczący trójwymiarowy wydruk, działającą kopię VLAD-a. To by mogło również rozwiązać problemy z wagą, gdyby udało im się wykonać urządzenie z lekkich materiałów. Może, przy wystarczającej wyobraźni, udałoby im się nawet wykonać model wampirzego mózgu i wydrukować taki sztuczny mózg, do umieszczenia w komputerze Myrnina, co wyeliminuje konieczność, żeby jeszcze ktoś kiedyś musiał umierać dla nauki w Morganville. No cóż, przynajmniej mogła sobie pomarzyć. Doktor Anderson wyjmowała sporą liczbę narzędzi potrzebnych do rozmontowania broni i wskazała Claire rolki trójwymiarowego skanera. Jej zadaniem, rozkładanie VLAD-a na czynniki pierwsze miało polegać na otagowaniu części numerem katalogowym, opisaniu jej,
pojedynczym zeskanowaniu i włożeniu do pojemnika. Anderson pracowała ogromnie uważnie; kiedy doszła do maleńkich fiolek z bąbelkującym płynem – dodatek Myrnina, poza tymi wirującymi przekładniami – płyn również zachowała, chociaż pobrała minimalne ilości do testów. Kawałek po kawałku, urządzenie udało się rozłożyć na części składowe, a laboratorium zaczęło pachnieć gorącą lutownicą i chłodzącym się metalem. Kiedy skończyły, Claire ziewnęła, przeciągnęła się i spojrzała na zegarek. Dochodziła niemal piąta. Dziewczyna nie zamierzała zostawać tak długo, a przecież i tak zostało jeszcze sporo do zrobienia: skaner musiał załadować dane do jednostki głównej, żeby doktor Anderson mogła zacząć pracować nad elementami urządzenia w wirtualnej formie. – Powinnaś już iść – powiedziała profesorka i też ziewnęła. – Wybacz. Wcześnie wstałam, a wiem, że dla ciebie to też był kolejny długi dzień. Wieczorem mogę sobie sama poradzić z ponownym składaniem. – Chce pani, żebym gdzieś odłożyła te części? – Pojemnik był teraz pełen i równie ciężki jak przedtem kompletne urządzenie. Anderson pokiwała głową, a Claire odniosła pojemnik do ukrytego panelu, nadal w tej chwili otwartego. Wsunęła pojemnik do środka, a potem zgodnie z instrukcjami Anderson położyła dłoń płasko na bocznej płycie kontrolnej. Zajaśniała czerwienią, a drzwiczki się zasunęły. – Zaprogramowałam je na odcisk twojej dłoni – powiedziała Anderson. – Możesz sama teraz otwierać i zamykać panel. Ale tylko jeśli w pracowni nie ma nikogo poza mną. Gdyby ktoś zmuszał cię siłą do otwarcia go, i tak się nie otworzy, więc mów spokojnie, że nie masz autoryzacji. Bez autoryzacji nie będziesz im do niczego potrzebna. Wszystko przewidziała, pomyślała Claire i ogarnął ją lekki chłód, kiedy zdała sobie sprawę, że Anderson brała pod uwagę sytuację, w której ktoś przystawi Claire broń do głowy i każe jej próbować otworzyć schowek. Ale tak reagują ludzie z Morganville – zawsze przewidując najgorszy możliwy scenariusz. Claire pożegnała się i ruszyła do domu. Szła ulicą od strony Gmachu Mudda, mijając podekscytowane grupki studentów, którzy najwyraźniej kierowali się w stronę Laboratorium Biopolimerów, kiedy zadzwonił jej telefon – nie, w sumie, nie ktoś dzwonił, tylko odezwała się poczta głosowa. Widocznie w laboratorium jest kiepski zasięg, pomyślała. To był telefon od Liz, wysłała jej też trzy SMS-y. Wszystkie uprzedzały ją, z pełnym pogody humorem, że Liz zaprosiła kogoś na obiad, więc bardzo ją prosi, żeby się wyrobiła na czas, czyli przed szóstą. Claire sprawdziła godzinę. Mogła zdążyć, chociaż na styk. Elizabeth wyszła na jej powitanie do drzwi i otworzyła je na oścież, zanim Claire w ogóle zdążyła sięgnąć do klamki. Miała na sobie wyszukaną sukienkę, ładne buty, kolczyki, połyskliwy naszyjnik i nawet umalowała sobie usta. Claire zamrugała. – Myślałam, że po prostu zaprosiłaś kogoś na obiad. Liz wciągnęła ją do środka i zamknęła drzwi. Nachyliła się bliżej i szepnęła: – Zgadza się, ale włóż na siebie coś ładnego. Chciałabym zrobić na nim wrażenie, dobrze? To ważne! – Hm… Okej. – Claire nie bardzo rozumiała, dlaczego ma się stroić, żeby zrobić wrażenie na kimś, z kim umówiła się Elizabeth, ale gotowa była spełnić jej prośbę ze względu na dobrą współlokatorską karmę. Wbiegła na górę do własnego pokoju. Cisnęła plecak na nadal niepościelone łóżko i przejrzała niewielki wybór ubrań, decydując się na dopasowaną białą
bluzkę koszulową i jakieś czarne spodnie. Strój prosty, ale ładny. Dodatek jednego z naszyjników, podarowanych jej przez Eve, Czaszka Dnia Zmarłych, inkrustowana rozmaitością jaskrawych kolorów – nieco całość ożywiła. Claire rozpuszyła sobie włosy przed lustrem i uznała, że do makijażu się nie zniży. Przecież, mimo wszystko, to Liz umówiła się na randkę, nie ona. Kiedy zeszła na dół, usłyszała śmiech Elizabeth i otworzywszy drzwi kuchni, zobaczyła ją w autentycznym fartuszku narzuconym na tę elegancką sukienkę. Dziewczyna coś mieszała w garnku. Przy niewielkim kuchennym stole siedział mężczyzna – wcale nie jakiś student, ale mężczyzna w wieku około czterdziestu lat, z odrobiną siwych nitek we włosach na skroniach i z błyszczącymi niebieskimi oczyma w opalonej twarzy. Nawet siedząc, sprawiał wrażenie wysokiego. Miał na sobie roboczą dżinsową koszulę, rozpiętą pod szyją, a na twarzy lekki uśmiech, który, nie wiedzieć czemu, Claire naprawdę się nie spodobał. Rzadko zdarzało jej się znielubić kogoś od pierwszego wejrzenia, ale… uznała, że tym razem przydarzył jej się wyjątek. – Claire, to jest Patrick – powiedziała Elizabeth. Co zaskoczyło przyjaciółkę. Z jakiegoś powodu oczekiwała, że Liz przedstawi jej go jako swojego ojca, którym z racji na wiek zdecydowanie mógł być. Albo jako wujka, czy coś. A tu po prostu, zwyczajnie, Patrick? – Doktor Patrick Davis, to znaczy. Jest jednym z moich wykładowców. – Naprawdę? – Claire uniosła brwi i z wahaniem skinęła mu głową. – Z jakiego przedmiotu? – Biologia – odparł Patrick. – Elizabeth jest bardzo bystrą studentką. Mam nadzieję, że się nie gniewasz, że zaprosiła mnie do was na obiad. Claire uniknęła odpowiedzi, podchodząc do Liz i kuchenki. – Co tam robisz? – Kurczaka z nadzieniem, zielony groszek i marchewkę – odparła jej współlokatorka. Uśmiechała się z ożywieniem, ale kąciki ust leciutko jej drżały. – Może być? – Pyszota. Mogę jakoś pomóc? – Chleb? Odgrzej go tylko w piekarniku. Claire zajęła się chlebem, a z lodówki wzięła sobie colę i nalała do szklanki. Nie spytała doktora Davisa, czy sam ma ochotę, bo kiedy dodawała do szklanki lód, złapała go na gapieniu się na Liz wzrokiem, który wykładowcy nie bardzo przystoi. Już prędzej drapieżnikowi. O Boże. Serio? Ohyda. – Zabawne – odezwała się Claire – ale wydaje mi się, że jeszcze nigdy nie zaprosiłam nikogo ze swoich nauczycieli do domu na obiad. Nawet tych, których lubiłam. Liz rzuciła jej długie, błagalne spojrzenie. – A to szkoda. Widocznie nie miałaś takich fantastycznych nauczycieli, jak ja – powiedziała. – Patrick jest świetny. – Na pewno. – Claire przez chwilę popijała swoją colę, zastanawiając się nad tym wszystkim, a potem się odezwała: – Wiecie co, wydaje mi się, że naprawdę powinnam iść się pouczyć, i… – Och, nie, proszę, nie pozwól, żeby moja obecność cię stąd wypędzała – powiedział Patrick. Brzmiało to szczerze i uprzejmie, a w jego głosie pojawiła się nawet odrobinka łagodnego irlandzkiego akcentu, która nieco zbiła ją z tropu i osłabiła czujność. – Liz zapewnia mnie, że nieczęsto gotuje, więc chciałbym, żebyś też nacieszyła się efektami. I bardzo chętnie pogadam. Liz mówi, że robisz jakieś naprawdę interesujące rzeczy. – Ja… Że co? – Claire przystanęła z tacką chleba w ręku i obejrzała się na niego. Liz nie odrywała wzroku od garnka i mieszała w nim tak, jakby nie usłyszała ani słowa. – Jakie
interesujące rzeczy? – No cóż, słyszałem, że zostałaś przyjęta na indywidualny tok studiów na MIT. Nie wydaje mi się, żeby w całej historii uczelni spotkało to więcej niż garstkę osób. Powiedz mi, jak to się stało? Claire z trudem wyrwała się z bezruchu – nastawiła zegar piecyka, otworzyła drzwiczki, wsunęła tackę do środka na półkę. Ale wiedziała, że sprawia wrażenie zbitej z tropu, nerwowej. Bardzo niezręcznie się czuła. Jej umysł usiłował jakoś dogonić odmieniającą się sytuację. Już sobie zakwalifikowała doktora Davisa jako jednego z tych wykładowców… Tych, którzy wykorzystują swoją pozycję, żeby dokonywać łatwych podbojów, takich jak Liz łaknąca akceptacji i opieki. Pewna już była, że postanowił uwieść jej współlokatorkę, o ile już tego nie zrobił. Więc obecna sytuacja wydawała się w najlepszym przypadku bardzo ostrym zwrotem. W niepokojącym kierunku. Wyraźnie czekał na jej odpowiedź, więc powiedziała: – Tak w sumie, jestem tu tymczasowo. To pewnego typu krótkoterminowy projekt. Pracuję z jedną z profesorek. Cały czas mają tam wiele takich programów dla studentów na wymianie. Może słyszałeś o takim chłopaku z Afryki, który wykorzystał rozmaite znalezione przez siebie przedmioty i podniósł technologiczne możliwości własnej wioski… – Och, jasne. Wiem wszystko o tych PR-owych projektach – powiedział. – Ale jak mi się wydaje, to, co robisz, jest o wiele bardziej… Ciekawe. Zgadza się? Claire drgnęła i zrzuciła z blatu pokrywkę. Pokrywka spadła na podłogę i narobiła hałasu jak uderzenie dzwonu, dostarczając miłego akustycznego przerywnika, który urozmaicił coś, co zapowiadało się na mocno znaczącą chwilę milczenia. Claire złapała pokrywkę z podłogi, a Liz w tej samej chwili pochyliła się i w całym tym zamieszaniu Claire udało się szepnąć do niej: – Czego on chce, u licha? – Co? Niczego! – Liz wyrwała jej tę pokrywkę z ręki i opłukała ją nad zlewem, zanim nieco zbyt stanowczym ruchem przykryła nią garnek, którego pilnowała. – Gdybym wiedziała, że będziesz tak skłonna do ocen, nie zaprosiłabym cię do nas! – Nie zaprosiłaś – odsyknęła Claire. – Nieważne. – Wszystko w porządku, moje panie? – spytał doktor Davis, a Liz obróciła się, wzięła głęboki oddech, otarła dłonie w fartuszek i uśmiechnęła się niczym plastikowy manekin. A potem zaniosła garnek do stołu i postawiła na blacie. – W jak najlepszym, Patrick – odparła. A kiedy Claire rzuciła jej kose spojrzenie, uznała za stosowne wytłumaczyć się. – Powiedział mi, że mam się tak do niego zwracać. Ja wiem, to dziwnie brzmi mówić swojemu wykładowcy po imieniu, ale… – Wolę zachowywać się nieformalnie – wtrącił. Wstał od stołu i wziął z rąk Liz ochraniacze, żeby przynieść na stół kurze piersi, a potem groszek. – Proszę, pozwólcie mi pomóc. Siadajcie, moje drogie. Liz, mogę ci podać jeszcze coś do picia? – Och, ja tylko wodę – powiedziała Liz. Kiedy zajął się przy zlewie szklankami i lodem, Liz złapała Claire za ramię żelaznym chwytem. – Nie spieprz mi tego. Potrzebuję dobrego stopnia i lubię go! – A on ciebie – odszepnęła Claire. – Być może nieco za bardzo, nie uważasz? Przyszedł tu na obiad? A kto by w to wierzył? W oczach Liz mignęła złość i dziewczyna ścisnęła ramię Claire jeszcze mocniej. Złośliwie ją przy tym szczypiąc. Claire udało się nie skrzywić. – Powtarzam, nie spieprz mi tego – powiedziała Liz. – Należy mi się na odmianę coś
dobrego. Już dość złych rzeczy spotkało mnie w życiu. Może i zasługiwała na nieco przyjemności, ale Claire była na sto procent przekonana, że tu nie o to szło. Doktor Davis był uprzejmy i swobodny w zachowaniu, ale widziała w nim także oślizgłego manipulanta i to ją odpychało. I o co mu chodziło z tym jej indywidualnym tokiem nauczania? Co o nim wiedział? Być może sporo. Może za dużo. Claire poczuła się tak, jakby brała udział w śmiertelnie niebezpiecznej grze, nie znając jej reguł ani graczy. Niemal zatęskniła za otwartą przemocą rodzinnych stron. – No dobrze – odezwał się Patrick, stawiając szklankę zimnej wody przed Liz. Poklepał ją po ramieniu i podszedł do własnego krzesła, stojącego w linii trójkąta między dwiema dziewczynami. – To o czym rozmawialiśmy? Tak, tak… – Kurczak wygląda pysznie – powiedziała Claire. – Jak go zrobiłaś? – Pytanie wywołało przypływ nerwowej, kulinarnej paplaniny Liz: Rachel Ray byłaby z niej dumna, bo Liz nauczyła się na pamięć chyba całego przepisu, od początku do końca, a ten miał wiele etapów. To samo dotyczyło nadzienia. Uśmiech doktora Davisa stał się nieruchomy i nieco ponury, ale odczekał ten powodziowy zalew informacji. Patrzył przy tym przede wszystkim na Liz, ale Claire czuła jego spojrzenie, kiedy chwilami zerkał na nią. Nie podobało jej się to. Proces podawania kurczaka i warzyw zajął większość tego czasu, a potem, kiedy doktor Davis próbował jeszcze raz przeformułować swoje pytanie, Claire poderwała się, żeby wyjąć chleb z piekarnika, i też nim poczęstować siedzących przy stole. Liz nadal nerwowo paplała, wyraźnie śmiertelnie przerażona myślą, że doktor Davis może się poczuć niemile widziany (a był, z punktu widzenia Claire), co przyniosło ten przyjemny efekt uboczny, że zablokowało mu próby wymuszenia na Claire rozmowy. Na jakiś czas dał sobie spokój, zamiast tego zadowalając się jałową pogawędką z Elizabeth – nie wciągając Claire do rozmowy ani nie przymuszając do udziału w niej – więc jadła sobie obiad ze skupioną determinacją. Kurczak był rzeczywiście dobry. A ona naprawdę powinna się nauczyć coś takiego robić. Kiedy dojadła swoją porcję, talerze pozostałej siedzącej przy stole dwójki były tylko w połowie opróżnione. Claire dopiła resztę coli i wstała odnieść talerz do zlewu. – Dzięki, Liz – powiedziała. – Naprawdę muszę iść się pouczyć. – Och – rzekła Liz. – Serio? No, skoro rzeczywiście musisz… – Protestowała tylko symbolicznie, a pod spodem wyczuwało się komunikat: „idź sobie, proszę, i zostaw nas teraz samych”. Claire z poczuciem ulgi skierowała się do kuchennych drzwi. I prawie udało jej się do nich dotrzeć, ale usłyszała doktora Davisa. – Jak rozumiem, pracujesz pod kierunkiem doktor Irene Anderson. Cieszy się opinią… no cóż, powiedzmy, że ekscentryczki, nawet jak na MIT. Jak ci się z nią współpracuje? Niegrzecznie byłoby się nie zatrzymać, ale otworzyła drzwi i przystanęła na progu, odpowiadając: – Świetnie. Przepraszam, naprawdę muszę… – Bardzo mnie ciekawią prace doktor Anderson. – Zna ją pan? – W sumie nawet nieźle. Ona się bardzo interesuje kryptobiologią: projektowaniem zdolności i słabości wyimaginowanych stworzeń. Takich jak, powiedzmy, wilkołaki, zombie czy wampiry. Często debatujemy na te tematy. To przedmiot bardzo pobudzający dyskusję. Na przykład, jakie byłyby podstawowe słabe strony wampira? Claire obdarzyła go cierpkim uśmiechem.
– Przepraszam, zupełnie się nad tym nie zastanawiałam. Nie mam czasu na takie sprawy. W obecnej chwili zbyt wiele kłopotów należących do realnego świata pozbawia mnie spokoju ducha. – Zamierzała się go tym tekstem pozbyć, zatkać mu nim usta, ale nie pojął aluzji, no, naturalnie. – No cóż, hipotetycznie rzecz biorąc, jesteś bardzo rozsądną młodą damą, Claire. Hipotetycznie rzecz biorąc, czy uważasz, że wampiry można byłoby kontrolować i, dajmy na to, wykorzystywać jako żołnierzy? Albo tajnych agentów? Przypuszczam, że sprawdzałyby się znakomicie we wszelkiego typu zajęciach niebezpiecznych dla ludzi, które my wahamy się podejmować. Pod warunkiem, że można by zapewnić ich całkowitą uległość. – Być może. – Naprawdę nie podobał jej się kierunek, jaki przybierała ta rozmowa. – Liz, dzięki za obiad. – Bardzo miło było mi poznać – powiedział doktor Davis. – Panno Danvers. – Jasne – powiedziała bezbarwnym tonem i pozwoliła drzwiom zatrzasnąć się za własnymi plecami. Poszła po schodach do swojego pokoju, włożyła słuchawki na uszy i próbowała zablokować cały zewnętrzny świat. Gdyby tu przyszedł i pukał do drzwi, zignoruje go. A już na pewno wszystko opowie o tym spotkaniu doktor Anderson. I kto wie, może Amelie też. Godzinę później ściągnęła słuchawki, ziewnęła i przycisnęła ucho do drzwi, chcąc się zorientować czy droga jest wolna, żeby się wymknąć do łazienki. Było cicho. W kuchni panowało milczenie, łazienka okazała się pusta. Jednak kiedy z niej wyszła, dosłyszała odgłosy dochodzące z pokoju Liz na piętrze, i weszła po schodach, dość szybko. Doktor Davis ewidentnie postanowił się nacieszyć czymś więcej niż tylko kurczakiem podanym na obiad. I sądząc po tych dźwiękach, Liz podobała się każda chwila tej zabawy. Uch. Claire znów włożyła słuchawki i mocno podgłosiła muzykę, żeby mieć pewność, że niczego z tego wszystkiego nie usłyszy. Niewiele to pomogło. A ona poczuła się niespokojna, zła, zmartwiona, sfrustrowana… I to z całej masy powodów. Shane nie zadzwonił. Dlaczego nie zadzwonił? Sprawdziła telefon i, owszem, bateria jak najbardziej była naładowana. Gniewnym ruchem zerwała słuchawki i wiedziona mieszanką emocji, którym naprawdę nie miała ochoty zbyt blisko się przyglądać, wybrała jego numer i nacisnęła klawisz połączenia. A tym razem on odebrał. – Claire? Głos miał… jakiś taki bliski. I jakby nie mógł złapać tchu. Zupełnie jakby ona mogła sięgnąć ręką i dotknąć go, po prostu… paść mu w ramiona i pozwolić, żeby na chwilę to wszystko znikło. Znów wszystko naprawić. I chciała tego, chciała tego tak bardzo. Tak bardzo, że przez długą drżącą chwilę nie była w stanie w ogóle wydobyć z siebie głosu. – Claire…? – Jego głos złagodniał teraz, przeszedł niemal w szept. – Boże, proszę, powiedz coś do mnie. – Jestem – odszepnęła. Jakoś nie chciała podnosić tonu głosu, w ten sposób brzmiał intymniej. Bliżej. Bardziej osobiście. – Dzwoniłam do ciebie. Nie oddzwoniłeś. – Wiem. Przepraszam. Proszę, to nie znaczy, że mnie nie obchodzisz. Ja tylko… – Przesunął się i usłyszała, że na chwilę wstrzymał oddech. Dotarło też do niej, że jego głos nie brzmi do końca naturalnie. – Po prostu nie mogłem oddzwonić. Usiadła prosto na łóżku, bo odezwały się wszystkie jej wewnętrzne dzwonki alarmowe. – Shane, nic ci nie jest? Co się stało? Coś ci dolega? – Bo dolegało, słyszała to wyraźnie, zwłaszcza kiedy spróbował się zaśmiać.
– Nic mi nie jest. – Nieprawda, nawet nie próbuj mi tego wmawiać. Co się stało? – Skopali mi tyłek – powiedział. – Nic w sumie nowego. Tyle że dziwnym trafem nie miało to nic wspólnego z wampirami, wyobrażasz sobie? Znaczy miało, o tyle, że wampir mnie uratował przed zatłuczeniem na śmierć. No i to tyle. Zabawna historia. Opowiem ci ją kiedyś. Chciało jej się płakać, tak bardzo ją bolało, że nie jest przy nim. Że nie może się nim zająć, kiedy on jej potrzebuje. – Nie brzmisz za dobrze. Co ci naprawdę jest? – Skaleczenia, siniaki, dość paskudne wstrząśnienie mózgu, które trochę mnie zaalarmowało. Nic połamanego, co jest istnym cudem. Bywało już ze mną gorzej. Do diabła, Claire, ty sama oberwałaś już gorzej. Nie martw się. Nic mi nie jest. Naprawdę. – Jego głos znów przycichł i znów się stał tym cichym pomrukiem szeptu. – A ty? Wszystko okej? – Tak – odszepnęła. – Tęsknię za tobą. Tęsknię za Eve i Michaelem. Tęsknię za domem. Czy to coś złego? Pewnie tak. Pomyślisz, że użalam się nad sobą, jak mały dzieciak. – Nie. Ja… – Miała dziwne wrażenie, że on jej się za chwilę do czegoś przyzna, ale potem… tylko westchnął. – Uważam, że jesteś niesamowita. I uważam, że to dobrze, że to robisz. To twoje marzenie, Claire. Nie chciałbym stawać ci na przeszkodzie. – A myślisz, że stanąłeś? Sama stałam sobie na drodze. I… Nie jestem taka pewna, czy to mimo wszystko właśnie to, o czym marzę. To się okazuje takie trochę… koszmarne. – Przez deski podłogi przedarł się wyjątkowo głośny jęk i Claire schowała głowę pod poduszkę, telefon mocno przyciskając do ucha. – Naprawdę nie cierpię mieszkać z Elizabeth. A ona akurat teraz zaczęła robić sobie dobrze z takim jednym napalonym profesorkiem. – W tej chwili? – Piętro niżej. Obrzydlistwo. Nawet nie umiem ci powiedzieć, jakie to paskudne. Brak mi słów. – Okej, to posłuchaj mojego głosu – powiedział. Przymknęła oczy i zatonęła w szmerze jego oddechu. – Nie musisz słuchać niczego innego, po prostu rozmawiaj ze mną. Powiedz mi, co się dzieje w twoim życiu. – Ja tylko… – Jej głos załamał się i zapowiedziała sobie bardzo stanowczo, że nie będzie, absolutnie nie będzie płakać. Odchrząknęła. – Moja profesorka i ja pracujemy nad tym czymś, co przywiozłam. Wiesz? Ale tu nie jest tak, jak było w domu. Czuję, jakbym nie mogła nikomu tak naprawdę tutaj zaufać. Nie wiem, czy ktokolwiek stoi po mojej stronie. Jest niby Liz, ale okazało się, że jest totalnym dziwadłem. Naprawdę nie jestem już pewna, czy ją w ogóle jeszcze lubię, to znaczy, współczuję jej, nie miała w życiu łatwo, i tak dalej, ale zupełnie nie jesteśmy do siebie podobne, Shane. W niczym. Moja profesorka… sama w zasadzie nie wiem. Nie wiem, czy mogę jej ufać, czy nie. Czasem czuję, że mogę, ale potem… – Więc tak naprawdę żadnej różnicy w porównaniu z twoim ostatnim zajęciem, prawda? Roześmiała się lekko, ale to był śmiech podszyty rozpaczą. – I tak naprawdę nikogo tu nie znam, a ci ludzie, których znam, z którymi chciałabym złapać kontakt… Po prostu nie robię tego, nie mogę. Co najgorsze… Ja się tu nie liczę, Shane. Po prostu czuję, że nic nie znaczę. Głupie, nie? – Nie – powiedział. Brzmiał tak łagodnie, że serce jej się krajało. – Większość ludzi tak się czuje przez większość czasu, Claire. Dorastałaś, czując się kimś niezwykłym, a tymczasem większość ludzi żyje właśnie tak… W samotności. Bez nikogo. Niezauważani. I przywykają do tego uczucia. Ono dla ciebie jest tylko nowe. – Tak – odszepnęła. – Przepraszam, nie powinnam narzekać. To naprawdę samolubne
i nie chciałam, żeby to tak zabrzmiało, nie chcę… – Ciii. – Jego lekko chropawy szept przejął ją dreszczem i zwinęła się w ciasny kłębek pod kołdrą. Niosący pociechę głos, słodki i czuły, taki bezpieczny. Tak ciężko było myśleć, że on jest tak strasznie daleko, kiedy ona go tak bardzo potrzebuje. I on też jej potrzebował. Wyczuwała to, jego potrzeba unosiła się nad telefonem niczym ciepło rozgorączkowanego ciała. – Nie rób tego. Jesteś najmniej egoistyczną osobą, jaką spotkałem w życiu, Claire. Codziennie mnie uczysz, jak być choć trochę lepszym. I tęsknię za tobą, wiesz o tym? Nie mogę znieść tego, że cię nie widzę, że nie mogę dotknąć… – Głos miał cichy i ten głos lekko mu drżał, a ona poczuła dreszcz, przebiegający ją nagle w głęboko ukrytych, tajemnych miejscach. – Uwielbiam wszystko, co ciebie dotyczy. Mówiłem ci to wcześniej? Wszystko. Jakimś cudem udało jej się zdobyć na kruchy, cichy śmiech. – Naprawdę masz wstrząs mózgu. – Nie, mówię serio, Claire. Słuchaj, moje życie jest jednym długim pasmem rzeczy spieprzonych i błędnych decyzji, i ja sobie zdaję z tego sprawę. Biorę to na klatę. Ale ty… Chcę po prostu, żebyś była szczęśliwa. I szlag mnie trafia, kiedy nie jesteś. – Jestem szczęśliwa przy tobie – odszepnęła bardzo, bardzo cicho. – I kocham cię. Wyjazd z Morganville nie miał związku z tobą. Wiesz o tym przecież. Chodziło o mnie. I może przekonuję się teraz, że te wszystkie marzenia, które żywiłam… Może one jednak wcale nie są tym, na czym mi zależy. – Tak? – Tym razem usłyszała w jego głosie uśmiech. – Więc czego tak naprawdę chcesz? Życia jak z bajki w Vampireville, gdzie codziennie, jak nie dwa razy dziennie, będzie mu coś groziło? – Zastanawiam się nad tym. – Dobrze – powiedział Shane. – To dobrze. Więc… chcesz powiedzieć, że podbijasz stawkę? Że wracasz? Boże, jak ją to kusiło. Tak kusiło. – Ja… Słuchaj, znasz mnie, prawda? Wiesz, że nie lubię się wycofywać. Nie lubię uciekać. I nie jestem pewna, czy to dobry moment, żeby zostawiać Liz tutaj samą. – Wydawało mi się, że jej nie lubisz. – No cóż… Nie lubię, ale i tak postąpiłabym okrutnie, uciekając i zostawiając ją samą z gigantycznym czynszem na głowie, kiedy jeszcze ktoś ją zaczyna prześladować. – Prześladować? – Jego głos się zaostrzył. – Opowiedz mi o tym. – Nie. Bo zaraz ruszysz tu z odsieczą. – Claire… – Nie. Wszystko jest w porządku. Damy sobie z tym radę. – Udało jej się zabrzmieć stanowczo i po długiej chwili milczenia on westchnął, a ona dostrzegła w jego westchnieniu ustępstwo. – Opowiedz mi o swoim dniu – poprosiła. – Ale nie o tej części z pobiciem. Zwyczajne rzeczy. To chcę wiedzieć. – Mam pracę – powiedział. – No ja wiem, jakie niby są szanse, racja? Jest nieźle. Robota ciężka, ale tego się nie boję. Długie godziny, niska wypłata, ale przynajmniej nikt na razie nie rzuca się na mnie z bronią ani z kłami, więc uważam, że to pewien postęp. Poza tym nie muszę czyścić zatorów w kanalizacji. Pamiętasz tamtą robotę? To dopiero była beka. – Wytrzymałeś pół godziny. – Czyli dwadzieścia dziewięć minut dłużej niż należało. No więc, co najbardziej lubisz w Cambridge? – Ludzi – odparła Claire. – Są specyficzni. Podoba mi się to. MIT jest pełne niesamowitych mózgowców i czuję się wśród nich jak w domu. Tylko że… jest ta cała reszta.
Czuję się tu jak jakaś uciekinierka, jakbym przed czymś się kryła. Może przed samą sobą. – No widzisz, a ja myślałem, że powiesz, że najbardziej polubiłaś fasolkę. Czy w Bostonie nie robią zapiekanej fasolki? Kto by tego nie polubił? – I pizza. Robią dobrą pizzę. – No to wreszcie rozmawiamy o konkretach. Wiesz, jak uwielbiam porządną pizzę. – Powinieneś tu przyjechać. Wahał się przez długą chwilę, a potem powiedział: – Mówisz serio? – Sama nie wiem. – Zwinęła się w jeszcze ciaśniejszą kulkę, nagle w pokoju zrobiło jej się zimno i otuliła się ściślej kołdrą. – Gdybyś przyjechał, to ja nie wiem, co by to miało oznaczać. I nie mogłabym ci pozwolić zostać w tym mieszkaniu. Liz zaczęłaby szaleć. Znowu. – Ta sama Liz, która w tej chwili baraszkuje piętro niżej z jakimś profesorkiem? – Okej, słuszna uwaga. Ale ja bym cały dzień siedziała w laboratorium, a ty byłbyś… – Nie u siebie – dokończył za nią. – Dodatkiem. Taaa, rozumiem. Nie potrzebujesz, żebym się tam kręcił i utrudniał wszystko swoim niedopasowaniem do MIT. – Nie, nie, nie to chciałam… – Claire, nie ma problemu. Chciałaś oddechu. Nie będę ci go odmawiał. Kiedy będziesz gotowa, żebym tam pojechał, znajdę się na twoim progu szybciej, niż to sobie wyobrażasz. Ale dopiero wtedy, kiedy będziesz na to gotowa. Obiecałem ci to, a ja dotrzymuję obietnic. – Okej. – Powoli zaczerpnęła powierza, a potem je wypuściła. – Czy Michael się tobą zajmuje? Pilnuje, żebyś nie dostał jakiegoś krwotoku do mózgu, czy coś? – Och, mam tu ludzi, którzy pilnują mnie sokolim okiem. Nie mogę nawet wstać, żeby się odlać bez asysty. Strasznie to fajne. – Dobrze. Cieszę się, że się tobą zajmują. Proszę, sam też dbaj o siebie. Chciałabym… Chciałabym móc tam być. – Też bym tego chciał. Chcesz mi to jakoś wynagrodzić? – Tak. – Co masz na sobie? Uśmiechnęła się w ciemności tej swojej niewielkiej jaskini pod poduszką. – Śpioszki i pas cnoty. – Zdajesz sobie sprawę, że to wbrew regułom gry, prawda? – Wydawało mi się, że mówiłeś, że uwielbiasz we mnie wszystko. – Ale nie pas cnoty. Posłuchaj, lepiej już… – Taa – powiedziała. – Tak, wiem. Odpocznij trochę. Dojdź do siebie. Shane… Kocham cię. – Ja też cię kocham – odparł. – Uważaj na siebie. Rozłączył się pierwszy, ale to nie miało już wtedy znaczenia, czuła jego bliskość tak wyraźnie, że równie dobrze mógłby być obok niej w tym samym pokoju. Ostrożnie zdjęła z głowy poduszkę i zaczęła nasłuchiwać. Błogosławiona cisza. Może doktor McOdrażacz już sobie poszedł, a jeśli nie, to przynajmniej skończyli gimnastykę. Zasnęła z telefonem w dłoni, trzymanym blisko serca. Następnego dnia rano, kiedy Claire zapukała, Elizabeth nie wyszła ze swojego pokoju; rzuciła tylko przez drzwi niewyraźne, łzawe: „idź sobie”, a Claire pokręciła głową. Taaa, można się było tego spodziewać. Profesor Dupek najwyraźniej dostał, czego chciał, a potem powiedział Liz, żeby więcej do niego nie dzwoniła. Znajdzie sobie całe mnóstwo innych studentek do czarowania. Claire spotkała paru innych wykładowców, takich jak on, i zawsze robiło jej się na
ich widok dość mocno niedobrze. Nie jest to może wszystko nielegalne, ale odbierała to jako głęboko nieetyczne. I może był to najzwyczajniejszy zbieg okoliczności, że zszedł w rozmowie na temat wampirów, ale jednak i tak narobił jej strachu. – Mogę ci coś przynieść? – spytała Claire. – Liz, na pewno nic ci nie jest? – Nic mi nie będzie – odparła Liz i wybuchnęła nowym potokiem łez. A więc uszczerbku doznało wyłącznie jej serce i jej ego. – Przepraszam, powinnam była wiedzieć lepiej, prawda? – Każdemu zdarzy się pomyłka – powiedziała Claire. – Tej konkretnej już więcej nie popełnisz. – Nie. – Liz wyrwał się jakiś zduszony odgłos. Wydmuchała nos. – Już nigdy nie spojrzę na żadnego mężczyznę. Uch. Faceci to zło. Wszyscy! Claire znała kogoś, kto nie był zły, ale moment nie zapraszał do sporów. Ta chwila wymagała okazania przyjacielskiej solidarności. – Wszyscy to dranie – zgodziła się. – Nie można im ufać. Posłuchaj, na pewno nic ci nie jest? Jesteś pewna, że nie zrobił ci nic złego, i tak dalej? – Serce mi wyrwał! – wrzasnęła Liz, a potem nastąpiły kolejne łkania, więc Claire założyła, że odpowiedź brzmi przecząco, przynajmniej z punktu widzenia fizycznej napaści. – Idź. Nic mi nie będzie. Ostatnie słowa Liz wyszeptała teatralnym, bohaterskim szeptem. Claire przewróciła oczami, bo wiedziała, że jej własna rola wymaga, żeby się teraz uparła, że jednak zostanie, a potem zrobiła jej śniadanie, otarła łzy, wysłuchała całej historii Wielkiego Nieudanego Romansu, przyniosła czekoladę i nie mówiła niczego, co nie było wyrazem idealnej zgody. Już to raz kiedyś z Liz przerabiała, jeszcze w czasach liceum, i po prostu nie mogła się na to znów zdobyć. Nie dzisiaj. Nie, tęskniąc za Shane’em tak, jak za nim tęskniła. Wzięła więc Liz za słowo i powiedziała: – No dobrze, to do zobaczenia wieczorem. Będziesz szła na zajęcia? – Nie! – załkała Liz. Claire uciekła, póki jeszcze mogła. Była w pół drogi do kampusu, kiedy odezwał się brzęczyk komórki i przeczytała SMS. Brzmiał prosto: „Dzisiaj nie przychodź”. Ale, co dość dziwne, nie został wysłany z telefonu doktor Anderson, tylko z jakiegoś nieznanego jej numeru. Być może Jesse, przyszło do głowy Claire. Co – jako niezwiązane z osobą Anderson – mogło oznaczać połączenie pozbawione monitoringu. Kolejna intryga. Głowa ją już od nich bolała. No cóż, po stronie plusów zapowiadał się dzień wolnego, skoro Anderson nalegała, żeby wszystkie godziny objęte planem zajęć poświęcała na pracę indywidualną. W sumie nie jest źle. Ale w żaden sposób nie zamierzała też dać się przyskrzynić w domu z Liz. Wiedziała, jak taki dzień by wyglądał i naprawdę nie miała ochoty jeszcze raz oglądać Pamiętnika i dostawać haju od cukru, objadając się lodami. Zamiast tego zafundowała sobie kompletnie bezstresowe popołudnie, włócząc się po kampusie, pijąc kawę, siedząc w kafejce i surfując po sieci… Aż wpadła na Nicka. Siedział sam i uczył się, i kiedy mijała go ze swoją mokką, miała wrażenie, że jej nie zauważył… Ale podniósł głowę i uśmiechnął się. Przystanęła. To w zasadzie nie była żadna świadoma decyzja, już raczej odruch, nad którym nie zdołała zapanować. Miał bardzo słodki i nieco nieprzytomny uśmiech. W sumie całkiem jak Myrnin. – Cześć – zagaiła. – Jak leci?
– Przeciwieństwo doła, to najgłupsza możliwa odpowiedź, jaką umiem wymyślić – odparł Nick. – Innymi słowy, nic specjalnego. Co też w zasadzie się zgadza. – Wykopał spod stołu krzesło stojące naprzeciw niego. – Klapniesz sobie? Zawahała się, jakby w ten sposób do czegoś się mogła zobowiązać, nawet jeśli chodziło wyłącznie o dzielenie miejsca przy tym samym stole. – Jasne – powiedziała wreszcie i przysiadła. Ale nie mogła się odprężyć. Nick pokiwał głową i utrzymywał starannie obojętną minę. – Podejrzewała, że się obawiał ją jakoś odstraszyć. I miał rację. Gdyby zrobił cokolwiek innego, chyba złapałaby tę swoją kawę i zwiała. – Uczysz się? – Usiłuję – odparł. – Ale co zabawne, nie mogę przestać myśleć o pizzy. Zdarzają ci się kiedyś takie dni? Dni pizzy? – Dni pizzy, dni lodów, dni hamburgera… Dlaczego nigdy nie ciągnie nas do rzeczy, które nam służą? – Nikt przy zdrowych zmysłach nie będzie miał dni brokułów. To szalony pomysł. Gadali przez chwilę, nieco skrępowani, ale spokojni, a potem pojawiła się trzecia osoba, dzięki której sztywność znikła i wśród przyjaznej pogawędki z tą dziewczyną wszystko zaczęło się wydawać okej. Niebawem przyszły jeszcze dwie osoby i stworzyła się cała grupa, a w grupie zrobiło się po prostu… przyjemnie. Zanim się zorientowała, zdążyli zamówić pizzę (na Dzień Pizzy) i wdali się w dyskusję o wartościach filmów ulubionych przez mózgowców, a potem pogadali o tym, jakiego rodzaju wypady do tuneli i na dachy są planowane w tym semestrze w ich rozmaitych akademikach, i o mnóstwie innych rzeczy, które sprawiły, że nagle poczuła się… u siebie. Póki nie zadzwonił telefon. Nie zwróciła właściwie uwagi na identyfikację dzwoniącego, po prostu go odebrała, nadal śmiejąc się z czegoś, co powiedziała ciemnowłosa Jacqui, a potem musiała zatkać sobie ucho przed śmiechem Simona i powiedziała: – Halo? – Claire? – To była Eve o zestresowanym głosie. – Hej. Hm, przepraszam, że ci zawracam głowę, ale chciałam cię tylko szybko o czymś uprzedzić… – O czym? – Wiesz, tu się ostatnio wyrabiają takie różne szaleństwa. No więc, najwyraźniej, Myrnin znikł. Jakoś tak. I może się zdarzyć tak, że skieruje się gdzieś w twoją stronę. Więc żebyś wiedziała. Claire wyprostowała się na krześle, a potem zabrała plecak i odeszła od stołu, otoczonego nadal roześmianymi ludźmi, do jakiegoś spokojniejszego kąta. – Ale co się stało? – Wiem tylko, że Myrnin wkurzył się i uciekł, a Amelie jest naprawdę w paskudnym humorze. Jak się wścieka, robi się naprawdę groźna. No więc ona chce, żeby Michael ruszył za nim i dopilnował, żeby Myrnin wrócił do domu szybko i w jednym kawałku. No i oczywiście zadbał, żeby nie narobił jakichś głupot, które zwrócą na niego uwagę niewłaściwych ludzi. No i chyba pojadę z Michaelem. Bo w sumie czemu nie? Masz tam jakieś spanie dla gości? – Mam masę miejsca na podłodze – powiedziała Claire. Ogarnęły ją kompletnie pomieszane emocje uniesienia i przerażenia zarazem… Myrnin, sam z siebie, wybrał się w świat? I dlaczego miałby się kierować w jej stronę? Ale znaczyło to też, że znów zobaczy Michaela i Eve, a to mogło oznaczać wyłącznie coś dobrego. – To kiedy przyjeżdżacie? – Hm, w sumie to już jesteśmy w samochodzie. Podróżujemy lądem, bo wiesz, wampiry zwykle dość źle znoszą latanie, jakkolwiek by to było zaskakujące. Pewnie chodzi
o lęk, że ludzie będą otwierać te przesłonki na oknach i zacznie się przysmażanie i wrzaski. Poza tym, zdaje się, że wiele wampirów cierpi na lęk wysokości. – Claire usłyszała w tle niewyraźny głos Michaela, a Eve dodała: – Ale nie on. Znaczy, tak twierdzi. – Powiedz mu, że go pozdrawiam. – A on ci przesyła buziaczka. No dobra, nie przesyła, ale powinien, więc powiedziałam, że przesyła. No ale tak w sumie to powinniśmy być na miejscu za dwa dni, bo Michael mówi, że nie zamierza spać. Jeśli Myrnin zdąży wcześniej pokazać tam swój szalony łeb, zadzwoń do mnie i spróbuj, no wiesz, utrzymać go we w miarę stabilnym stanie. – A jest rozchwiany? – Skąd mam wiedzieć? To ty jesteś zaklinaczką wariatów! Miała w tym sporo racji. Claire nie mogła się nie uśmiechnąć na tę myśl. – A Shane przyjedzie z wami? Po drugiej stronie linii zapadło przedłużające się milczenie. Zbyt długie milczenie. A potem Eve powiedziała: – On… On pracuje, kochanie. Przykro mi, będziemy tylko my dwoje… Hm, Michael, czy to wóz policyjny…? O kurka. Dobra, muszę kończyć, kocham cię, pa! Zanim Claire zdążyła cokolwiek dodać, Eve znikła w bezprzewodowej nicości. Pracuje? Shane pracuje i z nimi nie przyjeżdża? To nie miało najmniejszego sensu. Każdą robotę by rzucił dla przejażdżki za miasto w towarzystwie dwójki swoich najlepszych przyjaciół. Zwłaszcza że wybierali się do niej. To było niemiłe. I niepokojące. Claire schowała telefon i zarzuciła sobie plecak na ramię. Obejrzała się z żalem na stół. Nadal wszyscy przy nim z ożywieniem gadali, nieświadomi, że zdążyła odejść na bok. To rodzaj fałszywej przyjaźni, pomyślała. Czuła się, jakby była jedną z nich, ale tak naprawdę nie była. Nie będą za nią tęsknić. Ale Nick zauważył. Patrzył w jej stronę. Uniósł brwi i bezgłośnie wypowiedział: „Wszystko okej?”. Pokiwała głową i ruchem kciuka wskazała drzwi wyjściowe. Muszę spadać. Minę miał taką, jakby chciał wstać, ale potem Jacqui powiedziała coś do niego, a on jej odpowiedział, nadal patrząc na Claire, i wreszcie usiadł z powrotem na krześle. Odeszła. I dobrze, pomyślała, dobrze, że nie czuł, że musi iść za nią. Bo nie była zainteresowana. Cholera, tęskniła za Shane’em. Dlaczego nie przyjeżdżał? Czego oni jej nie chcieli powiedzieć? Następne dwa dni minęły jakoś dziwnie. Claire nadal usiłowała złapać telefonicznie Michaela, Eve albo Shane’a, ale nie udawało jej się. Zupełnie, jakby jej unikali. Nie mogła nawet zająć się pracą; doktor Anderson zadzwoniła i poinformowała ją spokojnie, ale stanowczo, że potrzebuje trochę czasu, żeby dokończyć taki jeden specjalny projekt, więc wyznaczyła Claire pewien zestaw lektur w sieci do przeczytania. Dotyczyły skomplikowanych zagadnień i to była ta jedna rzecz, za którą Claire poczuła wobec profesorki prawdziwą wdzięczność. Rzadko zdarzało jej się przedtem, żeby wykładowca postawił jej wyzwanie, a te rzeczy były zdecydowanie o poziom trudności wyżej niż zwykle. Anderson wyraźnie ją doceniała. Liz wreszcie wyłoniła się ze swojego pokoju i – jakżeby inaczej – zaczęła się domagać babskiego wieczoru z pizzą i romantyczną komedią. Claire w ramach kontrpropozycji podsunęła Kill Billa, bo ten film koniec końców mógł prędzej poprawić koleżance humor. Liz się zgodziła. Nie zapłakiwała się już; przeszła z fazy szoku do fazy gniewu, a gniew w oczach Claire stanowił pozytywną emocję. Gniew Liz oznaczał, że zbyt szybko podobnego błędu nie
popełni. A poza tym zabawne, ale dzięki niemu stawała się sympatyczniejsza. I bardziej przypominała tę dziewczynę, którą Claire zapamiętała ze szkoły. Claire wyszła po pizzę. W Bostonie pełno było miejsc, gdzie dawano znakomitą, a jedno mieściło się zaledwie parę przecznic od domu. Odruchowo rozejrzała się za Derrickiem i przyuważyła go w zwykłym miejscu po drugiej stronie ulicy. Siedział na ławce przystanku autobusowego i czytał książkę. Albo udawał, że czyta. Kiedy zobaczył Claire, pomachał jej ręką. Pokazała mu figę, co go chyba rozbawiło, co z kolei zdenerwowało ją, bo naprawdę liczyła, że go rozzłości na tyle, że zrobi coś, za co mógłby zostać aresztowany. Odebrała gorący placek i wracała z nim do domu, kiedy zauważyła tego odrażającego doktora Davisa. Siedział w kafejce na świeżym powietrzu z dziewczyną dość młodą – znowu! – żeby być jego córką. Też miała zauroczoną minę. Rozgwieżdżone, naiwne oczy, pragnące wierzyć, że doktor Davis to ta ojcowska postać, której zabrakło w jej życiu, a która rozwiąże wszystkie jej problemy. Claire nie mogła się oprzeć. Zmieniła trasę. Doktor Davis i jego nowa zdobycz tak byli nawzajem w sobie pogrążeni – a przynajmniej ona wpatrywała się w niego bez tchu, a on się tym świetnie bawił – że potrwało to przynajmniej z bitą minutę, zanim oboje dostrzegli Claire, która przystanęła przy ich stoliku. Doktor Davis nawet odruchowo przesunął w jej stronę filiżankę po kawie, jakby spodziewał się, że to kelnerka i dopiero potem uniósł wzrok z irytacją, która zmieniła się w konsternację, a potem – o przyjemności – w niepokój. Wyprostował się na krześle, a ona uśmiechnęła się do niego. Co zrobiłaby na jej miejscu Eve? Całkiem łatwo było wykorzystać talent jej najlepszej przyjaciółki do siania destrukcji. – Nie odpowiadasz na moje telefony, Patrick – powiedziała Claire swoim najbardziej nadąsanym głosem. – Myślałam, że odwiedzisz mnie, żebyśmy mogli omówić nasze problemy. – Claire – powiedział, co stanowiło oczywisty i niemądry błąd; oznaczało, że wie, kim ona jest. Zobaczyła, że twarz powleka mu się rozczarowaniem, kiedy dotarło do niego, co właśnie zrobił. Obrócił się w stronę dziewczyny, z którą siedział, niewątpliwie po to, by ochronić jej niewinność. Claire nie dała mu na to szansy. – Wpadłam na twoją żonę w centrum handlowym. Mówiła, że nie chce dać ci rozwodu, więc co ja mam teraz zrobić w sprawie dzieci? Ja się tak nie poddam. Zadbam, żebyś się przyłożył i został dobrym ojcem dla naszych bliźniąt! Przecież obiecałeś! Nie czekała na efekty bomby, którą tam rzuciła. Po prostu uniosła głowę wysoko i odeszła ze swoją pizzą, nie oglądając się za siebie. Nie musiała. Skrzypnięcie o chodnik nóg krzesła z kutego żelaza, na którym siedziała dziewczyna i pełne urazy i pretensji protesty Patricka wystarczyły za cały obraz. Sprawa mogła być bez znaczenia, najprawdopodobniej właśnie taka była. Storpedowała mu jedną randkę, ale jutro będzie miał następną, a jak nie jutro, to pojutrze. Ale i tak dobrze się poczuła, nieco się na nim zemściwszy za Liz. Claire podśpiewywała pod nosem, wbiegając po stopniach i sięgając po klucze… I stanęła jak wryta, widząc, że drzwi są uchylone. Nawet nie uchylone… Otwarte na ładnych parę centymetrów i lekko chwiejące się na wietrze. – Liz? – Claire weszła do środka z bijącym sercem. Pudełko z pizzą rzuciła na podłogę, włączając jednocześnie górne światło w wejściowym holu. Tania żółtawa żarówka
zalała go swoim ostrym światłem, ale jednocześnie uświadomiła Claire, że nikt się tu nie włamywał… Że zamiast tego, wszystkie zamki zostały zwyczajnie, schludnie otwarte, włącznie z zasuwką. Liz sama komuś otworzyła drzwi. – Liz! Wpadła do kuchni, ale tam nie zobaczyła niczego dziwnego. Liz najwidoczniej pozmywała naczynia, bo wszystkie porządnie stały na suszarce, a blaty zostały wytarte do czysta. Claire wbiegła na schody, ale zwolniła, kiedy zbliżyła się do podestu przed pokojem Liz. Drzwi sypialni były uchylone, a ten kwadrat mroku zrobił na niej przygnębiające i nieco straszne wrażenie. Sięgnęła za framugę, namacała przełącznik i zapaliła światło. Nieposłane łóżko Liz. Ubrania ciśnięte na fotel w rogu. Porozrzucane bez ładu i składu kosmetyki do makijażu na toaletce. Elektryczna świeca zapalona na nocnym stoliku. A na podłodze, kilkadziesiąt centymetrów od drzwi, krew, nadal świeża. I nie była to mała plamka. Rozbryzgi i zamazane, dziwaczne kształty odbite w wielkich plamach. Krew była też na ścianie obok włącznika światła. Claire ostrożnie obeszła plamę i zerknęła pod łóżko, a potem do szafy. Nigdzie ani śladu przyjaciółki. Wycofała się na podest, drżącymi rękoma wyciągnęła telefon komórkowy i zmusiła się, żeby jeszcze raz rozejrzeć się wkoło świeżym spojrzeniem. Tu też były plamy krwi – nie tak wiele, ale teraz, kiedy szukała ich wzrokiem, dostrzegała, którędy Liz została wyniesiona z pokoju. Ślady po kilku metrach się urywały, jakby w coś ją zawinięto albo uniesiono i dalej transportowano górą. Claire pobiegła piętro wyżej i sprawdziła własny pokój, na wszelki wypadek, ale zdawało się, że nikt tam nie zaglądał. Jednocześnie wybrała numer, z którego wcześniej tego dnia dostała SMS. – Hola – odezwał się ciepły, zachrypnięty głos po drugiej stronie linii. Rozległ się szelest jakiegoś materiału, a potem rozleniwiony ton głosu znikł i Jesse odezwała się ponownie: – Claire? – Ktoś zabrał moją współlokatorkę – powiedziała Claire. – To byłaś ty? – Ja… że co? – Jesteś wampirem. Zabrałaś ją? – Cholera, nie. Nie zabierałam jej. – W głosie Jesse pojawiło się teraz napięcie i Claire niemal mogła ją sobie wyobrazić, wstającą z miejsca i przechadzająca się tym płynnym, drapieżnym krokiem, charakterystycznym dla wampirów. – Ale o czym ty mówisz, jak to ktoś ją zabrał? – Mówię o tym, że znikła, drzwi stoją otwarte na oścież, a w jej pokoju jest, zdaje się, krew – wyjaśniła Claire. Zaczynała teraz dygotać, w opóźnionej reakcji, co utrudniało jej utrzymanie telefonu w rękach. Ścisnęła go mocniej. – Dzwonię na policję. – Do diabła. Nie, nie rób tego, jeszcze nie. Poczekaj chwilę. – Jesse szepnęła coś poza słuchawką, a do Claire nagle dotarło, że ona może mieć gościa, jakiegoś osobistego gościa. – Powiedz mi dokładnie, co się tam wydarzyło, Claire. – Wyszłam po pizzę. Moja współlokatorka została w domu sama, o ile wiem, ale kiedy wróciłam, zastałam drzwi otwarte, a na podłodze jej pokoju jest krew. Ktoś ją poranił. I nie ma jej tutaj. – Są jakieś ślady włamania? – Nie – odparła Claire. – Drzwi zostały otwarte i… – Nagle mignął jej przed oczyma obraz czarno ubranych mężczyzn, którzy weszli do domu któregoś wieczoru. Otwierając sobie drzwi. – O Boże. Czy doktor Anderson opowiedziała ci o tych mężczyznach, którzy się tu pewnego wieczoru włamali?
