Stella Rim ington
RYZYKO ZAWODOWE
1
ociąg metra zwalniał coraz wyraźniej, by osta-
tecznie zatrzymać się gdzieś w ciemnościach
tunelu. Dało się słysze...
15 downloads
42 Views
2MB Size
S tella R im ington
RYZYKO ZAWODOWE
1 ociąg metra zwalniał coraz wyraźniej, by ostatecznie zatrzymać się gdzieś w ciemnościach tunelu. Dało się słyszeć przeciągłe, hydrauliczne westchnienie, a potem zapadła cisza. Przez kilka pierwszych chwil w zatłoczonym wagonie nikt się nie poruszył. Dopiero gdy bezruch i cisza zdały się gęstnieć, zamrugały zdziwione oczy i tłum ocknął się z odrętwienia. Stojący pasażerowie wpatrywali się z niepokojem w czerń za oknami, jakby licząc na jakąś wyjaśniającą wszystko wizję czy objawienie. Liz Carlyle doszła do wniosku, że muszą być gdzieś w połowie drogi pomiędzy Mornington Crest a Euston. Było pięć po ósmej, poniedziałek. Według wszelkiego prawdopodobieństwa spóźni się do pracy. Wokół siebie czuła wszechobecny zapach przemoczonych ubrań, a czyjaś mokra teczka spoczywała właśnie na jej kolanach. Wtulając podbródek w aksamitny szalik Liz wcisnęła się głębiej w swoje miejsce i ostrożnie spfóbowała wyciągnąć stopy. No cóż, zdecydowanie nie powinna była wkładać dziś tych szpiczastych pantofli ze śliwkowego zamszu. Kupiła je zaledwie parę tygodni temu podczas
P
STELLA RMINGTON
6
beztroskiego rajdu po butikach, a teraz ich czubki przemokły w drodze na stację i zaczęły się podwijać, zaś doświadczenie podpowiadało, że plamy po deszczu okażą się nieusuwalne. Nie mniej irytująca była świadomość, że niskie obcasiki zostały chyba specjalnie zaprojektowane z myślą o klinowaniu się pomiędzy kamieniami bruku. Nawet po dziesięciu latach pracy w Thames House1, Liz nie udało się zadowalająco rozwiązać problemu garderoby. Ogólnie przyjęty standard, któremu wszyscy stopniowo ulegali, mieścił się gdzieś pomiędzy żałobnym ponuractwem a niewidzialnością. Ciemne spodnie, grzeczne spódnice i żakiety, jakieś przyzwoite buty - rzeczy, których pełno u Johna Lewisa albo Marksa & Spencera. Część jej koleżanek i kolegów doprowadziła ten styl do perfekcji, popadając niemal w sowiecką siermiężność, ale Liz instynktownie go odrzucała. Często spędzała sobotnie popołudnia na przeczesywaniu stoisk z ciuchami na Camden Market, w donkiszotowskim poszukiwaniu kreacji, która nie naruszając regulaminu służbowego, jednocześnie wywoła poruszenie. To było trochę tak, jak w czasach szkolnych mundurków i Liz uśmiechnęła się na wspomnienie szarych plisowanych spódniczek, które choć w klasie miały przepisową długość, to w drodze powrotnej do domu zbiegały się do rozmiarów grożących odmrożeniem tyłka. Może trochę to śmieszne, toczyć tę samą wojnę w wieku trzydziestu czterech lat, ale jakieś licho w środku nie pozwalało jej ulec ciężarowi utajnionego ponuractwa pracy w Thames House. 1
Thames House to wielki budynek na brzegu Tamizy, główna londyńska siedziba MI5, służby kontrwywiadu Wielkiej Brytanii (wszystkie przypisy - od tłumacza).
RYZYKO ZAWODOWE
7
Jakiś uwieszony poręczy współpasażer przechwycił jej I uśmiech i spojrzał na nią zaintrygowany. Unikając jego aprobującego spojrzenia, Liz szybko sprawdziła go wzrokiem. To „skanowanie" stało się z czasem jej drugą naturą: modnie ubrany, ale z lekką nutką konserwatyzmu, która nie do końca pasowała do City. Ktoś z Akademii? Nie, garnitur szyty na miarę. Lekarz? Dobrze utrzymane dłonie zdawały się potwierdzać tę teorię, podobnie jak ledwie wyczuwalna arogancja w jego spojrzeniu. Lekarz zdecydowała Liz - prywatna praktyka od paru lat i tuzin uległych pielęgniarek na koncie, później odesłanych do innych szpitali. Obok niego mroczna, gotycka dziewczyna. Purpurowe końcówki włosów, koszulka Sisters of Mercy pod lateksową kurteczką, kolczyki w każdym z możliwych miejsc. Trochę za wczesna pora jak dla kogoś z jej plemienia. Pewnie pracuje w jakimś sklepie z ciuchami czy płytami, albo... a nie, mamy cię! Delikatna, zaczerwieniona obwódka wokół kciuka, w miejscu, gdzie opierają się nożyczki. A więc fryzjerka, spędzająca dnie na przemienianiu miłych dziewcząt z przedmieść w wampiryczne królowe ciemności. Liz pochyliła głowę, ponownie dotknęła policzkiem aksamitnej miękkości szkarłatnego, jedwabnego szalika, przywołując jakiś ulotny zapach, wspomnienie fizycznej obecności Marka - jego oczu, ust, włosów - wtedy, kiedy wpadł do jej mieszkania. Te perfumy Guerlaina kupił na Champs Elysees (zupełnie nie pasowały, co tu kryć), a szal od Diora na Avenue Montaigne. Zapłacił gotówką, jak później powiedział, żeby nie zostawiać papierowego śladu. Jeśli chodzi o zdrady małżeńskie zawsze miał niezawodny instynkt.
STELLA RIMINGTON
8 Potrafiła sobie przypomnieć każdy szczegół tamtego wieczoru. W drodze powrotnej z Paryża, po tym jak robił tam wywiad z jakąś aktorką, przyjechał bez uprzedzenia do mieszkania Liz w Kentish Town. Akurat brała kąpiel, słuchając La Bohćme i bez entuzjazmu próbując przebrnąć przez artykuł w The Economist, gdy nagle wszedł Mark, podłogę zasłał kosztowny papier do pakowania, a powietrze wypełniło się - jakże pasującym do okoliczności zapachem Vol de Nuit. Później otworzyli butelkę bezcłowego Moet i już wspólnie wrócili do wanny. - Shauna na ciebie nie czeka? - spytała wtedy Liz ze spóźnionym poczuciem winy. - Pewnie już śpi - odparł Mark beztrosko. - Przez cały weekend miała na głowie dzieciaki swojej siostry. - A ty w tym czasie... - Wiem, wiem. Okrutny ten świat, prawda? Tym, co zawsze zdumiewało Liz, było pytanie, dlaczego Mark właściwie ożenił się z Shauną? Na podstawie jego opisów można było uznać, że nie mieli żadnych cech wspólnych, niczego, co by ich łączyło. Mark Callendar był beztroskim epikurejczykiem, miał prawdziwie kocie zmysły, spostrzegawczość, która czyniła go jednym z najbardziej cenionych dziennikarzy - specjalistów od wywiadów na rynku popularnej prasy. Jego żona była natomiast nieugiętą feministką, wykładowcą akademickim. Wiecznie ganiła go za beztroskę i nieodpowiedzialność, a on wiecznie uciekał przed jej pozbawionym poczucia humoru gniewem. Nie było w tym zbyt wiele sensu. Ale to nie Shauna była problemem Liz. Był nim Mark. Ten związek to kompletne szaleństwo, które może ją
RYZYKO ZAWODOWE
9 kosztować stanowisko, jeżeli szybko czegoś z tym nie zrobi. Nie kochała Marka i drżała na myśl o tym, co by się mogło stać, gdyby ich romans wyszedł na jaw. Od dłuższego czasu zapewniał ją wprawdzie, że zostawi Shaunę, ale dotąd tego nie zrobił, i Liz w międzyczasie zwątpiła, by kiedykolwiek to miało nastąpić. Wyglądało na to, że Shauna była niczym ładunek ujemny dla dodatniego ładunku Marka. Jeśli on był orłem - to ona była reszką, ale właśnie wspólnie z nim tworzyła sprawnie funkcjonującą całość. Siedząc w znieruchomiałym nagle metrze, Liz zdała sobie sprawę, że tak naprawdę Marka ekscytowało głównie zamieszanie, jakie wprowadzał w jej życie. Wpadał nagle, stawiał wszystko na głowie, kpił z jej powagi i rzeczowości, a ją samą zmieniał z pomocą magicznej sztuczki w niebieskiego ptaka. Pewnie gdyby mieszkała w przestronnym, słonecznym mieszkaniu z oknami wychodzącymi na jeden z londyńskich parków, a szafy miała pełne projektanckich ciuchów, pewnie wcale nie wzbudziłaby jego zainteresowania. Naprawdę musiała to skończyć. Oczywiście nie powiedziała o nim swojej matce, więc kiedy spędzała z nią weekend w Wiltshire, musiała znosić pełne najlepszych intencji homilie o „Poznaniu Kogoś Miłego". - Wiem, że to trudne, mieć pracę, o której nie można rozmawiać - zaczęła wczoraj wieczorem jej matka, podnosząc głowę znad albumu ze starymi zdjęciami, zajęta ich porządkowaniem - ale czytałam ostatnio w gazecie, że w twoim budynku pracuje ponad dwa tysiące ludzi i naprawdę myślę, że można tam poznać kogoś, kto miałby podobne zainteresowania. Może spróbowałabyś teatru
STELLA RIMINCTON
10 amatorskiego, albo tańców latynoskich, albo czegoś podobnego? - Mamo, błagam! - Liz oczami wyobraźni ujrzała grupę zadaniową od Irlandii Północnej oraz gości z sekcji obserwacji bezpośredniej A4, jak zbliżają się do niej z płonącymi oczami, grzechocząc marakasami, w koszulach z dopiętymi kolorowymi falbaniastymi rękawkami. - To tylko taki pomysł - odpowiedziała jej matka łagodnie i wróciła do albumu. Minutę czy dwie później wyciągnęła z niego jedno ze starych klasowych zdjęć Liz. - Pamiętasz Roberta Deweya? - Tak - powiedziała Liz ostrożnie. - Mieszkał w Tilbury. Zlał się w spodnie na wycieczce do Stonehenge. - Właśnie otworzył nową restaurację w Salisbury. Tuż obok Playhouse. - Naprawdę? - mruknęła Liz. - Kto by pomyślał. Tym razem atak nadszedł z flanki, chodziło zaś o to, czy nie wróciłaby czasem do domu. Wychowała się w małym kanciastym domku z ogrodem, którego jedynym obecnym lokatorem była jej matka, wciąż żywiąca niewypowiedzianą nadzieję, że Liz wróci tu i „osiądzie", zanim staropanieństwo i Miasto Bezsennych Nocy zabiorą jej córkę na zawsze. Więc nawet niekoniecznie Robert Dewey - ten w przemoczonych szortach - ale ktoś „tutejszy". Ktoś, z kim od czasu do czasu mogłaby wybrać się do „francuskiej restauracji" czy „wyjść do teatru", bo pewnie przywykła do takich rozrywek w metropolii. Wczorajszego wieczoru, zanim wyrwała się z sieci matczynych planów i dotarła do autostrady, było już
RYZYKO ZAWODOWE
11 po 22. Do swojego mieszkania w Kentish Town weszła po północy. Na miejscu odkryła jeszcze, że uruchomiona w sobotni ranek przed wyjazdem pralka zatrzymała się w połowie cyklu, i pranie spoczywało smętnie w zimnych mydlinach. Było już zbyt późno, by ją włączać bez drażnienia sąsiadów, więc przekopała się przez stos rzeczy przeznaczonych do pralni chemicznej, wyciągnęła z niego najmniej pognieciony kostium, rozwiesiła go nad wanną, i wzięła prysznic z nadzieją, że gorąca para wyprostuje choć trochę zmięty materiał. Kiedy wreszcie dotarła do łóżka, była prawie pierwsza w nocy. Złapała więc jakieś pięć i pół godziny snu, i teraz czuła pod opuchniętymi powiekami powracającą falę zmęczenia. Kolejne hydrauliczne sapnięcie i z przeciągłym drżeniem metro ruszyło w dalszą drogę. - Tak - pomyślała Liz. - Z całą pewnością spóźnię się do pracy.
2 hames House, kwatera główna MI52, mieści się na Millbank. Przytłaczający, ośmiopiętrowy budynek z portlandzkiego kamienia przypomina wielkie jasnoszare widmo, choć do Pałacu Westminsterskiego jest stąd ledwie kilkaset metrów. Tego ranka, jak zwykle, na nabrzeżu Millbank czuć było zapach rzeki i spalin dieslowskich silników. Otulając się ciasno płaszczem przed zacinającą mżawką i uważnie omijając mokre liście zaścielające chodnik, które aż się prosiły, by skręcić sobie na nich kostkę, Liz wmaszerowała na schody wejściowe. Z torebką spadającą z ramienia pchnęła drzwi, podniesieniem dłoni pozdrowiła strażników w holu i wsunęła kartę identyfikacyjną w otwór śluzy. Gdy jedno z przejść otworzyło się, weszła do środka i na moment została odcięta od świata'. Potem, jak gdyby w jednej chwili przemierzyła całe lata świetlne, tylne drzwi śluzy rozsunęły się, i Liz wkroczyła do innego wymiaru. Thames House był jak mrowisko,
T
2
Secret Service (SS), MI5 to kontrwywiad Zjednoczonego Królestwa. Do jej zadań należy m.in. zapobieganie infiltracji Wielkiej Brytanii przez obce wywiady i terrorystów.
STELLA RIMINGTON
14 miasto ze stali i mlecznego szkła. Gdy przekroczyła zapory bezpieczeństwa, gdzieś tam, w środku, Liz poczuła to lekkie podniecenie, a teraz bezgłośna winda niosła ją na piąte piętro. Drzwi windy rozsunęły się, wyszła więc i skręcając w lewo, szybko ruszyła w kierunku 5/AX, wydziału oficerów prowadzących. Duże otwarte biuro było oświetlone rzędami podwieszanych halogenów, a wieszaki na ubrania stojące przy każdym biurku nadawały mu nieco szemrany wygląd. Na wieszakach znajdowały się „ubrania robocze" oficerów prowadzących - w przypadku Liz były to znoszone dżinsy, czarny polar Karrimora i skórzana kurtka zapinana na suwak. Jej biurko było prawie puste - szary terminal komputera, telefon, kubek FBI, wszystko oskrzydlone przez zamykaną na szyfr szafkę, z której Liz wyjęła właśnie granatową teczkę. - I oto wpada na linię mety... - mruknął pod nosem Dave Armstrong z sąsiedniego biurka, nie odrywając wzroku od ekranu komputera. - Podziękowania dla cholernej Północnej Linii... westchnęła Liz, kręcąc zamkiem szyfrowym. - Metro, ot tak sobie, stanęło w tunelu, i stało dobre dziesięć minut. - No cóż, motorniczy nie bardzo może przypalić jointa na stacji, prawda? - spytał, skądinąd rozsądnie, Armstrong. Ale Liz, z teczką w dłoni, pozbywszy się uprzednio szalika i płaszcza, już była w połowie drogi do wyjścia. Po drodze do pokoju 6/40, piętro wyżej, zahaczyła o toaletę, żeby doprowadzić się do ładu. Ku swojemu zaskoczeniu w lustrze ujrzała nieoczekiwanie harmonijny obraz. Jej ładne brązowe włosy otaczały równomiernie jasny owal
RYZYKO ZAWODOWE
15 twarzy. Zielone oczy nosiły lekkie ślady zmęczenia, ale ogólny efekt był zadowalający. Nabrawszy odwagi, Liz ruszyła w dalszą drogę. JCT, połączona grupa antyterrorystyczna, której była członkiem przez większą część tego roku, w każdy poniedziałkowy ranek spotykała się o 8.30. Celem spotkań była koordynacja operacji związanych z siatkami terrorystycznymi i wyznaczenie zadań wywiadowczych na nadchodzący tydzień. Grupą kierował szef Liz, czterdziestopięcioletni Charles Wetherby, a składała się ona z oficerów śledczych i prowadzących MI5, oficerów łącznikowych z MI63, GCHQ4, z Wydziału Specjalnego Metropolitan Police oraz przedstawicieli Home Office i Foreign Office, jeśli akurat ich obecność była wymagana. Grupa powstała natychmiast po ataku na World Trade Center, na bezpośrednie polecenie premiera, który nakazał wykluczyć wszelką możliwość narażenia bezpieczeństwa wywiadowczego kraju, która mogłaby wyniknąć z braku komunikacji albo gry ambicji pomiędzy służbami. Wobec tak postawionej kwestii, nikt nie zdobył się na słowo protestu, a Liz przez dziesięć lat pracy w Służbach nie widziała jeszcze tak bezproblemowej współpracy. 3
Secret Intelligence Service (SIS), MI6 to tajna służba wywiadowcza Wielkiej Brytanii, koncentrująca się na operacjach poza granicami Zjednoczonego Królestwa. 4 Government Communications Headquarters - Rządowy Sztab Środków Komunikacji, cywilny departament powstały w 1946 roku, na bazie słynnego ośrodka szyfrów i kryptografii z Bletchley Park. GCHQ jest odpowiedzialny za działania wywiadowcze i kontrolne we wszystkich formach komunikacji sygnałowej - a więc przekazach radiowych, TV, Internet, ale także za radary i urządzenia elektroniczne.
STELLA RIMINGTON
16 Ku swej uldze przez otwarte drzwi do sali konferencyjnej Liz zobaczyła, że nikt jeszcze nie zajął swojego miejsca. Dzięki Ci, Boże! Musiałaby znosić wszystkie te pobłażliwe męskie spojrzenia, w drodze na swoje miejsce przy długim, owalnym stole konferencyjnym. Tuż za drzwiami duet bysiów z Wydziału Specjalnego wprowadzał jednego z kolegów Liz w rzeczywisty przebieg wydarzeń historii opisanej na stronie tytułowej Daily Minor - skandalizującej opowieści z życia telewizyjnego prezentera programów dla dzieci, jego naćpanej orgii z udziałem chłopców do wynajęcia w pięciogwiazdkowym hotelu Manchester. Przedstawiciel GCHQ w międzyczasie zajął miejsce, z którego mógł słyszeć całą tę rozmowę, ale jednocześnie uniknąć posądzenia o zainteresowanie takimi zberezeństwami. Facet z Home Office przeglądał przyniesione przez siebie wycinki prasowe. Charles Wetherby stał jak zwykle przy oknie. Jego wyprasowany garnitur i wypolerowane półbuty były niczym milczący wyrzut wobec Liz, której ubraniu zabiegi z łazienkową parą niewiele pomogły. Ale na twarzy szefa można było dostrzec cień uśmiechu. - Czekamy na Szóstkę - mruknął, spoglądając w kierunku Vauxhall Cross5, pół mili w górę rzeki. - Złap oddech i przyjmij pozory anielskiej cierpliwości. Liz spróbowała się zastosować do polecenia. Spojrzała na błyszczącą od deszczu nawierzchnię Lambeth Bridge. Wody rzeki sięgały wysoko, wzburzone i ciemne. 5
Naprzeciwko Thames House, po drugiej stronie Tamizy, pod adresem Vauxhall Cross 85, w kanciastym, schodkowym budynku zwanym „Legolandem" albo „Babilonem nad Tamizą", mieści się kwatera główna SIS (MI6).
RYZYKO ZAWODOWE I 17 - Coś się wydarzyło przez weekend? - spytała, kładąc na stole granatową teczkę. - Nic co mogłoby zatrzymać nas tu na dłużej. Jak tam twoja mama? - Zła, bo nie ma przymrozków - odpowiedziała Liz. Liczyła, że mróz zabije żuki niszczące jej winorośle. - Nie ma to jak solidny mróz. Nie znoszę takich nijakich pór roku - sękatymi palcami przeczesał swoje siwiejące włosy. - Szóstka ma przysłać kogoś nowego, któregoś z ich ludzi z Pakistanu. - Znamy go? - Nazywa się Mackay. Bruno Mackay. - I cóż się mówi o panu Mackay? - Że to stary Harrowczyk6. - Tak jak w tej anegdotce o kobiecie, która wchodzi do pokoju w towarzystwie trzech absolwentów? Etończyk prosi ją, by zechciała usiąść, chłopak z Wykeham podsuwa jej krzesło, a Harrowczyk... - ...siada na nim - kończy Wetherby z bladym uśmiechem. - Dokładnie. Liz znowu spogląda na rzekę, ciesząc się, że ma przełożonego, z którym może sobie ucinać takie pogawędki. Na drugim brzegu Tamizy widzi pociemniałe od deszczu ściany pałacu Lambeth. Czy Wetherby wie o Marku? Prawie na pewno. Wie przecież o niej prawie wszystko. - No, chyba wreszcie jesteśmy w komplecie - słyszy jego mruknięcie za plecami. 6
Określenia pochodzące od nazw słynnych angielskich szkół średnich: Harrow, Eton, Winchester (zwana Wykeham od nazwiska założyciela), stereotypizujące postawy życiowe typowe dla wychowanków tych college'ów.
STELLA RIMINCTON
18 MI6 reprezentują Geoffrey Fane, koordynator operacji antyterrorystycznych, i - nowy w tym gronie - Bruno Mackay. Po wymianie uścisków dłoni Wetherby zamyka drzwi sali konferencyjnej i rozpoczyna się narada. Podsumowanie raportów z weekendu leży przed każdym z uczestników spotkania. Mackay zostaje powitany w Thames House i przedstawiony pozostałym członkom zespołu. - Ten oficer MI6 właśnie powrócił z Islamabadu mówi Wetherby. - Był tam bardzo cenionym zastępcą szefa delegatury. Mackay unosi ręce w geście skromnego sprzeciwu. Jest opalony, szarooki, jego flanelowy garnitur nieomylnie pochodzi z Savile Row7, cała jego postać odcina się wyraźnie od reszty raczej mało wyrazistych uczestników spotkania. Kiedy wychyla się, by odpowiedzieć Wetherby'emu, widać, że Geoffrey Fane patrzy na niego z chłodną aprobatą. Z pewnością musiał się nieco natrudzić, żeby wprowadzić młodszego człowieka do zespołu. Dla Liz, przywykłej z czasem do powściągliwej, krytycznej atmosfery Thames House, Mackay wygląda trochę absurdalnie. Jak na mężczyznę w jego wieku - a nie ma więcej niż trzydzieści dwa, trzy lata - ubiera się zbyt wyszukanie. Jego wygląd - opalenizna, szare, opanowane spojrzenie, kształtny nos i usta - wszystko to jest wystudiowane, empatyczne. Tego faceta, co budzi w Liz odruch profesjonalnego sprzeciwu, ludzie zapamiętują bez problemu. Liz wymienia krótkie spojrzenie z Wetherby'm. 7
Słynna na całym świecie ulica drogich zakładów krawieckich w Londynie.
RYZYKO ZAWODOWE
19 Po wstępnej prezentacji grupa zaczyna pracę nad raportami zagranicznymi. Geoffrey Fane zaczyna pierwszy. Wysoki, ma w sobie coś ptasiego. Wygląda jak żuraw ubrany w prążkowany garnitur (tak myśli o nim zawsze Liz). Zrobił karierę w wydziale bliskowschodnim MI6, gdzie zdobył renomę nieugiętego i zawziętego. Zajmował się ITS - Islamskim Syndykatem Terrorystycznym - co jest ogólnym terminem dla grup takich jak Al-Kaida, Islamski Dżihad, Hamas i tysiąca im podobnych. Kiedy Fane skończył mówić, zwrócił się w lewo ku swojemu młodszemu koledze. Bruno Mackay pochylił się nieco, poprawił mankiety, i spoglądając w swoje notatki, zabrał głos. - Pozwolę sobie powrócić na moje dotychczasowe podwórko - zaczął. - Pakistański kontakt przekazał nam informację o pojawieniu się Dawooda al Safy. Raport sugeruje, że al Safa odwiedził obóz szkoleniowy w pobliżu Takht-i-Suleiman, w północno-wschodniej części kraju, kontrolowanej przez klany. Mógł wejść w kontakt z grupą znaną jako Dzieci Niebios, która jest podejrzewana o udział w zabójstwie strażnika ambasady USA w Islamabadzie sześć miesięcy temu. Ku rosnącej irytacji Liz, Mackay wymawiał islamskie nazwy tak, by nie pozostawić wątpliwości, że mówi po arabsku. Co jest z tymi ludźmi? Czemu zawsze im się zdaje, że są Lawrencem z Arabii albo przynajmniej Ralphem Fiennesem w Angielskim Pacjencie? Porozumiewawcze mrugnięcie Wetherby ego powiedziało jej, że szef podziela jej opinię na temat gości z MI6. - Uważamy w Vauxhall, że ta aktywność jest istotna kontynuował Mackay już bardziej kolokwialnie - z dwóch
STELLA RIMINGTON
18 MI6 reprezentują Geoffrey Fane, koordynator operacji antyterrorystycznych, i - nowy w tym gronie - Bruno Mackay. Po wymianie uścisków dłoni Wetherby zamyka drzwi sali konferencyjnej i rozpoczyna się narada. Podsumowanie raportów z weekendu leży przed każdym z uczestników spotkania. Mackay zostaje powitany w Thames House i przedstawiony pozostałym członkom zespołu. - Ten oficer MI6 właśnie powrócił z Islamabadu mówi Wetherby. - Był tam bardzo cenionym zastępcą szefa delegatury. Mackay unosi ręce w geście skromnego sprzeciwu. Jest opalony, szarooki, jego flanelowy garnitur nieomylnie pochodzi z Savile Row7, cała jego postać odcina się wyraźnie od reszty raczej mało wyrazistych uczestników spotkania. Kiedy wychyla się, by odpowiedzieć Wetherby'emu, widać, że Geoffrey Fane patrzy na niego z chłodną aprobatą. Z pewnością musiał się nieco natrudzić, żeby wprowadzić młodszego człowieka do zespołu. Dla Liz, przywykłej z czasem do powściągliwej, krytycznej atmosfery Thames House, Mackay wygląda trochę absurdalnie. Jak na mężczyznę w jego wieku - a nie ma więcej niż trzydzieści dwa, trzy lata - ubiera się zbyt wyszukanie. Jego wygląd - opalenizna, szare, opanowane spojrzenie, kształtny nos i usta - wszystko to jest wystudiowane, empatyczne. Tego faceta, co budzi w Liz odruch profesjonalnego sprzeciwu, ludzie zapamiętują bez problemu. Liz wymienia krótkie spojrzenie z Wetherby'm. 7
Słynna na całym świecie ulica drogich zakładów krawieckich w Londynie.
RYZYKO ZAWODOWE
19 Po wstępnej prezentacji grupa zaczyna pracę nad raportami zagranicznymi. Geoffrey Fane zaczyna pierwszy. Wysoki, ma w sobie coś ptasiego. Wygląda jak żuraw ubrany w prążkowany garnitur (tak myśli o nim zawsze Liz). Zrobił karierę w wydziale bliskowschodnim MI6, gdzie zdobył renomę nieugiętego i zawziętego. Zajmował się ITS - Islamskim Syndykatem Terrorystycznym - co jest ogólnym terminem dla grup takich jak Al-Kaida, Islamski Dżihad, Hamas i tysiąca im podobnych. Kiedy Fane skończył mówić, zwrócił się w lewo ku swojemu młodszemu koledze. Bruno Mackay pochylił się nieco, poprawił mankiety, i spoglądając w swoje notatki, zabrał głos. - Pozwolę sobie powrócić na moje dotychczasowe podwórko - zaczął. - Pakistański kontakt przekazał nam informację o pojawieniu się Dawooda al Safy. Raport sugeruje, że al Safa odwiedził obóz szkoleniowy w pobliżu Takht-i-Suleiman, w północno-wschodniej części kraju, kontrolowanej przez klany. Mógł wejść w kontakt z grupą znaną jako Dzieci Niebios, która jest podejrzewana o udział w zabójstwie strażnika ambasady USA w Islamabadzie sześć miesięcy temu. Ku rosnącej irytacji Liz, Mackay wymawiał islamskie nazwy tak, by nie pozostawić wątpliwości, że mówi po arabsku. Co jest z tymi ludźmi? Czemu zawsze im się zdaje, że są Lawrencem z Arabii albo przynajmniej Ralphem Fiennesem w Angielskim Pacjencie? Porozumiewawcze mrugnięcie Wetherby ego powiedziało jej, że szef podziela jej opinię na temat gości z MI6. - Uważamy w Vauxhall, że ta aktywność jest istotna kontynuował Mackay już bardziej kolokwialnie - z dwóch
20
STELLA RMINGTON
powodów. Pierwszy: główną rolą al Safy jest przekazywanie pieniędzy pomiędzy Rijadem a grupami terrorystycznymi w Azji. Jeśli gdzieś się wybiera, to wiadomo, że szykuje się tam coś paskudnego. Drugi: Dzieci Niebios to jedna z nielicznych grup w ITS, które przyjmują w swe szeregi białych, Europejczyków. Pakistański wywiad przekazał nam raport sprzed około sześciu miesięcy, wskazujący na obecność w obozie szkoleniowym, cytuję: „dwóch, może trzech osób o nieustalonym, zachodnim wyglądzie". Wysunął przed siebie opaloną dłoń. - Naszym problemem, co zakomunikowałem w ciągu weekendu wszystkim zespołom, jest to, że przeciwnik może przeniknąć na nasz teren, korzystając z „niewidzialnego". Pozwolił ostatniemu zdaniu wybrzmieć w ciszy sali konferencyjnej. Pewna teatralność jego wystąpienia nie zmniejszyła wrażenia, jakie ostatnie stwierdzenie zrobiło na zebranych. „Niewidzialny" to określenie CIA na prawdziwe przekleństwo każdego wywiadu: terrorysta, on czy ona, należący do etnicznej ludności kraju, który jest celem ataku. Taki ktoś może przekraczać swobodnie jego granice, podróżować, nie wzbudzając podejrzeń, przenikać z łatwością do większości instytucji czy obiektów. Pojawienie się „niewidzialnego" to najgorsza możliwa wiadomość. - Ponieważ mamy do czynienia z takim przypadkiem - Mackay gładko podjął wątek - sugerujemy, że należy włączyć do działań wydział imigracyjny. Facet z Home Office skrzywił się. - Czy możecie podać jakieś szczegóły co do możliwych celów albo spodziewanego czasu ataku? Jak rozumiem, powinniśmy podnieść status zabezpieczeń wszyst-
RYZYKO ZAWODOWE
21 kich budynków rządowych z czarnego do czerwonego, ale wywołamy masę kłopotów administracyjnych, więc wolałbym tego nie robić zbyt wcześnie. Mackay zerknął do swoich notatek. - Pakistańczycy sprawdzają obecnie wszystkie listy pasażerów, którzy opuścili kraj, ze szczególnym uwzględnieniem... spójrzmy... podróżnych nie-biznesowych, w wieku poniżej trzydziestu pięciu lat, których pobyt trwał powyżej trzydziestu dni. Można powiedzieć, że robią, co mogą. Nie wiemy jeszcze, co mogłoby być celem ataku, ale nadstawiamy ucha, na ile się da. Spojrzał przez długość sali na Wetherby'ego, a potem na Liz: - Musimy być w stałym kontakcie z naszymi agentami na miejscu. - Już nad tym pracujemy - powiedział Wetherby. - Jeśli coś usłyszą, to dowiemy się o tym, ale póki co... - spojrzał pytająco na przedstawiciela GCHQ, który wydął policzki i zrobił minę sugerującą bezradność. - Mamy trochę więcej szumu na łączach niż zwykle. Nic konkretnego, żadnych wskazówek. Nic, co przypominałoby przepływ informacji podczas przygotowywania jakiejś większej operacji. Liz dyskretnie rozejrzała się po pomieszczeniu. Oficerowie z Wydziału Specjalnego milczeli jak zwykle. Również tak jak zwykle, mieli miny bardzo zajętych ludzi, którzy tylko tracą swój czas na biurowej gadaninie rodem z Whitehall. Ale tym razem obaj siedzieli wyprostowani i słuchali z napięciem. Jej oczy spotkały się z oczami Mackaya. Nie uśmiechnął się ani nie odwrócił wzroku, ale po prostu patrzył
22
STELLA RIMINCTON
wprost na nią. Kontynuowała swoją wędrówkę wzrokiem po sali, wiedząc, że oficer MI6 wciąż ją obserwuje. Czuła na sobie jego niespieszne, zimne, badawcze spojrzenie. Wetherby z kolei, ze swoją przeciętną, pozbawioną wyrazu twarzą, patrzył na Mackaya. Ten obieg spojrzeń trwał dłuższą, pełną napięcia chwilę, wreszcie Fane przerwał milczenie ogólnym pytaniem o agentów MI5 w społecznościach muzułmańskich na terenie Zjednoczonego Królestwa. - Jak blisko wydarzeń macie swoich ludzi? - spytał. - Jeśli ITS będzie coś planował przeciw krajowi, to czy będą mieli informacje z pierwszej ręki? Tym razem Wetherby pozwolił wykazać się Liz: - W większości przypadków raczej nie - powiedziała, wiedząc z doświadczenia, że Fane nie przyjmuje za dobrą monetę optymistycznych zapewnień. - Ale mamy ludzi w odpowiednich kręgach. Czas pokaże, czy uda się ich umieścić bliżej centrum wydarzeń. - Czas? - Nie mamy możliwości przyspieszenia tego procesu. Uznała, że nie będzie wspominać o Marcepanie. Taki agent mógłby być mocną kartą, ale wciąż musiał jeszcze potwierdzić swoją przydatność. A właściwie swą odwagę. Na tym etapie jego działania jako agenta nie było sensu się nim chwalić, a już na pewno nie przed tak szerokim gronem. Wetherby, milczący, uderzał lekko ołówkiem w zaciśnięte usta, ale Liz mogła wyczytać z jego postaci, że uznał tę decyzję za słuszną. Nie pozwoliła Fanebwi, by
zmusił ją do deklaracji, którą później mógłby użyć przeciwko nim. A Mackay, jak zdała sobie sprawę po chwili, wciąż ją obserwował. Czy, tak jak nietoperz, emitowała jakieś seksualne impulsy? A może Mackay był jednym z tych facetów, którzy starają się zrobić wrażenie na każdej napotkanej kobiecie, wyobrażając sobie, że mogliby ją mieć w każdej chwili, gdyby tylko przyszła im na to ochota? Tak czy owak, Liz czuła się bardziej zirytowana niż podziwiana. Nad ich głowami, jakby dając sygnał do zamknięcia spotkania, zaczęła mrugać jedna ze świetlówek.
3 Trumpera na Jermyn Street, jakąś milę na północny zachód, Peregrine Lakeby usadowił się na wygodnym fryzjerskim fotelu. Z niejakim zadowoleniem przyjrzał się swojemu odbiciu w panoramicznym lustrze. Nie jest rzeczą łatwą zachować elegancki wygląd, gdy wokół was uwija się fryzjer ze swoimi szczotkami i ręcznikami, ale - mimo sześćdziesięciu dwu wiosen na karku - Perry'emu Lakeby’emu ta sztuka ciągle się udawała. Nie dla niego worki pod oczami, wypukłe żyły i wielokrotne podbródki zmieniające jego rówieśników w fizycznie odpychające pokraki. Spojrzenie Lakeby ego było błękitne, chłopięce, skóra sprężysta, a włosy tworzyły szpakowatą, ale wciąż ciemną grzywę zaczesaną ku tyłowi. Jak udawało mu się uciec przed karzącą ręką czasu, która dotykała tylu innych, Perry nie miał pojęcia. Jadał i pił, jeśli nie do przesytu, to z pewnością bez umiaru. Jedyną formą aktywnych ćwiczeń, której się oddawał, było świntuszenie od czasu do czasu z panienkami, albo parę dni polowania w sezonie. Gdyby go ktoś przycisnął, swój dobrze zakonserwowany wygląd przypisałby
U
26
STELLA RIMINGTON
dobrym genom. Lakebybwie, o czym lubił rozpowiadać, wywodzili się od Sasów. - Jak minęła podróż do miasta, siń Perry uniósł brew, rozdrażniony. - Nieźle, gdyby tylko nie ci kretyni z telefonami komórkowymi. Ludzie ostatnio uwielbiają informować cały świat i okolice o wszystkich szczegółach swojego paskudnego życia. I trwa to czasem godzinami. Nożyczki pana Parka błysnęły. - Przykro mi to słyszeć, sir. Wraca pan do siebie jeszcze dziś, prawda? - Obawiam się, że tak. Żona zaprosiła gości. Najnudniejszą parę w całym Norfolk, ale cóż poradzić. - Rzeczywiście, sir. Zechce pan przechylić głowę. Perry przyjeżdżał do Londynu pociągiem przeciętnie raz w miesiącu i z reguły swe pierwsze kroki kierował do Trumpera. Ciemne, lakierowane deski podłogi, szczotki z borsuczego włosia i mydlany zapach tego miejsca miały to „coś". Może miało to związek ze wspomnieniem szkoły? - w każdym razie dawało mu to poczucie niezwykłego odprężenia. Perry cenił sobie przywiązanie i ciągłość, a do Trumpera przychodził już od paru dziesięcioleci. Mógłby oczywiście odwiedzić fryzjera w Fakenham i uzyskać to samo za jedną trzecią ceny, ale nigdy nie przyszło mu to do głowy. Jego londyńskie wypady były dla niego ucieczką. Nie tylko pozwalały mu wyrwać się spod czujnego oka Anny, jego żony, ale miały charakter małego rytuału, do którego przywykł przez lata. - Podbródek do góry, jeśli można prosić, sir. Perry usłuchał i pan Park zaczął wklepywać w szczęki swojego klienta ostro pachnącą wodę kolońską. - Coś jeszcze, sir7.
RYZYKO ZAWODOWE
27
Perry pozostawał przez moment w przyjemnych oparach talku i esencji sycylijskich cytryn. Nawet majacząca gdzieś w dali perspektywa picia ginu w towarzystwie Ralpha i Diany Munday nie mogła zepsuć mu tej chwili. - Nie, panie Park, to wszystko. Dziękuję. Wstał, włożył podany mu płaszcz z aksamitnym kołnierzem, który nosił na wyprawy do miasta. Wspinając się na schody prowadzące na ulicę, zobaczył, że chociaż nadal było wietrznie, to deszcz ustał. Doprawdy, w grudniowy poranek trudno liczyć na więcej. Ze złożoną parasolką w garści Perry spacerował na zachód, w kierunku St James, mijając słynne sklepy szewców i kapeluszników, perfumerie, drogerie, sklepy z galanterią, witryny krawców szyjących koszule na miarę, zapełnione belami różnych prążkowanych tkanin. Wszystkie te sklepy cieszyły serce Perry'ego Lakeby'ego, umacniając jego wiarę w świat, w którym stare zwyczaje jeszcze coś znaczą, a ludzie tacy jak on wciąż mają należne im miejsce i szacunek. Nawet jeśli niektóre stare zakłady i sklepy znikały, zastępowane przez salony telefonii komórkowej albo nachalnie egalitarne salony mody - udawał, że tego nie zauważa. Nie zamierzał psuć sobie humoru głupstwami. Przed sklepem New & Lingwood uznał, że powinien sprawić sobie nowy krawat. Miał szczególną słabość do tej marki, jeden z ich sklepów mieścił się w Eton w czasie kiedy tam studiował, i pewnie jest tam do dziś. Jednak w ostatniej chwili wycofał się. Trudno sobie wyobrazić, że wróci do domu z nowym krawatem, a bez prezentu dla Anny, a nie miał dość czasu, żeby szukać czegoś dla niej. Właściwie nie miał też pieniędzy. Przez ostatnie kilka
28
STELLA RIMINGTON
miesięcy musiał zaciskać pasa, i jeśli czasami pozwalał sobie na pewne wydatki, to tylko ze swych prywatnych funduszy. A te były mocno ograniczone - i jakiekolwiek okoliczności nie usprawiedliwiałyby trwonienia ich na jedwabne szale z Liberty czy olejki kąpielowe z Floris. Cygara to jednak całkiem inna historia. Kipling napisał kiedyś: „A woman is only a woman, but a good cigar is a smoke". Wierny temu aforyzmowi, Perry przeszedł ulicę, kierując się do Dayidoffa, na rogu St James. Właściciel sklepu powitał go grzecznie i zaprowadził do pokoju z humidorami. To było jedno z ulubionych miejsc Perry'ego na całej Ziemi. Przez kilka długich chwil po prostu wdychał powietrze przesycone zapachem Hawany. Wybór był, jak zawsze, wyśmienity i Perry wahał się, pełen niezdecydowania, pomiędzy Partagas, Cohibą i Bolivarami. W końcu w sukurs przyszedł właściciel, pokazując mu piękny, stary humidor z kanarkowego drewna mieszczący parę tuzinów El Rey Del Mundos w różnych rozmiarach. Perry wybrał trzy, Gran Coronę i parę Lonsdales, po czym wręczył właścicielowi dwa banknoty o dużym nominale. Przeszedł St James, unikając taksówek, które nie miały w tych czasach żadnej litości dla pieszych. Wreszcie przekroczył stylowe i dyskretne wejście do Brooks Club. Dziś były urodziny jego chrześniaczki i w południe miał zamiar podjąć ją tu lunchem. Miranda Munday była najmłodszym dzieckiem jego sąsiadów z Norfolk, ale Perry wciąż nie mógł zrozumieć, w jaki sposób właściwie został jej ojcem chrzestnym. Tak czy siak, miał pewne, poparte doświadczeniem wyobrażenie na temat przebiegu kilku najbliższych
RYZYKO ZAWODOWE
29 godzin. Dwudziestoczteroletniej pannie zupełnie nie imponowały wysokie sklepienia, złocone stiuki, ciężkie kotary w kolorze burgunda, ani obite zieloną skórą klubowe fotele. Można się było za to spodziewać jej pełnych dezaprobaty komentarzy na temat nikłego procentu kobiet-klubowiczów, będzie przerzucać nerwowo karty menu, by wybrać sałatkową przystawkę zamiast uczciwego obiadu, zrezygnuje z klubowego klareta na rzecz wody mineralnej, a na końcu będzie nalegać na herbatę rumiankową w miejsce puddingu, jednocześnie wtajemniczając Perry ego w porażająco nieinteresujące szczegóły swojej pracy w agencji reklamowej. Czemu, zastanawiał się w takich chwilach, młodzi biorą wszystko tak śmiertelnie ser io? Co do cholery stało się z dobrą zabawą? Krocząc przez korytarz klubu, pozdrowił Jenkinsa, portiera, pozbył się płaszcza i umieścił swój parasol w długim mahoniowym stojaku. Jedenasta trzydzieści. Pół godziny czekania. Kierowany impulsem, zamiast wejść wprost na pierwsze piętro, skręcił w prawo ku pokojom gier, gdzie akurat dwóch klubowiczów kończyło partię tryktraka. - Simon, Roddy! - pozdrowił ich Perry. - Witajcie! Deputowany Roderick Fox-Harper i Simon Farmilow przez chwilę patrzyli na niego, jakby nie poznając. - Lakeby, mam rację? - spytał w końcu z wahaniem Farmilow. - Peregrine Lakeby. Może partyjkę? Brwi Farmilowa uniosły się znacząco. Był przecież znanym graczem turniejowym, ale jeśli ten gołąbek sam chce się złożyć na ołtarzu...
30
STELLA RIMINGTON
- Dziesiątaka za punkt? - zasugerował Perry, zwiedziony milczeniem drugiego gracza. Gra nie potrwała długo. Pierwszy rzut Farmilowa wypadł na podwójną szóstkę, co automatycznie podwoiło stawki. Parę minut później, gdy upewnił się w swojej przewadze, podniósł stawkę do poczwórnej. Zamiast dać sobie spokój i wykpić się stratą 40 funtów, Perry przyjął podniesienie stawki ze słabym uśmiechem. Nie zniknął on nawet gdy Farmilow w kurtuazyjny sposób zbił piony Perry ego, odciął je, a następnie wyprowadził swoje, kończąc partię z dodatkowym podwojeniem stawki za wygraną do zera. - Jeszcze jedną? - spytał Perry, choć jego głos brzmiał już mniej pewnie. - Czemu nie? - zgodził się Farmilow. Tym razem sprawy ułożyły się nieco lepiej dla Perry'ego. Szczęśliwa seria początkowych rzutów zachęciła go do zdublowania, ale już wkrótce jego przeciwnik wyprowadzał swoje ostatnie piony. - Starczy na dziś? - rzucił Farmilow. - Myślę, że tak - wymruczał Perry. Podszedł do stolika w drugim kącie pokoju i wypisał weksel dla Farmilowa na 100 funtów, po czym umieścił go w specjalnej drewnianej skrzynce. Równie dobrze mógł kupić Annie ten cholerny szal. Na szczęście zobowiązania nie musiały być uregulowane przed końcem roku. Dzień jeszcze nie był całkiem stracony. Miranda Munday, niepozorna osóbka w beżowym kostiumie, czekała już na niego w holu klubu. Gdy wspinali się po kręconych schodach na piętro, Perry pocieszał się, że zazwyczaj tuż po lunchu Miranda pospiesznie znikała.
RYZYKO ZAWODOWE
31 Skorzysta z taksówki i bez problemu powinien zdążyć na umówione spotkanie o 14.30 na Shepherd Market. Na myśl o tym spotkaniu dłoń sama zacisnęła się na poręczy schodów, kark pokryła gęsia skórka, a serce Perry'ego zabiło jak wojskowy werbel. Każdy mężczyzna musi mieć swoje sekrety, powiedział sobie w duchu.
4
P o drugiej stronie rzeki, jakąś milę dalej na wschód pociąg Eurostar8 z Paryża kończył właśnie bieg na stacji Waterioo. W połowie długości składu, młoda kobieta wyłoniła się z sennego ciepła wagonu drugiej klasy wprost w przeszywający chłód panujący na peronie, i wraz z tłumem innych pasażerów ruszyła ku budynkowi terminalu. Elektroniczne echo komunikatów rozbrzmiewało w przejściach, nakładając się na turkot bagażowych wózków i walizek na kółkach - dźwięki zbyt dobrze znane, by je dostrzegać. W ciągu ostatnich kilku lat odbyła podróż z Gare du Nord i z powrotem co najmniej kilkanaście razy. Miała na sobie parkę, dżinsy i tenisówki Nike.Na głowie brązową, sztruksową czapkę w stylu beatlesów z jakiegoś straganu przy Quai des Cćlestins, której daszek naciągnęła nisko na oczy, a do tego - mimo pochmurnego dnia - duże przeciwsłoneczne okulary. Wyglądała na jakieś dwadzieścia parę lat, miała ze sobą torbę 8
Pociągi obsługujące linię Bruksela - Paryż - Londyn. Trasę Paryż - Londyn pokonują słynnym EuroTunel przebiegającym pod kanałem La Manche.