– Tak. Claire, czy istnieje taka możliwość, że pomylili twoją współlokatorkę z tobą? Dopóki Jesse tego nie powiedziała, naprawdę taka możliwość nie przyszła jej do głowy, ale teraz Claire poczuła ucisk w żołądku i westchnęła słabo. – Niewykluczone. – Okej. To teraz tak: nie ruszaj się stamtąd na krok. Nie dotykaj niczego, nie próbuj samodzielnie rozwiązywać zagadki. Muszę zobaczyć to miejsce, tak jak wygląda teraz. Będę za trzy minuty. Zawiadomię Irene. Rozłączyła się, a Claire przez kilka chwil się wahała, a w końcu przysiadła na stopniach schodów. Drżała. Dom wydawał się wyziębiony i pusty, strasznie nie podobał jej się pomysł zostawiania drzwi w podobny sposób otwartych, na wpół spodziewała się, że zobaczy w nich paskudną twarz Derricka, tego prześladowcy Liz, zaglądającego do środka. Ale Derrick się nie pojawiał. W sumie dziwne. Czy nie kręcił się wiecznie w pobliżu, wyczekując na chwile wyjść i powrotów Liz? A przecież pojawiał się na stopniach już wcześniej, Claire go tam widywała. Czy to mógł być Derrick, który wreszcie zebrał się na odwagę, żeby Liz skrzywdzić? Ale czy ona by go w ogóle kiedyś wpuściła do środka? Instynkt podpowiadał Claire, że nie, ale może facet wymyślił sobie jakiś rodzaj kryzysowej sytuacji, albo znalazł jakiś inny sposób, żeby zapewnić sobie wpuszczenie do wnętrza… Claire kręciło się w głowie od myśli i wahała się z palcem zawieszonym nad klawiszem wybierania numeru alarmowego na swoim telefonie, podczas gdy sekundy mijały z niedającym jej spokoju napięciem. Jeśli jej tu nie będzie za trzy minuty, dzwonię po gliny, obiecała sobie. A co, jeśli to rzeczywiście, mimo wszystko, robota Jesse? I ona tu teraz jedzie tylko po to, żeby posprzątać po sobie, a przy okazji sprawić, że Claire też zniknie? Miała już nacisnąć klawisz numeru 911, ale nagle w wejściu pojawił się jakiś cień. Nie wchodził do środka – po prostu czekał. O Boże, pomyślała przestraszona Claire i poderwała raptownie się na nogi… A potem do niej dotarło, że to Jesse. Miała na sobie bluzę z kapturem, który naciągnęła na głowę, a pod kapturem czapeczkę baseballową, która ocieniała jej bladą twarz. Dłonie wcisnęła w kieszenie. Całkiem normalny widok, jak na takie miasto, nic, co by przyciągnęło uważniejsze spojrzenie. O wiele mniej rzucająca się w oczy ochrona przed słońcem niż przesadne skórzane płaszcze i wielkie kapelusze, które na ogół wolały wampiry z Morganville. Chwilę później, choć Jesse się nie odzywała, do Claire dotarło, na co ona czeka, więc powiedziała: – Wejdź, proszę. Jesse nic nie odrzekła, tylko weszła do holu wejściowego. Poruszała się płynnie, z osobliwą, cichą gracją, do której Claire już przywykła, choć nigdy nie czuła się swobodnie, będąc jej świadkiem. Jesse zdjęła kaptur i czapkę, i rozejrzała się po holu z metodycznym spokojem. Jej oczy – teraz pałające przyćmioną, gęstą czerwienią – przesunęły się po Claire, ale nie zatrzymały na niej. Prędko obeszła wkoło całą niewielką przestrzeń, potem podeszła do schodów i przyklękła, by móc zbliżyć twarz do jednego ze stopni. Potem weszła kilka stopni wyżej i powtórzyła ten sam manewr. Jesse szybko weszła w ten sposób na podest pierwszego piętra, przyjrzała się widniejącej na nim plamie krwi i weszła do pokoju Liz. Wszystko to rozgrywało się w dziwnej ciszy. Jesse nie odezwała się do Claire, ani w żaden sposób nie zwracała uwagi na jej obecność, aż wreszcie wyszła z pokoju jej przyjaciółki i spojrzała na Claire, stojącą nieco wyżej na schodach. Twarz wampirzycy nosiła nieodgadniony wyraz – na tyle nieodgadniony, że Claire nie była pewna, czy ma czekać na jej słowa, czy wiać. A potem Jesse powiedziała coś, czego Claire zupełnie nie spodziewała się usłyszeć.
– To nie jest krew twojej współlokatorki. – Co? Ale… To musi być jej krew! – Chyba że Liz stawiała opór, może zraniła któregoś z napastników… Pewnie i mogłoby się tak zdarzyć, ale sam pomysł, że Liz komuś naprawdę przyłożyła, wydawał się jednak mocno naciągany. – Umiesz stwierdzić, czyja jest? – Nie do końca. Gdybym już kiedyś tej krwi próbowała, wiedziałabym, ale z tego, co tu jest dokoła rozsmarowane, wnioskuję, że to mężczyzna pod trzydziestkę, który pija zbyt wiele red bulla. – Jesse wzruszyła ramionami, widząc, że Claire patrzy na nią i milczy. – Red bull ma dość charakterystyczny zapaszek. Tak samo kawa i mocny alkohol. Ale mogę ci powiedzieć na pewno, że to nie dziewczyna w twoim wieku została tutaj poszkodowana. Powiedziałaś, że drzwi były otwarte. Być może z kimś walczyła, kogoś zraniła i uciekła stąd. To by wyjaśniało otwarte drzwi. Mógł rzucić się za nią w pogoń. – Czy możesz… Czy możesz ich odszukać? – Nie ich oboje. Tylko jego. I tylko, jeśli nadal będzie krwawił. Ale, co u diabła, chyba możemy spróbować. – Jesse wcisnęła czapeczkę z powrotem na głowę i nasunęła na wierzch czarny kaptur. – Chodź. W tej chwili mamy równe szanse rozwiązać tę zagadkę jak policja, a w sumie wolałabym nie angażować gliniarzy w nic, co doprowadziłoby ich do mnie albo do Irene. – Ale… co, jeśli Liz… – Zaufaj mi – powiedziała Jesse. Claire nie cierpiała być o coś takiego proszona przez wampira i już się zbierała, żeby powiedzieć to głośno, kiedy ktoś jeszcze stanął w drzwiach u dołu schodów, zasłaniając światło. Wysoki i postawny. Z miejsca pomyślała o Derricku i ogarnęła ją furia. Ale to nie był Derrick. U podstawy schodów stał Shane i spoglądał na nią w górę. Twarz miał ściągniętą i bladą, a cała jego postawa sygnalizowała, że zbiera się w sobie na nieprzyjemne starcie, ale tylko skinął jej głową i powiedział: – No więc na pewno jeszcze o tym wszystkim później porozmawiamy i nie będzie to łatwa rozmowa, ale na razie będziecie potrzebowały mojej pomocy. Jesse popatrzyła na niego, marszcząc brwi. – Shane? Claire w jakiś sposób zdołała zejść ze schodów i nawet nie zauważyć, że to robi. Nagle znalazła się na podeście pod drzwiami Liz, a dłoń aż ją bolała od siły, z jaką zacisnęła ją na poręczy. Kolana się pod nią trzęsły, ale cała reszta wydawała się… odrętwiała. – Zaraz – odezwała się. – Ty go znasz? – Taaa, oczywiście. On pracuje na zmywaku we Florey’s. Claire otworzyła usta, a potem je zamknęła, ale w żaden sposób nie mogła uporządkować wiru słów, które kołowały po jej głowie. A więc się nie myliłam. Ja go tam faktycznie widziałam. A to znaczyło, że Shane jest tu od wielu dni. Może nawet dłużej. Na tyle długo, że okłamał ją w tej sprawie, tak samo jak Michael. Oraz Eve. – Och, porozmawiamy, na pewno – powiedziała i zaskoczył ją lodowaty chłód we własnym głosie. – A na razie, lepiej mi powiedz, co twoim zdaniem o tym wszystkim wiesz. – Nie tutaj – powiedział Shane. – Musimy się zbierać. Ale już. – Dlaczego? – spytała Jesse. – Bo ludzie, którzy zabrali przyjaciółkę Claire, mogą tu wrócić.
Rozdział 9 SHANE Ze wszystkich możliwych ponownych spotkań z Claire twarzą w twarz… akurat takiego bym nie wybrał. Wiedziałem, że są szanse, że się jakoś przypadkiem na siebie natkniemy, ale to akurat żaden przypadek nie był; pojawiłem się celowo na progu jej domu i w żaden sposób nie mogłem udawać, że tu wcześniej nie byłem, że nie wtrącałem się jakoś w jej życie, że nie śledziłem tego, co się z nią dzieje. Bo i tak miałem zamiar to wszystko jej wyznać. Przeciwsłoneczne przebranie Jesse było całkiem udane; kiedy jeszcze włożyła przesadnie wielkie okulary słoneczne i wcisnęła dłonie w kieszenie, większość jej bladej skóry była chroniona przed niespodziewanym narażeniem na światło słońca. Na szczęście dzisiaj było dość pochmurno i nieco deszczowo. Claire zamknęła na klucz drzwi domu i wyszła śladem Jesse na ulicę, gdzie czekałem na nie pod drzewem (uznałem, że zachowuję się niezwykle uprzejmie – proszę podziwiać, jaki jestem wrażliwy na wampirze potrzeby). Skinąłem im obu głową i poprowadziłem je szybkim krokiem ze dwie przecznice dalej, skręcając potem za róg. Była tam kawiarenka pod markizą. Usiadłem przy jednym z delikatnie wyglądających stoliczków, a Claire i Jesse zajęły miejsca po moich obu stronach. Jesse nie miała zadowolonej miny. Claire… Tak w sumie to bałem się spojrzeć na nią wprost, żeby się przekonać, jak to wszystko odbiera. Nie rzuciła mi się w ramiona i nie wyznawała mi dozgonnej miłości, więc zamierzałem zakładać, że mam kłopoty. Spore kłopoty. Biorąc pod uwagę sytuację, w chwili obecnej nie miało to znaczenia. Jesse przesunęła wzrokiem ze mnie na Claire, a potem znów na mnie i widziałem, że zaczyna sobie łączyć jedno z drugim. – Shane, tak tylko dla pewności, że wszystko dobrze zrozumiałam; przyjechałeś tu za nią z Morganville, ale nie powiedziałeś jej o tym. A ty, Claire, nie wiedziałaś, że on tu jest. – Zgadza się – odparła Claire. Ja nic nie powiedziałem, no ale z drugiej strony, nie było takiej potrzeby. Sama moja obecność była już milczącym przyznaniem się do wszystkiego. – Nie wiedziałam, że on się tu pojawi. – To moja wina. Nie chciałem, żebyś wiedziała. Widziałem, że w tym momencie znów spróbowała nad sobą zapanować, a ponieważ ją znam, wiedziałem też, o czym myśli. Że nasze osobiste sprawy nie są najgorszą rzeczą, która się dzisiaj rozgrywa. – Więc wyjaśnij mi, co się dzisiaj stało. – No dobrze, prawda wygląda tak – odezwałem się. – Mijam ten dom od czasu do czasu, wypada mi mniej więcej po drodze do pracy, okej? A ostatnim razem, kiedy tu byłem, widziałem jakiegoś sporego gościa, który majstrował przy waszych drzwiach. Odgoniłem go i zawiadomiłem policję, że trzeba tu wzmocnić patrole. – Czyli próba włamania – powiedziała Claire. – To Derrick usiłował się włamać? Pokiwałem głową. – Taaa, tak się przedstawił. Naprawdę totalny kretyn. Powiedział, że jest chłopakiem Liz. – Nie jest – rzuciła Claire tonem bez wyrazu. – Prześladuje ją. – No cóż, to by się zgadzało. Wyglądał na takiego. – A więc to Derrick wdarł się tam po nią. – Nie – odparłem i pochyliłem się, ściszając głos. – To było czterech facetów w bardzo zgrabnym, militarnym manewrze: jeden w furgonetce dostawczej z rozsuwanymi
drzwiami, która zablokowała widok od frontu, i trzech, którzy weszli do środka. Mieli dorobione klucze, bo otworzyli drzwi szybko i weszli do środka cicho. A potem, jakąś minutę później, wyszli z dziewczyną, która miała ciemny kaptur nasunięty na twarz, zupełnie jak jakaś filmowa akcja CIA. Dziewczyna nie stawiała wielkiego oporu, chyba była zbyt przerażona. Miałem zamiar interweniować, bo naprawdę myślałem, że to możesz być ty, Claire, ale potem zobaczyłem, jak ona wsiada do furgonetki. Nie poruszała się jak ty, a że jest równie wysoka jak Eve, pomyślałem, że to musi być ta twoja przyjaciółka. Jeden z mężczyzn wszedł jeszcze raz do środka, a potem, ni stąd, ni zowąd, napatoczył się Derrick. Chyba nie miał pojęcia, co się tam dzieje – stanął po drugiej stronie ulicy, w swoim zwykłym miejscu, pod latarnią. Dostrzegł tylko, że drzwi są otwarte, więc rzucił się do środka. Nawet nie wiedział, że dziewczynę już wyprowadzili. – Liz – powiedziała cicho Claire. – Ona ma na imię Liz. – Wiem. Przepraszam. Zrobiłbym coś, gdyby nie to, że jestem w tej chwili w dość kiepskiej formie. Zamyśliła się, przygryzła wargę i przyjrzała się mojej twarzy. – Boże, Shane. Nie żartowałeś sobie, prawda? Naprawdę oberwałeś. Oberwałem i sam to najlepiej czułem. Bóle i dolegliwości same w sobie już mi dokuczyły, ale piekła mnie też połowa twarzy i wiedziałem, że siniaki pociemnieją, nabierając spektakularnych kolorów i wzorów. Poza tym to cholerne ramię bolało mnie tak, jakbym coś sobie złamał, chociaż wiedziałem, że nie złamałem nic, a przynajmniej rentgen tego nie wykazał. Skóra wściekle mnie swędziała, zupełnie jakbym wytarzał się w kępie trującego bluszczu. Co było mało prawdopodobne, chociaż znajdowaliśmy się w bezpośrednim sąsiedztwie Ligi Bluszczowej. Naprawdę nie chciałem spoglądać na Claire wprost, bo mimo wyraźniej troski w jej słowach ten głos miał twarde, a zarazem kruche brzmienie, które mi się nie podobało. Nie wiedziałem, co byłoby gorsze: zobaczyć w jej oczach litość, czy… coś innego. Zamiast tego wbijałem wzrok w odbarwione miejsce na blacie stolika i potarłem je paznokciem kciuka, kontynuując to, co miałem do opowiedzenia. – Derrick i ten drugi gość wytoczyli się z domu niecałą minutę później i wyglądało na to, że Derrick oberwał. Jego też wrzucili do furgonetki i odjechali. – Wiesz, dokąd ich zabrali? – Nie mam zielonego pojęcia – powiedziałem, – ale zrobiłem zdjęcie furgonetki i numerów rejestracyjnych, plus przynajmniej jedno tych facetów. – Wygrzebałem telefon i podałem go Jesse, która zaczęła się poruszać po jego menu z imponującą wprawą jak na tak wiekowego krwiopijcę. Już zdążyłam się domyślić, że musi być dość starym wampirem, bo niespecjalnie przejmowała się słońcem. Nawet w takim kapturze i okularach słonecznych większość wampirów czułaby się mocno niewyraźnie, a tymczasem Jesse wydawała się chłodna, spokojna i w najmniejszym stopniu nie łatwopalna. – Może masz jakieś kontakty, które mogłyby to wykorzystać? – Niewykluczone – odparła Jesse. – No dobrze. Claire, widać wyraźnie, że do domu wracać nie możesz. Czy to była jakaś osobna sprawa, związana z twoją przyjaciółką, przy okazji sprawdzę jej rodzinę i całe tło, czy też rzecz miała coś wspólnego z tobą i twoją pracą dla doktor Anderson, nie byłabyś tam bezpieczna i to w ogóle nasza wina, że już i tak długo przebywałaś w tej trudnej sytuacji. Kiedy zdałaś relację z pierwszego incydentu Irene, powinnam była uprzeć się, że ma cię natychmiast zabrać z tamtego domu, ale ona była przekonana, że szukają wyłącznie samego urządzenia, a skoro ono zostało przeniesione… – Zaczekaj – odezwałem się. – O jakim incydencie mówimy? – Bo wydawało mi się,
że ominęło mnie coś ważnego. Coś, co Claire powinna mi była powiedzieć. Być może nie powinienem brać sobie tego tak do serca, jeśli wziąć pod uwagę, ile ja ukryłem przed nią. A jednak się przejąłem. Kiedy ona sama nie zaczęła natychmiast mówić, Jesse wyjaśniła to za nią. – Dwóch typków na przeszpiegach wpuściło się do domu któregoś wieczoru – powiedziała. – Kiedy Claire tam była. Schowała się, a oni przeszukali dom. Nic się nikomu nie stało. Poczułem, że szczęka mi tężeje i naprawdę starałem się nie zaciskać zębów zbyt mocno. – Znaczy, do tej pory. Chyba że porwań ludzi nie zaliczasz do takich sytuacji. – Spokojnie, mały. Nie jestem twoim wrogiem. Claire wezwała mnie z prośbą o pomoc. – Jesse rzuciła mi krótki, kąśliwy uśmiech. – Kiedy już wypytała, czy sama nie miałam apetytu na jej przyjaciółeczkę, naturalnie. Ale to rozsądne i uzasadnione pytanie ze strony kogoś, kto mieszkał tam, gdzie wy. Na waszym miejscu też bym takie zadawała. Wyluzuj. – Przesuwała palcami po klawiszach telefonu w tempie błyskawicy, a potem go oddała. – Przesłałam zdjęcia do przyjaciela, który może to rozpracować. Szybko zareagowałeś z tymi zdjęciami. I dobrze, że się nie wtrąciłeś. Skończyłoby się na tym, że ciebie też by zabrali jak Derricka, jak sądzę. Nie obraź się, ale to są prawdopodobnie faceci wyszkoleni w takich szybkich, cichych porwaniach. To coś innego niż walka z wampirami. – Nic tutaj nie przypomina walki z wampirami – powiedziałem. – Już raczej walkę z dymem. Chyba wolę, kiedy istnieje jakiś rzeczywisty przeciwnik, któremu można stawić czoło. – Nie martw się, paru sobie znajdziesz. Tyle że jeszcze się na nich nie napatoczyliśmy – powiedziała Jesse. – Ale się napatoczymy. A kiedy tak się stanie… – Pokazała kieł. To był tylko błysk; każdy, kto by go zauważył, zwątpiłby we własny zdrowy rozum, zwłaszcza że w mgnieniu oka kieł znikł. – Kiedy tak się stanie, pozałatwiamy wszystko w stylu Morganville. – Co zrobimy z Liz i Derrickiem? – spytała Claire. – Oni nie mają nic wspólnego z tą sprawą, o ile rzecz dotyczy mnie, doktor Anderson i wampirów. Oni się w to tylko zaplątali przypadkiem. – Wiesz, co się zwykle dzieje z ludźmi, którzy się w coś przypadkiem wplątują, Claire? – spytała Jesse i wstała z miejsca. – Dostają się w krzyżowy ogień. – Przyszpiliła mnie długim spojrzeniem, a ja oddałem je z równą mocą. – Shane, zabierz ją gdzieś, gdzie będzie bezpiecznie. To będzie twoja odpowiedzialność. Znam teraz twój numer, więc będę się kontaktować, kiedy coś się pojawi. Do tego czasu przyczajcie się. – A co z policją? – spytała Claire. – Nie powinnam do nich zadzwonić? – Dzwoń, jeśli chcesz – powiedziała Jesse. – Ale jeśli zadzwonisz, oni zaczną się domagać wyjaśnienia, dlaczego świeżutką pizzę rzuciłaś we wnętrzu domu na podłogę, a znalazłszy krew w pokoju twojej współlokatorki, nie zadzwoniłaś z miejsca pod 911. Porównają rachunek z pizzerii z twoją trasą i momentem, w którym weszłaś do domu. I pierwszą osobą zatrzymaną zostaniesz ty. Miałaś klucze. Nie ma śladów włamania. A według doświadczeń policji zwykle osoba, która mieszka w danym domu, staje się pierwszą podejrzaną. To wszystko brzmiało cholernie, niestety, logicznie. Brutalnie logicznie. Claire z trudem przełknęła ślinę i pokiwała głową. – A więc żadnej policji. – Bystra dziewczynka. Patrzyłem za odchodzącą Jesse. Kaptur miała na głowie, ręce w kieszeniach. Nawet się nie śpieszyła. Tak, było coś przerażającego w tej pewności siebie, zwłaszcza że tam, sama, była
w zasadzie bezbronna. – Przepraszam – powiedziałem. Nie do Jesse, ale do Claire. Nadal usiłowałem nie spoglądać jej w oczy. – Wolałbym o tym wszystkim pogadać w jakimś bezpieczniejszym miejscu. Możemy iść? – A ja wolałabym omówić to tutaj – odparła – bo tutaj przynajmmniej mogłabym zamówić sobie kawę i być może nie zacznę wrzeszczeć głośno ze złości. Pomyśl o tym jak o publicznej warstwie buforowej. Och, super. Skrzywiłem się, ale zadałem pytanie: – Więc masz ochotę wrzeszczeć? Na mnie, tak konkretnie? – Troszeczkę – powiedziała. – Ale Boże, to teraz nie ma znaczenia, prawda? Co z Liz? Co ją spotka? Znaczy, nawet przecież ten Derrick nie zasługuje… Jesse chyba nie mówiła poważnie o tym krzyżowym ogniu, jak uważasz? – Nie wiem – odparłem. – Claire, niedobrze tu przesiadywać. Jesse kazała mi zadbać o twoje bezpieczeństwo, a moim zdaniem stolik na widoku, przy chodniku, nie do końca spełnia definicję miejsca bezpiecznego… – Masz jakieś mieszkanie? – Mam pokój nad Florey’s. Zbyt wiele miejsca tam nie ma. Za czysto też nie jest. Ale jest tanio, a praca stabilna. Możesz tam pobyć, póki sprawy się jakoś nie ułożą, o ile nie jesteś zbyt, hm, wybredna. – No cóż, o wiele gorsze niż tamto moje mieszkanie nie może być – westchnęła Claire. – Ale wszystkie moje rzeczy tam zostały. A w każdym razie wszystkie ciuchy. Laptop i książki mam, a to się liczy. Hej… Ty wiedziałeś, że Jesse jest…? – Claire wykonała dłonią uniwersalny w Morganville gest obrazujący żyły przy szyi, a ja się uśmiechnąłem. Zdawkowo. Ostrożnie. Wcale nie dlatego, że uśmiech mnie bolał jak wszyscy diabli. – Hej, przecież mnie znasz – powiedziałem. – Rozpoznaję je z odległości kilometra. – Chciałbym, żeby to była prawda, oszczędziłoby mi to masę kłopotów w ostatnich latach. To mój tata miał nosa do dzieci Nosferatu… Nie ja. Pete jest człowiekiem, tak przy okazji. W razie, gdybyś się zastanawiała. Skaleczył się butelką któregoś dnia i pomogłem mu opatrzyć skaleczenie. Nie zagoiło się natychmiast. Claire pokiwała głową, bo to był jednak całkiem niezły dowód, ponieważ wampiry nie potrafią kontrolować prędkości, z jaką goją im się rany, chyba że opatrując te rany czymś, co nie pozawala im się zasklepić, na przykład srebrem. – Czy Jesse jest jedynym, jakiego zauważyłeś? – Tak, na razie. Chociaż to dość rzadka sprawa, znaleźć wampira, który tak się tutaj szwenda samopas, nie? Wampiry lubią bezpieczeństwo grupy, zwłaszcza że w tych czasach jest ich tak niewiele. Jeśli Jesse czuje się na tyle pewna siebie, żeby przebywać tu samotnie, to jestem pewien, że jest kimś, z kim wolelibyśmy niepotrzebnie nie zadzierać. – Poruszyłem się, bo ramię znów mnie zabolało, takim głębokim, odczuwalnym aż w kościach kłuciem, zupełnie jakbym dopiero co walnął się w jakiś ceglany mur. I swędziało nieprzytomnie. Zacisnąłem i rozluźniłem pięść, a potem potrząsnąłem ręką, z nadzieją że mi przejdzie. Nie przeszło. – Co ci jest? – spytała Claire. Jej głos nadal brzmiał nieco obco i trochę tak, jakby nie miała ochoty zadawać tego pytania, ale mimo wszystko spytała. Co było dobrym znakiem. – No cóż, kiedy człowiek oberwie pierwszoligowe manto od bandy facetów, to nawet jeśli ci faceci generalnie biją się średnio, potem czuje się to w kościach – powiedziałem. – Nic takiego. Przeżyję. – Tak, usiłowałem zgrywać twardziela. Nie miałem na to większej ochoty, nie w tym akurat momencie; chciałem tylko skulić się przy niej, poczuć te cudownie delikatne dłonie, dotykające mojej twarzy i obrysowujące lekko miejsca, gdzie bolało. Przy niej zawsze,
zawsze czułem się lepiej. W jej obecności kryło się coś tak pokrzepiającego, zupełnie jakbym stawał na słońcu po spędzeniu całego życia w mroku. Ale najlepsze, co w tej chwili była zdolna mi zaoferować to… cień tamtego słońca. Siedzieliśmy w milczeniu przez długą bolesną chwilę, a potem podszedł do nas jakiś kelner i zapytał, czy coś zamówimy, tym poirytowanym tonem, jakiego dorabiają się kelnerzy w uniwersyteckich miasteczkach, gdy już na pierwszy rzut oka są w stanie stwierdzić, że ledwie cię stać na zapłacenie rachunku, a o napiwkach mogą sobie co najwyżej pomarzyć. Ja zastanawiałem się nad zwykłą kawą, Claire zastanawiała się nad mokką, zaczęliśmy się nawzajem zagłuszać przy zamówieniu, wreszcie oboje podnieśliśmy wzrok w tym samym momencie i… …I przestaliśmy mówić, po prostu patrząc sobie w oczy. Bo zupełnie nagle wszystko zrobiło się takie prawdziwe. Ta chwila była prawdziwa i nijak nie mogliśmy już dłużej tego unikać. Poirytowane westchnienia kelnera zdenerwowały mnie i rzuciłem do niego krótkie: „spadaj!”, a on poszedł sobie, cały czas coś tam mrucząc pod nosem. Miałem to gdzieś. Miałem gdzieś, czy Jesse na nas się nie rzuci z wysuniętymi kłami, czy przez tę kawiarnię nie zacznie się snuć cała horda zombie z powstania umarłych. Wszystko mogło poczekać. Claire powiedziała: – Naprawdę myślałam, że siedzisz w Morganville. Zmusiłeś Michaela i Eve, żeby mnie okłamali. – Ja ich tylko prosiłem, żeby nie wyskakiwali niepotrzebnie z informacją, gdzie jestem, to wszystko. Wiem, że nie powinno się tak robić, ale czasami… Czasami to nie ma znaczenia. Dobrze zrobisz, źle zrobisz, swoje i tak zrobić musisz. A ja musiałem cię zobaczyć. Musiałem się przekonać, że z tobą wszystko w porządku. Mogę przeprosić, że się tu tak w sumie przyczaiłem, ale nie mogę przepraszać za to, że się o ciebie niepokoję. Nie pchałem ci się do domu i nie domagałem spotkań. Ja tylko… byłem w pobliżu. – I obserwowałeś mnie z niejakiego oddalenia – powiedziała. – Nie zaufałeś mi na tyle, żeby dać mi pełną wolność. Poczułem ukłucie paniki, a po nim ogarnęło mnie zmieszanie, bo coś nagle zaczęło do mnie docierać. Czy ona miała rację? Czy tu faktycznie chodziło o zaufanie, a nie o troskę? Jak to mogło wyglądać z jej strony… Tak jakbym ją śledził, szpiegował, osądzał? Taaa, pewnie tak to właśnie odczuwała, szlag by to wszystko trafił. Chociaż przecież ja nie to robiłem, a przynajmniej zupełnie inaczej to widziałem. Pochyliłem się naprzód, z łokciami na stole i nie odrywając od niej spojrzenia, powiedziałem: – Claire, ja nie chcę pozwolić ci odejść. Ale to nie ma nic wspólnego z brakiem wiary w ciebie. Własne życie bym ci powierzył. Zawsze tak było. Nie mówiłem nic więcej, bo w tych słowach w sumie ująłem wszystko, co miałem do powiedzenia. Ona powoli zamrugała, zastanawiając się nad tym, a potem westchnęła, pokręciła głową i odparła: – Jesteś idiotą, ale wiem, że mówisz szczerze. I nie jesteś zły, to też wiem. Ty tylko… – Pragnąłem cię – powiedziałem. – Potrzebowałem. Dlatego tutaj jestem. Może to coś złego, sam nie wiem. Jeśli spojrzysz mi w oczy i powiesz, że mam wracać do Morganville, pojadę. Nie będzie mi się to podobało, ale… Nagle usiadła prosto, jej oczy zrobiły się szerokie, zupełnie jakby ktoś ukłuł ją szpilką, a potem szybkim ruchem pochyliła się i złapała mnie za ręce. Zdziwiłem się, ale nie na tyle, żeby natychmiast nie objąć jej dłoni swoimi. Jej dotyk uciszył jakiś mój wewnętrzny głos – nawet nie zdawałem sobie sprawy, jak ten głos się we mnie do tej chwili wydzierał.
– Michael i Eve – powiedziała. – Czy oni do ciebie dzwonili? – Przez parę dni nie… Czekaj. – Sprawdziłem spis połączeń telefonu i owszem, był tam nieodebrany telefon od Eve. Ale żadnej wiadomości głosowej. – A co się dzieje? – Nawet gdybyś tam wrócił, to koniec końców znów byś tu trafił – powiedziała. – Michael i Eve tu jadą. Amelie ich wysłała śladem Myrnina. – Myrnin tu jedzie? Sam? – Przyznaję, to mi dało tak silnego kopa znużonej frustracji, że sam bym go poczęstował kołkiem. – Co on, u diabła, wyrabia? – Nie mam pojęcia, a Eve też nie wiedziała, ale jadą jego śladem. Mają go skłonić do powrotu do domu. – Ja nie jadę z powrotem do domu w jednym samochodzie z dwubiegunowcem – powiedziałem i mówiłem to zupełnie serio. – Poważnie. Mam broń. Nie puściła moich dłoni, kiedy ten pierwszy moment ożywienia minął i to był, moim zdaniem, dobry znak. Usiłowałem wymyślić, co zrobię, jeśli ona spróbuje się odsunąć i usiąść prosto na krześle. Pewnie bym jej pozwolił, chociaż cały instynkt podpowiadał mi, żebym ją przytrzymał. Ale ona tym razem się nie cofnęła. – Spieprzyłeś – poinformowała mnie. – W głowie mi się nie mieści, że w podobny sposób mnie prześladowałeś. – Gdybym cię prześladował, to dzielilibyśmy się papierosami z Derrickiem z przeciwnej strony ulicy – stwierdziłem. – Pracowałem, zupełnie niezależnie od ciebie, w tym samym mieście, nie dzwoniłem, nie próbowałem z tobą rozmawiać. Gdybyś usiłowała podciągnąć to pod prześladowanie, musiałbym poprosić sędziego o ponowne przeanalizowanie całej rozgrywki na boisku. – Masz pecha, ale w związkach nie ma instytucji sędziego. – Masz rację. Trochę szkoda. Przydałaby mi się teraz powtórka akcji obejrzana w zwolnionym tempie. – Ty durniu – powiedziała Claire, a mnie zrobiło się w środku zimno i poczułem, że całkiem martwieję. No to się doczekałem chwili, której tak bardzo chciałem uniknąć, chwili, kiedy Claire poszła po rozum do głowy i zdała sobie sprawę, że nie jestem tym bystrym facetem z perspektywami, z jakim powinna być… Ale ona zaraz uśmiechnęła się, tylko troszkę, a ten lód, który zmroził mi płuca i serce, zaczął odrobinę tajać. – Jesteś durniem, ale wiem, dlaczego tu przyjechałeś. Zostałeś przyzwyczajony myśleć, że wszystko stanowi zagrożenie i bałeś się, że wpakuję się w kłopoty, będąc tu sama. Usiłowałeś mnie ocalić. Ale, Shane, ja nie zawsze potrzebuję, żeby mnie ratować. Rozumiesz? – Och, jasne – powiedziałem. – Sama mnie wiele razy ratowałaś. Rozumiem. Ale nikt z Morganville nie powinien być poza miastem sam. To niebezpieczne i ty o tym wiesz. – Nic nie jest bezpieczne – powiedziała mi wtedy Claire z przekonaniem osoby znacznie starszej. – Nikt nigdy nie jest bezpieczny. Ale to nie znaczy, że wolno ci nie szanować tego, czego ja chcę, Shane. – Przykro mi, że cię zawiodłem – odparłem. – Ale nie mogłem tam zostać, kiedy ty byłaś tutaj. Musiałem się najpierw upewnić, że nic ci nie będzie. Tak jak mówiłaś, warunkowanie rodem z Morganville. Jeśli chcesz, żebym pojechał, pojadę. Po prostu powiedz. Teraz. Zaskoczyłem ją i zaniepokoiłem, i zmusiłem, żeby się oderwała od analizowania. Zamrugała powoli i powiedziała: – Nie chcę, żebyś wyjeżdżał. Tęskniłam za tobą, Shane. Strasznie za tobą tęskniłam. Jej głos załamał się przy ostatnim słowie, a w jej oczach zobaczyłem połysk łez. Opuściło mnie wewnętrzne, przypominające zwiniętą spiralę napięcie i zapragnąłem tylko objąć
ją ramionami i przytulić… Ale wtedy kelner pojawił się przy naszym stoliku na nowo i znacząco odchrząknął, a ja zacząłem walczyć z ochotą, żeby poczęstować go potężnym, a nielegalnym ciosem łokcia prosto w dołek. – Idziemy już – poinformowałem go i wstałem, nie wypuszczając dłoni Claire. Pociągnąłem ją na nogi. – Chodź. Zrobię ci kawę we Florey’s. Przeszliśmy zaledwie pół przecznicy, kiedy poczułem, że dłużej nie dam rady. Przystanąłem, przyparłem ją do ceglanej ściany budynku i nachyliłem się nad nią. Ledwie mi się udało nie pocałować jej, zanim nie spytałem: – Nie masz nic przeciwko? – Zamknij się – powiedziała Claire i złapała mnie za kołnierz, a potem przyciągnęła do siebie. Zupełnie jakbym zanurzył się w lato… Ciepłe, słodkie i gorące. Potrzebowałem jej dotknąć i poczułem ją wreszcie: potrzebowałem jej pocałunku, a te jej wilgotne, miękkie i ciepłe usta wyczyniały ze mną różne dziwne rzeczy. Słodka ulga i rozpaczliwe napięcie, wszystko to czułem naraz. Trwało to tak przez chwilę, wargi i języki spotykające się i połączone, i to ja cofnąłem się pierwszy, bo, jasna cholera, zdążyłem już zapomnieć, jaka jest moc tego, co się wtedy między nami dzieje. Jak się przez nią czuję. Jak ona się czuje pod moim wpływem. Moja słodka mała Claire usta miała zaczerwienione i nabiegłe krwią, jej policzki poróżowiały, a oczy stały się błyszczące. Wyglądała jak pijana przyjemnością i zadowoleniem, a ja sobie wyobraziłem, jak wyglądałaby w porannym świetle, tak, jak najbardziej kocham ją widzieć. Ścisnąłem jej dłoń i rzekłem: – Musimy cię zabrać do domu, ale już. Pokiwała głową i wsunęła rękę pod moje ramię. Szybko przeszliśmy ten niedługi odcinek drogi dzielący nas od Florey’s. Kiedy jednak skręciliśmy za róg, stał tam wóz policyjny, z migającymi światłami na dachu, a w drzwiach stał menedżer Mick. Rozmawiał z dwoma gliniarzami, a minę miał bardzo poważną. Ruchem ręki kazałem Claire przystanąć i wtedy Mike mnie zauważył. Bardzo powolnym ruchem głowy wskazał w bok. Wynoś się stąd. Zrozumiałem sygnał i razem z Claire wycofałem się. – Zmiana planów – powiedziałem. – Florey’s odpada. Masz jakąś inną miejscówkę, gdzie moglibyśmy pójść? – Nie bardzo… Co się dzieje? – Nie mam pojęcia, ale cokolwiek by się działo, nie zapominaj, że jestem z Morganville. Przez chwilę tego nie chwytała, ale potem podniosła na mnie ostre spojrzenie. – O Boże, Shane, przywiozłeś tu broń? – Tylko swoje ulubione zabawki – odparłem. – Ale są raczej nielegalne. Pokręciła głową i pociągnęła mnie za rękę. – Chodź.
Rozdział 10 Claire nie była do końca pewna, czy policja rzeczywiście szukała Shane’a, ale jeśli tak było, to snucie się na widoku stanowiło raczej kiepski pomysł. Kupiła (wbrew jego protestom) bluzę z kapturem z nadrukiem MIT w jednym ze sklepów z miejscowymi pamiątkami i Shane włożył ją na siebie z poirytowanym westchnieniem. Sama naciągnęła mu kaptur na głowę. – Po prostu mi zaufaj – powiedziała. – Naprawdę musisz się przyczaić. Ci policjanci nie należą do gatunku, który możesz odwołać za pomocą błagalnego telefonu do Założycielki, to poważna instytucja. I nie zapominaj, że moje mieszkanie stało się miejscem przestępstwa. Jeśli połączą mnie z tobą i znajdą twoją broń, sprawa zacznie wyglądać jeszcze gorzej. – No dobra – powiedział. – Rozumiem twój punkt widzenia. To dokąd pójdziemy? Masz jakichś przyjaciół, którzy zgodzą się przechować parkę ściganych uciekinierów? Bo zwykle trzeba nieco więcej niż kilka dni, żeby takich przyjaciół sobie znaleźć. Shane miał trochę racji i Claire nie bardzo wiedziała, co mu odpowiedzieć, ale nie miało to większego znaczenia. Już zdążył wyciągnąć telefon i coś w nim zaczął sprawdzać. Przesuwał obraz na wyświetlaczu i naciskał klawisze, a potem uniósł telefon do ucha. – Do kogo dzwonisz? – zapytała. – Do Pete’a – odparł. – Słuchaj, facet przyjaźni się z wampirzą laską i wdaje się w jakieś nocne zemsty na złoczyńcach. Prawdopodobnie nie jest zbyt pochopny w ocenach, kiedy idzie o dotrzymywanie cudzych sekretów. – Myślisz, że on wie o Jesse? – Taaa, jestem pewien, że wie. Moment… – Shane na wpół odwrócił się od niej, skupiając się na głosie przy uchu. – Cześć, stary, tu Shane… Taaa, wiem o glinach. Tak przy okazji, potrzebuję jakiejś miejscówki, żeby zniknąć z widoku. Masz jakieś pomysły? – Słuchał przez kilka sekund, a potem pokazał Claire gest bazgrania czegoś na papierze, więc szybko wydobyła pisak i kartkę i podała mu je. Shane zapisał coś i oddał jej notatkę. Był na niej adres. – Jasne. Pete, jestem ci winien przysługę. I to sporą. Rozłączył się i wsadził telefon do kieszeni bluzy. Claire podniosła do oczu zapisany adres. – Dokąd nas wysyła? – Do własnego domu – powiedział Shane. – To niedaleko. – Podał jej łokieć, a ona wsunęła dłoń pod zgięcie jego ramienia i ruszyli na południe, wysadzaną drzewami ulicą. Zabawne, że to uczucie wydawało się takie znajome… Po prostu kolejna ulica, w kolejnym mieście, ale byli tu we dwoje razem i to sprawiało, że obce miasto stawało się domem. Nawet wiedząc, co się stało – porwanie Liz, policja na tropie Shane’a – czuła się w tej chwili dziwnie spokojna. Cokolwiek miało się wydarzyć, wiedziała, że stawią temu czoło oboje. Shane skrzywił się i puścił ją, żeby potrzeć ramię pod rękawem bluzy. – To nic takiego – zapewnił, zanim zdążyła zapytać. – Swędzi jak diabli i piecze. Nigdy nie miałem żadnych uczuleń, ale może to właśnie coś takiego. Może po prostu mam alergię na seksowne, bystre studentki. – Ha, ha – powiedziała i wzięła go pod drugie ramię. – Może masz alergię na ciągłe ładowanie się w tarapaty. – Nie-e, na to jestem całkowicie odporny. Mam to w genach. – Shane zerknął na karteczkę papieru, potem spojrzał na mapę w swoim telefonie i ruchem głowy wskazał w głąb
ulicy. – Do następnego rogu i w prawo. Jego dom będzie po lewej. Kiedy skręcili za ostatni róg i dostrzegli dom pod zapisanym na kartce adresem, przynajmniej nie było tam żadnego śladu obecności policji. Budynek był ceglany, przysadzisty i z obu stron przytłoczony przez sąsiednie, bardziej eleganckie, stojące rzędem domy. W oczach Claire wyglądał bardziej jak szopa na narzędzia niż czyjś dom. Frontowe drzwi ze zwykłego drewna, bez żadnego ciekawego wzoru, miały odcień spłowiałej zieleni. Po obu ich stronach nie widziała żadnych okien. – On tu jest? – spytała. – Nie, ale powiedział mi, jak mam się dostać do środka. – Shane podszedł, odliczył cegły i jedną wyciągnął. Za nią odszukał klucz i otworzył nim drzwi. – Panie przodem. – Nie, serio, wejdź pierwszy. Ja prawie nie znam faceta. A jeśli on współpracuje z ludźmi, którzy zabrali Liz? – Pete? – Shane pokręcił głową, najwyraźniej uznając samą myśl za mocno zabawną, chociaż sama Claire uważała, że to całkiem uzasadniona ostrożność. – Nigdy w życiu. Ale nie ma sprawy. Ja cię obronię. Uderzyła go po ramieniu. – Nie potrzebuję twojej obrony. – To dlaczego wchodzę pierwszy? – Żebyś mógł przyjąć pierwszy cios, to ja wtedy wyprowadzę drugi? – A więc służę jako przynęta? Auć. Dziewczyno, o wiele za długo mieszkałaś w Morganville. – Ale mówiąc to uśmiechał się od ucha do ucha i wszedł do środka pierwszy, czujny i gotowy na wszystko. Ona poszła jego śladem i zatrzasnęła drzwi – bo jeśli tylko się da, zawsze trzeba odciąć przeciwnikowi możliwość zakradnięcia się gdzieś twoim śladem – a potem zamknęła je na zamek. – Pete? Jest tu ktoś? – Kiedy cisza się przedłużała, pokręcił głową. – Powiedział, że nie ma żadnych współlokatorów. Chyba droga jest wolna. Przeszli krótkim, wąskim korytarzykiem do jedynego sporawego pokoju, który służył za całe wnętrze domu. Za pomocą jakichś przenośnych ścianek działowych zostało tu wydzielone miejsce do spania ze schludnie posłanym łóżkiem (Pete, pomyślała Claire, jest o wiele lepszą gosposią domową niż to się kiedykolwiek udało Shane’owi), czysta mała kuchenka z miejscem do jedzenia dla dwojga oraz niewielki kącik wypoczynkowy z kanapą i telewizorem. Niewiele więcej się tu mieściło, poza książkami. Pete miał ich zadziwiającą kolekcję. Zapełniały każdy kawałek ścian, stojąc na robionych na miarę regałach. Shane zagwizdał, rozglądając się wkoło i pokręcił głową. – Okej, wydawało mi się, że Pete’a znam, ale w najlepszym razie uznałbym go za czytelnika kolorowych pism – powiedział. – A i to wyłącznie „Sports Illustrated”, jeśli już. Myślisz, że on to wszystko przeczytał? – Ja bym przeczytała – odparła Claire. Nieczęsto ogarniała ją zazdrość, ale w jakiś sposób to niewielkie, zadbane, czyste wnętrze sprawiło na niej wrażenie idealnego. Jedyne pomieszczenie, które miało tu własne, osobne ściany, była to schowana na tyłach, wykafelkowana łazienka – mieściła się w niej ubikacja, umywalka wbudowana w szafkę z blatem i prysznic w rogu. Zajrzała do niej, czując się trochę jak intruz, a trochę jak turysta zwiedzający czyjeś prywatne życie. Podobało jej się. Pete jawił się jako uporządkowany, spokojny i chyba interesujący facet. – Płazem to ja mu tego nie puszczę – powiedział Shane, rozglądając się wkoło. – Gościu mieszka sam i łóżko sobie ściele? Kto by tak robił? – Ludzie, którzy cenią sobie porządek? – To nie jest naturalne. – Shane obejrzał się, kiedy ruszyła w jego stronę. Światło
padające z okien po bokach domu padało mu na twarz i Claire skrzywiła się na widok siniaków – nabierały teraz spektakularnych barw, choć pewnie bolały mniej niż przedtem. Shane wydawał się trochę zmęczony, pomyślała, i chociaż starał się tego nie okazywać, chyba też się trochę niepokoił. Wiedział, jak kompletnie sami tu są, z dala od domu. I jak bardzo są bezbronni. Poza tym, najprawdopodobniej brakowało mu jego ulubionej broni. – A więc… – powiedział. – Tak to wygląda. – Tak. Rzeczywiście. – Nie powiedziała nic więcej, a on nadal przyglądał jej się z rezerwą, jakby nie umiał się już domyślić, o czym myśli ona. Podeszła o krok, potem drugi, aż wreszcie musiała unieść głowę, żeby spojrzeć mu w twarz. Jego brązowe oczy były na wpół przymknięte. Znała to spojrzenie… Wyostrzone tęsknotą. – Claire… Jesteśmy oboje pod tym samym dachem, ale… Czy jesteśmy tu razem? To było odważne pytanie. Wielu ludzi nie odważyłoby się go zadać, pomyślała Claire, łatwiej byłoby po prostu założyć, jak się rzeczy mają, udawać, prześlizgnąć się nad tym. Ale to nie w stylu Shane’a. I nawet nie drgnął, kiedy przyznała: – Chciałabym, żeby tak było. A ty? – Ja mogę uczciwie powiedzieć, że niczego więcej w życiu nie pragnę – powiedział. – Problem w tym, że ty też musisz tego chcieć. Oba magnesy muszą się przyciągać. – Przeciwne bieguny – zgodziła się i zrobiła ten ostatni krok, aż w końcu znalazła się tuż przy nim. Powoli ją objął… Nie tak jak na ulicy, z całkowitą pewnością siebie i siłą, ale tak, jakby ją testował. Sprawdzał, co ona zrobi. – Moglibyśmy cały dzień rozmawiać o magnetyzmie i biegunach, i o zakazie Pauliego, i o efekcie szkła spinowego, a mogę też po prostu coś w tej sprawie zrobić. Wspięła się na palce i pocałowała go. W tej samej chwili, w której ich usta się spotkały, poczuła, że jego mięśnie odprężają się i niemal namacalnie wyczuła ogarniającą go ulgę. I ten jego śmiech, który zawibrował na jej własnych wargach. – Uwielbiam, kiedy świntuszysz o fizyce – powiedział, a wtedy jego mięśnie znów się napięły, ale to było dobre napięcie. Podniósł ją i opadli razem na schludnie zasłane łóżko Pete’a, które podskoczyło i zaskrzypiało protestacyjnie. Claire też wybuchnęła zaskoczonym śmiechem i usiadła okrakiem na Shanie, żeby znów się nad nim pochylić i go pocałować, głęboko i słodko, z tym palącym rdzeniem, który zawsze bez wyjątku parzył, ale nigdy nie ranił. I nie w tym rzecz, że zapomniała, jakie to było cudowne, ale że jej ciało z rozmysłem ukrywało przed nią to wspomnienie, żeby ochronić ją przed tęsknotą, a teraz wszystkie te zakończenia nerwowe budziły się na nowo, wspominając i znów pragnąc. Dużymi dłońmi trzymał ją za ramiona, a potem przesunął je w górę, chcąc popieścić jej twarz ciepłym dotykiem, a ona w tym czasie rozpięła jego bluzę. Zadrżał i wygiął plecy w łuk, przysuwając się do niej. Westchnął, kiedy przesunęła dłońmi po jego brzuchu i torsie. Ta skóra była niesamowita w dotyku – miękka i ciepła, wręcz satynowa pod dotykiem jej dłoni. Palcem zaczepił o kołnierzyk jej bluzki, tuż ponad miejscem, gdzie zaczynały się guziki, a kiedy wyprostowała się, spytał: – Mogę ci z tym pomóc? Bo tak mi się jakoś zdaje, że powinienem sprawdzić, co masz pod spodem. Uśmiechnęła się i odsunęła jego rękę, a potem sama rozpięła pierwszy guzik. – Proszę – powiedziała. – Podoba się? – Moim zdaniem, trzeba jeszcze co najmniej… Ile ty tam masz tych guziczków? Jeszcze sześć. Łagodnie przygryzła jego pełną dolną wargę. – Tylko jeśli zdejmiesz tę koszulkę.
Usiadł jak rażony ościeniem i bluzę razem z koszulką zerwał z siebie tak szybko, że się wystraszyła, że naciągnął sobie przy tym jakiś mięsień. O Boże, jaki on był piękny, nawet z tymi sińcami, od których aż sama czuła jakiś wewnętrzny ból, był niewiarygodnie cudowny. Aż dech jej w piersiach zaparło. Tak samo działało na nią to jasne światełko w jego oczach, kiedy znów położył się na poduszkach. – Twoja kolej – powiedział i założył ręce z tyłu, pod głową. – Sześć guzików. – Pięć? – Tylko jeśli chcesz ten ostatni przy bluzce stracić. Uśmiechnęła się i zaczęła rozpinać. Po jednym naraz, powoli, obserwując ogień wzmagający się w jego spojrzeniu, czując własnym ciałem, jak jego ciało napina się, chociaż Shane starał się wyglądać na kompletnie odprężonego. Chłodne powietrze ucałowało jej ramiona, kiedy zsunęła z nich bluzkę. – Ładnie – stwierdził. Jego głos brzmiał teraz inaczej, cicho i szorstko jak dotyk kociego języka. – Chyba powinienem sprawdzić, czy ten stanik ma majteczki do kompletu. Miał. Żadna z tych części bielizny nie pozostała jednak zbyt długo na miejscu. Leżąc w ramionach Shane’a, senna i ciepła, Claire nie mog ła sobie wyobrazić, jak zdołała go przedtem opuścić. Odejść od tego. Odbyła przecież sporo szczerych rozmów o seksie z bardziej obytą Eve, o tym, co w nim dobrego i co złego. Najgorsze, zawsze mówiła Eve, jest kiedy faceta interesuje wyłącznie jego własne zadowolenie i kiedy traktuje dziewczynę jak jakąś ruchomą lalkę. Pewna oznaka, że związek będzie prowadził donikąd. Z Shane’em tak nie było, zupełnie nie. To przypominało kooperację i partnerstwo, i zostawiał ją z poczuciem radosnego, całkowitego nasycenia, zupełnego spokoju. Mnóstwem rzeczy mogli się martwić, ale tym nie. Nie tym, co się działo między nimi dwojgiem. Wyrwał jej się jakiś senny, szczęśliwy odgłos, a potem przytuliła się do niego mocniej. Ramionami obejmował ją w talii i stawał się solidnym, gorącym kocem, który przyciskał się do jej pleców. W jakimś momencie tego popołudnia udało im się naciągnąć na siebie pościel, i dobrze, bo ich ubrania poniewierały się gdzieś na podłodze w kompletnym bezładzie. Shane pocałował ją w kark, co wywołało rozkoszny dreszcz. – Tęskniłem za tobą – szepnął. Zachichotała cicho. – Widziałam. Ten pierwszy raz to jakoś szybko poszedł. Jęknął. – Dobijasz mnie. – Ale tylko trochę. A drugi raz był o wiele lepszy. Liznął jej ucho, a ona zaprotestowała cichym okrzykiem, a potem obróciła się do niego twarzą. Podparł się na łokciu, patrząc na nią z góry. Włosy miał strasznie potargane. Odsunęła mu je z oczu. – Kocham cię. – Wiem. – Ujął ją za rękę i pocałował dłoń. Dotyk jego warg na skórze był ciepły, wilgotny i delikatny. – A ja cię zawiodłem. To też wiem. Nie twierdzę, że nie zrobię żadnego błędu, pewnie zrobię. Ale obiecuję ci, że tego konkretnego już nie popełnię. – Niech będzie – powiedziała. – Sama też robię masę błędów, wiesz. – Znaczy, poza zadawaniem się ze mną? Pokręciła głową i pocałowała go. Tym razem to był leniwy i senny pocałunek, pełen miodu i radości. – Chciałabym, żeby tak mogło być. Tylko… to. Przez cały czas.
– Życie tak nie działa, wiesz. – A gdyby mogło? – To zamieszkalibyśmy w kartonowym pudle i zagłodzili się na śmierć? – Och, naprawdę wiesz, jak to ująć w seksowne słowa, prawda? – Taki mam dar. – Shane pogłaskał palcami jej plecy w dół, a potem w górę, jakimś zahipnotyzowanym, przypadkowym wzorem. – Chyba powinniśmy wstać i zrobić jakiś obiad. Poza tym trzeba by przeprać pościel, zanim wróci Pete. Tak chyba nakazują dobre maniery. – Jestem zdumiona, że o tym pomyślałeś. – Staram się, jak mogę. – Mm, z tym mogłabym się łatwo spierać. Och… – Nagle wstrzymała oddech, bo on zaczął próbować udowadniać swoje racje. Pocałował ją w ramię, potem w kark, potem w usta, a potem to leniwe tempo znów zintensywniało, na jakąś chwilę. Tym razem jednak oboje byli naprawdę zmęczeni i potrwało to kolejne pół godziny sennych poszeptywań, zanim Claire udało się go w końcu przekonać, żeby wstał, ubrał się i pomógł jej zdjąć poszewki z łóżkowej pościeli. Pete miał w rogu kuchni zainstalowane jedno z tych małych urządzeń stanowiących połączenie pralki i suszarki, więc włożyła wszystko do środka, dodała proszku, a potem wzięła prysznic i zostawiła wilgotne włosy luzem, kiedy Shane wcisnął się do niewielkiej kabiny na jej miejsce. Nie było tam dość przestrzeni dla dwojga. Prawdopodobnie to dobrze, biorąc pod uwagę, jak bardzo jej mięśnie były już zmęczone. Bolały w przyjemny sposób, ale jednak bolały. Ledwie się oboje zdążyli ubrać, kiedy klucz przekręcił się w zamku, a do środka wszedł Pete. Zamknął za sobą drzwi na zasuwę i stanął jak wryty u krańca przedpokoju. Claire i Shane siedzieli z niewinnymi minami na kanapie. Ona czytała jedną z książek Pete’a, klasyczną SF autorstwa Isaaca Asimova, którą już dawno zamierzała znaleźć, a Shane zmieniał kanały telewizora. Pete spytał: – Dlaczego znikła pościel z mojego łóżka? – Chcieliśmy nieco ci pomóc w domowych robotach – odparł Shane obojętnie. – Cześć, stary. Dzięki, że pozwoliłeś nam się tu trochę przechować. – Jeśli przez „trochę” masz na myśli do świtu, to taaa, dziękuję bardzo – powiedział Pete. – Człowieku, nieźle się za tobą uganiają. I nie mówię tu tylko o glinach. Jeszcze i groźne ugarniturowane typki. Ty wiesz, jakie, Claire. Widziałaś ich przedtem. Szukali cię, a teraz przyszli też szukać Shane’a. W cokolwiek się wplątaliście, siedzicie w tym po uszy. A co do mojego łóżka, to czy wy tu…? – Trzymaj się tego: zrobiliśmy pranie – powiedział Shane. – Bo gdyby chodziło o kanapę… – Dlatego nie cierpię przyjmować w domu gości – powiedział Pete. – No dobra. Pizza może być? Oboje pokiwali głowami. Claire dodała: – Przepraszamy za łóżko, Pete. I dziękujemy. – Tylko się z wami drażnię. Hej, do diabła, więcej frajdy to wyro od dawna nie widziało. A jeśli chcecie spytać, czy Jesse się odzywała, to nie, nic nie wiem. Nie pokazała się na swojej zmianie. Mick potężnie się zagotował, wierzcie mi, już i tak denerwował się tobą i tym twoim wielkim torbiszczem nielegalnych zabaweczek, które przechowywałeś na jego nieruchomości, Shane. Do cholery, dlaczego mi o tym nie powiedziałeś? – A co miałbyś zrobić? – Powiedziałbym Mickowi.
– No i dlatego ci nie mówiłem. Słuchaj, stary, to nie tak, że jestem jakimś świrem, który kolekcjonuje broń. Wszystko, co tu mam, ma służyć obronie mnie i Claire przed tym, co się na nas czai. A że się czai, to już wiesz. Pete nie był głupi. Zmrużył oczy, które stały się ciemne jak łupek, a potem sięgnął po telefon. – Jesse nie stanowi tu problemu. – Jesse jest wampirzycą. Czy będzie problemem, czy nie, stanowi dowód, że mogą się tu kręcić inne, które nie zachowują się tak miło. Trzymasz z nią… Wiesz, jak niebezpieczna potrafi być. Prawda? – Jest jedną z najmniej niebezpiecznych osób, jakie znam, bo robi dokładnie to, co powinna zrobić, za każdym razem. Nigdy nie straciła panowania nad sobą, ani razu. O wielu ludziach nie da się tego powiedzieć. – Uniósł palec, przerywając rozmowę i złożył zamówienie na dostawę pizzy. Nie pytał, na co mają ochotę, a Claire pomyślała, że na nic innego nie zasłużyli. Nadużyli przecież nieco jego gościnności, choć prawdopodobnie niczego innego się nie spodziewał. Kiedy skończył rozmowę, wrócił do omawianego przed chwilą tematu. – Przysięgam na Boga, jeśli twoje kłopoty wciągną ją w jakieś prawdziwe tarapaty, to pranie, jakie wziąłeś wczorajszej nocy, będzie pieszczotą, a ja z twojej czaszki zrobię sobie krążek do hokeja. Shane namyślał się nad tym podczas chwili milczenia. Claire widziała, że wziął słowa Pete’a poważnie, mimo dzielącej ich różnicy wzrostu. Jakiekolwiek by były umiejętności Pete’a w walce, Shane wyraźnie je znał i szanował. – Zrozumiane – powiedział. – Ale nie wydaje mi się, żeby coś z tego stanowiło winę Claire. Jesse jest chyba zaangażowana w sprawy doktor Anderson i stąd się bierze to rządowe zainteresowanie. Co do glin, pojęcia nie mam. Nie złamałem żadnych przepisów. – Ona złamała – powiedział Pete, ruchem głowy wskazując Claire. – Twierdzą, że mogłaś zabić swoją współlokatorkę. I że Shane ci pomógł. A tak przy okazji, ta broń wcale nie pomaga ci wyjść w tym wszystkim na niewiniątko. – Nikogo nie zabiłam – odparła Claire. – Liz została porwana. Shane ich widział. A Jesse usiłuje namierzyć ich furgonetkę. Słuchaj, Shane porobił zdjęcia. Shane odszukał je w telefonie, a Pete je przejrzał. Zdawało się, że przyjął rzecz do wiadomości; oddał telefon bez komentarza i tylko skinął głową. Potem poszedł do kuchenki po papierowe talerzyki. – Piwko? – zapytał. – Dokumentów nie będę wam sprawdzał. Nie jestem w pracy. – Ja się napiję – rzucił Shane w tej samej chwili, w której Claire podziękowała. Nie w tym rzecz, że czuła się członkinią jakiejś antyalkoholowej krucjaty, po prostu nie lubiła piwa, tak w sumie. Pete zamiast tego podał jej colę, a potem usiadł w niewielkim fotelu stojącym obok kanapy. Wszyscy patrzyli w milczeniu na obrazy migające na telewizorze, na ten zimny substytut kominka. A wreszcie Shane powiedział: – A więc, jak rozumiem, wy się już oboje znacie, ale Pete, to jest Claire, moja… – Narzeczona – wtrąciła Claire. Nie była pewna, czemu poczuła potrzebę powiedzieć to akurat teraz i akurat tutaj, ale po prostu musiała. Shane obrócił głowę i zaczął się na nią gapić, a wyraz zdumienia (i zadowolenia) na jego twarzy kazał jej się uśmiechnąć. – Hej, prosiłeś mnie, zapomniałeś? A ja się zgodziłam. Miesiące temu. Pomyślałam tylko, że może już pora zacząć o tym mówić. – Narzeczona – powtórzył Shane. – Znaczy, ja się z nią zamierzam ożenić. – Taaa? – odezwał się Pete. – Gratki. Kiedy? – O tym jeszcze nie rozmawialiśmy – odparła Claire. – Niedługo?
– Niedługo – zgodził się Shane. Spletli palce rąk. Przysunął się do niej bliżej na kanapie. – Oczywiście, jeśli nie będziemy ostrożni, może się to skończyć więziennym romansem. Kiepsko by było. Już kiedyś odpracowaliśmy ten cały pakiet. Ja w celi, ty na zewnątrz… – No cóż, może raz na odmianę to ja będę siedziała w celi, a ty na zewnątrz będziesz kombinował, jak mnie wydostać. Chociaż trochę się boję, że mógłbyś zrobić coś szalonego, żeby to się wydarzyło. – To by się mogło wiązać z jakąś nielegalną działalnością, owszem – powiedział Shane. – Nawet nie miałbym nic przeciwko temu, żeby w efekcie trafić do więzienia razem z tobą, ale pewnie by nas tam rozdzielili. A nie na to miałbym ochotę. Chyba zatem jedyne wyjście, jakie nam pozostaje, to nie dać się zapakować do klatki. – Można to uznać za sensowny cel – zgodziła się. – Pete, czy Jesse w ogóle się z tobą kontaktowała? – Dostałem od niej SMS, pisała, że rusza jakimś tropem. I tyle. Mam nadzieję, że niedługo tu dotrze… Zwykle wpada bez zapowiedzi. Zdaje się, że wampiry niespecjalnie szanują naszą prywatność. Pralka zadzwoniła brzęczykiem, dając znać, że cykl prania się skończył, a Claire szybko się podniosła i zajęła się przeładowaniem mokrej pościeli do suszarki. Uznała, że powinna przynajmniej tyle zrobić. Pete i Shane nic nie mówili. To nie tak jak między Shane’em i Michaelem, których łączyło to łatwe, niemal podświadome porozumienie, nad którym żaden z nich nie musiał się wiele zastanawiać. Pete’a Shane musiał odczytywać, starać się zrozumieć, co przyjaciel naprawdę myśli i czuje. Może takie porozumienie mogłoby się zrodzić z czasem, ale na razie, Pete zdawał się jakby nieco przyczajony, jakby miał się nieco na baczności. Może po prostu zawsze z założenia taki bywał. Rozległo się pukanie do frontowych drzwi i Pete podszedł do nich. Shane też się podniósł, marszcząc brwi. Trochę za szybko jak na pizzę – stwierdził. Pete skinął głową, nie zatrzymując się; w cieniu koło drzwi miał schowany kij baseballowy i po drodze wziął go do ręki. A potem wyjrzał przez wizjer. – Czy to policja? – spytała Claire. Nagle poczuła, że trochę brak jej tchu, bo jeśli to była policja, niełatwo byłoby z tego domu uciec. Był wygodny do obrony, ale nie oferował drogi ucieczki. A na zewnątrz by się nie przedarli, nie w starciu z regularną ludzką policją. Zresztą byłoby to złe posunięcie, z którejkolwiek strony spojrzeć, nawet jeśli nie byli niczego winni. – Nie – odparł Pete. W jego głosie brzmiało dziwne napięcie. Odsunął się od drzwi, uchylił je i powiedział: – Wchodźcie. Szybko. Dalej sprawy potoczyły się błyskawicznie – w jednej chwili Pete stał sam na progu swojego domu, a w następnej… W następnej w przedpokoju oprócz niego tłoczyły się trzy osoby. Dwie z nich podtrzymywały trzecią. Bezwładną. Być może nieprzytomną. Kiedy Pete zatrzasnął i zamknął drzwi, Claire zerwała się z miejsca. Tak samo jak Shane. A Eve wydarł się zduszony odgłos – ni to okrzyk zadowolenia, ni to szloch. Ona i Jesse podtrzymywały lejącego im się bezwładnie przez ręce, bardzo bladego, bardzo nieruchomego Michaela Glassa. Który w serce miał wbity drewniany kołek. – Boże, czy ten facet nie żyje? – wypalił Pete, kiedy dostrzegł to drewno. Shane zignorował go, podtrzymał Michae la, chwytając go pod ramiona i pomógł Jesse zanieść go na kanapę. Eve szła ich śladem, a Claire mocno ją przytuliła, kiedy przyjaciółka przystanęła,
usiłując złapać oddech. Eve cała się trzęsła. – Nic mu nie będzie – powiedziała Claire i potarła jej plecy. – Eve, wszystko dobrze, wszystko będzie dobrze… – Wyciągnij to – rzucił ostro Shane do Jesse, która przyklękła obok kanapy i wpatrywała się w kołek sterczący z torsu Michaela. – Pośpiesz się, on jest za młody, może mu to naprawdę zaszkodzić. – Stój! Nie dotykaj tego. Ma sprężynowy ładunek – rzekła Jesse i wskazała jakiś symbol wypalony w drewnie. – Znam ten znak. To symbol magazynowy Fundacji Dziennego Światła. Ma wbudowany ładunek wybuchowy ze srebrem. Jeśli spróbujesz go usunąć, zaleje mu serce srebrem. To go zabije. Shane sięgał już w stronę kołka, ale teraz cofnął się, mrużąc pałające wściekłością oczy. – Co to jest, do nędzy jednej, Fundacja Dziennego Światła? – Zaufaj mi, nikt, z kim chciałbyś zadzierać – odrzekła Jesse. – Jest pewna metoda rozbrajania takich rzeczy, ale będziemy musieli być bardzo ostrożni. Mam trochę doświadczenia. Pozwól mi się tym zająć. – Co tam się, do cholery, wydarzyło? – zapytał Shane. Nikt mu nie odpowiedział, nawet Eve, która wpatrywała się w Michaela z poszarzałą twarzą. Claire podtrzymywała ją, bo zdawało się, że zużywszy całą determinację, żeby przetransportować Michaela w bezpieczne miejsce, Eve kompletnie straciła siły pozwalające jej utrzymać się na nogach. Nie płakała. Nic nie robiła poza tym, że… czekała z jakąś ostateczną, rozpaczliwą cierpliwością. Na palcu jej zaciśniętej lewej dłoni połyskiwała i drżała ślubna obrączka z rubinem. – Claire. Claire, idź, sprawdź drzwi, upewnij się, że nikt za nimi nie szedł. Nie chciała zostawiać Eve, ale on miał rację, to było ważne. Pete jakby wrósł w ziemię, wpatrując się w zupełnie nieoczekiwanego, drugiego wampira na środku swojego saloniku. Zdawał się w tej konkretnej chwili przemyśliwać całą swoją dotychczasową życiową strategię. – Idź – szepnęła Eve. – Dam radę. – Jakoś zdołała ustać bez pomocy i Claire uścisnęła jej ramię, a potem pobiegła do drzwi, żeby wyjrzeć przez wizjer. Na zewnątrz w dość korzystnym miejscu stała uliczna latarnia, rzucając ostry blask na chodnik, który zdawał się opuszczony, jeśli pominąć samochód Jesse, zaparkowany po przeciwnej stronie ulicy. Wizjer nie pozwalał zobaczyć zbyt wiele po bokach, ale Claire była całkiem pewna, że na zewnątrz jest spokój. Obróciła się i uniesionym kciukiem dała znak Shane’owi, a on pokiwał głową i znów spojrzał na Michaela w tej napiętej, rozpaczliwie nieruchomej ciszy. A potem drzwi za plecami Claire zadygotały od nagłej i bardzo silnej salwy stukania. Zbyt głośnego. Claire pisnęła i obróciła się na pięcie, żeby znów zerknąć przez wizjer, a wtedy zobaczyła bladą twarz pod szopą dziko potarganych, czarnych włosów. Żadna ludzka istota nie mogłaby z natury takiej bladości osiągnąć. Otworzyła drzwi i powiedziała: – Właźcie, ale migiem! – Bo to był Myrnin… a za jego plecami stał Oliver. Oba wampiry błyskawicznie wpadły do środka z poszumem powietrza, a Oliver szybko zatrzasnął drzwi i pozamykał ich zamki. Oparł się o nie, widocznie znużony – co było dziwne – a Claire zdążyła tylko pomyśleć: Dlaczego Oliver tu jest? Bo chociaż został wygnany z Morganville przez Amelie, to zdaniem Claire nie miał czego szukać w tej akurat części kraju. Oliver poza tym wydawał się zaniedbany – ubrany niestarannie, w jakieś znoszone dżinsy, upaćkane smarem, wyblakły, luźny T-shirt drukowany we wzór przedstawiający wilka, a te swoje długie, kręcone, przypominające barwą sól z pieprzem włosy miał związane w luźny, nieporządny kucyk z tyłu głowy. Nie wyglądało, żeby je jakoś ostatnio mył. Żeby Oliver się
w ogóle mył. A Myrnin… No cóż, ten przynajmniej nie był ubrany gorzej niż zwykle, ale wydawał się straszliwie blady. I nie był ani trochę czystszy niż Oliver. Obaj mieli za sobą jakąś długą podróż, domyśliła się, chociaż wampiry tak naprawdę nie pachniały nigdy brzydko, chyba że miały kontakt z czymś cuchnącym. Sądząc z ogólnej otaczającej tych dwóch atmosfery, już od jakiegoś czasu przebywali głównie wśród gnijących śmieci. Myrnin przyglądał jej się przez kilka długich sekund, a potem odsunął z twarzy te swoje nieporządne czarne włosy i powiedział: – No to cię nie złapali. Ale czy przejęli to coś? – „To coś”? Co masz na myśli? – spytała Claire. Nie odpowiedział jej. Przytulił ją tylko, nagłym i gwałtownym gestem, i zanim zdążył jej się wyrwać jakiś okrzyk zaskoczenia, już się zdążył odsunąć. To było zupełnie tak, jakby człowieka ścis kała śnieżna zawieja, tyle że nieco mniej… mokra. Ale za to o wiele bardziej śmierdząca. Oliver odezwał się: – Poszliśmy zobaczyć się z Irene Anderson. Myrnin ma z nią dobry układ, nawet teraz. Niestety, okazała się… mało pomocna. Nie miała pojęcia, gdzie się podziałaś, wiedziała tylko, że zabrałaś urządzenie z jej laboratorium. – Że ja… co? Zaraz! Ja niczego nie zabierałam! – Och – westchnął Myrnin i obrócił się w jej stronę z miejsca, które zajął u boku Eve. – To jest bardzo, ale to bardzo niedobra wiadomość. Bo skoro ty go nie zabrałaś, zrobił to ktoś inny. Ktoś z dostępem do laboratorium, bo osobiście przejrzałem zapisy. Myrnin brzmiał… sensownie. Mimo tych skłębionych włosów, ubrania bezdomnego, smrodu śmieci i ogólnego zapaszku rzeczy znacznie gorszych. Zdawał się spięty, zaniepokojony i paranoidalny, ale w żadnym razie szalony. A zatem sprawy wyglądały rzeczywiście bardzo źle. Claire czasami uważała Myrnina za osobnika szalonego rekreacjonalnie, bo kiedy sprawy dotyczyły życia i śmierci, jej szef (i przyjaciel) umiał zdobyć się na zdecydowany wysiłek i dostrzegać wszystko z lodowatą precyzją. Płacił za to później swoją cenę, ale jeszcze nigdy nie była mu za ten wysiłek podobnie wdzięczna jak w bieżącej chwili. – Mówisz, że ktoś włamał się do laboratorium doktor Anderson i ukradł VLAD-a. Uniósł brwi. – VLAD-a? – To… urządzenie. VLAD. Vampire Leveling Adjustment Device. – Zdała sobie sprawę, niestety po fakcie, że Oliver, który nie zaliczał się do ścisłego kręgu osób, jakim ufała, też tego słucha, ale wampir powstrzymał się od komentarza. Całą uwagę skupiał na Michaelu, jakby rzeczywiście przejmował się jego losem. Co, znając Olivera, nie było wykluczone, chociaż on sam na pewno zdecydowanie by się od takiej opinii odciął. Była niemal pewna, że Myrnin rozzłości się na nią, że jego ukochany projekt nazwała imieniem sławnego wampira – Włada Palownika, powszechnie uważanego za historyczny pierwowzór hrabiego Drakuli – ale on tylko niecierpliwie pokręcił głową. – Musimy uciekać, i to szybko. Nie możemy tu zostać – powiedział. – Oliver i ja jesteśmy ścigani. – Ale kto? – Przez kogo, moja droga, przez kogo. Gramatyka naprawdę zeszła już pod najniższe strzechy… – Myrnin!
– Nie mam pojęcia. – Mówił bezbarwnym tonem, a w oczach płonęły mu niebezpieczne, czerwone węgielki. – Kiedy się dowiem, przyjdzie czas na osąd za Michaela. – Przyjął cios przewidziany dla mnie – wyjaśnił Oliver. – Głupota. Ja bym go z łatwością uniknął, gdyby on dał mi taką szansę. Na te słowa Eve obróciła się na pięcie nagłym ruchem i spiorunowała go rozpalonym do białości spojrzeniem. – Z łatwością? Z łatwością? Ty dupku jeden, on ci życie uratował! Zwykle słysząc wobec siebie taki ton ze strony jakiegoś człowieka Oliver warknąłby, pokazał kły i „wymierzył jej nauczkę”… ale niczego takiego teraz nie zrobił. Odwrócił tylko wzrok, a Eve patrzyła na niego gniewnie jeszcze przez chwilę dłużej, a potem uklękła przy boku Michaela i ujęła jego bezwładną, bladą dłoń w swoją. – Robi się zimny – zwróciła się do Jesse. – Proszę, jeśli zamierzasz coś zrobić… – Zastanawiam się – ucięła Jesse. – Siedźcie cicho, wy wszyscy. Ja to widziałam do tej pory wszystkiego dwa razy. – Co się stało? – spytał Shane. – W tych dwóch przypadkach? Nie odpowiedziała, co oznaczało, pomyślała Claire z zimnym dreszczem, że wampiry, którym serce przebito podobnym kołkiem, prawdopodobnie nie przeżywały. Jesse odezwała się wreszcie: – No dobrze. W żaden bezpieczny sposób nie da się tego rozbroić. Oliver, będziesz mi potrzebny. Nie poruszył się, póki nie obróciła głowy w jego stronę z nachmurzoną miną. Wtedy podszedł do Michaela. – Tak? – Jesteś ode mnie szybszy i silniejszy – powiedziała Jesse. Nie zamierzała prawić mu komplementów, po prostu stwierdzała fakt. – Potrzebuję, żebyś wyrwał ten kołek jednym ruchem, tak szybko jak tylko zdołasz. Ja zakryję ranę ręką, w razie gdyby srebro eksplodowało, może tak uda mi się powstrzymać je od przedostania się do krwiobiegu. – Kosztem twojej ręki – zauważył. – Nie ma innego wyboru – powiedziała Jesse. – Jestem dość wiekowa. Przetrwam. Dzienniaki jeszcze nie dali rady mnie zabić. Claire wstrzymała oddech, kiedy Oliver skinął głową, sięgnął ręką i ujął dłonią kołek. Spojrzał Jesse w oczy, a ona zaczęła odliczać. – Trzy, dwa, jeden. Na „jeden” Oliver wykonał ruch szybki jak błyskawica, tak szybki, że ludzkie oko nie mogło za nim nadążyć, a dłoń Jesse zasłoniła nadal otwartą ranę, kiedy kołek się z niej wysunął. A przynajmniej Claire zakładała, że właśnie tak się to wydarzyło, bo nie widziała tego wyraźnie, jedynie dostrzegła dłoń Jesse na piersi Michaela i kołek, który z prędkością pocisku rewolwerowego uderzył i roztrzaskał się o przeciwległą ceglaną ścianę. A po ścianie rozlało się płynne srebro. Jesse nie poruszyła się, chociaż wyrwał jej się jakiś odgłos – cichy, zduszony w gardle. A potem Claire zrozumiała dlaczego. Jej dłoń pokryta była srebrem. Ociekała nim. A ona nie mogła poruszyć tą ręką, dopóki rana Michaela się nie zagoi, albo zatrułby się srebrem jako bardzo młody wampir, i szybko umarł. Jej dłoń płonęła. Syczała. Claire ręką zakryła sobie usta, żeby powstrzymać mdłości, bo widziałam, jak znika skóra i spod niej wyłaniają się napinające się mocno ścięgna, ale Jesse nadal trwała w miejscu, nieporuszona, blada jak marmurowa rzeźba.
– Chyba się już zasklepiła – szepnęła wreszcie Jesse i po prostu… przewróciła się. Oliver ruszył w jej stronę, ale – co Claire wydało się zadziwiające – u boku Jesse już pojawił się Myrnin, chwytając ją, kiedy przewracała się w tył, i łagodnie kładąc ją na leżącym pod kanapą kolorowym chodniku. Eve rzuciła się przed siebie i rozpaczliwie zaczęła sprawdzać blady tors Michaela, szukając jakichś śladów uszkodzeń. – W porządku – powiedziała. – Michael? Michael! Otworzył błękitne oczy, zamrugał i wyszeptał: – Eve? – Jego głos brzmiał zadziwiająco słabo, ale przynajmniej chłopak żył. Myrnin pogrzebał w kieszeniach swojego zbyt dużego płaszcza – pełno miał w nim kieszeni, przy niektórych luźno latały ich klapki – i wyjął niewielką, zakorkowaną fiolkę jakiegoś proszku. Podtrzymał na swoich kolanach głowę i ramiona Jesse, korek wyciągnął zębami, a potem proszkiem posypał jej poparzoną dłoń. Wykrzyknęła i wygięła plecy w łuk, a on przytrzymał ją, gdy walczyła i próbowała się wyrwać. – Spokojnie, miła pani, spokojnie, to przejdzie, ból minie, to zatrzyma srebro i zagoi twoją ranę, chociaż blizny na jakiś czas zostaną… Spokojnie, lady Gray, spokojnie… Lady Gray? Więc znał Jesse… No cóż, oczywiście, że ją znał, nieprawdaż? Bo przecież została wygnana z Morganville przez Amelie. A mimo wszystko. Claire zamrugała, bo jeszcze nigdy nie widziała, żeby Myrnin zachowywał się tak… delikatnie. Ani tak formalnie. A Jesse wyrwało się jakieś długie, urywane westchnienie, a potem uśmiechnęła się do niego. Cokolwiek jej podał, zadziałało. Uszkodzenia nadal wyglądały poważnie, ale sądząc z tego uśmiechu, z sekundy na sekundę zwiększającego moc liczoną w watach, ból mijał. Myrnin dotknął dłonią jej policzka lekką, łagodną pieszczotą – coś, czego Claire chyba nigdy wcześniej u niego nie widziała. Nie w taki sposób. – No cóż – powiedziała Jesse z jakimś zaśpiewem, którego wcześniej w jej głosie nie było. – Rzadki to i słodki dzień, który wywabia cię z twej jaskini, pajączku. – A jeszcze rzadszy staje się świadkiem twojego bólu, lady Gray. Dzielny był to czyn. Bardzo dzielny. – Akt głupoty, gdyby chłopak miał nie przeżyć – odparła. – Och, psiakrew, zostaw już tę rękę. Srebro nadal pali, ale to minie. Za stara jestem, żeby miało mi mocniej zaszkodzić. – Wyglądasz najwyżej na tysiąc lat i ani dnia więcej – zapewnił Myrnin. Mój Boże, pomyślała Claire. Czy on z nią naprawdę flirtuje? Cóż, jeśli tak, to trudno było mieć mu to za złe. Jesse była… po prostu fantastyczna. Michael usiłował usiąść na sofie, a Shane i Eve próbowali mu na to nie pozwolić. Claire dołączyła do nich, a kiedy stało się rzeczą jasną, że żadne „nie” go nie powstrzyma, pomogła im usadzić go prosto. – Hej – odezwała się do niego. – A nie miałeś czasem powstrzymywać kłopotów, a nie pchać się w sam ich środek? – Dobre chęci – powiedział Michael i zakaszlał. Ten kaszel brzmiał niepokojąco mokro. Eve złapała garść chusteczek z pudełka na stoliku do kawy, a kiedy Michael przestał kaszleć, a ona odjęła chusteczki od jego ust, całe były przesiąknięte świeżą czerwoną krwią. Ale i tak wydawało się, że on się czuje lepiej. – Chyba już bliżej śmierci być nie mogłem. – Mniej więcej – zgodził się Shane. – Słyszałeś kiedyś, żeby ktoś umieszczał zastrzyk ze srebra w kołku? – Nigdy – odparł Michael. – Ale wydaje się, że to znakomity, cholera, pomysł, pod warunkiem że ten kołek nie trafia w pierś akurat mnie.
– Taaa, tak właśnie myślałem. – Shane uścisnął go za ramię i przykucnął, żeby spojrzeć mu prosto w oczy. – Dobrze się czujesz, bracie? – Spoko. I dobrze widzieć, że podtrzymujesz tradycję. Znów dałeś się sprać na kwaśne jabłko i to mimo że mieszkasz w tym miłym, cywilizowanym mieście. – To nie była moja wina. Michael tylko pokręcił głową. Nadal wydawał się bardzo blady, a oczy miał zaczerwienione. Trzymał Eve za rękę i teraz pociągnął ją za nią, chcąc jej coś szepnąć na ucho. Pokiwała głową i obróciła się w stronę Pete’a – który nadal stał dokładnie w tym samym miejscu co przedtem i wydawał się kompletnie przytłoczony tym wszystkim, co się na niego nagle zwaliło. I w sumie nic dziwnego, pomyślała Claire. Zawracał sobie głowę tą zbrukaną seksem pościelą, a tu nagle pojawiają się poranione wampiry, a po ceglanej ścianie mieszkania rozlewa się wielką plamą płynne srebro. Nawet dla kogoś, kto znał Jesse, ten nagły najazd nieumarłych mógł stanowić twardy orzech do zgryzienia. – Przepraszam – odezwała się do niego Eve. – Masz może jakąś, hm, plazmę? W torebkach? Pete spojrzał na nią nierozumiejącym wzrokiem, a wreszcie odwrócił się i podszedł do fotela. Klapnął na nim, schował twarz w dłoniach i wyłączył się z otaczającej go rzeczywistości. – To chyba znaczy, że nie – powiedziała Eve. – No dobrze. Przepraszam, chłopaki, ale jego trzeba nakarmić i mam zamiar podsunąć mu żyłę. Więc jeśli się brzydzicie to się odwróćcie. Claire się odwróciła, nie tyle dlatego, że na widok krwi miałoby jej się zrobić niedobrze, ile dlatego, że sam akt wydawał jej się niepokojąco intymny. Shane też się odwrócił i zaczął rozglądać po pokoju. Oliver przyglądał się pozostałościom drewnianego kołka, chociaż bardzo się starał nie dotknąć czasem resztek srebra, które z niego wyciekały. Myrnin i Jesse sprawiali wrażenie bardzo zażyłych. – No cóż – odezwał się Shane. – Przynajmniej nie jesteśmy już sami w tej naszej ucieczce. Najwyraźniej gliniarze mogą być w tej chwili najmniejszym z naszych zmartwień. – Objął Claire ramieniem w talii i przyciągnął ją do siebie, a ona się nie opierała. – Nic ci nie jest? – No skądże – powiedziała i zadrżała. – Nagłe to wszystko było. I trudne. – Moim zdaniem Pete dostał migreny. I nie jestem pewien, czy srebro da się usunąć z tego chodnika. Jesse podniosła się na nogi, zanim zdążył dokończyć to zdanie, poszła do niewielkiej łazienki i wróciła chwilę później z grubym zwojem cienkiego bandaża. Przyniosła go Myrninowi i wręczyła, unosząc wysoko brwi. – Można cię prosić? – spytała. Skłonił się lekko, a potem przytrzymał jej dłoń i obandażował. Nieźle mu to szło, stwierdziła Claire, miał sporą praktykę w opatrywaniu ran, a co do tej konkretnej, nie miało to żadnego znaczenia, czy chodziło o wampira, czy człowieka. Każdy bandaż wygląda tak samo. Rozdarł jeden koniec bandaża i zawiązał go, co też, uznała Claire, brało się z doświadczenia nabranego w czasach, kiedy nie wymyślono jeszcze taśmy klejącej. Kiedy już skończył, przygładził bandaż i nie śpieszył się z wypuszczeniem dłoni Jesse ze swojej. Jesse obdarzyła go niespiesznym promiennym uśmiechem, a blade policzki Myrnina odrobinę poróżowiały. Cofnął dłoń. – Już lepiej – powiedział – moja pani. – Mój panie – odparła i wykonała całkiem zgrabny dyg, zwłaszcza że miała na sobie
dżinsy i głęboko wyciętą, czarną szydełkową bluzkę. Ciemnorudy warkocz zwieszał się przez jej ramię grubym sznurem, a kiedy spojrzała na wampira spod rzęs, Claire pomyślała, że sztukę flirtu Jesse musiała ćwiczyć przez co najmniej parę setek lat. Biedny Myrnin. Zdecydowanie nie dorastał jej w tym do pięt, i zdecydowanie wyszedł z wprawy, bo odchrząknął i odwrócił się do niej plecami – niezbyt eleganckie zakończenie konwersacji – a potem powiedział: – Claire. Za mną. Odruchowo ruszyła za nim, kierując się do kuchenki, ale Shane jej nie puścił. Silny uchwyt dłoni zatrzymał ją w miejscu i Claire obejrzała się na niego, marszcząc brwi. – Nic mi nie będzie – zapewniła. To, co zobaczyła na jego twarzy, nie było zazdrością ani zmartwieniem, ani niczym podobnym; to była zwykła, prosta, niczym innym nieskażona ostrożność. To wszystko dzisiaj było dziko dziwne. Zrozumiała, co czuł, pragnąc zwolnić tempo i sprawić, żeby wszystko zrobiło się nieco bardziej zrozumiałe. – Pozwól mi z nim porozmawiać i sprawdzić, czy da się z tego wszystkiego coś zrozumieć. – Będziesz gadać z Myrninem – rzekł Shane. – Moim zdaniem to nieco zbyt wysokie wymagania. – Ale puścił ją, a ona poszła śladem przyjaciela – swojego szefa i utrapienia – do niewielkiej, wydzielonej kuchenki. Obejrzała się przy tym na Michaela i Eve; on już skończył pić z jej nadgarstka i resztką bandaża Jesse zgrabnie opatrzył niewielką rankę. Spojrzenie jego wpatrzonych w Eve oczu było wrażliwe, pełne wdzięczności i wprost rozdzierające serce. Nikt, kto wierzył, że wampiry pozbawione są uczuć żyjących ludzi, nigdy nie spotkał Michaela Glassa. Odsunęli się, jak się tylko dało najdalej od pozostałych w czterech ścianach małego domu Pete’a, a Claire starała się pozostawić choć kilkanaście centymetrów odległości pomiędzy sobą a Myrninem. Uch. Gdzie on się włóczył, po miejskim wysypisku? Ale widziała wyraźnie, że higiena nie stanowi w tej chwili sprawy najpilniejszej, sądząc po ognistej intensywności spojrzenia, jakie w niej utkwił. – Ty i Irene – zaczął Myrnin. – Co zrobiłyście? Claire poczuła się zaskoczona, bo nie spodziewała się z jego strony podobnie oskarżającego tonu. – Nic! – powiedziała i zaplotła ramiona na piersi. Wiedziała, że to obronny ruch, ale było jej wszystko jedno. – To ty kazałeś mi z nią pracować, Myrnin, więc nie wiń mnie, jeśli coś się w tym wszystkim nie udało. Ja tylko chciałam przyjechać tu na studia! – I patrz, jak świetnie wszystko się ułożyło! – stwierdził z ironią. – Ufałem Irene bezgranicznie. Już od jakiegoś czasu była tu moją agentką w zewnętrznym świecie i pomagała ukrywać naszą prawdziwą naturę przed tymi, którzy wokół nas węszyli. – Na przykład przed rządem? Myrnin nie odpowiedział. Nie umiał ustać bez ruchu i teraz przestał przestępować z nogi na nogę tylko po to, żeby przysunąć się do kontuaru i zacząć niespokojnie otwierać i zamykać szuflady szafki. Claire w jednej dostrzegła kątem oka jakieś przypadkowe badziewie, w innej widelce i łyżki. Myrnin nie szukał niczego konkretnego, po prostu nie mógł uspokoić rąk. – Irene zawsze miała powiązania z agencjami federalnymi – przyznał. – Ale to nigdy nie dotyczyło nas bezpośrednio, aż do niedawna. – Po prostu powiedz mi, co się stało! Co ci kazało wyjechać z Morganville i w ogóle przebyć ten kawał drogi tutaj? Wiem, że Oliver już był w drodze, czy to ty na niego wpadłeś, czy on odnalazł ciebie?