34
STELLA RIMINCTON
podróżną i spory plecak, nic co wyróżniałoby ją z tłumu innych podróżnych wysypującego się radośnie z pociągu. Uważny obserwator mógłby zwrócić uwagę na to, jak niewiele widać spod tego stroju - parka maskowała jej figurę, czapka skrywała włosy, okulary oczy, zaś bardzo uważnego obserwatora mogłyby zastanowić jej opalone dłonie, raczej niezwykła rzecz o tej porze roku. Tyle że w poniedziałkowy ranek nikt nie przejmował się wyglądem pasażerów drugiego już pociągu z Paryża. Posiadacze paszportów spoza UE zostali poddani kontroli na bramkach wyjściowych z peronu, a całą resztę po prostu przepuszczono dalej. W punkcie wypożyczalni samochodów Avis kobieta dołączyła do czteroosobowej kolejki i nawet jeśli zdawała sobie sprawę z obecności kamery przemysłowej na ścianie nad sobą, nie dała tego po sobie poznać. Zamiast tego otworzyła poranne wydanie International Herald Tribune i sprawiała wrażenie pochłoniętej artykułem o modzie. Kiedy wreszcie nadeszła jej kolej, spod lady rozbrzmiał przenikliwy dzwonek telefonu komórkowego. Obsługujący przeprosił ją na chwilę potrzebną do odczytania SMS-a. Gdy popatrzył na nią, na jego twarzy błąkał się nieobecny uśmieszek, jak gdyby próbował właśnie wymyślić jakąś zabawną odpowiedź. Pomógł kobiecie z urzędową grzecznością, ale patrząc na jej połamane paznokcie, zaniedbane dłonie i samochód jaki wybrała tani hatchback - uznał, że nie jest warta większej uwagi. W konsekwencji jej prawo jazdy i paszport nie zostały zaszczycone więcej niż pobieżnym spojrzeniem; fotografie były chyba te same - obie z automatu fotograficznego,
RYZYKO ZAWODOWE
35
ukazujące typową dla takich zdjęć, pozbawioną wyrazu i zawsze jakby lekko zaskoczoną twarz. Innymi słowy, zapomniano o niej, gdy tylko znikła z pola widzenia. Wrzuciwszy bagaż na siedzenie pasażera, kobieta wsiadła do czarnego vauxhalla astry i po chwili włączyła się do ruchu samochodów przejeżdżających przez Waterloo Bridge. Przyspieszyła, skręcając w jeden ze zjazdów, i poczuła jak łomocze jej serce. - Oddychaj - powiedziała sobie. - Tylko spokojnie. Po pięciu minutach zjechała do jednej z zatoczek przy drodze. Wyjęła z kurtki paszport, prawo jazdy i dokumenty samochodu, i schowała je do torby podróżnej, razem z innym paszportem, tym, który pokazała urzędnikom imigracyjnym na dworcu. Potem wyprostowała się na siedzeniu i poczekała, aż przestaną jej się trząść ręce. Zorientowała się, że nadeszła już pora lunchu. Powinna coś zjeść. Z bocznej kieszeni plecaka wyjęła bagietkę z serem Gruyere, tabliczkę czekolady z orzechami i butelkę wody mineralnej. Zmusiła się, żeby jeść powoli. Nieco później, spoglądając w lusterko, ponownie włączyła się do ruchu ulicznego.
5
rzeglądając dane Marcepana przy swoim biurku w 5/AX, Liz Carlyle poczuła dobrze znane ukłucie niepokoju. Jako oficer prowadzący, miała nierozłącznego towarzysza - niepewność, zawsze obecny cień. Prawda była brutalnie prosta: każdy skuteczny agent na rażony jest na ryzyko. Ryzyko zawodowe. Ale - spytała sama siebie - czy dwudziestolatek zdaje sobie sprawę z tego ryzyka? Czy dotarło do niego, że jeśli zostanie zdekonspirowany, przewidywana długość jego życia nie przekroczy kilku godzin? Marcepan nazywa się Sohail Din, zgłosił się na ochot nika. Wyjątkowo bystry chłopak, pakistańskiego pocho dzenia, którego ojciec był stosunkowo zamożnym właścicielem kilku kiosków w Tottenham. Sohail zdał egzaminy na wydział prawa na uniwersytecie w Durham. Głęboko wierzący muzułmanin, postanowił wykorzystać rok przerwy przed rozpoczęciem studiów, pracując w niewielkiej islamskiej księgarni w Haringey. Praca nie była popłatna, ale blisko domu, a poza tym Sohail miał nadzieję, że będzie miał okazję na miejscu porozmawiać o religii z innymi poważnymi, młodymi ludźmi, takimi jak on.
P
38
STELLA RIMINGTON
Szybko stało się jasne, że atmosfera panująca w nowej pracy nie należy do umiarkowanych. Wersja islamu wyznawana przez bywalców księgarni była bardzo odległa od religii współczucia, jaką Sohail znał z domu i lokalnego meczetu. Otwarte wygłaszanie ekstremistycznych poglądów było w dobrym tonie, młodzieńcy dyskutujący o swych planach zostania mudżahedinami i wzniesienia miecza dżihadu przeciwko Zachodowi - normą, podobnie jak świętowanie każdego udanego zamachu terrorystycznego na amerykańskie czy izraelskie cele. Obawiając się wyrażenia swojej dezaprobaty, ale nie mogąc pogodzić się z wizją świata, w którym mordowanie cywili uważa się za powód do świętowania, Sohail milczał. W przeciwieństwie do swoich kolegów, nie widział powodów, dla których miałby nienawidzić kraju, w którym się urodził, pogardzać systemem praw, któremu miał nadzieję pewnego dnia służyć. Przełom nastąpił pewnego późnego letniego popołudnia, gdy trzech mówiących po arabsku mężczyzn przyjechało przed księgarnię starym mercedesem. Jeden z kolegów Sohaila trącił go, wskazując mu najstarszego z trójki - niepozorną postać o rzadkich włosach i strzępiastej brodzie. Później, gdy mężczyźni znikli w pokojach nad sklepem, dowiedział się, że był to Rahman al Masri, ważny bojownik. Być może jego przybycie oznaczało, że Wielka Brytania ma w końcu również posmakować terroru, tak jak jej szatański sprzymierzeniec, Stany Zjednoczone. Wtedy właśnie Sohail postanowił działać. Po pracy nie wsiadł do swego autobusu, lecz pojechał koleją kilka stacji na południe, do Cambridge Heath. Wychodząc ze stacji, po upewnieniu się, że nikt go nie śledzi, naciągnął
RYZYKO ZAWODOWE
39 kaptur swojej kurtki i wśród padającej mżawki poszedł na posterunek policji w Bethnal Green. Wydział Specjalny zareagował szybko; Rahman al Masri był znanym graczem. MI5 zostało powiadomione, punkt obserwacyjny ulokowany w pobliżu księgarni, a kiedy al Masri i jego dwaj pomocnicy wyjechali następnego dnia, mieli już dyskretną eskortę wywiadu. Współpracujące wywiady zostały poinformowane i przy bliskiej współpracy kilku państw pozwolono al Masriemu wyjechać. Przechwycono go dopiero na lotnisku w Dubaju, gdzie zatrzymała go lokalna tajna policja. Po tygodniu, jak to określono, „intensywnych przesłuchań" al Masri przyznał, że odwiedził Londyn, by dostarczyć instrukcje dla miejscowych komórek terrorystycznych. Planowano serię ataków na cele w City. Odpowiednio uprzedzona, policja była w stanie zidentyfikować i zatrzymać osoby związane z tymi działaniami. Ale jednym z najważniejszych celów tej operacji było utrzymanie tak cennego źródła informacji. Gdy operacja się zakończyła, po szczegółowym zbadaniu okoliczności i środowiska Sohaila oficer Wydziału Specjalnego i Charles Wetherby doszli do wniosku, że młody Pakistańczyk może być odpowiednim materiałem na długoterminowego agenta dla „Piątki". Wetherby powierzył ten kontakt Liz, która pojechała do Tottenham kilka dni później. Ich pierwsze spotkanie miało miejsce w opuszczonej sali szkoły wieczorowej, do której Sohail chodził na cotygodniowe kursy komputerowe. Liz była zaszokowana jego młodym wiekiem. Drobnej budowy, cichy, w marynarce i krawacie, wciąż bardziej wyglądał na ucznia. Ale była też w nim jakaś nieugiętość,
40
STELLA RIMINCTON
zaskoczył ją też rygoryzm moralny, którym się kierował. Nic nie usprawiedliwia morderstwa, powiedział jej, więc jeśli musi donieść na swoich współwyznawców, by temu zapobiec, by bronić dobrego imienia islamu przed tymi, którzy pragną nihilistycznej Apokalipsy, on zrobi to z radością. Liz spytała go, czy jest gotów dalej pracować w księgarni, spotykać się z nią co jakiś czas i przekazywać informacje - odpowiedział, że tak, jest gotów. Sam domyślił się, jaką organizację reprezentuje i nie wydawał się być zaskoczony ich zaangażowaniem. Od tamtego dnia spotkali się jeszcze trzykrotnie w sali szkoły wieczorowej. Sohail robił notatki o ludziach przychodzących do księgarni, przechowując je w zaszyfrowanym pliku na swoim laptopie. Oficer Wydziału Specjalnego dyskretnie pilnował korytarza na zewnątrz, gdy Liz wysłuchiwała raportów. Żadna z późniejszych informacji nie była tak istotna jak ta o pojawieniu się al Masriego, ale było oczywiste, że księgarnia jest ważnym punktem spotkań dla, używając określenia Wydziału Specjalnego, „Ludzi Bina9". Jeśli gdzieś na terenie Wielkiej Brytanii szykowała się jakaś akcja, w której miała wziąć udział jedna z grup ITS, była spora szansa, że Sohail - Marcepan coś o tym usłyszy. Dla kontrwywiadu był to potencjalny los na loterii. Ostatnie spotkanie było trudne - w każdym razie dla Liz. Spytała czy Sohail rozważyłby odłożenie studiów o jeszcze jeden rok, by w dalszym ciągu pracować w księgarni i po raz pierwszy ujrzała cień zniechęcenia na twarzy chłopaka. Liz wiedziała, że liczył na wyrwanie 9
„Bin" - od Osamy bin Ladena.
RYZYKO ZAWODOWE
41 się spod presji podwójnego życia wraz z nadchodzącą jesienią. To poczucie końcowego terminu zapewne dawało mu siłę, by wytrwać. A teraz prosiła go, by pozostał w tym miejscu jeszcze kolejne dwanaście miesięcy - dwanaście miesięcy, w czasie których, biorąc pod uwagę okoliczności - może wydarzyć się wszystko. Mogą go zmusić do podjęcia szkolenia dla islamskich bojowników - już niejeden z młodych chłopaków pijących miętową herbatę i rozmawiających o dżihadzie w pokojach nad księgarnią trafił do obozów w Pakistanie. W najlepszym razie to opóźnienie poważnie zagrozi marzeniom Sohaila o zostaniu prawnikiem. Zdenerwowanie chłopaka było prawie niedostrzegalne - mimowolne wzdrygnięcie, odwrócenie spojrzenia. A potem, z nieśmiałym uśmiechem, jakby chciał uspokoić Liz, że wszystko będzie dobrze, zgodził się zostać i kontynuować zadanie. Liz poczuła ucisk w gardle, słysząc jego decyzję, modliła się w duchu, żeby nigdy nie musiała spotykać Sarfraza i Rukhsany Din, żeby nie musiała im mówić o tym, że ich syn zginął za swoją wiarę i swój kraj. - Kiepski fart, co? - rzucił Dave Armstrong znad sąsiedniego biurka. - Wiesz jak jest - odpowiedziała, zamykając plik z danymi Marcepana i odjeżdżając z fotelem od swojego biurka. - Czasami ta praca potrafi być naprawdę gówniana. - Wiem. Myślę, że gulasz, z którym, jak widziałem, walczyłaś w kantynie na pewno nie poprawił ci humoru. Liz zaśmiała się. - Wybierałam na chybił trafił. A ty co wziąłeś?
42
STELLA RIMINGTON
- Niby-kurczaka, w sosie z olejnej. -I jak? - Nadało mi trwały połysk. Jego ręce na chwilę zamigotały nad klawiaturą. -1 jak poranne spotkanie? Zespół z Legolandu kazał na siebie czekać jak zwykłe, z tego co słyszałem? - Chyba chcieli nam coś pokazać - powiedziała Liz. Był nowy gość od nich, Harrowczyk. Raczej zadowolony z siebie. - Nie mów mi, że MI6 zaczęło werbować modnych chłoptasiów z elitarnych szkół - mruknął Dave. - W to nie uwierzę. - Gapił się na mnie - kontynuowała Liz. - Wstydliwie czy bezwstydnie? - Bezwstydnie. - Więc będziesz musiała go zabić. Kopniak w kostkę tym szpiczastym butem powinien załatwić sprawę. - OK... Czekaj sekundkę. - Liz pochyliła się ku ekranowi komputera, na którym pojawiła się mała, mrugająca ikonka. Kliknęła na niej myszą. - Kłopoty? - Sygnał od niemieckiego łącznika. Zamówiono brytyjskie prawo jazdy u jednego z fałszerzy dokumentów w Bremerhaven. Zapłacono czterysta euro. Dokument wystawiony na nazwisko Faraj Mansoor. Coś ci to mówi? - Nie - odpowiedział Armstrong. - Pewnie jakiś nielegalny imigrant, który chce wynająć samochód. Albo jakiś biedny sukinsyn, któremu zabrali pf awko. Nie możemy za każdym razem wołać „terrorysta!" - Szóstka mówi, że ITS może mieć niewidzialnego na naszym terenie.
RYZYKO ZAWODOWE
43
- Skąd? - Któryś z obozów na północno-zachodnim pograniczu. - Są pewni? - Nie. Puszczają tylko sygnał. Zapisała wiadomość i sprawdziła jeszcze raz skrzynkę odbiorczą. Drzwi biura otworzyły się gwałtownie i do środka wmaszerował młody mężczyzna z zaciętą miną, w koszulce Aryjskiego Ruchu Oporu. - Hej, Barney! - powiedział Dave. - Co słychać w świecie skrajnej prawicy? Sądząc po fryzurze i obuwiu, to czeka cię impreza dziś wieczorem? - Taa. W East Ham, wykład o tradycjach europejskiego pogaństwa. - To znaczy? - Newage'owy kult Hitlera, coś w tym stylu. - Super. - Prawda? Staram się wyglądać odpowiednio paskudnie, według ich standardów, ale nie aż tak, żeby jacyś heroiczni AntyNazi skopali mi dupę zanim tam dotrę. - Myślę, że tym razem trafiłeś w dziesiątkę - powiedziała Liz. - Dzięki - uśmiechnął się porozumiewawczo. - Mogę wam coś pokazać? - Dobra, tylko migiem. Mam tu pocztę pełną e-mailów. Barney sięgnął pod swoje biurko, wyciągając stamtąd miękką gumową maskę i czerwoną czapkę z pomponem. - To na przyjęcie gwiazdkowe. Znalazłem miejsce, gdzie je produkują. Zamówiłem pięćdziesiąt.
44
STELLA RIMINCTON
Liz patrzyła na maskę z niedowierzaniem. - Nie mów że to... - Właśnie tak! - Ale numer! Jaka podobna. - Wiem, ale nikomu ani słowa. Chcę, żeby to była niespodzianka dla Wetherby'ego. Nikt w tym departamencie nie umie dochować sekretu nawet przez pięć minut, więc rozdam je dopiero w ostatniej chwili. Liz zaczęła się śmiać, zmartwienie sprawą Sohaila Dina całkiem ustąpiło wizji szefa ich wydziału, jak zwykle spóźniającemu się na przyjęcie - gdy stanie oko w oko z pięćdziesięcioma Davidami Shaylerami10 w czapkach Świętego Mikołaja.
10
David Shayler - hańba MI5, oficer, który przekazał w 1997 roku angielskim gazetom dokumenty operacyjne wywiadu. Obecnie specjalizuje się w „ujawnianiu" złowróżbnych knowań brytyjskich służb - np. konspiracji 11 września.
6
dy Liz wróciła do swojego mieszkania w Kentish Town, już od progu poczuła wyrzuty sumienia. Nawet jeśli w środku nie było bałaganu, to panowała tam atmosfera zaniedbania - większość jej rzeczy leżała tam, gdzie porzuciła je jeszcze na począt ku weekendu. Płyta CD kurzyła się w otwartej kieszeni odtwarzacza, pilot leżał idealnie pośrodku dywanu, ekspres do kawy do połowy pełen, sobotnie wydania gazet zaścielały podłogę. W powietrzu unosił się delikatny zapach przywodzą| cy na myśl pogrzeb - na stole leżało całe naręcze zimowe go jaśminu, który dała jej matka, a które miała wstawić
G
do wazonu przed pójściem spać. Teraz zwiędłe łodygi zwiotczały, a na podłodze rozpościerała się prawdziwa konstelacja opadłych pięcioramiennych płatków. Auto matyczna sekretarka pulsowała maleńkim czerwonym światełkiem nowych wiadomości. Czemu tu było tak zimno? Sprawdziła centralne ogrzewanie i okazało się, że zegar termostatu spóźniał się o dobre dwie godziny. Czyżby awaria prądu w czasie weekendu? Możliwe, ale z doświadczenia Liz wiedziała,
46
STELLA RIMINGTON
że termostaty żyją własnym życiem i trudno liczyć na ich niezawodność. Przesunęła wskazówki na 19.30 i usłyszała satysfakcjonujące „wuumff" włączającego się bojlera. Przez następne pół godziny, w miarę jak ciepło rozchodziło się po małym mieszkaniu na parterze, Liz sumiennie sprzątała. Wreszcie gdy wszystko wyglądało na tyle porządnie, że mogła się zrelaksować, wyciągnęła z zamrażalnika lazanie (ciekawe, czy się rozmroziły i zamroziły z powrotem, jeśli rzeczywiście była awaria prądu? ciekawe, czy się zatruję?), ponakłuwała ochronną folię, wsunęła danie do piekarnika i nalała sobie dużą wódkę z tonikiem. Na automatycznej sekretarce były nagrane dwie wiadomości. Pierwsza od jej matki: Liz zostawiła zamszową spódnicę i pasek na drzwiach swojej sypialni w Bowerbridge - mają tam zostać do następnego razu? Druga wiadomość była od Marka. Zadzwonił dziś o 12.46 z Nobu na Park Lane, gdzie czekał na jakąś amerykańską aktorkę, którą miał podjąć lunchem na koszt redakcji. Aktorka się spóźniała, Mark był głodny, a jego myśli powędrowały ku niedużemu mieszkaniu na Inkerman Road NW5, oraz ku ewentualności spędzenia w nim nocy wraz z jego lokatorką. Nocy, poprzedzonej wrzuceniem czegoś na ząb i paroma drinkami w Eagle na Farrington Road. Liz skasowała obie wiadomości. Sam pomysł spotykania się w Eagle, ulubionej knajpie dziennikarzy Guardianali był szaleństwem. Czy Mark powiedział innym 1
The Guardian (Strażnik) - liberalno-lewicujący dziennik brytyjski.
RYZYKO ZAWODOWE
47
dziennikarzom, że się z nią spotyka? Wiadomo, że najbardziej szykownym z dziennikarskich atutów było mieć własnego „człowieka w służbach". Nawet jeśli nikomu nic nie powiedział, to stało się jasne, że cała ta gra przekroczyła już granice akceptowalnego ryzyka. Bawił się z nią, ciągnąc jednocześnie ku przepaści, krok po kroku. Pociągając duży łyk swojego drinka, Liz sięgnęła po komórkę. Trzeba to zrobić teraz - skończyć sprawę raz na zawsze. Nawet jeśli ma to być cholernie bolesne i nawet jeśli ma się czuć jak szmata - musi odzyskać kontrolę nad swoim własnym życiem. Odpowiedziała jej poczta głosowa, co prawdopodobnie znaczyło, że Mark jest w domu z Shauną. I lepiej, żeby tam pozostał, do cholery, pomyślała z goryczą. Chodząc po mieszkaniu, spojrzała na milczącą pralkę. Przez szklane drzwiczki widać było wypełniającą bęben do połowy szarą wodę. Wygląda na to, że pranie z zeszłego tygodnia spokojnie tam sobie dojrzewało przez ostatnie dwa i pół dnia. Zrezygnowana Liz sięgnęła do programatora, przekręciła gałkę i maszyna przebudziła się z uśpienia.
7 nna Lakeby przebudziła się i zobaczyła Per ry'ego stojącego w otwartym oknie ich sypial ni i spoglądającego ponad ogrodem, ku morzu Dzień był bezchmurny, wiała lekka słonawa bryza, a jej mąż wyglądał niczym kapłan w swoim długim chińskim szlafroku. Włosy miał wilgotne, przygładzone z pomocą szczotki o rączce z kości słoniowej, spoczywającej w gar derobie. Wyglądało na to, że był także świeżo ogolony Stary łotr umie o siebie zadbać, pomyślała, ale to do niego niepodobne, żeby zadawać sobie tyle trudu o tak wczesnej porze. Zezując na budzik, zobaczyła, że mine ła ledwie 7 rano. Perry mógł sobie być entuzjastycznym zwolennikiem Margaret Thatcher, ale nigdy jakoś podzielał jej skłonności do wczesnego wstawania Perry zatrzasnął okno, zaś Anna zamknęła oczy, uda jąc, że jeszcze śpi. Po pięciu minutach jej mąż pojawił się w drzwiach z dwiema filiżankami kawy, śmietanką i cukrem na tacy. To naprawdę budziło podejrzenia.Cóż takiego stało się w Londynie poprzedniego dnia, że skło niło go dziś do takich gestów?
A
50
STELLA RIMINCTON
Stawiając z lekkim brzękiem tacę na dywanie, Perry dotknął ramienia swojej żony. Anna odegrała scenę przebudzenia: - Ooo... jaka miła niespodzianka - mrugając, sięgnęła po szklankę wody stojącą przy łóżku. - Czemuż to zawdzięczam... - Efektowi cieplarnianemu - powiedział Perry wielkodusznie. - Spodziewałem się ogromnego kaca po wczorajszej nocy, ale łaskawe bóstwo ustrzegło mnie. Co więcej, słońce świeci. Oto jest dzień na gesty wdzięczności. A także przy okazji na spalenie ostatnich jesiennych liści. Anna usiadła na łóżku, opierając się o poduszkę, i starała się pozbierać myśli. Nie bardzo wiedziała, czy powinna wierzyć w tę refleksyjną, robiącą-kawę-rano wersję swojego małżonka. Najwyraźniej coś kombinował. Jego pewność siebie przypominała czasy, gdy nakłonił ją do kupienia udziałów w Corliss Defence Systems. Im bardziej swobodne zachowywał pozory, wiedziała z doświadczenia, tym większe szykowały się kłopoty. - Ależ oni są cholernie męczący, prawda? - podjął Perry. - Kto? Dorgi i Diana? - Przezwiskiem „Dorgi" Anna określała Sir Ralpha Mundaya, którego nosata fizjonomia przywodziła jej na myśl jednego z psich pupilów Królowej, mieszańca jamnika i corgi. Ze względu na to, że Lakebybwie i Mundayowie byli właścicielami największych posiadłości w Marsh Creake, uważali się za „sąsiadów", chociaż w rzeczywistości ich domy stały dobre pół mili od siebie. - A kto inny? I cała ta okropna gadanina o strzelectwie. Lekki śrut... pełny czok na pięćdziesiąt metrów...
RYZYKO ZAWODOWE
51 Gada jakby nauczył się wszystkiego z książki. A ona jest jeszcze gorsza z tym jej... - A gdzie on strzela? - W jakimś klubie dla gwiazd popu, koło Houghton. Jeden z jego członków, jak mówił mi Dorgi, zrobił fortunę na pornografii w internecie. - No cóż, ty strzelasz z handlarzem bronią - powiedziała Anna, mieszając kawę. - To prawda, ale oni w dzisiejszych czasach są bardzo etyczni. Nie możesz już po prostu wciskać sprzętu afrykańskim dyktatorom prosto z ciężarówki. - Johnny Fortescue z pieniędzy zarobionych na sprzedaży irackiej tajnej policji elektrycznych pałek opłacił renowację sklepienia biblioteki w Holt. Wiem, bo Sophie mi powiedziała. - Jestem pewien, że miał na to wszystkie papiery, zgodę ministerstwa handlu i kogo tam jeszcze. Przez chwilę pili kawę w milczeniu. - Powiedz mi - zaczęła Anna ostrożnie. - Znasz Raya? Perry spojrzał na nią. Ray Gunter był rybakiem mieszkającym w wiosce, trzymał kilka łodzi i sieci na homary na dwustumetrowym odcinku należącej do nich prywatnej plaży. - No raczej powinienem, po tylu latach. A co z nim? - Jesteś pewien, że musimy trzymać te jego rzeczy na naszej plaży, i że musi przechodzić przez nasz teren? Szczerze mówiąc - boję się go. Perry zmarszczył się: - W jakim sensie? - Po prostu jest jakiś dziwny, złowrogi. Skręcasz za róg i on tam jest. Psy też go nie lubią.
52
STELLA RMINGTON
- Gunterowie trzymali tu swoje łodzie co najmniej od czasów mojego dziadka. Ojciec Raya... - Wiem, wiem, ale ojciec Raya nie żyje. A o ile Ben Gunter był najsympatyczniejszym z ludzi, jakich można spotkać pod słońcem, to Ray szczerze mówiąc... - Jest chamem? - Gorzej. Jest złowrogi, tak jak powiedziałam. - No, nie mogę się z tobą zgodzić. Może rzeczywiście nie jest najbardziej rozmownym gościem, i pewnie jest kombinatorem, ale to zwykły rybak. Myślę, że prędzej wpakujemy się w różne kłopoty, jeśli spróbujemy go stąd przegnać. Lokalna prasa miałaby ubaw. - Możemy chociaż sprawdzić, jak od strony prawnej wygląda sprawa własności? - Chcesz na to wydawać pieniądze? - Czemu nie? Czemu jesteś taki... - Odstawiła filiżankę na stolik przy łóżku i sięgnęła po okulary. - Powiem ci, co usłyszałam od Sophie. Znasz jego siostrę? - Siostrę Guntera? Kayleigh? - Tak, Kayleigh. Dziewczyna, która pracuje jako ogrodniczka u Sophie Fortescue chodziła z nią do szkoły, i powiedziała Sophie, że ona - to znaczy Kayleigh - pracuje nocami w klubie w King's Lynn jako striptizerka. - Naprawdę? - Perry uniósł brwi. - Nie wiedziałem, że King's Lynn oferuje takie grzeszne pokusy. Wspomniała może, jak się nazywa ten klub? - Przestań Perry. Chodziło mi o to, że obecne pokolenie Gunterów to już nie są ci poczciwi rybacy, którymi byli ich rodzice. Perry wzruszył ramionami. - „Tempora mutantur, et nos mutamur in illis".
RYZYKO ZAWODOWE
53
- I cóż to ma znaczyć? Podszedł z powrotem do okna i spojrzał na połyskliwe wybrzeże Norfolk rozciągające się na wschód i na zachód. - Czasy się zmieniają - mruknął - a my zmieniamy się wraz z nimi. Ray Gunter w niczym nam nie zaszkodzi. Anna zdjęła okulary i położyła je na stoliku z przesadnym stuknięciem. Perry potrafił być oporny na sugestie, kiedy mu to odpowiadało. Poza tym czuła niepokój. Po trzydziestu pięciu latach małżeństwa potrafiła stwierdzić, kiedy jej mąż coś kombinuje - i właśnie coś kombinował.
8
W ydawnictwoNu-CelebPublicationszChelms ford w hrabstwie Essex mieściło się na terenie centrum Writtle Industrial Estate w południowo-zachodniej części miasta. Pomieszczenia były urządzone minimalistycznie i utylitarnie, ale było tam ciepło, nawet o dziewiątej rano. Melvin Eastman nienawidził zimna i w jego przeszklonym gabinecie ponad poziomem sklepów termostat wskazywał ponad 20 stopni Celsjusza. Siedząc przy biurku od dziesięciu minut wciąż w swoim płaszczu z wielbłądziej wełny, Eastman studiował pierwszą stronę The Sun12. Był niedużym człowieczkiem o ulizanych włosach o cokolwiek nienaturalnej czerni. Podczas lektury jego twarz pozostawała nie ruchoma, pozbawiona wyrazu. Wreszcie skończył czytać pochylił się nad biurkiem i sięgnął po jeden ze stojących na nim telefonów. Mówił cichym głosem, bardzo wyraźnie wymawiając poszczególne słowa. - Ken, jak dużo kalendarzy Mink Parfait wydrukowaliśmy do tej pory? 12
„Ihe Sun" - popularny angielski tabloid.
56
STELLA RIMINGTON
Piętro niżej jego pracownik spojrzał w jego stronę. - Coś koło czterdziestu tysięcy, szefie. Powinno nieźle pójść na święta. A coś się stało? - Stało się, Ken, Mink Parfait się rozpadają - podniósł gazetę do góry i pokazał ją przez szybę swojemu pracownikowi. - Szef jest pewien, że to koszerna wiadomość? Wiadomo jak jest z pismakami... Eastman odłożył gazetę na biurko. - „Ze względu na różnice osobiste i artystyczne" przeczytał - „Foxy Deacon potwierdziła informację, że czteroosobowy girlsband rozwiąże się, a jego wykonawczynie pójdą własnymi drogami. Wiemy, że to może być szok dla fanów - mówi dziewczyna z rozkładówki i solistka zespołu, Foxy (22 1.) - ale chcemy zakończyć pewne sprawy, póki zespół jest na topie. Wtajemniczeni mówią, że napięcia w grupie trwały od..." - i tak dalej i tak dalej. Wygląda na to, że nie uda nam się sprzedać tych kalendarzy. - Przykro mi, szefie. Nie wiem co powiedzieć. Eastman odłożył słuchawkę i pozwolił, by na moment grymas irytacji wykrzywił jego bladą, owalną twarz. Niezbyt obiecujący początek dnia. Nu-Celeb to nie był oczywiście jego jedyny biznes - produkcja kalendarzy z gwiazdami show-biznesu powstała jako przykrywka dla innych, mniej legalnych działalności, które uczyniły go wielokrotnym milionerem. Ale wciąż złościło go, że mógł umoczyć dwadzieścia kawałków przez bandę zdzir, jak te z Mink Parfait. Podrzędnych zdzir w dodatku. Melvin Eastman nie był entuzjastą wielokulturowej, medialnej Brytanii.
RYZYKO ZAWODOWE
57
W tym samym pokoju, oparty o ścianę, z kubkiem herbaty w jednej, a papierosem w drugiej ręce, siedział Frankie Ferris, człowiek zajmujący się „innymi interesami" Eastmana. Siedział ubrany w czarną kurtkę i baseballową czapkę, strzepując popiół papierosa do kosza z częstotliwością sugerującą nerwicę. Eastman zwrócił się w jego stronę, zwijając gazetę i ostrożnie umieszczając ją w tym samym koszu. Zauważył zbielałe wargi i lekkie drżenie papierosa w palcach Ferrisa. - No, Frankie - powiedział cicho. - Jak leci? - Wszystko w porządku panie Eastman. - Opłaty przychodzą? Wszyscy płacą w terminie? - Jasne, nie ma problemów. - Jakieś specjalne życzenia? - Harlow i Basildon, obaj chcą ketaminy. Pytali, czy możemy im puścić serię próbną. - Nie ma mowy. Ten towar jest jak crack, tylko dla czarnuchów i świrów. Dalej. - Kwas. - Tak samo. Coś jeszcze? - No tak. Extasy. Wszyscy nagle chcą motylków. - A nie gołębic? - Dadzą radę, ale motylki są najlepsze. Ludzie mówią, że są mocniejsze. - Gówno prawda, Frankie. Są identyczne. Zresztą sam wiesz. Frankie wzruszył ramionami. - Tylko mówię, co ludzie gadają.
58
STELLA RIMINCTON
Eastman skinął głową i odwrócił się. Z szuflady swojego biurka wyciągnął plastikową bankową kopertę i podał ją Frankiemu. Frankie zmarszczył czoło. Obracał kopertę w dłoniach, jakby nie rozumiejąc. - W tym tygodniu dostaniesz tylko trzysta pięćdziesiąt - powiedział Eastman cicho - bo i tak wygląda na to, że za dobrze ci płacę. Przepuściłeś sześćset pięćdziesiąt na kartach w klubie w Brentwood w ostatni piątek. - P-p-przepraszam, panie Eastman. Ja... - Takie zachowanie ściąga niepotrzebną uwagę, Frankie, a tej zupełnie nie potrzebujemy. Nie daję ci tysiąca tygodniowo do kieszeni, żebyś go puszczał bezmyślnie przy ludziach, rozumiemy się? Głos i wyraz twarzy Eastmana nie zmieniły się ani trochę, ale groźba była aż nazbyt dobrze wyczuwalna. Ostatniego faceta, który rozczarował szefa - o czym Frankie wiedział - morze wyrzuciło na mieliznę koło wyspy Foulness. Ryby wyżarły mu twarz, więc zidentyfikowano go dopiero po zębach. - Rozumiemy się, panie Eastman. - Na pewno? - Tak jest, panie Eastman. - Dobrze. Więc bierzmy się do roboty. Wręczając Frankiemu nóż leżący na biurku, Eastman wskazał mu cztery zaklejone kartony, stojące przy ścianie. Napisy na nich informowały, że zawierają koreańskie skanery. Frankie przeciął taśmy oklejające pierwszy karton i ostrożnie wyciągnął pierwszy skaner wraz ze styropia-
RYZYKO ZAWODOWE
59 nowymi osłonami. Pod spodem ukazały się trzy ciasno wypełnione, zamknięte plastikowe torebki. - Sprawdzamy? Eastman skinął głową. Frankie zrobił małe nacięcie w pierwszej z torebek i wyciągnął papierowe zawiniątko, po czym podał je Eastmanowi. Ten rozwinął papier, końcem języka dotknął białawego kryształu, skinął głową i oddał pakiet Frankiemu. - Myślę, że to możemy brać w ciemno, extasy też. Sprawdźmy tylko, czy Amsterdam przysłał nam motylki, czy gołębice. - W tej paczce są chyba gołębice - rzucił Frankie zdenerwowany, patrząc na torebkę z tabletkami extasy. - Zużywają stare zapasy. Taką samą operację przeprowadzili z pozostałymi trzema kartonami. Na koniec Frankie ostrożnie zapakował plecak torebkami pełnymi tabletek extasy, temazepamu i kryształkami metamfetaminy. Na wierzchu ułożył kilka podkoszulków i majtek. - Motylki pójdą do Basildon, Chelmsford, Brentwood, Romford i Southend - powiedział Eastman. - Gołębice do Harlow, Braintree, Colchester. Zadzwonił telefon. Eastman podniósł rękę, dając znak Frankiemu, że ma zaczekać. W czasie rozmowy kilkakrotnie zerkał na niego, ale Frankie sprawiał wrażenie pochłoniętego obserwowaniem ruchów wózka widłowego pracującego na niższej kondygnacji. Czy on też bierze? Zastanawiał się Eastman. Czy to tylko hazard? Może złagodzić mu ten poranny kij
60
STELLA RIMINGTON
kawałkiem marchewki - i wsunąć na odchodnym kilka pięćdziesiątek do kieszeni? W końcu zdecydował, że tego nie zrobi. Frankiemu przyda się lekcja.
9 araj Mansoor - powiedział Charles Wetherby, chowając swoje okulary w szylkretowych oprawkach do górnej kieszeni marynarki. - Coś ci to mówi? Liz skinęła głową. - Tak. Ktoś przedstawiający się tym nazwiskiem kupił fałszywe brytyjskie prawo jaz dy w ostatni weekend w jednym z północnych portów zdaje się w Bremerhaven. Nasz niemiecki łącznik puścił nam wczoraj sygnał o nim. - Zidentyfikowany jako terrorysta? - Przepuściłam go przez bazę danych. Jest jeden Faraj Mansoor na długiej liście przedstawionej przez pakistań skiego łącznika. Są na niej wszyscy, z którymi rozmawiał lub kontaktował się Dawood al Safa w czasie swojej wizyty w Peszawarze w tym roku. - Al Safa, akwizytor ITS? Ten, o którym wczoraj mówił nam Mackay? - Ten sam. Ten Mansoor - to raczej popularne na zwisko - został zidentyfikowany jako jeden z pół tuzina pracowników warsztatu samochodowego przy Kabul Road. Wygląda na to, że al Safa zaglądał tam, szukając jakichś używanych samochodów. Nasi ludzie mieli go
F
62
STELLA RMINGTON
na oku i kiedy al Safa pojechał dalej, postarali się o listę pracowników. -1 to wszystko? - Na to wygląda. Wetherby skinął głową, zastanawiając się nad czymś. Pytałem cię o to, bo z jakiegoś powodu, którego na razie nie pojmuję, Geoffrey Fane dzwonił dzisiaj, prosząc, by informować go na bieżąco. - O tym Mansoorze? - spytała Liz zaskoczona. - O Mansoorze. Musiałem mu powiedzieć, jak sprawy stoją, że nie mamy nic na niego. -I? - I nic. Podziękował mi i skończył rozmowę. Liz przez chwilę wodziła niewidzącym wzrokiem po nagich ścianach, zastanawiając się, czemu Wetherby wezwał ją do swojego gabinetu na rozmowę, która równie dobrze mogła odbyć się przez telefon. - Zanim pójdziesz Liz... Czy wszystko jest w porządku? To znaczy czy u ciebie... wszystko OK? Napotkała jego spojrzenie. Twarz, której rysów nigdy całkiem dobrze nie potrafiła zapamiętać. Czasami udawało się jej wywołać z pamięci obraz brązowych oczu i włosów, czasami ironiczny wzrok czy wyraz ust, ale precyzyjny rysopis tego człowieka zawsze się jej wymykał. Nawet teraz, gdy stała przed nim, sprawiał wrażenie nieuchwytnego. Jak zwykle wyczuwała lekką ironię przebijającą spoza ich formalnych, zawodowych relacji, zupełnie jakby znali się z innych czasów i okoliczności. Ale tak nie było i poza kontekstem wspólnej pracy Liz wiedziała o Wetherbym bardzo niewiele. Była jakaś żona, która podobno miała chroniczne problemy ze zdro-
RYZYKO ZAWODOWE
63
wiem, jacyś synowie w jakiejś szkole. Mieszkali gdzieś nad rzeką - chyba w Shepperton, a może raczej w Sunbury? W jednym z tych miejsc na zachód, gdzie żyli Kret, Ropuch i Szczur Wodny13. Na tym jej wiedza się kończyła. Nie miała pojęcia o jego gustach, zainteresowaniach, nie wiedziała jakim jeździ samochodem. - Wyglądam jakby coś było ze mną nie w porządku? - Wyglądasz dobrze. Ale wiem, że sprawa Marcepana cię męczy. Jest bardzo młody, prawda? - To prawda. Jest. Wetherby pokiwał głową. - Jest też jednym z naszych kluczowych atutów, a właściwie - może się nim stać. Właśnie dlatego powierzyłem go tobie. Prowadzisz go sama, nic nie mówisz, dopiero na koniec pokazujesz mi efekty. Nie chcę, żeby się deklarował, póki co. Liz westchnęła. - Fane chyba go jeszcze nie odkrył. - I niech tak zostanie. Musimy grać z tym chłopakiem bardzo ostrożnie i powoli. A to oznacza brak jakiejkolwiek presji z naszej strony. Skoncentrujmy się na tym, by pozwolić mu działać. Jeśli rzeczywiście jest tak dobry, jak mówisz że jest, to ta cierpliwość się opłaci. - Obyś tylko był gotów poczekać. - Poczekamy, ile będzie trzeba. Czy on nadal zamierza iść na uniwersytet w przyszłym roku? - Nie. Ale nie wiem, czy powiedział o tym swoim rodzicom, czy nie. 13
Zwierzęcy, antropomorficzni bohaterowie słynnej książki „O czym szumią wierzby" Kennetha Grahama.
64
STELLA RIMINGTON
Wetherby popatrzył na nią ze zrozumieniem, wstał i podszedł do okna. Przez chwilę patrzył na rzekę, po czym odwrócił się, znów zwracając się do Liz. - Powiedz mi, czym byś się zajmowała, gdyby nie praca tutaj? Liz spojrzała na niego. - Zabawne, że o to pytasz - powiedziała - bo zadawałam sobie to samo pytanie właśnie dziś rano. - A dzisiejszy ranek był w jakiś sposób szczególny? - Dostałam list. Milczał w oczekiwaniu. Ale to milczenie było pozbawione nacisku, zupełnie jakby mieli do dyspozycji nieskończoną ilość czasu. Najpierw z oporami, niepewna, o ilu z tych rzeczy wiedział już wcześniej, Liz zaczęła opowiadać o swojej sytuacji. Sama była zaskoczona płynnością tej opowieści, całkiem jakby recytowała dobrze wyuczoną historyjkę. Wyuczoną, potwierdzalną, ale jednocześnie nie do końca prawdziwą. Przez ponad trzydzieści lat jej ojciec był zarządcą posiadłości Bowerbridge, w dolinie rzeki Nadder w okolicach Sailsbury. On i matka Liz mieszkali w posiadłości i Liz tam dorastała. Pięć lat temu Jack Carlyle zmarł, a wkrótce potem właściciel Bowerbridge sprzedał posiadłość. Lasy i sady do niej należące zostały sprzedane okolicznym farmerom. Dwór - wraz ze szklarniami, strzyżonym ogrodem i parkiem kupił właściciel sieci centrów ogrodniczych. Dawny właściciel, człowiek hojny, zastrzegł w umowie sprzedaży, że wdowa po jego dawnym zarządcy ma dożywotnie prawo darmowego mieszkania w domku na
RYZYKO ZAWODOWE
65
terenie posiadłości i prawo do wykupienia tegoż, jeśli będzie miała taką chęć. Liz mieszkała w Londynie, więc jej matka zajmowała ośmiokątny domek samotnie - a kiedy nowy właściciel stworzył w ogrodach Bowerbridge specjalistyczną szkółkę ogrodniczą, przyjął ją na pół etatu do pracy. Z jej wiedzą i zamiłowaniem trudno było znaleźć lepszą pracę dla Susan Carlyle. W ciągu roku dostała pełen etat w szkółce, a osiemnaście miesięcy później została jej kierowniczką. Kiedy Liz przyjeżdżała do niej na weekendy, chodziły na długie spacery wykładanymi kamieniem alejkami i trawiastymi ścieżkami, a matka zwierzała się z planów i nadziei, związanymi ze szkółką. Mijając szeregi purpurowych i kremowych lilaków, mruczała pod nosem cichą litanię ich nazw - Massena, Decaisne, Belle deNancy, Persica, Congo... Całe akry białych i czerwonych kamelii, rododendronów - żółtych, szkarłatnych, różowych, sady pełne woskowate pachnących magnolii. W pełni lata każdy zakątek ogrodów był pełen nowych i oszałamiających zapachów. Czasami, gdy deszcz bębnił o szyby i otaczał je zewsząd zapach mokrej zieleni, chodziły żelaznymi pomostami edwardiańskich szklarni, a Susan tłumaczyła córce w nieskończoność różne techniki zapylania, szczepienia, rozsadzania. Wciąż miała nadzieję, że w jakimś nie-tak-znowu-odległym momencie Liz postanowi opuścić Londyn i pomoże jej w pracy nad szkółką. Matka i córka będą wtedy żyły szczęśliwie w domku przy ogrodach, a w odpowiednim czasie znajdzie się „odpowiedni mężczyzna" - mgliste wyobrażenie kogoś w rodzaju sir Lancelota.
66
STELLA RMINGTON
Nie można powiedzieć, żeby ta sielska wizja nie kusiła Liz. Marzenie o powrocie do domu, o budzeniu się w sypialni, w której spała jako dziecko, i o dniach spędzanych wśród starych cegieł i zieleni Bowerbridge było przecież pociągające. Nie miała też nic przeciwko przystojnym rycerzom na białych rumakach. Ale wiedziała też, że w rzeczywistości praca w szkółce była ciężka i monotonna, zawężała horyzonty. Jej gust, przyjaciele i ciekawość świata były „miastowe" i nie sądziła, by jej metabolizm poradził sobie z życiem na prowincji na pełny etat. Cały ten deszcz, snobujące się babsztyle w terenówkach, wszystkie te lokalne gazetki pełne nieważnych wiadomości i reklam maszyn rolniczych. Chociaż Liz mocno kochała swoją matkę, wiedziała jednocześnie, że nie starczy jej cierpliwości, by wrócić do Bowerbridge. A dzisiejszego ranka przyszedł list. Susan Carlyle postanowiła zainwestować oszczędności całego życia, wszystko co zarobiła w szkółce, pieniądze z ubezpieczenia na życie jej zmarłego męża - i kupić na własność dom w Bowerbridge. - Myślisz, że próbuje cię w ten sposób ściągnąć z powrotem? - spytał Wetherby cicho. - W pewnym sensie tak - odpowiedziała Liz. - Ale jednocześnie to bardzo wielkoduszna decyzja z jej strony. Przecież mogłaby tam mieszkać za darmo do końca życia, więc robi to z myślą o mnie. Problem w tym, że ona ma nadzieję... - odstawiła szklankę i wzruszyła bezradnie ramionami - że wykonam podobny gest. A ja nawet nie umiem teraz o tym myśleć. - Jest coś takiego w miejscach, w których dorastaliśmy - powiedział Wetherby. - Nigdy nie da się tam tak
RYZYKO ZAWODOWE
67
naprawdę wrócić. Czasami, kiedy się zmienimy, umiemy patrzeć na te miejsca innymi oczami. Ale czasem nawet to nie pomaga. Kaloryfer pod oknem stuknął ostrzegawczo i w powietrzu uniósł się delikatny zapach rozgrzanego kurzu. Za oknami gasło zimowe niebo. - Przepraszam - powiedziała Liz. - Nie chciałam ci zawracać głowy moimi niezbyt ważnymi kłopotami. - Nie zawracasz - jego spojrzenie, z ukrytą na dnie nutą melancholii, zatrzymało się na niej na chwilę. - Bardzo cenię to, co tutaj robisz. Liz siedziała jeszcze chwilę bez ruchu, zdając sobie sprawę z tego, co nie zostało wypowiedziane, aż wreszcie wstała, kierując się ku drzwiom. - dostałaś awans - próbował zgadywać Dave Armstrong parę minut później, kiedy wróciła do swojego biurka. - B - wylano cię. C - pomimo oficjalnej dezaprobaty przełożonych wydajesz swoje pamiętniki. D - żadne z powyższych. - Właściwie - odparła Liz - planuję ucieczkę do Korei Północnej. Phenian jest piękny o tej porze roku. Obróciła się na krześle. - Czy kiedykolwiek rozmawiałeś z Wetherbym o czymś innym niż praca? - Nie sądzę - odpowiedział Dave, stukając w klawiaturę. - Spytał mnie kiedyś, czy znam wyniki meczu eliminacyjnego, myślę że właśnie wtedy najdalej zaszliśmy w kontaktach towarzyskich. Czemu pytasz? - Tak sobie. Ale Wetherby to jednak typ szarej eminencji. Nawet jak na to miejsce, nie sądzisz?
A
68
STELLA RIMINCTON
- Uważasz, że powinien raczej brać udział w Celebrity BigBrother? - Wiesz, co mam na myśli. - Niby wiem - zmarszczył się, patrząc na ekran swojego monitora. - Czy słowa „Milad un-Nabi" coś ci mówią? - Tak. Milad un-Nabi to dzień urodzin Proroka. Wypada chyba jakoś pod koniec maja. - Dzięki. Zauważyła mrugającą lampkę wiadomości na panelu telefonu linii stacjonarnej. Ku jej zaskoczeniu było to zaproszenie na lunch od Bruno Mackaya. - Wiem, że to paskudnie lakoniczna wiadomość - powiedział cichy głos - i jestem pewien, że jesteś już z kimś umówiona, ale chciałbym z tobą coś rozkminić, jeśli się zgodzisz. Potrząsnęła głową z niedowierzaniem. To było bardzo w stylu Szóstki - sugerowanie, że właściwie cały ten antyterrorystyczny biznes jest czymś w rodzaju jednego, przydługiego cocktail party. Rozkminić? Liz nic nie rozkminiała. Męczyła się nad różnymi sprawami, ale robiła to samotnie. Chociaż, czemu nie? Przynajmniej będzie okazja przyjrzeć się Mackayowi z bliska. Nawet przy całej tej gadce o nowym duchu współpracy, Piątka i Szóstka nigdy nie będą szczerymi kochankami. Im lepiej pozna swojego partnera, tym mniejsze będą szanse, że ją później wykiwa. Zadzwoniła na numer, który zostawił. Mackay odebrał po pierwszym dzwonku.