– To strasznie dużo pytań, jedno za drugim. Och, patrz, on ma masło orzechowe. Lubisz masło orzechowe? – Myrnin! – Ale takie chrupiące od orzechów… – Popatrzyła na niego z niewypowiedzianą frustracją, a on odstawił słoiczek z powrotem do spiżarki i zamknął drzwiczki. Z gałki drzwiczek zwisał pęk gumowych opasek, więc zdjął parę i zaczął się nimi bawić. I dobrze. To mogło nieco mniej ich oboje rozpraszać. – Wyjechałem z Morganville, ponieważ otrzymałem informację, w której stwierdzono możliwość dowiedzenia, bez żadnych wątpliwości, istnienia na świecie wampirów. – O Boże, Myrnin. W Internecie to wyczytałeś? Bo nie można wierzyć we wszystko, co się tam wygrzebie. – Ja to wiem! I nie, nie uwierzyłem w to. Nie w pierwszej chwili. Ale to nie były komentarze do przyjaciół zamieszczane przez jakiegoś łatwo się ekscytującego filmowego fana. To był pewien lekarz, przygotowujący naukowy artykuł. To był alert Google, tak przy okazji. – Zdawał się wręcz śmiesznie dumny z tego, że umie je ustawiać. – Facet był zlokalizowany w Bostonie. Czułem, że na pewno nie bez powodu taka rewelacja zostaje ujawniona z miejsca tak blisko lokalizacji Irene, więc zadzwoniłem do niej. A ona nie odebrała telefonu. – Ludziom się to zdarza. To nie znaczy, że… – Claire, ja cię tu wysłałem. Wysłałem cię do Irene, dla bezpieczeństwa. I bałem się, że… Bałem się, że ona nas mogła zdradzić. Być może zwykłym przypadkiem. Jeśli wieść o wampirach się rozniesie i zostanie potraktowana poważnie, byłoby to wyłącznie kwestią czasu, zanim informacje o Morganville również znajdą się w obiegu. Kontrolujemy takie zdarzenia, musimy, albo zostaniemy starci z powierzchni ziemi. Zwykle Oliver wysłałby swoich agentów, żeby się sprawą zajęli, ale Oliver był, hm, no cóż, niedysponowany… – Chciałeś powiedzieć, wygnany. – Tak, tak, ale nie mogłem czekać, aż Amelie zdecyduje, kto najlepiej sobie poradzi z zaistniałym kryzysem. Znam Irene i miałem całkiem niezłe pojęcie, jak odnaleźć Olivera. Myślałem, że we dwóch poradzimy z tym sobie z łatwością. – I jak wam poszło? Rozerwał jedną z gumek gwałtownym ruchem dłoni i upuścił ją na podłogę. Druga gumka była wytrzymalsza, ale szarpnął ją tym mocniej. – Niezbyt dobrze… – przyznał. – Do tej pory nie udało mi się namierzyć tego doktora, którego Google znalazło z taką łatwością. Ludzki świat jest o wiele bardziej skomplikowany, niż zapamiętałem. A Oliver nie był przesadnie skłonny do współpracy. A potem Amelie próbowała mnie przywołać z powrotem do Morganville. To wszystko było szalenie stresujące. Claire westchnęła i opanowała niemal nieodpartą chęć potrząśnięcia nim mocno. – Powiedz mi, co się zdarzyło dzisiaj. Zamrugał i niespokojnym ruchem strzelił z gumki, którą zdążył sobie założyć na nadgarstek. – Oliver i ja próbowaliśmy namierzyć tego doktora w jego biurze, ale go tam nie było. Oliver wdał się w dysputę z kimś, kto nazwał nas bezdomnymi mętami i próbował opluć. Udało mi się powstrzymać go przed zrobieniem czegoś zbyt głupiego, ale obawiam się, że i tak nie były to miłe chwile dla naszego dręczyciela. A potem poszliśmy do tego doktora do domu, ale znów go nie zastaliśmy. Nie bardzo wiedziałem, co robić dalej. Zwykle nie zmuszam się do aż takich wysiłków. – Podszedł do zlewu i zaczął odkręcać i zakręcać kurki. Claire miała niewielką nadzieję, że może skorzysta z okazji i się trochę obmyje, ale najwyraźniej nie przyszło mu to do głowy. – Michael znalazł nas właśnie, kiedy usiłowaliśmy zobaczyć się
z Irene. Znów zabroniono nam wejścia na uniwersytet ze względu na nasze ubranie i ogólny nieład, a Michael obiecał nam pomóc znaleźć pokój motelowy, gdzie moglibyśmy się umyć. Eve powiedziała, że zorganizuje nam nowe ubranie. To mogło być ciekawe. Claire chętnie by zapłaciła, żeby zobaczyć, co Eve kupiłaby dla Olivera. O Myrninie nawet nie wspominając. Byłoby to co najmniej w stylu szalonym i wyjątkowym. – Jak rozumiem, sprawy aż tak daleko nie zaszły – powiedziała Claire. – Bo nadal śmierdzicie i nosicie łachmany. Myrnin spojrzał po sobie i westchnął. – Błagam o wybaczenie. Życie bywa okrutne. Tak, kiedy wyszliśmy z uniwersytetu, zaczęło nas śledzić kilku mężczyzn w jakimś takim dużym pojeździe. Kiedy się zatrzymaliśmy w motelu i otrzymaliśmy klucz do pokoju, zostaliśmy bez ostrzeżenia zaatakowani. Michael stanął na drodze jednemu z napastników, który celował kołkiem w Olivera, Oliver w tym czasie walczył z innym. Nie od razu zorientowaliśmy się, że ten kołek wcale nie był z samego drewna. Ale Oliver widział już raz kiedyś coś podobnego i powstrzymał mnie, zanim spróbowałem go wyrwać. Przypomniałem sobie, że lady Gray tu jest, że się opiekuje Irene i zacząłem ją błagać o pomoc. A ona przywiozła nas tutaj. – Jechali za wami? – Nie. – Myrnin wydawał się tego całkowicie pewien i Claire zastanawiała się przez moment nad tą pewnością, aż zrozumiała. Nie zostawili za sobą nikogo, kto mógłby za nimi ruszyć w pogoń… – Ale uznaliśmy, że niemądrze byłoby czekać tam na pojawienie się policji. Jesse uważała, że tu będzie najbezpieczniej. Nie spodziewałem się zastać tu ciebie. – Dla nas to też był poranek bogaty w wydarzenia – powiedziała Claire. – Moja przyjaciółka została porwana, a policja uważa, że Shane i ja mogliśmy mieć z tym coś wspólnego. – Naprawdę? A mieliście? – Nie! No coś ty! Myrnin wzruszył ramionami. – Ja tam nie wiem, zapytać musiałem. Ta twoja przyjaciółka, ona dysponuje jakąś wiedzą na temat wampirów? – Ani dudu. Ona w nie nie wierzy. Nawet nie w taki „może to jednak istnieje” sposób jak wiele dzieciaków ze studiów. – Hm. No to jej zniknięcie może nie mieć z nami nic wspólnego, a zatem nie leżeć w sferze spraw, które nas obchodzą. – Że co proszę? Nie obchodzą? To moja przyjaciółka! Zdaje się, że to Myrnina zaskoczyło. Spojrzał na nią spod zmarszczonych brwi i przestał rozciągać gumkę, jakby Claire wreszcie, na chwilę przynajmniej, zdołała przykuć jego uwagę. – Znajdujemy się w niebezpieczeństwie, Claire. W bardzo realnym niebezpieczeństwie. Irene mówi, że to twoje urządzenie znikło z jej laboratorium, ktoś, kto w świecie realnym cieszy się powszechną wiarygodnością, zamierza wyprodukować dowody na wampiryzm, może ze złapaniem paru realnych okazów włącznie. Ze względu na nasze przetrwanie i dobro nie możemy na coś takiego pozwolić. Musimy zlokalizować tych ludzi, powstrzymać ich i wymazać wszelką wiedzę na temat tego wydarzenia, kiedy takie rzeczy się dzieją, przypominają zmiany rakowe, które trzeba koniecznie wyciąć. Rozumiesz? – Rozumiem, że dzieje się tutaj coś więcej niż tylko to, co dotyczy ciebie samego – odparła. – Doktor Anderson miała do czynienia z jakimiś groźnymi, szpiegowskimi typkami, którzy, prawdopodobnie nie przypadkiem, dostali się do mojego domu, kiedy myśleli, że mnie
tam nie ma, szukając czegoś, co mogło być VLAD-em. A potem moją przyjaciółkę wywożą w furgonetce jacyś mężczyźni. Dla mnie to brzmi tak, jakby po prostu zajęli się sprawą jeszcze głębiej. Może to ma jakiś związek z planowaną publikacją tego twojego doktora. – Jeśli tak jest, jeśli w to wszystko w jakiś sposób zamieszane są agencje rządowe, to sprawa jest poważna, Claire, rzeczywiście poważna. – A więc niezupełnie jak ten rak. – Owszem, to nadal bardzo raka przypomina. Tyle że potrzebniejszy będzie znacznie większy skalpel. – Miała nadzieję, że nie mówił o tym w sensie dosłownym, z Myrninem nigdy nie można było być takich rzeczy do końca pewnym. – Nic z tego w chwili obecnej nie ma większego znaczenia. Musimy stąd się zabrać i znaleźć Irene. Ona jest dokładnie tym, czego nasi wrogowie, jeśli zamierzają naszymi wrogami być, będą potrzebowali: człowiekiem o głębokiej wiedzy na wszelkie związane z wampirami tematy. Człowiekiem, który ma związki ze swoją społecznością i cieszy się poważaniem. Nie możemy w żaden sposób ryzykować, że dostanie się w nieodpowiednie ręce. Logika Myrnina bywała czasem zawiła, ale tym razem zdawała się trafiać dokładnie w punkt. Doktor Anderson stanowiła słaby punkt, przy tak wielu figurach zmieniających pozycję na szachownicy należało zadbać o jej bezpieczeństwo, zanim wydarzy się cokolwiek innego. Zanim zajmą się ratowaniem Liz, ubolewała w duchu Clare. Wiedziała jednak, że nie może pomóc Liz, nie natychmiast. Przyszło jej wtedy do głowy, żeby zadać Myrninowi pewne szalenie ważne pytanie. – A jak się nazywa ten doktor? Ten, który ma dowód na istnienie wampirów? – To jakiś doktor Patrick Davis – powiedział Myrnin. – Wątpię, żebyś coś o nim wiedziała. – No cóż – powiedziała Claire. – I tu się bardzo mylisz. Zaczęła teraz dostrzegać, w jaki sposób wszystkie poszczególne elementy tej układanki pasują do siebie, tworząc razem bynajmniej nie ładny obrazek. Oliver podszedł do nich i spojrzał na Myrnina z niecierpliwym marsem na twarzy. – Jeśli już skończyłeś plotkować ze swoją małą przyjaciółeczką, to musimy się stąd zabierać – powiedział. – I to już. Zdaje się, że ten idiota, Shane, narobił sobie kłopotów z policją. Wcześniej czy później na pewno trafią tu jego śladem, bo, niestety, nie są takimi kompletnymi głupcami, jak byśmy chcieli. – Może powinniśmy zatem Shane’a im tu zostawić – rzucił Myrnin swobodnym tonem. – To by znacznie zmniejszyło ilość naszych kłopotów. – Nie! – zaprotestowała ostro Claire. – Zostawcie go, a ja też zostanę. I sądzę, że Eve i Michael też nie byliby z tego zadowoleni. Możecie z nimi omówić tę sprawę, oczywiście. Myrnin miał taką minę, jakby gotów był spróbować, ale Oliver zdecydowanym ruchem go powstrzymał. – Nikogo nie zostawiamy. A Shane wie o Morganville tyle samo, jeśli nie więcej, co ktokolwiek inny. Nie odważyłbym się go tu porzucić. Stanowiłby kopalnię cennych informacji. – Nigdy by nic nie powiedział – odpaliła Claire. – Wszyscy mówią – stwierdził Oliver. – Pytanie tylko, czy mówiąc, mówią prawdę? Ja nie ufam linii, z której pochodzi ten chłopak. Są w nim nadal przebłyski tego, czym był jego ojciec i nie jestem do końca przekonany, czy ostateczny upadek Morganville nie sprawiłby mu odrobiny przyjemności, takiej w imieniu jego własnej rodziny. Więc chłopak jedzie z nami i ani słowa więcej na ten temat. I ni stąd, ni zowąd – Claire musiała zresztą przyznać sama przed sobą, że kompletnie o jego istnieniu zapomniała – Pete wstał. Był to gest tak nagły, że wszyscy skupili na nim
uwagę. Wydawał się blady, spięty i ponury. Powiedział: – Jesse, wiem, że mówiłem, że to całe wampirze łajno specjalnie mi nie przeszkadza, ale tym razem to już przegięcie. Co ja mam z tym wszystkim zrobić… Ot tak po prostu, przyjąć do wiadomości? – Tak – odrzekła Jesse. Głosem łagodnym, ale stanowczym. – Ja jeszcze raz cię przepraszam. Jedź z nami. Zostając tutaj, narazisz się na ataki tych, którzy nas ścigają, a już widziałeś, do czego są zdolni. Przyjaciółka Claire, próba zabójstwa Michaela… Nie będą cię pytać delikatnie. Jeśli pojedziesz z nami, zajmę się tobą. Pete raptem się uśmiechnął. Ponury był to uśmiech, ale przynajmniej miał jakiś odległy związek z poczuciem humoru. – Wiesz, rzadko która dziewczyna tak do mnie mówi. – Nie jestem byle jaką dziewczyną – rzuciła Jesse, wysoko unosząc jedną brew. – Nieprawdaż? – Oczywiście – powiedział Myrnin, a potem się zawstydził i ruszył stanowczym krokiem w stronę drzwi. – Ruszamy. Claire przystanęła obok Eve i Michaela. Wymieniła ciepły, szybki uścisk z Eve, a potem z Michaelem też. – Dobrze się czujesz? – spytała go. – Michael pokiwał głową. – Na tyle, że dotrzymasz nam kroku? – Dam radę – odparł, mniej więcej z taką samą przesadą, w jaką popadał czasem, oceniając swoje siły, Shane. – Shane, stary, kto ci tak dupę skopał? – Twoja babcia – powiedział Shane. – Idziemy. Claire zdążyła zupełnie zapomnieć, że ma przy sobie komórkę i przypomniała sobie dopiero wtedy, kiedy ta się rozdzwoniła – a wtedy spanikowała, bo jeśli policja jej poszukiwała, to równie dobrze Claire mogła obnosić wielki neonowy napis: „Tu jestem, proszę przyjechać mnie aresztować”. Wyszarpała komórkę z kieszeni i zerknęła na wyświetlacz, a potem odebrała połączenie, wyświetlające się jako numer prywatny. – Słucham? Wszelka nadzieja, że to pomyłka, ulotniła się, kiedy usłyszała po drugiej stronie zdyszany, przerażony oddech. – Claire? – To był ledwie szept, ale głos należał do Liz. – Claire, jesteś tam? – Przyjaciółka mówiła głosem drżącym i rwącym się co chwila, i wyraźnie bała się, że zostanie podsłuchana. – Liz? Liz, to ja! Gdzie jesteś? – Claire zatkała sobie drugie ucho, bo Shane zaczął ją o coś pytać i odwróciła się plecami do wszystkich, chcąc się skoncentrować na słuchaniu. – Liz, czy ty mnie słyszysz? – Musisz mnie stąd wydostać, Claire, błagam, przyjedź po mnie… – Głos Liz był pełen cichej desperacji i strachu. – Zabrali mnie z domu, Derrick usiłował ich powstrzymać, ale… – Derrick był z nimi? – Nie, nie, zobaczył ich i usiłował im przeszkodzić, ale oni go zabrali a mnie umieścili po ciemku z czymś… Z czymś, co… Słabo mi, w głowie mi się kręci, musisz przyjechać i mnie stąd zabrać… – Zaczęła płakać, a Claire ścisnęło się serce. Było w tej dziewczynie coś tak po dziecięcemu zrozpaczonego, że słuchanie jej aż bolało. – Przyjadę – obiecała Claire. – Powiedz mi, kochanie, gdzie jesteś. – Ja… – Liz wzięła ostry, głęboki wdech, a potem na długą chwilę zamilkła. Kiedy odezwała się ponownie, jej głos brzmiał jeszcze ciszej, a słowa napływały szybciej. – Zdobyłam telefon jednego z facetów, którzy tu mnie doglądają, ale oni się zorientują i będą
wiedzieć… Jestem w takich tunelach, w tunelach centralnego, gdzieś pod budynkami przyległymi do biblioteki… O Boże, znów idą… – To ostatnie powiedziała pozbawionym tchu szeptem, a potem Claire usłyszała ostry krzyk i połączenie ze strony Liz zostało przerwane. Kiedy się obróciła, wszyscy na nią patrzyli. Shane, Eve i Pete – ludzie. Oliver, Myrnin, Michael i Jesse – wampiry. Czekali, aż usłyszą, co się stało. Powiedziała: – Biblioteka, aneks magazynowy, tunele pod nim. Ale już. Moja przyjaciółka ma prawdziwe kłopoty. – Czy bierzesz pod uwagę, że to może być z rozmysłem zastawiona pułapka? – Tak – rzekła Claire. Otworzyła klapkę z tyłu telefonu i wyjęła z niego kartę SIM, a potem uniosła ją w ręku. – Jeśli jej pozwolili zadzwonić do mnie, to będą tego szukać. Muszę znaleźć się od tej karty jak najdalej się da. – Jedną chwileczkę – powiedział Myrnin, a potem otworzył drzwi i znikł za nimi. Wszyscy popatrzyli po sobie nawzajem, czekając, a za chwilę Myrnin wrócił. Trzymając w dłoni potężnie wkurzonego gołębia. Claire niepokoiła się, co też zamierza z biednym ptakiem zrobić, ale on tylko podał go Eve do potrzymania – ujęła ptaka, trzymając go na wyciagnięcie ręki i krzywiąc się mocno – a on wziął do ręki skrawek bandaża, którym wcześniej opatrzył dłoń Jesse i jego resztą owinął kartę SIM, robiąc z niej zgrabny pakiecik, a potem przymocował go do łuskowatej nogi ptaka. – Można się czegoś nauczyć po latach wykorzystywania ptaków do przesyłania wiadomości. – Ujął gołębia i znów zniknął z nim na zewnątrz, a potem wrócił z bardzo z siebie zadowolonym uśmiechem, ocierając dłonie o spodnie. Uch, ptasie guano. – Zabierze to o wiele kilometrów stąd, byle jak najdalej ode mnie. – Na ludzi też zaczynasz tak działać – odezwał się Oliver. – Ręce byś umył. Myrnin zerknął na niego spode łba, ale Claire ułożyła usta w nieme „proszę” i jednak, mimo wszystko, poszedł je umyć. A potem bez żadnej dalszej dyskusji wyszli z domu. Kierując się w stronę tuneli. Ten system tuneli pod MIT był iście bizantyński i legendarny; studenci wykorzystywali szersze z nich jako miejsce schronienia a także sposób przemieszczania się w trakcie ostrych zim stanu Massachusetts, a hakerzy tuneli i dachów Cambridge regularnie je badali i tworzyli ich mapy. Mimo to ciągle znajdowały się jakieś nowe ich obszary – niektóre od dawna zapomniane, jak słynne wykładane cegłami prysznice czy grobowiec zapomnianej drabiny. Claire posprawdzała dostępne w sieci mapy z telefonu Michaela, ale nie znalazła żadnych śladów tuneli pod zabudowaniami magazynowymi biblioteki, które mieściły się w odległym fragmencie kampusu… Co nie znaczyło, że takich tuneli nie ma. Tylko że zostały odcięte od pozostałych. Stanowiąc w ten sposób idealne miejsce kryjówki, bo w trakcie swoich krótkich wizyt w tunelach z przewodami centralnego ogrzewania Claire zorientowała się, że są bardzo głośne. Parę przypadkowych krzyków nie zwróciłoby w nich niczyjej szczególnej uwagi, nawet gdyby znalazł się w ogóle ktoś, kto by je usłyszał. – A do diabła z tymi bzdurami – powiedział Oliver, kiedy tak stali przed zaciemnionym budynkiem. Było późno i na zewnątrz naprawdę niewiele się działo. – Fałszywa ostrożność bywa powodem niepowodzeń, Claire. – Wszedł prosto w drzwi, którymi Claire zainteresowałaby się w ostatniej kolejności, i naprawdę, niewielki wybór im pozostał – iść za nim albo nie – a Oliver miał w sobie tę jakąś siłę przyciągania urodzonego lidera. Jesse, z kolei, dysponowała mózgiem taktyka i pociągnęła Pete’a, Michaela i Shane’a na bok.
– Tylne drzwi – rzuciła. – Claire, ty, ja i twoja dziwna przyjaciółka… – Eve – powiedziały obie dziewczyny naraz, a Eve unios ła zaciśniętą pięść, żeby stuknąć się nią z Claire. – Albo możesz mi mówić Wielka Eve, Pani Wszelkiego Stworzenia. Ale w skrócie Eve. Jesse uśmiechnęła się na to prawdziwym uśmiechem, takim, od którego oczy w kącikach się marszczą. – Miło mi poznać, Pani Eve. Ach, więc to ty jesteś ta, która wyszła za wampira? – Jestem aż tak znana? – Pomiędzy nieumarłymi dość znana, jesteśmy potworną bandą starych plotkarzy. Poza tym uwielbiamy zakłady, więc może się nie zdziwisz, słysząc, że szanse na to, że dotrwacie do rocznicy, nie są jakieś fantastycznie różowe. Mam nadzieję, że się tym nie przejmujesz. – Niespecjalnie – odparła Eve. – Chociaż zacznę, jeśli się okaże, że nie mogę sama postawić na to jakiegoś zakładu. Chciałabym na odmianę nieco zarobić na własnym przetrwaniu. – Dziewczyno, mam wrażenie, że mogłabym cię polubić. – Ja ciebie też, Ruda. Nie wymachujesz kłami aż tak często jak inni, z którymi zmuszona jestem przestawać. A tak szczerze, dlaczego tak wiele młodo wyglądających wampirów ma w środku takie siwoniebieskie, hazardujące się starowiny? – Bo wampiry rodzą się z samolubności, a z latami tylko nam się to jeszcze pogarsza – odparła Jesse. – I prowadzi do paskudnego konserwatyzmu. – Hm… Jesse, a dzienniaki, o których mówiłaś wcześniej… – wtrąciła Claire. – Głęboki i poważny temat, na który w tej chwili nie mamy czasu – powiedziała Jesse. – I mam nadzieję, że za tym nie stoją. Ale niech wam wystarczy, że powiem, że to grupa, która wierzy w istnienie wampirów i wierzy, że lepiej, żebyśmy byli martwi. W ciągu ostatnich paru lat doszli do sporej wprawy, starając się to zapewnić. – Posłuchaj, to bardzo ciekawe, ale zanim zrobimy sobie imprezę piżamową i zaczniemy nawzajem zaplatać włosy w warkoczyki, może powinnyśmy… No wiesz. Pokazać chłopakom, jak się do tego wszystkiego zabrać – podsunęła Eve. – Znakomity pomysł. – Jesse sięgnęła do kieszeni skórzanej kurtki i wyciągnęła z niej zadziwiająco groźny z wyglądu nóż – piętnaście centymetrów paskudnie zakrzywionej stali. Ostrze miało wyraźnie połyskującą krawędź, która zdawała się dość ostra, by strugać wiórki z tytanu… I wydawało się zdecydowanie znajome. Claire miała zupełnie taki sam nóż we własnym plecaku. Jesse uniosła nóż w zdrowej dłoni. – Panie przodem. – Masz jakąś imponującą broń – szepnęła Eve do Claire, kiedy wchodziły do środka śladem Olivera. – Tak – odparła Claire, szczerząc zęby w uśmiechu, Eve zdawała się podłamana. – No cóż, ja umiem rzucić wrednym tekstem. Chociaż tyle tego. Zniszczę ich sarkazmem. Oliver przy drzwiach zabrał się na serio do działania i otworzył wejście do budynku, po prostu rozwalając drzwi z grubego szkła pojedynczym uderzeniem pięści. Mało to było subtelne, ale wystarczająco skuteczne i chociaż prawdopodobnie gdzieś tam rozległy się alarmowe brzęczyki, Claire nie usłyszała żadnego dźwięku wewnątrz w odpowiedzi na to włamanie. Oliver wszedł do środka, a ona ruszyła za nim. Jej buty zazgrzytały na okruchach szkła. – Szukajcie czegoś, co da się zamknąć na klucz – poleciła. – Schowek może być nieoznaczony. Nasłuchujcie wentylatorów, kompresorów powietrza, takich rzeczy. – Tędy – powiedział Oliver i ruszył w głąb korytarza pewnym siebie, swobodnym krokiem. Znalazł schody prowadzące w dół i zaczął nimi schodzić, U krańca betonowego podestu znajdowała się para nieoznaczonych drzwi, pomalowanych na nieokreślony beż. Drzwi nie miały klamki, a jedynie otwór do klucza. Przyjrzał mu się przez chwilę, marszcząc brwi,
a potem – znowu – zdecydował się na najprostszą metodę poradzenia sobie z problemem. Rąbnął pięścią. A pięść przeszła na wylot przez cienki metal. Złapał za poszarpaną krawędź i szarpnął. Coś ustąpiło, chyba zamek, i drzwi się uchyliły. Całe to walenie pięścią, zdała sobie sprawę Claire, nie działo się zupełnie bezkarnie. Dłoń miał okrwawioną, jej kostki zdawały się odkształcone. Nieco się skrzywił i ponaciskał parę kostek, aż z trzaskiem wskoczyły na miejsce, a potem otarł skaleczenia do czysta o swoje potwornie brudne ubranie. Rany już zdążyły się pozamykać. Przez chwilę patrzył prosto w szeroko otwarte oczy Claire, a potem uśmiechnął się do niej odrobinę złowrogo. – No? – odezwał się. – To twojej przyjaciółki szukamy. Może powinnaś się włączyć. – Nie zwracaj na niego uwagi – powiedziała Jesse. – Zawsze był wrednym, ograniczonym typem. Naprawdę nie wiem, co inni w nim widzą. – Cicho. Królową byłaś przez całe dziewięć dni. A przetrwałaś własną egzekucję wyłącznie dzięki interwencji Amelie, inaczej nie mogłabyś tu się na mnie wyżywać. Ścięcie jest tak samo ostateczne dla ludzi jak wampirów. Claire pomyślała, że zaczyna się to jak całkiem ciekawa historia, która nieco się kłóciła z intensywnie nowoczesnym wizerunkiem Jesse, ale nie pora była teraz na zadawanie pytań. – Nie powinniśmy zaczekać na innych? – spytała Claire. – Chcesz, żeby twoja przyjaciółka przeżyła? – odparł Oliver pytaniem, które w sumie zamykało dyskusję. Pete, Shane i Michael będą po prostu musieli ich dogonić. Maszynownia okazała się ciemna i chłodna, ale Eve na szczęście zabrała ze sobą parę niewielkich diodowych latarek, które przydały im się, kiedy szły za zanurzającymi się w mrok wampirami. Hałas wentylatorów, na zewnątrz nieznaczny, tutaj zamienił się w monotonny ryk, a oni szli obok rzędów kodowanych kolorami rur i metalowych przewodów. Po krótkim, parzącym zetknięciu z nieosłoniętym zakrętem jednej z tych rur Claire zaczęła o wiele bardziej uważać. Było tu też sporo różnych ostrych krawędzi. Niebezpieczne miejsce na walkę wręcz – zbyt wiele rzeczy, na które można wpaść i się poparzyć. Ale niezdarność mogła się okazać równie przykra w skutkach jak walka z przeciwnikiem. Żaden przeciwnik jednak się nie pojawiał. Były tylko te rury i przewody, panele kontrolne, słabo pobłyskujące wskaźniki i światełka, i niewiele więcej. Nawet kurzu tu nie było. Claire dostrzegła jakiegoś szczura, który spojrzał na nich ze zdumieniem (i pewnie oburzeniem) ze szczytu jakiejś wiązki przewodów. Odbiegł, gdy tylko na niego popatrzyła, pewnie, żeby roznieść wieści po Szczurzym Królestwie, które tutaj na dole się rozpościerało… Na chwilę rozbuchana wyobraźnia podsunęła jej obraz Króla Szczurów, siedzącego na tronie, w olbrzymiej koronie, otoczonego grupką innych szczurów, bez wyjątku spiskujących w sekrecie, jak go zabić i zająć jego miejsce. Bo jeśli Morganville ją czegoś nauczyło, to tego, że władca nigdy, ale to przenigdy, nie może się odprężyć i wyluzować. Oliver nagle przystanął, tak samo Jesse, która podeszła i stanęła obok niego. Uniosła białą, wąską dłoń, zaciskając ją w pięść gestem, który Claire znała ze swoich włóczęg z Shane’em. Oznaczał: stać i nie ruszać się. Ona i Eve przystanęły i szykowały się wewnętrznie na wszystko, co mogło się zdarzyć, a po chwili Jesse skinęła do Olivera i wskazała dłonią własną pierś, a potem zrobiła ruch w prawo. Odpowiedział również skinieniem. Jesse pomknęła w mrok. Oliver obrócił się i wskazał ręką Claire, a potem rozkazującym gestem pokazał jej, że ma iść przodem. Jako przynęta? Wydawało się, że to kiepski moment na sprzeczki, skoro wszystko odbywało się w takiej ciszy. Claire wysunęła się na prowadzenie, oświetlając drogę pod swoimi stopami latarką, która
sprawiała jedynie, że ciemność dokoła niej wydawała się jeszcze gęstsza i bardziej przytłaczająca. O mało nie zderzyła się, niebezpiecznie, bo na poziomie oczu, z jakimś wystającym metalowym załomem. Pochyliła głowę i przeszła pod nim. Sklepienie chyba się obniżało i słyszała jakieś ciche piski. Założyła, że kolejne szczury podnoszą alarm. Claire uniosła promień światła, usiłując dostrzec, dokąd idzie… i oświetliła nim Derricka. Derrick nie żył. Został wypity do sucha. A na jego szyi widniały wielkie, wręcz nierealne ślady po ugryzieniu, otoczone poszarpaną skórą. Pojedyncza kropla krwi spłynęła mu po szyi i skapnęła na betonową posadzkę. Oczy miał szeroko otwarte i zdumione. Zdążyły już zmętnieć i zasnuć się szarością – wyschły w kontakcie z powietrzem. Claire z trudem powstrzymała okrzyk i szarpnęła się w tył. Nic na to nie mogła poradzić, że natknięcie się na martwego człowieka akurat tutaj, w tej przerażającej okolicy, budziło w niej instynkty, nad którymi nie umiała panować niezależnie, jak usilnie próbowała. O mało nie rąbnęła głową w ten metalowy występ, który przed chwilą ominęła, ale powstrzymała ją zimna dłoń Olivera. – Spokojnie – szepnął, a jego głos był niemal równie ostry i obojętny jak ten metal. – Nie żyje już od wielu godzin, nikt nie mógłby mu pomóc. Coś tu jest razem z nami. – Coś? – Tak. Nie pachnie jak wampir, chociaż porusza się jak wampir. – To brzmiało… groźnie. Claire przystanęła, żeby rozpiąć plecak i wyjęła ten ostry, błyszczący nóż, który dostała od doktor Anderson. Żałowała, że nie ma czegoś pozwalającego na walkę w dystansie jak miotacz płomieni Shane’a, ale natychmiast wybiła sobie z głowy te myśli. Shane zawsze jej powtarzał, że walczy się nie tym, co się chciałoby mieć, ale tym, co się ma. – Za ciałem są drzwi. Otwórz je. Możemy musieć dostać się tam szybko do środka. A więc znów była przynętą – ciepłą, obdarzoną pulsem przynętą na wszystko, co choć odlegle przypominając wampira, mogłoby ją uznać za apetyczną atrakcję. I wiedziała, że on dokładnie taką rolę jej w tym momencie wyznaczał, ale jednocześnie zdawała sobie sprawę, że to sensowne posunięcie strategiczne. Jesse kryła się gdzieś w mroku ze swoim własnym zabójczym nożem, Oliver nawet bez broni stanowił morderczą siłę, a Eve, gdzieś za jego plecami, też potrafiła pomóc, nawet nieuzbrojona. Nie tylko jej sarkazm potrafił ranić. Claire ostrożnie przestąpiła ponad ciałem Derricka – i przypomniała sobie wszystkie koszmarne sceny z horrorów obejrzanych przez całe życie – i podeszła do niewielkich, pojedynczych drzwi, umieszczonych nisko w ścianie. Za małe były, żeby przejść przez nie bez pochylania. Ujęła latarkę zębami i pociągnęła za klamkę – ta nie ustąpiła z miejsca, ale drzwi nie były zamknięte na klucz, tylko ściśle dopasowane. Drugim szarpnięciem udało się je otworzyć i uchyliły się w zadziwiającej ciszy. Spodziewała się – co najmniej – odpowiednio niesamowitego skrzypienia, ale ktoś – to nie był dobry znak – musiał te drzwi naoliwić, żeby nie hałasowały. I wtedy coś ją uderzyło, mocno i ogłuszająco, bez ostrzeżenia, z lewej strony. Latarka poszybowała w mrok. Claire nawet nie zdążyła krzyknąć. Straciła dech na moment, zanim struny głosowe zdążyły zareagować jakimś dźwiękiem i znalazła się na plecach, na ziemi, z głową, w której kręciło jej się od uderzenia o jakąś metalową rurę. Nie mogła zrozumieć, co się stało. Coś się nad nią pochylało, coś bladego, nagiego i obrzydliwego, z oczyma jak płonący kloaczny dół, i poczuła zimną strużkę śliny tego czegoś na swoim gardle. Trwało to jeden moment, ale to coś było jak fotka z koszmaru: zdeformowany obraz ludzkiej postaci, o potężnie wyolbrzymionej szczęce, teraz otwartej o wiele za szeroko i ukazującej wampirze kły, szerzej rozstawione
i dłuższe niż wszystkie, które do tej pory widziała, wysunięte i gotowe do ataku. Nos był rozpłaszczony i skarlały jak u nietoperza, uszy stanowiły przykurczone narośla po obu stronach czaszki, a jeśli to coś kiedykolwiek miało włosy, to dawno już je straciło. Nie można było powiedzieć, jakiej jest płci, Claire nawet nie umiałaby zresztą w ten sposób o tym czymś pomyśleć. I nagle rzuciło jej się do gardła. Zareagowała instynktownie i zatopiła nóż głęboko w piersi stworzenia. To pomogło – utrzymało zęby z dala od jej szyi. Ale to coś wciąż kłapało na nią, umierało stanowczo zbyt powoli. Kurczowo zacisnęła powieki, i dobrze, bo nie widziała, co się stało w następnej chwili. Zamiast lodowatego ukąszenia na szyi, poczuła nagłe chlapnięcie cieczy, która spłynęła po niej, cuchnąca jak surowe mięso zostawione w lodówce na parę miesięcy. Przygniatający ją ciężar drgnął spazmatycznie i opadł na bok, a Claire skuliła się w kłębek pod ścianą i zwymiotowała. Głowa tego czegoś odbiła się od jej biodra i odturlała na bok. Odcięta przez superostry nóż Jesse. – Claire. Claire! – Spokojny, chłodny głos Jesse i jej dłoń na ramieniu Claire. – Wstawaj. Musimy iść. Pospiesz się. Było prawie niemożliwe tak szybko otrząsnąć się z tego koszmarnego wydarzenia, ale Claire jakimś cudem się udało… Wstała z pomocą Jesse i choć żołądek miała już pusty, znów szarpnęły ją mdłości od smrodu tego martwego stwora, który próbował ją zabić. Domyślała się, że to wampir, ale niepodobny do żadnego z rodzajów, jakie znała. Nawet laboratoryjne błędy Myrnina – a popełnił ich sporo – nie były aż tak odrażające. To wyglądało jak jakaś skundlona mieszanka nietoperza, człowieka i pająka. Claire starała się nie przyglądać temu zbyt uważnie, kiedy Jesse poprowadziła ją szybko do małych drzwiczek, które teraz były już otwarte. Na szczęście nie kazała jej iść przodem; wampirzyca, choć dużo wyższa, schyliła się z łatwością i bez wysiłku zaczęła przemykać wąskim korytarzem. Claire ruszyła za nią, na czworakach zagłębiając się w klaustrofobiczny, betonowy tunel. Tu przynajmniej nie było kabli. Claire przypomniała sobie, że upuściła latarkę, żeby nie stracić noża, ale w tym momencie Eve weszła do tunelu za nią i zapaliła swoją, by oświetlić drogę. – Wszystko dobrze? – wymamrotała niewyraźnie Eve; kiedy Claire odwróciła się, zobaczyła, że Eve trzyma latarkę w ustach, by łatwiej posuwać się naprzód. – Nie – odparła Claire i jeszcze raz zakaszlała. Nie mogła zwymiotować tutaj, to by było obrzydliwe dla wszystkich, ale ten smród… Eve też kaszlała. I nie tylko ona. Tylko wampiry wydawały się odporne i przez moment szczerze ich za to nienawidziła. – Ale dojdę do siebie. Tunel wydawał się dziwnie długi, ale to pewnie był wynik koszmarnego szoku, jaki przeżyła Claire; czuła się dziwnie słaba, jej całe ciało odczuwało skutki. Domyślała się, że później zacznie boleć, ale teraz była przede wszystkim odrętwiała i niezgrabna. Wiedziała też, że w tym tunelu leżą rzeczy, których wolałaby nie dotykać; czuła na przykład drobne kosteczki, kruszące się pod naciskiem jej dłoni i kolan, jednak w tej chwili naprawdę miała to gdzieś. Świat zacieśnił się do tego ciemnego, betonowego kanału i szybko znikającego ciała Jesse z przodu – jakim cudem pełzała tak szybko? – i nagle znów się rozszerzył w wielkie, brzmiące echem pomieszczenie. Claire usłyszała ostry zgrzyt szkła powbijanego w podeszwy jej butów, kiedy wyślizgnęła się z tunelu i stała przez chwilę, całkiem ślepa, dopóki Eve nie wylazła za nią i nie poświeciła latarką dookoła. – Odlot – powiedziała Eve i otarła usta przedramieniem. – Fuj. Ślina. Co to jest, do diabła?
„To” wyglądało jak czyjś nielegalny projekt artystyczny: zgodnie ze wspaniałą tradycją MIT ktoś odkrył to miejsce i zaczął wyklejać płytkami pomieszczenie, które zapewne rozpoczęło swój żywot jako magazyn czy coś w tym rodzaju. Mozaika zaczynała się pośrodku sali zawijasami o barwie mglistej bieli i rozłaziła się w stronę bocznych ścian wzorami, od których kręciło się w głowie. Claire nie mogła się zorientować, czy to miało działać hipnotycznie, czy przedstawiać czarną dziurę, ale czuła się, jakby stała na gwiazdach. Mozaika była niedokończona w kątach, a narzędzia i kawałki pociętych kafelków leżały na kupie obok wiązki starych rur, które wyrywały się ze ściany jak znieruchomiała żelazna ośmiornica. Przykuta kajdankami do rur siedziała Liz. W odróżnieniu od Derricka była żywa, ale blada i przerażona, a na szyi miała otwartą ranę – nie tak fatalną jak Derrick, ale i tak wciąż sączyła się z niej krew, której sporo było rozlane dookoła. Liz drżała, była półprzytomna. Eve podbiegła do niej i zacisnęła ranę dłonią, a Jesse odcięła nożem pasek własnej bluzki, by zrobić z niego opatrunek. – Dasz radę to złamać? – spytała Eve, wskazując kajdanki. Jesse skinęła głową i rozerwała metal bez większego wysiłku; ten, kto skuł Liz, na szczęście nie zadał sobie trudu, by pokryć kajdanki srebrem. – Okej, podnieśmy ją. Claire chwyciła Liz z drugiej strony i we dwie z Eve dźwig nęły dziewczynę z posadzki. Jesse mogłaby pomóc, ale w tym momencie Claire wolała, żeby wampirzyca była wolna i gotowa do walki. Bo niemożliwe, żeby to było takie proste. I rzeczywiście, za nimi rozległ się ciężki, metaliczny dźwięk. Kiedy Eve zwróciła latarkę w tamtą stronę, Claire ujrzała, że na drzwiczki prowadzące do wąskiego tunelu, jedynego wyjścia z sali, opadła solidna krata – grube pręty pokryte śliczną, błyszczącą powłoką srebra. Jesse i Oliver nie mogli jej ruszyć, a w każdym razie nie z łatwością. A Jesse i tak była już w niekorzystnej sytuacji, bo jej poparzona ręka nie zagoiłaby się szybko. – Zostań z nią – powiedziała Claire do Eve i wzięła latarkę, by móc obejrzeć resztę pomieszczenia. Było w zasadzie puste: betonowe ściany, wodospad rur, gdzie znaleźli Liz i parę betonowych boksów po jednej stronie. Nie było tu niczego, co mogłoby im się przydać. – Może reszta do nas dotrze i pomoże nam się stąd wydostać. – Pod warunkiem że tamci już ich nie dopadli – odparła Jesse. – Wątpię, żeby to wszystko było sterowane na odległość i mogę wam zagwarantować niemal na sto procent, że oni też mają kłopoty. Musimy się wydostać sami. – Niech to szlag – burknął Oliver i zdjął koszulę. Szczelnie owinął nią dłonie, podszedł do kraty, chwycił ją i spróbował szarpnąć do góry. W tej chwili trysnął na niego strumień płynnego srebra. Ciecz trafiła go w nagą pierś. Odwrócił się z krzykiem; w świetle latarki Claire na jego klacie, białej jak kość, pojawiły się czerwone plamy i pęcherze. Srebro wżerało się w niego. Rana nie była śmiertelna, ale musiała być potwornie bolesna. Oliver zaczął trzeć skórę koszulą, by usunąć płyn, zanim wyrządzi więcej szkód, ale było raczej oczywiste, że pułapka wciąż działa; przy kolejnej próbie dostałby kolejny prysznic, chyba że znaleźliby jakiś sposób, żeby unieszkodliwić dyszę umieszczoną gdzieś powyżej kraty. Claire poświeciła wyżej, znalazła pojemnik z dyszą i obwód elektryczny aktywujący mechanizm. Wyciągnęła kabel z burego błota, którym zamazano obwód, by go ukryć, i szybko przecięła nożem. – Już jest bezpiecznie – rzuciła. – No to jeszcze raz – polecił Oliver. Jego pierś była poraniona i, sądząc po czerwonym błysku w jego oczach, wciąż bolała potwornie, ale wyprostował się, owinął dłonie i znów
chwycił pokrytą srebrem kratę. Metal jęczał, wyginał się i trząsł, ale nawet nie drgnął. Oliver musiał się odsunąć i poczekać, aż jego piekące dłonie dojdą do siebie. Claire przyjrzała się prętom, w świetle latarki zbadała je dokładnie. Krata zsunęła się na prowadnicach. Czy gdzieś nie było jakiegoś zatrzasku? Prawdopodobnie był, po drugiej stronie, w miejscu, gdzie nie było go widać. Przecież ktoś przychodził tu pracować, na pewno nie chciał ryzykować, że zostanie uwięziony bez możliwości wyjścia. – Eve – powiedziała. – Potrzebuję czegoś sztywnego, ale giętkiego. Masz coś, co by się… – Nim skończyła zdanie, ujrzała, że Eve trzyma coś w wyciągniętej ręce: skórzaną obrożę, którą nosiła na szyi, nabijaną srebrnymi ćwiekami. Podstawowy sprzęt obronny przeciwko wampirom. Claire podbiegła do niej, by wziąć obrożę, i wróciła do kraty. Gdybym ja to projektowała, gdzie umieściłabym spust? Wyobraziła sobie mechanizm jako projekt w głowie, potem go obróciła. No właśnie. Od tyłu prowadnicy, w miejscu osłoniętym przed wzrokiem, ale dającym się dosięgnąć. Niezbyt łatwo, bo to by się mijało z celem. Claire chwyciła obrożę – która okazała się doskonałym narzędziem – i ostrożnie przeciągnęła nią po boku prowadnicy. Jeden z ćwieków zahaczył o coś – ledwie drobna przeszkoda po drodze – ale to wystarczyło, by podpowiedzieć jej, gdzie może być mechanizm zwalniający. Claire chwyciła obrożę za drugi koniec i tym razem posłużyła się klamrą. Potrzeba było sześciu prób, nim srebro się zahaczyło, ale kiedy tylko poczuła, że porządnie trzyma, szarpnęła w dół. Coś kliknęło. Claire chwyciła pręty i spróbowała je podnieść. Podsunęły się parę centymetrów i jeszcze parę, ale w końcu jej drżące mięśnie się poddały. Poczuła, że coś ciągnie ją za plecy i skrzywiła się. – Sio – warknął Oliver i odtrącił ją na bok. – Na litość boską, zostaw to komuś, kto ma na to siłę. – Dłonie miał poparzone, Claire w świetle latarki ujrzała jaskrawoczerwone pręgi, ale znów użył koszuli jako izolacji i chwycił pręty. Jedno silne szarpnięcie z przygarbionymi barkami i zaskakującą liczbą mięśni prężących się pod białą jak papier skórą, i krata unios ła się powoli, ze zgrzytem. Kiedy podjechała do góry, dało się słyszeć kolejne kliknięcie. Oliver puścił. Krata pozostała na miejscu, niemal całkiem schowana; wystawały tylko ostre końce prętów. Gdyby Claire nie wiedziała o niej, nawet by na nią nie spojrzała. Oliver zatoczył się do tyłu, ciężko dysząc. Wciągał oddech za oddechem; ślady poparzeń wspięły się aż do jego barków, a jaskrawoczerwona skóra wyglądała na chorą i niesamowicie wrażliwą. Ale przecież Oliver był stary. Dlaczego srebro tak silnie na niego działało? Nawet Amelie radziła sobie ze srebrem. Z drugiej strony Jesse też została poważnie poparzona. Czyżby niektóre wampiry były mniej wrażliwe od innych? A może chodziło o rodowód – ród Bishopa był bardziej odporny. Interesująca kwestia i część mózgu Claire rozpracowywała ją nawet w chwili, kiedy spytała: – Jak mogę ci pomóc? – Odejdź – warknął i zamknął oczy. Jego twarz była ściąg nięta z wysiłku. Claire cofnęła się. Większość wampirów poparzonych srebrem musiała się szybko napić krwi. Niekoniecznie chciała służyć Oliverowi za apteczkę pierwszej pomocy. Jesse ruszyła naprzód, podtrzymując w pasie wciąż wiotką Elizabeth. – Chodźcie – powiedziała. – Oliver, możesz sobie paść później, ale teraz musisz ruszyć tyłek. Po drugiej stronie czeka pomoc, jeśli nasi przyjaciele nie mają jeszcze większych kłopotów niż my. Claire, ty idź pierwsza. Ja się zajmę waszą koleżanką. Ale tutaj nie możemy zostać. Nie buduje się pułapek, jeśli myśliwy nie planuje wcześniej czy później przyjść po zdobycz.