RYZYKO ZAWODOWE
69 - Liz! - powiedział, zanim zdążyła otworzyć usta. Powiedz tylko, że możesz. - Mogę. - Fantastycznie! Przyjadę i cię zabiorę. - Spokojnie, dam sobie... Nie dał jej dojść do słowa. - Możesz być na moście Lambeth, po twojej stronie, o dwunastej czterdzieści pięć? Pasuje? -OK. Odłożyła słuchawkę. To może być bardzo interesujące, ale będzie musiała mieć się na baczności. Odwróciła się z powrotem do monitora i wróciła myślami do Faraja Mansoora. Niepokój Fane'a, pomyślała Liz, brał się z wątpliwości, czy kupujący fałszywy dokument w Bremerhaven był tą samą osobą, z którą al Safa kontaktował się w Peszawarze. Pewnie już kazał komuś w Pakistanie sprawdzić ten warsztat samochodowy. Jeśli okaże się, że to jednak różni ludzie i jakiś tam Faraj Mansoor dalej naprawia jeepy przy Kabul Road, to wtedy piłka znów będzie po stronie Piątki. Były spore szanse na to, że Mansoor z Bremerhaven był po prostu kolejnym z niezliczonych ekonomicznych uchodźców, którzy płacili za przemycenie ich do Europy - zwykle przechodząc piekielną odyseję podróży w kontenerach - i teraz szukał sposobu, by przebyć kanał La Manche. Pewnie gdzieś tu, w jednym z brytyjskich miast, jakiś jego kuzyn trzymał dla niego posadę kierowcy mikrobusa. Były spore szanse na to, że cała ta historia to raczej zadanie dla urzędu imigracyjnego, a nie dla wywiadu. Liz miała taką nadzieję.
70
STELLA RIMINCTON
O 12.30 czuła pełne ciekawości napięcie. Szczęśliwy - a może nie - przypadek, sprawił, że była elegancko ubrana. Jej wszystkie normalne ubrania albo jeszcze nie wyschły po praniu albo wciąż czekały na odniesienie do pralni chemicznej, musiała więc włożyć sukienkę od Ronit Zilkhi14, kupioną niegdyś na wesele. Kosztowała fortunę, nawet na wyprzedaży, i trudno było sobie wyobrazić mniej stosowny strój na robocze spotkanie pracowników wywiadu. Żeby jeszcze bardziej skomplikować sprawę, jedyne buty pasujące do tej sukienki były z marszczonego jedwabiu. Wetherby widząc ją w tym stroju lekko uniósł brwi, ale nie skomentował go ani słowem. O 12.40 na jej biurku zadzwonił telefon. Była to, jak podejrzewała, sprawa którą odsyłano sobie nawzajem w całym budynku. Policja zatrzymała grupę fotografów, określających się jako entuzjaści lotnictwa w rejonie amerykańskiej bazy lotniczej w Lakenheath i teraz służba zabezpieczenia USAF domagała się by wszyscy zatrzymani przed wypuszczeniem na wolność zostali sprawdzeni. Liz straciła parę minut, zanim udało jej się przekazać całą sprawę wydziałowi śledczemu, ale wreszcie wypadła z biura, z sukienką od Zilkhi tylko częściowo osłoniętą płaszczem. ost Lambeth, jak się okazało, nie był idealnym miejscem spotkań, przynajmniej w grudniu. Pogodny ranek minął i niebo pociemniało. Porywisty wschodni wiatr smagał rzekę, szarpał Liz za włosy, niosąc
M 14
Ekskluzywna brytyjska projektantka mody, specjalizująca się w romantycznej modzie ślubnej.
RYZYKO ZAWODOWE
71 śmieci i liście zagrażające jej jedwabriym butom. Co gorsza, na moście obowiązywał zakaz zatrzymywania się. Stała tam już pięć minut, z oczami załzawionymi od wiatru, gdy przy krawężniku gwałtownie zahamowało srebrne BMW i otworzyły się drzwi od strony pasażera. Przy akompaniamencie klaksonów innych samochodów, Liz usadowiła się na siedzeniu i Mackay, który miał na nosie okulary słoneczne, ruszył z miejsca. Wewnątrz grał odtwarzacz CD, wypełniając nowoczesne wnętrze samochodu dźwiękami tabli, sitaru i innych orientalnych instrumentów. - Nusrat Fateh Ali Khan - rzucił Mackay, kiedy przejeżdżali rondo Millbank. - Wielka gwiazda na subkontynencie. Znasz jego muzykę? Liz pokręciła przecząco głową i spróbowała przyczesać ręką potargane wiatrem włosy. Uśmiechnęła się do siebie. Facet był zbyt dobry, żeby być prawdziwy - idealny okaz gatunku samców z Vauxhall Cross. Przejeżdżali właśnie przez most, gdy muzyka osiągnęła swoją brzęczącą kulminację. Wpasowali się w powolny ruch na nabrzeżu Alberta i głośniki wreszcie zamarły. Mackay zdjął okulary. - No więc, Liz, jak leci? - W porządku... dziękuję - odpowiedziała. - To dobrze. Spojrzała na niego kątem oka. Miał na sobie jasną, błękitną koszulę, rozpiętą pod szyją i z podwiniętymi do połowy rękawami, tak jakby specjalnie chciał pochwalić się opalonymi, muskularnymi przedramionami. Zegarek, na oko ważący dobre pół kilo Breitling Navitimer. Tatuaż, wyblakły konik morski.
72
STELLA RMINGTON
- No więc... - powiedziała - ...czemu zawdzięczam zaszczyt? Wzruszył ramionami. - Jesteśmy swoimi odpowiednikami, ty i ja. Pomyślałem, że może zjemy razem jakiś lunch, wypijemy kieliszek czy dwa wina i porównamy notatki. - Raczej nie pijam o tej porze - rzuciła Liz i od razu pożałowała swego tonu. Wyszła na zołzę i niepotrzebnie się nastroszyła, a przecież nie było powodu sądzić, że Mackay chce być przyjacielski i nie próbuje czegoś więcej. - Przepraszam, że tak nagle to wyszło, ta propozycja - powiedział Mackay, spoglądając na nią. - Nie ma sprawy. W zasadzie nie jestem damą bywającą na lunchach, chyba że tak nazwiemy kanapkę z kafeterii w Thames House zjadaną przy biurku podczas przeglądania raportów. - Nie zrozum mnie źle - powiedział Mackay, rzucając jej kolejne spojrzenie - ale właściwie wyglądasz jak ktoś, kto bywa na lunchach. - Przyjmuję to jako komplement. Właściwie, jestem tak ubrana, bo dziś po południu mam spotkanie. - Hm. Prowadzisz agenta u Harveya Nicholsa15? Liz uśmiechnęła się i spojrzała na widok za oknem. Wielka, przytłaczająca bryła budynku MI6 wznosiła się nad nimi, gdy Mackay skręcił w lewo w plątaninę jednokierunkowych uliczek Vauxhall. Dwie minuty później skręcali w wąską ślepą uliczkę przy South Lambeth Road. 15
Harvey Nichols to nazwa ekskluzywnego domu towarowego w Londynie, głównego rywala słynnego Harrodsa.
RYZYKO ZAWODOWE
73
Mackay zaparkował BMW na podwórzu małego zakładu wulkanizacyjnego, wyskoczył z wozu i otworzył drzwi Liz. - Nie możesz tu zostawić wozu - zaprotestowała Liz. - Mam z nimi taką małą umowę - powiedział Mackay beztrosko, pozdrawiając gestem ręki człowieka w poplamionym olejem kombinezonie. - Oczywiście nic za darmo, nie mogę tego wliczyć w koszta służbowe, ale mają oko na samochód. Jesteś głodna? - Myślę, że jestem - odpowiedziała Liz. - Świetnie - z tylnego siedzenia wozu wyciągnął krawat w kolorze indygo i granatową marynarkę. Odwinął rękawy koszuli i włożył ją. - Zdjął marynarkę tylko na czas jazdy? - zastanawiała się Liz. - Żebym nie wzięła go za sztywniaka? Mackay zamknął samochód krótkim piknięciem pilota. - Dasz radę przejść w tych butach paręset metrów? - spytał. - Przy odrobinie szczęścia. Skręcili w kierunku rzeki, by po chwili stanąć u stóp nowego luksusowego apartamentowca po południowej stronie Vauxhall Bridge. Mackay skinął na powitanie ochroniarzom i poprowadził Liz przez atrium wprost do ładnej i gwarnej restauracji. Białe obrusy, lśniące sztućce i kieliszki, a za szklanym panoramicznym oknem widok na ciemne wody Tamizy. Większość stolików była zajęta. Przytłumiony pomruk rozmów przycichł na chwilę, gdy weszli. Liz zostawiła swój płaszcz w szatni i poszła za Mackayem do stolika z widokiem na rzekę.
74
STELLA RIMINGTON
- To bardzo miłe i dosyć nieoczekiwane - powiedziała szczerze. - Dziękuję za zaproszenie. - Dziękuję, że się zgodziłaś. - Zakładam, że więcej niż kilku gości to ludzie od was? - Jeden czy dwóch, ale w momencie kiedy szłaś przez salę, moje akcje w firmie skoczyły o sto procent. Zauważysz, będą nas dyskretnie obserwować. Uśmiechnęła się. - Zauważyłam. Powinniście przysłać nam twoich kolegów na przeszkolenie. Przeglądali menu. Mackay pochylił się ku Liz, mówiąc, że potrafi przewidzieć, co zamówi. Wyjął pióro z kieszeni, podał jej i poprosił, żeby zaznaczyła danie, które wybiera. Upewniając się, że nie zauważy jej typów, Liz zaznaczyła pod stołem sałatkę z wędzoną kaczą piersią. To była jedna z przystawek, ale dopisała przy niej „jako danie główne". - OK - powiedział Mackay. - Teraz złóż kartę menu i schowaj do kieszeni. Zrobiła to. Była pewna, że nie mógł zobaczyć tego, co napisała. Kiedy podszedł do nich kelner, Mackay zamówił stek z polędwicy i szklankę włoskiego Barolo. - A dla mojej koleżanki - dodał z lekkim uśmiechem, patrząc na Liz - sałatkę z kaczej piersi. Jako główne danie. - Bardzo sprytne - powiedziała Liz, marszcząc czoło. - Jak to zrobiłeś? - To tajne. Napij się wina. Właściwie miała ochotę na wino, ale postanowiła się trzymać swojej niewczesnej odmowy. - Nie, dziękuję.
RYZYKO ZAWODOWE
75
- Kieliszek. Dotrzymaj mi towarzystwa. - Dobrze, ale tylko jeden. Powiedz mi jak... - Nie masz upoważnienia. Liz rozejrzała się. Nikt inny nie mógł zobaczyć tego, co napisała, nie było też żadnych luster w zasięgu wzroku. - Mądrala. Powiedz mi. - Jak już mówiłem... - Po prostu mi powiedz - wypaliła zirytowana. - OK, powiem. Opracowaliśmy soczewki kontaktowe pozwalające patrzeć przez papier. Mam je w tej chwili na oczach. Zmrużyła oczy, patrząc na niego. Mimo postanowienia o pozostaniu obojętną i traktowaniu tego lunchu jako okazji do rozpoznania drugiej strony, zaczęła odczuwać złość. -1 wiesz co? - ciągnął Mackay półgłosem - one działają też przez materiał. Zanim Liz zdążyła odpowiedzieć, cień padł na ich stolik i gdy spojrzała w górę, ujrzała Geoffreya Fane'a stojącego nad nimi. - Elizabeth. Cóż to za miła niespodzianka widzieć cię po naszej stronie rzeki. Mam nadzieję, że Bruno odpowiednio się tobą opiekuje? - Jak najbardziej - odpowiedziała i zamilkła. Fane starający się być przyjacielski był jeszcze gorszy niż normalnie. Geoffrey skłonił się lekko. - Przekaż moje pozdrowienia Charlesowi Wetherby'emu. Jak wiesz, a przynajmniej powinnaś wiedzieć, darzymy wasz departament najwyższym szacunkiem. - Dziękuję - odpowiedziała Liz. - Przekażę.
76
STELLA RIMINCTON
W tym momencie przyniesiono jedzenie. Fane odszedł, a Liz spojrzała na Mackaya, wychwytując cień porozumiewawczego spojrzenia pomiędzy obydwoma mężczyznami. O co tu chodziło? Przecież nie o to, że jeden z nich zabawiał kobietę głupimi żartami podczas lunchu. Czy to była jakaś zagrywka? Fane nie wyglądał na zaskoczonego jej widokiem. - Powiedz mi - spytała. - Jak to jest tu wrócić? Mackay przeczesał swoje spłowiałe od słońca włosy. - Dobrze - powiedział. - Islamabad to fascynujące, ale hardcorowe miejsce. Byłem tam nieformalnie, nie jako część akredytowanego zespołu dyplomatycznego, co oznaczało, że mogę zrobić dużo więcej jeśli chodzi o pracę z agentami, ale jednocześnie było znacznie bardziej stresujące. - Mieszkałeś poza ambasadą? - Tak, na jednym z przedmieść. Oficjalnie byłem tam jako pracownik jednego z banków, więc co rano pokazywałem się na mieście w garniturze, a wieczorem robiłem rundkę po klubach. Zwykle po tym przez całą noc albo wprowadzałem agentów, albo kodowałem i wysyłałem raporty do Londynu. To było fascynujące - być na pierwszej linii tej gry, ale równocześnie żyłowało człowieka do granic możliwości. - Jak w ogóle trafiłeś do firmy? Uśmiech rozciągnął wykrojoną linię jego ust. - Pewnie tak samo jak i ty. Postanowiłem wykorzystać zawodowo naturalną skłonność do kłamstwa. - Naturalną skłonność do kłamstwa? - Mówiono mi, że zacząłem kłamać bardzo wcześnie. I nigdy nie chodziłem na szkolne sprawdziany bez ściągi.
RYZYKO ZAWODOWE
77
Spisywałem je w nocy przed klasówką rysikiem na bibule, a potem chowałem w oprawce pióra. - I w ten sposób trafiłeś do Szóstki? - Niestety nie. Myślę, że po prostu przyjrzeli mi się na studiach, uznali, że jestem wystarczająco pokręcony i wciągnęli mnie do roboty. - A jaką podałeś motywację wstąpienia do służby? - Patriotyzm. Wtedy to brzmiało dobrze. - A był to prawdziwy powód? - Wiesz, co mówią o firmie. Ostatnia przystań łotrów i tak dalej. Ale tak naprawdę stało się to przez kobietę. Wszystkie te piękne sekretarki w ministerstwie spraw zagranicznych... Zawsze miałem kompleks Moneypenny16. - Jakoś nie widuję tu wielu Moneypenny. Szare oczy zlustrowały pobieżnie pomieszczenie. Wygląda raczej na to, że nie wyszło mi to na zdrowie, prawda? Łatwo przyszło, łatwo poszło. A ty? - Obawiam się, że nigdy nie miałam kompleksu tajnego agenta. Byłam jedną z pierwszych osób, które odpowiedziały na ogłoszenie „Czekasz na Godota?". - Całkiem jak gadatliwy pan Shayler. - Dokładnie. - Myślisz, że wytrwasz? Zostaniesz w służbie aż będziesz miała pięćdziesiąt pięć, sześćdziesiąt, czy ile tam trzeba mieć lat, kiedy się kończy? Czy może przejdziesz do którejś z prywatnych agencji bezpieczeństwa, jak Lynx czy Kroll? A może po prostu dzieci z jakimś bankierem z City? 16
Panna Moneypenny - filmowa sekretarka w MI6, darząca nieodwzajemnionym uczuciem superagenta Jamesa Bonda.
78
STELLA RIMINGTON
- To wszystkie możliwości? Raczej przygnębiająca lista. Kelner podszedł ponownie i zanim Liz zdążyła zaprotestować, Mackay wskazał na ich kieliszki, prosząc jeszcze o wino. Liz wykorzystała chwilę przerwy, by przemyśleć sytuację. Bruno Mackay był niepoprawnym flirciarzem, ale też sympatycznym towarzyszem. Ten dzień mijał jej dużo przyjemniej, niż gdyby do niej nie zadzwonił. - Myślę, że ciężko byłoby mi porzucić służbę - powiedziała ostrożnie. - Żyję tym już od dziesięciu lat. I rzeczywiście tak było. Odpowiedziała na ogłoszenie na ostatnim roku studiów i wstąpiła do służby wraz z wiosennym naborem. Przez pierwsze trzy lata, poza czasem spędzonym na szkoleniach, była asystentką w dziale Irlandii Północnej. Praca polegała na sortowaniu danych, przygotowywaniu pytań, zadań operacyjnych - czasami monotonna, czasami stresująca. Potem przeniosła się do antyinfiltracji, a po kolejnych trzech - a może już czterech? - najpierw nieoczekiwane przeniesienie do Liverpoolu, do policyjnego wydziału w Merseyside, a potem transfer do wydziału przestępczości zorganizowanej w Thames House. Niekończąca się praca, szef sekcji, mrukliwy eks-policjant nazwiskiem Donaldson, dający jej przy każdej okazji do zrozumienia, że nie lubi pracować z kobietami. Wreszcie kiedy sekcja dorobiła się sukcesu, sukcesu, w którym duży udział miała Liz - sprawy przybrały lepszy obrót. Przeniesiono ją do antyterroryzmu, gdzie okazało się, że od pewnego czasu Wetherby obserwował jej działania. - Nie zdziwiłbym się, gdybyś miała tego wszystkiego serdecznie dosyć - oznajmił jej z melancholijnym uśmiechem - patrząc na świat za oknem, na
RYZYKO ZAWODOWE
79 wszystkie możliwości i pokusy, jakie czekają tam na kogoś z twoimi talentami. No i swoboda działania, czas... - Ale wtedy Liz już wiedziała, że nie chce robić nic innego. - Zostanę, ile się da - powiedziała Mackayowi. - Nie potrafiłabym wrócić. Jego ręka powędrowała przez stół i przykryła jej dłoń. - Wiesz, co myślę? - powiedział. - Myślę, że wszyscy jesteśmy wygnańcami z naszej własnej normalnej przeszłości. Liz spojrzała na swoją rękę, na masywny zegarek Breitlinga na jego przegubie i po chwili Mackay cofnął dłoń. Ten gest, jak wszystko inne u niego, był swobodny, nieskrępowany i nie zostawiał po sobie uczucia przykrej niezręczności. Czy te słowa coś znaczą? Sprawiały wrażenie wyświechtanych. Jak wielu kobietom mówił dokładnie to samo, dokładnie tym samym tonem? - A ty? - spytała. - Co zostawiłeś za sobą na tym wygnaniu? - Nic szczególnego. Moi rodzice rozwiedli się, kiedy byłem młody, więc dorosłem gdzieś w drodze pomiędzy domem ojca w Test Valley a matką mieszkającą na południu Francji. - Oboje wciąż żyją? - Obawiam się, że tak. Cieszą się nieprzyzwoicie dobrym zdrowiem. - Wstąpiłeś do służby od razu po studiach? - Nie. Byłem na arabistyce na Cambridge i potem pracowałem w City jako analityk do spraw Bliskiego Wschodu dla jednego z banków inwestycyjnych. Potem byłem w armii terytorialnej w HAC. -HAC?
80
STELLA RMINGTON
- Honourable Artillery Company, najstarszy pułk artylerii w armii. Biegaliśmy po równinie Salisbury i wysadzaliśmy różne rzeczy w powietrze. Dobra zabawa. Ale bankowość straciła dla mnie swój urok po jakimś czasie, więc zgłosiłem się na egzaminy do spraw zagranicznych. Masz ochotę na pudding? - Nie, nie mam ochoty na pudding, i właściwie nie chciałam też drugiego kieliszka wina. Powinnam się zbierać z powrotem na drugą stronę rzeki. - Jestem pewien, że nasi szefowie nie będą mieli nic przeciwko małej... kooperacji między służbami - zaprotestował Mackay. - Wypijmy chociaż kawę. Zgodziła się i Bruno wezwał kelnera. - Więc powiedz mi - podjęła, gdy przyniesiono już kawę. - Jak zobaczyłeś, co napisałam w menu? Zaśmiał się. - Nie zobaczyłem. Ale każda kobieta, z którą tu byłem zamawiała to samo. Liz spojrzała na niego z niedowierzaniem. - Jesteśmy aż tak przewidywalne? - Właściwie byłem tu wcześniej tylko raz, z pół tuzinem innych ludzi, w tym z trzema kobietami - wszystkie zamówiły to, co ty. Ot i cała historia. Spojrzała na niego spokojnie. Wzięła głęboki oddech. - Jak mówiłeś, ile miałeś lat kiedy zacząłeś kłamać? - Nie mam szans, co? - Raczej nie - powiedziała Liz. Opróżniła swój naparstek espresso jednym łykiem. - Choć z drugiej strony, nic mi do tego, z kim jadasz lunch. Spojrzał na nią z lekkim uśmieszkiem na twarzy. Może i racja.
RYZYKO ZAWODOWE
81 - Muszę iść. - Napij się brandy. Albo calvadosu, albo czegoś tam. Na dworze jest zimno. - Nie, dzięki. Lecę. Podniósł ręce do góry, udając, że się poddaje i wezwał kelnera. Niebo na zewnątrz przypominało arkusz stalowej blachy. Wiatr szarpał ich włosami i ubraniami. - Było miło - powiedział Mackay, ujmując jej dłonie. - Tak - zgodziła się, delikatnie uwalniając się z chwytu. - Do zobaczenia w poniedziałek. Skinął głową, drwiący uśmieszek pozostał na miejscu. W tej samej chwili, ku uldze Liz, tuż obok zatrzymała się taksówka i ktoś z niej wysiadł. Ruszyła w stronę auta.
10
D ersthorpe Strand było w najlepszych okolicz nościach miejscem przygnębiającym, a już w grudniu, uważała Dianę Munday, był to abso; lutny koniec świata. Mimo zapiętej pod nos narciarskiej kurtki, w momencie kiedy wysiadała ze swojego jeepa cherokee, przebiegł ją dreszcz. Dianę nie mieszkała w Dersthorpe. Wciąż atrakcyjna mimo pięćdziesięciu kilku lat, z pasmami rozjaśnianych włosów i opalenizną przywiezioną z Barbadosu, mieszkała ze swoim mężem Ralphem w georgiańskim dworze na granicy Marsh Creake, trzy i pół mili na zachód. W okolicy było kilka dobrych pól golfowych, mały klub żeglarski i pub „Trafalgar". Jeśli pojechało się wzdłuż wybrzeża to można było dotrzeć do Brancaster i właściwego jachtklubu, a trzy mile dalej był już Burnham Market który popularnością dorównywał prawie Chelsea-on-Sea z adekwatnymi do tej popularności cenami domów Jednak w Dersthorpe trudno było odnaleźć świadectwo tych atrakcji. Istniał tu wprawdzie pub w stylu country&western („Leniwy W"), parking dla wycieczek, minimarket Londis i kilka smaganych wiatrem budynków
84
STELLA RIMINCTON
publicznych. Latem przy plaży parkował obwoźny bar z hamburgerami. Ale nic więcej Dersthorpe do zaoferowania nie miało. Dalej ku zachodowi, w kierunku Wash, ciągnął się pas pustego wybrzeża, znany wśród miejscowych jako Strand. Na przestrzeni jakiejś mili wzdłuż niego stało pięć bungalowów z lat 50. Jakiś czas temu ktoś, kto zapewne chciał przełamać nieuchronną monotonię nadmorskiego krajobrazu, pomalował te domki na różowo, żółto i pomarańczowo. Jednak po kilku latach słone morskie powietrze wyssało jaskrawe kolory, sprawiając, że farba zaczęła złazić płatami z drewnianych ścian, i znów wybrzeże powróciło do swej wyblakłej monotonii. Żaden z domków nie miał podłączonej telewizji ani telefonu. Dianę Munday kupiła bungalowy na Strand rok wcześniej, jako inwestycję. Nie lubiła ich, w gruncie rzeczy trochę się ich bała - ale po zapoznaniu się z zyskami poprzedniego właściciela uznała, że domki dawały całkiem niezły zysk przy minimalnym wysiłku i kosztach. Bungalowy przez większą część jesieni i zimę stały zwykle puste, ale nawet wtedy pojawiał się czasem jakiś pisarz albo ornitolog-amator. Zaskakująco wielu ludzi ceniło sobie poczucie życia na odludziu, jakie z pewnością dawał im Strand. Nigdy niemilknące uderzenia fal o brzeg, słony wiatr na wydmach, punkt, w którym zbiegało się niebo i morze - dla wielu to było wszystko, czego potrzebowali. Mam nadzieję, że to wystarczy również tej młodej kobiecie, pomyślała Dianę, patrząc na dziewczynę zwróconą plecami do domku wysuniętego najbardziej na za-
RYZYKO ZAWODOWE
85
chód. Pewnie studentka pisząca pracę dyplomową. Ubrana w parkę, dżinsy i trekkingowe buty, w ręku trzymała przewodnik turystyczny, w którym Dianę zamieszczała ogłoszenia. Patrzyła gdzieś ku horyzontowi, a wiatr zwiewał jej włosy na twarz. Wygląda trochę jak Meryl Streep w „Kochanicy Francuza", w skrytości serca podkochująca się w Jeremym Ironsie, tylko młodsza i nie tak ładna. Ciekawe ile ma lat? - zastanowiła się Dianę. Dwadzieścia dwa, może trzy? Wyglądałaby całkiem nieźle, gdyby tylko trochę o siebie zadbała. Zwłaszcza nad włosami trzeba by popracować ten kasztanowy kok aż się prosił o interwencję dobrego fryzjera - ale dziewczyna miała potencjał. Dziewczęta w tym wieku nie rozumiały takich spraw. Dianę starała się kiedyś pomóc Mirandzie i skończyło się to awanturą. - Urocze miejsce, czyż nie? - powiedziała, przywołując na twarz zachęcający uśmiech. - Takie spokojne. Kobieta wzruszyła ramionami, jakby nieobecna. - Ile za tydzień, wliczając kaucję? Dianę rzuciła tak wysoką cenę, jak tylko było to możliwe, po wzięciu poprawki na wygląd klientki. Zachlapany błotem vauxhall astra i parka nie zwiastowały bogactwa, ale też dziewczyna nie wyglądała na zainteresowaną negocjacjami. Pewnie pieniądze rodziców. - Mogę zapłacić gotówką? - Naturalnie - powiedziała Dianę i uśmiechnęła się. Jesteśmy umówione. A przy okazji, nazywam się Dianę Munday, jak pewnie wiesz, a ty... - Lucy. Lucy Wharmby. Uścisnęły sobie dłonie i Dianę zaskoczył mocny, stanowczy uścisk dziewczyny. Załatwiwszy sprawę
STELLA RMINGTON
86 wynajmu, wsiadła do swojego cherokee i odjechała na wschód, w kierunku Marsh Creake. Kobieta, która przedstawiła się jako Lucy Wharmby, patrzyła w ślad za odjeżdżającą terenówką. Gdy samochód zniknął wreszcie w Dersthorpe, wyciągnęła spod kurtki lekką lornetkę Nikona i zlustrowała drogę wzdłuż wybrzeża. Przy dobrej pogodzie, nadjeżdżający samochód będzie widoczny na dobrą milę na wschód czy na zachód. Otworzyła drzwi Astry i wyciągnęła ze środka torbę i plecak, po czym zaniosła je do pomalowanego białą emulsją frontowego pokoju w wynajętym bungalowie. Na stoliku na wprost okna wychodzącego na morze ułożyła swój portfel, lornetkę, okulary, nurkowy zegarek, mały wojskowy kompas, składany nóż i komórkę Nokii. Włączyła ją i upewniła się, że bateria naładowała się podczas poprzedniego noclegu w motelu przy trasie Ali. Była już prawie 15.00. Wreszcie usiadła ze skrzyżowanymi nogami na niedużym dywaniku przy ścianie, przymknęła oczy i zaczęła metodycznie oczyszczać umysł ze wszystkich spraw, które były nieistotne dla realizacji jej zadania.
11
elefon na biurku Liz zadzwonił tuż po 3.30. Połączenie przeszło przez centralę, bo dzwoniący wybrał publiczny numer kontaktowy MI5 i poprosił o skontaktowanie go z oficjalnym aliasem Liz, którego używała kilka lat wcześniej, gdy jeszcze pracowała w wydziale zorganizowanej przestępczości. Człowiek który zadzwonił, znajdował się w budce telefonic|M w Essex i poproszono go, by poczekał, zanim Liz potwierdzi chęć rozmowy z nim. Przedstawił się jako Zander. W momencie gdy Liz usłyszała ten pseudonim, poprosiła o połączenie, wzięła jego numer i oddzwoniła. Minęło już sporo czasu, odkąd ostatni raz Frankie Ferris odezwał się do niej, i nie była pewna, czy ma ochotę, żeby się jeszcze odzywał. Jednak, jeśli już coś skłoniło go do nawiązania kontaktu po trzech latach milczenia, oraz wbrew wszelkim procedurom zadzwonił na publiczny numer centrali, mógł mieć coś ciekawego do powiedzenia. Po raz pierwszy spotkała Ferrisa, gdy była oficerem prowadzącym w zespole przestępczości zorganizowanej
T
88
STELLA RIMINGTON
w operacji przeciwko bossowi półświatka w Essex, imieniem Melvin Eastman, którego podejrzewano między innymi o przerzut dużych ilości heroiny pomiędzy Amsterdamem i Harwich. Obserwacja potwierdziła, że Ferris był jednym z kierowców Eastmana i kiedy Wydział Specjalny z Essex nieco go przycisnął, ten zgodził się dostarczyć informacji o działaniach syndykatu. Wydział Specjalny przekazał go MI5. Od początku swojej kariery w MI5, Liz wykazywała się ogromną intuicją w prowadzeniu agentów. Na jednym biegunie znajdowali się tacy agenci jak Marcepan, współpracujący z poczucia patriotyzmu albo przekonań moralnych, na drugim zaś tacy, którzy robili to dla własnych interesów lub pieniędzy. Zander był gdzieś pośrodku. Był przypadkiem stricte emocjonalnym. Chciał zdobyć szacunek Liz. Chciał, by go doceniła, by obdarzyła go niepodzielną uwagą, by wysłuchiwała litanii jego pretensji do niesprawiedliwego świata. Liz okazała mu swoje zainteresowanie, odczekała i stopniowo zaczęły pojawiać się konkretne informacje. Niektóre z nich miały wątpliwą wartość; jak wielu informatorów pragnących zadowolić swoich opiekunów, Ferris miał skłonność do zasypywania Liz mało istotnymi, słabo zapamiętanymi drobiazgami. Ale udało mu się też zanotować telefony i kontakty niektórych współpracowników Eastmana oraz listę numerów rejestracyjnych samochodów przyjeżdżających do warsztatów w Romford, gdzie mieściła się kwatera główna bossa. To były przydatne informacje i przyczyniły się do powiększenia wiedzy MI5 o działaniach Melvina Eastmana, ale Ferris nigdy nie trafił do kręgu najbliższych współpra-
RYZYKO ZAWODOWE
89 cowników swojego szefa i nie miał dostępu do naprawdę istotnych wiadomości. Spędzał dnie jako szofer, wożąc dziewczyny z kasyn Eastmana na lunche z jego biznesowymi partnerami, dostarczając przemycane papierosy do pubów i pirackie płyty CD i DVD na targowiska. Okazało się, że nie sposób sformułować twardych zarzutów wobec niezwykle ostrożnego Eastmana i ten dalej rósł w siłę. I zapewne zajął się sprzedażą rzeczy dużo niebezpieczniejszych i bardziej dochodowych niż pirackie CD, pomyślała Liz. Był z pewnością odpowiedzialny za regularną dystrybucję extasy w większości klubów nocnych w swoim regionie - co dawało ogromne zyski. Można się było spodziewać, że większość jego legalnych interesów to przykrywki dla przeróżnych przekrętów. Wydział Specjalny z Essex w dalszym ciągu zajmował się tą sprawą, a kiedy Liz przeniosła się do prowadzonego przez Wetherby'ego wydziału antyterrorystycznego, prowadzenie Zandera przejął jeden z ich ludzi, twardy chłopak z Ulsteru, Bob Morrison. I to on, a nie Ferris, powinien do niej zadzwonić, jeśli działoby się coś ważnego. - Powiedz mi Frankie... - zaczęła Liz. - Szykuje się duży przerzut w piątek, na cyplu. Dwudziestu i jeden specjalny, z Niemiec. Ferris mówił powoli, ale był wyraźnie zdenerwowany. - Musisz powiedzieć o tym Bobowi Morrisonowi, Frankie. Nie mam pojęcia co to może znaczyć i nic z tym nie zrobię. - Nic mu, kurwa, nie powiem - to jest informacja dla ciebie.
STELLA RIMINGTON
90 - Nie wiem, co to mogłoby znaczyć, Frankie. Nie zajmuję się już tym tematem i nie powinieneś był do mnie dzwonić. - W piątek, na cyplu - powtórzył Frankie z naciskiem. - Dwudziestu i jeden specjalny. Z Niemiec. Zrozumiałaś? - Zapisałam. Skąd ta informacja? - Od Eastmana. Miał telefon, kiedy byłem w pobliżu parę dni temu. Strasznie się wtedy wkurwił. - Ciągle dla niego pracujesz? - Trochę. - Coś jeszcze? -Nie. - Jesteś w budce telefonicznej? -Ta. - Zanim wyjdziesz, zadzwoń na jakiś inny numer. Nie zostawiaj tego numeru jako ostatniego. Zakończyli połączenie i przez kilka minut Liz wpatrywała się w spisane w notesie urywki zdań. Potem zadzwoniła do Wydziału Specjalnego w Essex i poprosiła o kontakt z Bobem Morrisonem. Po kilku minutach oddzwonił do niej z automatu przy autostradzie. - Ferris powiedział, czemu zadzwonił do ciebie? - spytał policjant głosem zwielokrotnionym przez pogłos. - Nie, nie powiedział - odparła Liz. - Ale wyraźnie dał do zrozumienia, że nie zamierza z tobą rozmawiać. Nastąpiło krótkie milczenie. Połączenie było słabe, w tle Liz słyszała hałas przejeżdżających samochodów i jęk klaksonów. - Jako informator - powiedział Morrison - Frankie Ferris jest spisany na straty. Dziewięćdziesiąt procent pie-
RYZYKO ZAWODOWE
91 niędzy, które płaci mu Eastman, puszcza z miejsca na hazard i nie zdziwiłbym się, gdyby był ćpunem. Pewnie zmyślił całą historię. - Możliwe - powiedziała Liz ostrożnie. Znów długi szum w słuchawce. - ...się nic użytecznego, dopóki Eastman daje mu pieniądze. - A jeśli właśnie przestał? - Jeśli przestał mu płacić, to nie dałbym wiele... - Myślisz, że Eastman będzie chciał się go pozbyć? - Sądzę, że chodziło mu to po głowie. Frankie wie dosyć, żeby go wkopać. Ale nie sądzę, żeby do tego doszło. Melvin Eastman to biznesmen. Bardziej mu się opłaca trzymać Ferrisa jako figuranta, rzucić mu jakiś ochłap... Znów klaksony. - Jesteś pewien... - ...wyciągnie z niego nic istotnego. Są na siebie skazani w gruncie rzeczy. - OK. Chcesz, żebym ci przesłała to, co powiedział mi Frankie? - Jasne, czemu nie? Rozłączyli się. Liz się ubezpieczyła - ale czy ktoś coś zrobi z tą informacją to już inna sprawa. Jeszcze raz spojrzała na urywane zdania. Przerzut czego? Narkotyków? Broni? Ludzi? Przerzut z Niemiec? Skąd oryginalnie pochodzący? Jeśli drogą morską, na co wskazuje „cypel", powinna rzucić okiem na północne porty. Dla pewności - mogły minąć jeszcze godziny, zanim Morrison wróci do biura - postanowiła odezwać się do kontaktów w służbie celnej. Gdzie był najbliższy
STELLA RIMINGTON
92 dogodny punkt lądowania w Wielkiej Brytanii dla statków płynących z któregoś z niemieckich portów? Gdzieś we wschodniej Anglii, a to teren Eastmana. Nikt nie ryzykowałby przemytu trefnego towaru małą jednostką przez kanał La Manche, płynąc z północnego wschodu; popłynąłby raczej ku słabo strzeżonemu odcinkowi wybrzeża pomiędzy Felixtowe a Wash.
12
S usanne Hanke miała 22 metry długości, ale po przeszło trzydziestu godzinach na morzu – Faraj Mansoor nienawidził każdego cala jej przerdzewiałego kadłuba. Był dumnym człowiekiem, ale zupełnie na takiego nie wyglądał, kuląc się w zapaskudzonej wymiocinami ładowni tego starego kutra do połowu krabów, wraz z dwudziestką innych „pasażerów". Większość z nich, podobnie jak Faraj, była Afgańczykami, ale byli tu też Pakistańczycy, Irańczycy, paru irackich Kurdów i cierpiący w milczeniu Somalijczyk. Wszyscy byli ubrani w identyczne, niebieskie kombi nezony mechaników. W magazynie koło doków w Bre merhaven rozebrano ich ze śmierdzących łachów,w ja kich przybyli tu ze swoich odległych krajów, pozwolono się ogolić i wykąpać, ubrano w dżinsy, swetry i kurtki z pomocy charytatywnej, a także wręczono kombinezony. Kiedy zebrali się wokół ogniska zrobionego z ich starych łachmanów, dla postronnego obserwatora mogli wyglądać na grupę zagranicznych robotników. Przed zaokrętowaniem każdy z nich dostał jeszcze kawę, bułki i gorący gulasz jagnięcy - posiłek, który jak wykazało
STELLA RMINGTON
94 osiemnaście miesięcy funkcjonowania Karawany, był do przyjęcia dla większości jej klientów. Karawana powstała, by zapewnić, jak to określali jej organizatorzy, „pierwszorzędny dyskretny tranzyt" ekonomicznych emigrantów i uciekinierów z Azji do północnej Europy i Zjednoczonego Królestwa. Podróż nie przebiegała w luksusach, ale czyniono wysiłki, żeby uczynić ją bardziej znośną. Za dwadzieścia tysięcy dolarów klienci mieli obietnicę bezpiecznej podróży, gwarancję uzyskania odpowiednich dokumentów Unii Europejskiej (w tym paszportów) i 24 godzin pobytu w hostelu po przybyciu na miejsce przeznaczenia. To miało być coś całkiem innego niż dotychczasowe szmugle nielegalnych emigrantów. Do tej pory za ciężkie sumy płacone z góry trafiali oni brudni, zastraszeni i na pół przytomni ze zmęczenia i głodu na pobocza autostrad na południowym wybrzeżu Anglii. Bez pieniędzy, bez dokumentów. Wielu umierało po drodze, zwykle dusząc się w zamkniętych kontenerach i ciężarówkach. Ale ci, którzy zorganizowali Karawanę wiedzieli, że w czasach błyskawicznego przepływu informacji ich najlepszą rekomendacją będzie solidność i gwarancja efektywności. Stąd hala, posiłek, kombinezony, których ponure przeznaczenie stało się oczywiste w chwilę po tym, jak Susanne Hanke wyszła z portu w Bremerhaven. Kuter miał płytkie zanurzenie, może półtora metra, i choć radził sobie całkiem nieźle ze wszystkim, czego można się było spodziewać na Morzu Północnym, to rzucało nim jak jasna cholera. A pogoda, od chwili kiedy Susanne Hanke wypłynęła na otwarte morze, była fatalna, z nieubłaganą, grudniową sztormową falą. Jakby
RYZYKO ZAWODOWE
95 tego było mało, pracujący pełną mocą swych 375 koni Diesel Caterpillara szybko napełnił ładownię mdlącym odorem spalin. Żadna z tych okoliczności specjalnie nie martwiła brodatego szypra Susanne Hanke ani pozostałych dwóch ludzi załogi, gdy trzymali stały zachodni kurs, siedząc w ogrzewanej sterówce, ale miały one katastrofalny wpływ na pasażerów. Radośnie wymieniane papierosy, a nawet optymistyczne kawałki piosenki z jakiegoś hollywoodzkiego filmu szybko zmieniły się w żałosne pojękiwania. Ludzie próbowali usiedzieć na ławkach, ale ustawiczne kołysanie albo uderzało nimi o burty i grodzie, albo wyrzucało ich wprost w lodowatą wodę zęzy pod ich stopami. Kombinezony szybko pokryły ślady żółci i wymiocin, a w kilku przypadkach - krwi z rozbitych nosów i głów. Nad głowami mężczyzn szaleńczo tańczyła siatka wypełniona ich torbami i walizkami. W miarę upływu godzin, pogoda stawała się coraz gorsza. Morze, choć niewidoczne dla ludzi skulonych pod pokładem, wydawało się pasmem górskim. Chwytali się siebie nawzajem, gdy kadłub podnosił się i opadał, znów padali, obijając się o stalowe wręgi ładowni. Godzina za godziną, ich ciała były coraz bardziej poobijane, stopy przemarznięte, gardła i żołądki wycieńczone torsjami, a żaden już nie starał się zachować pozorów godności. Faraj Mansoor skoncentrował się na przetrwaniu. Z zimnem potrafił dać sobie radę, był przecież góralem. Poza Somalijczykiem, jęczącym płaczliwie po jego lewej, wszyscy wytrzymaliby zimno. Ale te niekończące się nudności to co innego, bał się, że osłabią go tak bardzo, że nie będzie w stanie się bronić.
STELLA RIMINGTON
96 Emigranci nie byli przygotowani na trudy czterystumilowej podróży. Tranzyt przez Iran w nieznośnym gorącu kontenera był męczący, ale od granicy z Turcją i dalej - przez Macedonię, Bośnię, Serbię i Węgry, ich wędrówka nie była nazbyt uciążliwa. Zdarzyło się kilka chwil strachu, ale kierowcy Karawany wiedzieli, gdzie granice są najbardziej dziurawe i gdzie najłatwiej przekupić straż graniczną. Większość granic przejeżdżali nocą. W Esztergom, w północno-zachodnich Węgrzech, znaleźli nawet opuszczony plac zabaw i starą piłkę, i choć przez moment mogli się cieszyć ruchem i chwilą na papierosa, zanim wrócili do ciemnego wnętrza ciężarówki, by przejechać rzekę Moravę i wjechać na Słowację. Ostatnią granicę, niemiecką, przekroczyli w Libercu, pięćdziesiąt mil na północ od Pragi, a już dzień później mogli rozprostować nogi w Bremerhaven. Tam, przycupnięci w magazynie wśród starych obrabiarek i stołów warsztatowych, czekali na fotografa. Dwanaście godzin później dostali swoje nowe paszporty, a niektórzy, tak jak Faraj, brytyjskie prawo jazdy. Wraz z innymi dokumentami schował je do kieszeni swojej wiatrówki, którą teraz miał na sobie pod brudnym kombinezonem. Kurczowo trzymając się swojej ławki, Faraj wytrzymał kolejny wzlot i upadek Susanne Hanke. Może to tylko jego wyobraźnia, ale chyba wreszcie te piekielne góry i przełęcze zaczęły maleć? Wcisnął guzik Indiglo na swoim zegarku, była druga nad ranem, czasu brytyjskiego. W nikłym świetle cyferblatu zauważył blade, wylękłe twarze swoich towarzyszy podróży, stłoczonych w ciemnościach ładowni. Żeby dodać im otuchy, zaproponował modlitwę.
RYZYKO ZAWODOWE
97
0 2.30 nad ranem Ray Gunter wreszcie zauważył światło. Lampa na topmaszcie Susanne Hanke była zbyt słaba, żeby dostrzec ją gołym okiem, ale przez noktowizyjną lornetkę wyraźnie widać było na horyzoncie bladą poświatę. - Mam cię - wymamrotał, wdeptując niedopałek papierosa w żwir plaży. Ręce mu przemarzły, ale napięcie, jak zwykle, nie pozwoliło mu myśleć o zimnie. - Ruszamy? - spytał Kieran Mitchell. - Ta. Ruszajmy. Wspólnie zepchnęli łodzie na wodę, czując wilgotną mgiełkę na twarzach i przejmujące zimno wokół łydek. Jako bardziej doświadczony żeglarz Gunter poprowadził pierwszą motorówkę. Złamał lightsticka17, by ten świecił fluorescencyjnym błękitem, i umieścił go w pojemniku na rufie. Nie mogli dopuścić do rozdzielenia się obu łodzi. Oddaleni o parę metrów od siebie mężczyźni zaczęli mozolnie wiosłować przez przybrzeżną mieliznę, walcząc z silnym wschodnim wiatrem. Obaj mieli na sobie ciężkie sztormiaki i kamizelki ratunkowe. Wreszcie, jakieś sto metrów dalej, wciągnęli wiosła i odpalili silniki motorówek. Oba zabulgotały, warknęły, ale ich dźwięk znikł wśród szumu morza i wiatru. Wbijając oczy w chemiczne światło na rufie motorówki Guntera, Mitchell posterował ku otwartemu morzu. 17
światło chemiczne stosowane m.in. w wojsku i ratownictwie, ma postać przezroczystego patyka z elastycznego plastiku wypełnionego płynem. Gdy się go zegnie, „łamiąc" - znajdująca się wewnątrz kapsułka z aktywnym czynnikiem chemicznym pęka, płyny się mieszają i zaczynają świecić - zwykle przez 8 do 12 godzin.
STELLA RMINGTON
98 Dziesięć minut później dobijali do burty Susanne Hanke. Tam, ściskając swój żałosny bagaż, pozbawieni zbrukanych kombinezonów (te zostaną uprane i będą czekać na nowych nieszczęśników), z ładowni wynurzali się kolejni pasażerowie tego rejsu, by po chybotliwych drabinkach zejść do czekających motorówek. Był to powolny i niebezpieczny proces, zwłaszcza że odbywał się w niemal całkowitych ciemnościach i na niespokojnym morzu, ale szczęśliwie w przeciągu pół godziny wszystkich dwudziestu jeden udało się usadzić na miejscach, z bagażem upchniętym pod nogami. Wszystkich, prócz jednego. Ten jeden, grzeczny, ale i stanowczy, uparł się, że musi mieć swój ciężki plecak na plecach. - Jeśli wypadniesz z tym za burtę, koleś - pomyślał Mitchell - to tylko twój własny cholerny pech. Kieran Mitchell znał tylko jedno słowo w języku urdu18 - khamosh, które znaczy „cisza". Póki co nie musiał go używać. Ładunek, jak zwykle, wydawał się wystraszony, zbity w gromadę, pełen szacunku. Uważający się za swoistego patriotę Mitchell nie miał ochoty na zadawanie się z bandą nielegalnych szmatogłowców, i byłby bardziej wesoły, odsyłając ich tam, skądkolwiek przyszli. Ale jako biznesmen - i to biznesmen na pełnym etacie u Meh/ina Eastmana - nie mógł wybrzydzać. Powrotna podróż na wybrzeże zawsze napełniała Mitchella lękiem. Stare rybackie łodzie ledwie mieściły po dwanaście osób i zanurzały się paskudnie głęboko. Umiejętności Guntera sprawiały, że jego pasażerowie do18
Język muzułmańskich grup etnicznych w Indiach i Pakistanie, gdzie jest oficjalnym językiem urzędowym.
RYZYKO ZAWODOWE
99 cierali na ląd w miarę suchą stopą, ale Mitchell nie miał tyle szczęścia. Fale przelewały się przez burty, zalewając wnętrze łodzi. Na koniec ta dygocząca i przemoknięta grupa, która pomagała mu wciągnąć łódź na plażę - zawsze tak się działo - padła hurmem na kolana na mokry żwir i dziękowała Bogu za bezpieczną przeprawę. Wszyscy poza jednym, tym z czarnym plecakiem, który po prostu stał i rozglądał się dookoła. Kiedy łodzie znalazły się na swoich miejscach, Gunter i Mitchell ściągnęli sztormiaki i kamizelki ratunkowe. Gunter schował ich rzeczy w małej, zamykanej szopie na granicy plaży, Mitchell ustawił mężczyzn gęsiego i w szyku wyprowadził z plaży. amienie pod ich stopami zmieniły się w wąską ścieżkę, prowadzącą do żelaznej bramy, którą Mitchell starannie za nimi zamknął. Maszerowali w górę, ku linii drzew widniejącej na tle słabej poświaty fałszywego świtu. Mijając drzewa, doszli do linii żywopłotów i równiny rozległego trawnika, a wtedy ścieżka skręciła w lewo. Dotarli do wysokiego muru i drzwi. Gunter otworzył je kluczem, a Mitchell zamknął, gdy tylko przekroczył je ostatni z nich. Teraz byli na wąskiej bocznej drodze, z jednej strony mając mur, a z drugiej linię drzew. Jakieś pięćdziesiąt metrów dalej, między drzewami, można już było dostrzec ciemną sylwetkę zaparkowanej ciężarówki. Otwierając naczepę, Mitchell wprowadził emigrantów do środka. Kiedy wszyscy przeszli do przedniej części kontenera, podniósł aluminiową barierę zamaskowaną workami i linami, która dosyć wiarygodnie udawała prawdziwą ścianę kontenera. Tuż za nią emigranci
K
100 STELLA RIMINGTON tłoczyli się w klitce głębokiej na jakiś metr, z wentylatorem umieszczonym w suficie. Nie była to może niezawodna kryjówka, ale dla przeciętnego obserwatora, na przykład policjanta z latarką, zaglądającego do środka kontenera, wnętrze wyglądało na puste. Mitchell prowadził. Na początku przez dobre pięć minut skradali się nierówną wiejską drogą, powoli, bez świateł. Wreszcie, tuż przed wjazdem na główną drogę, Mitchell włączył reflektory i przyspieszył. - Pierwszych dziewięciu wysadzimy wcześniej - powiedział. - Założę się, że po drodze zdążyło im przenicować bebechy. - No fakt, wyglądali na zajechanych - zgodził się Gunter, sięgając do kieszeni po papierosy i zapalniczkę. Zwykle na tym etapie operacji zabierał się już do domu, ale dziś miał zamiar podjechać z Mitchellem aż do King's Lynn, gdzie jego siostra Kayleigh miała mieszkanie. Wolałby tam jechać własnym wozem, ale ta durna Munday zaorała tył jego samochodu swoją terenówką. Teraz toyota stała w Brancaster, czekając na nowy bagażnik, światła i wydech. Stary zresztą i tak był w fatalnym stanie, a goście z warsztatu tylko się ucieszyli, mogąc policzyć za nowy i dopisać do rachunku dla ubezpieczalni. W sumie wyszło małym kosztem. Dwadzieścia minut później ciężarówka wjechała na parking zajazdu na trasie A148 tuż koło Fakenham. To tutaj mieli wypuścić „specjalnego". Zawieszenie sapnęło i Gunter sięgnął do schowka po ciężką, długą latarkę Maglite i zeskoczył na asfalt parkingu. Obszedł naczepę, otworzył drzwi, wspiął się do środka i przyświecając sobie latarką, otworzył fałszywą ścianę.
RYZYKO ZAWODOWE 101 Człowiek z plecakiem pojawił się w przejściu. Był średniego wzrostu, lekkiej budowy, z czupryną zmierzwionych czarnych włosów i ostrożnym półuśmiechem. Plecak, na oko drogi, solidny, bez widocznej marki, zwisał ciężko z jego ramion. Ma wypisane Ofiara na czole - pomyślał Gunter. Nic dziwnego, że tymi Pakistańcami tak pomiatają. A jednak ten tu skądś wytrzasnął te dwadzieścia kawałków na przerzut. Pewnie oszczędności życia jego starego, plus zrzutka tuzina ciotek. A wszystko po to, żeby ten biedny skurczybyk mógł spędzić swoje życie, wpieprzając curry i przerzucając gazety w jakiejś zapadłej dziurze w rodzaju Bradford. Niewiarygodne. Gunter zamknął fałszywą ścianę i przyjrzał się młodemu Azjacie znoszonym dżinsom, taniej kurtce, pociągłej, zmęczonej twarzy. Nie po raz pierwszy w życiu dziękował losowi za to, że urodził się jako biały, pod flagą Świętego Jerzego. Patrzył jak „specjalny" schodzi z naczepy na ziemię, rozgląda się w ciemnościach parkingu i zarzuca ciężki plecak na ramiona. Co on tam ma, że tak tego pilnuje? zastanowił się Gunter. Coś cennego, to pewne. Złoto? Gość nie byłby pierwszym nielegalnym, który targa ze sobą sztabkę czegoś błyszczącego. Ray zeskoczył z przyczepy i zamknął ją, z otwartego okna szoferki wysnuwał się dym z papierosa Mitchella. Mansoor wyciągnął dłoń. - Dziękuję - powiedział. - Cała przyjemność po mojej stronie - wybąkał Gunter. Jego sękata dłoń skryła rękę Mansoora. Afgańczyk skinął mu na pożegnanie, wciąż z tym samym półuśmiechem na twarzy. Z plecakiem na grzbiecie ruszył w kierunku białego budynku toalet, jakieś pięćdziesiąt metrów dalej.
102 STELLA RIMINGTON Gunter zdecydował się w jednej chwili i kiedy drzwi budynku uchyliły się, a później zamknęły, podążył za Mansoorem. Wyłączył Maglite, obrócił ją w dłoni i wszedł do pomieszczenia. Jedna z kabin była zajęta, ale poza tym budynek był pusty. Schylił się i zobaczył plecak Mansoora stojący na podłodze zamkniętej kabiny. Plecak poruszał się, tak jakby ktoś przepakowywał jego zawartość. Miałem rację - pomyślał Gunter. Sukinkot coś ukrywał. Potrząsając głową nad perfidią Azjatów, przesunął się w stronę pisuarów i czekał. Kiedy parę minut później Mansoor wyszedł z kabiny z plecakiem przewieszonym przez ramię, Gunter ruszył na niego z wielką Maglite uniesioną do uderzenia jak pałką. Uderzenie trafiło Mansoora w ramię, odrzucając go na bok, a plecak zsunął się na ziemię. Sycząc z bólu, wściekły na siebie za to, że pozwolił zmęczeniu wziąć górę nad ostrożnością, Mansoor desperacko rzucił się w stronę plecaka, ale rybak był już nad nim. Wymachując latarką, zmusił Afgańczyka do cofnięcia się, bo każdy z tych ciosów mógł rozłupać mu szczękę lub czaszkę. Gunter odepchnął plecak poza zasięg ramion Mansoora i kopnął go w krocze. Chwycił łup i ruszył do wyjścia, podczas gdy jego ofiara kuliła się z bólu i walczyła o oddech. Ale ciężar plecaka spowolnił ruchy Guntera i ten, zaskoczony, zawahał się na kilka sekund. To wystarczyło by Mansoor sięgnął rozpaczliwie do wewnętrznej kieszeni swojej kurtki. Krzyknąłby, jeśli miałby siłę - ściągając uwagę tego angielskiego osła na broń, i dając mu do zrozumienia, żeby zostawił plecak, zanim będzie za późno - ale zabrakło mu tchu w płucach. A nie mógł
RYZYKO ZAWODOWE 103 pozwolić, by plecak zginął mu z oczu, to oznaczałoby koniec wszystkiego. Możliwości wyboru Faraja Mansoora zostały zredukowane do zera. Odgłos strzału nie był głośniejszy niż trzask łamanego patyka. Uderzenie ciężkiego pocisku i dźwięk padającego ciała narobiły niewiele więcej hałasu.
13
rzymając sekator w ubranej w rękawiczkę dło ni, Anna Lakeby powoli wędrowała wzdłuż linii ozdobnych krzewów i traw, biegnącej u stóp frontowego trawnika, przycinając obumarłe gałązki. Był piękny poranek, zimny, lecz pogodny; jej gumowce odciskały wyraźne ślady w zmarzniętej trawie. Wysokie do ramion trawy zasłaniały widok na plażę, ale widać było brunatne migotanie morza poniżej. W latach swej młodości Annę można było opisać jako „pociągającą". Z wiekiem jej pociągłe rysy stały się bardziej kościste, ale nie utraciły łagodności. Silne i bezpretensjonalna - była popularną postacią w lokal nej społeczności i niewiele było imprez w Marsh Creake i okolicach, na których nie byłoby słychać jej głośnego wysokiego śmiechu. Tak jak dwór, w którym mieszkała stała się stałym elementem lokalnego krajobrazu. W ciągu trzydziestu pięciu lat małżeństwa Anna nigdy nie polubiła tej rozłożystej, szarej, wiktoriańskiej posiadłości, którą odziedziczył jej mąż. Dom wybudował prapradziadek Perry'ego, na miejscu dużo ładniejszej rezydencji, która spłonęła w pożarze. Annie zawsze
T
106 STELLA RMINGTON wydawał się on przyciężki i niegościnny, ale ogrody otaczające posiadłość były jej dumą i radością. Stare, wietrzejące cegły, trawnik schodzący łagodną pochyłością ku morzu, subtelna gra faktur i barw roślin, materiałów i kolorów - wszystko to sprawiało jej głęboką, nieprzemijającą przyjemność. Pracowała ciężko, by utrzymać to wszystko w należytym ładzie, kilka razy do roku otwierając ogrody dla zwiedzających. Wczesną wiosną ludzie przyjeżdżali z daleka, by podziwiać kwitnące przebiśniegi i tojady. Perry wniósł do ich małżeństwa dom, ale na tym jego udział się skończył. Anna, córka miejscowych właścicieli ziemskich, po śmierci rodziców stała się dziedziczką sporej fortuny, ale zatroszczyła się o to, by jej konta bankowe były oddzielne od kont jej męża. Być może wiele małżeństw nie potrafiłoby funkcjonować na takich zasadach, ale Perry i Anna umieli znaleźć wspólny język bez większych problemów. Lubiła męża i jego towarzystwo, w rozsądnych granicach była skłonna przymknąć oko na jego małe sekrety i przyzwyczajenia, dzięki którym czuł się szczęśliwy. Ale lubiła wiedzieć, jakie jej mąż ma plany, a teraz wyraźnie krył jakąś tajemnicę. Coś się szykowało. Powiew zimnej morskiej bryzy przeskoczył nad wydmami i zakołysał pióropuszami nadmorskich traw. Chowając sekator do kieszeni, Anna ruszyła w stronę ścieżki wiodącej ku plaży. Podobnie jak trawnik, dróżkę pokrywała warstewka szronu, ale Anna zauważyła, że niedawno ktoś musiał nią chodzić. Ten cholerny Gunter, pomyślała. Rzadko widywała go osobiście, ale ciągle napotykała ślady jego obecności - niedopałki papiero-
RYZYKO ZAWODOWE
107 sów, ślady ciężkich buciorów - co niezmiernie ją irytowało. Dać takiemu Gunterowi palec, a chwyci całą rękę. Wiedział, że go nie znosiła, ale nic go to nie obchodziło. Czemu Perry pozwalał mu łazić po ich terenie w dzień i w nocy, nie miała pojęcia. Zawróciła w stronę domu. Linia traw i wydm wyznaczała granicę właściwego ogrodu. Trawnik okalały zmarznięte klomby starych, krótko przyciętych róż. Cały teren był ogrodzony ceglanymi murami, ponad którymi wyrastały klony - teraz bezlistne, odcinające się na tle zimowego nieba. Ten widok na chwilę uspokoił Annę, zanim nie przypomniała sobie o drugiej z przyczyn swej irytacji, czyli o Dianie Munday - która otworzyła dla zwiedzających swój ogród dokładnie w tym samym dniu, co Anna. Co też opętało tę kobietę, Bóg raczył wiedzieć. Dobrze wiedziała, a przynajmniej powinna była wiedzieć, że Anna otwierała ogród dla publiczności zawsze w ostatnią sobotę przed Bożym Narodzeniem. Może nie było zbyt wiele do podziwiania w ogrodzie o tej porze roku, ale taka była tradycja: ludzie płacili po kilka funtów, by móc spacerować po ogrodach - wszystkie zebrane pieniądze szły później na składkę dla pogotowia ratunkowego św. Jana - a potem wszyscy, wierzący i niewierzący, szli na pasterkę i poczęstunek do kościoła. Ale cóż to znaczyło dla takich ludzi jak Mundayowie. Mieli ładny dom, fakt. Wart parę milionów funtów, elegancki georgiański dworek po drugiej stronie wioski, mówiąc precyzyjnie, kupiony za wszystkie premie, dodatki i odprawy, jakie Sir Ralph Munday przyznał sam sobie w ciągu kilku ostatnich lat spędzonych w City. Ogrody
108 STELLA RMINGTON w Creake Manor były również OK - przynajmniej zanim Dianę nie wzięła ich w swoje przesadnie zadbane ręce. Teraz wszędzie było pełno ogrodowych lamp elektrycznych, wymyślnych pergoli i altan, niczym w Sheratonie. I jeszcze ten basen, udający część rzymskiej willi, różowa trawa z pampy... Można by wyliczać bez końca. W każdym razie prezentacja tego ogrodu więcej miała wspólnego z nuworyszowską manifestacją bogactwa, niż ze sztuką ogrodniczą. Cóż robić, uznała Anna - nie każdy urodził się z poczuciem społecznego statusu. Nie chciała robić z siebie nadętej i sztywnej arystokratki, ale ta głupia kobieta mogła chociaż zadać sobie trud sprawdzenia daty. To przecież nic nie kosztuje. Jej myśli przerwał odległy huk odrzutowców. Spojrzała w górę i zobaczyła trzy myśliwce US Air Force kreślące na twardym błękicie nieba łagodne łuki. Przyleciały z Lakenheath... a może z Mildenhall? Ile one spalają paliwa? Pewnie sporo, uznała - całkiem jak ta absurdalnie przerośnięta terenówka Diany. To z kolei przypomniało Annie o policyjnych samochodach śmigających tam i z powrotem po drodze koło domu już dobrze przed śniadaniem. Niezwykłe. To miejsce bywa czasem ruchliwe jak Picadilly Circus. Jeszcze raz poszła ścieżką w kierunku morza. Dwór i ogrody zajmowały wyniesiony cypel terenu, od wschodu i od zachodu okolony przez otwarte mielizny. Podczas przypływu były one zalewane przez morze, ale odpływ zostawiał je odsłonięte i lśniące, królestwo kormoranów, ostrygojadów i innych ptaków. Na końcu cypla, poza granicą ogrodu, rozciągał się siedemdziesięciometrowy
RYZYKO ZAWODOWE 109 spłachetek kamienistej plaży. Był to jedyny fragment dostępnego brzegu na przestrzeni kilku mil i jako taki zapewniał Annie i Perry'emu względną prywatność. A raczej zapewniałby, pomyślała ze złością Anna, gdyby nie to, że tu właśnie Gunter trzymał swoje sieci i łodzie. Kamyki zazgrzytały pod jej nogami, zapach morskiej soli wypełniał powietrze. Poprzedniej nocy był sztorm, przypomniała sobie Anna, ale teraz morze się uspokoiło. Przez chwilę spoglądała ku horyzontowi, słuchając szumu fal. Wtem wśród mokrych kamieni u jej stóp coś przyciągnęło jej wzrok. Schyliła się i podniosła maleńką srebrną rękę, jakiś rodzaj wisiorka. Ładne, pomyślała bezwiednie i wsunęła znalezisko do kieszeni puchowej kurtki. Zrobiła jeszcze kilka kroków po plaży i zatrzymała się nagle, dopiero teraz zadając sobie pytanie - skąd u licha to coś wzięło się na jej plaży?
14
iz dotarła do swojego biurka o 8.30, by zastać tam wiadomość z centrali, nakazującą jej pilny kontakt z Zanderem. Spoglądając na swój kubek FBI i zastanawiając się, czy będzie kolejka do czajnika, włączyła komputer i ściągnęła zaszyfrowaną notkę Frankiego Ferrisa Zostawił numer budki telefonicznej w Chelmsford i prosił żeby dzwoniła o podanej pełnej godzinie, aż odbierze. Zadzwoniła o 9.00. Podniósł już po pierwszym dzwonku. - Możesz mówić? - spytała Liz, trzymając notatnik i ołówek w pogotowiu. - Przez chwilę tak. Jestem w wieżowcu, ale jeśli się rozłączę to... No więc porobiło się, ktoś stuknął gościa na punkcie odbioru. - Zabito kogoś? - Ta. Ostatniej nocy. Nie wiem gdzie, nie znam szczegółów, ale zdaje się, że była strzelanina. Eastman świruje, klnie szmatogłowych i Pakistańców i takie tam... - Do rzeczy Frankie, zacznij od początku. To jest sprawa, o której usłyszałeś od kogoś, czy byłeś wtedy w biurze Eastmana, czy jak?
L
112 STELLA RMINGTON - No więc poszedłem do biura. To w budynku Writtle, który... - Po prostu opowiedz, co się działo. - Dobra, no więc, wpadłem na Kena Purkissa, to magazynier Eastmana. Mówił, żeby nie iść na górę, bo coś się stało i szef szaleje. - Bo ktoś został zabity w miejscu odbioru? -Tak. - Wiesz co to był za odbiór? - Nie. - Powiedział, gdzie to się stało? - Nie, ale myślę, że to na tym cyplu, gdziekolwiek to jest. Ken mówił, że szef mówił, że Szwaby przeciążają siatkę. I że kiedy oni mają problem z głowy, to jego problemy właśnie się zaczynają. I jeszcze różne rzeczy o Pakistańcach i takich tam. - Rozmawiałeś z Eastmanem osobiście? - Nie, wziąłem sobie do serca radę Kena i się zmyłem. Mam się z nim widzieć później. - Właściwie dlaczego mi to wszystko mówisz, Frankie? - spytała Liz, choć znała odpowiedź. Frankie chronił własny tyłek. Jeśli Eastman wpadnie - co może się zdarzyć, jeśli doszło do morderstwa - Frankie nie miał zamiaru iść razem z nim na dno. Chciał mieć jakiegoś asa w rękawie, móc się targować, póki ma jakieś informacje, które może sprzedać, nie siedząc jeszcze w policyjnej celi. A jeśli Eastman się wywinie, to chciał jeszcze móc dla niego pracować. - Chciałem ci pomóc - powiedział Frankie urażonym tonem. - Rozmawiałeś z Morrisonem?
RYZYKOZAWODOWE 113 - Nie gadam z tym skurwielem. Sprawa jest tylko między tobą a mną, albo koniec umowy. - Nie ma żadnej umowy, Frankie - powiedziała Liz spokojnie. - Jeśli masz informacje o popełnieniu morderstwa, musisz zawiadomić policję. - Nie mam im nic konkretnego do powiedzenia - zaprotestował Frankie. - To co wiem i co ci powiedziałem to tylko gadanina. Zamilkł. Liz nie mówiła nic. Czekała. - Myślę, że mógłbym... - Że mógłbyś... - Że mógłbym zobaczyć, co da się zrobić. Jeśli chcesz. Liz przemyślała swoje możliwości. Nie chciała wchodzić w kompetencje Wydziału Specjalnego z Essex, ale wyglądało na to, że Frankie za nic nie będzie chciał rozmawiać z Morrisonem. Więc i tak Liz przekaże im te informacje. - Jak mogę się z tobą skontaktować? - spytała w końcu. - Daj mi jakiś numer. Zadzwonię. Liz podała mu numer i telefon zamilkł. Spojrzała na nabazgrane notatki. Niemcy, Arabowie, Pakistańczycy. Siatka przeciążona. To jakaś historia z narkotykami? Tak to brzmiało. Prochy to była działka Melvina Eastmana. Jego specjalność handlowa, można powiedzieć. Chociaż z drugiej strony wielu handlarzy narkotyków przerzuciło się na przemyt ludzi. Ekonomicznych emigrantów z Chin, Pakistanu, Afganistanu i Bliskiego Wschodu, szmuglowanych za ciężkie pieniądze. Trudno się nie skusić, jeśli już ma się przekupionych strażników granicznych i działającą linię przerzutową.
114 STELLA RIMINGTON Ale Eastman, o ile wiedziała Liz, nie robił interesów z Azjatami. To nie w jego stylu. Znał swoje miejsce, a robienie konkurencji Afgańczykom, kosowskim Albańczykom czy chińskim gangom było daleko poza jego zasięgiem. Można było różnie na to patrzeć, ale w gruncie rzeczy Melvin Eastman był tylko cwanym chłopakiem ze wschodniego Londynu, który szmuglował z Amsterdamu twarde narkotyki i rozprowadzał je po Essex i wschodniej Anglii. Kupował hurtowo i sprzedawał odbiorcom, podczas gdy Holendrzy decydowali o wysyłce i ilościach. Operacja na lokalną skalę - w gruncie rzeczy franchising. Holendrzy mieli jeszcze przynajmniej pół tuzina podobnych Eastmanów na terenie całej Wielkiej Brytanii. Więc jakie interesy mógł robić Eastman z Niemcami, Arabami i Pakistańczykami? Kto został zabity? I co najważniejsze - czy to miało jakiś związek z działaniami terrorystów? Wciąż patrząc na swoje notatki, Liz wzięła telefon i zadzwoniła do biura Wydziału Specjalnego Essex w Chelmsford. Potwierdziła kodem swoją przynależność do zespołu antyterrorystycznego i spytała, czy były jakieś zgłoszone zabójstwa tego ranka. Na chwilę zapadła cisza przerywana tylko szybkim klekotem klawiatury, następnie połączono ją z oficerem dyżurnym. - Nic nie było - powiedział policjant. - Nic nie mamy. Mieliśmy zgłoszenie strzałów z broni palnej przed klubem w Braintree minionej nocy, ale... sekundkę, ktoś próbuje mi coś powiedzieć. Znów chwila ciszy.
RYZYKO ZAWODOWE 115
- Norfolk - powiedział ten sam policjant parę sekund później. - Wygląda na to, że w Norfolk mają zabójstwo. Dziś rano, nie mamy na razie żadnych szczegółów. - Dzięki. Wybrała numer do Wydziału Specjalnego Norfolk. - Mamy zastrzelonego - potwierdził oficer dyżurny w Norwich. - W Fakenham. Znaleziony o szóstej trzydzieści dziś rano. Miejsce to sanitariat na tyłach baru przy całonocnym parkingu dla TIR-ów w Fairmile. Ofiara to miejscowy rybak, Ray Gunter. Kryminalni zajęli się sprawą, ale mamy tam na miejscu naszego człowieka, bo są jakieś wątpliwości co do użytej broni. - Jakie wątpliwości? - Balistycy zidentyfikowali pocisk jako... - w tle słychać było szelest przekładanych papierów - ...kaliber 7,62 mm, podobno nietypowy, prawdopodobnie przeciwpancerny. - Dzięki - powiedziała Liz, zapisując kaliber. - Jak się nazywa wasz człowiek tam? - Steve Goss. Chcesz numer do niego? - Poproszę. Podał jej numer telefonu i zakończył połączenie. Znów przez kilka minut Liz patrzyła na swoje notatki. Nie była ekspertem, ale miała wystarczająco dużo do czynienia z bronią, by wiedzieć że, amunicję 7,62 mm stosowano zazwyczaj w broni wojskowej. Kałasznikow strzelał amunicją o kalibrze 7,62; SLR19 - wycofany już ze służby 19
Self-Loading Rifle - L1A1, brytyjska licencyjna wersja słynnego karabinu FN FAL. Strzela silnym nabojem karabinowym 7,62mmX51. Klasyczny „kałasznikow" - karabinek AK - strzela natomiast słabszym nabojem, tzw. pośrednim, również o kalibrze
116 STELLA RIMINGTON
karabin Armii Brytyjskiej - również. Dobra broń na wojnę, ale raczej niezbyt wygodna do „mokrej roboty". A do tego przeciwpancerna amunicja? O co tu chodziło? Spróbowała połączyć wszystkie fakty. Ale jakkolwiek je dopasowywała, sprawy wyglądały źle. Bez przekonania, raczej z poczucia obowiązku, zadzwoniła do Boba Morrisona. Po raz kolejny policjant oddzwonił do niej z publicznego telefonu, ale tym razem połączenie było lepsze. Słyszał o zabójstwie na parkingu dla TIR-ów, ale nie znał szczegółów. Nigdy nie słyszał o zabitym Rayu Gunterze. Liz powtórzyła mu to, co usłyszała od Ferrisa. Odpowiedzi Morrisona były burkliwe, można było wyczuć żal do swego „bezużytecznego" informatora o to, że pominął go w przekazywaniu informacji. - Zander mówi, że Eastman był wściekły - opowiadała Liz. - Że klął na Pakistańców, szmatogłowych i na przeładowanie sieci. - Też bym klął na miejscu Eastmana. Ostatnia rzecz, jakiej potrzebuje, to kłopoty na swoim terenie. - Norfolk to jego teren? - Na granicy jego terenu, ale tak. - Wyślę ci szczegóły rozmowy z Zanderem. OK? - Jasne, pewnie. Ale jak mówiłem, nie wierzę w ani jedno słowo tego małego szmaciarza. Mimo to prześlij te dane, jeśli możesz. Wysłane - powiedziała Liz i skończyła rozmowę. Ciekawe, czy przekaże dalej tę rozmowę do Wydziału Specjalnego w Norfolk? - zastanowiła się Liz. Z całą
7,62mmX39 (druga cyfra oznacza długość łuski naboju i tym samym wielkość ładunku prochowego).
RYZYKO ZAWODOWE 117 pewnością powinien. Ale możliwe, że nic z tym nie zrobi, z czystego głupiego zadufania. W jakiś sposób Liz wyszłaby wtedy na głupią, a jeśli ktoś potem zadawałby jakieś pytania, Morrison zawsze mógł stwierdzić, że Zander nie był wiarygodnym źródłem informacji. Im więcej o tym myślała, tym bardziej dochodziła do wniosku, że Morrison nic nikomu nie powie. Stał się oportunistą, kimś, kto cały czas stara się iść po linii najmniejszego oporu. Im bardziej cenne okazałyby się informacje Frankiego, tym gorzej wyjdzie na lekceważeniu tego źródła informacji. Więc po prostu pogrzebie sprawę co specjalnie nie przeszkadzało Liz, bo w tym momencie miała wszystkie elementy układanki dla siebie i nikt nie wchodził jej w drogę. Lubiła być w takiej sytuacji. ołówkiem w dłoni Liz patrzyła na wszystkie swoje notatki. Co z nich wynikało? Co można było rozsądnie wywnioskować? Ktoś lub coś zostało „przerzucone" drogą morską z Niemiec i wysadzone „na cyplu". Póki co, to pokrywało się z rodzajem działań Melvina Eastmana, ale nie było jedną z nich - w gruncie rzeczy Liz miała wrażenie, że Eastman wściekał się, bo sprawy wymknęły mu się spod kontroli. Tymczasem rybak, zapewne właściciel łodzi, zostaje zastrzelony na parkingu niedaleko wybrzeża. Zastrzelony najprawdopodobniej z wojskowej broni. Sięgnęła po klawiaturę i przywołała mapę wyśrodkowaną na Fakenham i okolicach. Miasto było położone około dziesięciu mil na południe od Wells-next-the-Sea, na długim północnym wybrzeżu Norfolk. Wells było największym miastem w okolicy na przestrzeni jakichś
Z
118 STELLA RIMINGTON dwudziestu mil wzdłuż tego wybrzeża - większość terenów stanowiły słone moczary i obszary zalewowe, rzadko rozsiane wioski, rezerwaty dzikiego ptactwa i duże, prywatne posiadłości. Odludne nadmorskie pustkowie. Pewnie jest tam kilka posterunków straży wybrzeża i jachtklubów, ale poza tym - idealne wybrzeże dla przemytników. I mniej niż trzysta mil od niemieckich portów. Wystarczy wyśliznąć się z Cuxhaven albo Bremerhaven o zmierzchu, a trzydzieści sześć godzin później w szarówce przed świtem rozładowujesz towar na angielskim brzegu. Więc znów Bremerhaven. Miejsce, w którym wystawiono fałszywe brytyjskie prawo jazdy niejakiemu Farajowi Mansoorowi. Czy było jakieś powiązanie? Gdzieś z tyłu głowy, cicho, lecz natarczywie Bruno Mackay mówił o „niewidzialnym", którego terroryści chcą wykorzystać do działania na terenie Zjednoczonego Królestwa. Czy Faraj Mansoor ma być tym niewidzialnym? Wątpliwe - to raczej będzie ktoś biały. Więc kim jest Faraj Mansoor, i po co kupował fałszywe dokumenty w Bremerhaven? Obywatelem brytyjskim, któremu odebrano prawo jazdy i potrzebował nowego dokumentu? Bremerhaven było znanym źródłem fałszywych paszportów i innych dokumentów tożsamości, a fakt, że Mansoor nie poszukiwał paszportu tylko prawa jazdy mógł wskazywać na to, że nie potrzebuje fałszywego paszportu, bo ma już obywatelstwo. Czy ktoś to sprawdził? Mansoor, zapisała, podkreślając nazwisko. Obywatel brytyjski? Bo jeśli nie był obywatelem Wielkiej Brytanii, to były dwie możliwości. Pierwsza to taka, że przyjeżdża
RYZYKO ZAWODOWE 119 z fałszywym paszportem, który ma skądinąd. Albo, co bardziej prawdopodobne - przyjeżdża do Wielkiej Brytanii taką drogą, że paszport nie będzie mu potrzebny. Że jest kimś, kogo przyjazd musi pozostać zatajony przed władzami. Na przykład ważnym człowiekiem ITS. Kontaktem Dawooda al Safy, którego praca w warsztacie samochodowym była tylko przykrywką dla działalności terrorystycznej. Kimś, kto z takiego czy innego powodu nie mógł ryzykować przechodzenia kontroli granicznej. Instynkt Liz, jej doświadczenie, cała wyrobiona po dziesięciu latach pracy wywiadowczej czujność - podpowiadały jej, że ma do czynienia z niebezpieczeństwem. Nawet pod naciskiem nie potrafiłaby sprecyzować uczuć, które rodziły się w niej, gdy łączyła ze sobą te okruchy informacji i układała z nich określony wzór zdarzeń. Nauczyła się jednak ufać sobie. Nauczyła się, że te wzory - choćby niepewne, niekompletne, niejasno się rysujące - zazwyczaj były zwiastunem zbliżającego się zagrożenia. Poniżej słów Mansoor. Obywatel brytyjski? Dopisała: Wciąż pracuje w warsztacie? Metodyczne przeszukiwanie mapy wybrzeża Norfolk wskazało kilka możliwych cypli. Wysunięty najbardziej na zachód, Garton Head, wysuwał się na kilkaset metrów w morze z mokradeł Stiffkey. Inny przylądek, nie posiadający nazwy, ale podobnej wielkości, wcinał się w zatokę Holkham, jakieś dwanaście mil dalej na zachód. Oba wyglądały na dobre punkty orientacyjne. Trzecia możliwość to maleńki cypel w zatoce Brancaster. Mieścił się na skraju wioski Marsh Creake, kilka mil na wschód od Brancaster.
120 STELLA RIMINCTON Przyjrzała się jeszcze raz wszystkim trzem cyplom, próbując spoglądać na mapę okiem przemytnika. Wszystkie były dosyć podobne, otoczone mieliznami. Cypel w zatoce Brancaster, ze względu na bliskość wioski Marsh Creake wydawał się najmniej dogodny, zwłaszcza że, jak można było sądzić z map satelitarnych, stał na nim duży dom. Właściciel domu tej wielkości raczej nie pozwoliłby na wykorzystywanie go do działalności przestępczej. Chyba że właściciel, czy też właściciele, nie byli obecni. Tego nie dało się stwierdzić, patrząc na kilkucalowy fragment powiększonej mapy na płaskim ekranie monitora. Będzie musiała to sprawdzić osobiście. Pięć minut później Liz siedziała w gabinecie Wetherby'ego, a sam Wetherby uśmiechał się swoim niewesołym uśmiechem. Z łatwością można by go było wziąć za cokolwiek pedantycznego sztywniaka, pomyślała. Faceta w mokasynach i spodniach w kancik, bardziej pasującego do jakiejś zmurszałej katedry uniwersyteckiej, niż do stanowiska szefa nowoczesnej agencji do walki z terroryzmem. Na jego biurku stały, odwrócone tyłem do Liz, dwie fotografie w prostych ramkach. - Co dokładnie zamierzasz ustalić, jadąc tam? - spytał. - W najgorszym razie chciałabym wyeliminować prawdopodobieństwo aspektu terrorystycznego - powiedziała Liz. - Martwi mnie rodzaj użytej broni, nie tylko zresztą mnie - również Wydział Specjalny Norfolk, biorąc pod uwagę, że wysłali tam swojego człowieka. Mam przeczucie, poparte telefonem Zandera> że ktoś wykorzystał organizację Eastmana do nieznanego nam celu.
RYZYKO ZAWODOWE 121 Wetherby, zamyślony, obracał zielony ołówek między palcami. - Czy Wydział Specjalny wie o telefonie Zandera? - Przekazałam informację Bobowi Morrisonowi w Essex - obecnemu prowadzącemu Zandera - ale wiele wskazuje na to, że facet przesiedzi sprawę z założonymi rękami. Wetherby pokiwał głową. - Z naszego punktu widzenia to nie byłaby taka zła rzecz - powiedział w końcu. - Nie taka zła rzecz. Myślę, że powinnaś tam jechać, dyskretnie pogadać z człowiekiem z miejscowego Wydziału Specjalnego - jak on się nazywa? - Goss. - Dyskretnie pogadać z Gossem, zobaczyć, jak się sprawy mają. Przy okazji sprawiać wrażenie, że interesuje cię raczej przestępczość zorganizowana. Ja poczekam na to co powiesz. Jeśli coś ci się nie spodoba, porozmawiam z Fane'em i z miejsca bierzemy się za sprawę. A jeśli nie będzie tam nic dla nas, to... No cóż, będziemy mieli o czym opowiadać na poniedziałkowym spotkaniu. Jesteś pewna, że Zander nie wymyślił sam tej całej historii? - Nie - odpowiedziała szczerze Liz. - Nie jestem pewna. To gość pragnący zwrócić na siebie uwagę, mam też informację od Morrisona, że jest on nałogowym hazardzistą, więc z pewnością ma kłopoty finansowe. Jako agent jest niepewny pod każdym względem. Ale to nie oznacza, że w tym przypadku nie mówi prawdy. Zawahała się. - Nie sądzę, żeby to zmyślił. Był bardzo przestraszony. - Jeśli tak to widzisz - powiedział Wetherby, wkładając ołówek z powrotem do kamionkowego słoika po
122 STELLA RIMINGTON marmoladzie Fortnum & Mason - zgadzam się na twój wyjazd. Ale póki co, mamy tylko sprawę broni kalibru 7,62, która mogłaby sugerować, że to zabójstwo nie jest rezultatem porachunków między handlarzami narkotyków. Albo nieoczekiwanych komplikacji podczas szmuglowania nielegalnych imigrantów. Być może handlarze narkotyków zaczęli nosić karabinki szturmowe. Być może Gunter po prostu znalazł się na niewłaściwym miejscu, w niewłaściwym czasie i zobaczył coś, czego nie powinien był zobaczyć. - Mam nadzieję, że to właśnie tak wyglądało - powiedziała Liz. Skinął głową. - Informuj mnie na bieżąco. - A czy kiedyś tego nie zrobiłam? Spojrzał na nią, uśmiechnął się po swojemu i odwrócił.
15
maleńkiej sypialni po wschodniej stronie bungalowu Faraj Mansoor spał w całkowitym bezruchu i ciszy. Czy to było coś, czego się nauczył - zastanawiała się kobieta. Czy każdy aspekt jego życia był kontrolowaną częścią tajemnicy? Czarny plecak, który Mansoor miał ze sobą w chwili ich spo tkania, był teraz przewieszony przez oparcie łóżka.Czy powierzy jej zawartość tego plecaka? Czy będzie wobec niej otwarty i traktował ją jak partnerkę? Czy będzie oczekiwał, że jako kobieta będzie chodziła za nim i zachowywała się jak służąca? W gruncie rzeczy było jej to obojętne. Najważniejszą rzeczą było wykonanie zadania. Kobieta szczyciła swoim talentem kameleona, gotowością do wcielenia w każdą rolę, jakiej wymagała sytuacja, podjęcia każdego zadania. Na początku w Takht-i-Suleiman instruktorzy ledwie raczyli zauważać jej obecność, ale jej to nie prze szkadzało. Słuchała, uczyła się, była posłuszna. Gdy kazano jej gotować, gotowała. Kiedy kazano jej prać przepocone mundury innych rekrutów, bez skargi zaniosła.
W
STELLA RIMINGTON
124
kosze pełne prania do wadi20 i tam, klęcząc nad źródłem, szorowała ubrania. A kiedy zawiązali jej oczy i kazali na ślepo rozłożyć kałasznikowa, również poradziła sobie z tym zadaniem, jej palce szybko i sprawnie rozkładały części, których nazwy znała tylko po arabsku. Z czasem stała się bezstronnym narzędziem, kluczem do zemsty, Dzieckiem Niebios. Uśmiechnęła się. Tylko ci, którzy przeszli inicjację znali szaloną radość własnego poświęcenia. Być może inszallah - uda się jej przeżyć zadanie. Być może nie. Bóg jest wielki. W międzyczasie było wiele rzeczy do zrobienia. Kiedy Mansoor się obudzi, będzie chciał się umyć - zeszłej nocy w samochodzie czuła stęchły zapach potu i wymiocin i będzie chciał coś zjeść. Woda była podgrzewana przez humorzasty bojler, który stękał i gasł średnio co pięć minut - zużyła już pół pudełka zapałek z kosza w łazience. Elektryczna kuchenka także była na ostatnich nogach. Słone powietrze, domyśliła się, zapewne skraca życie tych urządzeń. Lodówka warczała głośno, ale poza tym pracowała dobrze. Wkrótce po odjeździe Dianę pojechała do Tesco w King's Lynn i kupiła większą ilość gotowych dań do podgrzania. Głównie curry. Nie nazywała się Lucy Wharmby, jak powiedziała Dianę Munday. Ale to, jak miała naprawdę na nazwisko, nie miało już dla niej znaczenia, podobnie jak całe poprzednie życie. Ruch i zmiana była teraz w jej krwi i nie potrafiła już sobie wyobrazić jakiejkolwiek stałości. 20
Wadi (arab.) - pustynny wąwóz, na jego dnie czasami zbiera się woda.
RYZYKO ZAWODOWE 125 Nie zawsze tak było. Na początku, w przeszłości tak odległej, że wydawała się nierealną, było miejsce, które nazywała domem. Miejsce, do którego, z całą naiwnością dziecka, zawsze chciała powrócić. Potrafiła przywołać w najdrobniejszych szczegółach kadry wyrwane z tamtego czasu. Karmienie czerstwym chlebem łakomych kaczek w parku. Maleńki ogród w południowym Londynie i dziecinny basen w tym ogrodzie. Patrzyła na jabłoń i przyciskała szyję do jednej ze ścianek basenu, a woda wypływała nad krawędzią, głaszcząc )t) włosy. Potem zaczynają pojawiać się cienie. Przeprowadzka z przytulnego londyńskiego domu do zimnego bloku, gdzieś w miasteczku uniwersyteckim w Midlandach. Nowa praca jej ojca była prestiżowa, ale dla uwielbiającej książki siedmiolatki oznaczała rozłąkę z jej londyńskimi przyjaciółmi i okropną nową szkołę, gdzie dokuczanie było codziennością. Była okropnie samotna, ale nie żaliła się rodzicom. Wiedziała, że pełne milczącego napięcia dni i trzaskanie drzwiami oznaczają, że oni też mają swoje problemy. Stopniowo zaczęła uciekać do swojego własnego świata. Jej wyniki w szkole, dotąd doskonałe, zaczęły słabnąć. Skarżyła się na dotkliwe bóle brzucha i zostawała w domu, ale nie chciała za nic iść do lekarza. Miała jedenaście lat, kiedy jej rodzice wystąpili o separację. Separacja zakończyła się rozwodem. Pozornie za porozumieniem stron. Rodzice chodzili z wymuszonymi uśmiechami na twarzy - uśmiechami, które nie sięgały ich oczu - i cały czas mówili jej, że wszystko będzie jak kiedyś. Oboje szybko znaleźli nowych partnerów.
STELLA RIMINGTON
126 Ich córka wędrowała pomiędzy dwoma domami, ale sama pozostawała gdzieś obok. Tajemnicze bóle brzucha nie ustawały, miesiączka się nie pojawiała. Pewnego wieczoru rozbiła pięścią szklane drzwi i skończyło się na dziesięciu szwach na dłoni i nadgarstku. Kiedy miała trzynaście lat, rodzice wysłali ją do szkoły z internatem, która cieszyła się opinią ośrodka przyjmującego trudne dzieci. Obecność na zajęciach nie była obowiązkowa i nie było zorganizowanych zajęć sportowych. Zamiast tego zachęcano uczniów do uczestniczenia w projektach teatralnych i uprawiania sztuki plastycznej. Gdy była tam już drugi rok, od nowej żony ojca dostała w prezencie urodzinowym książkę. Przez dwa dni leżała obok jej łóżka; to nie było coś, co mogłoby ją zainteresować. Ale któregoś wieczoru, nie mogąc zasnąć, sięgnęła po nią i zaczęła czytać.
16
omórka Liz zadzwoniła w momencie, gdy w swoz im ciemnoniebieskim audi quattro wlokła się północną obwodnicą, wciśnięta między cysternę a szkolny minibus. Samochód kupiła z drugiej ręki, za część pieniędzy pozostawionych jej przez ojca. Przydała by mu się wizyta w myjni, odtwarzacz CD przeskakiwał ale wóz prowadził się lekko i cicho, nawet gdy jechała w żółwim tempie dziesięciu mil na godzinę. W czasie gdy szukała dzwoniącej komórki w torbie na siedzeniu pasażera, jeden z chłopców jadących minibusem zobaczył ją i wywalił język niczym napalony pies. Dwanaście lat? - zastanowiła się Liz. - Czternaście? Nie potrafiła określać wieku dzieci. Odebrała połączenie. - To ja. Gdzie jesteś? Liz wzięła głęboki oddech. Reszta chłopców z minibusa przywarła już do okien, pokazując obsceniczne gesty i śmiejąc się przy tym w najlepsze. Zmusiła się do odwrócenia wzroku. Nie znosiła rozmów telefonicznych w samochodzie i prosiła Marka, by nigdy - pod żadnym pozorem - nie dzwonił do niej w godzinach pracy.
K
128 STELLA RIMINGTON - Nie jestem do końca pewna. Czemu pytasz? Co się stało? - Musimy porozmawiać. Chłopcy zwijali się ze śmiechu, ich wykrzywione grymasami twarze wyglądały jak przedstawienia demonów ze średniowiecznego obrazu. Nagły deszcz zalał szybę, rozmywając cały obraz. - Czego chcesz? - Tego, czego zawsze chciałem. Ciebie. Dokąd jedziesz? - Wyjeżdżam na dzień lub dwa. Jak tam Shauna? - W wojowniczym nastroju. Chcę z nią porozmawiać w przyszłym tygodniu. Liz włączyła wycieraczki, chłopcy znikli z pola widzenia. - Jakiś konkretny temat? Czy po prostu zapisałeś się na ogólną pogawędkę? - Chcę z nią porozmawiać o nas, Liz. O tym, że się kochamy. I że ją zostawiam. Spojrzała przed siebie, skonsternowana tą deklaracją. Obraz jej przyszłości pękł nagle jak tafla lustra. Nic z tego, to nie ma prawa się wydarzyć. Podczas rozwodu sąd musiałby upublicznić jej dane. - Słyszałaś, co powiedziałem? - Tak, słyszałam - skręciła w Mil, przed nią zamigotały rozproszone światła hamowania innych samochodów. -I? - Co i? - Co o tym sądzisz? - Sądzę, że to najgorszy pomysł, jaki kiedykolwiek słyszałam.
RYZYKO ZAWODOWE 129 - Muszę jej powiedzieć, Liz. Chcę być fair. Poczuła napływającą falę złości, zalewającą jasny bieg jej myśli. - Jeśli jej powiesz Mark, obiecuję, że to oznacza... - To oznacza, że będziemy tylko my, Liz. Tylko my i noc. Wtem, pomysł - mały przebłysk pomysłu - zalśnił w ciemnej chmurze jej furii. - Powiedz to jeszcze raz. - Tylko my... i noc? Noc. Cisza. - O co chodzi? Wciąż tam był, pulsując poza jej zasięgiem. Istotna, może kluczowa myśl. - Zadzwonię do ciebie później rzuciła. - Liz, to jest... mówię o zakończeniu mojego małżeństwa. O tym, że zostawię Shaunę. O naszej przyszłości. Noc. Cisza. Cholera. - Muszę kończyć. Zadzwonię do ciebie. - Kocham cię Liz, OK? Ale nie mogę... Dwa pasy były zamknięte. Mrugające strzałki oznaczały zwężenie ruchu. Niech to szlag! Nie może stracić tego wątku. Mark będzie próbował dzwonić. Wyłączyła komórkę. Dopiero po dziesięciu minutach udało jej się zatrzymać auto i zadzwonić do Gossa. - Możesz mi podać parę szczegółów? - spytała. - Na przykład, czy udało się wam ustalić dokładną godzinę śmierci? - Patolog mówi, że było to gdzieś pomiędzy czwartą piętnaście, a czwartą czterdzieści pięć.
130 STBLLA RIMINGTON - Czy w pobliżu byli jacyś inni ludzie? - Parunastu kierowców TIR-ów, śpiących w swoich kabinach. - Czy strzał obudził któregoś z nich? - Żadnego, z którym rozmawialiśmy. - Widziałeś pocisk? - Tak. Balistycy go znaleźli. - I co, rzeczywiście 7,62? - Tak, ale nietypowy, sądzą, że przeciwpancerny. Stalowy walec, bez żadnego czubka. Może to jakaś przerobiona amunicja. - Przy strzale z tej odległości musieli pewnie kuć ścianę? - No, raczej bez szpachli i nowego tynku się nie obejdzie. Liz zamilkła, przetrawiając informacje. Podmuch wiatru uderzył w samochód. Nie miała pojęcia, gdzie jest. - Dzięki. Będę u was za parę godzin. - OK. Spotkasz mnie w Memoriał Hall - świetlicy w Marsh Creake. To wioska, w której mieszkał zabity. Działamy na razie stamtąd. opiero po prawie trzech godzinach zobaczyła pierwszy drogowskaz prowadzący do Marsh Creake. Stał na skrzyżowaniu dwu wąskich dróg. Po obu stronach, aż po horyzont, rozciągały się smagane wiatrem pola; powyżej niebo ciemniało zapowiedzią deszczu. Małe wioski, czasami liczące tylko po kilka domów, z rzadka urozmaicały panoramę, ich kamienne mury i spadziste dachy widać było już z odległości wielu mil.