Claire zanurkowała w betonowy tunel. Kolana, łokcie i dłonie miała już poobcierane po poprzednim etapie wędrówki i tym razem bolały jak diabli. Wcześniej – zresztą pewnie nie tylko ona – siała po drodze okruchami szkła ze stłuczonych drzwi, i teraz czuła, jak wbijają się w jej skórę. Męczące, długie ćwiczenie, jak znosić ból, zmęczenie i klaustrofobię. Naprawdę bardzo się ucieszyła, kiedy na końcu zobaczyła żelazne drzwiczki. Zaraz. Myśmy ich nie zamykali, pomyślała. Chwyciła latarkę w usta, żeby móc wychylić się do przodu i pchnąć je ciężarem ciała. Nic. Nawet nie drgnęły. Po tej stronie nie było żadnej dźwigni, a nawet gdyby była, byłoby prawie niemożliwe nacisnąć ją z odpowiednią siłą pod tak niezręcznym kątem, do jakiego zmuszała ją ciasnota. Przypomniała sobie, że i wcześniej ciężko je było otworzyć. Pozostanie na miejscu nie było żadnym wyjściem. Podobnie jak cofnięcie się; posuwająca się za nią Jesse jakimś cudem czołgała się tyłem, podtrzymując głowę i barki Liz. Eve zapewne podtrzymywała jej nogi. A biorąc pod uwagę długość tunelu oznaczało to, że Oliver albo wciąż jest w tamtym pomieszczeniu, albo niebezpiecznie blisko srebrnych szpikulców kraty. Claire rzuciła się naprzód i uderzyła barkiem w drzwiczki – raz, dwa, trzy razy… i gdy poddały się nagle, poleciała do kolejnego pomieszczenia. Przeturlała się w kałuży tężejącej, gnijącej krwi i znów ogarnęły ją mdłości, kiedy zobaczyła odciętą głowę dziwacznego nietoperza i ciało Derricka… i w tej chwili omiótł ją jaskrawy snop światła, oślepiając ją, i usłyszała głos Shane’a, który bez tchu wykrzyknął: – Claire! – Zadrżała jak liść na wietrze i w następnej chwili była już w jego ramionach, tonęła w silnym, bezpiecznym uścisku. – Boże, ta krew… – Nie moja – odparła. – I ohydnie śmierdzi. – Nie zamierzałem o tym wspominać – powiedział i zaśmiał się cicho, trzymając ją w objęciach. – Domyślam się, że wzięła się z tego czegoś? – Tak. Cokolwiek to jest. – Paskudne. Ty to zabiłaś? – Byłoby super, ale ten zaszczyt przypadł Jesse… – Claire zamilkła, cofnęła się i obejrzała na tunel. Jesse już wyszła, a Myrnin pomagał jej wyciągnąć Liz. Michael, stojący obok w gotowości, chwycił wysuniętą, szukającą po omacku rękę Eve i wyciągnął dziewczynę z tunelu prosto w swoje ramiona. Olivera nikt nie uściskał. I nic dziwnego. Michael tylko zmarszczył brwi na jego widok. – A tobie co się stało, do diabła? – A na co to wygląda? – burknął Oliver i naciągnął koszulę na swoje poranione srebrem ręce. Musiało boleć. – Ktoś zbudował bardzo zmyślną pułapkę na szczury i użył dziewczyny zamiast sera. I choć przyznaję to z bólem, gdyby nie zmyślność Claire, moglibyśmy tam utknąć. – W takim razie mam złe wieści, bo całkiem możliwe, że utknęliśmy tutaj – oznajmił Pete. Stał kawałek dalej, pewnie po to, żeby ich osłaniać, jak domyślała się Claire. – Mamy towarzystwo, moi drodzy. A mnie trochę brakuje siły rażenia. Jesse? – Idę – odparła. Jej stoicki spokój ostro kontrastował z napięciem, które odczuwali wszyscy pozostali, jakby to wszystko zupełnie jej nie ruszało. A Myrnina chyba to kręci, pomyślała Claire. Nigdy nie widziała, żeby patrzył na kogoś z takim podziwem. Zdziwiło ją, że poczuła się przez to trochę… właściwie jak? Zazdrosna? Niemożliwe. – Co tam mamy? – spytał Shane. On też ruszył w stronę Pete’a, bo jeśli gdziekolwiek
zanosiło się na walkę, Shane Collins musiał być na pierwszej linii. Claire przewróciła oczami i odciągnęła go do tyłu. – Co? Ja tylko pytam! – Wygląda na sześciu gości – odparł Pete. – A przynajmniej sześciu zauważyłem. Wszyscy uzbrojeni. Wasza czwórka może jest kuloodporna, ale ja nie jestem dzisiaj w nastroju na uciekanie przed nabojami z półautomatu. Jakieś pomysły? – To jest jedyne wyjście – stwierdziła Claire. – W każdym razie jedyne, o którym wiem. Eve, obejrzyj tamtą ścianę i poszukaj czegoś, czego nie zauważyliśmy wcześniej. Ja się przejdę tędy. W końcu jednak to Shane znalazł wyjście – zardzewiałą żelazną kratę, ledwie dość dużą, by przecisnął się przez nią człowiek, osadzoną w podłodze w kącie, tuż obok równie zardzewiałej rury z wodą. Odpływ bezpieczeństwa, jak domyślała się Claire; musiał uchodzić bezpośrednio do kanału burzowego. No i dobrze. Kanały burzowe zwykle miały jakieś ujście, a jeśli nie, z pewnością znajdą się inne drogi. Ekipy kanalarzy regularnie wchodziły do ścieków, by usunąć śmieci, które się w nich zbierały. Kiedy Jesse wyrwała kratę – za ciężką dla każdego z wyjątkiem Olivera, którego ręce były chwilowo nie do użytku – Pete zawołał do nich z nową, pełną napięcia nutą w głosie: – Okej, usłyszeli to. Idą tutaj, słyszę, jak rozmawiają. Pewnie będą siać na oślep, chyba że mają jakieś antywampirze środki zniszczenia. – Siać na oślep? – spytała Claire Shane’a, który wzruszył ramionami i udał, że strzela w kółko z karabinu maszynowego. – Ach. Niedobrze. – No nie. – Shane schylił się, żeby pomóc Jesse. We dwójkę zdołali dźwignąć kratę i odwalić na bok. Padła na drugą stronę z ciężkim, głośnym hukiem. – Okej, Jesse, ty pierwsza. – Nie – odparła. – Ja zostaję. Michael, ty idź i upewnij się, że droga wolna. Ja pomogę spuścić Eve. Michael nie protestował. Zeskoczył na dół. Claire nie miała pojęcia, jak długo leciał, ale sądząc po dźwięku, do dna było daleko. Nie było mowy, by którekolwiek z nich dało sobie radę bez pomocy wampira – w najlepszym razie ryzykowali połamanie kości. A byłoby trochę głupio po tych wszystkich kłopotach skręcić sobie kark. – Gotów – zabrzmiał z dołu głos Michaela. Jesse zaparła się nad dziurą i wyciągnęła ręce do Eve, która się zawahała. – Może jest jakaś inna droga – powiedziała. – Może masz ochotę sprawdzić, czy jesteś kuloodporna – odparła Jesse. – Ale wierzę, że twój mąż nie pozwoli ci spaść. – Tak, tylko ciebie nie jestem pewna. – Eve westchnęła i wyciągnęła ręce. – Dobra. Jeśli zginę, to wrócę i będę cię straszyć. – Będzie zabawnie. – Jesse, nawet z dłonią zranioną srebrem, z łatwością utrzymała ciężar Eve, zwindowała ją jak najniżej i puściła. Z dołu dobiegł krzyk zaskoczenia Eve, a potem jej zduszony śmiech. – Wszystko dobrze! – zawołała. – Niezły chwyt, przystojniaku. – Dla ciebie wszystko – odparł Michael. Może nawet się pocałowali. – Gotów, kto następny? – Claire – powiedział Shane. Myrnin kiwnął głową. Claire się to nie podobało, ale wyglądało na to, że tym razem nikt nie przyjmie odpowiedzi odmownej. Wyciągnęła ręce; Jesse chwyciła je, posłała jej oczko i uspokajający uśmiech, po czym Claire zawisła nad pustką. Przez moment zemdliło ją z przerażenia, bo choć rozum podpowiadał, że Michael czeka na dole, żeby ją złapać, nie miało to większego znaczenia. Ludzkie istoty boją się ciemności i boją się w nią
spadać, i – kurde – to było przerażające. Nim Jesse puściła jej ręce, Pete krzyknął: „Padnij!” Claire poczuła, że Jesse unosi ją znad dziury i rzuca na bok, w ciemność, i mnóstwo rzeczy stało się jednocześnie. Ogłuszający, rozrywający bębenki wybuch kanonady w zamkniętej przestrzeni. Jaskrawe błyski. Wrzaski i krzyki. Ciała poruszające się na tle wybuchów światła. Claire mogła tylko skulić się i starać zająć jak najmniej przestrzeni. Shane padł na nią, aż zaparło jej dech, ale nie był ranny, tylko osłaniał ją przed tym chaosem; czuła na szyi jego gorący oddech. – Dostałaś? – krzyknął; odpowiedziała, że nie, ale nie była pewna, czy ją usłyszał. Nagle zapadła złowroga cisza. Zapach rozgrzanego metalu i prochu dławił w gardle i Claire zakaszlała cicho, choć starała się nie ściągać na siebie uwagi. Nie wychylaj się, nie narażaj, mówił jej instynkt. Nie ruszaj się. W tej chwili ruszył się Shane. Odturlał się na bok i zerwał na nogi, bo Pete krzyknął i rzucił mu coś, w czym po sekundzie Claire rozpoznała wielką giwerę. Chyba jakiś karabin szturmowy. Shane trzymał go, jakby już kiedyś strzelał z czegoś takiego – pewnie tak było, biorąc pod uwagę paramilitarne przeszkolenie jego ojca – i padł na ziemię obok Pete’a. – Zgłoście się wszyscy! – krzyknął. – Dajcie znać, czy nic wam nie jest! – W porządku – Claire usłyszała głos Olivera. Potem Jesse, jak zwykle zwięźle i spokojnie, potwierdziła, że ona i Liz są całe. Pete też był cały. Claire powiedziała to samo. Ale Myrnin nie odpowiedział. Claire znalazła go leżącego nieruchomo na ziemi, z zamkniętymi oczami, i chyba nawet wrzasnęła. Leżał jak Derrick, blady, nieruchomy i zakrwawiony, a krew zalewająca mu twarz kapała na beton. W następnej chwili otworzył oczy i powiedział cienkim, zirytowanym głosem: – Auć. Od wieków mi się to nie przydarzyło. I ciągle za tym nie przepadam. – W tym momencie kula dosłownie przepchnęła się na zewnątrz przez jego czoło. Claire padła na kolana. Widziała, jak kula w zwolnionym tempie turla się po krzywiźnie jego czoła, zostawiając po sobie wąski szlaczek krwi, i upada na beton. Pocisk turlał się łukiem, aż zatrzymał się pod ścianą. Claire widziała to, ale nie wierzyła własnym oczom… widywała już, jak wampiry zdrowieją, ale właściwie nigdy nie myślała o kulach, nie zastanawiała się, gdzie się podziewają. Ale przecież musiały się gdzieś podziewać: gdzieś, czyli poza ciałem. – Cieszę się, że trafiło ciebie, a nie mnie – powiedział Shane i podał Myrninowi rękę, by pomóc mu wstać. – Masz jakieś uszkodzenia mózgu? – Przez jego mózg przeszła kula, więc owszem, idioto, z całą pewnością jest uszkodzony – powiedział Oliver. I rzeczywiście, kiedy Myrnin spróbował wstać, okazało się, że lewa strona jego ciała nie działa jak trzeba. Potknął się i runął na ziemię jak pijany. Oliver westchnął z irytacją i znów pomógł mu wstać, i tym razem przytrzymał zataczającego się Myrnina. Jedna noga w ogóle go nie słuchała. – To przejdzie. A zresztą, jego mózg to najmniej wrażliwa część jego ciała. – Ty to potrafisz słodzić – powiedział Myrnin bełkotliwie. Zarzucił Oliverowi rękę na szyję. – Powieś mnie. – A dokładnie, w którą część mózgu trafiła ta kula? – spytał Shane, z trudem powstrzymując wariacki śmiech. Oliver westchnął. – On miał na myśli „ponieś mnie”. I nie mam najmniejszego zamiaru. Claire otrząsnęła się z tego dziwacznego stuporu, który ją ogarnął, wstała i podeszła do
Pete’a stojącego przy drzwiach. Leżało tam dwóch martwych mężczyzn. Obydwaj byli w garniturach, a w klapach mieli złote znaczki: jakiś horyzont ze stylizowanym wschodzącym słońcem. Pete klęczał przy nich i nie odrywając oczu od wejścia, obszukiwał trupy – a przynajmniej Claire zakładała, że są trupami. Nie ruszali się i wszędzie było cholernie dużo krwi. Czy też, myśląc kategoriami wampirów, zmarnowanego żarcia. Pomyślała, że takie podejście powinno ją zszokować, ale ci mężczyźni próbowali zabić ją i Shane’a, a gdyby Myrnin nie był wampirem, leżałby teraz tak samo martwy jak oni. W tej chwili nie było jej stać na emocje. – Masz coś? – spytała. Pete pokręcił głową. – Żadnych dokumentów – odparł. – Ale to chyba nie ma teraz znaczenia. Dwóch leży, gdzieś tam zostało jeszcze czterech. Przewaga jest po naszej stronie, ale problem w tym, że zapędzili nas dokładnie tam, gdzie chcieli; jeśli tylko spróbujemy się przebić przez te drzwi, wystrzelają nas jak kaczki. – Wampirów nie zastrzelą – stwierdziła Claire. – Nie są głupi. Umieją trafić w głowę, zrobili to twojemu koledze. Zanim wampiry ich dopadną, powali je kulka w mózgu, przynajmniej na chwilę. – Ale my przecież nie wychodzimy przez te drzwi, prawda? – Nie. Ale ktoś musi tu zostać i przytrzymać ich na zewnątrz, dopóki reszta nie będzie bezpieczna. – Pete posłał jej przelotny, zabawny uśmiech i nagle uderzyło ją, jaki jest przystojny. – Są szanse, że to nie będzie żaden z wampirów. One lubią zostawiać ludzi do tego typu akcji, kiedy trzeba grać na czas. – Nieprawda – powiedziała Jesse. Claire nie wiedziała, skąd się wzięła, ale nagle stała przy nich, tuż obok Pete’a. Claire pocieszało to, że Pete najwyraźniej też nie widział, jak się zbliżała – drgnął z zaskoczenia tak jak ona sama tysiące razy. Spojrzał na Jesse z irytacją. To spojrzenie też rozpoznała. – Ja jadę w ostatnim wagonie, Pete. Ty idź pomóc dotrzeć wszystkim pozostałym w bezpieczne miejsce. – Jesse… – Idź, nie gadaj – powiedziała. – I daj mi broń. Ja też umiem strzelać, wiesz. Nauczyłam się, kiedy jeszcze do strzelania wystarczyło trochę prochu i kulka, i z całą pewnością przetrwałam gorszych zbirów niż ci tutaj. – Była absolutnie pewna siebie, tak spokojna, jakby rozmawiała o przechadzce w parku. O ile spacerowała po parku z karabinem szturmowym. Odwróciła się do drzwi, uniosła karabin i oddała cztery szybkie, przemyślane strzały. – No. To ich przystopuje na chwilę. Pete pchnął Claire z powrotem w stronę otworu w podłodze, przy którym stał Shane, poganiając ją gestami. Myrnin już zniknął, zapewne opuszczony do Michaela, który go złapał. Oliver właśnie opuszczał Elizabeth. – Ostrożnie z nią – zawołał do Michaela. – Nie chcemy, żeby się wykrwawiła na śmierć. Możemy jej jeszcze potrzebować. – To zabrzmiało… niezbyt altruistycznie; Claire miała nadzieję, że Liz nie załapała kontekstu. Nie wyglądało na to. Była tak półprzytomna, że nawet nie krzyknęła, kiedy została zrzucona w ciemność i złapana na dole. W końcu przyszła kolej na Shane’a i Claire. – Ty pierwsza – powiedział Shane. – Dlaczego? Shane i Pete wymienili spojrzenia.
– Serio? – spytał Pete. – Tak, właśnie taka jest. – Shane odwrócił się do niej. – Bo jesteś moją dziewczyną i nigdzie się nie wybieram, dopóki ty nie będziesz bezpieczna. Może być? – Niech ci będzie – zgodziła się; w następnej chwili Oliver trzymał ją i dyndał nią jak smakowitą przynętą nad pustką… …a potem poleciała. Jakimś cudem powstrzymała się od krzyku, choć wszystkie odruchy kazały jej krzyczeć. Miała wrażenie, że trwa to wiecznie, ale po chwili wylądowała w silnych ramionach, które wyhamowały upadek, zręcznie przejęły jej ciężar i postawiły ją na nogach tak gadko, jakby była piórkiem sfruwającym z góry. – Shane! – krzyknął Michael. – Skacz! – Nie cierpię tego – burknął Shane. Kiedy Oliver sięgnął po niego, uniósł rękę odmownym gestem. – Gotów? – Gotów – rzucił Michael. Shane skoczył. Michael złapał go i postawił na nogi tak zgrabnie, jakby to była przećwiczona sztuczka akrobatyczna. Cirque du Soleil, tyle że z wampirzą obsadą, pomyślała Claire. Chociaż, jak się tak zastanowić, kto mógł mieć pewność, że ci niesamowici artyści nie są wampirami? Pete nie był tak samowystarczalny; skorzystał z pomocy Olivera, który opuścił go do otworu, i chyba odetchnął z ulgą, kiedy już bezpiecznie wylądował na kamiennej podłodze kanału burzowego. Claire zorientowała się, że podłoże jest niemal całkowicie suche. Tylko środkiem płynął ciemny, wąski pasek wilgoci, ale też ostatnio w Cambridge było wyjątkowo sucho. I dobrze, przynajmniej nie musieli się martwić, jak utrzymać głowy nad wodą. Oliver skoczył i Michael odsunął się na bok, by dać mu miejsce do lądowania. Jak wszystkie wampiry Oliver zrobił to z gracją i bez wysiłku. Na górze rozległo się nagle kilka morderczych serii z karabinu Jesse, coraz głośniejszych i głośniejszych. Zagłuszała je o wiele bardziej intensywna kanonada drugiej strony. – Jess idzie – powiedział Oliver. Znów podtrzymywał Myrnina, który uśmiechał się do nich krzywo, trochę obłąkańczo. – Przygotujcie się! Mimo ostrzeżenia nie byli gotowi i Michael musiał umykać w popłochu, kiedy Jesse zeskoczyła nagle przez otwór z rudym warkoczem wijącym się i powiewającym w powietrzu. Była zadyszana, rozgrzany koniec lufy jej karabinu dymił, i uśmiechała się, jakby nigdy w życiu nie bawiła się lepiej. Wylądowała, jakby zamiast nóg miała amortyzatory i wstała gładko, absolutnie niewzruszona i zrelaksowana. – Pora w drogę, dzieci – poleciła. – Już. – Tędy – rzucił Oliver i ruszył we wskazanym kierunku. Cóż mogli zrobić: ruszyli za nim. Ciągnął ze sobą wciąż chwiejącego się na nogach Myrnina. Jesse puściła ich wszystkich przodem. Stała wpatrując się w otwór, gotowa strzelić w każdą twarz, jaka pojawiłaby się na górze, ale wyglądało na to, że ich przeciwnicy chwilowo byli zdezorientowani, ostrożni, albo jedno i drugie. Jesse znalazła się tuż za Claire, kiedy pobiegli tunelem. Wampiry, obciążone ludzkim balastem, nie mogły biec z właściwą sobie prędkością, ale Jesse chyba miała praktykę w dostosowywaniu się do spacerowego tempa; nie wyrywała się naprzód, nawet kiedy Claire musiała zwalniać i omijać ledwie widoczne śmieci, zaścielające tunel. Kiedy Claire potknęła się o kości wielkiego psa, blada, silna ręka wampirzycy przytrzymała ją w pionie. – Uważaj – powiedziała. W jej tonie brzmiało rozbawienie. – Nie chciałabym, żebyś złamała nogę, kiedy jesteś już prawie bezpieczna.
Claire wiedziała, że nie mogą się uważać za bezpiecznych, dopóki nie znajdą się daleko, daleko stąd, i zaczęła to mówić – ale nagle znaleźli się w pułapce i jej stwierdzenie stało się oczywiste. Nie zauważyła ciemnego odgałęzienia tunelu, kiedy się do niego zbliżali; zbyt skutecznie wabił ją blask ulicznych latarń na końcu. Zorientowała się, dopiero kiedy grupka postaci wyszła z ciemności i odcięła jej drogę, zmuszając do gwałtownego hamowania. Trzy osoby, stojące przodem do niej: dwóch uzbrojonych mężczyzn i trzeci, stojący pomiędzy nimi, który nie pasował do szablonu, do którego zdążyła przywyknąć. Mężczyzna, ale dźwigający coś innego niż broń. Coś pękatego. Jesse nawet nie przystanęła. – Zasadzka! – krzyknęła; jej nagłe, alarmujące wołanie rozległo się w tunelu jak grzmot. Odepchnęła Claire z drogi, pod dalszą ścianę, by usunąć ją z linii strzału. Kiedy Jesse uniosła karabin, zupełnie nieprzejęta przewagą liczebną tamtych, postać pośrodku uniosła ów pękaty, nieporęczny przedmiot, wycelowała i strzeliła. A przynajmniej Claire domyśliła się, że był to strzał – nie było błysku, dźwięku, nic, tylko dreszcz, który wstrząsnął ciałem Jesse, jakby poraził ją piorun. Jesse zachłysnęła się powietrzem, rzuciła broń i zatoczyła się do tyłu, ściskając głowę rękami jak ogłuszona. Z jej gardła wyrwał się ostry krzyk bólu i nagle kucnęła – przybrała pozycję przerażonego dziecka, które na próżno usiłuje uciec przed dręczycielami. Szlochała. I nagle, wraz z falą dzikiej furii, do Claire dotarło, co się dzieje. To był VLAD. Jej VLAD, którego tamci użyli przeciwko jej przyjaciółce. Ale działa, powiedziało coś lodowatego w jej sercu. Test bojowy zakończył się sukcesem. Powiedziała temu czemuś w sobie, żeby się zamknęło i zdechło, i skoczyła od ściany w stronę człowieka, który trzymał jej dzieło i celował nim w Jesse. Był to doktor Davis i wyglądał na rozradowanego. Prawdę mówiąc, szczerzył się triumfalnie. Claire wydała z siebie nieartykułowany wrzask furii i rzuciła się na niego. Zobaczyła, że jeden z uzbrojonych facetów stojących obok doktora Davisa odwraca się w jej stronę, i lufa karabinu odwraca się razem z nim… …I nagle Michael znalazł się między nimi, chwycił broń i ze zdumiewającą siłą trzasnął nią właściciela w twarz. Niedoszły strzelec osunął się jak wór ziemniaków… ale w tej chwili doktor Davis od tyłu ustrzelił Michaela z VLAD-a; Claire, biegnąca do niego, dostrzegła, jak twarz Michaela robi się alabastrowo biała, jego błękitne oczy przerażająco wielkie. Padł na kolana. Tak jak Jesse zwinął się w kłębek i zaczął drżeć. W odróżnieniu od Jesse wydawał z siebie ochrypły, słaby wrzask. Myrnin rzucił się w stronę doktora Davisa i – czy to przypadkiem, czy specjalnie – padł, zanim trafiła go fala z VLAD-a. Ale za nim pędził Shane. Podniósł z posadzki grubą, najeżoną drzazgami gałąź i zamachnął się nią, jakby chciał grać w baseball głową drugiego strzelca. Trafiony. Facet padł nieprzytomny, tak samo jak ten, którego załatwił Michael. Doktor Davis skupił się nie na Shanie, ale na Oliverze, ostatnim wampirze zdolnym do walki. Claire przeskoczyła przez Michaela skulonego na boku i całym impetem pchnęła doktora w ramię. To wystarczyło, żeby chybił. Ale doktor Davis jeszcze nie skończył, o nie. Krzyknął, huknął ją łokciem w żebra i jednocześnie z wybuchem wciekłego bólu Claire usłyszała krzyk Shane’a.
Tyle że jego krzyk był ostrzeżeniem. – Posiłki! – zawołał, w biegu chwycił Claire za ramię i popchnął ją w stronę wyjścia. – Biegnij, po prostu się stąd wynoś! Pete, Liz i Eve już uciekli, choć, o ile Claire znała Eve, Pete miał z nią pewnie pełne ręce roboty, żeby powstrzymać ją od popędzenia z powrotem na ratunek Michaelowi. Z bocznego tunelu wysypywali się kolejni ludzie, Michael, Jesse i Myrnin leżeli bezbronni, a Oliver uciekał… – Bierz Myrnina! – krzyknął Shane. Zatrzymał się, złapał Michaela za ramię i podciągnął go do góry. Jakby ciągnął worek mokrych kluchów – mokrych kluchów, które słabo opierały się tej próbie pomocy. – Claire, wynoś się stąd! – Przeciwników było zbyt wielu i Shane to wiedział. Podjął już jedną trudną decyzję… Jesse klęczała bezradna, półprzytomna dalej w głębi tunelu i wiedział, że nie zdążą dotrzeć do niej na czas. Przerażona Claire zrozumiała, że spisał ją na straty. Ratował to, co mógł. Ale miał rację. Ona też musiała ratować jedno z nich, i to musiał być Myrnin. Claire pomogła mu wstać, i choć szło mu niezdarnie, utrzymał się na nogach, kiedy ciężko nierównym krokiem pobiegli w stronę końca tunelu, gdzie przed momentem zniknął Oliver. Obejrzała się za siebie. Shane przerzucił sobie Michaela przez ramię jak strażak i biegł tak szybko, jak mógł, z grymasem wysiłku na twarzy. Michael był bezwładny jak trup. Zobaczyła, że uzbrojeni mężczyźni stają w szyku za nim i dotarło do niej z przerażającą pewnością, że zaraz zobaczy, jak Shane ginie. Jeśli chcieli Michaela, a zapewne tak było, to nie musieli się przejmować, że strzelają do obydwu. Michael przeżyje. Shane nie. Wrzasnęła z przerażenia, bo kolejne sekundy rozgrywały się przed oczami jej duszy, nieuniknione jak katastrofa pociągu: huk karabinów, krew. Shane osuwający się bez życia na ziemię. Ale to się nie stało. – Wstrzymać ogień! – rzucił ostro doktor Davis. – Puśćcie ich. Już mamy to, czego potrzebujemy. A więc potrzebowali tylko jednego wampira. Nieważne którego. Kiedy Shane dogonił ją i minął, Claire z ciężkim sercem pogodziła się z faktem, że będą musieli opuścić Jesse.
Rozdział 11 Dwa kwartały, mnóstwo zakrętów i zaułków dalej ich mała grupka zebrała się na nowo. Byli w opuszczonym, otwartym na przestrzał magazynie, nieużywanym od lat, sądząc po zapachu kurzu. Oliver odciągnął połamane ogrodzenie, wybił pięścią zamknięte na kłódkę drzwi i zagonił ich wszystkich do środka. Shane opuścił Michaela, posadził na ziemi i kucnął, żeby przyjrzeć się przyjacielowi. Michael cicho płakał, z twarzą ukrytą w drżących dłoniach. Był w kompletnym proszku i Claire z trudem przełknęła ślinę, widząc, jak mocno podziałał na niego VLAD. Widocznie doktor Anderson, montując sprzęt na nowo, dokonała jakichś ulepszeń i maksymalnie podkręciła moc. Shane położył dłoń na ramieniu Michaela, uścisnął lekko, a potem zerwał się z ziemi i z zaciśniętymi pięściami ruszył na Olivera. – Do jasnej cholery, facet, co z tobą? Zostawiłeś Jesse bez pomocy! Zostawiłeś nas bez pomocy! – Nie zatrzymał się. Podszedł bardzo blisko do Olivera i popchnął go. Zupełnie jakby popychał kamienny mur – ostatecznie to on musiał się cofnąć o krok. Co go nie uspokoiło. Wręcz przeciwnie, jego twarz poczerwieniała jeszcze mocniej. – Sukinsynu jeden, uciekłeś! – Tak – odparł zimno Oliver. – Uciekłem. To się nazywa taktyczny odwrót, być może o nim nie słyszałeś. Kiedy przeciwnik ma przewagę i zwycięstwo jest niemożliwe, najlepszym wyjściem jest taktyczny odwrót w celu przegrupowania. A takich jak ty, głupi chłopcze, nazywaliśmy kiedyś mięsem armatnim. To oczywiste, że was zostawiłem. – Tia, wiesz co, Sun Zi, ucieczkę nazywa się też czasem tchórzostwem. Uważasz się za lepszego od ludzi, ale wiesz co? My nie porzucamy przyjaciół, my po nich wracamy, dupku. Oliver zignorował go, co było dość imponującym osiąg nięciem, jako że Shane był wściekły, skakał mu do oczu i był w zasięgu pięści. Zwrócił się do Claire. – To urządzenie – powiedział. – To był twój wynalazek. Ten, który zniknął z laboratorium Anderson. – Odepchnął Shane’a z drogi jak brzęczącą, irytującą muchę i ruszył w stronę Claire. – Ty mu go dałaś? Wiedziałaś, jak go użyje? Zdajesz sobie sprawę, co narobiłaś? – Shane znów spróbował zastąpić mu drogę, ale Oliver nie zamierzał dać się zatrzymać. Odepchnął Shane’a jedną ręką, chwycił Claire i pociągnął ją pod ścianę, gdzie Eve trzymała w objęciach skulonego Michaela. – Popatrz na niego. Popatrz! Wiesz, co mu zrobiłaś? Jak długo to może trwać? Masz pojęcie, jaką klęskę zesłałaś na nasze głowy? To śmierć dla nas wszystkich, rozumiesz? Śmierć dla nas wszystkich! Tym razem zainterweniował nie Shane, a Myrnin. Było jasne, że czuje się lepiej; dość pewnie trzymał się na nogach, kiedy chwycił Olivera za ramię, i w odróżnieniu od mizernych, ludzkich wysiłków Shane’a jego wampiryczna siła zmusiła Olivera do odwrócenia się. – Nie wrzeszcz na nią – powiedział, i choć czasem się wygłupiał i zachowywał nieprzewidywalnie, tym razem był absolutnie poważny. – Jeśli chcesz wylać na kogoś żółć, krzycz na mnie. To ja pozwoliłem jej to zbudować i przetestować. To ja pozwoliłem jej zabrać urządzenie spod mojej pieczy. To ja posłałem ją do Irene. Wszystko to jest moja wina, nie jej. I jeśli podniesiesz na nią rękę, to ci ją wyrwę. – Ostatnie zdanie zostało wypowiedziane z tak śmiertelną powagą, że Claire poczuła zimny dreszcz. – Przestań szukać winnych i zacznij rozwiązywać problem, Oliver. Co się stało, to się nie odstanie, kto umarł, nie zmartwychwstanie, ale Jesse żyje, i Michael żyje. Musimy odebrać urządzenie, odwrócić efekt jego działania
i ograniczyć szkody, które wyrządził ten rzekomy ekspert od wampirów, którego nikt z nas nie przewidział. Taki jest plan. A teraz zajmij się wymyślaniem strategii, panie. Oliver zawarczał, pokazał kły; jego oczy rozbłysły piekielną czerwienią i przez moment Claire naprawdę myślała, że rzuci się na Myrnina z całą wściekłością… ale powstrzymał się. Powstrzymał się i przez chwilę stał z zamkniętymi oczami, a w końcu powiedział: – Może i jesteś nienormalny, ale nie mylisz się. To są cele, na których powinniśmy się skupić. Dobrze. Najpierw potrzebujemy krwi. A że jesteśmy bardzo daleko od przyjaznego terytorium i własnego banku krwi, sugeruję, żebyś poinstruował naszych ludzi, w jaki sposób najskuteczniej mogą nam pomóc. Szczególnie Michael będzie potrzebował się pożywić, skoro walczy z tym… wpływem. A ty jesteś słaby jak kociak. – Doprawdy? – spytał Myrnin i powoli rozciągnął usta w uśmiechu, w którym czaił się obłęd. Zamruczał gardłowo. – W takim razie lepiej nie próbuj mnie pogłaskać. Kiedy odrośnie ci gardło, będziesz mógł opowiedzieć wszystkim, jakie ostre mam ząbki. – Głupek. – Zakuta pała. – Ty złodziejski, bezczelny kocurze… – Dość! – krzyknęła Claire tak głośno, że wszyscy na nią spojrzeli. – Nie będziemy się kłócić. Myrnin to powiedział, a ty się zgodziłeś: odbijemy Jesse. Odzyskamy VLAD-a. Powstrzymamy doktora Davisa. Tak? Oliver niechętnie skinął głową. Myrnin się uśmiechnął. A Eve, mocno obejmująca drżące ciało Michaela, rzuciła spod ściany: – I pomożemy Michaelowi. Pomożemy mu, Claire. – Tak – odparła cicho Claire. – Pomożemy mu. Wybacz. Nie miałam zamiaru… Eve wbijała w nią spojrzenie swoich ciemnych, czerwonych od łez oczu. – Nie chcę tego słuchać – powiedziała. – Nauka nie jest w stanie wszystkiego naprawić. Czasami wręcz wszystko psuje, okej? On by cię nie skrzywdził. Nigdy by cię nie skrzywdził. Dlaczego to musi być on? – Michael reagował na gniew i rozpacz Eve; zaczął kołysać się do przodu i do tyłu, a Eve tuliła go, głaskała po plecach, uspokajała jak zapłakane dziecko. – Ćśś, już dobrze, kotku. Jestem tutaj. Jestem tu z tobą. Wszystko naprawimy. A jej spojrzenie wyzywało Claire, by spełniła tę obietnicę. W tej chwili. Liz wciąż była właściwie nieprzytomna; straciła mnóstwo krwi i Claire sądziła, że jej ciało próbuje sobie poradzić z sytuacją, przesypiając ją, dopóki nie dojdzie do siebie. W sumie nie był to najgorszy plan, ale nie mógł pomóc nikomu poza nią. Na dodatek nie była już w stanie oddać ani trochę krwi, więc zostawali Claire, Shane, Pete i Eve. Jednak Eve oddała już krew Michaelowi i było jasne, że będzie potrzebował więcej; Claire wiedziała, że poratowanie go było jej obowiązkiem, bo to przez nią był w tak strasznym stanie. Czuła wyrzuty sumienia palące w żołądku jak kwas. Co do reszty potencjalnych dawców, to był pewien kłopot, bo Pete nie chciał o tym słyszeć. – W życiu – rzucił spod ściany, gdzie siedział obok Liz. Jego głos był spięty i absolutnie nieznoszący sprzeciwu. – Żaden wampir nie dostanie ode mnie ani kropelki. A już z pewnością nie ci dwaj. Zostawili Jesse. Ona wam ufała, a wy ją zawiedliście. – Pete – zaczęła Claire, ale Shane uciszył ją, kładąc jej dłoń na ramieniu. – Posłuchaj stary, mnie też się to nie podoba – powiedział. – Ale jeśli naprawdę chcemy ją odbić, będziemy potrzebowali ich pomocy. Widziałeś, jakie siły Davis miał po swojej stronie? Tam było z dziesięciu facetów, i wszyscy uzbrojeni. Owszem, paru unieszkodliwiliśmy, ale coś czuję, że on może ich ściągnąć więcej. Ma możliwość uzyskania pomocy z zewnątrz i musimy
go tej możliwości skutecznie pozbawić, dla bezpieczeństwa nas wszystkich, łącznie z Jesse. Nie chodzi tylko o to, że ją mają. Problemem jest to, co zamierzają z nią zrobić. Claire widziała, że do Pete’a dotarło. Skrzywił się lekko i wreszcie skinął głową. – Dobra – stwierdził. – Mogę to wszystko znosić jeszcze przez jakiś czas. Ale mówię ci, stary, nie nadszedł jeszcze ten dzień, kiedy pozwolę się ugryźć wampirowi. Nie ma mowy. – Ty nigdy… a Jesse? – Jesse nie jest taka. Ona nie gryzie ludzi. Ma zasady. – I nigdy ich nie złamała? Pete przez moment unikał wzroku Shane’a. – Prawie nigdy. A na pewno nigdy ze mną. – Lubisz ją, tak? Ufasz jej? Chcesz ją ratować? – Oczywiście że tak! – Więc to jest najlepszy sposób – przekonywał go Shane. – I wierz mi, nigdy, przenigdy nie namawiałbym nikogo, żeby pozwolił się ugryźć wampirowi, ale to jest naprawdę konieczne. Ona tego potrzebuje i wszyscy tego potrzebujemy, żeby mieć przewagę, bo nie wiemy, z czym mamy do czynienia. Pete, jesteś twardym facetem… do diabła, ja też nie jestem mięczakiem. Ale nie mamy ciemnych okularów, szpiegowskich gadżetów i broni automatycznej. Więc nie rezygnujmy z jedynej przewagi jaką mamy, okej? To były słuszne argumenty i Pete wreszcie niechętnie kiwnął głową. Shane odpowiedział mu skinieniem głowy, mówiącym: „dobrze, że się opamiętałeś”, i stuknęli się pięściami. Potem Shane podszedł prosto do Myrnina, spojrzał mu w oczy i powiedział: – Tutaj. – Podsunął mu rękę, podwijając rękaw, żeby odsłonić żyły. – To nie znaczy, że między nami wszystko OK. Myrnin przyglądał mu się przez parę sekund, po czym zerknął na Claire; widziała, że jest zmieszany i że wolałby ją zamiast Shane’a, ale została na miejscu i nie zaproponowała mu wymiany. Głównie dlatego, że chciała zobaczyć, jak to będzie wyglądać – jak antypatia między jej chłopakiem i jej szefem i przyjacielem przejawi się w tej dziwnie intymnej sytuacji. Myrnin nie mógł sobie pozwolić na wybrzydzanie; wciąż był słaby i drżący, a rozżarzone do czerwoności płomyki w jego oczach migotały szybciej niż przedtem. Chwycił rękę Shane’a i nawet nie zmieniając wyrazu twarzy, wysunął kły i bez wysiłku wgryzł się w żyłę. Shane skrzywił się i zamknął oczy, kiedy usta Myrnina przyssały się do jego skóry; Claire widziała, jak wzbiera w nim instynktowna chęć wyrwania się. Jakoś zapanował nad nią, choć widać było, jak wiele go kosztuje to cierpliwe, nieruchome stanie w miejscu. Myrnin był na tyle grzeczny, że przestał po niecałych trzydziestu sekundach i nawet ucisnął ranę, zanim odsunął się od Shane’a. Nie umknęła mu ani kropla, a maska spokoju na jego twarzy nawet nie drgnęła. – Dziękuję – powiedział uprzejmie, a przynajmniej można by to uznać za uprzejmość, gdyby nie wiedziało się, jak wygląda uprzejmość w jego wykonaniu. W tej chwili jego głos i mina były absolutnie obojętne. Z kolei uczucia Shane’a były tak łatwe do odczytania, jakby miał neon na czole. To, co się w nim kotłowało, nie było przyjazne, ale skinął głową. Minimum grzeczności. Obydwaj zrobili długi krok w tył, żeby znaleźć się jak najdalej od siebie. Faceci. Claire pokręciła głową, podeszła do Olivera i podsunęła mu nadgarstek. Spojrzał na nią przeciągle spod zmrużonych powiek i oznajmił: – Nie, dziękuję.
– Nie jestem dość dobra dla ciebie? – Nie bądź głupia, krew to krew. Ale w tej chwili nie jestem w aż tak pilnej potrzebie. Nie martw się, przy naszym szczęściu z pewnością będzie jeszcze okazja w postaci kolejnej katastrofy, na którą okażemy się żałośnie nieprzygotowani. – Do diabła, Oliver, to się dopiero nazywa jadowity sarkazm – stwierdził Shane. – Jestem zaskoczony. Myślałem, że oszczędzasz go na jakąś specjalną okazję jak apokalipsa czy podwieczorek. – Mogę się obejść bez podwieczorku. To plus bycia wampirem. Ciebie nikt nie prosił o bycie przekąską. Myrnin uniósł rękę. – Ja prosiłem. – I nie będziemy o tym więcej rozmawiać – rzucił Oliver. – Lepiej ci? – Phi, straciłem tylko część mózgu. I nawet nie tę najważniejszą. – Było jasne, że Myrnin bardzo nie chce mówić nic pochlebnego na temat Shane’a czy jego krwi. – Tak. Odzyskałem siły. Chodźmy ratować lady Gray. – Zawsze zdumiewała mnie twoja niezdolność zrozumienia, choćby w najmniejszym stopniu, na czym polegają priorytety – powiedział Oliver. – Jak pamiętasz, frontalnego ataku próbowaliśmy ostatnio. Tym razem wyślemy zwiadowcę, by zbadał sytuację, a nie będziemy pędzić na oślep przed siebie, jak pijani durnie do burdelu. Rany. Oliver rzeczywiście popisywał się piekielnym sarkazmem. Co, zdaniem Claire, oznaczało, że on też był mocno wstrząśnięty biegiem wydarzeń; może nawet schwytaniem Jesse, którą nie gardził tak bardzo jak całą resztą ludzi i wampirów. – Ja pójdę – powiedziała. – Nie, nie pójdziesz – sprzeciwił się Shane – bo to ja najlepiej nadaję się na zwiadowcę. To logiczne. Nie boję się ciemności, umiem strzelać w zasadzie z każdej broni, potrafię dać wampirowi w zęby, jestem przeszkolony w eliminowaniu wroga… a do tego mam bijące serce, co znaczy, że nie jestem tak cenny dla tych zbirów jak któryś z was. Więc to ja pójdę. Eve uniosła rękę. – Zapominasz o minusach. Nie widzisz w ciemności, nie jesteś kuloodporny jak wampir, nie umiesz bić tak mocno… – Hej, myślałem, że jesteś po mojej stronie! Eve wzruszyła ramionami. – Wolałabym, żebyś nie zginął. – Znów spojrzała na Michaela i znaczenie jej słów dźgnęło Claire jak nóż w brzuch. Jakoś nie oponowała, kiedy Claire zgłosiła się na ochotnika. Michael poruszył się słabo i zaprotestował cichym jękiem. Eve uścisnęła go mocniej. – Cicho, kotku. Już dobrze, już dobrze, nikt nie zginie. Nic ci nie będzie. Claire serce pękało na ten widok. To była jej wina i Eve miała prawo być wściekła… Claire nienawidziła się za doprowadzenie do tej sytuacji. Żałowała, że w ogóle wymyśliła to głupie, przeklęte urządzenie. Ale ono działa, stwierdziła ta zimna, naukowa część jej mózgu. Michael jest wyeliminowany z walki. A gdybyś to ty trzymała VLAD-a i wycelowała w atakującego cię wampira? Każdej broni można użyć do złych celów, ale jeśli używa się jej do właściwych, ratuje życie… Nie chciała tego słuchać w tej chwili, kiedy patrzyła wprost na konsekwencje niewłaściwego użycia. – Ja chcę iść – powiedziała. – Proszę. – W jej głosie z pewnością było słychać rozpacz, którą czuła. – Ja muszę iść.
Spojrzeli na Olivera, który z całą pewnością dowodził nimi w tej chwili; dawno temu był generałem i wciąż odznaczał się bezwzględną, generalską logiką. – Idzie Shane – zarządził. – W ogólnym rozrachunku można go spisać na straty i stanowi mniejszą pokusę dla naszych wrogów. – Stwierdzenie, że można mnie spisać na straty, raczej nie podbudowało mi morale, ale niech ci będzie. Słuszny wybór. – Shane chodził już po magazynie i zbierał broń. Myrnin w milczeniu wyjął nóż spod utytłanej kamizelki i wyciągnął w jego stronę. – Czekaj – powiedział Oliver. – Jeszcze nie skończyłem. Claire też powinna iść. – Chwileczkę… – zaczął oponować Shane, ale Claire skinęła głową. Podeszła do Myrnina i wzięła od niego nóż. – Słuchajcie, jeśli w ogóle chcą kogoś z nas, to najprędzej Claire. Ona im może powiedzieć, jak działa urządzenie, zgadza się? Wysyłanie jej tam nie ma najmniejszego sensu! Nie zgadzam się, że jestem tu zbędny, ale ja przynajmniej nie mam mózgu, do którego mogą się dobrać. – I tak już wiedzą za dużo, a na pewno dość, żeby używać urządzenia – stwierdziła Claire i zważyła nóż w dłoni. Był ciężki i zimny, ale musiał wystarczyć. Nie był wykończony srebrem, co było logiczne w przypadku osobistej broni wampira, ale przeciwko ludzkim wrogom był skuteczny i bez tego. – I nie dostaną mnie. Ale nie zamierzam pozwolić, żeby dopadli ciebie, Shane. Będziemy się pilnować nawzajem, tak jak to się robi w Morganville. Nie spodobało mu się to, ale posłał jej szybki, niechętny uśmiech. – Możesz wyrwać dziewczynę z miasta, ale nie wyrwiesz miasta z dziewczyny – stwierdził. – Niesamowite. Więc zróbmy to. Claire zniżyła głos i spojrzała na trzeciego człowieka, który mógł im się przydać, a w tej chwili stał ze spuszczoną głową, podpierając ścianę magazynu. – A co z Pete’em? Bierzemy go ze sobą? – Szczerze mówiąc, nie wiem, czy Pete sobie poradzi. To porządny gość, ale to trochę nie jego broszka. Praca bramkarza nigdy nie wymagała skradania się. Raczej wręcz przeciwnie. Claire uściskała Shane’a, on uściskał ją i odwrócili się od siebie, żeby pozbierać resztę potrzebnych rzeczy: latarkę od Eve i pełny magazynek od Pete’a. Claire nie umknął fakt, że Pete nie zgłosił się do tego zwiadu. Nawet nie próbował. Shane miał rację, praca bramkarza, nawet w dość niebezpiecznym barze, w żaden sposób nie przygotowywała do nieustannego nadstawiania karku, które w Morganville było na porządku dziennym. W końcu ruszyli. Liz spała w najlepsze, skulona u stóp Pete’a; Michael i Eve wciąż się tulili. Myrnin pomachał im tęsknie, a Oliver… Oliver stał z władczą miną jak król wyprawiający na wojnę żołnierzy, których nie spodziewa się więcej zobaczyć. – Nienawidzę sukinsyna – stwierdził Shane i pomachał mu z uśmiechem. – Słyszałem to – odparł Oliver cicho. W końcu znaleźli się na zewnątrz i potruchtali uliczką. – On nas wysłał jako przynętę, zgadza się? – spytała Claire. – Tak – przyznał Shane. – Zwiad? Bzdura. Tym razem nawet nie próbował tego ukryć. Wydaje mi się, że mamy odwrócić uwagę. Ale jeśli nawet, to okej. Chodźmy odwracać. Noc zaczęła ustępować bladym i odległym zapowiedziom świtu, ale uliczki wciąż pełne były cieni o dziwacznych kształtach. Claire używała latarki ostrożnie – zapalała ją na krótkie chwile, by wyłowić z mroku przeszkody, i puszczała Sha ne’a przodem. Parę razy kazał jej się zatrzymać, czy to z nadmiaru ostrożności, czy dlatego, że naprawdę wciąż ganiali ich podwładni Davisa… i zamiast wrócić do burzowca (gdzie zresztą i tak nie mieli szansy wdrapać się z powrotem do otworu, przez który zeskoczyli) prowadził ich długą, okrężną drogą po niemal całkiem pustych ulicach. Kiedy mijający ich radiowóz oświetlił ich reflektorami, Shane od
niechcenia objął ją ramieniem, a ona wtuliła się w niego; to pozwoliło im również ukryć broń. Policja pojechała dalej. W końcu dotarli do głównego wejścia. Claire spodziewała się, że będzie się tu roić od policjantów; przecież Oliver roztrzaskał frontowe drzwi. Ale drzwi załatano już schludnie płytą ze sklejki, pozamiatano szkło i nigdzie nie było widać ani śladu policji. – Twoi kumple nie chcą towarzystwa – stwierdził Shane. – Co tłumaczy, dlaczego nie było żadnego alarmu. Właśnie kogoś porwali i nie chcą, żeby policja ich nakryła. A na dodatek musieliby się tłumaczyć z tego nietoperzowego stwora i z martwego Derricka. – Spróbował otworzyć drzwi, ale oczywiście były zamknięte. – Czekaj chwilę. – Potrzebujesz latarki? – Niepotrzebne mi światło, żeby rozpracować zamek – odparł wesoło. Nie miała pojęcia, jak to zrobił, ale jakieś trzydzieści sekund później westchnął z zadowoleniem i usłyszała kliknięcie otwieranej kłódki, która zabezpieczała uszkodzone drzwi. – Nowy osobisty rekord. Okej, wchodź, tylko ostrożnie. To teren wroga. Wnętrze budynku było ciche tak jak wcześniej; Claire minęła biura i magazyny i doszła aż do drzwi mechanicznej szafy, które z powrotem były szczelnie zamknięte. I nagle rozległ się głos – głos doktora Davisa. – Nic tu nie znajdziecie, dzieci. Jeśli szukacie swojej przyjaciółki, to jest w dobrych rękach. Stał na łuku korytarza w towarzystwie dwóch ludzi z bronią. I ta broń wycelowana była prosto w Claire i Shane’a. Claire to nie zaskoczyło, ale jej serce zabiło szybciej ze strachu. Doktor Davis trzymał VLAD-a. Spodziewał się ekipy ratunkowej złożonej z wampirów. Chyba zaskoczyło go, że Claire i Shane są sami. Shane trzymał ręce opuszczone u boków. – Możemy o tym porozmawiać? – Nie widzę przeszkód, ale pogódźcie się z faktem, że wasza rudowłosa przyjaciółka nigdzie nie pójdzie. Gdzie są pozostałe wampiry? Samce? – Samce – powtórzył Shane. – Domyślam się, że Jesse nazywa pan samicą. – No cóż, tak, z biologicznego punktu widzenia bardzo różnią się od ludzi, choć z pewnością potrafią ich łatwo udawać, kiedy mają ochotę. Czy którekolwiek z was ma jakieś pojęcie, w co się wplątaliście? Jak niebezpiecznie jest ufać tym stworzeniom? Otóż, nie wolno im ufać. One was zabiją. – To wy macie broń – wytknęła mu Claire. – I to wy zabiliście Derricka. – Nie rozumiem, czemu obchodzi cię Derrick, i nie rozumiem, czemu miałby obchodzić mnie – stwierdził Davis. – Cóż, jeśli wezmę was na zakładników, raczej nie zyskam niczego od nieumarłych. Oni mają gdzieś ludzi. – Ależ skąd – odparł Shane. – Uważają nas za chodzące posiłki. Ale niech się pan nie martwi, nie popędzą mi na pomoc. Mój ojciec był autentycznym pogromcą wampirów. – Naprawdę? – Davis wreszcie się zainteresował. – Zawsze podejrzewałem, że istnieje taki zawód, z własnym folklorem i umiejętnościami… Powieść Stokera to sugerowała. Ale widzę, że fach nie przeszedł na syna. Nie wydajesz mi się szczególnie zmotywowany. Shane uśmiechnął się do niego ponuro. – O, no nie wiem. Miewam lepsze dni. – Pan przystawiał się do Liz, żeby dotrzeć do mnie – powiedziała Claire. – Zgadza się? – Lubię działać skutecznie – odparł i z miną właściciela położył dłoń na Vladzie. – Skonstruowałaś urządzenie, którego bardzo potrzebowaliśmy, żeby skutecznie zapanować nad naszymi więźniami. Nieumarli są bardzo niebezpieczni, co zapewne już wiesz. Więc zdaje się, że
odpowiedź na twoje pytanie brzmi „tak”. Liz była środkiem prowadzącym do celu, a celem było pozyskanie cię dla naszego przedsięwzięcia. – Przez nieumarłych rozumie pan wampiry. – To słowo powszechnie używane na określenie tych istot, ale z biologicznego punktu widzenia najważniejsze jest to, że ich tkanki się nie starzeją. Są w pewnym sensie skamielinami. A mimo to żyją. Jest kilka innych organizmów, zdolnych do tak niezwykłych zachowań, ale… – Nie wpadliśmy tu na lekcję biologii, profesorze. – Shane przerwał ten godny Myrnina zalew informacji. Claire była lekko rozczarowana. – Chcemy, żeby pan wypuścił Jesse. W tej chwili. To, co pan trzyma, też nie należy do pana, więc chcielibyśmy to odzyskać. Doktor Davis wymienił ze swoimi zbirami rozbawione spojrzenie. – Grasz w nie swojej lidze, chłopcze. Proszę cie, nie blefuj. To żenujące. – On nie blefuje, profesorze – wtrąciła się Claire. – Zapewniam. Shane pokręcił głową. – Oj, przestań, nie nazywaj go profesorem, on nie ma prawa do tego tytułu. To tylko drań, który zmusza studentki, żeby się z nim bzykały za oceny. Zgadza się, Claire? – Z całą pewnością. A tak przy okazji, Liz przepłakała całą noc. Tak tylko mówię, gdyby pana to obchodziło, profesorku. – Mam małą radę – powiedział Shane. – Jeśli dziewczyna płacze po wszystkim, to chyba nie bardzo się sprawdzasz w roli Don Juana, dupku. Doktor Davis nie odezwał się słowem, ale jego twarz zmieniła się we wściekłą maskę, a oczy zaczęły wiercić dziury w ich dwójce. Mocniej zacisnął dłonie na Vladzie. Dokładnie w tej chwili dwaj mężczyźni stojący po jego bokach… zniknęli. Nie dosłownie, nie w teatralnej chmurze dymu, ale raczej w postaci zamazanych smug. Byli, nie ma ich. Davis zauważył to dopiero po kilku sekundach, a wtedy było już za późno; stał przed nim Oliver z wyszczerzonymi zębami. Davis krzyknął ze strachu i zatoczył się do tyłu – to było niemal zabawne. Niemal… ale nagle pojawił się za nim Myrnin i pchnął go w objęcia Olivera. Oliver obrócił doktora na miejscu, a Myrnin wyrwał mu urządzenie z rąk. Nagle Myrnin znieruchomiał, patrząc na Claire z dziwnym, pustym wyrazem twarzy, i powiedział: – Zdążyłaś już zbudować drugi? Bo to z całą pewnością nie jest działający egzemplarz. W tej chwili zza zamkniętych drzwi z tyłu wyszła doktor Irene Anderson, wycelowała VLAD-a, którego trzymała w rękach, i strzeliła w Olivera. Efekt był natychmiastowy i drastyczny. Oliver odepchnął od siebie doktora Davisa, krzyknął, ścisnął głowę dłońmi i drżący osunął się pod ścianą. Rozpłakał się. Stanął na czworakach, spróbował się podnieść, ale ona strzeliła jeszcze raz, i tym razem… tym razem Oliver już się nie podniósł. Claire gapiła się na profesorkę z otwartymi ustami i nie wiedziała, co robić. Co powiedzieć. Może coś źle zrozumiała, może… Nie. Doktor Anderson odwróciła się do niej z zimnym, obojętnym, przerażającym wyrazem twarzy. – Więc mamy z głowy już troje – powiedziała. – Ale wiem, że Oliver nie przyszedł tu sam. Gdzie jest Myrnin? Claire bezwiednie zerknęła w bok, na miejsce, gdzie przed chwilą stał doktor Davis, ale miejsce obok niego było puste. Myrnin zniknął. – Wykorzystała mnie pani – rzekła. – Przez cały czas mnie pani wykorzystywała.