D
RYZYKO ZAWODOWE 131 Późnym latem, pomyślała Liz, te pola byłyby jak dywan złota, a przecinające je kanały odbijałyby błękit nieba ponad nimi. Ale teraz cały krajobraz był mokro-brązowy. Pola zaorane, życie uśpione, sekretne. Można by iść przez te błota całą wieczność i nie doszłoby się donikąd. Gdy wjeżdżała do Marsh Creąke, brąz upraw zamienił się w nasycone zielenią pola golfowe. Wprawdzie nikt nie grał, ale kilku zahartowanych bywalców zgromadziło się przed niewielkim budynkiem klubu, którego zielony, blaszany dach pokrywały tu i tam zacieki rdzy. Jechała dalej, mijając kilka bunkrów z jasnego kamienia po jednej stronie drogi i wille w stylu lat 60. po drugiej, aż wreszcie dotarła do morza. Był jeszcze odpływ, za niskim falochronem rozciągały się nierówne, szaro-zielone połacie mielizn. Wąskimi kanałami spływały marszczone wiatrem potoki wody. Sto metrów dalej cały pułk brodzących ptaków patrolował błota przed nadejściem przypływu, sondując piasek dziobami. Spoglądając na wschód, Liz dostrzegła zadrzewiony cypel i dach dużego georgiańskiego domostwa. Czy to był ten widziany na mapie cypel? Z całą pewnością tamten był na zachód od Marsh Creake. Postanowiła tam podjechać, aby się upewnić. Dwie minuty później zatrzymała samochód. Po prawej droga graniczyła z polem golfowym, po lewej - dokładnie w miejscu, gdzie zieleń golfowej trawy przechodziła w brunatne pola - budynek o zasłoniętych okiennicami oknach, ogłaszający się jako klub żeglarski Marsh Creake. Podobnie jak domek klubu golfowego, ten także był zbudowany w miniaturowej skali, za nim zaś kryła się
132 STELLA RIMINGTON niewielka przystań dla tuzina płytko zanurzonych łodzi. Liz słuchała przez chwilę lekkiego zawodzenia wiatru wśród masztów. W tym miejscu nie było szans na wysadzenie ładunku w nocy. Boje połączone z pokrytymi błotem linami na brzegach przystani pokazywały bezpieczny kanał podejścia wśród mielizn, ale podpłynięcie tu bez latarek lub świateł prawie na pewno skończyłoby się wejściem na mieliznę. To nie był cypel Eastmana. Dalej za klubem stał ten duży georgiański budynek, który widziała wcześniej. Creake Manor, jak głosiła tabliczka, robiło bardzo imponujące wrażenie. Na żwirowym podjeździe, przed frontem budynku stał metaliczno-zielony jeep cherokee, za którego kierownicą siedziała blondynka, rozmawiając przez telefon - i o ile Liz dobrze widziała - jednocześnie kartkująca jakiś magazyn. Silnik samochodu pracował na jałowych obrotach, chmura spalin owiewała niskie klomby. Gdy Liz podjechała pod bramę, kobieta spojrzała w jej stronę. Najpierw z zaciekawieniem, potem z lekką irytacją. Liz uśmiechnęła się do1 niej niepewnym uśmiechem turysty i odjechała. Teren posiadłości, otoczony wysokim murem, ciągnął się daleko. Duże drzewa - dęby i buki wznosiły się ponad murowane ogrodzenie. Posiadłość Creake okazała się być ostatnim domem we wsi, ale ani dom, ani klub żeglarski nie wyglądały na przydatne do uprawiania przemytniczego procederu. Wróciwszy do skrzyżowania nad morzem Liz skierowała audi w stronę serca wioski. Marsh Creake miała swój staroświecki urok nadmorskiej osady, ale brakowało jej tego blichtru, który czyni
RYZYKO ZAWODOWE 133 dane miejsce „modnym" i sprawia, że starzy sąsiedzi ustępują nagle miejsca bogatym Londyńczykom przyjeżdżającym na weekendowe wypady. Wioska składała się z garstki domów stojących w nierównych odstępach wzdłuż nadbrzeżnej drogi. Był tam warsztat samochodowy z paroma podnośnikami i zachlapaną olejem podłogą i pub „Trafalgar", który, sądząc po wyglądzie, powstał tuż po II wojnie światowej. Zaraz obok pubu mieściła się nakryta spadzistym dachem świetlica, przez jej okna widać było poustawiane wewnątrz krzesła. Jadąc dalej na zachód, wzdłuż nabrzeża, Liz odkryła kilka sklepów, szkutnika i sklep z pamiątkami, zamknięty poza sezonem. Trochę dalej widać było kilka uliczek z ceglanymi domami i niski budynek komunalny. Za zakrętem drogi kępa jodeł maskowała najbardziej wysunięty na zachód budynek osady. Headland Hall był szarą, raczej pozbawioną wdzięku wiktoriańską budowlą, której neogotyckie wieżyczki sprawiały wrażenie, że stoimy raczej przed ratuszem albo hotelem, a nie prywatnym domem. Po drugiej stronie domu, ledwie widoczny pomiędzy otaczającymi drzewami, rozciągał się ogrodzony murem ogród. Dom był mniej elegancki niż Creake Manor, leżące pół mili na zachód, ale oba dwory uzupełniały się, zamykając jak okładki wioskę leżącą pośrodku, można było nawet wyczuć jakąś rywalizację między nimi. Oba zdradzały bogactwo i wpływy właścicieli. Czy to właśnie pod Headland Hall wysadzono na brzeg tych „dwudziestu i jednego specjalnego"? - zastanawiała się Liz. Wydawało się to niewykluczone.
134 I STELLA RMINGTON awróciła auto i po kilku minutach była już z powrotem w centrum wioski. Zaparkowała audi na nabrzeżu i wyszła wprost w objęcia wschodniego wiatru. Stadko mew poderwało się z betonowej ławki i wśród pełnych protestu krzyków odleciało dalej. Nad wejściem do wiejskiej świetlicy były wypisane słowa In Memoriam. Wewnątrz czuć było chłód i wilgoć budynku, w którym nikt nie mieszka. Większość miejsca w Memoriał Hall zajmowały poustawiane w rzędy, obite materiałem krzesła. W jednym końcu znajdowała się mała scena, zza podciągniętej kurtyny wyglądało stare pianino. W drugim końcu na ustawionym na kozłach stole postawiono laptopa i drukarkę, a tuż obok umundurowana policjantka i mężczyzna, zapewne policjant w cywilnym ubraniu, podłączali magnetowid i telewizor do przedłużacza. Liz rozglądała się jeszcze, gdy podszedł do niej żylasty, rudy mężczyzna w przeciwdeszczowej kurtce. - Mogę w czymś pomóc? - Szukam Steve'a Gossa. - To ja, a ty musisz być... - Liz Carlyle. Rozmawialiśmy przez telefon. - W rzeczy samej - spojrzał na pokryte kroplami deszczu okno. - Witamy w Norfolk! Uśmiechnęli się i podali sobie ręce. Ma około czterdziestu pięciu lat, oszacowała Liz. - Chłopaki jeszcze pracują na tym parkingu, gdzie doszło do strzelaniny, ale fotograf właśnie przysłał nam e-mail ze zdjęciami. Może rzućmy na nie najpierw okiem, a potem chodźmy do pubu zjeść jakąś kanapkę, pogadać i trochę odmarznąć?
Z
RYZYKO ZAWODOWE
135 - Mi pasuje - powiedziała Liz. Skinęła w stronę policjantów, patrzących na nią z rezerwą. Przeszła ponad plątaniną kabli i podeszła wraz z Gossem do stołu na kozłach. Oficer Wydziału Specjalnego przysunął jej jedno z krzeseł, sam siadł na drugim. Jego palce zastukały na klawiaturze laptopa. - OK, Gunter, Raymond... Proszę bardzo. Szereg miniaturek zdjęć ukazał się przed ich oczami. - Pokażę ci po prostu najważniejsze ujęcia - wymamrotał pod nosem Goss. - Albo będziemy tu siedzieć do wieczora. Liz przytaknęła. - Dobra, zawsze mogę sprawdzić potem, gdyby było tam coś, co koniecznie chciałabym zobaczyć. Pierwsze zdjęcie powiększone przez Gossa pokazywało w szerokim ujęciu parking dla TIR-ów. Na dużym placu potężne ciężarówki tkwiły w bezruchu jak prehistoryczne bestie, a ich mokre od deszczu plandeki lśniły. Po lewej widać było niski budyneczek z prefabrykatów z neonem Fairmile Cafe. Wewnątrz świeciły przytłumione światła i kolorowe świąteczne dekoracje. Po prawej mieścił się cementowy blok sanitariatów, wokół którego widać było postacie policjantów w odblaskowych żółtych kurtkach przeciwdeszczowych, przeszukujących ziemię dookoła toalet. Następne zdjęcia pokazywały wnętrze kawiarni. Gdy panował tu ruch i dymiła gorąca kawa i herbata, było to pewnie nawet miłe miejsce, ale pozbawione ludzi sprawiało przygnębiające wrażenie, w żaden sposób nie poprawiane przez papierowe łańcuchy i nadmuchiwanych Mikołajów.
136 STELLA RIMINGTON Trzecia seria to były zdjęcia sanitariatu - najpierw widok z zewnątrz, gdy wokół kręcili się ludzie z patologii w swoich jasnoniebieskich kombinezonach ochronnych. Później zdjęcia wnętrza budynku - pustego, przynajmniej jeśli chodzi o żywych. Pomieszczenia w środku były wyłożone białymi kafelkami, widać było umywalkę, dwa pisuary przykręcone do ściany oraz kabinę toalety. Kolejne zdjęcie pokazywało zbliżenie na zepsuty zamek kabiny. Zamiast rolki papieru, z jednej ze ścian zwisała żółta książka telefoniczna. Ostatnie zdjęcia ukazywały Raya Guntera. Ubranego w białawy sweter i granatowe, dresowe spodnie Adidasa, leżącego na podłodze poniżej szerokiego na metr rozbryzgu wyschniętej krwi i tkanki mózgowej. W samym środku tego makabrycznego śladu znajdował się czarny otwór, tam gdzie kula uderzyła w pokrytą kafelkami ścianę. Długi brunatno-czerwony zaciek spływał stamtąd ku bezwładnemu ciału. Kula weszła pod lewą brwią, pozostawiając twarz w miarę nietkniętą, ale tył głowy zapadł się nad pękniętą czaszką i większość jej zawartości znajdowała się teraz na podłodze. - Kto go znalazł? - spytała Liz, mrużąc oczy z niechęcią, gdy na ekranie pojawiały się szczegóły krwawej jatki. - Jeden z TIR-owców. Chwilę po szóstej rano. - A pocisk? - Mieliśmy szczęście. Przeszedł przez jedną ścianę, ale utkwił w zewnętrznej. - Jakieś ślady zabójcy? - Nic, przeszukaliśmy każdy cal podłogi i ścian. Sprawdzimy też paznokcie ofiary, ale raczej na nic nie liczę.
RYZYKO ZAWODOWE 137 - Gdzie stał zabójca, gdy oddano strzał? - spytała Liz. - Trudno powiedzieć na tym etapie, ale na pewno wystarczająco daleko, by nie było oparzeń od gazów wylotowych, ani drobin prochu. Może jakieś cztery metry. Ktokolwiek to zrobił, znał się na rzeczy. - Czemu tak uważasz? - Strzelał w głowę. Łatwiej byłoby przecież strzelać w korpus, ale nasz zabójca chciał mieć pewność, że jeden strzał załatwi sprawę. Gunter był martwy, zanim ugięły się pod nim kolana. Liz pokiwała głową z aprobatą. - I nikt nic nie słyszał? - Nikt nie przyznaje się, że cokolwiek słyszał. Ale z drugiej strony cały czas jeździły tu ciężarówki, było sporo przypadkowych dźwięków. - Ilu ludzi było w pobliżu? - Dobry tuzin kierowców śpiących w kabinach. Bar zamyka się o północy i otwiera o szóstej rano - wyłączył laptopa i odchylił się na krześle. - Będziemy wiedzieć więcej, kiedy tylko dostaniemy kasetę z kamery przemysłowej, a to powinno nastąpić za jakąś godzinę. Co powiesz na drinka? - Tego drinka, który poprzednio był kanapką? - Tego samego. iepłe wnętrze pubu „Trafalgar" było miłą odmianą po zimnej i smutnej świetlicy. Ściany lokalu pokrywała dębowa boazeria udekorowana portretami lorda Nelsona, węzłami żeglarskimi, okrętami w butelkach i innymi marynarskimi akcesoriami. Ponad kontuarem
C
138 STELLA RIMINGTON umieszczono oprawioną w ramkę czerwoną banderę Marynarki Handlowej Jej Królewskiej Mości. Lokal pachniał środkiem do polerowania drewna i papierosowym dymem. Paru klientów w średnim wieku rozmawiało przy lunchu, sałatkach i piwie. Goss zamówił piwo dla siebie, kawę dla Liz i talerz tostowych kanapek. Liz nie liczyła na dobrą kawę i nie miała akurat specjalnej ochoty na kanapki, ale uznała, że wypada skorzystać z poczęstunku. Wiedziała, że ma tendencję do pogrążania się w pracy i zapominania o tak trywialnych sprawach jak posiłki. Na dodatek jej apetyt psuły jeszcze inne sprawy - echo telefonu Marka. Jeśli mówił serio, to musiała coś zrobić. Zerwać znajomość, zakończyć ten cały romans. Później, pomyślała. Zajmę się tym później. - No więc - zaczęła, kiedy siedli w cichym kącie pubu, z piwem i kawą - ten pocisk kalibru 7,62. Goss pokiwał głową. - Głównie dlatego tu jestem. Wygląda na to, że ktoś użył wojskowej broni. Najpierw myśleliśmy o kałasznikowie albo SLR, ale mamy wątpliwości. Chłopaki głowią się nad tym. - Kojarzysz użycie takiej broni w porachunkach między organizacjami? - Nie w tym kraju. Za duże, niewygodne. Typowy gangster Zjednoczonego Królestwa trzyma się pistoletów - Beretty albo Glocka. Profesjonaliści używają raczej krótkich rewolwerów - 38-ka z tłumikiem robi co trzeba, a jest niezawodna i nie zostawia łusek. Liz zamieszała kawę. - Co myślisz o całej sprawie? Nieoficjalnie?
RYZYKO ZAWODOWE 139 Wzruszył ramionami. - Najpierw myślałem, biorąc pod uwagę, że ten Gunter był rybakiem, że miał coś wspólnego ze szmuglem prochów albo ludzi, i komuś podpadł. Ale drugi pomysł, ku któremu się bardziej skłaniam, to ten, że facet przypadkiem wlazł komuś w drogę podczas roboty - jakimś paskudnym koleżkom z Europy Wschodniej, i musieli go uciszyć. - Ale jeśli tak było, to po co robić to dziesięć mil w głębi lądu, w Fakenham, i to w ruchliwym miejscu? - Oto jest pytanie, prawda? - spojrzał na nią wyczekująco. - Czy twoja obecność tutaj oznacza, że w grę wchodzi jakieś powiązanie terrorystyczne? - Nie wiemy nic, czego wy byście nie wiedzieli - odparła Liz. Formalnie, biorąc pod uwagę fakt, że przekazała wiadomość Zandera Bobowi Morrisonowi, była to prawda. Goss popatrzył na nią, ale zanim zdążył wyrazić jakiekolwiek wątpliwości, przybyły tosty. „ - Czy morderstwo wywołało duże zamieszanie? spytała, gdy barmanka się oddaliła. - Tak. Było spore zamieszanie, gdy znaleziono ciało. Musieliśmy oczyścić miejsce, przegonić TIR-owców za bariery z taśmy. Wyobrażasz sobie, jak nam szło. - Kto dokładnie znalazł Guntera? - Kierowca. Nazywa się Dennis Atkins. Przyjechał z Glasgow w nocy i zatrzymał się w Fairmiłe koło północy. Miał dostarczyć metalowe profile do składu budowlanego w Norwich na ósmą trzydzieści. Bar właśnie się otworzył i facet poszedł się umyć przed śniadaniem. - Sprawdziliście to?
140 STELLA RIMINGTON Goss przytaknął. - Sprawa wygląda koszernie. Atkins był dosyć zszokowany. Goście z kryminalnej potwierdzili jego tożsamość u pracodawcy i odbiorcy towaru. - Zainteresowanie prasy? - Lokalni byli po godzinie, krajowi wkrótce po nich. - Co im powiedział inspektor? - Że znaleziono zwłoki mężczyzny, zabitego strzałem z broni palnej. I że wydamy oświadczenie, jak będziemy wiedzieć więcej. - Napisali, że to Gunter? - Teraz już tak. Spędzili parę godzin, próbując namierzyć jego jedyną krewną, siostrę, która mieszka w King's Lynn. Wygląda na to, że wyszła na noc do pracy i dopiero teraz wróciła do domu. - A czym się zajmuje? - Kayleigh? Niczym szczególnym. Zdejmuje z siebie ciuchy przez kilka nocy w tygodniu w zamkniętym klubie o nazwie „PJ's". - I tym się zajmowała ostatniej nocy? -Tak. - A ofiara, Gunter, wiemy co porabiał ostatniej nocy, poza tym, że dał się zabić? - Jeszcze nie. -1 żadne z aut na parkingu nie należało do niego? - Nie - policja sprawdziła wszystkie. Gunter nie przyjechał żadnym z nich. - Więc mamy go dziesięć mil od domu, na parkingu dla TIR-ów, bez żadnego transportu. - Na to by wyglądało. - Kryminalni mają coś na Guntera? Był notowany?
RYZYKO ZAWODOWE 141 - Właściwie nie. Był przesłuchiwany po awanturze w pubie w Dersthorpe parę lat temu, podobno miał podpalić czyjś samochód, ale w końcu skargi nie wniesiono. Samochód należał do miejscowego drobnego handlarza narkotyków. - Gunter był dealerem? Może brał? - Ujmijmy to tak: nawet jeśli był, to na tak małą skalę, by nie ściągnąć na siebie naszej uwagi. - Ale był takim miejscowym łobuzem? Goss pokręcił głową bez przekonania. - Według kryminalnych, nawet nie. Jak się napił, to pyskował i machał pięściami, ot tyle. - Domyślam się, że był kawalerem? - powiedziała sucho Liz. - Tak - potwierdził Goss - ale nie gejem, choć to była jedna z pierwszych rzeczy, jaka przyszła mi do głowy, gdy znaleziono go w toalecie w Fairmile. - To jakaś pikieta gejów, ten bar? - To w ogóle miejsce na podryw. Domyśl się, jak tych TIR-owców nosi na długich trasach. - Czy Gunter mógł tam się znaleźć w poszukiwaniu kobiety? - spytała Liz. - Możliwe, kilka panienek kręci się w okolicy baru, ale to nie daje nam odpowiedzi na pytanie, jak tam się dostał bez samochodu? Kto go przywiózł? Jeśli znajdziemy odpowiedź, to myślę, że ruszymy w miejsca. Liz przytaknęła. - Co w sumie wiemy o samej strzelaninie? - Niewiele, szczerze mówiąc. Nikt nic nie słyszał, nikt nic nie widział. Dopóki nie dostaniemy pełnego raportu
142 STELLA RIMINGTON z analizy miejsca i dowodów, największa nadzieja to nagranie telewizji przemysłowej. - Kamery na pewno działały zeszłej nocy? - Właściciel lokalu mówi, że tak. To nowy sprzęt. Były przypadki kradzieży z przyczep w zeszłym roku i kierowcy zagrozili bojkotem miejsca, jeśli nie zainstaluje dobrych zabezpieczeń. - W takim razie trzymajmy kciuki. - Trzymajmy. ozmawiali jeszcze przez jakiś czas, ale po chwili zorientowali się, że wałkują te same tematy. Liz starała się w tej rozmowie zachować neutralny dystans. Wydział Specjalny był częścią policji, a informacje często wyciekały z policji do prasy - zwykle w zamian za pieniądze. Goss, jak się wydawało, należał do lepszej części Wydziału Specjalnego, tak jak Bob Morrison był z pewnością jego gorszym obliczem. Ale Liz odetchnęła, gdy zadzwonił inspektor, by powiedzieć im, że nagranie z kamer przemysłowych wróciło z Norwich. - Zdaje się, że jest dosyć kiepskie - powiedział Goss, mocując telefon z powrotem na pasku spodni. - Trzeba będzie je opracować cyfrowo, jeśli mamy wyciągnąć z niego jakieś użyteczne informacje. Liz spojrzała na resztki swojego lunchu. Zostawiła połowę kanapek i nietknięte pikle. Jej obawy co do kawy się potwierdziły. - Pójdę zapłacić - powiedziała. - Thames House stawia. - Bardzo miło z ich strony - powiedział Goss z przekąsem.
R
RYZYKO ZAWODOWE 143 - Znasz nas. Mili i dyskretni. W momencie gdy Liz wstała, za barem zadzwonił telefon. Barmanka podniosła słuchawkę, a w kilka sekund później dosłownie opadła jej szczęka. Właśnie usłyszała o morderstwie, domyśliła się Liz. Nie, słyszała już wcześniej o tym, ale dopiero teraz dowiedziała się, że ofiarą jest Gunter. Pewnie go znała. Chociaż w sumie w takiej wiosce wszyscy się znają. W drodze do baru Liz wyprzedził młody człowiek w skórzanej marynarce i liliowym krawacie. Dziennikarz, pomyślała Liz. Prawie na pewno z tabloidu. Ta specyficzna mieszanka wielkomiejskości i szmiry była łatwa do rozpoznania. - Jeszcze jedno piwko, kochana - powiedział, stawiając na blacie szklankę i kładąc dziesięciofuntowy banknot. Barmanka skinęła lekko i odwróciła się. Po chwili, wciąż jeszcze wyraźnie oszołomiona, przyniosła piwo i wybiła cenę na kasie. Gdy wydawała resztę, Liz zauważyła, że oczy mężczyzny na chwilę się rozszerzyły. - Przepraszam - powiedziała Liz do barmanki. - Zdaje się, że się pomyliłaś. Pan dał ci banknot dziesięciofuntowy. Wydałaś mu resztę z dwudziestki. Barmanka zamarła, kasa wciąż jeszcze była otwarta. Tęga dziewczyna, w wieku może osiemnastu lat, o ciemnych, jakby wystraszonych oczach. - A czy to twój, kurwa, interes? - warknął facet w skórzanej marynarce, odwracając się w stronę Liz. - Odpuść dziewczynie - powiedziała Liz. - Przez ciebie będzie miała manko w kasie.
144 STELLA RIMINGTON Mężczyzna pochylił się nad swoją szklanką. - Chyba mnie pomyliłaś z kimś, kogo to może obchodzić. - Jakiś problem? - spytał Steve Goss, który nagle zmaterializował się obok Liz. - Nie ma sprawy - powiedziała Liz. - Ten gość przypadkiem schował trochę za dużo reszty, ale właśnie miał oddać. - Ach - powiedział Goss spokojnie. - Rozumiem. Facet w skórzanej marynarce zmierzył wzrokiem postać policjanta. Pokręcił głową, jakby jego rozmówcy byli niedorozwinięci umysłowo, po czym z plaskiem położył dziesięciofuntowy banknot na barze i odszedł, zabierając swoje piwo. - Dzięki - powiedziała barmanka, gdy tylko mężczyzna oddalił się kawałek. - Musiałabym dołożyć z wypłaty, jeśli by się okazało, że w kasie czegoś brakuje. - Miejscowy? - spytała Liz. - Nie. Nie widziałam go nigdy przedtem. Kiedy przyszedł, to wypytywał mnie o... - Morderstwo? - Tak, to w Fairmile. Czy znałam tego zabitego i takie tam. - A znałaś? - łagodnie naprowadziła ją Liz. Barmanka wzruszyła ramionami. - Z widzenia, bywał czasami. Jak to w barze. Przekartkowała notes i podała Liz rachunek. - Równo siedem funtów. - Dzięki. Możesz mi wypisać fakturę? Zdenerwowanie powróciło na twarz barmanki. - A właściwie... - powiedziała Liz - nie trzeba. Wyszli na zewnątrz. Wiatr niósł ze sobą urywane strugi deszczu.
RYZYKO ZAWODOWE 145 - Ładnie to załatwiłaś - wyszczerzył się Goss, wciskając dłonie do kieszeni kurtki. - A co byś zrobiła, gdyby gość nie chciał oddać pieniędzy? - Zostawiłabym go na twej łasce - odparła Liz. - My jesteśmy tylko organizacją zbierającą informacje. Nie stosujemy przemocy. - Dzięki!
W
rócili do świetlicy, gdzie zastali Dona Whittena, inspektora prowadzącego sprawę, który właśnie wrócił z Fairmile. Tęgi i wąsaty, potrząsnął energicznie ręką Liz i przeprosił za spartańskie warunki w jakich ją podejmują. - Czy możemy tu załatwić jakieś ogrzewanie? - zażądał, rozglądając się z irytacją po nagich ścianach świetlicy. - To jakaś cholerna lodówka, zimno jak w psiarni. Posterunkowa, która kucała przed magnetowidem, podniosła się niepewnie. Inspektor spojrzał na nią: - Zadzwoń na posterunek i poproś, żeby ktoś przywiózł tu jedną z tych elektrycznych dmuchaw. I czajnik, herbatę, ciasta, popielniczki i w ogóle. Niech to miejsce zacznie jakoś wyglądać. Policjantka skinęła głową i zaczęła wybierać numer na swojej komórce. Policjant w cywilnym ubraniu podniósł kasetę video. - Norwich zidentyfikowało nagranie i przysłało nam kopię filmu z kamery z Fairmile - powiedział. - Ale jakość nagrania jest fatalna. Kamera była źle ustawiona, kaseta przebija i ma zakłócenia. Pracują nad poprawieniem obrazu, ale dostaniemy to dopiero na jutro.
146 STELLA RMINGTON - Tego się obawiałem - mruknął Goss w stronę Liz. Wskazał jej jedno z krzeseł, sam usiadł na drugim. - Może zobaczmy przynajmniej to, co mamy? - zaproponował Whitten, siadając na trzecim krześle. Wyciągnął z kieszeni paczkę papierosów i zapalniczkę, ale przypomniał sobie, że nie ma popielniczek, więc schował je ze złością do kieszeni. Tak jak powiedział policjant po cywilnemu, nagrania z kamery przemysłowej prawie nie dało się oglądać. Za to datownik i zegar na ekranie były wyraziste. - Mamy właściwie dwa okresy aktywności pomiędzy czwartą a piątą rano - powiedział. - Pierwszy to ten. Dwa rozedrgane białe pasma przecięły czerń w chwili, gdy jakiś pojazd wjechał na parking, cofnął się powoli poza kadr i zgasił światła, pogrążając ekran w ciemnościach. - Sądząc po dystansie pomiędzy przednimi a tylnymi światłami, możemy założyć, że to jakaś ciężarówka, prawdopodobnie długi TIR, i prawdopodobnie niezwiązany z naszą sprawą. Jak widzicie, zegar pokazuje godzinę 04.05.0 04.23 zacznie się robić ciekawiej. Patrzcie. Pojawił się drugi pojazd. Tym razem jednak kierowca nie cofał się, by zaparkować. Zamiast tego samochód wyraźnie krótszy od poprzedniego, zwykła ciężarówka, zawrócił, zatrzymał się i zgasił światła na środku placu parkingowego. Tak jak poprzednio ekran pogrążył się w ciemności. - Teraz poczekajmy - powiedział policjant. Po mniej więcej trzech minutach jakiś mniejszy samochód - osobowy, jak domyśliła się Liz - gwałtownie włączył światła, gwałtownie wyjechał tyłem ze swojego
RYZYKO ZAWODOWE 147 miejsca po lewej stronie parkingu, ominął zaparkowaną ciężarówkę, czy też busa - i zniknął za bramą. Minęło jeszcze około pięciu minut i ciężarówka, dużo wolniej, również wyjechała z parkingu. - I to by było na tyle do godziny piątej. Biorąc pod uwagę opinię patologa, określającego godzinę zgonu na czwartą trzydzieści, plus minus piętnaście minut... - Możesz nam to puścić jeszcze raz? - poprosił Whitten. - Przewiń fragmenty, kiedy nic się nie dzieje. Obejrzeli nagranie jeszcze raz. - No, Oscara za zdjęcia za to nie dostaną - powiedział Whitten. Potarł rękami oczy. - Co o tym sądzisz, Steve? Goss zmarszczył się. - Myślę, że pierwszy pojazd, który widzieliśmy, to zwykły TIR. Uważniej przyjrzałbym się drugiemu. Nie parkuje, więc wyraźnie wie, że za chwilę będzie musiał ruszać dalej... Tymczasem Liz wyciągnęła dyskretnie swojego laptopa. Do działu śledczego w Thames House przekazała parę pytań i przy odrobinie szczęścia mogła już liczyć na odpowiedzi. Zalogowała się i zobaczyła, że ma dwie nieodebrane wiadomości z numerami w miejscu imion nadawcy. Liz rozpoznała kody działu śledczego. Deszyfrowanie wiadomości zajęło kilka minut, ale były one zwięzłe i do rzeczy. Namierzyli tylko jednego mieszkańca Wielkiej Brytanii imieniem Faraj Mansoor, był emerytowanym, sześćdziesięciopięcioletnim właścicielem trafiki, mieszkającym w Southampton. Pakistański agent potwierdził za to, że Faraj Mansoor już nie pracuje w warsztacie samochodowym Sher Babar przy Kabul Road w Peszawarze. Wyjechał sześć tygodni temu, nie
148 STELLA RIMINGTON zostawiając adresu. Miejsce jego obecnego pobytu było nieznane. Wyłączyła laptopa i umieściła go ponownie w torbie. Popatrzyła na wyblakły plakat na ścianie, na którym ręcznym, pełnym zawijasów pismem zapraszano na przedstawienie HMS Pinafiore w wykonaniu Brancaster Players. Świetlica była rzeczywiście lodowata, pełna tego bezosobowego zapachu, charakterystycznego dla pustych publicznych budynków. Mocniej otulając się płaszczem, Liz pozwoliła swobodnie płynąć myślom przez wszystkie luźne wątki, na które natrafili do tej pory, badając tę sprawę. Wkrótce jej myśli skupiły się na zagadce dziwnej przeciwpancernej amunicji kaliber 7,62 mm.
17 araj Mansoor obudził się, myśląc, że ciągle jeszcze jest na morzu. Wciąż słyszał szum fal, czuł wracające mdłości, tak jak w momentach, gdy Susanne Hanke zjeżdżała w dolinę między sztormowymi falami. Ale szum morza wydawał się cichnąć, cofać - gdzieś za okno, małe okno o drewnianych ramach, za którym widać było stalowoszare niebo. Wtedy dotarło do niego że fale są daleko, uderzają o kamienistą plażę, a on sam, w pełni ubrany, leży bez ruchu na łóżku. W tym samym momencie przypomniał sobie wszystkie wydarzenia ostatniej nocy, wiedział już, gdzie jest i jak się tu znalazł, wróciło surrealistyczne wspomnienie lądowania na plaży, ataku w toalecie. Odtworzył w pamięci walkę, przejrzał ją w głowie jak film, klatka po klatce i uznał, że winą za to, co się stało może obarczać tylko samego siebie. Odegrał rolę sponiewieranego uchodźcy nieco zbyt wiarygodnie, nie wziął pod uwagę chciwej głupoty Brytyjczyka. W chwili, w której pozwolił mu się zbliżyć, wynik był nieunikniony. Faraj nie miał specjalnych wyrzutów sumienia z powodu tego zabójstwa, obejrzał roztrzaskaną czaszkę
F
ISO' STELLA RMINGTON Guntera bez śladu współczucia i uznał, że drugi strzał jest niepotrzebny i najwyższy czas się stąd wynosić. Ale zabójstwo przyciągnie uwagę, i to było złe. Brytyjska policja to nie głupcy, zrozumieją, że to nie było zwykłe zabójstwo. I podejmą odpowiednie kroki. Poklepał kieszeń spodni, upewniając się, że zabrał z podłogi wystrzeloną łuskę. Na chwilę podniósł ją do nosa i wdychał ostry zapach spalonego kordytu. Broń wybrał z rozmysłem. Poradzi sobie nawet z kamizelką kuloodporną. Kiedy przyjdzie pora, uśmiechnął się ponuro, może dzięki niej zyskać kilka cennych sekund. Postawił stopy na macie z morskiej trawy. Nie powiedział dziewczynie o zabiciu tego przewoźnika - powinna być spokojna, a wiadomość o morderstwie i prawdopodobnym pościgu policji mogła sprawić, że spanikuje. Sam czuł się odległym obserwatorem własnych poczynań. Jak niewyobrażalnie dziwnie było znaleźć się na tym zimnym i odludnym wybrzeżu, w kraju, którego nigdy nie zamierzał odwiedzać, a w którym - nie miał co do tego złudzeń - prawie na pewno zginie. Co się ma stać, to się stanie. Czarny plecak wisiał tam, gdzie pozostawił go zeszłej nocy - na ramie łóżka. Tania wiatrówka, którą dano mu w Bremerhaven wisiała obok, na oparciu krzesła. Pistolet spoczywał na łóżku. Prawie nie pamiętał drogi powrotnej z nocnego parkingu na wybrzeże. Starał się wprawdzie nie zasypiać, ale zmęczenie i mijający efekt skoku adrenaliny w czasie walki przytłumiły zmysły. Zasnął w ciepłym i łagodnie kołyszącym samochodzie. Nie zwrócił uwagi na dziewczynę. Opisywał mu ją jeden z jej instruktorów. Przeszła ciężką próbę w Ta-
RYZYKO ZAWODOWE 151 kht-i-Suleiman, mówił, i nie złamała się, jak większość miękkich kobiet z miasta. Była inteligentna - co było wymogiem koniecznym w ich wojnie, i była też odważna. Faraj wolał jednak nie opierać się na cudzych sądach. Każdy mógł być odważny w pełnej przechwałek, sloganów i presji atmosferze obozu szkoleniowego mudżahedinów, gdzie najgorszym, co mogło cię spotkać były siniaki, pęcherze lub gniew instruktorów. Właściwie nawet półmózgi kretyn potrafi opanować posługiwanie się podstawowymi rodzajami broni i umiejętności komunikacji, jakich tam uczono. Dopiero prawdziwe działanie pokazywało, co tak naprawdę wart jest człowiek. Chwila, w której bojownik musi zajrzeć w głąb swej duszy i spytać: w co tak naprawdę wierzę? Teraz, gdy śmierć stoi u mego boku - gdy czuję jej zimny oddech na policzku - czy potrafię zrobić to, co powinno zostać zrobione? Rozejrzał się. Obok łóżka na krześle leżał złożony czerwony szlafrok. Na łóżku znalazł ręcznik. Z ulgą zrzucił z siebie brudne ubranie i chociaż szlafrok sprawiał wrażenie luksusu trochę nie na miejscu, biorąc pod uwagę okoliczności, ubrał go. Cicho, z bronią w ręku, pchnął drzwi do głównego pomieszczenia bungalowu i boso wszedł do środka. Dziewczyna, odwrócona tyłem, napełniała właśnie elektryczny czajnik wodą z kranu. Miała na sobie granatowy sweter, którego rękawy podwinęła do połowy, ciężki wodoodporny zegarek, dżinsy i wysokie sznurowane buty. Jej włosy - proste, brązowe - sięgały jej do ramion. Odwróciła się i aż podskoczyła z wrażenia, rozlewając trochę wody z czajnika na podłogę. Drugą rękę położyła na sercu.
152 STELLA RIMINCTON - Przepraszam, ale mnie... - pokręciła przepraszająco głową i uspokoiła się. - Salaam aleikum. - Aleikum salaam - odpowiedział poważnie. Spoglądali na siebie przez chwilę. Spostrzegł, że miała orzechowe oczy. Rysy, choć przyjemne dla oka, były przy tym całkowicie nijakie, nie do zapamiętania. Była kimś, kogo można minąć na ulicy, nawet go nie zauważając. - Łazienka? - zaryzykowała. Przytaknął. Smród ładowni Susanne Hanke - wymiocin, potu i cuchnącej zęzy - wciąż ciągnął się za nim. Kobieta musiała na pewno zwrócić nań uwagę zeszłej nocy, w samochodzie. Wyprzedziła go w drzwiach i podała zapinaną na suwak kosmetyczkę, po czym wyszła. Położył pistolet na podłodze i odkręcił kurek gorącej wody. Umieszczony na ścianie bojler zaryczał głucho, i z kranu do wanny pociekł nierówny strumyk brunatnej wody. Otworzył kosmetyczkę. Oprócz typowych przyborów do mycia, w środku był też dobrze wyposażony zestaw pierwszej pomocy, włącznie z nićmi i igłami chirurgicznymi i sterylnymi opatrunkami, mały kompas i wodoodporny zegarek - taki sam, jak na ręku dziewczyny. Faraj pokiwał głową z zadowoleniem i wziął się do golenia. Zanim wanna się napełni, minie jeszcze trochę czasu. Kiedy wreszcie wyszedł z łazienki, posiłek był już gotowy. Miejsca przygotowane, stół nakryty, a w powietrzu unosił się zapach ostro przyprawionego kurczaka. W maleńkiej sypialni przebrał się w rzeczy, które dziewczyna kupiła dla niego w King's Lynn poprzedniego popołudnia. Dobrej jakości ubranie: błękitna koszula, granatowy sweter, beżowe spodnie i trekkingowe buty.
RYZYKO ZAWODOWE 153 Z pewnym wahaniem wrócił do dużego pokoju, zastał tam dziewczynę obserwującą horyzont przez lornetkę. Usłyszała go i odwróciła się, opuszczając okulary. Zmierzyła go wzrokiem od stóp do głów. - Mówisz po angielsku, prawda? Faraj skinął głową i odsunął jedno z krzeseł przy stole. - Chodziłem do anglojęzycznej szkoły w Pakistanie. Spojrzała na niego, zaskoczona. - Obydwoje przebyliśmy długą drogę - powiedział. Ale ważne jest nie to, skąd przychodzimy, ale to, gdzie jesteśmy teraz. Wtedy ona skinęła i jakby budząc się, sięgnęła po łyżkę, by nałożyć jedzenie. - Przepraszam. Mam nadzieję, że będzie dobre. To tylko... - Wygląda świetnie - powiedział. - Proszę, jedzmy. Podała mu talerz. - Ubranie pasuje? Korzystałam z wymiarów, jakie mi przysłali. - Leży dobrze, ale czy te rzeczy nie są... zbyt dobre? Ludzie będą się na mnie patrzeć. - Niech patrzą. Zobaczą dobrze wyglądającego, dosyć zamożnego człowieka na urlopie. Prawnika, a może lekarza. Kogoś, kto ubiera się tak jak oni. Znów skinął głową, powoli. - Słynny brytyjski system klas społecznych. - Właśnie. To wyjaśni im, dlaczego tu jesteś. To jest miejsce, gdzie klasa średnia przyjeżdża grać w golfa, żeglować i pić gin. Anglia jest pełna zamożnych Azjatów. - A wyglądam na takiego? - Będziesz wyglądał, kiedy tylko odpowiednio cię ostrzygę.
154 STELLA RIMINGTON Brwi Mansoora uniosły się na moment, ale po chwili, widząc, że dziewczyna mówi serio, zgodził się. To było właśnie jej zadanie. Podejmować właściwe decyzje. Sprawić, by stał się niewidzialny. Wziął nóż i widelec i zaczął jeść. Ryż był rozgotowany, miał płaski, mączny smak, ale kurczak był dobry. Upił łyk wody ze szklanki i wsunął dłoń do kieszeni swych nowych spodni, wyciągając wysoką łuskę naboju, po czym postawił ją na stole. Dziewczyna zauważyła przedmiot, ale nie powiedziała nic. Faraj jadł w ciszy, żując metodycznie, powoli - jak człowiek przyzwyczajony do oszczędzania sił. Kiedy skończył, sięgnął nad stołem po pudełko zapałek Swan Vesta, rozłupał jedną z zapałek wzdłuż i zaczął czyścić zęby. Wreszcie spojrzał na dziewczynę i przemówił. Wczoraj w nocy zabiłem człowieka - powiedział.
18
C o wiemy o Peregrinie i Annie Lakeby? - spytała Liz. - Nazwisko brzmi raczej arystokratycznie - Są tacy, na swój sposób - powiedział Whitten. - Spotkałem ich parę razy, ona jest dużo bardziej do rzeczy niż on. Właściwie to wesoła, sympatyczna osoba. On jest dużo bardziej twoim stereotypowym sztywniackim, przylizanym arystokratą. - Mamy coś na nich? - spytała Liz z nadzieją. Goss uśmiechnął się. To by było zbyt dobre, by mogło być prawdziwe, co nie? - Jeszcze raz. Co ich łączy z Gunterem? - Trzymał swoje łodzie i sieci na ich prywatnym brzeżu - odpowiedział Whitten. - To wszystko, co Stali w trójkę przed kamiennym łukiem bramy pro wadzącej do Headland Hall. Liz zauważyła, że budowla wygląda jeszcze bardziej ciężko i oficjalnie niż dzisiej szego ranka. W tym położonym między błotnistymi mieliznami i połyskującym morzem budynku było coś z opowieści Dickensa, coś co mówiło o majątku zgromadzonym dzięki okrutnemu wyzyskowi innych.
156 STELLA RMINGTON - To na pewno nie jest dom, który sobie kupię, jak wygram te dziesięć milionów w lotka - mruknął Goss, zerkając na ciężkie, frontowe drzwi z ciemnego dębu. A ty, stary? - Nie ma mowy. Zamienię żonkę na Foxy Deacon i kupię sobie coś na Seszelach - odparł Whitten. - Kto to jest Foxy Deacon? - spytał Goss. - Ta blondyna z Mink Parfait. - Słyszałam dziś rano w radiu, że zespół się rozpadł wtrąciła Liz. - No to tym bardziej. Rzucając niedopałek papierosa w mokre krzaki, Whitten sięgnął do emaliowanego dzwonka. Gdzieś z oddali dobiegło rozdzwonione echo. Drzwi otworzyła im wysoka kobieta o pociągłej twarzy, ubrana w tweedową spódnicę i pikowaną kamizelkę, która wyglądała, jakby właśnie przegrała walkę z krzakiem róż. Spostrzegłszy Whittena i Gossa uśmiechnęła się szeroko, odsłaniając długie zęby. - Inspektor Whitten, prawda? - Detektyw inspektor, proszę pani, zgadza się. A to detektyw sierżant Goss i koleżanka z Londynu. Zębaty uśmiech wędrował od jednego do drugiego. Jednak spoza zasłony dobrych manier wyższych klas wyglądał niepokój. Ona wie, że nie jestem z policji, pomyślała Liz. Wie, że nasza obecność oznacza kłopoty. - Jesteście tu z powodu tej okropnej historii z Rayem Gunterem? - Obawiam się, że tak - powiedział Whitten. - Rozmawiamy ze wszystkimi, którzy go znali i mogą mieć jakieś informacje o jego poczynaniach.
RYZYKO ZAWODOWE 157
- Oczywiście. Proszę. Wejdźcie i usiądźcie. Ruszyli za nią długim korytarzem wyłożonym wzorzystymi kaflami. Ściany ozdabiały lisie głowy21, sportowe dyplomy i nierozpoznawalne portrety przodków. Część z nich tkwiła w całkowitym mroku, inne wydobywało z ciemności blade światło wpadające przez wysokie gotyckie okna. Peregrine Lakeby oddawał się lekturze Financial Timesa przed płonącym kominkiem, w wysokim pokoju o ścianach wypełnionych książkami. Wiele z nich było połączonymi rocznikami magazynów - Horse & Hound, The Field, The Shooting Times - a jedną z półek zajmowały w całości wydania almanachu krykieta Wisdena. Gdy weszli, wstał, poczekał, aż Anna znajdzie im miejsca, po czym ponownie usiadł, składając gazetę w sposób manifestujący jego anielską cierpliwość. - Jak rozumiem, jesteście tu z powodu biednego pana Guntera? Jest przystojny jak na swój wiek, pomyślała Liz, ale niestety bardzo dobrze zdaje sobie z tego sprawę. W spojrzeniu jego szaroniebieskich oczu kryła się jakaś drwiąca pycha. Pewnie na dodatek miał się za Casanovę. Whitten, który kartkował notatnik, podjął rozmowę. - Tak, proszę pana. Musimy zadać kilka rutynowych pytań. Tak jak tłumaczyłem pani Lakeby, rozmawiamy ze wszystkimi, którzy znali Guntera. Brwi Anny Lakeby zmarszczyły się. - Prawdę mówiąc, właściwie nie znaliśmy go zbytnio. Nie w ścisłym 21
Tradycyjne trofeum myśliwskie w Wielkiej Brytanii. Wypchana lisia głowa (czasem wraz z zawieszoną kitą) zamocowana do ozdobnej deski.
STELLA RMINGTON
158 sensie tego słowa. To znaczy przychodził i wychodził, i tak dalej, widywało się go w okolicy, ale... Jej mąż wstał, podszedł do ognia i kilkakrotnie od niechcenia trącił polana starym, stalowym bagnetem. - Anno, może zrobisz nam dzbanek kawy? Z pewnością... - Zwrócił się do Whittena i Gossa. - Chyba że wolicie panowie herbatę? - Proszę się nie kłopotać, panie Lakeby - powiedział Whitten. - Ja dziękuję. - Ja też - dodał Goss. - Panno... - Ja również dziękuję, nie trzeba. W gruncie rzeczy Liz miała ogromną ochotę na mocną kawę, ale czuła, że powinna okazać solidarność z pozostałymi. Zauważyła, że Lakeby unikał używania nazwisk jej kolegów - subtelny sposób, by pokazać im, gdzie jest ich miejsce. Przynajmniej według Lakeby'ego. - W takim razie tylko dla mnie - rzucił Peregrine lekko. - I jeśli mamy jakieś delicje, to też prosiłbym" 0 parę. Uśmiech Anny stężał na chwilę, po czym wyszła z pokoju. Kiedy zniknęła za drzwiami, Perry wyciągnął się w fotelu. - Więc powiedzcie mi, co się właściwie stało? Słyszałem, że biedak ponoć został zastrzelony. Czy to prawda? - Tak, sir, na to wygląda - potwierdził Whitten. - Wiecie dlaczego? - To właśnie staramy się teraz ustalić. Może nam pan powiedzieć, jak wyglądała pańska znajomość z panem Gunterem?
RYZYKO ZAWODOWE 159 - Cóż, w gruncie rzeczy, podobnie jak jego ojciec i dziadek wcześniej, trzymał parę łodzi na naszej plaży. Płacił nam za to jakieś grosze i mieliśmy prawo pierwszeństwa, kupując jego połowy. Nie było tego zbyt dużo w ostatnich latach. - Odpowiadał panu ten układ? - Nie widziałem powodu, by go zrywać. Ben Gunter, ojciec Raya, był bardzo porządnym chłopem. - A Ray nie był już... tak porządny? - No, Ray był raczej nieoszlifowanym diamentem. Były jakieś sprawy związane z piciem, ale myślę, że są wam znane. Myśmy nie mieli z nim żadnych kłopotów. I nie mogę sobie wyobrazić, dlaczego ktokolwiek miałby zadawać sobie trud zabijania go. - Wie pan, kiedy po raz ostatni Gunter wypłynął na połów? Albo w jakimkolwiek innym celu? Leniwy uśmiech pozostał na miejscu, ale szaroniebieskie oczy spojrzały uważniej. - Co ma pan dokładnie na myśli? Jaki inny mógłby to być cel? Whitten uśmiechnął się niewinnie. - Nie mam nic na myśli, nie znam się na pływaniu i łodziach. - Odpowiedź brzmi: nie. Nie mam pojęcia, kiedy wypływał po raz ostatni na morze ani dlaczego. Miał swój własny klucz do ogrodzenia, przychodził i wychodził kiedy chciał. - Czy jest ktoś, kto mógłby wiedzieć? - Handlarz ryb w Brancaster pewnie by wiedział. Nazywa się... Anna będzie wiedziała. Whitten pokiwał głową i zapisał coś w notesie. - O której zwykle wypływał na połów?
160 STELLA RMINGTON
Peregrine nadął policzki i wypuścił powietrze z namysłem. Kłamiesz, pomyślała Liz. Cały czas kłamiesz. Ukrywasz coś. Czemu? - To zależało od przypływu, zwykle o świcie. Potem wracał z połowem do Brancaster już w dzień. - Kupowaliście od niego ryby? - Czasami. Miał pozwolenie na pół tuzina pułapek na homary, więc jeśli spodziewaliśmy się gości na obiedzie, to zdarzało nam się brać kilka od niego. Albo okonie morskie, jeśli były jakieś większe - w ostatnich latach rzadko. - Więc był po prostu rybakiem? To było jego jedyne źródło dochodów? - O ile wiem, tak. Odziedziczył dom przy kościele i zdaje się wynajmował go przez jakiś czas, ale z pewnością nie miał żadnej innej pracy. - Jak pan myśli, czemu w takim razie ktoś uznał za konieczne go zastrzelić? Lakeby wyciągnął ramiona na oparciu. - Chcecie wiedzieć co myślę? Myślę, że cała sprawa to jakaś fatalna pomyłka. Ray Gunter był... no nie był to zbyt wyrafinowany gość. Pewnie wypił kolejkę czy dwie za dużo w „Trafalgarze" albo w tym paskudnym miejscu w Dersthorpe i... kto wie? Wszczął bójkę z nieodpowiednim człowiekiem? - Ale w takim razie czemu znalazł się w Fairmile tak wcześnie rano? - Nie mam pojęcia. Zawsze uważałem, że to miejsce jest jak wrzód. Poza tym, jak pewnie wiecie, ma reputację pikiety dla pederastów. - Czy w takim razie możliwe jest, że Gunter właśnie tego tam szukał? Męskiego towarzystwa?
RYZYKO ZAWODOWE 161 Lakeby żachnął się. - Cóż, możliwe, że tak było. Muszę przyznać, że nigdy nie myślałem o nim pod tym kątem. No, Heleną Trojańską to on nie był, jak pewnie zauważyliście sami... Anno, czy przypuściłabyś, że Ray Gunter był pedziem? Z lekkim brzękiem jego żona postawiła tacę w orientalne wzory na stoliku przed kominkiem. - Osobiście bym tak nie powiedziała, zwłaszcza po tym, jak spotykał się z Cherisse Hogan. - Na miłość boską. Kim u licha jest Cherisse Hogan? - Córką Elsie Hogan. Pamiętasz Elsie? Naszą sprzątaczkę? Wyszła od nas z domu pół godziny temu. - Nie wiedziałem, że ma na nazwisko Hogan. Ani że jest zamężna. - Nie jest. Urodziła Cherisse, będąc jeszcze w szkole. W ten sposób dostała to mieszkanie komunalne w Dersthorpe. - Spotykali się regularnie? - spytał Whitten. - Nie tak regularnie, jak chciałby tego Gunter - powiedziała Anna. - Cherisse ttią przynajmniej kilku adoratorów, przyciąga oczy, jak to mówią. - Gdzie mogę spotkać tę młodą damę? - Zwykle stoi za barem w „Trafalgarze". Liz spojrzała porozumiewawczo na Gossa, ale ten pozostał nieporuszony. Za to Peregrine Lakeby wyprostował się zaskoczony. - Ta gruba dziewczyna? - spytał. Brwi Anny uniosły się. - Peregrine! To niezbyt rycerskie. - Jak długo trwała jej znajomość z Gunterem? - wciął się Whitten.
162 STELLA RIMINGTON - Cóż - powiedziała Anna - nie był to idylliczny romans, jakby on tego chciał. Według tego, co mówi Elsie, Cherisse miała na oku lepszy kąsek. - A konkretnie? - spytał Goss. - Właściciela pubu. Pana Badgera. Peregrine osłupiał. - Clive'a Badgera, skarbnika klubu golfowego?! Ten facet ma dzieci na uniwersytecie i kłopoty z sercem! - Może i ma, ale według Elsie na zapleczu trwa wymiana czułych spojrzeń. - Nic mi o tym nie mówiłaś. - Nigdy nie pytałeś - uśmiechnęła się Anna. - To prawdziwa nadmorska Gomora, jeśli uważnie posłuchać, co ludzie gadają. Dużo lepsze od telewizji. Peregrine dopił swoją kawę. - Cóż, miejmy nadzieję, że Badger ma ubezpieczenie na życie. To wszystko, co mogę powiedzieć na ten temat. Odstawił filiżankę i spodek na tacę, przeciągnął się i spojrzał znacząco na zegarek. - Coś jeszcze? Bo jeśli nie, to mam... jeszcze dziś parę spraw do załatwienia. - To wszystko - powiedział Whitten, ale nie ruszył się z miejsca. - Bardzo panu dziękujemy za poświęcony czas. Zwrócił się do Anny: - Zastanawiam się, czy zanim pójdziemy, moglibyśmy zadać pani Lakeby jeszcze kilka pytań? Anna ponownie pokazała zęby w uśmiechu. - Oczywiście. Proszę pytać. Perry, ruszaj, skoro musisz. Lakeby zawahał się, wstał i z zaciśniętymi wargami opuścił pokój. Gdy stukot jego kroków ucichł na kafel-
RYZYKOZAWODOWE 163 kach korytarza, Anna wyciągnęła puchowe piórko ze swojej pikowanej kamizelki i obracała je w palcach. - Rozmawiając z panami zupełnie szczerze - powiedziała - nie znosiłam Raya Guntera, nie znosiłam tego, że się tu kręcił. Pojawiał się nagle, wychodził z mgły jak duch, śmierdząc starymi rybami i znów znikał, nie mówiąc ani słowa. Zresztą nawet w zeszłym tygodniu mówiłam Perry'emu, że nie chcę, aby dłużej korzystał z naszego terenu, ale... -Ale? - Ale Perry z jakiegoś niepojętego powodu był do niego przywiązany. Po części pewnie ze względu na starego Bena Guntera, mimo że ten zmarł lata temu, a po części... powiedzmy, że jeśli sprawa trafiłaby do sądu i przegralibyśmy... - Sprawy wyglądałyby wtedy dużo gorzej? - Właśnie. W każdym razie, jakkolwiek by to nie wyglądało od strony prawnej, Ray Gunter coś kombinował. - Jak pani sądzi, co? - spytał Whitten. - Nie wiem. Słyszałam hałasy w nocy. Ciężarówki jeżdżące po drodze, rozmowy. - To raczej coś, czego można się spodziewać, biorąc pod uwagę, że musiał jakoś dostarczać połów do miasta. - O trzeciej nad ranem? Może jestem stara i głupia, i na pewno nie powiedziałabym ani słowa, gdyby Ray dalej kręcił się w okolicy, ale... Potrząsnęła głową i zamilkła. - Czy pani mąż również słyszał te hałasy? - Nigdy - uśmiechnęła się. - Co oczywiście czyni mnie tym bardziej starą wariatką, której wydają się różne rzeczy, i w ogóle nadającą się tylko na złom.
STELLA RIMINCTON
164 -W to raczej wątpię - powiedział Whitten sucho. - Proszę mi powiedzieć, czy możemy rzucić okiem na ogród i miejsce, gdzie Gunter trzymał swoje łodzie? - Ależ oczywiście. Dzisiaj jest dosyć wietrznie, ale jeśli wam to nie przeszkadza... Cała czwórka ruszyła przez dom, do wyjścia prowadzącego do ogrodu. Na kamiennej podłodze stały tam rzędy kaloszy, wisiały ubrania ogrodnicze i myśliwskie. Sam ogród, jak spostrzegła Liz, był dużo bardziej atrakcyjny, niż zdradzałby to przyciężkawy wiktoriański front domu. Długi, prostokątny trawnik, obramowany kwietnikami i drzewami, ciągnął się aż ku linii wysokich nadmorskich traw, opadając lekko ku morzu. Pomiędzy drzewami po obu stronach widać było błotniste mielizny częściowo zalane nadchodzącym przypływem. - Jak pewnie wiecie, tylko nasz dwór ma jedyny w miarę dobry kawałek brzegu, na którym można wylądować na przestrzeni kilku mil w obie strony - wyjaśniła Anna Lakeby. - Z tego powodu od zawsze trzymano tu łodzie. Klub żeglarski ma swoją przystań, ale nie nadaje się ona na nic większego lub cięższego niż „świetlik". - To rodzaj łodzi? - spytał Whitten. - Tak, to rodzaj takich małych łódek do nauki żeglowania. Chodźmy rzucić okiem na plażę. Parę minut później stali wśród wydm i traw, spoglądając na kamienistą plażę i morze. - Rzeczywiście, prywatna, odcięta plaża, prawda? powiedziała Liz. - Mury, drzewa i wydmy osłaniają nie tylko od wiatru, ale też przed wzrokiem - powiedziała Anna. - Ale ma pani rację, jest odcięta.
RYZYKO ZAWODOWE 165 - Czy dzisiaj był ktoś na plaży? - Tylko ja. Rankiem. - Zauważyła pani coś niezwykłego? Anna zastanowiła się chwilę. - Nic, co bym zapamiętała - odparła. - Którędy dostawał się tu Gunter? Anna wskazała na niewielkie drzwi umieszczone w murze po prawej stronie. - Tamtędy. Prowadzi do alejki biegnącej wzdłuż domu. Miał swój klucz. Whitten skinął głową. - Jeśli nie ma pani nic przeciwko temu, chciałbym przysłać tu kilku moich ludzi, żeby rzucili na to okiem. Anna również skinęła, zgadzając się. - Panie Whitten, myśli pan, że Ray Gunter był zamieszany w coś nielegalnego? Narkotyki, albo coś takiego? - Za wcześnie o tym rozstrzygać - powiedział inspektor. - Ale to nie jest wykluczone. Pani L&kćby zamyśliła się, wyraźnie posmutniała. Martwi się o swojego męża, pomyślała Liz, bynajmniej nie o Guntera. I ma powody, żeby się martwić, bo Perry bez wątpienia kłamał. Czy Goss i Whitten zdają sobie z tego sprawę? Czy połączyli części układanki? Jeśli nie, to Liz nie mogła im otwarcie pomóc.
19 dy wychodzili z podjazdu Headland Hall, Liz spojrzała na zegarek. Była trzecia. - Muszę wracać do Londynu - powiedziała do Whittena. - Ale zanim pojadę, mogę rzucić okiem na dom Raya Guntera? - Jasne. Ktoś z moich ludzi cię tam zaprowadzi. Podniósł kołnierz, osłaniając się przed powracającym deszczem. - Co myślisz o Lakebych? - Myślę, że wolę ją, niż jego - odpowiedziała Liz. Miałeś rację. Skinął głową. - Nigdy nie lekceważ wyższych sfer. Potrafią być dużo milsi, lub dużo wredniejsi, niż ci się wydaje, że to możliwe. - Nie wątpię - uśmiechnęła się Liz. Jak się okazało, Ray Gunter mieszkał w chacie o kamiennych ścianach, tuż za warsztatem. Towarzysząca Liz policjantka ze świetlicy otworzyła kluczem oklejone policyjną taśmą drzwi i wpuściła ją do środka. Chociaż z zewnątrz chatka była całkiem atrakcyj na, w środku robiła zdecydowanie gorsze wrażenie. Ściany były poplamione tłuszczem, sufit pożółkły od
G
168 STELLA RIMINGTON papierosowego dymu. Kuchenki gazowej nikt nie czyścił od miesięcy, a sterta brudnych naczyń piętrzyła się w zlewie. Spojrzenie Liz wędrowało od porzuconych butów i sztormiaków tworzących stertę w jednym kącie, do kuchennego stołu, na którym wciąż leżał bochenek krojonego chleba z supermarketu, rozłożony na lokalnej gazecie. Obok stało opakowanie margaryny, otwarty słój z marmoladą i popielniczka zaimprowizowana z pudełka po chińskim jedzeniu na wynos. Otworzyła dużą stojącą zamrażarkę. Wewnątrz nie było nic poza mrożonymi rybami, zapakowanymi w plastikowe torby i opatrzonymi szczegółowymi odręcznymi opisami. Łosoś, dorsz, węgorz... Przynajmniej w tej kwestii Ray Gunter wykazywał sumienność. U dołu schodów, na małym stoliku stał telefon. Ścianę obok pokrywały wypisane na niej numery telefonów. Wśród nich Liz znalazła jeden, opisany jako Hogan i zanotowała go. Piętro chaty nie było lepsze od parteru. Gunter sypiał na pojedynczym łóżku z żelazną ramą, zakrytym wyświechtaną narzutą. W zimnym powietrzu unosił się stęchły zapach pleśni. Był tu jeszcze drugi pokój, niewiele lepszy. Umieszczona na jego drzwiach mała plastikowa tabliczka głosiła: „Pokój Kayleigh". Siostra, pomyślała Liz. Pewnie odziedziczy teraz ten dom. I sprzeda go - a jest wart sporo, wysprzątany i odnowiony. Idealny domek na weekendowe wypady nad morze, Gunter na pewno to wiedział. Czemu go nie sprzedał? Może miał tu jakieś inne, lepsze źródło dochodu niż łowienie ryb?
RYZYKO ZAWODOWE 169 Wracając na dół, Liz rozejrzała się za miejscową książką telefoniczną i znalazła ją na kuchennej podłodze. Poszukała nazwiska Hogan i zapisała adres w Dersthorpe odpowiadający numerowi znalezionemu na ścianie. Na zewnątrz oddała klucz policjantce i popatrzyła na otaczające domy. Wszystkie były zadbane, ścieżki równo wytyczone, firanki w oknach, stylowe kołatki na nowiutkich frontowych drzwiach. Śmierć Raya Guntera nie będzie opłakiwana przez jego sąsiadów, pomyślała Liz. Kayleigh wystawi to miejsce na sprzedaż na wiosnę, a latem chatka będzie wyglądała identycznie jak pozostałe. o drodze do samochodu Liz zajrzała jeszcze do „Trafalgaru". Pub był prawie całkiem pusty, ani śladu Cherisse za barem, jedynie ubrany w sweter mężczyzna w średnim wieku, zapewne sam Clive Badger, właściciel. Dziwny obiekt pożądania dla dziewczyny takiej jak Cherisse, pomyślała Liz, zwłaszcza jeśli jest typem pracodawcy skłonnego potrącać pensje pracownikom, jeśli kasa się nie zgadza. Na sali również ani śladu dziewczyny. Ruch jest tu pewnie tylko w porze lunchu i pod wieczór. Cherisse pewnie spędza popołudnie w domu. Dersthorpe leżało kilka mil na północ od Marsh Creake. Liz zwolniła, mijając Headland Hall, ale nie mogła dostrzec śladu obecności Peregrina ani Anny Lakeby, tylko ciemne sylwetki drzew smaganych morskim wiatrem. Znalezienie komunalnego bloku, w którym mieszkała Cherisse Hogan, nie zajęło Liz wiele czasu. Na zewnątrz,
P
170 STELLA RMINGTON na zaśmieconym parkingu, dwóch chłopaków kopało bez entuzjazmu przebitą piłkę. Dersthorpe mogło sobie leżeć tuż obok Marsh Creake, pomyślała, ale to był zupełnie inny świat. Można być pewnym, że nikt nie kupiłby sobie weekendowego domku w Dersthorpe. Cherisse mieszkała na trzecim piętrze. Ubranie, w którym pracowała w barze zmieniła na dżinsy i zmechacony czarny sweter. Głęboko wcięty dekolt odsłaniał tatuaż przedstawiający diabełka. - Tak? - spytała, patrząc ze zdziwieniem i strząsając popiół z papierosa poza próg mieszkania. - Byłam w pubie dziś rano - powiedziała Liz. Cherisse skinęła ostrożnie głową. - Pamiętam. - Chciałam porozmawiać o Rayu Gunterze. Współpracuję z policją. - Co to znaczy „współpracuję z policją"? Liz sięgnęła do płaszcza i wyciągnęła kartę identyfikacyjną Służby Cywilnej. - Pracuję dla Home Office. Cherisse obrzuciła kartę przelotnym spojrzeniem i zdjęła łańcuch blokujący drzwi. - To twoje mieszkanie? - spytała Liz, wciskając się przez powstałe przejście. - Nie. Mojej mamy. Jest w pracy. Moja babcia też tu mieszka, ale pojechała autobusem do Hunstanton. Liz rozejrzała się. W mieszkaniu panował zaduch, ale poza tym było przytulne. Od elektrycznego kominka biło ciepło, a na nim stały szklane ozdoby i zdjęcia Cherisse w ramkach. Na ścianie wisiała oprawiona reprodukcja obrazu przedstawiającego fale w świetle księżyca. Telewizor był duży, szerokoekranowy.
RYZYKO ZAWODOWE 171 Cherisse znała Guntera, jak powiedziała Liz - znała właściwie wszystkich w Marsh Creake - ale zaprzeczyła, by cokolwiek ich ze sobą łączyło. Choć Gunter, jak przypuszczała, mógł łazić i opowiadać, że jest inaczej. Przy ludziach, w „Trafalgarze", lubił stwarzać wrażenie, że Cherisse jest na jego zawołanie. - Czemu? - spytała Liz. - On był z takich - powiedziała dziewczyna z pogardą, gasząc papierosa w blaszanej popielniczce. - Kiedy masz duże... no, cycki, ludziom się wydaje, że mogą gadać co chcą. Że jesteś po to, żeby z ciebie żartować. - Próbowałaś mu wyjaśnić, jak to jest między wami? - Niby mogłam. Ale w sumie on był płacącym klientem, a ja nie stoję za tym barem, żeby udowadniać klientom, że są dupkami, nawet jeśli nimi są. Właściwie Ray myślał, że jeśli chce komuś zaimponować, to wszystko co musi zrobić, to zacząć ze mną pogrywać. - A komu Ray Gunter chciał zaimponować? - A różnym takim. Widziałaś jego dom? Ciągle pojawiali się ludzie, którzy chcieli go namówić do sprzedaży. Zupełnie jakby był idiotą i nie znał wartości tego domu co do pensa. Zabierał ich do „Trafalgaru" i zwykle stawiali mu drinki cały wieczór. - Komuś jeszcze? - Był taki facet... Staffy, tak na niego mówiłam, bo wyglądał jak bulterier czy amstaff. - Wiesz, jak się naprawdę nazywał? Pokiwała głową. - Zaraz sobie przypomnę. Herbaty? - Chętnie.
172 STELLA RIMINGTON Czajnik zagwizdał. Elektryczny kominek wyglądał jakby falował w rozgrzanym powietrzu. Cherisse wróciła z dwoma kubkami. - Dziękuję za dziś rano - powiedziała nieśmiało. - Za pomoc. - Cała przyjemność po mojej stronie - odpowiedziała Liz szczerze. Cherisse uśmiechnęła się. - Temu facetowi nie spodobał się wygląd twojego przyjaciela, to pewne. - Myślałam, że to mnie się przestraszył - zaprotestowała Liz. - Cóż, może i tak. Zapadło krótkie milczenie, przerwane nagle jękiem rozrusznika, gdy ktoś próbował odpalić samochód na parkingu na dole. - Masz jakiś pomysł, co Ray mógł robić w „Fairmile Cafe" ostatniej nocy? - Nie mam pojęcia. - Nie wiesz, czy zajmował się czymś nielegalnym? Czymś związanym z jego łodziami? Dziewczyna pokręciła głową, z miną pełną wątpliwości, ale nagle jej twarz pojaśniała. - Mitch! Tak się nazywał ten facet. Wiedziałam, że sobie przypomnę. - Kim on był? - Nie wiem. Tak jak mówiłam, on nie był stąd. Zapamiętałam go, bo kiedy przychodził, to Ray nigdy nie siadał przy barze, jak zwykle. - A gdzie siadali? - Daleko w kącie. Spytałam kiedyś Raya kim on jest, bo facet się na mnie długo gapił, a Ray powiedział, że to ktoś kto kupuje od niego. Homary, ryby i takie tam... - Uwierzyłaś w to?
RYZYKO ZAWODOWE 173 Cherisse wzruszyła ramionami. - To nie było przyjemne spojrzenie. Liz skinęła głową i odstawiła swój pusty kubek na stół. Po cieple mieszkania Hoganów nadmorskie zimno było przeszywające. Budka telefoniczna śmierdziała moczem i Liz była wdzięczna, że Wetherby odebrał już po pierwszym sygnale. - Mów - zaczął. - Sprawy wyglądają źle - powiedziała Liz. - Wracam. - Będę czekał - powiedział Wetherby.
20
każdym szczęknięciem nożyczek kolejny kosmyk czarnych włosów spadał na podłogę. Na zewnątrz niebo było ciemne od deszczowych chmur. Faraj Mansoor siedział przed nią na drewnianym krześle, ramiona miał owinięte białym, kąpielowym ręcznikiem. Nie wyglądał na zabójcę, choć wedle jego własnych słów stał się nim przecież - i to ledwie w godzinę po tym jak postawił stopę w Wielkiej Brytanii. A kim była ona w takim razie? Wspólniczką zbrodni? Pomocnicą? W sumie nie miało to znaczenia. Wszystko, co miało znaczenie, to operacja i jej bezpieczeństwo. Wszystko, co było konieczne, żeby pozostali niewidzialnymi, Zdawała sobie sprawę, że nie wie o wielu rzeczach. Tak musiało być - i wcale nie chciała, by było inaczej Jeśli zostanie schwytana i poddana przesłuchaniom - narkotykom, czy co tam stosują w dzisiejszych czasach, niezwykle ważne było, aby nie miała nic do zdradzenia. Przeszedł ją dreszcz i prawie skaleczyła Mansoora. Jeśli ktoś ich widział razem albo jeśli jakoś ich połączył, to oznaczało dla niej koniec gry. Nie miałaby gdzie się
Z
176 STELLA RIMINCTON ukryć. Ale powiedziano jej dosyć o Faraju Mansoorze, wiedziała, że jest prawdziwym profesjonalistą. Jeśli strzelił i zabił przewoźnika zeszłej nocy, to znaczy, że to było najlepsze, co mógł w danej sytuacji zrobić. Jeśli nie przejął się tym, że go zabił, ona również nie powinna się tym martwić. Uznała, że jest całkiem przystojny. Wprawdzie wolała go takim, jaki był tuż po przebudzeniu - długowłosy, dziki wojownik. Teraz bez brody i z równo przyciętymi włosami wyglądał na dobrze prosperującego informatyka albo copywritera. Oddała mu nożyczki, wzięła lornetkę i wychodząc na plażę, sprawdziła horyzont. Nic. Nikogo. siążka, którą zaczęła czytać wkrótce po swoich piętnastych urodzinach, opowiadała o życiu Saladyna, dwunastowiecznego wodza Saracenów, który walczył z krzyżowcami o Jerozolimę. Przerzuciła bez większego zainteresowania kilka pierwszych stron, myśląc o innych sprawach. Nigdy nie pociągała jej historia, a rzeczy, o których opowiadała ta książka wydarzyły się tak dawno temu, że mogła to równie dobrze być science fiction. Nieoczekiwanie jednak wciągnęła się w lekturę. Wyobrażała sobie Saladyna jako szczupłego, czarnobrodego mężczyznę o orlich rysach, w szpiczastym hełmie. Nauczyła się, jak po arabsku napisać imię jego żony, Asimat, i wyobrażała sobie siebie w jej roli. A kiedy przeczytała o upadku Jerozolimy wobec potęgi Saracenów w 1187, była pewna, że tego właśnie wyniku zmagań pragnęła.
K
RYZYKO ZAWODOWE 177
Książka była pierwszym krokiem w to, co później nazywała swoją fazą orientalistyczną. Czytała chętnie i bez przebierania o świecie islamskim, od ckliwych historii miłosnych rozgrywających się w Kairze czy Samarkandzie, aż po Opowieści tysiąca i jednej nocy. Chcąc zdobyć czar i urok Szeherezady, przefarbowała swoje mysie włosy na smolistą czerń, perfumowała się wodą różaną i malowała powieki pakistańskim kohl22. Jej rodzice byli zaskoczeni tą odmianą, ale cieszyli się, że ich córka znalazła wreszcie hobby, i że spędza tyle czasu na lekturze. Jej wczesne wyobrażenia świata islamu zmieniły się, gdy przestała patrzeć nań przez pryzmat nastolatki szukającej ucieczki. Stopniowo romantyczne powieści ustąpiły miejsca grubym tomom przedstawiającym doktrynę i historię, zaczęła też uczyć się arabskiego. Wciąż tęskniła za przeobrażeniem. Od lat pragnęła pozostawić za sobą nieszczęśliwe wspomnienia dzieciństwa i wejść do nowego świata, w którym mogłaby odnaleźć po raz pierwszy pełną, radosną akceptację. Islam, jak się zdawało, oferował jej właśnie taką transformację. Wypełniłby nicość, jaką odczuwała, straszne poczucie pustki w jej sercu. Zaczęła odwiedzać miejscowe centrum kultury islamskiej i, nie mówiąc o tym swoim rodzicom ani nauczycielom, słuchała nauk Koranu. Wkrótce była regularnym gościem w meczecie. Została tam przyjęta, jak jej się zdawało, tak jak nigdzie i nigdy przedtem. Napotykała wzrok innych wiernych i odnajdywała w ich 22
Tradycyjny orientalny barwnik do malowania powiek i brwi. Składa się głównie z węgla drzewnego, olejków i ziół.
178 STELLA RIMINGTON spojrzeniach tę samą cichą pewność, jaką czuła w sobie. To była prawdziwa droga, jedyna droga. Prawdy przedstawiane przez islam były absolutne. Powiedziała swojemu nauczycielowi, że chce przejść na islam, a on poradził jej, by porozmawiała z imamem w meczecie. Zrobiła tak i imam rozważył jej sprawę. Był ostrożnym, mądrym człowiekiem i coś, co zobaczył w tej zamkniętej w sobie, pozbawionej uśmiechu dziewczynie zmartwiło go. Ale miała niezbędne przygotowanie, a on nie chciał jej odprawiać. Odwiedził jej rodziców, którzy oświadczyli, że nie mają nic przeciwko temu pomysłowi, i wkrótce po jej osiemnastych urodzinach przyjął ją w szeregi wyznawców islamu. Później, tego samego roku, odwiedziła Pakistan wraz z miejscową rodziną, mającą krewnych w Karaczi. Wkrótce mówiła płynnie po arabsku i nieźle radziła sobie w języku urdu. W wieku dwudziestu lat, po kolejnych dwu wizytach w Pakistanie, dostała się na wydział języków orientalnych na paryskiej Sorbonie. Na początku drugiego roku studiów coraz silniej odczuwała narastającą frustrację. Wydawało się jej, że tkwi uwięziona w zupełnie obcej dla niej kulturze. Islam zakazywał wiary w innego boga niż Allah, zakaz ten obejmował także fałszywych bożków pieniędzy, władzy i handlu. Ale gdziekolwiek by nie spojrzała, tak wśród muzułmanów jak i niewiernych, wszędzie panował chciwy materializm i bożkom tym oddawano ochoczo cześć. Jakby w odpowiedzi narzuciła sobie ostry rygor i poszukiwała meczetów, w których głoszono najbardziej ostre i radykalne formy islamu. Tam nauczanie religii było zawsze umieszczone w kontekście politycznym.
RYZYKO ZAWODOWE 179
Imamowie głosili potrzebę odrzucenia wszystkiego, co nie pochodziło z islamu, a zwłaszcza tego, co miało związek z Wielkim Szatanem - Ameryką. Jej wiara stała się zbroją, a wstręt do kultury ją otaczającej - nadętego korporacjonizmu, bezdusznej władzy pieniądza, który nie zważał na nic, prócz własnych zysków - z czasem przerodził się w cichą nienawiść, pochłaniającą wszystko, dwadzieścia cztery godziny na dobę. Pewnego dnia, gdy siedziała na ławce na stacji metra, wracając z meczetu, przysiadł się do niej młody, brodaty mężczyzna w skórzanej kurtce. Na oko pochodził z północnej Afryki. Jego twarz wydała się jej znajoma. - Salaam aleikum - wymamrotał, patrząc na nią. - Aleikum salaam. - Widziałem cię na modlitwach - jego arabski miał silny algierski akcent. Przymknęła książkę i spojrzała znacząco na zegarek, ale nie powiedziała ani słowa. - Co czytasz? - spytał. Bez słowa obróciła książkę, tak by mógł zobaczyć okładkę i tytuł. Była to autobiografia Malcolma X23. - Nasz brat Malik Shabazz - powiedział, nazywając czarnoskórego działacza jego islamskim imieniem. - Pokój niech będzie z nim. - Niech będzie. Młody człowiek pochylił się ku niej. - Szejk Ruhallah będzie dziś nauczał w meczecie. - Tak, słyszałam - powiedziała. 23
Radykalny przywódca ruchu murzyńskiego w Stanach Zjednoczonych. W latach 50. XX wieku związał się z islamem.
180 STELLA RIMINGTON - Musisz przyjść. Spojrzała na niego, zaskoczona. Mimo swego niechlujnego wyglądu chłopak mówił w sposób pełen autorytetu. - A czegóż takiego naucza Szejk Ruhallah? - spytała. Młody mężczyzna spojrzał na nią, skupiony. - Głosi dżihad24 - odpowiedział. - Naucza o wojnie.
24
W islamie pojęcie to pierwotnie oznaczało dokładanie starań i podejmowanie trudów w celu wzmocnienia wiary i religii. W tradycji europejskiej termin ten często, choć nie do końca precyzyjnie, tłumaczy się jako „święta wojna".
21
W drodze powrotnej do Londynu Liz myśiała o Marku. Jej złość wywołana nagłym telefonem ostygła, a teraz potrzebowała oderwać się na chwilę myślami od ciągłego analizowania informacji zebranych dzisiejszego dnia. Wiedziała, że ten czas i tak nie będzie stracony. Kiedy tylko zmieni przedmiot myśli, jej podświadomość i tak będzie przerzucać ele menty układanki. Medytować nad morskimi cyplami sieciami terrorystycznymi i amunicją przeciwpancerną. I być może przyniesie jakieś odpowiedzi. A gdyby Mark rzeczywiście zostawił Shaunę? W jakimś beztroskim i całkiem nieodpowiedzialnym sensie którym najwyraźniej instynktownie kierował się Mark to byłoby wspaniałe. Mogliby konspirować, mówić sobie nawzajem niewyobrażalne rzeczy, przewracać się nocami w pościeli, świadomi wzajemnego pożądania. Ale spoglądając na problem realistycznie - było to całkiem niemożliwe. Jej kariera w MI5 stanęłaby w miejscu. Nikt oczywiście nie powiedziałby otwarcie ani słowa, ale postrzegano by ją jako nieodpowiedzialną, i przy pierwszej okazji przeniesiono do działań pozbawionych
182 STELLA RIMINGTON ryzyka i płynącej z niego ekscytacji - na przykład do rekrutacji albo wydziału zabezpieczenia - przynajmniej dopóki ci, którzy podejmują decyzje, nie upewniliby się, jak ułoży się jej prywatne życie. A jak właściwie wyglądałoby życie z Markiem? Nawet gdyby Shauna nie zrobiła ze sprawy afery, życie Liz zmieniłoby się drastycznie. Nawet nie wyobrażała sobie wszystkich ograniczeń swobody, jaką się teraz cieszyła. Trudno byłoby sobie wyobrazić sytuację taką jak dzisiaj na przykład - po prostu wsiadła do samochodu i wyjechała, nie wiedząc, kiedy wróci. Nieobecności, które musiałaby jakoś wyjaśniać, negocjować z partnerem, który, czemu trudno się dziwić, chciałby wiedzieć co robi i kiedy się pojawi. Jak większość mężczyzn nieznoszących ograniczeń, Mark potrafił być bardzo zaborczy. Życie Liz nagle stałoby się jeszcze bardziej stresujące. Było jeszcze jedno fundamentalne pytanie, na które musiała odpowiedzieć. Jeśli Mark zostawi Shaunę, to czy ze względu na nią, czy dlatego, że jego związek był od początku skazany na niepowodzenie? Czy, jeśli nie pojawiłaby się Liz, tak czy siak by się rozpadł? A może wszystko by się jakoś ułożyło, pomijając małżeńskie typowe spięcia, od czasu do czasu. Czy Liz była niszczycielką związków, jakąś femmejutale? Nigdy tak na siebie nie patrzyła, ale zapewne nikt tak o sobie nie myśli. Nie mogła tego wszystkiego ogarnąć. Zadzwoni do niego, jak tylko dotrze do Londynu. Gdzie teraz była? Gdzieś w okolicach Saffron Walden, jak się zdaje, właśnie minęła wioskę Audley End. Nagle poczuła znane mrowienie. Łaskoczące uczucie, całkiem jakby bąbelki gazowanego napoju płynęły jej żyłami. Coś przynaglającego.
RYZYKO ZAWODOWE 183 Rosja. Jakieś wspomnienie próbowało się przebić do światła dnia, coś związanego z Rosją. I z Fort Monkton, ośrodkiem szkoleniowym MI6. Jadąc, słyszała w wyobraźni nieprzyjemny, burkliwy bristolski akcent Barryego Hollanda, zbrojmistrza i instruktora w Fort Monkton, poczuła ostry zapach strzelniczego prochu na podziemnej strzelnicy, gdy wraz z innymi opróżniała magazynki służbowych 9 mm Browningów HP, dziurawiąc sylwetkowe tarcze. Wjechała prawie na M25, kiedy wreszcie wspomnienie przedarło się na powierzchnię i zrozumiała, czemu Ray Gunter został zastrzelony tym dziwnym przeciwpancernym pociskiem z tajemniczej broni. Ale ta wiedza nie przyniosła jej ulgi. dy Liz usiadła naprzeciw Wetherby'ego, było już trochę po ósmej wieczór. Po przyjeździe znalazła na swoim biurku telefoniczną wiadomość zawierającą trzy słowa: Marcepan pięć gwiazdek. To oznaczało, że Sohail Din chce, żeby możliwie najpilniej zadzwonić do niego na domowy numer. Nigdy przedtem nie otrzymała od niego takiej wiadomości, więc z miejsca poczuła gwałtowny niepokój. Pięć gwiazdek oznaczało, że agent obawiał się zdemaskowania i albo tymczasowo, albo trwale chciał przerwać kontakt. Liz modliła się w duchu, by Marcepan nie zdecydował się na to ostatnie. Wybrała numer i ku jej uldze to Sohail odebrał telefon. W tle usłyszała śmiech nagranej publiczności dobiegający z włączonego telewizora. - Czy zastałam Dave'a? - Przykro mi - odpowiedział Sohail. - To pomyłka.
G
184 STELLA RMINGTON - To dziwne - powiedziała Liz. - A znasz Dave'a? - Znam sześciu czy siedmiu Dave'ów - odpowiedział - i żaden z nich tu nie mieszka. Do widzenia. Za sześć czy siedem minut zadzwoni do niej z publicznego telefonu. Poinstruowała go wcześniej, by nigdy nie korzystał z automatu położonego najbliżej domu. W międzyczasie zadzwoniła do Barry'ego Hollanda w Fort Monkton i jeszcze zanim Sohail oddzwonił, jej laserowa drukarka wypluwała z siebie kolejne arkusze pełne informacji o broni, której poszukiwała.
W
etherby, pomyślała Liz, wygląda na zmęczonego. Cienie okalające jego oczy pogłębiły się, a na twarzy malował się jakiś fatalizm. Pożałowała, iż nie przynosi lepszych wiadomości. Zresztą może to tylko kwestia pory dnia. Jak zwykle Wetherby był ujmujący, wiedziała, że poświęcał jej całą swoją uwagę. Nigdy nie widziała, żeby robił notatki. - Zgadzam się z tobą, jeśli chodzi o Eastmana - powiedział, a Liz zauważyła, że zielony ołówek znów znalazł się w jego palcach. - Jest w jakiś sposób wykorzystywany i wygląda na to, że sytuacja wymknęła mu się spod kontroli. Wydaje się też pewne, że swoją rolę gra tu wątek niemiecki, a całość sięga gdzieś dalej na wschód. A konkretnie, musimy brać pod uwagę tę ciężarówkę na parkingu w nocy i prawdopodobieństwo, że przeprowadzano tam jakąś dostawę. Liz przytaknęła. - Policja póki co kieruje się założeniem, że broń, której użyto, to jakiś karabinek wojskowy. Leciutki uśmiech pojawił się na ustach Wetherby'ego. - A ty najwyraźniej uważasz inaczej.
RYZYKO ZAWODOWE 185 - Przypomniałam sobie, co mówiono nam na szkoleniu w Fort Monkton. O tym, jak w latach 70. i 80. KGB i jednostki radzieckiego ministerstwa spraw wewnętrznych poszukiwały dla siebie nowych rodzajów broni ręcznej, gdy zaczęło się okazywać, że ich starsza broń i amunicja nie radzi sobie zbytnio z kamizelkami kuloodpornymi. - Mów dalej. - Zaczęli rozwijać nowe rodzaje pistoletów, strzelające bardzo silną amunicją, z przeciwpancernymi pociskami z utwardzonym rdzeniem z wolframu. Barry Holland pokazywał nam niektóre z nich. - Strzelały amunicją 7,62? - O ile pamiętam, nie. Ale to nie wszystko - FBI testowało kilka jeszcze bardziej specjalistycznych konstrukcji. Jedna z nich jest znana pod nazwą PSS. Liz zerknęła na wydruk. - Pistolet Samozariadnyj Spiecjanlyj. - Automatyczny pistolet specjalny - przetłumaczył Wetherby. - Dokładnie. Wygląda paskudnie, ale technicznie jest bardzo przemyślany. Jest jednym z najciszej strzelających znanych pistoletów. Jeśli strzelilibyśmy z niego, trzymając go w kieszeni płaszcza, ktoś stojący obok mógłby nic nie usłyszeć. A przy tym ma wystarczająco dużo siły, żeby zdjąć cel w kamizelce kuloodpornej. - Myślałem, że tłumiki ograniczają siłę amunicji? - Konwencjonalne wymagają słabszej siły, by działać skutecznie. Ale Rosjanie przemyśleli problem i zamiast tłumika zrobili wytłumioną amunicję. Lewa brew Wetherby ego uniosła się w górę o milimetr czy dwa.
186 STELLA RMINGTON - Jest tego kilka typów, ale PSS strzela nabojem o oznaczeniu SP-4. Działa to w ten sposób, że eksplozja ładunku miotającego działa na wewnętrzny tłok ukryty w środku łuski, który wypycha pocisk, ale gazy prochowe, huk i ogień nie wydostają się na zewnątrz. - Pocisk kalibru? - Siedem-sześćdziesiąt dwa, przeciwpancerny. Charakterystyczny, bo ma postać jednolitego stalowego walca, nie jest spiczasty ani zaokrąglony. Wygląda na to, że policyjni balistycy zwrócili na to uwagę, ale nie potrafili go zidentyfikować i skoncentrowali się na kalibrze, co poszło w oficjalnym raporcie. Wetherby nie uśmiechnął się, ale przez chwilę patrzył na Liz z uwagą, potem opuścił zaostrzony koniec zielonego ołówka na blat biurka i pokiwał głową. Nawet jeśli nie pogratulował jej otwarcie, to i tak Liz miała cichą satysfakcję, niezależnie od powagi tematu. - Czemu więc nasz człowiek zadał sobie trud pozyskania tak specjalistycznej broni? - Bo pewnie liczy się z tym, że będzie musiał walczyć z przeciwnikiem ubranym w kamizelkę kuloodporną. Policją. Ochroną. Siłami specjalnymi. Przewaga, jaką może mu dać mały i cichy PSS, będzie mu potrzebna. - Jakie jeszcze wnioski możemy wyciągnąć? - On, czy raczej jego organizacja, ma dostęp do najlepszego sprzętu. To jest unikalna broń. Nie znajdziemy niczego takiego w pubach East Endu ani na przygranicznym bazarze broni w północno-zachodnim Pakistanie. O ile wiemy, tylko rosyjskie siły specjalne używają nielicznych egzemplarzy tej broni, większość z nich zapewne w tajnych działaniach w Czeczenii. Faktów i statystyk
RYZYKO ZAWODOWE 187 i tak nigdy nie poznamy, ale możemy założyć, że na pewno mieli straty, więc można przypuszczać, że parę sztuk ich broni wpadło w ręce rebeliantów. - A stamtąd w dłonie handlarzy i rusznikarzy zaopatrujących mudżahedinów... widzę, dokąd zmierzasz Wetherby rzucił krótkie spojrzenie za okno. Wydawało się, że wsłuchuje się w nierówny werbel deszczu na zewnątrz. - Coś jeszcze? - Obawiam się, że będzie gorzej - powiedziała Liz. Kiedy wróciłam dziś wieczór, czekała na mnie pięciogwiazdkowa wiadomość od Marcepana. - Kontynuuj. - Jego koledzy czytają jakiś rodzaj internetowego arabskiego biuletynu. On myśli, że pisanego przez bojowników ITS w Arabii Saudyjskiej - zapewne z otoczenia al Safy - którzy biorą udział w planowaniu operacji przeciwko Zachodowi. Marcepan nie widział tego osobiście - tekst jest pisany jakimś kodem - ale ci, którzy czytali, sprawiali wrażenie, jakby coś miało się wydarzyć tu, w Wielkiej Brytanii. Coś symbolicznego. Nie wiadomo jak, co, kiedy i gdzie, ale użyte sformułowanie brzmiało mniej więcej tak: „przybył człowiek, którego imię Zemsta przed Bogiem". Wetherby siedział przez chwilę, nie mrugając nawet oczami. - Czy jesteś pewna, że mówimy o operacji planowanej przez ITS? - spytał ostrożnie. - Nie chodzi o jakieś demonstracje, palenie flag albo przyjazd nowego imama? - Marcepan powiedział, że jego koledzy raczej nie mieli wątpliwości. Jeśli chodzi o nich, to wiadomość była jednoznacznym zwiastunem nadchodzącego ataku.
188 STELLA RMINGTON Oczy Wetherby'ego zwęziły się nieco. - A ty sądzisz, że człowiek, o którym mówili, może być naszym cichym zabójcą z Norfolk. Liz nie powiedziała nic i Wetherby wstawił swój ołówek z powrotem do słoika po marmoladzie Fortnum & Mason. Sięgnął do jednej z dolnych szuflad swojego biurka. Otworzył ją i wyciągnął butelkę whisky Laphroaig oraz dwie szklaneczki. Nalał porcję do każdej z nich i przesunął jeden w stronę Liz, jednocześnie dając jej znak dłonią, by została na swoim miejscu. Podniósł słuchawkę telefonu na biurku i wybrał numer. Dzwonił, jak szybko zorientowała się Liz, do swojej żony. - Jak dziś poszło? - mruknął Wetherby. - Okropnie, jak zawsze? Odpowiedź trwała dłuższą chwilę. Liz skoncentrowała się w tym czasie na dymnym smaku whisky, bębnieniu deszczu o szyby, cieple płynącym falami z kaloryfera. Na wszystkim, tylko nie na rozmowie, jaka toczyła się w jej obecności. - Będę musiał zostać do późna - mówił Wetherby. - Tak, obawiam się, że mamy mały kryzys i... Nie, nie zrobiłbym ci przecież tego, gdyby to było do uniknięcia, przecież wiem, że miałaś koszmarny dzień... Zadzwonię, jak tylko będę w samochodzie. Nie, nie czekaj na mnie. Odłożył słuchawkę, pociągnął długi łyk whisky i odwrócił jedną z fotografii w ramkach stojących na biurku, tak by Liz mogła ją zobaczyć. Na zdjęciu kobieta w prążkowanym marynarskim T-shircie siedziała przy kawiarnianym stoliku, z filiżanką w dłoni. Ciemnowłosa i o de-
RYZYKO ZAWODOWE 189 likatnych rysach, spoglądała z rozbawieniem w kierunku obiektywu, lekko przechylając głowę. Tym, co najbardziej zwróciło uwagę Liz, była karnacja kobiety na zdjęciu. Zapewne nie miała więcej niż trzydzieści pięć lat, a jej skóra miała kolor kości słoniowej, była tak jasna i bezkrwista, że wydawała się prawie przezroczysta. W pierwszej chwili Liz myślała, że to efekt prześwietlonego zdjęcia, ale spojrzenie na innych ludzi i żywe kolory tła powiedziały jej, że balans kolorów był prawidłowy. - To się nazywa aplazja krwinek czerwonych - powiedział Wetherby cicho. - Choroba szpiku kostnego. Musi jeździć do szpitala raz w miesiącu na transfuzję. -1 dziś była w szpitalu? - Tak, dziś rano. - Przykro mi - powiedziała Liz. Jej mały triumf osiągnięty dzięki identyfikacji PSS wydał się jej nagle dziecinny. Wzruszyła ramionami. - Przepraszam, że okazałam się posłańcem przynoszącym złe wiadomości. Lekkie skinienie głowy. - Świetnie sobie poradziłaś. Zakręcił resztką Laphroaig na dnie szklaneczki i uniósł ją z nikłym uśmiechem. - Poza wszystkim innym dostarczyłaś mi dość tematów, żeby zepsuć wieczór GeorTreyowi Fanebwi. - No, to już coś. Przez kolejną minutę lub dwie kończyli swoje drinki, siedząc w pełnym cichego porozumienia milczeniu. Większość biur w budynku była już pusta i odległy dźwięk odkurzacza obwieścił Liz nadejście sprzątaczek. - Wracaj do domu - powiedział Wetherby. - Puszczę informacje w obieg do tych, którzy powinni je znać.
190 STELLA RIMINGTON - OK. Ale najpierw posiedzę jeszcze chwilę u siebie, chcę zobaczyć, co wiemy o Peregrinie Lakebym. - Wracasz jutro do Norfolk? - Myślę, że powinnam. Wetherby skinął głową. - Informuj mnie na bieżąco. Liz wstała. Barka na rzece odezwała się żałobnym głosem okrętowej syreny.
22
o deszczowej nocy ranek wstał rześki i pogodnej Liz jechała na północ w kierunku Mil, asfalt szumiał pod kołami audi. Spała kiepsko; właściwie nie była pewna, czy w ogóle spała. Przytłaczająca masa zmartwień i zagadek związanych ze śledztwem nie poz zwalała jej usnąć, i im bardziej szukała ucieczki wśród skotłowanej pościeli tym szybciej biło jej serce. Ludziom groziła śmierć, tego była pewna, a obraz rozwalonej głowy Raya Guntera bez końca powracał w jej wyobraźni. Czasami rysy zamordowanego rybaka zmieniały się, stawały się rysami Sohaila Dina. Czemu nie weźmiesz się za teatr amatorski? - zdawał się pytać, dopóki Liz nie zdała sobie sprawy, że głos w głowie jest głosem jej matki. Nie potrafiła jednak przywołać jej obrazu; zamiast niego pojawiała się postać w prążkowanej marynarskiej bluzce i uśmiechała się do niej znacząco. Przez jej przezroczystą skórę Liz widziała pulsowanie krwi w żyłach i arteriach. - Chcę z nią porozmawiać o nas, Liz! O tym że się kochamy! - krzyczał Mark gdzieś na granicy jej świadomości. - Mówię o naszej przyszłości!
P
192 STELLA RIMINGTON Ale chyba w końcu zasnęła, bo wreszcie przebudziła się całkiem, z bólem głowy, spragniona i z dymnym posmakiem whisky Laphroaig na podniebieniu. Zamierzała ruszyć jak najwcześniej, by wydostać się z Londynu przed korkami, ale wyglądało na to, że spora część mieszkańców miasta wpadła na ten sam pomysł. O jedenastej była wciąż kilkadziesiąt mil od Marsh Creake, wlokąc się wąską drogą za ciężarówką wyładowaną burakami cukrowymi. Kierowcy ciężarówki nie spieszyło się nigdzie i nawet jeśli wiedział o tym, że na każdym napotkanym wyboju gubi po kilka buraków, zupełnie się tym faktem nie przejmował. Przejmowała się za to Liz, wielokrotnie zmuszona do robienia uników przed podskakującymi bulwami, z których każda mogła rozbić reflektor albo w inny sposób spowodować warte kilkaset funtów szkody w karoserii Audi. Wreszcie, z ramionami obolałymi od napięcia, zatrzymała się przed pubem „Trafalgar". Wewnątrz natknęła się na Cherisse, polerującą szklanki za barem w pustym lokalu. - To znowu ty! - powiedziała dziewczyna, rzucając Liz leniwy uśmiech. Miała na sobie obcisły lawendowy sweterek i na swój cygański sposób wyglądała bardzo efektownie. Z pewnością poradziła sobie z ewentualną żałobą po śmierci Raya Guntera. - Zastanawiałam się, czy wynajmujecie pokoje? - spytała Liz. Brwi Cherisse uniosły się i ruszyła na zaplecze, zapewne by skonsultować się ze swym pracodawcą. Clive Badger mógł się uważać za szczęściarza, jeśli plotki o nich jako o parze były prawdą. A wszystko wskazywało na to, że były; kobiety takie jak Anna Lakeby miały ta-
RYZYKO ZAWODOWE 193
lent do odsiewania ziarna od plew, jeśli chodzi o lokalne intrygi. Cherisse wróciła po chwili, trzymając klucz zawieszony na miniaturowej mosiężnej kotwicy i poprowadziła Liz na górę, wąskimi, wyścielonymi dywanem schodami, do drzwi noszących imię legendarnego „Temeraire". Trzy pozostałe pokoje nazywały się odpowiednio „Swiftsure", >,Ajax" i „Victory"2S. „Temeraire" okazał się niskim i ciepłym pokojem, ze śliwkowym dywanem na podłodze, murowanym kominkiem i leżanką przykrytą grubo tkaną, bawełnianą narzutą. W ciągu kilku minut Liz rozpakowała się, a gdy zeszła na dół, Cherisse ponownie stała za barem. Przywołała Liz ruchem głowy. - Pamiętasz, jak powiedziałam ci o Mitchu? O tym, co pił z Rayem? - O tym, który przypominał ci bulteriera? - spytała Liz. - Tak, o nim. O Staffym. On kombinował z tytoniem. - To znaczy sprowadzał i sprzedawał papierosy za pieniądze? Bez cła? -Tak. - Jak się dowiedziałaś? Proponował ci? - Nie on, ale Ray. Mówił mi, że Mitch może załatwić, ile tylko bym chciała. Mówił, że mogę je mieć po kosztach i sprzedawać ludziom w lokalu z moim narzutem. - Czekaj Cherisse. Chcesz powiedzieć, że Ray proponował ci to w imieniu Mitcha? 25
Nazwy okrętów liniowych ze słynnej eskadry admirała Nelsona z bitwy pod Trafalgarem. Zrozumiałe nawiązanie w pubie o tej nazwie.