Zgodziła się pani mnie przyjąć nie dlatego, że Myrnin panią poprosił, ale dlatego, że dowiedziała się pani, że mam coś, co się pani przyda. Coś, czego chcieli pani nienormalni koledzy. On pani ufał, a pani… – Uciekłam z Morganville, Claire, tak samo jak ty, więc proszę cię, nie udawaj, że jesteś bardziej moralna ode mnie. Wampiry użyły mnie tak samo, jak użyły ciebie; znalazły młodą, podatną, bystrą dziewczynę i nakarmiły nią potwora. Ty i ja to przeżyłyśmy. Nie każdy miał to szczęście. Wszystko, co mówiła doktor Anderson, było prawdą, ale – ale tak naprawdę nie miało nic wspólnego z Myrninem. To nie była jego wina. Starał się, bardzo się starał być dobry, być prawdziwym człowiekiem, a nie bezdusznym potworem wysysającym krew z ludzi. Ale kiedy poniósł porażkę, to widowiskową – jak ognisty meteor spadający na Ziemię. Claire nagle zorientowała się, że cień z boku, jakieś dwa metry od Shane’a, nie jest pusty. Myrnin zdołał się tam przedostać. Nie miał już broni, jego dłonie były puste i stał bardzo cicho, absolutnie nieruchomo. Czekał na okazję do ataku. Ale doktor Anderson mogła go zauważyć lada sekunda, więc Claire mówiła dalej. – To nie daje pani prawa, żeby… – Żeby co? – warknęła kobieta z płonącym wzrokiem. Zrobiła krok naprzód i kolejny, i Shane odruchowo odepchnął Claire do tyłu i stanął między nimi. Ten ruch sprawił, że Anderson znalazła się bliżej Myrnina i Claire spodziewała się, że on skoczy na nią… ale tego nie zrobił. Czekał, aż Irene całkowicie przestanie się pilnować. – Żeby zrobić właśnie to, co ty planowałaś zrobić: stworzyć broń, która da ludziom szansę obronienia się przed atakiem wampira? Stworzyć niepowodujące śmierci rozwiązanie problemu, o którego istnieniu doskonale wiesz? Bo to ty postawiłaś nas w tej sytuacji, Claire. To ty znalazłaś sposób na zlikwidowanie choroby, która je unicestwiała, to ty pomogłaś im pokonać jedyne istoty, których się bały. Ty umieściłaś szczytowe drapieżniki z powrotem na końcu łańcucha pokarmowego i słusznie sądziłaś, że potrzebujemy czegoś, co je powstrzyma. – Doktor Anderson lekko, niemal z czcią, dotknęła obudowy VLAD-a. – Ja tylko pierwsza wycelowałam w nie lufę. To wszystko brzmiało logicznie, a zarazem wszystko było nie tak, zupełnie nie tak, ale pasja Anderson pozbawiła Claire zdolności protestu… aż Shane zrobił to za nich oboje. – Bzdura – powiedział z dziwnym, krzywym uśmieszkiem. – Rany, gada pani jak mój ojciec. On też był w tym niezły, świetnie potrafił usprawiedliwiać każde swoje kłamstwo, kradzież, pobicie czy zabójstwo. O, to wszystko w słusznej sprawie, mały. Nie przejmuj się szczegółami. Walczymy z potworami, musimy sobie ubrudzić ręce. Ale pani wykorzystała Claire, żeby ściągnąć tę broń tutaj, a potem wykorzystała ją pani, by ściągnąć tu Myrnina, który ruszył na pomoc, kiedy dowiedział się, że są kłopoty. Potem wykorzystała pani Liz, bo wiedziała pani, że Claire po nią przyjdzie i że wszyscy jej pomożemy. Nie przejmowała się pani, kogo krzywdzi. I dalej się pani nie przejmuje. Więc proszę sobie darować wygłaszanie kazań, jakby pani była jakąś świętą. Jest pani tylko jeszcze jedną grzesznicą. Claire skinęła głową. – Mogła pani dopaść Myrnina, kiedy rozmawiała pani z nim o zaginionej broni, która zresztą nigdy nie zaginęła. Ale pani czekała. – Oczywiście że czekałam. Chciałam mieć ich wszystkich. Potrzebujemy jak największej grupy doświadczalnej, żeby przeprowadzić badania, udokumentować wyniki i zaprezentować je agencji, dla której pracujemy oboje z doktorem Davisem. I nie, Claire, nie pracuję dla rządu. Przykro mi cię rozczarować. Ale ci, którzy mnie zatrudniają, mają potężne fundusze i na sercu leży im dobro całej ludzkości. – Oczy doktor Anderson zrobiły się jeszcze bardziej lodowate; wycelowała urządzenie w pierś Shane’a. – Wiem, że Myrnin gdzieś tu jest. A ty
prawdopodobnie dobrze wiesz, jak go znaleźć, wygląda na to, że łazi za tobą jak piesek na smyczy. To nie zabije twojego chłopaka, ale uszkodzi go na wiele godzin, może dni. A może nawet trwale. Ustawiłam VLAD-a na maksymalną moc. Chcesz zobaczyć, co robi z człowiekiem? Wyobrażam sobie, że to nie będzie zbyt piękne. Z pewnością nadchodziły posiłki. Doktor Davis zniknął i było pewne, że nie wróci sam. Oliver był bezradny. Podobnie jak Jesse, trzymana nie wiadomo gdzie, a Michael i Eve też nie mieli żadnego bezpiecznego schronienia. Ich jedyną siłą było działanie w grupie, ale cała ich przewaga zniknęła. Shane nie zdąży dopaść Anderson, zanim ona naciśnie spust i Claire aż mdliło z przerażenia na myśl, że coś, co zbudowała, co miało służyć dobru, wyrządza taką krzywdę jej przyjaciołom. Zamknęła oczy na sekundę, a kiedy je otworzyła, powiedziała: – Nie musi pani tego robić. Może i ma pani rację. Widziałam, jakie spustoszenie potrafią siać wampiry. Widziałam niejedną śmierć. Nie jestem naiwna, doktor Anderson. Zbudowałam to w konkretnym celu. – Więc mi pomóż – odparła Anderson. – Nie zmuszaj mnie, żebym zrobiła krzywdę tobie czy Shane’owi. Powiedz mi to, co chcę wiedzieć. Nadeszła chwila prawdy i Claire się nie zawahała. Wskazała kąt, gdzie Myrnin chował się w cieniu. – Jest tam. Przepraszam, Myrnin. Przepraszam! Ostatnie słowo było już zawodzeniem, bo Myrnin śmignął z kąta, ale nie dość szybko. Irene Anderson błyskawicznie nacisnęła spust i promień VLAD-a dosięgnął go ledwie trzy kroki od kryjówki. Claire patrzyła odrętwiała, jak Myrnin krzyknął, rzucił się na podłogę, przeturlał na bok i wbił w nią udręczone, ciemne oczy. Nie był zły. Tylko… rozczarowany. – Przepraszam – szepnęła, a kiedy Anderson strzeliła jeszcze raz, wszystko, co było Myrninem, po prostu… zniknęło z tych oczu.
Rozdział 12 SHANE Spodziewałem się wszystkiego, tylko nie tego. Że Claire wyda Myrnina – właśnie jego. Olivera, być może, oboje mieliśmy dość powodów, żeby to zrobić. Ale ona bez żadnego ostrzeżenia, bez chwili wahania wydała Myrnina, wiedząc, że Anderson strzeli. Nie mogę powiedzieć, że ja nie postąpiłbym tak samo, ale ja nigdy nie twierdziłem, że lubię tego gościa. Raczej wręcz odwrotnie, radośnie się nie cierpieliśmy; on uratował mi życie z poczucia obowiązku, ja zrobiłem to samo dla niego, ale żaden z nas nie ronił łez nad tym tragicznym wypadkiem. Ale Claire… wiedziałem, że coś jest między nią i Myrninem. Nie była to może miłość, w każdym razie nie w romantycznym sensie. Ale jakkolwiek nazwać te uczucia, były głębokie, podobnie jak jej lojalność. To, że tak go wystawiła… wstrząsnęło mną. W tej chwili zacząłem się zastanawiać, czy w ogóle ją znam. Myślałem, że ciągle jeszcze możemy uratować sytuację – wystarczyło pozwolić Myrninowi unieszkodliwić Anderson, zabrać Olivera i wynieść się, zanim Davis wróci z uzbrojoną kawalerią. Ale Claire… Claire zmieniła to wszystko. Claire się poddała – Claire uznała, że w ogóle nie mamy szans na zwycięstwo. I kompletnie się tego nie spodziewałem. Sądząc po osłupiałej minie Myrnina, kiedy go wydała, on też się tego po niej nie spodziewał. Nie przepadam za gościem, ale skrzywiłem się i odwróciłem oczy, kiedy Anderson nie przestawała do niego strzelać. Nie było żadnych widocznych ran, żadnej krwi, ale było oczywiste, że potwornie cierpi. Celowo zadawała mu ból i jej okrutne spojrzenie, jej szkliste oczy mówiły wyraźnie, że ma z tego cholerną frajdę. Ciekawe, ile lat ona sama kochała się w Myrninie, by potem musieć patrzeć, jak Claire zajmuje jej miejsce w laboratorium i być może w sercu wampira. Próbowałem to przerwać, ale Anderson wycelowała we mnie, gotowa strzelić, i musiałem się zatrzymać z podniesionymi rękami. – Tak, tak, okej – powiedziałem cicho i spokojnie. – Kobieto, on już leży, już padł. Może pani przestać. Niczym pani nie zagraża. Doktor Anderson przestała strzelać i nagle miała minę, jakby ją zemdliło na myśl, co zrobiła – ale tylko przez sekundę. Ten grymas zniknął i zastąpiła go świętoszkowata, triumfalna duma, którą tak często widywałem na twarzy ojca. Chodziło mu wyłącznie o sprawę i poświęcił dla niej wszystko i wszystkich. Włącznie ze mną, oczywiście. Jestem ciekaw, co i kogo ona poświęciła po drodze, jeśli teraz to była jej walka. Najdziwniejsze było to, że Myrnin ciągle jej ufał – ufał jej tak samo, jak ufał Claire. Nigdy nie podejrzewał, że stała się jego wrogiem. A teraz i Claire wbiła mu nóż w plecy. To nie był dobry dzień na bycie wampirem. Nawet nie próbowałem sprawdzać, jak się czuje Myrnin; było oczywiste, że niedobrze, tak jak i Oliver, który kiwał się i jęczał w kącie. I Michael, którego zostawiliśmy w ramionach Eve, drżącego jak przestraszone dziecko. Nie zrozumcie mnie źle, sam dźgałem wampiry kołkami. Nie jestem mięczakiem, kiedy trzeba zrobić to co konieczne. Ale to, co zrobiła, i co ciągle robiła Anderson… to było zwykłe okrucieństwo. Claire była biała jak ściana, jej źrenice były ogromne. Bałem się, że i ona padnie, kiedy dotrze do niej, co zrobiła, ale ona tylko wyzywająco uniosła głowę i spojrzała mi w oczy. Jakby próbowała mi coś powiedzieć. Nie miałem pojęcia co, ale pomyślałem, że może – może –
Claire ma jakiś plan. To było bardziej logiczne niż uznanie, że nagle zasmakowała w dwulicowości i zdradzie. Zaufaj jej, powiedziało coś we mnie. Nieważne, jak to wygląda. Nieważne, co mówi czy robi, czy cokolwiek mówi ktoś inny. Na litość boską, zaufaj jej. To była lekcja, którą z bólem przyswoiłem sobie przez ostatnie tygodnie. Kiedy świat zaczynał wariować, kiedy nic nie miało sensu… Claire miała sens. Po prostu musiałem jej zaufać, nawet kiedy nie widziałem tego sensu w jej działaniach. W milczeniu musnąłem grzbietem dłoni jej dłoń, starając się dać jej do zrozumienia, że będę ją wspierał. Mam nadzieję, że zrozumiała, bo w następnej chwili pchnąłem ją mocno. – Do cholery, Claire, co to było? On był naszą jedyną szansą, żeby się z tego wyplątać! Co ty wyprawiasz? Zatoczyła się, oszołomiona, i przez sekundę myślałem, że przegapiła moją próbę porozumienia – ale natychmiast zrozumiałem, że załapała. Nie potrafiłem nawet określić, skąd to wiedziałem… ale znów nadawaliśmy na tych samych falach i rozumieliśmy się bez słów. – Nie był naszą jedyną szansą i wcale byśmy się nie wyplątali – powiedziała. – I nie waż się mnie popychać, Shane. Nigdy więcej tego nie rób. – Bo co? Poprosisz swoją kumpelę, żeby mnie załatwiła tym wampiryzatorem? – Anderson obserwowała nas uważnie, więc starałem się włożyć w te słowa całą gorycz, jaką być może kiedyś czułem. – Wbiłaś Myrninowi nóż w plecy, Claire. A myślałem, że go naprawdę lubisz. – Bardziej niż ciebie – odgryzła się. – Zostawiłam cię, Shane. Wyjechałam z Morganville. Zostawiłam Myrnina. Przyjechałam tutaj, żeby ułożyć sobie życie na nowo i spróbować być kimś innym, a wy wszyscy przywlekliście się za mą! Dlaczego nagle stałam się czarnym charakterem? Przecież ona im nie robi krzywdy… ona ich tylko unieszkodliwia. Sam powiedziałeś, że to jak paralizator, tyle że na wampiry. – Patrz na nich. Patrz! Jesteś pewna, że to nie ma trwałych skutków? – spytałem ją. – Jesteś pewna, że Michael wstanie i uśmieje się z tego? Tak, a nawet jeśli to tymczasowe, Oliver z pewnością doskonale to przyjmie, kiedy przestanie płakać jak mała dziewczynka. Właśnie nam załatwiłaś, że oni wszyscy nas zabiją, całkiem na śmierć, rozumiesz? Jeśli chciałaś wojny z Amelie, to właśnie ją masz. Ona ci tego nie puści płazem. – Amelie się nie dowie – wtrąciła się doktor Anderson. – Oliver był na wygnaniu. A Michaela posłała, żeby upolował jej zbłąkanego nadwornego wariata. Jeśli oni wszyscy znikną po drodze, trudno. Wypadki chodzą nawet po wampirach. I nikt nie zaświadczy, że oni w ogóle tutaj byli. – Nie licząc Liz, Pete’a, Claire, Eve i mnie – powiedziałem. – Więc zdaje się, że zostaniemy nawozem w pani różanym ogródku, co? Och, zaraz, przecież pani jest dobra. Przepraszam, pomieszało mi się na chwilę. – Mogę was zapewnić, że te cztery wampiry nie zostaną zabite. Są cennymi okazami laboratoryjnymi, dopóki pozostają spacyfikowane, a ta broń robi to bardzo skutecznie – odparła doktor Anderson. – A was chyba zdołam przekonać, że milczenie leży w waszym interesie. Liz jest młoda, łatwo ulega wpływom. Ty, Shane… cóż, jeśli nie dasz się przekonać, z pewnością zdołam namówić Liz, żeby o swoje porwanie oskarżyła ciebie. Pół życia spędzisz w więzieniu. – Nie musi pani tego robić – zaprotestowała Claire. – On nic nie powie. Shane, posłuchaj mnie. Jeśli będziemy się wspierać, jeśli będziemy się trzymać tej samej wersji, będziemy bezpieczni. Po raz pierwszy w życiu bezpieczni. Amelie się tutaj nie zjawi, to za duże ryzyko. Możemy zostać tutaj i żyć spokojnie, raz dla odmiany nie bojąc się ich. Możemy być
szczęśliwi. – Ale oczywiście jeśli uznasz, że twoje zasady są ważniejsze – dodała doktor Anderson – wciąż możemy wrócić do opcji numer jeden. Przyznaję, że nie zrobiłabym tego chętnie. Nie lubię krzywdzić istot ludzkich. Moim celem jest stworzenie świata, w którym wampiry mogą być trzymane pod kontrolą, konstruktywnie zarządzane dla ich własnego i naszego bezpieczeństwa. Jeśli się z tym zgodzisz, myślę, że możemy się dogadać. – I sądzi pani, że Eve też się z tym zgodzi? Że pozwoli, by Michael był jakimś… królikiem doświadczalnym? – spytałem ze złością. – Cholera, Claire, przecież wiesz, że to niewykonalne. Może zdołasz mnie przekonać co do reszty, ale nie w sprawie Michaela. To nasz przyjaciel. Jest dla mnie jak brat. – Właściwie nie potrzebuję czterech obiektów do badań – oznajmiła doktor Anderson, w odpowiednim momencie gotowa na ustępstwa. Mój ojciec byłby z niej dumny. – Trójka mi wystarczy. Michael może być trzymany w bezpiecznym miejscu, ale cały i zdrowy. Czy to rozwiewa twoje wątpliwości? To, co zaszło od momentu, kiedy Claire wydała Myrnina, było dość niesamowite. Jeszcze parę chwil temu byliśmy w śmiertelnym niebezpieczeństwie, a teraz negocjowaliśmy przywileje, a doktor Anderson chyba nie zorientowała się, że ją wkręcamy równie dokładnie i po mistrzowsku, jak ona kiedyś wkręcała Claire. To było imponujące. I trochę przerażające. Ta dziwaczna broń nie była już wycelowana w nikogo, zwisała lufą w ziemię. Co nie znaczyło, że nie może zostać poderwana w każdej sekundzie, jeśli tylko zrobię coś głupiego, ale koncentrując swój gniew na Claire, zdjąłem sobie z karku osobę, która była jego prawdziwym celem. Ustawiłem Claire i Anderson po tej samej stronie i w tej chwili dopracowywały szczegóły. Miałem tylko nadzieję, że Claire nie wierzy w tę moją ściemę. W tej chwili już sam nie wiedziałem. Wciąż była blada, wyglądała na wstrząśniętą i kruchą i chciałem wziąć ją w ramiona tak bardzo, że aż bolało… ale w tej chwili to by nie pomogło żadnemu z nas dwojga. – Będzie pani musiała sprzedać to Eve, nie mnie – powiedziałem. – Ale jeśli odczepi się pani od Michaela, może jakoś przełknę całą resztę. Może. – Nie ma żadnego „może”, Shane. Za „może” idziesz do więzienia. Więc sugeruję, żebyś się porządnie zastanowił nad swoją następną odpowiedzią, dobrze? Przetrzymałem ją chwilę i w końcu kiwnąłem głową. Starałem się nie patrzeć na Myrnina, bo leżał zwinięty w kłębek na podłodze, szepcząc do siebie, i jeśli kiedykolwiek wcześniej myślałem, że wygląda na wariata, to się myliłem. Teraz był kompletnym wrakiem i nie byłem pewien, czy te wszystkie klepki kiedykolwiek wskoczą z powrotem na miejsce. Myrnin nie był niezniszczalny i teraz patrzyłem na jego szczątki. Claire miała w oczach martwe, twarde spojrzenie, które już znałem: próbowała nie pokazać niczego po sobie i po prostu przetrwać kolejną chwilę bez bólu. Znałem to spojrzenie, bo w zasadzie to ja byłem jego wynalazcą. – Więc co mam powiedzieć? – spytałem i spojrzałem jej w twarz. – Claire, powiedz mi, co chcesz ode mnie usłyszeć. Przecież wiesz, że zrobię dla ciebie wszystko. Zawsze tak było. Chwyciła gwałtowny, drżący wdech: – Po prostu obiecaj, że mnie poprzesz, kiedy będę musiała porozmawiać z Amelie. Powiesz jej, że nigdy nie widziałeś żadnego z nich ani… tego wszystkiego. Powiesz jej, że o ile wiesz, wszystko tutaj jest normalnie. – A co z Jesse? Amelie przysłała ją tutaj, żeby pilnowała twojego szefa. Nabierze podejrzeń, jeśli Jesse też przepadnie.
– Z Jesse sobie poradzimy – stwierdziła Anderson. – Mam na nią haka i wiem, jak go użyć. Kiedy będzie trzeba, powie, co jej każę, a zresztą i tak nie przepada za Amelie. Nagle zrozumiałem, co to za hak: Myrnin. Jesse miała w oczach niepowtarzalny błysk, kiedy z nim rozmawiała. Dobrze się dogadywała z Oliverem, ale ekstradobrze z Hrabią Wariatulą. Doktor Anderson zamierzała trzymać ją w ryzach, grożąc, że jeszcze bardziej uszkodzi Myrnina. I to było w porządku, bo przecież, do diabła, to były tylko wampiry, nie? Nieważne, czy będą cierpieć. Króliki doświadczalne. Czułem, jak duch mojego ojca kiwa potakująco głową i zrobiło mi się niedobrze. – Myślałem, że pani przyjaźni się z Jesse – powiedziałem. – Rzeczywiście, kiedyś tak było – odparła doktor Anderson. – Ale ty najlepiej powinieneś sobie zdawać sprawę, że u wampirów nie można liczyć na sentymenty. Po prostu w ich mózgach nie ma połączeń nerwowych, które pozwalałyby im odczuwać tak jak my. To tylko falsyfikat, maska, którą noszą, by przyciągnąć zwierzynę do siebie i utrzymać z nią bliskie stosunki. Są drapieżnikami, po prostu. Tyle tylko, że ekstremalnie skutecznymi. W korytarzu było słychać jakieś odgłosy, usłyszałem też, że na parking podjeżdżają jakieś samochody. Zabawa się skończyła. Claire odstawiła swój teatrzyk, ja go poparłem, a teraz… teraz mieliśmy się przekonać, czy doktor Anderson naprawdę nam uwierzyła. W drzwiach pojawił się ten fajfus Patrick Davis. – Mamy na zewnątrz zabezpieczone auta – rzekł. – Możemy skuć wampiry srebrem, nie uciekną. A co z tą dwójką? Są więźniami? Poczułem na sobie ciężar spojrzenia Anderson. Było jasne, że mój los wisi na włosku. Ona nie żartowała, że namówi Liz, by oskarżyła mnie o porwanie, a to oznaczałoby długie lata w federalnym więzieniu. Byłem przyzwyczajony do cel aresztu w Morganville, ale to było co innego. – Potrzebuję dowodu dobrej woli – stwierdziła doktor Anderson. – Więc pokażecie nam, gdzie zostawiliście swoich przyjaciół, Michaela i Eve. Musimy też schwytać Pete’a i Liz. Dla ich własnego bezpieczeństwa. Słysząc to, zgrzytnąłem zębami, ale starałem się nic po sobie nie pokazać. – Jasne – odparłem. – Zaprowadzę was. – Oczywiście, że zaprowadzisz – rzuciła. – Bo jeśli nie, ja i tak ich znajdę i obiecuję ci, że wynik nie będzie taki przyjemny. Potrzebuję współpracy i wsparcia Claire, a ona najwyraźniej jest skłonna mi go udzielić. Ale twojego nie potrzebuję, Shane. Ty możesz zaginąć równie łatwo jak wampiry, a w Bostonie znajduje się co roku zaskakująco duża liczba niezidentyfikowanych ciał. Możesz być jednym z nich i skończyć jako pomoc naukowa na akademii medycznej. Wszystko jasne? Tak jasne, że prawie mnie oślepiało. Skinąłem głową, bo nie chciało mi się nawet odzywać, a kiedy Patrick Davis kiwnął na mnie, poszedłem za nim. Jednak zanim wsiadłem do vana z zaciemnionymi szybami, odwróciłem się. Doktor Anderson i Claire szły tuż za mną. – Tylko jedna sprawa – powiedziałem do Anderson. – Jestem coś winien doktorowi Davisowi. Chyba wiedziała, co się święci, bo się nie ruszyła, a ja nie czekałem na pozwolenie. Czasami po prostu lepiej jest po fakcie powiedzieć przepraszam. Dałem mu w zęby i, do diabła, to było cholernie przyjemne; poczułem tę przyjemność aż w żołądku. Odrobina przemocy, żeby spuścić trochę pary. – To od Liz – wyjaśniłem. – Dupku. Doktor Anderson roześmiała się. Davis padł jak długi, osłaniając rękami nos, prawdopodobnie złamany. Ktoś rzucił dowcip o krwawieniu z nosa i wampirach, ale ja już nie
słuchałem; wskoczyłem na siedzenie pasażera, zapiąłem się i oparłem głowę o szybę. Przez sekundę czy dwie czerwona mgła przed moimi oczami nie chciała się rozproszyć. Właś nie takie jest ryzyko spuszczania bestii z łańcucha, choćby na moment; czasami zwyczajnie nie chce wracać do klatki. Ale zanim kierowca się przypiął i trzasnęły drzwiczki, znów byłem sobą, wesołym chłopakiem, i radośnie pokazałem mu kciuki do góry. – Masz cholerne szczęście, że któryś z nas nie wpakował ci kulki – powiedział. – Rzeczywiście, niesamowity farciarz ze mnie – przyznałem. – Wyjedź z parkingu i skręć w lewo. Dalej cię pokieruję. Claire i doktor Anderson nie wsiadły z nami do vana. Odwróciłem głowę i widziałem, że stoją tam z grupą gości w garniturach, i miałem nadzieję, że postępuję właściwie, bo jeśli nie, jeśli jakimś cudem źle to wszystko zrozumiałem… To wszyscy będziemy przez to cierpieć. Magazyn wyglądał na kompletnie pusty. Kazałem kierowcy zaparkować kwartał dalej, na wypadek gdyby Michael pozbierał się na tyle, żeby jakoś ostrzec pozostałych. W następnej chwili znalazłem się na czele oddziału czterech facetów, łącznie z kierowcą. Gość był zupełnie nijaki, ale zwykle tak jest, że mężczyźni wbici w czarne garnitury zaczynają się ze sobą zlewać. Był Afroamerykaninem, ale nie odstawał przez to od pozostałych – różnili się w zasadzie tylko wzrostem, wagą i numerami marynarek. – To jak to z tobą jest? – spytałem go, kiedy szliśmy uliczką w stronę magazynu. – Pracujesz w jakiejś firmie? – Jasne, mały, jestem wiceprezesem Van Helsing spółka z o.o. – Ha, bardzo zabawne, tia. Czytałem Drakulę, niespodzianka. – Palant. – Chcę tylko wiedzieć, czy jesteś prawdziwym wyznawcą, czy tylko najemnikiem? – Pytasz, czy straciłem kogoś przez wampiry? Tak. Jak my wszyscy. Więc zamknij jadaczkę i rób swoją robotę, a nam pozwól wykonywać naszą. Dość wyczerpująca odpowiedź na moje pytanie. Prawdziwi wyznawcy. Nie była to najlepsza wiadomość, biorąc pod uwagę, że miałem z takimi spore doświadczenie. O wiele lepiej mieć do czynienia z najemnikami, którzy nie podchodzą emocjonalnie do tego, co się dzieje. – Jestem Shane – powiedziałem. Krok pierwszy, spróbuj stworzyć więź. Każdy policyjny negocjator powie wam, że to ważne, jeśli chcecie pozostać przy życiu. – Mam gdzieś, jak nazwali cię mamusia i tatuś – odparł. – Zamknij się już i pokaż nam, gdzie ich zostawiłeś. To by było tyle, jeśli chodzi o więź. Usłuchałem polecenia i dotarłem do wykrzywionej, blaszanej ściany magazynu, pod którą wcześniej dostaliśmy się do środka. Wskazałem mu to miejsce i wytłumaczyłem na migi, że powinien mnie puścić pierwszego. Skinął głową, ale nie mogłem raczej liczyć na to, że poczeka. Może da mi minutę, a może wpadnie do środka z wrzaskiem, wymachując bronią. Przelazłem do wnętrza i natychmiast poczułem na gardle śliczną, ostrą, stłuczoną butelkę. – Chwila, chwila, chwila, dziewczyno. Jestem po twojej stronie – powiedziałem do Eve. Ona gwałtownie wciągnęła powietrze i cofnęła się, rzucając butelkę, a w następnej chwili rzuciła się na mnie, żeby mnie uściskać. Pachniała łzami i desperacją. – Boże, dzięki ci, tak strasznie się bałam… Shane, jemu się nie poprawia, musimy go stąd wydostać, musimy… – Głos jej się załamał, odepchnęła się ode mnie. Nic nie powiedziałem, ale zdaje się, że mój język ciała ostrzegł ją, że coś jest nie tak. – Gdzie jest Claire? – Zaufaj mi – rzuciłem. Tylko na tyle miałem czas, więc powiedziałem to szybko. –
Zaufaj mi, cokolwiek się stanie. Okej? – Okej – odpowiedziała, ale głos jej się trząsł, a twarz, którą ledwie widziałem, była przerażona. – Shane… W tej chwili kierowca ostrożnie wszedł do magazynu, przygwoździł ją na miejscu promieniem latarki, zmuszając do osłonięcia twarzy. Odsunął się na bok, żeby pozostali mogli wejść. – Nie ruszać się! Na kolana! – wrzasnął, i parę sekund później było już po wszystkim. Liz była przytomna, ale potwornie przerażona; wrzeszczała i próbowała ukryć się w kącie; Pete wymierzył parę ciosów, ale bez przekonania, i w niecałe dziesięć sekund leżał już twarzą w dół na betonie. Eve, przytrzymywana przez kierowcę, patrzyła na mnie czarnymi jak węgiel, płonącymi oczami, i nie odzywała się słowem. Zaufaj mi, powiedziałem bezgłośnie i miałem nadzieję, że odczytała to z moich ust. Byłem pewien, że gdyby w tej chwili miała tę stłuczoną butelkę, krew sikałaby ze mnie z paru ładnych dziur, szczególnie kiedy dwaj z tamtych czterech podeszli do Michaela, chwycili go i wywlekli z magazynu. Nie czuł się lepiej. Ani odrobinę. Z przerażeniem patrzyłem, jak trzęsie się i skomli, jakby wszystkie demony świata naraz upchnęły się do jego głowy. Jeszcze bardziej przeraziła mnie mroczna obietnica w oczach Eve, kiedy tamci skuli ją i wypchnęli za Michaelem na zewnątrz. Potem zajęli się Pete’em i Liz. Kierowca wrócił do mnie i skinął głową. – Nieźle – stwierdził. – Może jeszcze będą z ciebie ludzie. Jeśli nienawidzisz wampirów, możesz nam się przydać. Zawsze mamy zajęcie dla dobrych ludzi. – Chyba nie bardzo rozumiecie, co tak naprawdę znaczą te słowa – odpowiedziałem i bez ich pomocy wróciłem do vana. Po drodze poczułem nagłą i nieopanowaną chęć, żeby wyrzygać się do pojemnika na śmieci. Śmierdział zgniłą chińszczyzną, ale byłem pewien, że nie dlatego poczułem się tak fatalnie. Zdrada miała niepowtarzalny, gorzki, ohydny smak, i nieważne, ile razy płukałem usta wodą z butelki, nie mogłem się go pozbyć. Byłem ciekaw, czy Claire też to ma. Jeśli ja się tak czułem, to co ona musiała przeżywać? Bo to ona czuła wszystko zbyt mocno, przeżywała za głęboko. Miałem nadzieję, że nie jest równie zdruzgotana jak Myrnin. Jazda powrotna była zaskakująco długa i słońce już wschodziło, kiedy dotarliśmy… na jakąś farmę, sądząc po krajobrazie. Wyjechaliśmy z miasta na wieś, choć po drodze było kilka małych miejscowości. Na Wschodnim Wybrzeżu „wieś” nie była tym samym, co w zachodnim Teksasie, gdzie można było jechać trzysta kilometrów i nie oglądać nawet zrujnowanej chałupy, a co dopiero miejskiego placu. Ostatnią miejscowością, w jakiej zdołałem zauważyć jakieś drogowskazy, było Meldon; nie chciałem wyciągać mapy i na ich oczach szukać naszej lokalizacji, więc tylko zapamiętałem sobie tę nazwę. Od moich nowych kolegów niewiele się dowiedziałem; wciąż mieli kamienne miny i nie byli rozmowni. Eve, i owszem, ale jej słowa były bardzo zjadliwe i starałem się ich nie słyszeć. W skrócie, obwiniała mnie o wszystko. I chyba trudno się jej dziwić. Tak czy siak lepiej mnie niż Claire. Po jakimś czasie skończyły jej się pomysły na mówienie mi, jakim to jestem podłym, obrzydliwym zdrajcą i jak bardzo żałuje, że mnie poznała. Okazało się jednak, że jej milczenie jest jeszcze bardziej przerażające, bo było w nim coś mrocznego i śmiertelnie złowrogiego. I to bolało. Bardzo. Owszem, żartowałem sobie z Eve, może nawet przeginałem, ale
kochałem ją jak siostrę; uważałem, że jest świetna, zabawna i bystra jak najbystrzejszy strumień. Świadomość, że mnie nienawidzi, nawet jeśli później miała zmienić zdanie… o tak, to było dość bolesne. Kiedy van nareszcie się zatrzymał, wyskoczyłem z niego jak najszybciej i chciałem odejść, ale tamci nie zamierzali ułatwiać mi życia. Kierowca obszedł maskę i pchnął mnie z powrotem w stronę vana. – Ty pilnujesz tej pyskatej – oznajmił. – Zamknij jej usta, albo ja to zrobię, i nie spodoba ci się mój sposób. Zrobiło mi się niedobrze, ale nic nie mogłem poradzić. Kiwnąłem głową, złapałem Eve za ramię i wyciągnąłem ją z samochodu. Wierzgała i krzyczała; kiedy na jej twarz padł blask świtu, zmrużyła oczy. – Puść mnie, dupku! – powiedziała i pchnęła mnie obiema rękami. – Przysięgam na Boga, jeśli jeszcze raz mnie tkniesz, odgryzę ci paluchy! – Eve, uspokój się. Prosiłem cię, żebyś mi zaufała, prawda? – Mówiłem cicho, niemal szeptem, ale przy tym mocno szarpnąłem ją za ramię, żeby kierowca, który uważnie nam się przyglądał, zobaczył ból na jej twarzy. – Próbuję cię utrzymać przy życiu. Ciebie, siebie, Michaela i Claire, i całą resztę. Więc po prostu… przycisz głośnik. Nienawidź mnie sobie do woli, szczerze mówiąc, to mi pomaga. Ale rób to trochę ciszej, okej? Albo on ci zrobi krzywdę. Spopieliła mnie spojrzeniem, ale zauważyłem, że ledwie dostrzegalnie skinęła głową. Nie żeby nagle postanowiła mi zaufać; widziałem w jej oczach, że daleko jej do tego. Powiedzmy jednak, że dała mi minimalny kredyt, żeby później tym skuteczniej mnie ze wszystkiego rozliczyć. I wiedziałem, że mi nie odpuści. – Jeśli cokolwiek stanie się jemu albo Claire, obedrę cię ze skóry i zrobię sobie dywanik pod łóżko – powiedziała. To miejsce pachniało jak prawdziwa, działająca farma: z pól dolatywał smrodek nawozu, a gdzieś w oddali słyszałem muczenie krów, przesłoniętych grubą warstwą mgły. Miałem nadzieję, że to nie są krowy wampiry. Nie chciałbym zostać pożarty przez stek. Był tu duży, piętrowy dom w starym farmerskim stylu, otoczony dookoła werandą, na której stały nawet białe fotele na biegunach i małe, gliniane kaczuszki. Słitaśne, jak by powiedziała Eve, gdyby była w lepszym nastroju. We mgle widziałem niewyraźny zarys jakiejś stodoły. Może nawet była czerwona, trudno było stwierdzić. – Do środka – rozkazał mi kierowca, więc zagoniłem Eve w górę po schodkach i do domu. Czas zatrzymał się tu w latach osiemdziesiątych: pastelowe materiały, falbanki, białe drewno. Jeśli to był dom tego fajfusa Davisa, to z pewnością urządzała go jego żona. Potem pewnie się z nim rozwiodła, a on nie zmienił wystroju; warstwy kurzu na falbaniastych lambrekinach i bibelotach porozstawianych dookoła dowodziły, że mam rację. Nie mieliśmy wiele czasu na podziwianie wystroju. Po prawej była kuchnia, zapewne pełna wszelkiego rodzaju ostrych przedmiotów i wybuchowych chemikaliów, ale kierowca był tuż za nami z bronią. Za nim szedł Pete, ale niósł Liz przerzuconą przez ramię i wyglądało mi na to, że opuściła go cała chęć walki. Dalej szedł kolejny, niczym nieobciążony facet, a dwóch pozostałych ciągnęło Michaela, wciąż zwiniętego w drżący kłębek. Jednak za salonem z zakurzonymi ceramicznymi kaczkami i kwiecistą tapetą wszystko się zmieniło. Następny pokój przeszedł gruntowną renowację. Miał stalowe drzwi, podłogę z PCW, białe ściany, wpuszczone w sufit oprawki jarzeniówek. Laboratorium. Wiedziałem, jak wyglądają laboratoria, choć w szkole nie spędzałem w nich zbyt wiele czasu. To wyposażone było w najróżniejsze klatki pod ścianą, począwszy od małych jak na szczury, po wielkie,
w których spokojnie zmieściłby się tygrys. Do jednej z tych wielkich wsadzili Michaela. – Nie, spokojnie, wszystko w porządku – powiedziałem, kiedy Eve spróbowała mi się wyrwać. Mówiłem cicho i łagodnie, bo wyczuwałem jej desperację i wiedziałem, że jest na skraju załamania. – Jest bezpieczny. Nic mu nie będzie. Bardziej się martwię o nas. – O nas? – Spojrzała na mnie, marszcząc czoło, jakby nie bardzo mnie słuchała. Rozumiałem to. Gdyby w tej klatce siedziała Claire, też nie mógłbym się skupić. – Do czego my jesteśmy im potrzebni? – Do niczego – odparłem. – I dlatego się martwię. Kierowca jak na sygnał zwrócił się do naszej czwórki – mnie, Eve, Pete’a i bezwładnej Liz – i rzucił: – Tam. – Poparł to słowo szybkim ruchem pistoletu, wskazującym kolejne drzwi. Stalowe. Z wielkim zamkiem. – Hej – powiedziałem i uniosłem ręce. – Jestem po waszej stronie, pamiętasz? Roześmiał się. – Ta, mały, jasne. Do środka. Nie martw się, nic wam nie grozi. Potrzebujemy was, żeby utrzymać w ryzach tę twoją bystrą dziewczynę. – Zaraz – wtrąciła się Eve. Myślałem, że znowu zacznie się wściekać, ale ona spokojnie spacyfikowała tego gościa wzrokiem, a kiedy skinął głową, mówiła dalej: – Czy możemy najpierw liczyć na wizytę w łazience? Bo mnie osobiście koszmarnie chce się siku. Zrobił zirytowaną minę, ale przecież czarne charaktery też rozumieją potrzebę zrobienia siku. Wszyscy to rozumieli. Ale nie wszyscy się tym przejmowali, więc wstrzymałem na sekundę oddech, w nadziei że nie wrzuci nam po prostu wiadra do pokoju. W końcu kiwnął głową, choć niechętnie. – Idziesz z nim – polecił i wskazał jednego ze swoich kolegów, którzy wcześniej trzymali Michaela. – Drzwi zostają otwarte. – Żartujesz sobie? – Eve podniosła głos i wzięła się pod boki. – Jesteś jakimś zboczeńcem, czy coś? Kręci cię patrzenie, jak nastoletnie dziewczyny… Skrzywił się. – Dobra. Ale masz minutę, i jeśli nie skończysz, drzwi wylatują. Z hukiem. – Wskazał drzwi ruchem głowy i jego pomagier zabrał Eve z pokoju. – Jeszcze ktoś nie umie sikać przy ludziach? Pete i ja pokręciliśmy głowami. Podniosłem rękę. – Ale ja też chętnie skorzystałbym z łazienki. – Ja też – zawtórował mi Pete. – Na wypadek gdyby to miała być długa odsiadka. – Możesz na to liczyć – odparł kierowca. – No dobra. Kiedy dziewczyna wróci, ty idziesz następny. – Wskazał Pete’a. – Ty ostatni, Shane. – Dlaczego ja? – Bo ciebie najbardziej nie lubię. I nawzajem, pomyślałem i uśmiechnąłem się do niego. Odpowiedział uśmiechem. Myślałem o tym, jak by mu tu odebrać broń, a on pewnie o tym, co mi przestrzeli, jeśli spróbuję. Dyplomacja. Kątem oka zauważyłem, że Michael w klatce podniósł głowę. Zabawne. Trudno było ufać widzeniu peryferyjnemu, ale miał jakby czerwone, płonące oczy. Przypomniało mi się, co mówił Myrnin: że Michael będzie potrzebował krwi, żeby pokonać to, co go osłabiło… a choć klatka wyglądała na mocną, z pewnością nie wystarczyła, by powstrzymać Michaela czy
jakiegokolwiek innego wampira, gdyby naprawdę chciał wyjść. Okazało się, że byłem w błędzie. Michael chwycił pręty – po cichutku – i zaczął je wyginać. Niewiele zdziałał. Próbował dalej, ale z czegokolwiek były zrobione, z całą pewnością były odporne na siłę wampirzych mięśni. Nie było to srebro, bo go nie parzyło. Po prostu było… mocniejsze. Puścił, a kiedy jeden ze strażników spojrzał w jego stronę, padł z powrotem, zwinięty w roztrzęsiony, skurczony kłębek nieszczęścia. Nieźle, pomyślałem. Mamy przynajmniej jednego asa w rękawie, nawet jeśli siedzi w klatce. Wcześniej czy później przestaną się go bać i puszczą go wolno. A wtedy pokaże, co potrafi. Eve wróciła z łazienki, Pete wyszedł, a ona oparła się o ścianę i założyła ręce na piersi. Patrzyła wyzywająco na naszego kierowcę, który poszedł sprawdzić stan Liz, leżącej bezwładnie pod ścianą. Ja zrobiłem to już wcześniej. Oddychała równo, ale nie podobała mi się kredowa bladość jej skóry. Cokolwiek jej dali po porwaniu, naprawdę zwaliło ją z nóg. Chyba mieliśmy szczęście, że nie spacyfikowali nas lekami… jak na razie. – Zastanawiałam się nad tym – powiedziała Eve. – Nad czym? – spytałem, nie spuszczając wzroku z kierowcy. – I tak uważam, że jesteś dupkiem. – Mówiąc to, odwróciła się i dała mi w twarz, tak mocno, że pewnie został ślad. Zamrugałem i przy drugiej próbie chwyciłem ją za rękę; poczułem, jak jej wolna dłoń, pod przykrywką tego całego przedstawienia, wsuwa mi coś do kieszeni dżinsów. Nie spojrzałem w dół, cały czas patrzyłem jej prosto w twarz. – No cóż – rzekłem – chyba zrozumiałem, co miałaś do powiedzenia. – Pchnąłem ją do tyłu. W tej chwili kierowca wstał z kucek, zmarszczył czoło i otworzył stalowe drzwi. Wepchnął do środka Eve, potem mnie, a w końcu przyciągnął Liz. – Jeśli chcecie się bić, róbcie to tutaj – oznajmił. – Ale nie przyślę wam opatrunków. Możecie sobie krwawić do woli. – On nie jest wart nawet tego, żeby dać mu w zęby – odpowiedziała Eve. Odwróciła się do mnie tyłem i odeszła parę kroków, znów zakładając ręce na piersi. Kiedy Pete wrócił, też został wepchnięty do środka i drzwi zamknęły się z hukiem. Ja nie doczekałem się wycieczki do łazienki, pewnie za karę za to, że byłem sobą. Pokój po bliższej inspekcji okazał się zwykłym betonowym pudłem bez okien, bez niczego. Lekko zalatywał środkami dezynfekcyjnymi, jakby był używany do przechowywania sprzętu medycznego, ale nie było w nim nic oprócz nas i odpływu wielkości dłoni na środku podłogi. Mój ojciec stwierdził kiedyś, że ludzkie ciało zmieści się w każdym otworze na tyle dużym, żeby przelazła przez niego głowa; to tylko kwestia wywichnięcia paru kości. Tak, to właśnie było poczucie humoru w jego stylu. Ale ta dziura była za mała nawet dla mojej pięści, nie wspominając już o czaszce. Więc ta opcja odpadała. Na szczęście. Zbadałem drzwi, sufit i wszystkie kąty. Nie zauważyłem żadnych kamer, ale nie sądziłem, żebyśmy mogli liczyć na prywatność; technologia była na to zbyt zaawansowana. Już kiedyś byliśmy szpiegowani przez kogoś, kogo – niesłusznie – uważaliśmy za przyjaciela, a ja nie zamierzałem zdradzać swoich planów, jakkolwiek mizernych, przed fajfusem Davisem i jego kolesiami. Bałem się o Claire. Potwornie się bałem. Była całkiem sama, otoczona przez wilki, które mogły ją zagryźć w każdej chwili, a do obrony miała tylko odwagę i rozum. Więc w sumie była nieźle uzbrojona. Ale i tak byłem przerażony. Wsadziłem ręce do kieszeni i podparłem ścianę jak każdy gówniarz z ulicy. Dajcie mi
basebollówkę tyłem naprzód, gacie z krokiem w kolanach i bluzę, i nikt by mnie nie odróżnił. Ale nie chodziło tylko o pokazanie im, co o nich myślę. Dzięki temu mogłem sprawdzić, co takiego Eve wsadziła mi do spodni – oczywiście bez żadnych podtekstów, o których nie mógłbym powiedzieć Claire. Był to kawałek zardzewiałego metalu, prawdopodobnie część blaszanej opaski, którą przymocowana była rura odpływowa zlewu. Miał jakieś dziesięć centymetrów długości, na końcu miał ostrą szczerbę. Jak na broń, był bardzo w więziennym stylu. Prawdę mówiąc, doskonały. Wielka szkoda, że nie przeszedłem się do łazienki; musiało tam być całe mnóstwo innych niespodzianek dla takich, co lubią siać zniszczenie. Człowieka da się zabić nawet kostką mydła, jeśli się bardzo postarasz. – No więc – mruknęła Eve ze spuszczoną głową, żeby ewentualne kamery nie widziały, że coś mówi. – W co ty grasz? – Ciągle mnie nienawidzisz? – Ja też mówiłem do własnych butów, i bardzo cicho, na wypadek, gdyby oprócz kamer były mikrofony. – Tak, potrzebuję trochę więcej czasu, żeby mi przeszło. A co? Urażam twoje wrażliwe uczucia? Tak, pomyślałem, ale powiedziałem: – No co ty. Przecież wiesz, że ja nie mam uczuć. – To co z tym planem? – No właśnie – odparłem. – Wygląda na to, że będziesz musiała mnie zabić. – Super.
Rozdział 13 Co ja narobiłam? To pytanie tłukło się po głowie Claire w kółko i w kółko… od chwili, kiedy Anderson nacisnęła spust i Myrnin, jakiego znała, po prostu zniknął. Został tylko zapłakany, roztrzęsiony wrak, który nawet nie wyglądał na wampira, tylko na mizerny szczątek ludzkiej istoty. Gdyby minęła go w bramie, uznałaby, że to bezdomny, psychicznie chory wyrzutek. I z formalnego punktu widzenia chyba nim był. I to ona mu to zrobiła. Claire mało kiedy czuła się tak samotna. Sądziła, że przyjazd na drugi koniec Stanów na MIT to nowy początek, sądziła, że jest tutaj, by się uczyć, dorastać, rozwijać się, ale to od samego początku było oszustwem. Anderson nigdy nie zamierzała jej niczego nauczyć. Chciała tylko VLAD-a, a Claire była dla niej środkiem do osiągnięcia celu. Skoro już mowa o Vladzie, doktor Anderson najwyraźniej sporo przy nim pracowała i rozwinęła go od poziomu koncepcji do piekielnie skutecznego prototypu, choć Claire przez cały czas sądziła, że wracają do podstaw. Teraz rozumiała, że wszystko to, co robiła, miało tylko zająć jej uwagę, żeby doktor Anderson mogła spokojnie udoskonalić to, co już zostało zrobione. I przetestować. – Mogę go zobaczyć? – spytała Claire doktor Anderson, która wciąż trzymała VLAD-a; został wyposażony w bardzo potrzebny pasek na ramię, ale prawdopodobnie zaczynał jej już mocno ciążyć. – Chcę tylko zrozumieć, co pani zrobiła. Ja zastanawiałam się nad dołożeniem modulatora, ale… – Nawet o tym nie myśl – odparła Anderson. Poprawiła sobie ciężar na ramieniu, co było jasnym znakiem, że zaczynała się męczyć, na co Claire po cichu liczyła. – I nie będziemy rozmawiać o szczegółach technicznych. – Ale ja… ja myślałam, że mam pani pomagać… Anderson posłała jej przelotny zimny uśmiech. – Zapomnij o tym. Może i wydałaś Myrnina, ale to nie znaczy, że zaufam ci i dopuszczę do swoich zabawek. Na to musisz sobie zasłużyć. W tej chwili nie wierzę ci za grosz. Wyglądała na zmęczoną i trochę roztrzęsioną. Obserwowała profesora Davisa, który usiłował pobrać od Myrnina próbkę krwi; miał z tym niemały kłopot, nie dlatego, że Myrnin się wyrywał, ale dlatego, że nie mógł uleżeć spokojnie. W końcu potrzeba było trzech chłopa, żeby go unieruchomić, a wtedy wydał z siebie tak żałosny odgłos, coś pomiędzy zawodzeniem i szlochem, że Claire o mało nie pękło serce. Ja to zrobiłam. To moje dzieło. Z trudem przełknęła ślinę. – Więc co teraz? – spytała. Jej głos stwardniał i jakoś nie mogła nad tym zapanować. – Macie Myrnina, Olivera, Jesse i Michaela. Macie Shane’a i Eve. Czego jeszcze chcecie? – Danych – odpowiedziała doktor Anderson. – Jesteś naukowcem, Claire. Mam nadzieję, że zdajesz sobie sprawę, jaka to niepowtarzalna okazja: mamy wampiry, które można przebadać w warunkach laboratoryjnych. Możemy poznać sekret ich biologii, o co doktor Davis starał się już od jakiegoś czasu. Możemy zwyciężyć. – Nie wiedziałam, że to wojna. – Oczywiście, że to wojna. I przez jakiś czas wygrywaliśmy. Kiedy wyjeżdżałam z Morganville, wampiry były chore i były coraz słabsze. Gdybyś pozwoliła działać naturze, byłoby już po wszystkim.
– To przez panią chorowały? – spytała Claire, ogarnięta zgrozą. Myrnin nigdy do końca nie uwierzył w teorię, że to wampirzy ojciec Amelie, Bishop, wynalazł i rozpowszechnił chorobę. Czyżby wszystko odbyło się tuż pod jego nosem? Ale doktor Anderson kręciła głową. – Nie. Nie mogę sobie przypisać tej zasługi. Ja tylko starałam się o to, żeby badania nad zwalczaniem choroby spełzły na niczym. Wyglądało na to, że choć raz matka natura stoi po stronie ludzi, nie wampirów. Claire zadrżała. Myślała, że rozumie doktor Anderson, myślała, że są do siebie podobne. Ale w głębi duszy nie były. Obydwie przetrwały Morganville, ale wyszły z niego zupełnie inne. – Skoro nie uważałaś, że to wojna – powiedziała Anderson – to po co zbudowałaś to? – Poklepała metalową obudowę VLAD-a. – Chciałam tylko… chciałam tylko mieć jakąś możliwość zatrzymania ich, gdyby doszło do walki. Nic więcej. To miało służyć do obrony. – Och, wiesz, jak to mówią: najlepszą obroną jest atak. My już od jakiegoś czasu pracowaliśmy nad ulepszoną antywampirzą bronią. Również biologiczną. – Doktor Davis przeprowadzał eksperymenty – powiedziała Claire. – To podobne do nietoperza stworzenie, które zabiło Derricka. To jego dzieło? – Tak – przyznała Anderson. Obserwowała Myrnina, ale nie było po niej widać współczucia czy żalu. Jej ciekawość była czysto naukowa. Naukowa i zimna jak lód. – Zrobił niemałe postępy, ale nasze próbki były marnej jakości. Musieliśmy polegać na tym, co przywiozłam z Morganville, a nie było tego wiele. Starałam się namówić Jesse do współpracy, ale mimo wszelkich pozorów przyjaźni nie była taka głupia. A szkoda. Gdyby zgodziła się po dobroci, nie musiałabym podejmować tak drastycznych kroków. – Czy Jesse… – Jest cała? Tak. Czy zdrowa? – Anderson pokręciła głową. – Nie chciałam tego robić, ale sama mnie zmusiła. Jest podłączona do aparatury monitorującej. Jak na razie efekty nie minęły. Zaczynam się zastanawiać, czy promień VLAD-a nie wyrządza trwałych szkód w układzie nerwowym. – Trwałych? Co pani z nim zrobiła? To nigdy nie miało mieć takiej mocy… – Sprawiłam, że zadziałało – warknęła Anderson. – A twoim zadaniem, jeśli chcesz pozostać po właściwej stronie barykady, jest wziąć model, którym posługiwał się doktor Davis, i tak samo go usprawnić. Ja nie miałam na to czasu, zanim wybuchł ten kryzys. Pojawienie się Myrnina kazało nam działać w przyspieszonym tempie. Wydaje mi się, że opanowaliśmy sytuację, ale jeśli jakakolwiek informacja dotrze do Amelie, może nas czekać regularna bitwa, i potrzebuję przynajmniej jeszcze jednego działającego urządzenia, żeby czuć się bezpiecznie. Więc zrób to, a ja zadbam, żeby twój chłopak i koledzy wyszli z tego w jednym kawałku. Jasne? – Jasne – powiedziała Claire. – Urządzenie doktora Davisa nie działało? To był blef? Doktor Anderson wzruszyła ramionami. – Pomyślałam, że je rozpoznacie i to was przyhamuje na tyle, że zdążę użyć tego działającego. To była dobra strategia. Shane by ją pochwalił. – Jesteśmy gotowi – oznajmił doktor Davis. Jego zbiry opinały Myrnina jakąś uprzężą. Oliver został zabrany już wcześniej, spętany podobnym kaftanem bezpieczeństwa. – Wracamy na farmę? – Tak szybko, jak się da – odparła doktor Anderson. – Nikt nie powinien przyjść do tego budynku aż do dziesiątej, ale jeśli ktoś zjawi się wcześniej, wszystko może wziąć w łeb.
Wynośmy się stąd. I nie będziemy tu już wracać. Na farmę? Claire nie wiedziała, czy to jakiś ich żargon, ale nie wyglądało na to, żeby mówili o laboratorium w MIT. Szła z nimi w milczeniu i w końcu wylądowała obok Myrnina. Siedział okutany jak mumia w kaftan z grubego płótna, a głowa opadła mu bezwładnie do przodu, tak że czarne włosy przesłaniały twarz. – Przepraszam – szepnęła do niego. – Bardzo cię przepraszam. – Czuła zwierzęcy dygot jego ciała, fala za falą, spowodowany czy to bólem, czy strachem, czy jednym i drugim. – Nie chciałam, żeby to się stało, Myrnin, przysięgam. Ja… ja po prostu tego nie przewidziałam. Odwrócił głowę w jej stronę. Spod zasłony włosów dostrzegła czerwony błysk jego oczu i poczuła, że coś bucha od niego – głód, gniew, ślepa furia. Nagle westchnął, osunął się na bok i oparł o ściankę vana. Kiedy się poruszył, zabrzęczały łańcuchy. Przekonała się, że tamci woleli nie ryzykować: łańcuchy były pokryte srebrem, podobnie jak kajdanki skuwające jego nadgarstki i kostki. Parzyły go przez cały czas. Oliver, siedzący naprzeciw niej, był w podobnym stanie, ale nie trząsł się tak mocno. Może po prostu miał większą praktykę w radzeniu sobie ze strachem i bólem, a może nie dostał aż takiej dawki promieniowania VLAD-a, ale on też nie wyglądał dobrze. Na samym końcu zapakowali do vana Jesse. Wyglądała strasznie. Jej rude włosy były splątane w kołtun, wargi były suche, blade i popękane, a w świecących na czerwono oczach płonął ból. Wyglądała obco, dziwnie, a zarazem żałośnie. Ona też była w kaftanie bezpieczeństwa i łańcuchach; eskorta przypięła ją obok Olivera. Nie sprawiała wrażenia, że widzi Claire, a nawet jeśli, to raczej nie pojmowała, co się dzieje dookoła. A przy tym wszystkim wyglądała niebezpiecznie. Ale jej widok jakimś cudem odrobinę poprawił stan Myrnina. Przestał trząść się tak mocno i usiadł prosto. Więc może coś jednak zostało w środku. Claire miała taką nadzieję. Alternatywa była zbyt straszna, by brać ją pod uwagę. To była długa, milcząca jazda. Doktor Davis siedział z przodu z doktor Anderson, a jedynym towarzystwem Claire, nie licząc nieprzytomnych wampirów, było trzech uzbrojonych strażników stłoczonych w vanie. Żaden z nich nie był rozmowny. Claire nie była nawet pewna, czy mrugają. Miała mnóstwo czasu na obserwowanie ich w świetle słabych wewnętrznych lampek – bo tu z tyłu nie było okien, na szczęście dla wampirów. Trzej mężczyźni w podobnym wieku, między trzydziestką a czterdziestką; najstarszy miał odrobinę siwizny we włosach, ale niewiele. Wszyscy wysportowani. Wszyscy w podobnych, ciemnych garniturach. Claire nie była ekspertem, ale te garnitury nie wyglądały na drogie, przypominały raczej… uniformy. I wszyscy mieli w klapie znaczek. Znaczek ze wschodzącym słońcem. To wszystko coraz mniej wyglądało na agencję rządową, a coraz bardziej na jakąś prywatną inicjatywę, w którą wplątała się doktor Anderson. Prywatną, ale z dużymi pieniędzmi. Fundacja Świt. Ludzie, których tak obawiała się Jesse. Ale jakoś było to jeszcze mniej pocieszające niż możliwość, że rząd wie o wampirach. – Ehm. – Claire zwróciła się do mężczyzny siedzącego obok niej. – Jesteś, ehm, z Bostonu? Nie odpowiedział. Nawet na nią nie spojrzał. Spojrzał za to na zegarek i mocniej chwycił karabin. Wyglądał na spokojnego, ale zrozumiała, że nic z niego nie wyciągnie. Ani od żadnego z jego kolegów. Może Shane się czegoś dowiedział; lubił prowokacje i konfrontacje, ale Claire wiedziała, że w takiej taktyce nie jest najlepsza. Więc po jeszcze kilku żałosnych próbach nawiązania rozmowy pogodziła się z faktem,
że musi czekać. Jazda trwała całe wieki, ale w końcu skręcili z gładkiej szosy na coś o wiele bardziej wyboistego, a potem zatrzymali się na chrzęszczącym żwirze. Wampiry drgnęły i zacisnęły powieki, kiedy po otwarciu drzwi do wnętrza wlało się światło dnia, ale wszystkie były wystarczająco stare, by znieść odrobinę słońca bez obrażeń. Mimo to Claire serdecznie im współczuła, kiedy ich skóra zaczęła parować w bezlitosnym blasku. Oliver zaczął się nawet trochę palić, zanim go odpięli, i musieli wyprowadzać go w pośpiechu. Claire wysiadła i natychmiast chwycił ją mężczyzna, który siedział obok niej. – Hej! – zaprotestowała, ale nic jej to nie dało, więc po prostu rozglądała się uważnie, kiedy ciągnął ją ze sobą. Farma nie była ich prywatnym żargonem. Była prawdziwą farmą, z prawdziwą stodołą i kwadratowym, piętrowym wiejskim domem z werandą. Claire miała nadzieję, że trafi do domu, ale tamci poprowadzili ją do wielkiej, ciemnoczerwonej stodoły. Spodziewała się siana i boksów dla koni, ale wnętrze budynku zostało przekształcone w laboratorium, i to porządne, z betonową podłogą, zmywalnymi ścianami, stalowymi stołami i szafkami i mocnym sufitowym oświetleniem. Było też pełne różnorakiego sprzętu. Część urządzeń Claire rozpoznawała, ale duża część była dla niej nowa. Doktor Davis zajął się trzema wampirami i poprowadził je na prawą stronę dużej, otwartej przestrzeni, gdzie kazał je przykuć do potężnych, stalowych oczek w podłodze. Wszystkie trzy natychmiast kucnęły, osłaniając głowy rękami. – Tędy – powiedział strażnik Claire i pociągnął ją na lewo, za Irene Anderson. Ta część laboratorium była repliką tego, co miała do dyspozycji doktor Anderson w MIT, z kilkoma różnicami; jedną z najbardziej widocznych były dwa stoły ze starannie porozkładanymi częściami urządzeń i schematami. Na jednym ze stołów Claire rozpoznała części VLAD-a, ale te na drugim stole różniły się. Claire zorientowała się, że to części zmodyfikowanej wersji. Miały jej powiedzieć, co dokładnie zrobiła doktor Anderson, żeby przekształcić jej urządzenie w broń ofensywną. Claire podniosła schemat i zaczęła go studiować, po czym uważnie obejrzała każdą część. Była jeszcze tym zajęta, kiedy doktor Anderson z hukiem położyła na stole ciężki kadłub VLAD-a… ale nie tego działającego. Tamten wciąż wisiał na pasku przełożonym przez jej pierś. To był model prototypowy, który nie został jeszcze ulepszony. – Jestem pewna, że zorientujesz się co i jak – powiedziała Anderson. – Schematy masz tutaj. Chciałaś być moją asystentką naukową, więc rób, co do ciebie należy. Wytnij jakikolwiek numer, a obiecuję, że twój chłopak będzie cierpiał. Rozumiesz? Claire skinęła głową. Najpierw skupiła się na schematach. Anderson miała rację – zadanie było dość proste, wymagało przede wszystkim rozebrania podstawowego modelu i poskładania go w nowej konfiguracji. Przestudiowała schematy i przyjrzała się wszystkim elementom, które miała dodać do maszyny. To tutaj to wzmacniacz, zdolny zwiększyć moc przynajmniej stukrotnie w stosunku do tego, co ona pierwotnie zaplanowała. Ta część, wpinana pod spodem, był to konwerter, zmieniający sygnał ze wzmacniającego na kasujący – i sama rzeczywiście chciała osiągnąć taki efekt: zlikwidować u wampira chęć ataku, żeby w ogóle nie doszło do walki. To były modyfikacje, które sama dodałaby po przeprowadzeniu odpowiednich badań – one miały uczynić z VLAD-a broń defensywną. Ale ostatnia część była najbardziej tajemnicza. Była to złożona kombinacja kilku elementów i, o ile Claire się zorientowała, jej zadaniem było uaktywnianie zupełnie innego spektrum emocji. Strachu, oczywiście – przytłaczającego, paraliżującego przerażenia. Zdawało się, że był jeszcze jeden element. Sądząc po efektach działania, uwrażliwiał nerwy, wywołując
silne bodźce bólowe. Podobnie jak paralizator, tyle że działanie było o wiele bardziej intensywne i długotrwałe. – Co ty robisz? Podskoczyła. Irene Anderson wpatrywała się w nią z podejrzliwością w lodowatych oczach. – Przepraszam – powiedziała Claire. – Chciałam po prostu mieć pewność, że wiem, co robię. Nie chciałam popełnić jakichś błędów. – I nie popełniaj – odparła obojętnie Anderson. – Masz godzinę. Ruszaj się. Claire wzięła głęboki oddech, położyła niedziałającego VLAD-a na środku stołu, jeszcze raz zajrzała w schemat i zabrała się do pracy. Budowała to coś, kawałek po kawałku. Miała pod ręką wszystkie narzędzia, precyzyjne i starannie poukładane. Anderson obserwowała ją, więc Claire bardzo się pilnowała, by nie zrobić nic, absolutnie nic, co wzbudziłoby podejrzenia. Ale nawet doktor Anderson nie była w stanie utrzymać koncentracji w nieskończoność. Claire poczuła, kiedy jej myśli zaczęły błądzić; zupełnie jakby ktoś zdjął z niej ciężar, i musiała się bardzo starać, by nie pokazać po sobie, że wie, że coś się zmieniło. Po prostu zrób, co trzeba. Zrób, co trzeba. Kiedy kończyła składać urządzenie, Anderson prawie już na nią nie uważała, choć pozostała blisko. A kiedy Myrnin nagle dostał spazmów i krzyknął, wijąc się w więzach, odciągnął jej wzrok na kilka krytycznych sekund, kiedy Claire montowała ostatni element urządzenia. Już przy przeglądaniu schematów dostrzegła swoją szansę. Ostatni element miał wbudowane przełączniki. Były maleńkie, można było je obsłużyć tylko za pomocą specjalistycznych narzędzi, więc Claire z rozmysłem wybrała najmniejszy śrubokręt, choć najgorzej się nadawał do zasadniczej części pracy. Ale zmieścił się w maciupeńkich szczelinach i sięgnął dość głęboko, by przesunąć przełączniki w przeciwne położenie. Nie mam pojęcia, czy odpowiednio to stroję, pomyślała. Ale jedyne, co mogła zrobić, to poprzełączać te pstryczki odwrotnie i mieć nadzieję, że to zadziała. Kiedy skończyła i odłożyła śrubokręt, doktor Anderson natychmiast była przy niej, by przejąć urządzenie; Claire nie zdążyła nawet zdjąć go ze stojaka i podać jej. – Świetna robota i zmieściłaś się w czasie – powiedziała Anderson. Podała VLAD-a mężczyźnie, który przez cały czas pilnował Claire jak cień. On nawet nie zawracał sobie głowy paskiem na ramię. – Pora się przekonać, czy jesteś godna zaufania, Claire. Jeśli nie, jeśli postanowiłaś być cwana i zabawić się w sabotaż, dowiemy się w tej chwili i to nie będzie dobre dla ciebie. Ani dla twoich przyjaciół. To twój egzamin zaliczeniowy, rozumiesz? Jeśli zdasz, wygrasz życie osób, o które się troszczysz. Claire spojrzała jej w oczy. – A jeśli obleję? – To mamy tu całe hektary ziemi, której dobrze zrobi nawóz – odparła doktor Anderson. – Ja walczę o ludzką rasę. Nie będę się wzdragać przed tym, co konieczne, by ratować w przyszłości życie niewinnych ludzi. – Ja też nie – oznajmiła Claire. – Szkoda, że mi pani nie zaufała. Naprawdę mam już dość tego, że ludzie mi nie ufają. Shane rozpoznałby ten ton, ale doktor Anderson przegapiła ostrzeżenie. Anderson poprowadziła Claire i strażnika przez szklane drzwi do drugiej części pomieszczenia. Trzy wampiry klęczały tam, gdzie je zostawiono, wciąż uległe jak baranki.
Doktor Davis miał na stole próbki krwi, starannie podpisane, i rozmawiał z jakimś laborantem w białym kitlu; Claire zauważyła, że i on miał w klapie znaczek ze wschodzącym słońcem. Doktor Davis spojrzał na wchodzącą trójkę i skinął głową. – Doskonale – powiedział. – Czekaliśmy. – Możesz sobie pozwolić na stratę jednego, Patrick? Pytam na wypadek, gdyby Claire próbowała coś zmajstrować przy swoim projekcie. – Mam ich teraz za dużo – stwierdził Davis. – Więc owszem. Gdybym miał któregoś wybrać, to chyba tego, który wygląda na starszego. On chyba jest najbardziej kłopotliwy. – Oliver? – Anderson skinęła głową. – Nie ma sprawy. Ma reputację bezwzględnego zabójcy. To chyba odpowiedni wybór. – Odwróciła się do strażnika, wzięła od niego ciężką broń i podała Claire. – Weź to. Claire nie zawahała się. Ciężar osiadł jej w dłoniach, lekko wytrącając ją z równowagi, ale poczuła się lepiej, kiedy go trzymała. Poczuła się silniejsza. – Zanim spróbujesz użyć go na mnie – powiedziała Anderson – proszę, pamiętaj, że mój przyjaciel celuje ci w głowę z tradycyjnej broni. Claire zerknęła na bok i zobaczyła, że strażnik stojący za nią wyciągnął pistolet, i rzeczywiście celował w nią spokojnie, pewną ręką. Wiedziała, że się nie zawaha. – Co mam zrobić? – spytała. Ale już wiedziała. – Masz strzelić do Olivera – poleciła jej Anderson. – Masz mi udowodnić, że mogę ci ufać. Wygląda na to, że on dochodzi do siebie szybciej niż pozostali i chcę, żebyś znów go unieszkodliwiła. I strzelała dalej. Rozumiesz? Claire z trudem przełknęła ślinę i spojrzała na Olivera. Nie podniósł głowy. Wyglądał na kruchego, niespodziewanie starego i bezbronnego. – Dlaczego? – Bo muszę mieć pewność, że da się ich w ten sposób zabić – odparła Anderson. – Symulacje mówią, że się uda. Muszę udowodnić teorię i udokumentować, ile potrzeba czasu, żeby osiągnąć taki efekt. Chciałaś być naukowcem, Claire. Nauka wymaga poświęceń. Oliver wreszcie uniósł głowę. Sądząc po drżeniu jego ciała, wymagało to ogromnego wysiłku, ale spojrzał na nią. Jego oczy nie były czerwone. Były ciemne, ludzkie, przerażone. – Błagam – wyszeptał. – Błagam. Claire tak naprawdę nie wiedziała, o co on prosi. Nie wiedziała, czego chce. Ale wiedziała, co musi zrobić. Trzeba było zrobić to szybko i pewnie, a przede wszystkim bez cienia wahania. Wzięła głęboki oddech i powiedziała: – Bardzo mi przykro, ale ona ma rację. Ja muszę to zrobić. Po czym uniosła broń i nacisnęła spust. Miała wrażenie, że to trwa wieki. Oliver, trafiony promieniem, drgał z rozszerzonymi źrenicami, otwartymi ustami, klekocząc łańcuchami o klamrę w podłodze… po czym padł. Jak martwy. Poleciał ciężko, nie próbując się osłonić, i bezwładnie grzmotnął o beton. Z jego twarzy zniknęła cała resztka barwy, pozostawiając niesamowitą, błękitnawą biel; oczy miał otwarte, ciemne, puste. Kły wysunięte, usta uchylone. Nie poruszał się. – Po czym poznamy, czy naprawdę nie żyje? – spytał Davis. Mówił tak obojętnie, jakby cała ta scena kompletnie go nie wzruszyła. Claire była zgrzana, roztrzęsiona, odrętwiała; nie poruszała się. Nie mogła oderwać wzroku od oczu Olivera. Doktor Anderson podeszła do Olivera, uklękła i wyjętym zza paska srebrnym nożem skaleczyła go. Żadnej reakcji, choć jego skóra wciąż skwierczała i sypała iskrami wzdłuż
nacięcia. Dźgnęła go. Nic. – Jest martwy – stwierdziła. – Gratulacje, Claire. To prawdziwy przełom. Jeszcze trochę eksperymentów i dowiemy się wszystkiego o wampirach: jak je wykorzystać, jak je skutecznie kontrolować. I to wszystko dzięki tobie. – Wiem – odparła Claire. – To też dzięki mnie. Nie mogła się wahać, nie mogła zastanawiać się nad swoją decyzją. Zwróciła broń w stronę Jesse i strzeliła. Potem wycelowała w Myrnina. Nie miała czasu przytrzymać spustu tak długo jak wcześniej, bo strażnik rzucił się w jej stronę; nie wiedząc, czy ma ją zabić, czy nie, uznał, że lepiej być ostrożnym. Zanim ją dopadł, miała jeszcze dość czasu, żeby trzasnąć VLAD-em o betonową podłogę i zniszczyć delikatne obwody. – Nie! – zawyła Anderson o sekundę za późno. Myrnin i Jesse leżeli bez życia na podłodze tak jak Oliver. – Nie, ty idiotko, coś ty narobiła? – Zakończyłam twój eksperyment – odparła Claire. Strażnicy zmusili ją, by uklękła. – Bo nie jesteś żadnym naukowcem. Jesteś potworem. Nie zostawię żadnego z nich na twojej łasce. Anderson poczerwieniała z wściekłości i porwała z podłogi zniszczoną broń. – Zastrzelić ją! – wrzasnęła. – Zastrzelić ją i jej przyjaciół. I sprowadzić tu Michaela. Mamy jeszcze przynajmniej jego! – Chodź – powiedział strażnik i chwycił Claire za kołnierz koszuli. – Możesz sobie umrzeć razem z nimi. To było głupie. Naprawdę głupie. Claire wiedziała. Ale tym razem zrobienie czegoś głupiego było jedynym sposobem na przechytrzenie przeciwnika. Doktor Davis klęczał przy ciałach. – Rzeczywiście, wygląda na to, że są martwe. Tak czy inaczej na nic nam się już nie przydadzą. Zabierzcie je stąd i pozbądźcie się ciał. Spalcie je. I słusznie. Tylko spalenie dawało całkowitą pewność, że wampir jest martwy. Davis nie zamierzał ryzykować… i Claire wcale tego nie chciała. Chciała, żeby wampiry zostały rozkute. Powietrze poza stodołą było rześkie i zimne, i pachniało nadciągającym śniegiem, mimo ostro świecącego słońca. Ładny poranek. I pewnie ostatni wschód słońca, jaki dane jej będzie oglądać. Właściwie pożegnała się już z szaloną myślą, że wyjdzie z tego żywa, i dzięki temu mogła wziąć głęboki oddech i rozkoszować się ostatnimi chwilami na świecie. Zrobiła, co mogła. I może coś z tego wyjdzie. Ale najprawdopodobniej nie. Stodoła za nimi wydawała się zupełnie martwa. Wyobraziła sobie, jak laboranci Davisa rozkuwają Jesse, Myrnina i Olivera… niesamowicie wyraźnie widziała oczami duszy ich bezwładne ciała na podłodze. Albo ich uratowała, albo unicestwiła. Nie było żadnej opcji pośredniej. Nagle usłyszała wrzask dobiegający z domu, w którym przetrzymywano Shane’a, Eve i Michaela, i dzień jakoś jeszcze bardziej pojaśniał. O tak. Nie tylko ona sprawiała kłopoty. Pora sprawić ich trochę więcej. Jej strażnik rozproszył się na moment, więc kiedy potknęła się o kamień i poleciała na niego, wybiła go z równowagi. Lufa pistoletu zeszła z celu. Claire widziała to jakby w zwolnionym tempie, i przypomniała sobie, czego uczył ją Shane. W walce z uzbrojonym przeciwnikiem trzeba być zdecydowanym i szybkim, bo najmniejszy moment wahania będzie twoim ostatnim.
Obróciła się w jego chwycie, jeszcze skuteczniej wytrącając go z równowagi, i porwała go w dziwaczny, niezgrabny taniec. Wsunęła stopę między jego nogi; kiedy polecieli na ziemię, facet odruchowo puścił pistolet, żeby zamortyzować upadek. Przy lądowaniu rzuciła się na niego całym ciężarem ciała i kiedy we dwójkę turlali się po ziemi, błyskawicznie sięgnęła po pistolet. Niewiele brakowało, żeby go straciła. Jej palce ześlizg nęły się z kolby, panicznie drapały przez sekundę, ale w końcu złapała broń ostatnim, rozpaczliwym wysiłkiem, od którego aż naciągnęła sobie mięśnie, kiedy ciężar strażnika przeturlał ją dalej. Tym razem wykorzystała fizykę na swoją korzyść; oplotła go nogami i wykorzystała rozpęd, żeby obrócić faceta, grzmotnąć jego plecami o żwir i znaleźć się na nim. Miała pistolet i wycelowała w głowę strażnika. Gość położył ręce u boków na znak, że się poddaje. Był młody i nagle bardzo przestraszony. Claire nie miała serca go zastrzelić, ale trzasnęła go pistoletem tak mocno, że zwinął się i zaczął jęczeć. Pobiegła do domu, gdzie wciąż panowało piekło. Przez całą drogę narastał w niej strach. A jeśli właśnie zabiłam nas wszystkich?
Rozdział 14 SHANE Uwolniła nas stara sztuczka zapaśnicza, ale pamiętajcie, ci goście nie bez powodu zarabiają tyle pieniędzy. Najpierw, wszcząć bójkę, na tyle głośną, żeby ściągnąć uwagę strażników. Potem naprawdę się pobić, im bardziej realistycznie, tym lepiej – a uwierzcie mi, że Eve potrafi przywalić, kiedy ma ochotę. Dziewczyna wie, jak wyprowadzić cios z barku. W końcu zafundować sobie krwawą ranę głowy, najlepiej samodzielnie zadaną i niezbyt poważną, żeby wyglądało wiarygodnie, kiedy padniecie pokonani, pobici i – w tym przypadku – martwi. Przyjaciele muszą pomóc, okazując potężne wzburzenie i wrzeszcząc o pomoc, jednocześnie paprząc sobie ręce krwią tak bardzo, jak się da. Eve może trochę przesadzała, ale Pete był bardzo przekonujący – ponury, przerażony i usmarowany krwią, jakbym miał dziurę w tętnicy i właśnie wykrwawiał się na śmierć. Było bardzo prawdopodobne, że nasi nowi znajomi mają to gdzieś, niemniej, jak wszyscy pracownicy, zapewne musieli się rozliczać z powierzonego towaru i nikt nie chciał być tym, który powie, że pozwolił mi się wykrwawić na podłodze i nie zapewnił mi należytej opieki. Otworzyli drzwi, weszli, a ja przekazałem Pete’owi zardzewiały kawałek blachy, którym rozciąłem sobie głowę. Pete pochylił się nade mną i przycisnął mi dłonie do szyi. – Ludzie, pospieszcie się, on traci za dużo krwi! – powiedział do dwóch strażników, którzy weszli do celi. Jeden podszedł do mnie, chowając pistolet do kabury. Drugi stał przy drzwiach i trzymał broń w gotowości. Pete wstał i cofnął się, żeby zrobić miejsce strażnikowi, który przyklęknął przy mnie na jednym kolanie. Eve wrzeszczała i płakała, i w kółko powtarzała, że nie czuje pulsu; naprawdę sympatycznie odwracała uwagę. Pete wciąż się cofał, zakrywając twarz dłońmi; ramiona trzęsły mu się, jakby naprawdę płakał. Byłem pod wrażeniem. Chłopaka czekała kariera sceniczna. Wyglądał na autentycznie zrozpaczonego i wokół mojego bezwładnego ciała panowało takie zamieszanie, że strażnik przy drzwiach nie zauważył, jak blisko jest Pete, aż było za późno. Pete obrócił się na pięcie, złapał rękę z pistoletem i poderwał ją do góry, jednocześnie wbijając kolano w takie miejsce, że nikomu nie życzę. Strażnik zgiął się wpół. W tej chwili Eve rzuciła się nad moim ciałem na gościa, który mnie badał, a ja ożyłem, powaliłem go i zabrałem mu broń. Wstałem na klęczkach, celując mu w głowę. Drugi nacisnął spust, szamocząc się z Pete’em, ale Pete dziabnął go w rękę tym zardzewiałym żelastwem i podniósł broń z ziemi. – Bierz ją! – krzyknął i wskazał Liz; sam rzucił się do ściany koło drzwi. Poderwałem się, złapałem Liz, przerzuciłem sobie przez ramię i natychmiast straciłem równowagę, kiedy zaczęła się szamotać. Do diabła, to nie był najlepszy moment na pobudkę. – Musimy wyjść z tego pokoju! – powiedziałem do Eve, która skinęła głową i dołączyła do Pete’a przy drzwiach. Klepnęła go w ramię, by wiedział, że jest za nim. Pete błyskawicznie wyskoczył z pokoju i otworzył ogień. Okazało się, że specjalnie strzela wysoko, bo kiedy wypadłem za nim i za Eve, okazało się, że strażnicy chowają się za przewróconymi stalowymi stołami. Wrzeszczeli do siebie jak opętani, nie wiedząc, co jest grane. Przebiegliśmy między nimi, zanim zdążyli się zorganizować, bo w zasadzie nie mieliśmy innego wyjścia. Eve odbiła od nas i popędziła do klatki Michaela, na co bym jej nie pozwolił, gdybym miał cokolwiek do powiedzenia w tej sprawie, ale ona zaplanowała to wcześniej: zabrała klucze strażnikowi, którego powaliliśmy, i teraz, osłaniana ogniem Pete’a, przejrzała
cały pęk i znalazła właściwy. Michael nie był tak osłabiony, na jakiego wyglądał. Rozwinął się z kłębka, wylazł z klatki na czworakach i rzucił się na Eve. Przez jedną straszną sekundę bałem się, że właśnie podpisała wyrok śmierci na siebie, ale on ją tylko uściskał, nie zaatakował. Nie wysunął kłów, a siły miał chyba tylko tyle, żeby stanąć na nogi, bo niemal natychmiast zawisł na niej i musiała go wlec do drzwi. Dostrzegłem jego twarz nad jej ramieniem – mój kumpel Mikey wrócił. Nie był zdrowy, daleko mu było do tego, ale to był on, to on wyzierał z tych niebieskich oczu. Tak trzymaj, bracie. Wszystko to zajęło jakieś dziesięć sekund, ale miałem wrażenie, że dotarcie do drugiego końca pokoju trwało pół godziny; kiedy byliśmy w połowie drogi, strażnicy otworzyli ogień, więc Pete przestał im strzelać nad głowami i zaczął dziurawić stoły, za którymi się chowali. To ich osadziło. Ja o mało się nie wywaliłem do tyłu, kiedy Liz zaczęła wierzgać i szarpać się; była wyższa od Claire, silna i spanikowana. Kiedy dotarliśmy do drzwi, pozwoliłem jej się zsunąć na podłogę i o mało nie upadła przy pierwszej próbie utrzymania się na nogach. Kiedy spróbowała mi się wyrwać, przyciągnąłem ją do siebie. – Jestem chłopakiem Claire! – krzyknąłem do niej. Zdaje się, że krew cieknąca mi po twarzy nie dodawała mi wiarygodności, bo Liz jakoś nie wyglądała na przekonaną. – Leć! – Pchnąłem ją przed sobą i na ledwie działających nogach dotarła jakoś do stalowych drzwi. Nie otworzyły się. – Eve! – krzyknąłem i kiwnąłem na nią, żeby rzuciła mi pistolet. Zrobiła to, popędziła do drzwi i w rozpaczliwym pośpiechu zaczęła wypróbowywać klucze. Półautomatyczne pistolety, z których strzelaliśmy z Pete’em, miały po piętnaście nabojów w magazynkach, ale Pete wywalił już przynajmniej z dziewięć, a Eve cztery. Wiedziałem, że to nie potrwa długo – próbowaliśmy zastraszyć bandę gości z zapasem amunicji i militarnym przeszkoleniem. Żaden z kluczy Eve nie pasował. Z zaciętą miną zaczęła od początku, a ja zużyłem cztery kolejne kule z zapasu. Miałem nadzieję, że w nikogo nie trafiam, ale w sumie w tej chwili nie miałbym nic przeciwko. Michael przebił się do nas. Odsunął Eve z drogi, złapał za klamkę i szarpnął. Urwała się, a on wypchnął zamek na drugą stronę, sięgnął do środka i wyciągnął języczek. Potem znów się osunął i Eve musiała go wywlec na korytarz za ramiona. Nie byliśmy jeszcze bezpieczni, ale przynajmniej nie byliśmy pod bezpośrednim ostrzałem i wiem, że Pete odetchnął z ulgą, kiedy stamtąd uciekliśmy. Michael krzyknął coś, czego nie dosłyszałem, a potem zerwał się na nogi i zaatakował – według wampirzych standardów raczej nieporadnie zatoczył się naprzód, bo nie poruszał się szybciej niż ktokolwiek z nas. Zgarnął jednak faceta celującego do Eve, powalił go na ziemię i jego wampirzy instynkt wreszcie się włączył. Usłyszałem gardłowy charkot, zobaczyłem błysk wypuszczanych kłów i nagle poczułem pieczenie, które było odpowiedzią na ten widok. Zaczęło się w ręce; już prawie zapomniałem o ugryzieniu, które zarobiłem, zanim wyjechałem z Morganville, ale to uczucie mi przypomniało, tak dotkliwie, że zatoczyłem się i musiałem się oprzeć o ścianę. Ból wspiął się aż do barku i rozszedł jak ogień po kościach, a ja nie miałem pojęcia, co się ze mną dzieje, do cholery. Osunąłem się i rozkaszlałem, i Pete zaczął wypytywać, czy dostałem kulkę. Pokręciłem głową. Nie byłem ranny, ale czułem się fatalnie, naprawdę fatalnie, i wiedziałem, że spowodowało to przejście Michaela w wampirzy tryb walki. Coś było ze mną nie w porządku. Bardzo nie w porządku. Zupełnie jakbym reagował na niego. Liz, skołowana i przerażona, rzuciła się do przodu, próbując uciec od nas, bandy
szaleńców; nie mogę powiedzieć, żebym jej się dziwił. Jako ekipa ratunkowa nie budziliśmy szczególnego zaufania, zakrwawieni, z wampirem, który właś nie zatapiał zęby w gardle przeciwnika, z Eve, która nawet na niego nie patrząc, złapała upuszczoną przez niego broń, i ze mną, usiłującym rzygać pod ścianą. Nie dobiegła daleko. Z kuchni wyszedł doktor Davis. On też trzymał pistolet i wycelował go w Liz; dziewczyna pojechała po linoleum, dziko wymachując rękami i usiłując wyhamować rozpęd. Nie udało jej się, wpadła na doktorka. On chwycił ją, otoczył ramieniem jej szyję i przycisnął ją do siebie jak żywą tarczę, kiedy Pete i Eve zmierzyli do niego z pistoletów. Michael skończył kolację – chciałbym móc powiedzieć, że to tylko żart – i spojrzał na Davisa płonącymi oczami; myślałem, że taki odcień czerwieni widuje się tylko w horrorach. Oblizał usta, ale nie ruszył się. Wciąż siedział przykucnięty, co jakimś cudem było jeszcze bardziej przerażające. A ja czułem się teraz inaczej. Nie lepiej, ale jakby silniejszy. Szybszy. A wraz z tymi odczuciami przyszła niemal nieopanowana potrzeba urwania głowy Michaelowi. Jakby to on był jedynym wrogiem w tym pokoju. Byłem raczej pewien, że ta ostatnia myśl jest błędna. Pokręciłem głową, żeby rozjaśnić myśli, i krew prysnęła na boki jak pot po niezłym treningu. Skaleczenie na głowie wciąż krwawiło w najlepsze. Zobaczyłem, że Michael to wyczuł – poczułem, kiedy to się stało – i coś we mnie uśmiechnęło się złowrogo, ucieszone nadchodzącą walką. Ryknąłem na niego, żeby spróbował. Michael nie rzucił się na mnie i ja też jakoś stłumiłem tę chęć rzucenia się na niego. Liz, powiedziałem sobie. Dziewczyna nie miała pojęcia, co jest grane, była w niebezpieczeństwie, i nikt z naszej paczki nie mógł się teraz zastanawiać nad tym, co się dzieje we mnie. – Zabiję ją – powiedział doktor Davis i zaczął się cofać do drzwi; ciągnął Liz za sobą. Zrozumiałem, że jesteśmy w wąskim gardle, a jego ludzie lada sekunda wysypią się z pokoju za nami. Cofnąłem się, złapałem stalowe drzwi i zatrzasnąłem je siłą. Nie dało się ich zamknąć na klucz, kiedy Michael rozwalił zamek, ale mogły przynajmniej trochę spowolnić tamtych. Nie na długo. Słyszałem, jak odsuwają z drogi stalowe stoły. Eve zrobiła krok w stronę doktora Fajfusa i wyglądała jak wojownicza księżniczka o lodowatym spojrzeniu, o ile wojownicze księżniczki w tym sezonie nosiły ze sobą półautomaty. – Proszę bardzo – powiedziała. – Jak tylko to zrobisz, jesteś trupem. Davis oblizał usta i zobaczyłem, że ma wątpliwości. Ja sam nie sądziłem, że Eve zdoła nacisnąć spust z zimną krwią, ale nie byłem całkiem pewny. On też nie. Pat. To nie mogło trwać długo, bo on lada chwila mógł liczyć na posiłki, a my – cóż. Nie mieliśmy żadnych posiłków, o których bym wiedział. Naszą jedyną szansą było wydostać się na zewnątrz, do vana, mieć nadzieję, że kluczyki są na kółku, które zabrała Eve, i pędzić jak wszyscy diabli. To oznaczało też, niestety, zostawienie Claire. I choć nie uroniłbym łzy za wampirami, które z nią były, nie było takiej opcji, żebym wyjechał z tej farmy bez mojej dziewczyny. I nie musiałem, jak się okazało. Za plecami doktora Fajfusa otworzyły się frontowe drzwi i do domu weszła Claire. Była zmęczona, spięta, poobijana i niespokojna; omiotła nas wzrokiem, taksując sytuację, i przez długą sekundę patrzyła mi w oczy. Nie miałem pojęcia, co myśli i czuje, ale, Jezu, kochałem ją, kiedy zrobiła krok naprzód, przycisnęła pistolet do pleców Davisa i bardzo spokojnie powiedziała:
– Puść ją. Ja bym pewnie dodał: „ty niebotyczny kutasie”, ale jej słowa też wystarczyły. Davis miał minę jak Kojot ze Strusia Pędziwiatra zawieszony nad kanionem; błyskawicznie rzucił broń i puścił Liz. Liz odskoczyła od niego krok czy dwa, po czym wróciła, podniosła pistolet i wycelowała prosto w gębę dobrego doktorka. Ach. To nie wyglądało przyjaźnie. Na sekundę wstrzymałem oddech, bo myślałem, że dziewczyna to zrobi… ale nagle cofnęła się, roztrzęsiona. Davis kucnął i podniósł ręce, jasno dając do zrozumienia, że chce się poddać. – Chodźcie – powiedziała Claire. – No chodźcie, musimy zwiewać. Szybko! Nie musiała nam wysyłać oficjalnych zaproszeń. Wszyscy rzuciliśmy się za nią, kiedy wyszła. Dom za nami huczał od strzałów i usłyszałem, jak stalowe drzwi otwierają się ze zgrzytem; nie mieliśmy dużo czasu, zanim wezmą nas na celowniki. Na domiar złego po żwirowym podjeździe od strony stodoły szli w naszą stronę kolejni strażnicy. Ciągnęli za nogi trzy bezwładne wampiry. Nie wiem dlaczego, ale ten widok mną wstrząsnął. Myrnin, Oliver, Jesse – i to nie bladzi jak zwykle, ale błękitnobiali. Śmiertelnie biali. Mój Boże, co tam się stało? Strażnicy krzyknęli na nasz widok, porzucili ładunek i sięgnęli po broń. Dotarliśmy pod osłonę vana, zanim zdążyli wymierzyć i strzelić. Odsunąłem boczne drzwi, żeby wpuścić Michaela pierwszego, bo już się palił od słońca. Eve, Pete i Liz zapakowali się do środka za nim. Claire nie wsiadła. Oparła się plecami o zimną blachę, ciężko dysząc; wyglądała na równie chorą jak ja. Serio, czułem się, jakby płonęły mi wszystkie żyły i gdybyśmy nie byli w sytuacji zagrażającej życiu, pewnie padłbym od tego bólu… ale na razie to musiało poczekać. Lepiej płonąć niż łykać kule. – Zabiłam ich – powiedziała. Była zdruzgotana. – Myślałam… myślałam, że ich ratuję. Ale chyba po prostu ich zabiłam. Miała rację. Wampiry leżały na słońcu i nie poruszały się. Skóra Olivera zaczęła lekko dymić, jakby mgiełka unosiła się znad jeziora. Wiedziałem, że jeszcze chwila i sczernieje, zacznie się palić. Pozostali zaraz po nim. Myrnin był stary, Jesse być może jeszcze starsza, nie wiedziałem tego. Ale w końcu ze wszystkich zostanie popiół i kupka kości. A świadomość, że to jej wina, zabije Claire. – Wsiadaj – rzuciłem. Eve przelazła już na fotel kierowcy i wypróbowywała klucze z kółka; w końcu trafiła i zapaliła silnik. – Musimy jechać. W tej chwili. I spróbowaliśmy. Naprawdę. Wsadziłem Claire do vana, wsiadłem za nią, a Eve, strzelając żwirem spod opon, zrobiła ciasny zwrot i ruszyła do bramy. Niestety, druga furgonetka ruszyła, by zablokować nam przejazd. Eve zaparła się na siedzeniu, krzyknęła: „Trzymajcie się”, i przebiła się przez biały płot z desek koło stodoły. Samochód podskakiwał i buksował w suchych bruzdach zaoranego pola, ale zmierzał pod kątem w stronę polnej drogi, którą tu przyjechaliśmy. Nie zajechaliśmy daleko. Van – żadna terenówka – zakopał się. Opony męłły ziemię, ale nie łapały przyczepności, i choć Eve próbowała go rozbujać w przód i w tył, tylko zakopała się głębiej. Utknęliśmy. Mieliśmy do kupy cztery półautomaty: jeden z połową magazynku, drugi prawie wystrzelany, dwa prawie pełne. Mieliśmy wampira, który powoli dochodził do siebie, ale wciąż działał na jednej czwartej prędkości, w najlepszym wypadku. Mieliśmy mnie, trzęsącego się z ochoty, żeby zastrzelić najlepszego przyjaciela
i rozerwać jego ciało na sztuki bez żadnego logicznego powodu… i to mnie przerażało. Zupełnie jakbym był opętany. Spojrzałem na Claire w nadziei, że ma jakiś cud w rękawie, jakiś genialny ruch, który nas z tego wyciągnie. Ale Claire w tej chwili wyglądała jak delikatna osiemnastolatka, przestraszona, odrętwiała i przytłoczona sytuacją, więc pociągnąłem ją w ramiona i przytuliłem, bo to było chyba jedyne, co mogłem zrobić. Spróbować w tej ostatniej, rozpaczliwej chwili ochronić ją. Bo wiedziałem, że lada moment tamci otoczą vana i tak go naszpikują kulami, że będziemy wyglądać jak piñata z kartelu narkotykowego. Nie mieli już nic do stracenia. Udowodniliśmy, że na nic im się nie przydamy, a doktor Anderson nie potrzebowała już Claire, jeśli Claire rzeczywiście załatwiła ich zapas królików doświadczalnych. I tylko Michael to przeżyje. Niestety. – Zabiłam ich – szepnęła do mnie. Głos jej się trząsł, na skórze czułem jej gorące łzy. – Boże, Shane, zabiłam ich… Nie mogłem zrobić nic innego, tylko tulić ją dalej. Nie wiem, czy jej to pomagało, ale mnie pomagało opanować ten wściekły instynkt, który mówił mi, że powinienem zabić ostatniego żywego wampira wśród nas, zanim będzie za późno. Zaczęła się kanonada. Wzdrygnąłem się i rzuciłem Claire na podłogę vana, żeby przykryć ją własnym ciałem. Słyszałem, że pozostali też padli na podłogę. Czekałem na odgłos przebijanego metalu, tłuczonego szkła… ale się nie doczekałem. W cokolwiek strzelali, nie byliśmy to my. Odczekałem jeszcze kilka sekund i ostrożnie uniosłem się na czworaki. Niczego nie widziałem przez przednie szyby, bo samochód był wycelowany w drugą stronę, ale skoro nikt do nas nie strzelał, mieliśmy szansę, której nie mogliśmy zmarnować. Otworzyłem boczne drzwi vana. – Wysiadać! Wszyscy wysiadać! Biegniemy! Nie wiedziałem nawet, dokąd mamy uciekać, ale pozostanie w środku nie wchodziło w grę. Wiedziałem, że przebywanie na słońcu będzie piekłem dla Michaela, więc rozejrzałem się za czymś, co mogłoby mu pomóc. Znalazłem plastikową plandekę zwiniętą w rulon za siedzeniem kierowcy i rzuciłem mu ją; Michael rozerwał linkę, którą związany był plastik i okrył się nim jak przenośnym namiotem. – Ja pierwszy – powiedział. – Pilnuj Eve. Skinąłem głową. Kiedy był tak blisko mnie, ciężko mi było nie zrobić mu jakiejś krzywdy. Ten wewnętrzny konflikt rozdzierał mnie, ale starałem się nic po sobie nie pokazać; mimo to Michael posłał mi dziwne spojrzenie, zanim wyskoczył, powiewając niebieską plandeką jak najgrubszym płaszczem przeciwdeszczowym świata. Za nim poszli Pete i Liz, a w końcu Eve. Claire i ja wyszliśmy jako ostatni. – Co wy robicie? – krzyknąłem. – Ruchy… – Bo cała paczka zatrzymała się jak wryta ledwie parę kroków od vana. Nagle zobaczyłem dlaczego. Strażnicy leżeli na ziemi. Właściwie jeden jeszcze biegł i strzelał na oślep, ale na moich oczach Jesse – lady Gray – rozpędziła się i wykonała skok długi na jakieś sześć metrów. Wylądowała na obu nogach przed strażnikiem, chwyciła go za gardło i odrzuciła sześć metrów z powrotem, do Olivera, który go chwycił i… hm, złamał na pół. Starałem się nie widzieć więcej, niż to było konieczne. Myrnin też ożył, choć jeśli chodzi o niego, dostrzegłem tylko smugę ruchu, kiedy znikał
w stodole. Oliver skończył ze strażnikiem, skinął głową Jesse i pobiegł za Myrninem. Jesse weszła do domu. I zaczęły się wrzaski. Bardzo głośne wrzaski. – Jezu – szepnęła Eve. Przeżegnała się, co zapewne było odruchem z dzieciństwa. Czegoś takiego nawet ja jeszcze nigdy nie widziałem: wampirów, które wyzbyły się wszelkich hamulców. Drapieżniki w czystej formie. Cholera, to było przerażające. – Oni… oni zabijają… – Claire trzęsła się, jej twarz była pozbawiona wyrazu. – Zabijają wszystkich. Objąłem ją i nie powiedziałem nic. Skupiłem się na oddychaniu, próbowałem ostudzić ogień w moich żyłach, bo nie poprawiało mi się. Prawdę mówiąc teraz, kiedy trzy stare wampiry wróciły do gry – i zgarniały całą pulę – było jeszcze gorzej. Instynkt wrzeszczał we mnie, popychając do działania. Zabij. Zabij ich wszystkich. Rzuciłem pistolet. Bałem się go trzymać. Nie byłem pewien, czy zdołam to dłużej kontrolować. Myrnin wyłonił się ze stodoły. Wciąż był blady jak sopel lodu, jak żywy trup; w rękach trzymał dwa wielkie, nieporęczne niby-karabiny – egzemplarze tego urządzenia, które wynalazła Claire. Za jednym z nich ciągnęły się kable i potrzaskana elektronika. Pomyślałem, że ten drugi, działający, przydałby się nam w tej chwili, bo z domu wyszła Jesse i wyglądała piekielnie. Podejrzewałem, że w środku nie zostało nic żywego. Buchała od niej energia – fluidy mrocznej, totalnej destrukcji. Oliver też wyszedł ze stodoły. Widywałem go, kiedy był zrelaksowany, czasem prawie wesoły; znałem go jako pseudo przyjaznego, wyluzowanego właściciela kawiarni i jako zimnego drania z poczuciem wyższości i skłonnością do przemocy. Ale tej jego wersji nie znałem. Teraz był wampirem od początku do końca. Bóstwem śmierci. Stanął w pełnym słońcu, biały jak marmur, spojrzał na nas oczami jak rubiny i uśmiechnął się powoli. Miał wysunięte kły i ten uśmiech był potworny. Płonął, czerniał w słońcu. I miał to gdzieś. Michael wystąpił naprzód, okryty plandeką, i spytał: – Macie dość? – Nie wydawał się przestraszony czy przejęty. Pewnie na jakimś koszmarnym poziomie to wszystko była dla niego normalka. Rozumiał to. – Bo zostali już tylko nasi przyjaciele. Zrozumiano? Oliver skinął głową. Wcale nie byłem pewien, że nie był to tylko pusty gest, i przygotowałem się na atak.