194 STELLA RIMINGTON - Tak, najwyraźniej myślał, że robi mu przysługę. Ale Mitch dostał szału. Powiedział Rayowi, że nie ma - za przeproszeniem - kurwa pojęcia, o czym ten gada. I żeby stulił gębę, bo mu ją zamknie sam na dobre. Wściekł się. - Ale sądzisz, że Ray miał rację? Że Mitch sprzedawał papierosy i tytoń z przemytu? Cherisse zastanowiła się. - Cóż, głupio by teraz było mówić, że tego nie robił, co? Sporo ludzi się tym zajmuje. Jak pracujesz w knajpie, to zawsze próbują ci wciskać tanią wódę i fajki. Zwłaszcza fajki. Nagle okazuje się, że każdy ma parę kartonów w bagażniku. - A ty kupowałaś kiedyś lewe papierosy? - Ja? Nie! Straciłabym pracę. - Więc pan Badger też nie kupuje od takich ludzi? Cherisse pokręciła głową i wróciła do mozolnego wycierania szklanek. - Chyba ci o tym mówiłam - powiedziała. - Ten Mitch to był kawał drania. - Na to wygląda - odpowiedziała Liz. - Dzięki. Popatrzyła w głąb pustego baru. Blade zimowe słońce wpadało przez witrażowe okna, podświetlając unoszący się w powietrzu kurz i złocąc akcesoria rozwieszone na drewnianych ścianach. Jeśli Mitch, kimkolwiek jest, rzeczywiście zajmował się sprzedażą lewych papierosów i powiedział o tym Rayowi Gunterowi, to czemu tak się zezłościł, gdy Gunter wspomniał o tym Cherisse? Większość pracy przemytnika papierosów sprowadzała się przeciez-,do przekonywania właścicieli pubów i barmanów, by wzięli od niego towar. Jedynym powodem, jaki przychodził Liz do głowy było to, że Mitch przerzucił się z tytoniu na bardziej niebezpieczny towar. Towar, przy którym beztroskie gadki
RYZYKO ZAWODOWE 195 mogły skończyć się fatalnie. Podziękowała Cherisse raz jeszcze, rozmieniła dziesięciofuntowy banknot na drobne i zadzwoniła do Frankiego Ferrisa z automatu w przedsionku pubu. Było tam gorąco, w powietrzu unosił się zapach pasty do mebli i odświeżacza powietrza. Ferris, jak zwykle, wydawał się być niezwykle podniecony. - W końcu to zabójstwo wyszło na jaw - szeptał. Kurde, przerąbane... Eastman siedzi zamknięty w swoim biurze od wczoraj rano. Zeszłej nocy siedział tam do... - Czy ten zabity facet miał coś wspólnego z Eastmanem? - Nie wiem i raczej nie będę dopytywał. Teraz wolę siedzieć cicho, i jeśli policja do nas zapuka, to chcę poważnej... - Poważnej? - No, ochrony, OK? Biorę na siebie duże ryzyko, gadając z tobą. A co jeśli ktoś... - Mitch - powiedziała Liz. - Muszę się dowiedzieć paru rzeczy o facecie nazywanym Mitch. Krótki, pełen napięcia moment ciszy. - Braintree - powiedział Ferris. - O ósmej, dziś wieczór, na ostatnim piętrze parkingu przy stacji. Przyjdź sama. Połączenie się urwało. Przeczuwa kłopoty, pomyślała Liz, odwieszając słuchawkę. Nadal chce dostawać kieszonkowe od Eastmana, ale chce ubezpieczyć swój tyłek, jeśli wszystko się zawali. Wie, że nie dostanie nic od Boba Morrisona, więc zwrócił się do mnie. Zastanawiała się przez chwilę, czy nie udać się do świetlicy, aby porozmawiać ponownie z Gossem i Whittenem i zobaczyć, czy ruszyli sprawę Guntera. Ale po
196 STELLA RIMINGTON chwili namysłu zdecydowała, że najpierw pojedzie do Headland Hall i porozmawia z Peregrinem Lakeby. Jeśli zacznie się spotykać z innymi śledczymi, trudniej będzie zachować pewne informacje dla siebie. cichym chrzęstem żwiru pod kołami audi zatrzymało się przed dworem Headland. Tym razem na dzwonek u drzwi odpowiedział sam Lakeby. Miał na sobie długi chiński szlafrok i fular pod szyją, otaczał go nikły zapach cytryn. Wydawał się zaskoczony widokiem Liz, ale szybko się pozbierał i poprowadził ją korytarzem do kuchni. Tutaj, przy szerokim drewnianym stole, jakaś kobieta wycierała kieliszki do wina tym samym niespiesznym ruchem, który Liz rozpoznała natychmiast. To musiała być Elsie Hogan, matka Cherisse. - Kuchnia znowu dymi, panie Lakeby - powiedziała kobieta, spoglądając bez ciekawości na Liz. Peregrine zmarszczył się, założył ochronną rękawicę i otworzył jedne z drzwiczek pieca. Dym wyleciał na zewnątrz gęstym kłębem, a on wziął polano z wysokiego koszyka, wrzucił je do paleniska i zatrzasnął z powrotem drzwiczki. - To powinno pomóc. Kobieta spojrzała na niego z powątpiewaniem. - Te polana są trochę zielone, panie Lakeby. Myślę, że w tym cały problem. To te z garażu? Peregrine się zawahał. - Całkiem możliwe. Spytaj Anny. Wróci z King s Lynn za jakąś godzinę. Odwrócił się do Liz.
Z
RYZYKO ZAWODOWE 197 - Kawy? - Dziękuję, nie trzeba - odpowiedziała. Uznała, że trudno byłoby powiedzieć drugiemu człowiekowi to, co za chwilę miała powiedzieć Peregrinowi Lakeby, jednocześnie pijąc jego kawę. Stała więc i patrzyła jak zagotował wodę, nasypał mielonej arabiki do ekspresu, zamieszał, odcedził i nalał efekt swych zabiegów do filiżanki z porcelany Wedgwooda. - No więc - podjął Peregrine, gdy wyszli z zadymionego królestwa kuchni i znów siedzieli w zastawionym książkami gabinecie. - W czym mogę pomóc? Liz spojrzała mu w oczy, napotykając jego zaciekawione, lekko rozbawione spojrzenie. - Chciałabym dowiedzieć się paru rzeczy o pańskiej umowie z Rayem Gunterem - powiedziała cicho. Peregrine przekrzywił głowę, namyślając się widocznie. Jego włosy, zaczesane do tyłu, układały się w łuki nad każdym uchem. - Jaką umowę ma pani konkretnie na myśli? Jeśli mówimy o tej, na mocy której trzymał swoje łodzie na plaży, to mam wrażenie, że omawialiśmy to szczegółowo ostatnim razem, gdy przyszła tu pani ze swoimi kolegami. Czyli, pomyślała Liz, nie wrócili tu później. - Nie - odpowiedziała. - Mam na myśli umowę, dzięki której Ray Gunter mógł rozładowywać nielegalne ładunki na brzegu w nocy, a pan zgodził się przymykać na to oko i nic nie słyszeć. Ile Gunter panu płacił za to, by ignorował pan jego działania? Uśmiech Perry'ego stężał. Maska patrycjusza, którą lubił przybierać, ukazała drobne objawy napięcia. - Nie
198 STELLA RMINGTON wiem, skąd pani bierze swoje informacje, panno... ale sam pomysł, że mógłbym być wspólnikiem przestępczej działalności kogoś takiego jak Ray Gunter jest dosyć absurdalny. Jeśli wolno mi spytać, co - lub kto - doprowadził panią do tak niezwykłych wniosków? Liz sięgnęła do swojej teczki i wyciągnęła dwie zadrukowane kartki. - Pozwoli pan, że opowiem mu pewną historię, panie Lakeby? Historię kobiety, znanej w pewnych kręgach jako Markiza, prawdziwe nazwisko Dorcas Gibb? Peregrine nie odpowiedział. Wciąż miał tę samą minę, ale krew zaczęła odpływać z jego twarzy. - Przez kilka lat Markiza była właścicielką pewnego dyskretnego przybytku w Shepherd Market, Wl, gdzie ona i jej personel specjalizowały się w... - rzuciła okiem na komputerowy wydruk - ...dyscyplinowaniu, dominacji i karach cielesnych. Lakeby wciąż milczał. - Trzy lata temu istnienie tego przybytku zwróciło uwagę urzędu kontroli skarbowej. Madame Markiza, jak się okazało, przez ostatnie dziesięć czy więcej lat zaniedbywała płacenia podatków. Widocznie wyleciało jej to z głowy. W każdym razie urząd kontroli skarbowej zwrócił się do policyjnej obyczajówki, żeby przypomniała o zaległościach, a obyczajówka nie miała nic przeciwko. Odwiedzili lokal Markizy. I proszę zgadnąć kogo - obok wpływowego adwokata i znanego parlamentarzysty Partii Pracy - znaleźli przywiązanego do kozła do biczowania, z gumowym kneblem w ustach i spodniami u kostek? Spojrzenie Peregrina stało się lodowate. Usta zmieniły się w wąską, zaciśniętą linię.
RYZYKO ZAWODOWE 199 - Moje życie prywatne, młoda damo, jest moją własną sprawą i nie pozwolę, podkreślam nie pozwolę, szantażować się w moim własnym domu. Wstał z sofy. - Zechce pani łaskawie opuścić dom, i to w tej chwili. Liz nie ruszyła się z miejsca. - Nie szantażuję pana, panie Lakeby, pytam pana tylko o konkretne szczegóły pańskiego porozumienia handlowego z Rayem Gunterem. Możemy to załatwić łagodnie albo mniej łagodnie. Wersja łagodna zakłada, że powie mi pan wszystko ze szczegółami w dyskrecji; wersja mniej łagodna wiąże się z aresztowaniem w związku z podejrzeniami o uczestnictwo w przestępczości zorganizowanej. A biorąc pod uwagę to, co wiemy, pomiędzy policją a prasą brukową istnieje regularny i stały przepływ informacji... Wzruszyła ramionami, podczas gdy Peregrine patrzył na nią z twarzą pozbawioną wyrazu. Spojrzała mu w oczy, stal przeciw stali, i stopniowo jego opór i arogancja zaczęły słabnąć. Usiadł z powrotem na sofie, jakby w zwolnionym tempie, jego ramiona opadły. - Ale jeśli pani pracuje dla policji... - Nie do końca, panie Lakeby. Pracuję równolegle z policją. Jego oczy zmrużyły się badawczo. - Więc... - Nie sugeruję, że zrobił pan cokolwiek gorszego niż przyjmowanie od Guntera pieniędzy - powiedziała Liz cicho. - Ale muszę powiedzieć panu, że w grę wchodzi kwestia narodowego bezpieczeństwa, a jestem pewna, że nie chciałby pan narażać bezpieczeństwa państwa. Zawiesiła głos na moment. - Więc jaki był układ z Gunterem?
200 STELLA RMINGTON Perry patrzył na widok za oknem. - Jak już pani powiedziała sama, głównie chodziło o to, żebym przymknął oko na jego nocne przyjazdy i wyjazdy. - Ile panu płacił? - Pięćset funtów miesięcznie. - Gotówką? -Tak. - A co się działo podczas tych jego przyjazdów i wyjazdów? Peregrine uśmiechnął się, wciąż napięty. - To samo co zwykle, od setek lat. To wybrzeże przemytników. Zawsze tak było. Herbata, brandy z Francji, tytoń z Niderlandów... Kiedy porty na kanale i rozlewiska Kentu stają się zbyt niebezpieczne, ładunki lądują tutaj. - Więc rozładowywali tu alkohol i tytoń? Tylko to? - Tak mi mówiono. - Kto mówił? Gunter? - Nie. Właściwie nie rozmawiałem z Gunterem. Był inny człowiek, którego imienia nie poznałem. - Mitch? Coś brzmiącego jak Mitch? - Nie mam pojęcia. Jak już mówiłem... - Jak się rozliczaliście? - Pieniądze zostawiano w szopie na plaży. Gunter trzymał w niej swój sprzęt rybacki. Miałem klucz. - Oprócz tego drugiego mężczyzny, czy spotkał pan lub widział kogokolwiek innego? - Nigdy. - Może pan opisać tego drugiego? Peregrine zastanowił się. - Wyglądał na brutalnego. Blada twarz i fryzura skina. Przypominał jednego z tych psów, do których trzeba strzelać, bo atakują dzieci.
RYZYKO ZAWODOWE 201 - Jak pan go poznał? - To było jakieś półtora roku temu. Anna była w mieście przez cały dzień, a wtedy on i Gunter przyszli do domu. Zapytał mnie wprost - czy chciałbym dostawać pięćset funtów pierwszego każdego miesiąca za nierobienie absolutnie niczego? - A pan odpowiedział? - Powiedziałem, że się nad tym zastanowię. Nie prosił mnie o nic nielegalnego. Zadzwonił do mnie następnego dnia i się zgodziłem, pierwszego dnia następnego miesiąca pieniądze były dokładnie tam, gdzie powiedział, że będą. -1 powiedział dosłownie, że przywożą tu alkohol i papierosy? - Nie. Dosłownie wyraził się, że podtrzymują miejscową tradycję robienia celników w konia. - I nie miał pan wątpliwości? Lakeby oparł plecy na sofie. - Nie. Będąc całkiem szczerym, nie miałem. Podatki, VAT, to przekleństwo, gdy ma się do utrzymania miejsce tej wielkości, co ten dwór, więc jeśli Gunter i jego koleżka zmuszali celników i skarbówkę do tego, by się trochę napocili, to życzę im cholernego szczęścia. - Czy jest coś jeszcze, co mógłby mi pan powiedzieć? O ich pojazdach? O statkach, z których zabierali towar? - Obawiam się, że nic więcej. Honorowałem moją część umowy i miałem oczy i uszy zamknięte. Honorowałem, pomyślała Liz. Dobre słowo. - A czy pańska żona nie domyślała się niczego? - Anna? - spytał, prawie z dawną arogancją. - Nie, czemuż na Boga miałaby? Czasem w nocy słyszała jakieś hałasy, ale...
202 STELLA RIMINGTON Liz pokiwała głową. Drugim mężczyzną musiał być Mitch, kimkolwiek ten Mitch był. Więc powodem, dla którego tak wściekł się na Guntera gadającego z Cherisse o przemycie papierosów, był fakt, że mieli do ukrycia dużo ważniejsze sprawy. Gunter był z natury niedyskretny i zdecydowanie nie nadawał się na konspiratora. Ale jako właściciel łodzi i rybak, znał miejscowe wybrzeże, mielizny i pływy, więc chcąc nie chcąc, był kluczowym ogniwem całego przedsięwzięcia. Czy Frankie Ferris będzie wiedział coś więcej o Mitchu? Jego zachowanie podczas rozmowy sugerowało, że wiedział, kim jest Mitch, co z kolei wskazywało na to, że jest on jednym z ludzi Eastmana. Ale z drugiej strony Ferris za wszelką cenę starał się udowodnić swoją przydatność, nawet jeśli oznaczałoby to naciąganie prawdy. Spojrzała na Peregrina. Jego zwykła arogancka fasada prawie wróciła na miejsce. Przestraszyła go na chwilę, nic więcej. Wychodząc, minęła Elsie Hogan, stojącą w drzwiach kuchni z założonymi rękami. Peregrine nie zaszczycił jej spojrzeniem, ale Liz owszem i dostrzegła wymuszoną obojętność na twarzy starszej kobiety. Czy Elsie, zastanawiała się Liz, spędziła ostatnie dziesięć minut na tradycyjnej rozrywce służących - podsłuchiwaniu pod drzwiami? Czy wkrótce pojawią się pikantne opowieści o obnażonych tyłkach i sadomasochistycznych orgiach wyższych klas, powtarzane na przystankach autobusowych, pocztach i w supermarketach?
23
W ciągu trzydziestu sześciu godzin od chwili swego przybycia Faraj Mansoor mówił bardzo niewiele. Opisał okoliczności śmierci rybaka i zapewnił, że policja nie ma konkretnych powodów, by pojawić się u drzwi nadmorskiego bungalowu, ale poza tym zachował swoje myśli dla siebie. Od 8.30 do 10, wieczór w wieczór po swoim przybyciu, spacerował w ciemnościach po plaży. Jadł jedzenie przygotowane przez dziewczynę, wypalał kilka papierosów po każdym posiłku. W zwyczajowych porach modlił się. Ale teraz, jak się zdaje, był gotów do rozmowy.Za wołał kobietę imieniem Lucy, bo takie widniało na prawie jazdy i innych dokumentach i po raz pierwszy zdawał się przyglądać jej dokładniej, w pełni przyjął do wiadomości jej obecność. We dwoje nachylali się nad dużym stołem w bungalowie, oglądając dokładnie mapę topograficzną. Na wszelki wypadek używali wyschniętych źdźbeł trawy jako wskaźników; oboje wiedzieli że na papierze mapy palce pozostawiają delikatne, ale doskonale utrwalone tłuste odciski.
204
STELLA RIMINGTON
Droga po drodze, skrzyżowanie po skrzyżowaniu, planowali trasę swej wyprawy. Tam gdzie to tylko było możliwe, wybierali boczne drogi. Nie wiejskie gruntówici, gdzie każdy przejeżdżający samochód był doniosłym i pamiętnym wydarzeniem, ale trasy na tyle mało ważne, aby nie stawiać przy nich fotoradarów i kamer. Drogi, gdzie policja raczej nie czaiła się na pijanych kierowców czy młodocianych maniaków szybkości. - Sądzę, że powinniśmy zaparkować w tym miejscu - powiedziała dziewczyna - i resztę drogi pod górę pokonać na piechotę. Mansoor skinął głową. - Cztery mile? - Może nawet pięć. Jeśli się pospieszymy, powinniśmy dać radę w kilka godzin. Przez pierwsze trzy mile idzie się ścieżką, więc nie będziemy zwracać na siebie uwagi. - A to? Co to jest? - Kanał przeciwpowodziowy. Są tam mostki, ale to jedna z rzeczy, które powinniśmy rozpoznać. Znów skinął głową i dalej wpatrywał się w mapę łagodnie wznoszącego się terenu. - Jak dobrzy są ludzie z ochrony? - Bylibyśmy głupcami, uznając, że nie są zbyt dobrzy. - Będą uzbrojeni? - Tak. MP5-tki26. Kamizelki kuloodporne. - Na co będą zwracali uwagę? 26
Pistolet maszynowy MP5 kal. 9mmX19 niemieckiej firmy Heckler und Koch. Można go nazwać światowym klasykiem uzbrojenia sił policyjnych i specjalnych, jest na rynku broni od 40 lat i wciąż trzyma się mocno, mimo pojawienia się następców.
RYZYKO ZAWODOWE 205 - Na cokolwiek nietypowego. Na wszystkich, którzy nie pasują. - A my będziemy pasować? Spojrzała na niego z boku, próbując zobaczyć to, co widzą inni. Miał jasną skórę, ale rysy Afgańczyka zdradzały jego nieeuropejskie pochodzenie, tyle że miliony brytyjskich obywateli miało nieeuropejskie pochodzenie. Konserwatywna fryzura i dobrze dobrane detale odzieży wskazywały na kogoś, kto przynajmniej został wykształcony w Wielkiej Brytanii i to zapewne na prywatnej uczelni. Jego angielski był bezbłędny, akcent rodem z BBC World Service. Albo chodził do bardzo dobrej szkoły w Pakistanie, albo miał tam przyjaciół z wyższych klas. - Tak - skinęła głową. - Będziemy pasować. - To dobrze - założył granatową bejsbolówkę z logo New York Yankees, którą kupiła dla niego w King's Lynn. - Znasz tamto miejsce? Powiedziano mi, że dobrze je znasz. - Tak. Nie byłam tam przez kilka lat, ale nie mogło się bardzo zmienić. Ta mapa jest aktualna, a wszystko wygląda tak, jak zapamiętałam. - Nie będziesz miała oporów, by zrobić to, co powinno zostać zrobione? Nie masz wątpliwości? - Nie będę miała oporów. Nie mam wątpliwości. Pokiwał głową jeszcze raz i ostrożnie złożył mapę. Mówili o tobie dobrze w Takht-i-Suleiman. Mówili, że nigdy nie narzekałaś. I co najważniejsze - mówili, że wiedziałaś, kiedy być cicho. Wzruszyła ramionami. - Było mnóstwo innych chętnych do gadania.
STELLA RIMINCTON
206
- Zawsze są tacy - sięgnął do kieszeni. - Mam coś dla ciebie. To był pistolet. Mały, wielkości jej dłoni. Zaciekawiona podniosła go, wyjęła magazynek i odciągnęła zamek, sprawdzając komorę. Potem sprawdziła opór spustu. Mały kaliber? - Rosyjski. Mały, ale mocny. Z bliska przebije kamizelkę.27 Zważyła broń w ręku. Włożyła magazynek z powrotem do gniazda i przełączyła kilka razy bezpiecznik tam i z powrotem. Oboje wiedzieli, że jeśli będzie musiała użyć tej broni, będzie to oznaczało bliski koniec. - Więc uznali, że powinnam być uzbrojona? -Tak. Sięgnęła po swoją wodoodporną kurtkę, rozpięła kieszeń kaptura ukrytą w kołnierzu, wyciągnęła kaptur i schowała go z powrotem, najpierw owijając nim pistolet. Kaptur skutecznie zamaskował lekkie wybrzuszenie. Mansoor patrzył na to z aprobatą. - Mogę cię o coś spytać? - odezwała się dziewczyna niepewnie. - Pytaj. - Wydaje mi się, że działamy bez pośpiechu. Dziś rozpoznanie, jutro odpoczynek... Na co czekamy? Czemu po prostu nie zrobimy tego? Teraz, kiedy przewoźnik nie żyje, każdy dzień zwłoki może sprawić... 27
Prawdopodobnie rosyjski PSM, kompaktowy pistolet kalibru 5,45mmX18 przeznaczony do skrytego noszenia i samoobrony.
RYZYKO ZAWODOWE 207 - Że nas znajdą? - uśmiechnął się. - Tutaj ludzie nie giną codziennie od kul - nalegała. - Będą detektywi, będą patolodzy, balistycy... co im powie twój pocisk na przykład? - Nic, to standardowy kaliber. - Może w Pakistanie, ale nie tu. Ludzie odpowiadający za bezpieczeństwo w tym kraju nie są głupcami, Faraj. Jeśli coś wyczują, będą szukać. Przyślą swoich najlepszych ludzi. I możesz zapomnieć o zasadach brytyjskiego fairplay; jeśli będą mieli jakiekolwiek podejrzenia co do naszych planów - a nawet przeszukanie tego domu da im pojęcie o tym - zabiją nas na miejscu, z dowodami czy bez dowodów. - Jesteś zła - powiedział Mansoor, zaskoczony. Obydwoje nagle zdali sobie sprawę, że po raz pierwszy użyła jego imienia. Położyła pięści na stole. Zamknęła oczy. - Mówię, że nie zdziałamy nic, jeśli będziemy martwi. A z każdym mijającym dniem coraz prawdopodobniejsze staje się... że znajdą nas i zabiją. Spojrzał na nią bez emocji. - Są rzeczy, o których nie wiesz - powiedział. - Mamy powody, aby czekać. Ich spojrzenia spotkały się na chwilę - jego spojrzenie sprawiające, że wyglądał, jakby miał pięćdziesiąt, a nie niecałe trzydzieści lat - i pochyliła głowę na znak zgody. - Proszę tylko, nie lekceważmy ludzi, których mamy przeciwko sobie. Faraj pokręcił głową. - Nie lekceważę ich, uwierz mi. Znam Brytyjczyków, wiem, jak potrafią być bezwzględni.
208 STELLA RIMINGTON Popatrzyła na niego jeszcze przez chwilę, wzięła lornetkę, otworzyła drzwi i wychodząc na kamienistą plażę, przejrzała horyzont na wschodzie i na zachodzie. - Widać coś? - spytał, kiedy wróciła. - Nic - odpowiedziała. Mansoor przyglądał się jej. Patrzył, jak oczy dziewczyny wędrują ku kurtce i ukrytej w niej broni. - O co chodzi? - spytał. Potrząsnęła głową. Zrobiła niepewny krok w tył, ku drzwiom i zatrzymała się. - O co chodzi? - powtórzył, tym razem łagodniej. - Szukają nas - powiedziała. - Czuję to. - Niech i tak będzie.
24
tulając się mocniej płaszczem, Liz usadowiła się na ławce z widokiem na morze. Błotniste mielizny były teraz pod wodą, a fale przypływu uderzały niestrudzenie w ścianę nabrzeża przed nią. Mewa wylądowała ciężko obok ławki, ale widząc, że Liz nie ma dla niej jedzenia, uniosła się w powietrze z następnym podmuchem wiatru. Było zimno niebo na horyzoncie przybrało złowieszczy szary kolor, ale póki co wioskę Marsh Creake wciąż oświetlały promienie słońca. Poprawiona taśma z kamery przemysłowej, według tego co powiedział Goss, powinna wrócić z Norwich w południe. Oficer Wydziału Specjalnego był zaskoczo ny, widząc Liz tak szybko z powrotem, pomimo tego że śledztwo Whittena nie wskazało jeszcze zabójcy Raya Guntera. Inspektor powiedział Gossowi, że jest na „dziewięćdziesiąt osiem procent pewien", że morderstwo jest związane z przemytem narkotyków. Według jego teorii, Gunter znalazł się w złym miejscu o złym czasie, widział wyładowanie ładunku na plaży i dostał kulkę za swe trudy. Whittena niespecjalnie martwił nietypowy kaliber
O
210 STELLA RIMINGTON i rodzaj pocisku; brytyjscy gangsterzy, jak twierdził, używali każdej broni, jaka wpadła im w ręce. Liz wciąż układała w głowie wszystko to, czego dowiedziała się z rozmów z Cherisse Hogan i Peregrinem Lakebym. W międzyczasie podjęła też decyzję w sprawie Marka. Od tej chwili, jeśli chodzi o nią, romans był skończony. Przyjdą chwile, kiedy będzie tęskniła za jego głosem i dotykiem, ale będzie musiała to po prostu wytrzymać. Wiedziała, że wszystkie te wspomnienia zbledną szybko i wyparują, gdy ulotni się wspomnienie jego fizyczności. Nie będzie to bezbolesny proces, ale Liz miała już doświadczenie w takich sprawach. Za pierwszym razem było najgorzej. W kilka lat po wstąpieniu do Służby wybrała się na prywatną wystawę fotografii pewnej kobiety, znajomej z uniwersytetu. Liz nie była jej najbliższą przyjaciółką i podejrzewała, że sporo wizytowników i książek telefonicznych musiało zostać przewertowanych, gdy układano listę gości. Wśród zaproszonych był przystojny, niedbale ubrany facet, mniej więcej w jej wieku. Miał na imię Ed i podobnie jak ją, z gospodynią wystawy łączyło go niewiele. Wymknęli się do pubu w Soho. Ed, jak się okazało, był wolnym strzelcem, dziennikarzem przygotowującym dla telewizji różne materiały, obecnie zajmował się produkcją filmu o stylu życia newage'owych podróżników. Miał właśnie za sobą parodniową podróż w ich towarzystwie, gdy jeździli starym autobusem z obozowiska do obozowiska. Ogorzały, przystojny tak twardą urodą, że sam wyglądał jak jeden z tych wędrowców.
RYZYKO ZAWODOWE 211 Choć Liz starała się postępować ostrożnie, to ich wzajemne zauroczenie miało w sobie coś nieuchronnego i wkrótce spędzała noce w przebudowanym magazynie w Bermondsey, który Ed dzielił ze stale zmieniającą się zbieraniną artystów, pisarzy i filmowców. Powiedziała mu, że pracuje w jednym z departamentów personalnych Home Office i że jej praca daje jej satysfakcję w mało spektakularny sposób, oraz że nie można się z nią kontaktować w pracy. Ed, który przynajmniej z wierzchu nie wydawał się typem zaborczym, nie miał co do tego żadnych zastrzeżeń. Jego praca wyrywała go z domu często na całe dnie, a nawet tygodnie. Liz rozważnie nie wypytywała go o szczegóły jego nieobecności, by nie dawać mu pretekstu do robienia tego samego. Żyli więc przez większość czasu w fizycznym oddaleniu, ale w punktach spotkania wzajemnie się rozpalali. Ed był niegłupi, zabawny i patrzył na świat z fascynująco zdystansowanej perspektywy. Większość weekendów w mieszkaniu w Bermondsey wypełniały imprezy, i dla Liz ten artystyczny, mieniący się kalejdoskopowo świat, do którego miała wejściówkę, był błogosławioną ucieczką po tygodniu spędzonym w ponurym świecie Grupy Zorganizowanej Przestępczości. Pewnego niedzielnego poranka leżała w łóżku w Bermondsey, wokół poniewierała się weekendowa gazeta, a ona obserwowała powolny ruch barek i holowników na Tamizie. - Gdzie ty tak właściwie pracujesz? - spytał Ed, przerzucając strony kolorowego dodatku. - W Westminster - odpowiedziała zaskoczona. - Ale gdzie dokładnie w Westminster?
212 STELLA RMINGTON
- Przy Horseferry Road. Czemu pytasz? Sięgnął po kubek z kawą. - Tak się zastanawiałem. - Proszę - ziewnęła. - Nie chcę myśleć o pracy, wciąż jest weekend. Napił się kawy i odstawił kubek na dywan. - To będzie w Horseferry House przy Dean Ryle Street, czy Grenadier House przy Horseferry Road? - Grenadier House - odpowiedziała Liz ostrożniej. Ale o co chodzi? - A jaki numer na Horseferry Road ma Grenadier House? Usiadła powoli na łóżku i spojrzała na niego. - Ed, czemu zadajesz mi te pytania? - Jaki ma numer? Powiedz mi. - Nie powiem, dopóki nie wyjaśnisz, czemu chcesz to wiedzieć. Popatrzył przed siebie. - Bo zadzwoniłem na główny numer kontaktowy Home Office w Queen Anne's Gate w zeszłym tygodniu, próbując zostawić wiadomość dla ciebie. Powiedziałem, że pracujesz w dziale personalnym i dali mi numer do Grenadier House. Zadzwoniłem tam i spytałem, czy mogę zostawić wiadomość dla ciebie, ale osoba, z którą rozmawiałem nigdy nie słyszała, żeby ktoś taki tam pracował. Przeliterowałem jej twoje nazwisko dwa razy. Ona myślała, że połączenie jest na chwilę zawieszone, i usłyszałem, jak rozmawia z kimś innym, i ten ktoś tłumaczy jej, że nigdy nie potwierdzasz ani nie zaprzeczasz, że tam jesteś, tylko prosisz o zostawienie imienia i numeru. Więc zostawiłem moje imię i numer i oczywiście nikt do mnie nie oddzwonił. Więc zadzwoniłem jeszcze raz, tym razem ktoś inny zapisał moje imię i numer,
RYZYKO ZAWODOWE 213 ale nie chciał powiedzieć, czy tam pracujesz czy nie, więc zadzwoniłem po raz trzeci, tym razem połączono mnie z kierownikiem, który powiedział, że moje wcześniejsze wiadomości są przekazywane, i osoba, dla której są przeznaczone otrzyma je i skontaktuje się ze mną, kiedy będzie mogła. Więc zastanawiam się o co w tym wszystkim do cholery chodzi? Czego mi nie powiedziałaś, Liz? Skrzyżowała ręce ciasno na piersiach. Tym razem rozzłościła się na dobre. - Słuchaj no! Grenadier House mieści się pod numerem 99 na Horseferry Road. To siedziba działu personalnego Home Office, a jednym z zadań tego działu jest, między innymi, upewnianie się, że urzędnicy służby cywilnej są należycie chronieni. Żeby ludzie podejmujący decyzje w sprawach imigrantów albo, powiedzmy, w sprawach związanych z wyrokami więzienia, nie mogli być poddawani naciskom, zastraszani czy niepokojeni telefonicznie przez żadnego Toma, Dicka czy Harry'ego, który ma do nich o coś pretensję i zapamiętał ich nazwisko. Tak się składa, że ostatni tydzień nie siedziałam u siebie za biurkiem, tylko pracowałam w urzędzie w Croydon. Spodziewam się, że pierwszą rzeczą, jaką jutro zastanę w pracy, będą twoje wiadomości. Zadowolony? Musiał być zadowolony, mniej czy bardziej. Ale pokazał się jej ze strony, której do tej pory nie dostrzegała i teraz cieszyła się, że podczas szkolenia odgrywali sceny przepytywania, podobne do tej, jaka właśnie miała miejsce. Liz nie łudziła się jednak, że Ed na tym poprzestanie. - Przepraszam - powiedział. - Po prostu ta część twego życia jest taką strefą mroku. Wyobrażam sobie różne rzeczy. - Jakie rzeczy?
214 STELLA RIMINGTON - Nieważne. Uśmiechnęła się i wspólnie przygotowali śniadanie, a później poszli na długi spacer wzdłuż ścieżki holowniczej kanału Grand Union, od Limehouse Basin, przez King's Cross aż do Regenfs Park. To był wietrzny, zimowy dzień, podobny do tego dziś, i w parku było mnóstwo ludzi puszczających latawce. Wtedy widziała Eda po raz ostatni. Tego wieczoru napisała i wysłała list, w którym wyjaśniła, że poznała kogoś innego i nie mogą się już dłużej widywać. Następne tygodnie były naprawdę parszywe. Liz czuła się, jakby ktoś bezwzględnie odarł jej życie z tego, co nadawało mu kolorów i czyniło je znośnym. Rzuciła się w wir pracy, ale jej mozolność i liczne frustracje sprawiały, że czuła się jeszcze gorzej. Wraz z kilkoma kolegami próbowała zdobyć informacje o niedawno utworzonym porozumieniu rodzin przestępczych na południowym wschodzie Anglii. Praca - przeszukiwanie i analizowanie raportów z obserwacji i telefonicznych rozmów - była ponurą rutyną. To właśnie Liz dostrzegła drobne pęknięcie w pancerzu obserwowanego syndykatu, które ostatecznie doprowadziło do przełomu. Kierowca organizacji z zachodniego Londynu zgodził się dostarczać informacje w zamian za gwarancję bezpieczeństwa. Był jej pierwszym osobiście zwerbowanym agentem i kiedy policja zwinęła wreszcie całą siatkę w Acton, wraz z magazynem broni i kokainą wartą setki tysięcy funtów, Liz czuła ogromną satysfakcję. Gwałtowne zerwanie z Edem, choć tak bolesne, było jak się zdaje jedynym możliwym wyborem w tych okolicznościach.
RYZYKO ZAWODOWE 215 Wtedy zresztą zrozumiała, że nie jest wcale, jak czasem zdarzało jej się myśleć, piątym kołem u wozu. Wręcz przeciwnie, była odpowiednią osobą na odpowiednim miejscu. Ci, którzy przyjęli ją do Służby, znali ją widocznie lepiej od niej samej. Dostrzegli, że jej spokojne, zielone oczy maskowały tylko nieugiętą determinację, głód sprawdzenia się, pościgu i konfrontacji z celem. To pewnie dlatego, jak przypuszczała, wybierała mężczyzn, których porzucała bez większego trudu, choć byli atrakcyjni. Bo kiedy już wszystko zostało powiedziane i zrobione - gdy namiętność i pragnienie, które dawało początek związkom zmieniało się w coś bardziej złożonego i wymagającego - mogła się tego wszystkiego pozbyć. Za każdym razem - a tych „razów" było może z tuzin, niektóre krótsze, inne dłuższe - oczywiście miała nadzieję, że będzie inaczej, ale było, patrząc na to z dystansu, tak samo. Liz uznała, że nie potrafi poświęcić swojej niezależności, by zaspokoić emocjonalne potrzeby kochanka. Ten powtarzający się cykl doprowadził do tego, że odrzucała swoje własne potrzeby i zdawała sobie z tego sprawę. Każde kolejne rozstanie było jak amputacja, cięcie skalpela, po którym ulgę przynosiło jedynie pogrążenie się w pracy. aśma przyjechała - powiedział Goss, materializując się u boku Liz. - Dzięki - gwałtownie powróciła do teraźniejszości, do świata przypływu i wiatru. - Powiedz mi, Steve, czy ta kamera przemysłowa w „Fairmile Cafe" była w widocznym miejscu?
T
216 STELLA RIMINGTON - Niezupełnie. Umieścili ją na drzewie. Nie zauważyłabyś jej, nie wiedząc, że tam jest. - Myślałam, że te kamery mają właśnie być widoczne i zniechęcać do popełniania przestępstw. - Zwykle tak jest, ale w tym przypadku sprawa wyglądała trochę inaczej. Było sporo kradzieży z przyczep i właściciele baru wiedzieli, kto jest za nie odpowiedzialny. Chcieli raczej mieć dobry materiał dowodowy w sądzie. - Więc ogólne rozpoznanie terenu nie powie nikomu na pierwszy rzut oka, że tam są jakieś kamery? - Nie. Nie ma mowy. - Więc jest to niezłe miejsce na spotkanie albo na wysadzenie kogoś. - Może to tak wyglądać, jeśli nie jest się zorientowanym. Tak. Goss spojrzał w górę na ciemniejące niebo. - Miejmy nadzieję, że tym razem czegoś się wreszcie dowiemy. Bardzo potrzebujemy ruszyć sprawę z miejsca. - Miejmy nadzieję - powtórzyła Liz. W międzyczasie w świetlicy zrobiło się przytulniej. Pojawiły się popielniczki, elektryczny czajnik, a za sceną cicho buczała dmuchawa ogrzewająca powietrze. Podczas gdy policjantka przewijała taśmę w magnetowidzie, Liz i Goss znaleźli sobie krzesła, a Whitten i trzech policjantów po cywilnemu tłoczyło się przed ekranem. W powietrzu unosił się lekki zapach gryzących się ze sobą płynów po goleniu. - Możesz przewinąć do miejsca gdzie Sharon Stone przekłada nogę na nogę? - spytał policjantkę jeden z tajniaków, a zawtórowały mu parsknięcia pozostałych.
RYZYKO ZAWODOWE 217 - Chciałbyś, grubasku - odgryzła się, i odwracając do Whittena, spytała: - Jesteśmy gotowi. Puszczać? -Tak. - Wycięli pierwszy samochód, który widzieliśmy wczoraj na kasecie - mruknął Goss do Liz. - To był po prostu jakiś kierowca parkujący TIR-a na noc. -OK. Gdy reszta policjantów usiadła na krzesłach, na ekranie pojawił się zamrożony w stop-klatce widok parkingu. Ulepszona wersja nagrania była dużo jaśniejsza, jakby prześwietlona i Liz zaczęła mrużyć oczy przed jasną poświatą ekranu. Pozostawiono tylko interesujące ich ujęcia. Czas nagrania pokazywał godzinę 04.22, przez minutę nie działo się nic, a potem w kadr powoli wjechała srebrzysta na rozjaśnionej taśmie ciężarówka, jej światła tworzyły białe ślady. Niespiesznie ciężarówka zawróciła na środku pokrytego kałużami placu parkingowego, tak że teraz kierowała się przodem ku wyjazdowi. Wtedy zgasły jej światła. Po kilkusekundowym bezruchu zwalista postać wyskoczyła na ziemię z kabiny. Czy to był Gunter? - zastanawiała się Liz, widząc jasny, rozmyty tors postaci. Mógł być to jego rybacki sweter. Człowiek podszedł do tylnych drzwi ciężarówki i zniknął, a w kabinie na moment coś błysnęło, podświetlając drugą postać na miejscu kierowcy. - Zapala papierosa - wymruczał Goss. Dwie postacie zeszły ze skrzyni ciężarówki. Jedną z nich był ten pierwszy człowiek z szoferki, druga sylwetka była ciemna, niewyraźna, wydawało się, że coś niesie, jakby płaszcz albo plecak. Przez chwilę szli razem,
218 STELLA RMINGTON a potem rozeszli się. Drugi na chwilę przystanął, po czym skręcił i wyszedł z kadru. Minęło dwadzieścia pięć sekund i pierwszy ruszył jego śladem. Obraz zaciemnił się, po czym powrócił. Zegar w dolnym rogu pokazywał 04.26. Ciężarówka wciąż tkwiła na miejscu, w kabinie nie widać było światła. Po sześćdziesięciu sekundach pojawiła się ciemniejsza z dwu postaci i zniknęła za ciężarówką. Czterdzieści sekund później jeden z zaparkowanych samochodów włączył światła i szybko wyjechał ze swego miejsca parkingowego. Wewnątrz samochodu przez chwilę były widoczne sylwetki kierowcy i pasażera, jednak sam wóz był niewiele więcej niż rozmytym i prawie bezkształtnym cieniem, i nie można było liczyć na ustalenie numerów rejestracyjnych. Ominął ciężarówkę i pospiesznie wyjechał w kierunku drogi, poza kadr. Gdy nagranie się skończyło, zapanowało długie milczenie. - Co o tym sądzicie? - spytał wreszcie Whitten.
25 enlandzka28 wioska West Ford leżała jakieś trzydzieści minut na południowy wschód od Marsh Creake i wybrzeża, i niestety nie oferowała zbyt wielu rozrywek. Były tu: zakład blacharski i naprawy tłumików, parę sklepów, agencja pocztowa i pub –„Jerzy i Smok". Ale nawet i to wystarczy, pomyślał Denzil Parrish, wystarczy, by rozbudzić wyobraźnię seksualnie sfrustrowanego dziewiętnastolatka z dużą ilością wolnego czasu do zabicia. A Denzil miał go właśnie pod dostatkiem. Wczoraj wieczorem przyjechał do domu z Newcastle, gdzie studiował na uniwersytecie. W zasa dzie planował zostać tam w akademiku w Tyneside aż do Wigilii szykowało się mnóstwo imprez i zapowiadano sobie, że będzie się działo. Ale w ciągu ostatniego roku prawie nie widział się z matką - od czasu, gdy po raz drugi wyszła za mąż - no i właściwie czuł, że powinien spędzić z nią trochę czasu. Więc jak pomyślał, tak zrobił:
F
_________________ 28
Fenland, The Fen - kraina geograficzna we wschodniej Anglii. Dawny równinny obszar zalewowy, pełen torfowisk i słonych bagien, obecnie zirygowany i pocięty siecią licznych kanałów melioracyjnych.
220 STELLA RIMINGTON
spakował plecak, wcisnął się do pociągu jadącego na południe, tak zatłoczonego, że konduktor odpuścił sobie próby sprawdzania biletów - w sumie dobrze, bo Denzil nie miał biletu. Wreszcie po paru opóźnieniach i przesiadkach, dobrze po zmroku dotarł do stacji w Downham Market, bez perspektyw na załapanie się na autobus do West Ford. Przeszedł więc porządne cztery mile w deszczu, machając kolejnym mijającym samochodom, dopóki nie podrzucił go jakiś amerykański lotnik z bazy. Wiedział, gdzie leży wioska West Ford i nawet wypił z Denzilem jedno piwo w „Jerzym i Smoku", zanim ruszył dalej do bazy USAF29 w Lakenheath. Po jego wyjściu Denzil rozejrzał się po pubie. W sumie nie był zaskoczony tym, że nie zobaczył na miejscu żadnej samotnej dziewczyny, więc właściwie nie było powodu, żeby dłużej tu siedzieć, nawet jeśli miałby na to ochotę. Zbyt kiepsko stał z kasą, by tracić ją na samotne picie - które nie rokowało nadziei na zawarcie bliższej znajomości z jakąś kobietą. Po opłaceniu czesnego i innych wydatkach i tak był mocno pod kreską. Właściwie chyba lepiej by zrobił, zostając na północy, w Newcastle. Teraz pewnie balowałby na jakiejś imprezce, pijąc cudze piwo za darmo. Przy odrobinie szczęścia może nawet coś by osiągnął z którąś z roześmianych szkockich lasek. Ale sprawy wyglądały inaczej i teraz, gdy ogrzewany VW Passat Amerykanina zniknął w mokrych ciemnościach, Denzilowi nie pozostało nic innego, jak powlec się do domu. W domu nie zastał nikogo poza jakimś 29
United States Air Force - Siły Powietrzne Stanów Zjednoczonych.
RYZYKO ZAWODOWE 221
tępym stworzeniem, które podało się za opiekunkę do dziecka. Jego matka, jak poinformowało go stworzenie, nie odrywając oczu od telewizora, wyszła na jakąś imprezę. Kolację i tańce. I nie, nie mówiła nic o kimś, kto miał przyjechać z Newcastle. Denzil znalazł mrożoną pizzę i przyłączył się do opiekunki przed telewizorem. Był tak zniechęcony, że nawet nie chciało mu się jej podrywać. Dziś przynajmniej świeciło słońce. I to był plus. Jego matka przeprosiła go za to, że nie było jej w domu, gdy przyjechał, dała mu pospiesznego całusa i poleciała przygotować nową butelkę pokarmu dla dzieciaka. Co ta kobieta sobie wyobraża, zastanawiał się zniechęcony Denzil. Fundować sobie drugie dziecko w jej wieku? Czy to nie jest pozbawianie się godności? A zresztą, do cholery z tym. To jej życie i jej pieniądze. Postanowił wyciągnąć swoją piankę30 i popływać kajakiem. Ten pomysł chodził mu po głowie od paru lat odkąd przenieśli się do West Ford - by systematycznie zbadać całą okoliczną sieć przecinających się kanałów melioracyjnych. Kanał przeciwpowodziowy Methwold Fen był zaledwie dziesięć minut jazdy samochodem od domu, a to oznaczało całe mile żeglownej, a jednocześnie odludnej trasy. Może nawet warto wziąć wędki i spróbować złapać jakiegoś szczupaka? Jedynym pożytkiem z nowego dziecka było to, że matka Denzila rzadko potrzebowała swojego samochodu i mógł go swobodnie pożyczać na całe godziny. Wprawdzie wysłużonej hondy 30
Obcisły kombinezon z pianki neoprenowej do pływania, surfingu, nurkowania. Chroni przed zimnem i zwiększa pływalność.
222 STELLA RIMINGTON accord bynajmniej nie można było nazwać magnesem na laski, ale z drugiej strony, pomyślał Denzil melancholijnie, wiejskie tereny hrabstwa Norfolk nie cierpiały z powodu plagi ładnych babek. Główny problem, przy całej ich sympatyczności i otwartości, stanowili Amerykanie. Były ich tu setki, głównie młodych, samotnych mężczyzn, którzy nie mieli dokąd się wybrać wieczorem poza bazę, nie licząc paru okolicznych pubów. West Ford leżało dobrych parę mil od najbliższej bazy, a i tak w „Smoku i Jerzym" każdego wieczoru było ich przynajmniej paru. Oczywiście takie ich prawo, ale bynajmniej nie zwiększało to szans biednego studenta geologii na poznanie tam jakiejś, choćby trochę lepiej wyglądającej dziewczyny. Rzuciwszy swoją piankę na tylne siedzenie Hondy, Denzil wyciągnął z garażu kajak z laminatu i umieścił go na dachowym bagażniku auta, mocując kilkoma elastycznymi linkami. Kajak należał do poprzednich właścicieli domu, a ściślej do ich córki, która przestała się nim interesować i zostawiła go, gdy jej rodzina się wyprowadziła. Przez kilka lat wisiał na ścianie garażu, zbierając kurz i ptasie odchody, aż wreszcie Denzil postanowił go doprowadzić do porządku. Na początku planował go sprzedać, ale wybrał się nim na próbną wyprawę jednym z kanałów i spodobało mu się to bardziej, niż mógł się spodziewać. Choć nie był to temat do poruszania na pierwszej randce, Denzila pasjonowała ornitologia i podglądanie ptaków. Cichy kajak, prześlizgujący się pomiędzy trzcinami i zarośniętymi brzegami kanałów i rzeczek Fenlandu, dawał mu szansę podejścia fantastycznie blisko do żyjących tam rzadkich gatunków ptaków.