Rozdział 15 Widok Olivera, Jesse i Myrnina w takim wcieleniu – sprowadzonych wyłącznie do instynktu łowieckiego – przeraził Claire do głębi duszy, ale najbardziej przerażająca chwila była na końcu, kiedy Oliverowi nie został już żaden przeciwnik. Oprócz nich. Przez kilka długich sekund Claire była przekonana, że rzuci się na nich… ale on nagle odwrócił się i odszedł. – Czekaj – powiedziała. Shane próbował ją uciszyć, przekonany, że ściąganie uwagi Olivera to bardzo zły pomysł, i pewnie miał rację, ale ona musiała wiedzieć. – Zabiliście wszystkich? – A czego się spodziewałaś? – wypalił, nie odwracając się w jej stronę. Claire była ogłuszona przez bieg wydarzeń; rozum jej podpowiadał, że zabicie tych wszystkich ludzi było konieczne, bo oni ze swojej strony robili co w ich mocy, żeby pozabijać jej przyjaciół, ale… nie była w stanie się z tym pogodzić. Ruszyła do stodoły, ale Shane ją powstrzymał. – Nie – powiedział. – Claire, nie idź tam. Nie musisz tego oglądać. – Co z doktor Anderson? – Ach – powiedział Myrnin. – Byłbym zapomniał. – Śmig nął z powrotem do stodoły, a kiedy wyszedł, ciągnął doktor Anderson za kołnierz laboratoryjnego kitla. Była żywa. Posiniaczona, poobijana, ale żywa. Myrnin ubrał ją w jeden z kaftanów bezpieczeństwa, którymi tamci spętali wcześniej jego i Olivera, i zapiął go tak mocno, że nie mogła się ruszyć, ale i tak próbowała się szamotać. Była też zakneblowana. I dobrze. Claire nie chciała słuchać niczego, co ta kobieta mogła mieć do powiedzenia. Przygniatała ją świadomość, że gdyby ona sama nie zaczęła tej chryi tym swoim głupim projektem, tym głupim VLAD-em, to wszystko by się nie stało. Ci wszyscy ludzie by nie zginęli. Tymczasem Oliver i Jesse podeszli do porzuconego vana, który utknął w polu. We dwójkę z łatwością dźwignęli go i przenieśli na żwir. – Musimy jechać – powiedział Oliver. Doktor Anderson wrzeszczała zza szmaty w ustach i próbowała kopnąć Jesse, która ją ignorowała. – Weźmiemy oba auta. Myrnin pojedzie z wami. Michael…? – My jedziemy z tobą – odparł Michael i Eve przytaknęła mu skinieniem. Odwrócił się do Shane’a i wymienili dziwne spojrzenie, którego Claire nie rozumiała. Chyba wszystko było w porządku, ale wyczuwała jakąś ostrożność, jakiś nieufny dystans. – Widzimy się w domu? Shane kiwnął głową. – Uważaj na siebie, stary. Dobrze się czujesz? – Lepiej – odpowiedział Michael. Przynajmniej on zaczynał przypominać siebie; nie był tak blady jak pozostałe wampiry i nie wydawał się taki… obcy. Co ja im zrobiłam, zastanawiała się Claire. Stroiła VLAD-a na czuja i wcale nie była pewna, czy to wystarczy, żeby odwrócić efekty pierwszych strzałów. Z tym odwracaniem się udało, ale wyglądało na to, że zrobiła im coś jeszcze. Coś bardziej przerażającego. Zupełnie jakby zostali pozbawieni esencji człowieczeństwa. Nawet Myrnin. Nie była w stanie patrzeć mu w oczy; jego spojrzenie było zbyt dziwne, zbyt… zbyt straszne.
– Nie możemy tak zostawić tego wszystkiego – stwierdził Shane. – Zacznijmy od tego, że wszędzie jest pełno naszego DNA. – Więc co proponujesz? – spytał Oliver. – No cóż, to jest farma. Mamy tu benzynę i nawozy sztuczne. Pete skinął głową. Wyglądał już na o wiele spokojniejszego niż przed chwilą. – Pomogę ci – powiedział. We dwóch poszli do szopy koło stodoły i zaczęli wytaczać z niej beczki i sprzęt. Gdy pomagały im wampiry, nie potrzebowali wiele czasu, żeby przygotować prowizoryczne bomby – Claire podejrzewała, że Shane nauczył się tego od ojca – i porozmieszczać je w stodole i w domu. – Co to było? – spytała odrętwiała Claire. – Ja… kim oni są? – Kim byli – sprostował Myrnin. – Byli z Fundacji Świt. – Ale czego chcą? – Miała dreszcze, wręcz się trzęsła, i w głębi duszy czekała, aż Myrnin to zauważy, zapyta, czy dobrze się czuje. Nie zapytał. Nie było w nim już nic, co mogłoby okazać troskę. – Chcą wybić wampiry – powiedział i powolny, okrutny uśmiech na jego ustach zmroził jej krew w żyłach. – Na tę wojnę zanosiło się już od dłuższego czasu. Ale wybrali fatalny sposób na jej rozpoczęcie. Shane i Pete wrócili i wszyscy wsiedli do samochodów. Pierwszym vanem jechali Liz, Pete, Claire, Shane i Myrnin; Eve była jedynym człowiekiem w drugim aucie, głównie dlatego, że Michael nie był w stanie w razie czego ochronić więcej osób naraz. Myrnin patrzył na Liz i Pete’a. – No dobrze, a co zrobimy z tą dwójką? Claire zadrżała, słysząc te obojętne słowa, i rzuciła szybko: – Oni są w porządku, Myrnin. Nie zrobią nic złego. – Nie są z Morganville – stwierdził. – I nie są w porządku. – Odłożył oba egzemplarze VLAD-a i nim Claire zdążyła go powstrzymać, chwycił Liz i przyciągnął do siebie. Obie dziewczyny wrzasnęły, a Pete rzucił się do ataku. Shane też by to zrobił, ale właśnie usiadł za kierownicą. To wszystko nie miało znaczenia. Myrnin ignorował usiłowania Pete’a, który próbował go odciągnąć, błagania Claire, żeby nie robił Liz krzywdy i szamotaninę samej Liz. Nagle Liz przestała wrzeszczeć. Znieruchomiała w rękach Myrnina, a Claire przełknęła ślinę i dała sobie spokój. Przydałaby się jej broń – najlepiej srebrna – ale w vanie nie było niczego, co mogło zrobić kuku Myrninowi. Nic oprócz VLAD-a. Pete już o tym pomyślał i podniósł jeden z pistoletów – ten uszkodzony. Bóg jeden wiedział, czyby zadziałał, a nawet jeśli, to tylko pogorszyłby sprawę. – Nie ten! – wrzasnęła Claire i rzuciła się, żeby podnieść drugi. – Odłóż to! – Pete zrobił, co kazała, a ona wycelowała VLAD-a, tego oryginalnego, w Myrnina. – Proszę cię. Proszę cię, nie zmuszaj mnie do tego. Ja nie chcę tego robić. – Claire – powiedział cicho Shane. – Daj spokój. Bo głowa Myrnina obróciła się w jej stronę, a jego spojrzenie zmroziło ją do kości. To nie był ludzki wyraz twarzy. Przypomniała sobie, jak go nazywali w starych, złych czasach, i jak wciąż nazywała go jego sąsiadka z Morganville, Babcia Day. Piwniczny Pająk. To była stara, najgorsza wersja Myrnina, a do tego najpotężniejsza. – Odłóż to, bo urwę jej głowę jak łebek stokrotki i cię nią stłukę – powiedział. Niemal mruczał. – Nie zamierzam jej zrobić krzywdy. Ale zrobię z radością, jeśli jeszcze raz spróbujesz tego na mnie użyć. I nie poprzestanę na niej. Naprawdę chcesz być uwięziona
w tym aucie ze mną i moją morderczą furią? Jego słowa brzmiały racjonalnie, ale nie były. Claire znieruchomiała. Nie miała odwagi strzelić. Myrnin był obłąkańczo szybki; wiedziała, że w tej małej przestrzeni błyskawicznie odsunie od siebie lufę a potem… potem będzie jatka. Prawdopodobnie będzie tego później żałował. Prawdopodobnie. Odłożyła broń. Myrnin znów spojrzał na Liz, jednocześnie przerażoną i zahipnotyzowaną. – No dobrze – znów wydał z siebie ten ciepły, przerażający pomruk. – Zobaczmy, co powinnaś z tego pamiętać. Ach, już wiem. Zostałaś porwana i uwięziona tutaj, na tej farmie. Nie wiesz, czym się zajmowali, ale miałaś wrażenie, że handlem narkotykami i niewolnikami. – Urwał, zmarszczył brwi i rozejrzał się, zmieszany. – W tych czasach trzyma się jeszcze niewolników? – Seksualnych – odparł Shane. – Owszem. – Och, jakie to niesmaczne. No więc dobrze, handlowali na tej farmie narkotykami i seksualnymi niewolnicami. Zaatakował ich jakiś konkurencyjny gang. Wszyscy zostali zabici. Potem dom został zniszczony. Ty miałaś szczęście, uszłaś z życiem, bo udało ci się ukryć na polach. – Puścił Liz, która osunęła się na podłogę z plecami przy ściance vana. – Nie będzie pamiętała nic innego. Nie rozmawiajcie z nią. Chwilowo nie będzie w stanie odpowiadać. Claire nie miała pojęcia, że Myrnin potrafi zrobić coś takiego, choć pewnie powinna była się domyślić. Przecież zbudował urządzenie do wymazywania ludzkich wspomnień. Było oczywiste, że mógł to zrobić tylko dlatego, że sam miał taką zdolność i znał niezbędne techniki. Nigdy jednak nie widziała, jak to robił. W tej chwili wydawał jej się kompletnie nieludzki. Podkręciłam mu moc na maksa, pomyślała i musiała stłumić przerażony, wariacki śmiech. Upychanie Myrnina w zamkniętą przestrzeń z czterema kuszącymi, pulsującymi krwiobiegami było bardzo złym pomysłem. Pewnie był głodny. Musiał być głodny. – Rzeczywiście, trochę jestem – powiedział, i Claire zamrugała. Ten jego potwornie niepokojący uśmiech poszerzył się. – Jesteś zaskoczona, że potrafię czytać twoje myśli? To twoja własna wina, Claire. Włączyłaś te części mojego mózgu, które wyłączyłem dawno temu. Dla bezpieczeństwa. Domyślam się, że Oliver i Jesse mają mniej więcej ten sam problem. Mam nadzieję, że Eve nie irytuje ich za bardzo. Nie mam pojęcia, co będzie z biedną Irene, ale też sama sprowadziła to nieszczęście na swoją głowę. – Myrnin… Pokręcił głową. – Daj spokój. – Odwrócił się do Pete’a i przykuł go do miejsca spojrzeniem. – Teraz ty. Myślę, że najlepiej by było, gdybyś w ogóle tu nie zawitał. Zostawiłbym cię, żebyś spłonął z całą resztą, ale jesteś przyjacielem Jesse. Nie spodobałoby jej się to. Więc oto twoja historia: byłeś w domu i spałeś. Nic nie wiesz o tej całej akcji. Właściwie to za dużo wypiłeś. I kiedy dotrzesz do domu, zrobisz właśnie to: upijesz się. Chcę, żeby historyjka była jak najbardziej wiarygodna. Pete osunął się pod ścianą obok Liz, wgapiony w pustkę przed sobą. On i Liz znajdowali się w stanie dziwnego zawieszenia, uwięzieni mocą umysłu Myrnina. Był teraz tak potężny, że na samą myśl robiło się słabo. – Shane – powiedział Myrnin i jej chłopak odwrócił się twarzą do przedniej szyby. – Jeśli spróbujesz namieszać mi w głowie, Hrabio Fiutulo, rozerwę ci gardło – zagroził Shane. Jego głos był dziwnie drżący i spięty, a zarazem głuchy; Claire nigdy nie słyszała u niego takiego tonu, ale pewnie po prostu był przerażony tak samo jak ona. – I nie waż się
tknąć Claire. Mówię poważnie. – Jedź – odparł Myrnin. Raczej nie był przestraszony. Szczerze mówiąc, chyba w ogóle nie zwrócił uwagi na słowa Shane’a. Claire wahała się chwilę, patrząc to na niego, to na dwójkę zombie, którymi stali się Pete i Liz, a wreszcie przelazła na przód vana i zajęła fotel pasażera. Kiedy się przypięła, Shane wcisnął gaz. – Tak dla twojej informacji, nie ruszyłem dlatego, że zmusił mnie siłą umysłu – powiedział Shane. – Jadę, bo im szybciej go wysadzę z tego auta, tym lepiej się poczuję. – Po chwili wahania, choć kierował po pełnej wybojów drodze, chwycił ją za rękę. Claire westchnęła z ulgą, czując dotyk jego ciepłej dłoni; fizyczny kontakt z nim dawał jej poczucie bezpieczeństwa. – Dobrze się czujesz? Roześmiała się. Nic nie mogła na to poradzić i wyraźna, histeryczna nuta tego śmiechu sprawiła, że Shane spojrzał na nią zaniepokojony. – Dobrze? Nie. Nie, właśnie zostawiliśmy za sobą całą bandę martwych ludzi, Shane. Martwych. – Zdaję sobie z tego sprawę. Ale, ehm, oni próbowali zabić nas, i to w dość paskudny sposób. Chyba nie sądzisz, że puściliby nas stąd żywych, co? – Nie wiem. Po prostu… – Uczucia znów w niej wykipiały: rozpacz, brak nadziei, poczucie winy. I gniew. Gniew na siebie, na Myrnina i Olivera, i Jesse, i… na świat. Ale przede wszystkim na siebie, za wszystkie błędy, które popełniła. – To moja wina. – Cała żałość sprowadzała się do tego jednego, palącego, trzywyrazowego zdania. Do tych trujących słów. Claire zakryła twarz rękami, usiłując powstrzymać łzy. – Ach, tak, urocze. Poczucie winy. Właśnie tego nam potrzeba. – Usłyszała westchnienie Myrnina i ciche huknięcie jego głowy o blachę. Shane nie odezwał się. Położył jej tylko dłoń na udzie i już jej nie zabrał; Claire czuła łagodny, nieustanny nacisk, kiedy jechali w budzący się dzień. Byli już jakieś półtora kilometra od farmy, kiedy wybuchły bomby. Claire krzyknęła cicho, widząc kulę ognia w lusterku. Druga czarna furgonetka z resztą ocalałych była tuż za nimi. Dym uniósł się w czyste, poranne powietrze jak czarny balon. Pięć minut później dojechali do skrzyżowania z autostradą międzystanową. Shane rozluźnił się, kiedy włączył się do ruchu na pasie w stronę Bostonu. Na drodze do farmy zawyły syreny – straż pożarna, pogotowie i policja pędziły na miejsce wybuchu. Claire otarła łzy rękawem i wciągnęła kilka głębokich, uspokajających oddechów. – Ujdzie nam to na sucho? – spytała. – To zależy – odparł Shane. Bardzo uważnie patrzył w boczne lusterko. – Jeśli ktoś skojarzy nasze samochody z farmą i wybuchami, to może nie. Ale te vany nie są zbyt charakterystyczne, a jeśli mieliśmy trochę szczęścia, większość kolegów Anderson była na tej farmie. A nawet jeśli nie, to nie sądzę, żeby mieli ochotę mówić glinom o tym, jaką dziwaczną działalność tam prowadzili. Musieliby odpowiadać na stanowczo za dużo pytań. Jeśli uda nam się wyjechać z miasta i wrócić do Morganville, to wszystko będzie dobrze. – Obiecujesz? – spytała Claire. – Obiecuję – zapewnił ją Shane. – Obiecuję ci, że z tego wyjdziemy. Dobrze wiedziała, że nie mógł dotrzymać tej obietnicy, ale bardzo go kochała za to, że się starał. Wszystko to, co jej zdaniem ich dzieliło… to wszystko znikało w chwili próby. Rozpaczliwie tęskniła za normalnym życiem w MIT, ale teraz… teraz musiała pogodzić się z faktem, że Morganville nigdy jej nie wypuści. Nawet kiedy przez chwilę myślała, że uciekła, ono poszło za nią. Nie, ono na nią czekało. I proszę, ile ją kosztował ten mały zryw na wolność. Ilu ludzi straciło przez nią życie.
Claire zamknęła oczy. Nagle poczuła obezwładniające zmęczenie, a na dodatek nie potrafiła sobie wyobrazić, że kiedykolwiek poczuje się lepiej. Nie pamiętała, kiedy zasnęła, ale gdy otworzyła oczy, Shane właśnie parkował vana przy krawężniku pod mieszkaniem Pete’a. Dookoła panował spokój; ani śladu policji, niczego niezwykłego. – Zdaje się, że wszystko w porządku – stwierdził Shane. – To jak teraz będzie? Po prostu rzucisz na niego urok i zostawisz na chodniku? – Jeśli pytasz o to, czy całkowicie usunę jego wspomnienia i poślę do środka, żeby się upił do nieprzytomności, to tak. Dokładnie tak – wyjaśnił Myrnin. Mówił trochę bardziej jak on, a kiedy Claire obejrzała się, zobaczyła, że siedzi pod ścianą vana, przygarbiony i zmęczony. Masował sobie czoło nasadą dłoni, jakby bolała go głowa. Nabrał też jakby kolorów… nie był już tak kredowobiały. – Ale najpierw muszę się naradzić z lady Gray. – Z Jesse? Dlaczego? – Bo on jest jej wasalem, nie moim – odparł Myrnin. Odsunął drzwi, przygotował się przez sekundę, po czym wysiadł z vana i ruszył chodnikiem zupełnie normalnym krokiem do drugiego auta zaparkowanego za nimi. Kiedy drzwi otworzyły się przed nim, wszedł do środka. – Moglibyśmy po prostu odjechać – powiedział Shane. – Może to nie najgorszy pomysł. – Może – zgodziła się Claire. – Ale wiesz, że by nas znaleźli. – Rzeczywiście, nie da się przed nimi ukryć. Mamy przewalone, co? – Nigdy nie jest przewalone, kiedy ty jesteś ze mną – powiedziała bardzo cicho. Shane spojrzał na nią i posłał jej uśmiech, od którego stopniało jej serce. – Jest całe mnóstwo absolutnie nieprzyzwoitych rzeczy, które mógłbym teraz powiedzieć, ale będę grzecznym chłopcem. Milczeli przez chwilę, aż w końcu Shane rzucił: „Uwaga”, i Claire zobaczyła w bocznym lusterku, że Myrnin wraca z Jesse. Oboje wsiedli do vana i zasunęli drzwi. Jesse kucnęła naprzeciwko Pete’a. Ona też wyglądała lepiej; była mniej drapieżna, bardziej opanowana. – Pete – powiedziała. – To ja, Jesse. Słyszysz mnie? – Tak – odparł. Claire nigdy nie słyszała, żeby mówił tak mechanicznym tonem. – Słyszę cię. – Pete, musisz powiedzieć wszystkim w barze, i każdemu, kto będzie pytał, że wyjechałam z miasta. Nie wiesz dokąd, wiesz tylko tyle, że zeszłam się z jakimś facetem z mojej przeszłości. – Spojrzała na Myrnina i uśmiechnęła się przelotnie. – Nie ma w tym nic dziwnego. Wszystko u mnie w porządku. Zadzwonię do ciebie, jak się urządzę. Zrozumiałeś? – Tak – odpowiedział. – Wyjeżdżasz z miasta. Ale zadzwonisz, jak się urządzisz. – Świetnie. – Pochyliła się i pocałowała go delikatnie w usta, potem w czoło. – Byłeś dobrym przyjacielem, Pete. Bardzo mi przykro, że wplątałeś się w to wszystko, ale za parę minut nie będziesz nic z tego pamiętał. Pamiętaj tylko, że cię kocham, okej? – Ja też cię kocham – odparł. Na moment wrócił dawny Pete. Zamrugał, zdumiony. – Jesse? Czy ty mnie właśnie pocałowałaś? Roześmiała się. – Tylko troszkę. To nie znaczy, że ze sobą chodzimy. – Pochyliła się do przodu i czule poczochrała jego krótkie włosy. – Uważaj na siebie, Pete. Może kiedyś wrócę. Działy się już dziwniejsze rzeczy. – Z całą pewnością – powiedział i uśmiechnął się blado. – Na razie. Jesse przysiadła na piętach i skinęła głową Myrninowi, który pochylił się i głęboko
spojrzał mu w oczy. Claire miała wrażenie, że teraz wymagało to od niego większego wysiłku, ale w końcu twarz Pete’a wygładziła się i znów przybrała ten pusty wyraz, a Myrnin polecił: – Idź do domu. Upij się. Zapomnij o wszystkim, co się dzisiaj wydarzyło, z wyjątkiem tego, co przed chwilą powiedziała ci Jesse. – Właśnie tak. Żegnaj, Pete. – Żegnaj – odpowiedział Pete i wysiadł z vana. Podszedł do swoich frontowych drzwi, otworzył je i po trzydziestu sekundach był już w domu. Myrnin zatrzasnął drzwiczki vana. – Teraz pożegnamy się z twoją przyjaciółką, Claire. Potem zabierzemy, co nam potrzebne, i jedziemy do domu. – A jeśli ja nie chcę jechać? – spytała Claire. Nie mówiła poważnie, ale warto było zobaczyć jego osłupienie. I bardzo zaniepokojoną minę Shane’a. – Nie możesz tutaj zostać. – Moglibyście mnie przynajmniej spytać, co chcę zrobić – rzekła. – Ale wiem, że zostanie tutaj już nie wchodzi w grę. Za dużo pytań. I za duża szansa, że zostanę powiązana z tym, co się stało na farmie. Liz z całą pewnością będzie z tym powiązana, a to oznacza, że mnie też będą przesłuchiwać. A do tego mój chłopak jest poszukiwanym przestępcą. – Nie z własnej winy – obruszył się Shane. Wrzucił bieg. Do szeregowca, w którym Claire mieszkała z Liz, jechali ledwie chwilę. Tu też nie było widać policji, choć na drzwiach była jakaś oficjalnie wyglądająca pieczęć. – Lepiej, żebyśmy tu nie sterczeli za długo. Podejrzewam, że przynajmniej pokazywali sąsiadom moje zdjęcie. – Będę się sprężać – obiecała Claire. Wysiadła z vana i trzymając Liz za rękę, poprowadziła ją po schodkach. Za pomocą kluczy do domu złamała pieczęć, otworzyła drzwi i zamknęła je za sobą. Światła w środku były pogaszone, dom zalatywał nieumytymi garami i starym drewnem. Liz zamrugała i rozejrzała się dookoła jak przebudzona lunatyczka. – Ja… co się stało… Claire? Claire, ja… och, ci ludzie, zabrali mnie… – Znów zamrugała i Claire zobaczyła, że zgroza pojawia się w jej oczach. – Boże, nie do wiary, że uciekłam. Oni mnie chcieli sprzedać! – Wiem – powiedziała cicho Claire. – Ale już jesteś bezpieczna, skarbie. Derrick był jednym z nich. Ale już go nie ma. Jesteś bezpieczna. Liz wybuchnęła płaczem. Claire zaprowadziła ją do pokoju, zapakowała do łóżka i siedziała z nią kilka minut, dopóki wykończona Liz nie zapadła w niespokojny sen. Potem poszła na górę. Mogę zostawić to wszystko, pomyślała. Było ledwie kilka przedmiotów, których naprawdę potrzebowała – głównie wspomnień. Rzeczy, które się liczyły. Wszystkie zmieściły się do jednej walizki. Usiadła i napisała list, dla Liz. I dla policji, bo wiedziała, że oni też będą jej szukać. „Liz – zaczęła. – Przepraszam, ale miałaś rację. MIT nie jest dla mnie. W głębi serca jestem dziewczyną z małego miasta, a tutaj panuje zbyt wielka presja. Tęsknię za przyjaciółmi i za swoim chłopakiem, tęsknię za życiem, jakie miałam w domu. Więc wyjeżdżam. Przyślę kogoś po moje rzeczy za parę tygodni, kiedy się już na nowo urządzę. Przepraszam za mieszkanie i mam nadzieję, że poradzisz sobie beze mnie. Zadzwoń niedługo. Twoja najlepsza przyjaciółka, Claire”. List nie był długi, ale brzmiał jak trzeba i miał tę zaletę, że nie był kłamstwem… z wyjątkiem „najlepszej przyjaciółki”, ale Liz właśnie czegoś takiego by się spodziewała. Claire zostawiła list na łóżku, wzięła walizkę i ruszyła do vana. Wsiadła, odłożyła
walizkę i przypięła się na fotelu pasażera. – Gotowa? – spytał Shane. Skinęła głową. Przejechali obok kampusu MIT, więc miała okazję po raz ostatni podziwiać urodę zwieńczonego kopułą Gmachu Maclaurina, Laboratorium Pierce’a i Gmachu Numer 2. W nocy ktoś umieścił oldskulowego spacemana z MTV na szczycie Wielkiej Kopuły, wyposażonego nawet w małą, sztywną amerykańską flagę. Ktoś inny wykonał całkiem nowy hakerski numer: gigantycznego transformersa na Dziedzińcu Killiana. Jeden ze studentów podszedł i wcisnął guzik, i postać zgrabnie złożyła się w samochód, były nawet efekty dźwiękowe. Zgromadzony tłum wiwatował przez chwilę, po czym rozszedł się na zajęcia. Mogłabym być jedną z nich, pomyślała Claire. Mogła być hakerką dachów i tuneli. Mogła trzymać się z Nickiem i jego paczką. Mogła być Jackiem Floreyem, prowadzącym pomarańczową wycieczkę. Mogła robić wszystko. Ale ona robiła to. Wracała do Morganville. I ku jej zaskoczeniu – wielkiemu zaskoczeniu – to było w porządku. Po prostu nie jest mi pisane tutaj być, dumała. Wszędzie za nią ciągnęło się Morganville, a ostatnią rzeczą, jakiej chciała, było sprowadzenie ciemności w to miejsce pełne światła. – Uważajcie na siebie – szepnęła do nikogo szczególnego, kiedy skręcili za kolejny róg, w stronę autostrady i domu. W Ohio pozbyli się vanów, sprzedając je za gotówkę na złomowisku i kupując zamiast nich dwa wielkie, prastare pick-upy. Uznali, że dwa auta pozwolą czwórce wampirów i czwórce ludzi podróżować względnie komfortowo, a dzięki możliwości przesiadania się z auta do auta mieli szansę nie pozabijać się przed końcem podróży. Efekty działania VLAD-a na Olivera, Jesse i Myrnina minęły niemal bez śladu. Wampiry z wyglądu i zachowania coraz bardziej przypominały siebie, coraz mniej maszyny do zabijania. Mimo to Claire nie potrafiła zapomnieć, jakie były na farmie. Wiedziała, że już nigdy tego nie zapomni. Nie zapomni, czym potrafią się stać. Michael i Eve postanowili przez jakiś czas jechać z nią i Shane’em, pozostawiając trzy wampiry i doktor Anderson w drugim aucie, i właściwie znów powinno być normalnie. Lepiej. Ale nie było. Może to przez zmęczenie, stres, przygniatające poczucie winy, ale Claire miała wrażenie, że oni wszyscy nie bardzo wiedzą, jak z nią rozmawiać. Co mówić. Ona też nie miała pojęcia, co mówić. Przez bardzo długi kawał drogi. Eve bawiła się radiem; wyszukiwała stacje z rockiem alternatywnym, aż zostały tylko trzaski i musiała je wyłączyć. Shane drzemał od dłuższej chwili, Michael prowadził. Claire też powinna spać, ale nie mogła. – Claire? Otworzyła oczy, które przymknęły jej się bezwiednie, i zobaczyła, że Eve patrzy na nią z przedniego siedzenia. – Nie śpię. – Ja… posłuchaj, po prostu muszę wiedzieć. Ile z tego, co się wydarzyło, było przez ciebie zaplanowane? – Kiedy? – Od chwili, kiedy wyciągnęliśmy Liz z tej pułapki. W ogóle miałaś jakiś plan? – No… – Claire przełknęła ślinę. Jej gardło nagle stało się dziwnie suche i ściśnięte. – Dopiero kiedy się przekonałam, że doktor Anderson jest przeciwko nam. Wtedy musiałam…
musiałam improwizować. Ona wiedziała za dużo. I nie potrzebowała nikogo z nas, tylko wampirów do doświadczeń. Ja mogłam jej się przydać tylko pod warunkiem, że będę godna zaufania, więc… więc musiałam się postarać, żeby mi zaufała. Choć trochę. – Wydałaś nas – powiedziała Eve. – Zmusiłaś Shane’a, żeby nas wydał, prawda? – Przepraszam – szepnęła Claire. – Ale to wszystko wymknęło się spod kontroli, Eve. Nie wiedziałam, jak inaczej mam to rozegrać. Eve przyglądała jej się jeszcze przez długą, bolesną chwilę, aż w końcu wyciągnęła rękę do tyłu. Claire przez sekundę nie wiedziała, co robić, ale w końcu chwyciła jej dłoń. – Nigdy więcej tego nie rób – powiedziała Eve. – Nie chcę się już nigdy tak czuć, okej? Jesteśmy ekipą, we czwórkę. Przyrzeknij. – Przyrzekam – odparła Claire. Łzy wezbrały jej w oczach i popłakała sobie trochę, trzymając Eve za rękę. – Przyrzekam. Shane jednak nie spał, bo usiadł prosto, objął Claire i powiedział: – Oboje przyrzekamy. – Mam nadzieję, onanisto – rzuciła Eve. – Jak twoja głowa? – Zaklejona – odparł. – W porządku. Laski lecą na blizny. Czekaj, czy ty mnie nazwałaś onanistą? Wróciliśmy do podstawówki? – Kocham cię – powiedziała Eve. Shane zamknął usta, i to błyskawicznie, bo najwyraźniej nie tego się spodziewał. – Ja, ehm, okej. Też cię kocham. Możemy już skończyć? To żenujące. – Onanista. – Dużo lepiej. Rano Shane znów siadł za kierownicą jednego z pick-upów, a Jesse przejęła stery w drugim. Dojechali tak daleko, jak się dało, po czym Oliver zameldował ich na noc w hotelu. On, Myrnin i Jesse dostali jedynki; Michael i Eve oczywiście dwójkę. Oliver wręczył Shane’owi i Claire osobne klucze magnetyczne. – Nic nie wiem i nie obchodzą mnie wasze aktualne stosunki – stwierdził. – Skorzystajcie z obu, skorzystajcie z jednego, z żadnego albo śpijcie sobie w aucie. Cokolwiek wybierzecie, mnie to ani grzeje, ani ziębi. – Podobnie jak Jesse i Myrnin, Oliver był wykończony. Irene Anderson zatrzymał przy sobie, ale Myrnin – jak by to powiedział Shane – rzucił na nią urok, żeby była uległa. I rzeczywiście siedziała potulnie, Oliver nie musiał jej nawet wiązać. Claire nie chciała wiedzieć, co Oliver zamierzał z nią zrobić. Jakoś wciąż nie była w stanie wykrzesać z siebie troski o panią doktor. Przystanęła z walizką pod drzwiami swojego pokoju i spojrzała w korytarz. Shane dumał nad swoją kartą magnetyczną i kombinował, w którą stronę narysowana jest strzałka na zamku. Wyczuł jej wzrok i kiwnął głową. Claire opowiedziała skinieniem, weszła do pokoju i położyła walizkę na łóżku. Zdjęła z siebie ubranie – ubranie, którego nie miała zamiaru nigdy więcej nosić – i weszła pod prysznic. Hotelowy szampon i odżywka do włosów pachniały miodem i imbirem, a mydło limonką; pomyślała, że po kąpieli będzie pachnieć jak szafka kuchenna, ale wszystko było lepsze niż obecny smród ścieków, krwi i strachu. Włożyła czyste dżinsy, gładki, niebieski top i poszła do pokoju Shane’a. Zapukała. Otworzył. On też zdążył wziąć prysznic… włosy miał mokre i był ubrany w hotelowy szlafrok. – Cześć – powiedziała i weszła. Zamknęła za sobą drzwi. – Nie chcę kolejnej nocy spędzić sama, jeśli nie masz nic przeciwko.
– Ty serio myślisz, że mógłbym mieć coś przeciwko? – Nie – odparła i podeszła bliżej, żeby złapać pasek jego szlafroka. – A co powiesz na to? Jakieś obiekcje? – Rozwiązała pasek i zawahała się. Shane patrzył na nią dziwnie poważnie, z dziwnie bezbronnym wyrazem twarzy. – Shane? – Kocham cię – powiedział. Słowa padły pospiesznie, jakby nie mógł się doczekać, żeby je z siebie wyrzucić. – Kocham cię i, Jezu, przerażasz mnie. Rezygnacja z ciebie była najtrudniejszą rzeczą, jaką kiedykolwiek zrobiłem, Claire, i nie zniosę tego jeszcze raz. Proszę, powiedz mi… proszę, że wracasz na dobre. A przynajmniej jeśli wyjedziesz, pozwól mi jechać z tobą. – Tym razem też pojechałeś ze mną. – Pojechałem za tobą. Nie z tobą. – Wydawało się, że to ważne dla niego, by zrozumiała różnicę. I rozumiała ją, naprawdę. – Musiałam przez jakiś czas pobyć z dala od Morgan ville – powiedziała – i musiałam się przekonać, czego naprawdę chcę. Czy chcę tego, co miałam tam, przez chwilę? Tego normalnego życia? Było miłe, Shane, ale… ale to nie ja. Już nie. Już dla mnie za późno, żeby nauczyć się tak żyć. Ale nie za późno, żebyśmy nauczyli się żyć razem. Jeśli jeszcze chcesz… – Tak – zapewnił ją. – Tak, chcę. A jeśli mi nie wierzysz, rozwiąż ten pasek do końca. Roześmiała się cicho i weszła w jego objęcia. Pocałunek zaczął się miękko, zmienił w żarliwy, słodki i wilgotny, a potem Shane poprowadził ją do puszystego hotelowego łóżka i rozciągnął na kołdrze. Wszystko było takie ciepłe, i w tej wygodzie, w jego objęciach, odpłynęła. Nie. W jego objęciach, w jego cieple, w jego namiętności, odleciała. A kiedy wróciła na ziemię, on wciąż był przy niej, ciepły i bezpieczny, i tulił ją do siebie. Zanim usnęła, pocałował jej dłoń. Nie, pocałował pierścionek, który jej dał, obietnicę, że kiedyś będą żyć razem. Po całej tej rozpaczy, po tym poczuciu winy, po horrorze nocy i dnia… tylko on potrafił odpędzić wspomnienia. Tylko on zawsze umiał zapewnić jej tę bezpieczną, ciepłą przestrzeń, w której mogła oddychać. Rankiem wyruszyli do Morganville. Zajęło im to kolejne dwie doby jazdy dzień i noc, z krótkimi przystankami w motelach na prysznic i drzemkę, ale w końcu minęli znajomą, wyblakłą w swej chwale tablicę „Witamy w Morganville”. I przywitały ich błyskające światła radiowozu, pędzącego w ich stronę z dużą prędkością. Shane zjechał na pobocze, Jesse zatrzymała auto tuż za nim. Shane przeciągnął się, ziewnął i powiedział: – Do diabła, nigdy nie myślałem, że kiedyś ucieszę się na widok tego miasta, ale strasznie tęsknię za swoim łóżkiem. – Michael, siedzący z tyłu, przechylił się przez oparcie i poklepał go po ramieniu. – Ja też, stary – przyznał. – Gdybym miał jeszcze jeden dzień spędzić w tym samochodzie okutany w czapkę i plandekę od słońca, chyba potrzebowałbym się czymś znieczulić. – No co, była dobra zabawa – stwierdziła Eve i uszczypnęła go w ucho. – Znaczy, lepsza taka niż żadna. Czy na następnej wycieczce możemy chociaż wpaść do jakiegoś centrum handlowego? Może obejrzeć film w kinie? I nie deptać po odciskach seryjnym mordercom? – Obiecuję – rzucił Michael trochę nieobecnym tonem, bo wychylił się, żeby wyjrzeć
przez zaciemnione szyby. – Czy to szeryf Moses? – Na to wygląda – stwierdził Shane. Otworzył drzwiczki suva i wysiadł, kiedy Hannah Moses zbliżyła się do auta. Claire zobaczyła, że nie jest sama; towarzyszyło jej dwóch gliniarzy w mundurach Departamentu Policji Morganville. I nadjeżdżało więcej radiowozów z włączonymi kogutami. Zbyt dużo jak na jej gust. Claire nawet nie była bardzo zaskoczona, kiedy Hannah wyciągnęła broń. Shane powoli uniósł ręce. – Bardzo mi przykro, Shane – powiedziała. – Ale prawo jest prawem, i nie chcę, żebyś zrobił coś głupiego. Wy też, Claire, Michael, Eve, wysiadać z samochodu. Już. I tak to wszystkie sentymenty trafił szlag, pomyślała Claire, wysiadając z kabiny, żeby stanąć obok Shane’a opartego o błotnik. Michael i Eve też wysiedli. Wiatr gnał nad pustynią i orał twarz Claire lodowatymi palcami. Kolejny radiowóz zaparkował za drugim suvem i wysiadło z niego więcej policjantów, wszyscy z bronią. – Co to ma znaczyć? – spytał gniewnie Oliver, kiedy wysiadł z drugiego auta. Myrnin wysiadł za nim; jego ciemne oczy poruszały się błyskawicznie, katalogując wszystko i wszystkich. Jesse dołączyła do nich, przytrzymując Irene Anderson, która próbowała się wyrwać. – Chyba nie kwestionuje pani naszego prawa do wjazdu do miasta! – Ależ skąd – odparła Hannah. – Ale najpierw musimy załatwić pewną sprawę. – Podeszła do pierwszego auta, skuła kajdankami Shane’a, potem Claire i wreszcie Eve. – Potrzebuję też tamtej pani. Paul, załóż jej bransoletki i przyprowadź ją tutaj. Michael, jeśli mogę cię prosić, stań tam. – Wskazała Irene Anderson, która została skuta i odeskortowana. Michael poszedł stanąć koło drugiego samochodu. To wszystko było dziwne i niezrozumiałe, ale nie było powodu jej nie ufać; Hannah wydawała się taka sama jak zwykle. Kompetentna, spokojna, profesjonalna. Dopiero po chwili Claire zrozumiała, że Hannah właśnie oddzieliła ludzi… od wampirów. Nagle gliniarze odsunęli się i naprzód wystąpili dwaj inni, z podwójnie ładowanymi kuszami. To wszystko stało się szybko, tak szybko. Cztery błyskawiczne strzały, śmiertelnie celne, prosto w serce, i wampiry padły. Najpierw Jesse, potem Myrnin, a w końcu Oliver i Michael, niemal jednocześnie. Eve zaczęła wrzeszczeć. Claire nie. To drewno, powiedziała sobie. Dostali kołkami z drewna. To ich nie zabiło. Nie wiedziała jednak, dlaczego to się dzieje, a co gorsza, nie miała pojęcia, dlaczego Hannah robi coś takiego. – Hannah? – Jej głos był cienki i zdezorientowany; szeryf spojrzała na nią ze współczuciem, a może nawet z litością. – Nic im nie będzie – powiedziała. – Ale zostaną zabrani w bezpieczne miejsce. Przykro mi, Claire. Przepraszam za wszystko. Ale tak będzie najlepiej. – Amelie się… – Amelie już tu nie rządzi – przerwała jej Hannah. – My rządzimy. Po raz pierwszy ludzie przejęli całkowitą kontrolę nad Morganville, z pomocą Fundacji Świt. A wampiry trafią na kwarantannę dla ich własnego bezpieczeństwa. – Co z nimi zrobicie? – krzyknęła Eve. Walczyła, by się uwolnić, by pobiec do Michaela, ale nie miała szans. – Pomożemy im – odpowiedziała Hannah. Była całkowicie pewna tego, co mówi. – Pomożemy im wyzdrowieć. To wszystko wyglądało jak spełnienie marzeń Shane’a, Kapitana Oczywistego i tylu innych; tego chcieli od lat. Morganville rządzonego przez ludzi, nie przez wampiry.
Więc dlaczego wszystko było nie tak? – Nic nam nie będzie – powiedział do niej Shane. Brzmiało to jak modlitwa. – Wszystko będzie dobrze. Ale… Claire nie bardzo w to wierzyła.
Lista piosenek Muzyka jest dla mnie mapą tej opowieści. Mam nadzieję, że wyruszycie w muzyczną podróż razem ze mną i poznacie bliżej piosenki i artystów. Proszę, płaćcie muzykom za ich wspaniałą pracę. Potrzebują waszego wsparcia. Too Close Alex Clare Let Her Go Passenger You Spin Me Round Dope The Departure Signs of Betrayal Girls in the Back White Rose Movement (I’m The One That’s) Cool The Guild DLZ TV on the Radio Stronger (Piano Mix) Fallzone Animal Ellie Goulding The Way It Ends Landon Pigg Save Yourself June Halo Til The Casket Drops ZZ Ward Soulgate (feat. Lilith) The Wolf Meyer Orchestra Old Man Redlight King The Riddle Random Rab Unstoppable Pop Evil Top Drawer Man Man Bedroom Hymns Florence + The Machine Devils Say Hi Love Bites (So Do I) Halestorm Meyrin Fields Broken Bells Fool Notion The Black Sorrows Never Let Me Go Florence + The Machine Violet Hill Coldplay Soil to the Sun Cage the Elephant Undisclosed Desires Muse Be Somebody Thousand Foot Krutch Short Skirt/Long Jacket Cake Bang Bang Bang Bang Sohodolls Propane Nightmares Pendulum Feel Again OneRepublic Brictom Eluveitie A Sorta Fairytale Tori Amos The Bomb (Original Version) The New Young Pony Club Sticks and Stones The Pierces Watchman, What is Left of the Night? Greycoats Palaistinalied Qntal You Make the Rain Fall Kevin Rudolf & Flo Rida Jager Yoga CSS
Stardog Adler’s Appetite The Ghost Who Walks Karen Elson Hopelessly Stoned Hugo Sleep Alone Bat for Lashes Old Spur Line Legendary Shack Shakers I Drive Alone Esthero Trinity Paper Tongues Take Her From You Dev Try Pink Make Me Like the Moon Greycoats The Stations The Gutter Twins Idle Hands The Gutter Twins Beautiful Killer Madonna Meant Elizaveta