RYZYKOZAWODOWE 223 Wyjeżdżając z wioski, musiał zahamować i zatrzymać się za traktorem z przyczepą, który tarasował drogę. Traktorzysta próbował wjechać na jedno z pól przyczepą pełną worków z nawozem. Brak doświadczenia sprawił jednak, że przyczepa samowolnie skręcała w bok, wjeżdżając w ogrodzenie. Denzil uznał, że te manewry potrwają jeszcze długo, zgasił silnik Hondy i odchylił się zamyślony w swoim fotelu. Gdy tak czekał, dostrzegł parę młodych ludzi w turystycznych ubraniach, przemierzającą pole w jego stronę. Szli szybko - o wiele szybciej niż zwykle robili to turyści czy amatorzy widoków - i wydawali się dokądś zmierzać. Kobieta maszerowała zawzięcie i z determinacją. Mężczyzna, wyglądający na Azjatę, był raczej rozluźniony. Z ramionami luźno wiszącymi wzdłuż ciała wydawał się nie tyle maszerować po mokrej, nierównej ziemi, co płynąć nad nią. Denzil tylko raz widział przedtem człowieka, który tak chodził, a był nim stary, emerytowany sierżant Królewskiej Piechoty Morskiej, prowadzący szkołę wspinaczkową w Snowdonii, gdzie chłopak pracował przed rozpoczęciem studiów. Mimowolnie zastanawiając się, czy to, że kręcą go kobiety noszące górskie buty i kominiarki jest jakimś zboczeniem seksualnym, Denzil obserwował parę przez okno. Żadne z nich nie uśmiechało się ani nie sprawiało wrażenia urlopowiczów. Może byli parą tych pracoholików z City, którzy nigdy nie potrafią tak naprawdę się rozluźnić i oderwać od pracy, i nawet tu - w rozmiękłej wschodniej Anglii - odczuwają potrzebę konkurowania i zdobywania celów? Z bliska dostrzegł, że dziewczyna jest dosyć atrakcyjna, w taki bezpośredni, nieulepszony makijażem sposób.
224 STELLA RIMINGTON Wszystko, czego jej brakowało, to uśmiechu na twarzy. Odpowiadając sobie na pytanie o zboczenie, Denzil doszedł do wniosku, że nie ma w tym nic złego, przynajmniej dopóki nie oznacza to konieczności przebierania kobiet w odzież wodoodporną, żeby zaczęły się podobać. Jeśli tak było, oznaczało to kłopoty. Samochód stojący za nim zatrąbił i Denzil zobaczył, że kierowca traktora wreszcie poradził sobie z przyczepą i droga była znów wolna. Uruchomił silnik i ruszył naprzód, wciąż otoczony myślami o niezbyt konkretnej, ale niewątpliwie erotycznej naturze, wkrótce też zapomniał o parze turystów.
26
o to powiedz, co myślisz - zaczęła Liz, gdy obzy dwoje z Gossem usadowili się po raz kolejny przy stoliku w „Trafalgarze". Goss zastanowił się. - Kierując się przesłankami wynikającymi z analizy tej taśmy, powiedziałbym, że wciąż szukamy po omacku. Myślę, że to Ray Gunter był jednym z dwu ludzi w szoferce tej ciężarówki, i myślę, że poszedł za tym gościem wypuszczonym ze skrzyni ciężarówki do toalety i został zastrzelony. Pytanie brzmi kim był ten przewożony facet? Don Whitten, o ile wiem uważa, że byliśmy świadkami przerzutu żywego towaru i że ten ktoś był częścią transportu, ale nie mamy na wet kawałka dowodu na potwierdzenie tej teorii. Różni ludzie podróżują ciężarówkami, a większość przemytników wysadza swój „towar" w miastach, a nie na sa motnych parkingach dla TIR-ów, żeby odbierały ich limuzyny. - No to mi wyglądało raczej na hatchback - powiedziała Liz. Czuła się trochę winna, że nie wspomniała dotąd Stevebwi o Mitchu, Peregrinie Lakebym i telefonach Zandera, ale dopóki nie porozmawia z Frankie Ferrisem,
N
226 STELLA RMINGTON co miało nastąpić dziś wieczorem, nie widziała sensu w dzieleniu się tymi informacjami. Była prawie pewna, że cichy interes Melvina Eastmana polegający na przemycie ludzi został wykorzystany w celu dyskretnego przewiezienia określonego człowieka na teren Zjednoczonego Królestwa. Kogoś, kto z jakichś powodów nie mógł ryzykować wjazdu z fałszywym paszportem. Eastman klnący na szmatogłowców i Pakistańców wskazywał na to, że ten osobnik był prawdopodobnie islamistą, a przyjmując, że tak było, użycie PSS wskazywało na specjalnie uzbrojonego agenta. Jakby na sprawę nie spojrzeć, wyglądało to źle. - Dwa razy dorsz z frytkami - powiedziała Cherisse wesoło, stawiając przed nimi duże owalne talerze i po chwili wracając z koszykiem sosów w torebkach. - Nienawidzę tego cholerstwa - powiedział Goss, miętosząc jedną z nich, dopóki prawie nie wybuchła w jego dużych palcach. Liz patrzyła na niego przez chwilę w milczeniu, po czym wyjęła z torebki nożyczki, odcięła górną część torebki z sosem tatarskim i wycisnęła jej zawartość na brzeg swojego talerza. - Nic mi nie mów - ostrzegł ją Goss, wycierając palce. - Mięśniak wobec intelektu. - Nawet mi to przez myśl nie przeszło - zaprzeczyła Liz, podając mu nożyczki. Jedli w ciszy. - Dużo lepsze niż kantyna w Norwich powiedział Goss po paru minutach. - Jak twoja ryba? - Niezła - powiedziała Liz. - Zastanawiam się, czy to jedna ze złowionych przez Raya Guntera. - Jeśli tak, to została pomszczona - powiedział znajomy głos.
RYZYKO ZAWODOWE 227 Spojrzała w górę. Bruno Mackay stał tuż przy niej, z kluczykami samochodu w dłoni. Miał na sobie jasną skórzaną kurtkę i torbę z laptopem na ramieniu. - Liz - powiedział, wyciągając rękę. Uścisnęła ją, zmuszając się do uśmiechu. Czy jego obecność oznaczała to, co myślała Liz? Spojrzała na Gossa, który siedział naprzeciw niej z pytaniem wypisanym na twarzy. - Eee... Bruno Mackay - powiedziała Liz - ...a to jest Steve Goss. Z Wydziału Specjalnego z Norfolk. Goss skinął głową, odłożył widelec i ostrożnie wyciągnął dłoń. Bruno uścisnął ją. - Poproszono mnie, żebym się tu pokazał i dzielił trudy - wyjaśnił z szerokim uśmiechem. - Podał pomocną dłoń. Liz utrzymała wymuszony uśmiech. - Cóż, jak widzisz, póki co radzimy sobie z trudem. Jadłeś już coś? - Nie. Jestem głodny jak wilk. Pójdę i zamienię słówko z tutejszą pięknością. Przepraszam na moment... Rzucił zamaszyście kluczyki na stół i pomaszerował do baru, gdzie wkrótce rozpoczął intymne konsultacje z Cherisse. - Coś mi mówi, że cię wrobiono - mruknął Goss. Liz spróbowała przybrać twarz pokerzysty. - Nie, po prostu miałam wyłączony telefon. Przegapiłam wiadomość o tym, że przyjeżdża. - Zamówić wam coś? - zawołał wesoło Bruno przy barze. Liz i Goss pokręcili głowami. Cherisse miała maślane oczy, zauważyła Liz z irytacją. Mackay za to sprawiał wrażenie, jakby był u siebie w domu.
228 STELLA RIMINCTON - Ten twój kolega ma charakterek, co? - zauważył zgryźliwie Goss. - Niestety - potwierdziła Liz. Dalszy posiłek upłynął w wyraźnie napiętej atmosferze. Przy innych stolikach było już zbyt wielu ludzi, by swobodnie rozmawiać o sprawie. Zamiast tego Mackay wypytywał Gossa o okoliczne atrakcje. Traktując go, pomyślała Liz, jak przedstawiciela izby turystycznej Norfolk. - Więc, zakładając, że byłbym zainteresowany domkiem weekendowym, gdzie powinienem się rozejrzeć? spytał Mackay, chowając kartę kredytową, którą właśnie zapłacił za posiłek ich całej trójki. Goss spojrzał na niego bez entuzjazmu. - Może w Burnham Market? - powiedział. - Tamtejsza okolica jest popularna wśród posiadaczy Rangę Roverów. - Auć! - Mackay odsłonił swoje nienaturalnie białe zęby. - To mi powinno pokazać, gdzie jest moje miejsce. Wstał i sięgnął po kluczyki. - Liz, mogę cię oderwać od Steve'a na godzinkę czy dwie? Żebyś mogła wprowadzić mnie w bieżące sprawy? - Muszę być w Norwich o drugiej - powiedział Goss. - Więc tak czy siak muszę się zabierać. Mrugnął niezauważalnie do Liz i podał rękę Mackayowi. - Dzięki za lunch. Następny ja stawiam. - Na razie - powiedział Mackay. - Zaczekasz na mnie minutkę? - Liz mruknęła do Bruna, gdy Goss wyszedł z pubu. - Zaraz wrócę. Z automatu na nabrzeżu zadzwoniła do Wetherby ego. Podniósł po drugim sygnale, wydawał się zmęczony.
RYZYKO ZAWODOWE 229 - Proszę... - powiedziała. - Przykro mi, musisz wytrzymać z Mackayem. Nie mam wyboru w tej sprawie. - Fane? - Dokładnie. Chce mieć na miejscu swojego człowieka. Właściwie nalegał, żeby to Mackay był tam z tobą, a ma wszelkie prawa, by nalegać. - Pełna otwartość? Pełna wymiana informacji? Sekundowa pauza. - Takie jest porozumienie między naszymi służbami. - Rozumiem. - Niech się na coś przyda - zasugerował Wetherby. Spraw, by zarobił na swoje utrzymanie. - Postaram się o to. Jest tu na czas trwania operacji? - Tak długo, jak będzie trzeba. Odpowiada bezpośrednio przed Fanem, tak jak ty przede mną. - Zrozumiałam. Muszę się dziś wieczorem spotkać z Zanderem, mogę mieć coś ciekawego. Zadzwonię po spotkaniu. - Tak zrób. I weź ze sobą naszego wspólnego przyjaciela. Telefon zamilkł i Liz przez chwilę patrzyła na słuchawkę trzymaną w dłoni. Zwyczajowo spotkania z agentami były realizowane tylko przez pojedynczego oficera. Wzruszyła ramionami i odwiesiła słuchawkę. Ściśle rzecz biorąc, Zander nie był jednak jej agentem, tylko Wydziału Specjalnego. A czytając między wierszami - interpretując raczej pauzy, niż wypowiedziane słowa - Liz wiedziała, że Wetherby chce, by kontynuowała swoją własną grę, niezależnie od ustalonych zasad. Jednocześnie nie miała złudzeń, że Mackay podzieli się z nią wiedzą, jaką
230 STELLA RIMINGTON dysponuje on sam i jego firma. On także ma swoją własną grę do rozegrania. Z tego względu lepiej było być tą stroną, która zainicjuje wymianę informacji. - Mój pokój nazywa się Victory - wyszczerzył się Mackay, kiedy wróciła do lokalu. - Pomyślałem sobie, że warto żebyś wiedziała. - Fascynujące. Już się zakwaterowałeś? - Tak. U panny Pięknej. - Mam nadzieję, że się z nią nie drażnisz - powiedziała Liz. - Jest potencjalnie istotnym źródłem informacji w tej sprawie i wolałabym mieć ją po swojej stronie. - Nie bój nic. Nie zniechęcę jej. Właściwie mam wrażenie, że musiałbym ją bardzo mocno zniechęcać. - Już połknęła haczyk? - Nie to miałem na myśli. Chciałem powiedzieć, że nie robi wrażenia dziewczyny, która się łatwo zniechęca. - Rozumiem. Chcesz się przejść czy idziemy na górę, żebym mogła cię wprowadzić w sytuację? Morska bryza czy gazowy kominek, innymi słowy? - Przejdźmy się. Mam wrażenie, że dzisiejszy lunch nie był pierwszym, który powstał na tym oleju. Przyda mi się spacer. Ruszyli na wschód i doszli prawie do Creake Manor, gdzie Liz opowiedziała mu o swoim początkowym rozpoznaniu w wiosce i wnioskach dotyczących klubu żeglarskiego. Minęli dwór i zawrócili, kierując się z powrotem do Headland Hall, który Mackay oglądał z zainteresowaniem. Liz powiedziała mu o telefonach Zandera i wnioskach dotyczących amunicji przeciwpancernej, a także rozmowach z Cherisse Hogan i Lakebymi. O swojej prawie cał-
RYZYKO ZAWODOWE
231 kowitej pewności, że drugim człowiekiem w ciężarówce obok Raya Guntera był Mitch. O swoich przypuszczeniach, że Mitch był współpracownikiem Mehrtna Eastmana i o tym, że Zander prawdopodobnie będzie w stanie go zidentyfikować. - A jeśli uda ci się potwierdzić tożsamość tego Mitcha? - spytał Mackay. - Dam go policji, żeby go zgarnęli - odrzekła Liz. Mackay wydął policzki i powoli pokiwał głową. - Dobrze sobie poradziłaś - powiedział bez protekcjonalnego tonu. - A co z Lakebym? Chcesz go zgarnąć? - Myślę, że nie ma to sensu, jest tylko jednym z tropów prowadzących do Mitcha. Jak już będziemy mieć gadającego Mitcha pod kluczem, to niepotrzebny nam Peregrine Lakeby. - Sądzisz, że wiedział, co się właściwie działo na tej jego plaży? - Raczej nie. Myślę, że wolał brać pieniądze i nie myśleć o tym. Zadowalał się wyobrażaniem ich sobie jako starych, dobrych szmuglerów, przemycających parę skrzynek wódy i fajek. Może być snobem i burakiem, ale nie sądzę, że jest jakimś zdrajcą. Myślę, że jest po prostu kimś, kto przekonał się, że branie pieniędzy od złych facetów kończy się zwykle w jeden, określony sposób. - Jakie słodycze lubisz? - spytał Mackay, gdy przeszli kolejnych parę kroków. - Słodycze? Mackay uśmiechnął się. - Nie możesz chodzić wzdłuż angielskiego wybrzeża bez torebki pełnej czegoś jaskrawego i słodkiego. Najlepiej nasypanego do tej torby plastikową szufelką.
232 STELLA RIMINCTON - To oficjalna doktryna MI6? - Absolutnie. Chodźmy zobaczyć, co mają do zaoferowania tutejsze sklepy. Wewnątrz małego sklepu kobieta w niebieskim nylonowym kombinezonie układała egzemplarze The Sun i Daily Express. Poza tym pełno było plastikowych zabawek, wzorów robótek ręcznych i półki zakurzonych słoików ze słodyczami. - Latające spodki! - Liz usłyszała pełen niedowierzania okrzyk Mackaya. - Nie widziałem ich od... Słodkie Serduszka! - Radź sobie sam - powiedziała Liz. - Ta ryba i frytki zupełnie mi wystarczą. - Śmiało - odpowiedział Mackay. - Przynajmniej pozwól sobie postawić kolorowe sznurowadła. Język robi się od nich czarny. Liz roześmiała się. - Naprawdę wiesz jak zdobyć serce kobiety, prawda? - Mordoklejki? - Nie! W końcu wyszedł z torebką latających spodków. W szkole - powiedział, gdy przebrzmiał za nimi dźwięk dzwonka u drzwi - wysypywałem z nich proszek i sprzedawałem po piątaku za kreskę. Nie ma lepszego widoku niż grupa licealistów z dobrych domów wciągających cytrynowy puder i przekonujących się nawzajem, że są na kompletnym odlocie. Podsunął torebkę Liz. - Jak sądzisz, co nasz człowiek ma tu do zrobienia? - Nasz człowiek? - Nasz strzelec. Czemu zadał sobie tyle trudu, żeby się dostać akurat tu?
RYZYKO ZAWODOWE 233 Rozmawiała o tym z Wetherbym zeszłej nocy, ale nie doszli do konkretnych wniosków. - Może coś widowiskowego? - zaryzykowała. - W okolicy są bazy USAF w MarwelL Mildenhall i Lakenheath, ale są bardzo silnie chronione i byłyby bardzo trudnym celem dla pojedynczego operatora, czy nawet małego zespołu. Jest też elektrownia atomowa w Sizewell, katedra w Ely i parę innych ważnych budynków publicznych, ale wszystkie są raczej trudnymi celami. Bardziej prawdopodobne, moim zdaniem, jest zabójstwo: Lord Kanclerz ma dom w Aldeburgh, Sekretarz Skarbu w Thorpeness, a naczelnik DTI31 w Sheringham... Może nie są to cele ważne na arenie międzynarodowej, ale jeśli zaaplikujesz któremuś kulkę, na pewno dostaniesz się na pierwsze strony gazet. - Czy ich ludzie zostali ostrzeżeni? - spytał Mackay. - Ogólnie tak, powiedziano im, żeby mieli się na baczności. - No i Królowa jest na święta w Sandringham, jak sądzę. - To prawda, ale znów, musiałbyś się mocno spinać, żeby dostać się w tamte okolice z bronią jakiegokolwiek rodzaju. Ochrona gęsta jak diabli. Mackay włożył sobie kolejny latający spodek do ust. - Myślę, że lepiej wróćmy i zobaczmy, co niebiescy wymyślili. O której chcesz ruszać do Braintree? - Nie później niż o piątej? - OK. Wracajmy do „Trafalgaru", zamówmy dzbanek kawy u uroczej Cherisse, rozłóżmy parę map i spróbujmy wejść temu facetowi do głowy. 31
Departament handlu i przemysłu.
27
o jest dziwny kraj - powiedział Faraj Mansoor wyjmując sześcionabojowy magazynek z PSS i kładąc go ostrożnie na stole. - Bardzo się różni od tego, co sobie wyobrażałem. Kobieta, która przywłaszczyła sobie imię i nazwisko Lucy Wharmby, obierała ziemniaki, ostrze noża poru szało się szybkimi oszczędnymi ruchami, spirale obie rzyn gromadziły się na jej lewej dłoni. - Nie cały jest taki - powiedziała. - Taki pusty i przygnębiający... Czekał, aż dokończy zdanie. Na zewnątrz słońce wciąż jeszcze rzucało swe jasne smugi na morze, ale wiatr smagał grzbiety fal, rozbijając je w delikatną mokrą mgiełkę - Myślę, że kraj stwarza ludzi - powiedział w końcu, sprawdzając działanie zamka PSS, zanim ponownie umieścił w nim magazynek. -1 myślę, że teraz, gdy zobaczyłem ich kraj, rozumiem lepiej Brytyjczyków. - To zimny kraj - powiedziała. - Spędziłam dzieciństwo w zimnym mieszkaniu o cienkich ścianach, słuchając, jak kłócą się moi rodzice. Schował pistolet do kieszeni i ściągnął pasek. – o co się kłócili?
T
236 STELLA RIMINCTON - Nigdy nie byłam do końca pewna. Mój ojciec był wykładowcą na uniwersytecie w miejscu zwanym Keele. To była dla niego dobra praca i myślę, że chciał, żeby moja matka bardziej zaangażowała się w życie uniwersytetu. - A ona nie chciała? - Nigdy nie chciała wyprowadzać się z Londynu. Nie lubiła tamtego miejsca ani nie próbowała nawet poznać ludzi. Skończyło się na tym, że leczyła się z depresji. Faraj zmarszczył się. - A w co wierzyła? - Wierzyła w... książki i filmy, w wakacje we Włoszech i w swoich przyjaciół wpadających na obiad. - A Twój ojciec? W co on wierzył? - W siebie. Wierzył w swoją karierę, w to, że robi coś ważnego, i w uznanie swoich kolegów. Sięgnęła po kuchenny nóż i zaczęła kroić obrane ziemniaki krótkimi, gniewnymi ruchami ostrza. - Później, kiedy depresja matki się pogłębiała, uwierzył też, że ma prawo sypiać ze swoimi studentkami. Faraj spojrzał na nią. - Twoja matka o tym wiedziała? - Szybko się zorientowała. Nie była głupia. - A ty? Ty wiedziałaś? - Domyślałam się. Wysłali mnie do szkoły w Walii. Odgarnęła włosy z oczu wierzchem dłoni. - To było zupełnie inne miejsce niż to. Są tam wzgórza, nawet parę takich, które mógłbyś nazwać górami. Spojrzał na nią, przechylając głowę. - Uśmiechasz się. Pierwszy raz widzę, jak się uśmiechasz. Uśmiech i ręka z nożem zamarły. - Byłaś tam szczęśliwa? W tej szkole wśród wzgórz, które prawie są górami?
RYZYKO ZAWODOWE 237
Dziewczyna wzruszyła ramionami. - Myślę, że chyba tak. Nie wiem, nigdy nie myślałam o tym... w tych kategoriach. Nieproszone, obudziło się w niej wspomnienie, którego nie przywoływała od lat. Ona i jej przyjaciółka Megan, która odkryła magiczne grzybki rosnące w iglastym zagajniku za szkołą. Całe setki, porastające spróchniałe pnie leżące na wyściełanej opadłymi igłami ziemi. Megan w wieku piętnastu lat była już świetnym biochemikiem, zwłaszcza gdy chodziło o narkotyki klasy A32 - rozpoznała je natychmiast. Następnego dnia, tak jak na to pozwalał i nawet zachęcał regulamin szkoły, dwie przyjaciółki wypisały się z zajęć i udały na łono natury. Uzbrojone w blaszane pudełko na drugie śniadanie i butelkę wyciśniętego soku z pomarańczy ruszyły do lasu, zjadły po pół tuzina grzybków każda i ułożyły się na kocu, czekając, aż halucynogenne toksyny zawarte w grzybkach zaczną działać. Przez prawie pół godziny nie działo się nic, a potem nagle poczuła senność i lęk. Kontrola nad jej ciałem wydawała się odpływać; kończyny i ciążący żołądek należały już jakby do kogoś innego. Nagle strach zniknął, a ona utonęła w natłoku doznań. Dźwięki lasu, dotąd ledwie słyszalny w tle chór ptaków, szum gałęzi, brzęk owadów, zostały wzmocnione do prawie nieznośnego poziomu. Stłumione przez poszycie lasu promienie słońca nagle stały się palącymi ognistymi strzałami. Jej nos, gardło i płuca przepełniał ostry, terpentynowy zapach iglastego lasu. Po jakimś czasie - minutach, a może godzinach - te Najcięższe narkotyki, takie jak opium, kokaina, morfina etc.
238 STELLA RIMINGTON wzmocnione wrażenia zaczęły układać się w jakąś złożoną a subtelną architekturę. Wydawało się jej, że wędruje wśród ogromnych i nieustannie zmieniających się wież o wierzchołkach ginących w chmurach, wiszących ogrodów i oszałamiających kolumnad. Czuła się, jakby jednocześnie była w sobie i obok siebie - będąc widzem swej wędrówki przez tę dziwną, egzotyczną krainę. W końcu, gdy wizja zaczęła się z wolna rozpuszczać, poczuła silną melancholię i kiedy tego wieczoru próbowała opowiedzieć Megan swoje przeżycia, nie potrafiła znaleźć odpowiednich słów. Gdzieś głęboko w sobie wiedziała, że te obrazy nie są przypadkowe, tylko mają sens. Były znakiem - zerknięciem na niebo. Potwierdzały jej wybór, jej determinację. - Tak - powiedziała - byłam tam szczęśliwa. -1 jak to się skończyło? - spytał. - Historia twoich rodziców? - Rozwodem. Rodzina się rozsypała. Nic nadzwyczajnego. Podniosła rękojeść noża w dwóch palcach i upuściła ją tak, że ostrze wbiło się czubkiem w mokrą deskę do krojenia. - A twoi rodzice? Faraj przeszedł przez pokój, podniósł jeden z tanich kieliszków, stojących na stole, przyjrzał mu się nieobecnym wzrokiem i odstawił go. Potem, jakby strząsając z siebie zachodnią kulturę, którą wdział razem z kupionym mu ubraniem, przysiadł na piętach. - Moi rodzice byli Tadżykami, z Duszanbe. Mój ojciec był bojownikiem, porucznikiem Ahmeda Szacha Massuda.
RYZYKO ZAWODOWE 239
- Lwa Pandższiru. - Dokładnie. Oby żył wiecznie. Jako młody człowiek mój ojciec był nauczycielem. Mówił po francusku i trochę po angielsku, którego nauczył się od amerykańskich i brytyjskich żołnierzy, którzy przyjechali walczyć razem z mudżahedinami. Chodziłem do dobrej szkoły w Duszanbe, a później, gdy miałem czternaście lat, przenieśliśmy się do Afganistanu, za Massudem i chodziłem do jednej z anglojęzycznych szkół w Kabulu. Mój ojciec miał nadzieję, że nie będę musiał żyć tak jak on, rodzina mojej matki miała trochę pieniędzy i oboje widzieli wykształcenie jako moją szansę. Marzyli o tym, żebym został zarządcą albo urzędnikiem rządowym. -1 co się stało? - W 1996 roku przyszli talibowie. Mieli pieniądze ze Stanów Zjednoczonych i z Arabii Saudyjskiej, rozpoczęli oblężenie Kabulu. Udało nam się uciec pewnej nocy, w czasie ostrzału, i mój ojciec ruszył na północ, by przyłączyć się do Massuda. Chciałem jechać z nim, ale odesłał mnie z matką i moją młodszą siostrą w kierunku pogranicza. Mieliśmy nadzieję przedostać się tamtędy do Pakistanu, uciec przed talibami, ale wielu innych miało ten sam pomysł, po miesiącach tułaczki w końcu osiedliśmy z innymi wygnanymi Tadżykami i Pasztunami33 zbuntowanymi przeciw talibom, w wiosce zwanej Daranj, na wschód od Kandaharu. 33
Największa liczebnie grupa etniczna w Afganistanie, uważana za jego rdzenną ludność, zamieszkująca również Pakistan. Składa się z plemion mówiących dialektami wspólnego języka (Paszto). Prawie całkowicie islamska. Pozostałe grupy etniczne w Afganistanie to Tadżykowie, Hazarzy, Kirgizi i Uzbecy.
240 STELLA RIMINGTON - Co tam robiliście? - Marzyliśmy, by stamtąd wyjechać. Znaleźć lepsze życie w Pakistanie. Zamilkł i zdawał pogrążać się we wspomnieniach. Oczy miał otwarte, ale pozbawione wyrazu. Wreszcie ożywił się ponownie. - W końcu stało się jasne, że nie mamy szans na legalne przekroczenie granicy. Mogliśmy się przedostać - byli kurierzy, którzy mogli cię przeprowadzić przez góry za odpowiednią cenę - ale nie chcieliśmy stać się bezpaństwowymi wygnańcami. Uważaliśmy się za coś lepszego. Po kilku latach nieustającej wojny mój ojciec powrócił. Został ranny i nie mógł już dłużej walczyć. Wraz z nim przyjechał pewien człowiek. Człowiek, którego mój ojciec przekonał, by zabrał mnie ze sobą, przez granicę, do Pakistanu. Wpływowy człowiek, który mógł umieścić mnie w jednej z madres - islamskich szkół - w Peszawarze. - I tak się stało? - Tak się właśnie stało. Pożegnałem mych rodziców i moją siostrę i wraz z tym człowiekiem przeszedłem granicę w Chamanie i powędrowałem na północ. Tydzień później byliśmy w Mardanie, na północny wschód od Peszawaru i zostałem przyjęty do madresy. Tak jak na granicy przyjęto mnie bez pytania. - Kim był ten człowiek? Tak bardzo wpływowy? Mansoor uśmiechnął się i pokiwał głową. - Tak wiele pytań, tak mało czasu. Cóż byś zrobiła ze swoim życiem, gdyby sprawy ułożyły się inaczej? - Nigdy nie ułożyły się inaczej - odpowiedziała. - Dla mnie nigdy nie było żadnej innej drogi.
28
iz nalegała, żeby jechać na spotkanie jej samochodem. Spotkanie z Zanderem było jej operacją i chciała, by Mackay zrozumiał, że jest tylko pasażerem, zdanym na jej łaskę. Mackay wyczuł determinację Liz i nie próbował sil spierać. Zamiast tego zaczął jej przesadnie nadskakiwać do tego stopnia, że konsultował z nią swój wygląd, który zaaprobowała. Problemem nie była nawet sama odzież choć jasna skórzana kurtka i jasne piaskowe spodnie były wyraźnie wysokiej jakości; to połączenie odzieży i osobowości było problemem. W zatłoczonym pokoju Macka był osobą, na którą najpierw zwrócilibyście uwagę. Brylował. W Pakistanie, domyślała się Liz, Europejczyk był Eu ropejczykiem. Obcym z definicji. Jednak w Essex było nieskończenie wiele subtelnych różnic w tym, jak ludzie przedstawiali samych siebie. Liz przywiozła ze sobą swoje robocze rzeczy i przebrała się w skórzaną kurtkę i dżinsy. W szczególności kurtka wyglądała na tanią i niemodną. Samotna matka na zakupach. Trochę makijażu, nijakie włosy, zacięty wyraz twarzy. Niewidzialna na każdej głównej ulicy.
L
242 STELLA RIMINGTON Wkrótce jechali na południe, w stronę miasta Swaffham. Liz prowadziła ostrożnie, celowo przestrzegając ograniczeń prędkości. - Powiedz mi jeszcze raz, dlaczego Zander tak się dla nas poświęca? - spytał Mackay, sięgając do tyłu, by poprawić zagłówek w audi. - Co z tego ma, poza twoim uznaniem? - Uważasz, że to zbyt mało? Uśmiechnął się przewrotnie. - Cóż, sądzę, że nie jest to coś, co można zdobyć łatwo; osobiście przydałoby mi się trochę. Ale owszem, oprócz tego. - Jestem jego polisą ubezpieczeniową. Wie, że jeśli da mi dobre informacje, to mu pomogę, jeśli kryminalni albo narkotykowi go zgarną. Dlatego nie chce gadać z Bobem Morrisonem. Morrison należy do takich ważniaków z Wydziału Specjalnego, którzy pogardzają otwarcie Zanderami tego świata i Zander o tym wie. - Trochę krótkowzroczne podejście ze strony Morrisona. - Cóż, taki ma punkt widzenia. Podejrzewam, że prędzej czy później policja jakoś dorwie Melvina Eastmana i połączy fakty, a kiedy to się stanie, będą potrzebowali kogoś takiego jak Zander, żeby wystąpił jako świadek i zeznawał przeciw niemu. - Z tego co mówisz, ten facet, Eastman, nie byłby zbyt szczęśliwy z tego powodu. Nałożyłby cenę na jego głowę i Zander musi o tym wiedzieć. - Jestem pewna, że wie. Ale jeśli mi ufa - zawsze grałam z nim fair - wciąż mogę go przekonać, żeby dostarczył dowodów.
RYZYKOZAWODOWE 243 Przyjechali do Braintree, mając czterdzieści minut w zapasie. Kierując się znakami, poszli w stronę stacji kolejowej. - Możemy sobie powtórzyć jeszcze raz, jak chcesz to rozegrać? - spytał Mackay. - Jasne. Spodziewa się, że przyjadę sama na górny poziom wielopoziomowego parkingu, więc wysadzę cię na zewnątrz parę minut marszu wcześniej. Wjadę na górę i zaparkuję; ty pójdziesz za mną, zainstalujesz się w pobliżu klatki schodowej i będziesz obserwował wjeżdżające samochody. Jak tylko zobaczę Zandera, zadzwonię do ciebie i opiszę ci jego wóz. Gdy się upewnisz, że nie jest śledzony, oddzwonisz do mnie i podejdę do niego. Mackay skinął głową. To była standardowa procedura. Frankie Ferris był z natury ostrożny, ale biorąc pod uwagę wydarzenia ostatnich dni, nie można było wykluczyć, że Eastman puścił za nim jakiś ogon. Liz zatrzymała się obok krawężnika przy stacji, przełączyli swoje telefony na wibracje i wymienili się numerami. Wreszcie Mackay zapiął kurtkę i wśliznął się w cień, a Liz pojechała ku górnemu poziomowi parkingu. W ciągu następnej pół godziny, gdy Liz czekała na górze, trzy samochody opuściły najwyższy poziom parkingu. Kilka innych wjechało na parking, ale zajęły wolne miejsca na w połowie pustych niższych iętrach. Wreszcie, za pięć ósma, srebrny nissan almera wspiął się na najwyższy poziom i Liz rozpoznała bladą twarz Frankiego Ferrisa za kierownicą. Wcisnęła przycisk szybkiego połączenia w telefonie. - Daj mi parę minut - usłyszała stłumiony głos Mackaya. Frankie zaparkował w najbardziej odległym rogu
244
STELLA RIMINGTON
parkingu i dostrzegła, jak patrzy na zegarek, zanim zgasił silnik i światła nissana. Trzy minuty po ósmej zawibrował jej telefon. - Był śledzony - powiedział Mackay. - Odwołuję spotkanie - powiedziała Liz natychmiast. - Widzimy się na ulicy za pięć minut. - Nie trzeba. Kontynuuj spotkanie. - Spotkanie zdemaskowane. Zabieraj się stąd. - Ogon Zandera miał pecha. Jest unieruchomiony na klatce schodowej. Kontynuuj spotkanie. - Coś ty narobił? - syknęła Liz. - Zabezpieczyłem sytuację. Dawaj. Masz trzy minuty - telefon zamilkł. Liz rozejrzała się. Nie było żadnego ruchu. Bardzo niechętnie wyszła z audi i ruszyła po betonowej podłodze. Gdy zbliżyła się do srebrnej almery, zauważyła, że szyba od strony kierowcy opuszcza się. Wewnątrz, w pluszowym wnętrzu samochodu, siedział chudy i wystraszony Fraakie. - Weź to - powiedział trzęsącym się głosem. -1 udawaj, że mi płacisz. Dał jej małą papierową torebkę, a Liz sięgnęła do kieszeni, udając, że daje mu pieniądze. - Mitch - powiedziała z naciskiem. - Powiedz mi o nim. - Kieran Mitchell. Człowiek od transportu, organizator, rekieter, różnie. Ma duży dom pod Chelmsford na jednym z tych strzeżonych osiedli. - Pracuje dla Eastmana? - Współpracuje z nim. Ma swoich własnych ludzi. - Znasz go?
RYZYKO ZAWODOWE 245 - Widywałem go. Pija z Eastmanem. Z wyglądu wredny skurwiel. Ma rzęsy białe jak świnia. - Coś jeszcze? - Tak, nosi spluwę. A teraz zabieraj się stąd, proszę. Liz szybkim krokiem wróciła do audi. Pojechała w kierunku zjazdu i piętro niżej zabrała Mackaya, który opierał się o barierkę. - Co się do cholery stało? - spytała ze złością. Wskoczył na siedzenie pasażera. - Zidentyfikowałaś Mitcha? - Tak, zidentyfikowałam - zakręciła kierownicą do oporu, zjeżdżając po spiralnej rampie. - Ale coś ty do ciężkiej cholery tam wyprawiał? - Zander był śledzony. Eastman wyraźnie podejrzewa, że coś się szykuje. Ogon zaparkował na tym poziomie. Przyjechał jakąś minutę po twoim koledze. - Skąd wiesz, że to był ogon? - Poszedłem za nim do klatki schodowej, facet poszedł w górę, a nie w dół. Więc go uśpiłem. Liz zahamowała gwałtownie, aż opony audi zapiszczały na rampie. - Co to znaczy, że go uśpiłeś? Sięgając do kieszeni, Mackay wyciągnął płaski, czarny, plastikowy przedmiot przypominający telefon komórkowy. - Mój mały przyjaciel. Daje impuls o mocy sześciuset tysięcy volt prosto do systemu nerwowego. Rezultat: cel ogłuszony ,przez trzy do sześciu minut, zależnie od budowy fizycznej. Idealny dla służby więziennej, samoobrony i obezwładniania agresywnych chorych psychicznie. - I całkowicie nielegalny w Zjednoczonym Królestwie - przerwała mu rozwścieczona Liz.
246 STELLA RIMINGTON - Właśnie przechodzi testy w Metropolitan Police, ale nie bądźmy tacy zasadniczy. Ważne jest to, że lubią ich używać przestępcy. Dlatego pozbawiłem naszego przyjaciela portfela i zegarka. Myślę, że zachowa całą historię dla siebie. Wyglądałby raczej głupio, przyznając się Eastmanowi, że spieprzył robotę, bo ktoś mu przylał na schodach. - Masz taką nadzieję. - Słuchaj, Zander był wystawiony - powiedział Mackay. - To, że miał ogon, tylko to potwierdza. Najważniejszą sprawą było zidentyfikowanie Mitcha. Na pewno nie dostalibyśmy drugiej szansy. A teraz sugeruję, żebyśmy zabierali się stąd w cholerę, zanim nasz śpioszek się obudzi. Puszczając gwałtownie sprzęgło, Liz ruszyła naprzód. - Jeśli facet, którego potraktowałeś prądem, był z policji... - Jeśli był, to nic mu nie będzie - powiedział Mackay. - Te paralizatory nie robią trwałej szkody. Testowali je na policjantach z LAPD34 - może to niezbyt rozwinięta forma życia, sama rozumiesz, ale... - A co proponujesz zrobić z portfelem i zegarkiem? - Sprawdzimy właściciela i zobaczymy, czy to jeden z ludzi Eastmana - powiedział Mackay. - A potem, jeśli chcesz, możemy mu je odesłać, z anonimowym liścikiem mówiącym, że znaleźliśmy je na parkingu. Co ty na to? Liz patrzyła na drogę. - Słuchaj Liz, wiem, że jesteś wściekła, że wtrącam się do twojej sprawy, zwłaszcza po tym, jak sama przyLAPD - Los Angeles Police Department.
RYZYKO ZAWODOWE
247
gotowałaś grunt. Naprawdę tcs rozumiem. Ale w końcu obojgu nam chodzi o to samo, chcemy dorwać tego drania, zanim zabije więcej ludzi, zgadza się? Wzięła głęboki oddech. - Ustalmy to raz na zawsze powiedziała w końcu. - Jeśli mamy pracować razem, musimy uzgodnić podstawowe zasady. Pierwszą z nich jest trzymanie się zasad sztuki. Żadnych popisów, żadnych kowbojskich gadżetów. Naraziłeś życie mojego agenta, a wraz z nim całą operację. Mackay zaczął już odpowiadać, ale nie pozwoliła mu dojść do słowa. - Jeśli ta sprawa zakończy się aresztowaniem, a my złamaliśmy prawo, obrońca będzie miał piknik. Jesteśmy w Wielkiej Brytanii, nie w Islamabadzie, jasne? Wzruszył ramionami. - Zander jest już trupem, przecież wiesz. Odwrócił się do niej. - Myślisz, że Bob Morrison siedzi w kieszeni u Eastmana, prawda? - Domyśliłeś się. - Zastanawiałem się, czemu nalegasz na to, żeby Zander zidentyfikował Mitcha, skoro byłoby dużo prościej zwrócić się do Wydziału Specjalnego Essex. Ale bałaś się, że Morrison powie coś Eastmanowi i Mitch ucieknie. - Myślałam, że może być przeciek - przyznała Liz. Prawdopodobieństwo minimalne, ale zawsze... Nie mam żadnych dowodów przeciwko Morrisonowi, nic. Czysty instynkt. - W przyszłości, czy możesz mówić otwarcie o swoich instynktach? - Zobaczymy jak nam pójdzie, dobrze? - zdjęła rękę z kierownicy i sięgnęła do kieszeni, wyciągając
248 STELLA RMINGTON papierową torebkę, którą dał jej Frankie Ferris i podała ją Mackayowi. - Zander był strasznie podminowany - powiedziała. - Kazał mi udawać, że kupuję od niego narkotyki, pewnie podejrzewał, że Eastman ma go na oku. Zobacz, co tam jest. - Żelki - powiedział Mackay. - Świetnie!
29
odjeżdżając pod Brentwood Sporting Club Kieran Mitchell wiedział już, że to przez długi czas będzie ostatni wieczór, kiedy może się cieszyć wolnością. Jego żona, Debbie, ledwie przytomna ze zmartwienia i po zbyt wielu drinkach, zadzwoniła, by powiedzieć mu, że policja przyjechała po niego do domu, a automatyczna sekretarka nagrała ostrzeżenia o obławie przekazywane przez znajomych z przynajmniej sześciu różnych lokali. Szukali go, metodycznie eliminując wszystkie jego zwyczajowe mety. To była tylko kwestia czasu. Rozejrzał się wokoło po dobrze znanym wnętrza goście zapełniający skórzane kanapy koloru byczej krwi, krupierki w obcisłych czerwonych sukienkach, papierosowy dym unoszący się w świetle lamp wiszących nad karcianymi stolikami - Mitchell starał się odcisnąć wszystkie te detale w pamięci. Będzie się musiał czegoś trzymać w nadchodzących miesiącach. Uniósł szklankę Johnnie Walkera Black Label w kpiącym toaście do własnego odbicia w lustrze za barem. Paskudny z niego skurwiel, fakt - zawsze taki był - ale przy tym gość, który potrafi wszystko zorganizować, jeśli sytuacja tego wymaga.
P
250 STELLA RIMINGTON - Jesteś samotny, kotku? Miała pewnie koło czterdziestki. Blond pasemka, złocisty top, zdesperowane oczy. Były w każdym kasynie, kobiety, które po tym, jak zgrały się do czysta z tego co zarobiły w ciągu dnia, teraz gorączkowo szukały „sponsora". Za garść żetonów, Mitchell wiedział o tym dobrze, mógł ją zabrać na dziesięć minut do samochodu. Ale dziś zdecydowanie nie był w nastroju. - Będę miał gości - powiedział. - Przykro mi. - Kogoś miłego? Roześmiał się, słysząc te słowa, ale nie odpowiedział i kobieta wreszcie odeszła. Od chwili, gdy wszedł do toalety w Fairmile i ujrzał ciało Raya Guntera rozciągnięte na kafelkach, wiedział, że jego interes z przemytem ludzi właśnie poszedł do wszystkich diabłów. Policja nie będzie miała wyboru; pójdą za tropem, który prędzej czy później doprowadzi ich do niego. Widziano go z Gunterem, był znanym współpracownikiem Melvina Eastmana... Wziął duży łyk szkockiej i uzupełnił kryształową szklankę ze swojej prywatnej butelki. Mówiąc wprost, miał przejebane. Co przyszło do głowy Eastmanowi, żeby się wdawać w romanse z tymi Szkopami? Zanim zaczęli kombinować, interes kręcił się aż miło, woziło się nielegalnych imigrantów dla Karawany. Azjaci, Afrykańczycy, panienki z Albanii i Kosowa, wszyscy potulni i pełni należytego szacunku. Żadnych kłopotów, żadnych kłótni, wszyscy wracali do domu zadowoleni. Od chwili, gdy zobaczył tego Pakistańca, wiedział, że będą z nim kłopoty. Paskudna pogoda dawała im zwykle wystarczająco w kość, ale nie temu. Ten był świrem -
RYZYKO ZAWODOWE 1251 kawałem twardziela. Mitchell pokiwał głową. Powinien był go utopić, póki miał szansę. Wypchnąć go za burtę, z plecakiem i całą resztą - z tego co słyszał większość Azjatów nie umiała pływać. Ray oczywiście - kretyn kompletny - zauważył plecak i postanowił go zarąbać Pakistańcowi. Nie powiedział ani słowa, ale wystarczyło na niego spojrzeć i wszystko było oczywiste. A okazało się, że to Pakistaniec - okazał się rzeczywiście świrem załatwił Guntera. Wszystkie te wydarzenia doprowadziły do tego, że on, Kieran Mitchell, w swoim szarym jedwabnym garniturze, granatowej koszuli do Versacego był tu i czekał. Ta szklaneczka szkockiej była pewnie ostatnią przez dobrych parę lat. Zorganizowana przestępczość, naruszenie przepisów imigracyjnych, może nawet terroryzm. Nie warto było nawet o tym myśleć. Nie po raz pierwszy pomyślał o tym, żeby rzucić wszystko i uciekać. Ale jeśli zacznie uciekać, a dorwą go później - a dorwą go na pewno - tylko mu to zaszkodzi. Straci jedyną kartę przetargową, jaką ma. Kartę, która, jeśli odpowiednio nią zagra... W lustrze zobaczył to, na co czekał już prawie przez godzinę. Ruch przy wejściu do klubu. Zacięte twarze mężczyzn w tanich garniturach. Rozstępujący się tłum. Dopił swoją whisky w trzech odmierzonych łykach, sprawdził, czy w kieszeni spodni jest numerek z szatni. Na zewnątrz było zimno, więc wziął ze sobą ciemnoniebieski kaszmirowy płaszcz.
30
iz wyczuła nastrój cichej ekscytacji wiszący w powietrzu, kiedy tylko przekroczyli próg komisariatu w Norwich. Śledztwo w sprawie zabójstwa Guntera wydawało się zmierzać donikąd, gdy nagle dokonano gwałtownego skoku, aresztując jednego z ważniejszych wspólników Melvina Eastmana. Mówiło się o tym, że Kieran Mitchell ma zostać przewieziony do Chelmsford, gdzie trzymano większość akt w sprawach dotyczących Eastmana, ale Don Whitten nalegał na Norwich. To był jego pościg za mordercą i pilnował, by każdy aspekt śledztwa pozostawał pod jego jurysdykcją. Kiedy Liz i Mackay weszli do pokoju operacyjnego, pomieszczenie wypełniał tłum groźnie wyglądających policjantów Wydziału Specjalnego, kolejno składających gratulacje i poklepujących po plecach zakłopotanego Steve'a Gossa. Wśród nich, przysłany jako obserwator z Wydziału z Essex, był także Bob Morrison. Don Whitten ze styropianowym kubkiem kawy w dłoni dyrygował; tłumem. Na widok Liz Goss pomachał jej i wymknął się kolegom. - Uważają, że to ja doprowadziłem do aresztowania -
L
254 STELLA RIMINGTON wymruczał, przeciągając ręką po swojej rudej czuprynie. - Czuję się jak cholerny palant. - Ciesz się chwilą - rzucił Mackay. - I módlmy się, żeby to nie była ślepa uliczka - zgodziła się z nim Liz. Zadzwoniła do Gossa i podała mu szczegóły dotyczące Kierana Mitchella, jak tylko wyjechali z Mackayem poza Braintree. Później udali się na północ, do Norwich, zatrzymując się po drodze, by kupić pizzę i po butelce włoskiego piwa. Póki co, być może by załagodzić wcześniejszą furię Liz, Mackay odpuścił sobie udawanie romantycznego uwodziciela. Bez tej maski okazał się zaskakująco dobrym kompanem. Miał prawie niewyczerpany zapas historyjek, zwykle dotyczących rozmaitych kuriozalnph przygód i postępków - lub występków - jego kolegów ze służby. Jednocześnie, na co zwróciła uwagę Liz - niezależnie od tego, jak bardzo próbowałaby go podpuścić - nigdy nie wskazał na nikogo bezpośrednio. Jeśli wymieniał imiona, nie były one imionami rzeczywistych bohaterów opisywanych eskapad. Należały do ich kolegów, przyjaciół albo przełożonych. Sprawiał wrażenie strasznie niedyskretnego, a w istocie nie zdradzał właściwie nic, co nie było powszechnie znaną wiedzą w środowisku służb wywiadu. Ma się na baczności, pomyślała Liz, przyjmując jego grę. Wie, że go obserwuję i czekam, aż popełni błąd. Próbuje nadal udawać beztroskiego naiwniaka, licząc na to, że tak go będę postrzegała, bo wie, że jeśli by mu się to udało, przestanę go traktować serio. A gdy przestanę go traktować serio, znajdzie jakąś okazję, żeby mnie wpakować w kłopoty. Jest w tej metodzie nawet pewna elegancja.
RYZYKO ZAWODOWE
255
Podczas rozmowy telefonicznej z Gossem wprowadziła go w temat rozmów, które odbyła z Cherisse Hogan i Peregrinem Lakebym, a które naprowadziły ją na ślad Kierana Mitchella i zasugerowała przeprowadzenie aresztowania. Będąc pod wrażeniem jej pracy i rozumiejąc, że Liz nie może się ujawniać, Goss zgodził się. Zastanawiała się, czy nie podzielić się z nim wątpliwościami co do Boba Morrisona, ale w końcu uznała, że da sprawie przycichnąć. Tylko intuicja podpowiadała jej, że Morrison może być opłacany przez Eastmana. Nie miała na to żadnych dowodów, poza jego olewczym podejściem do sprawy śledztwa i ogólnym wrażeniem zaniedbywania służby. Poza tym, Eastman dowie się tak czy siak o aresztowaniu Mitcha, i odpowiednio się przygotuje. A jeśli Mitchell okaże się dobrym źródłem informacji i bedziaghciał zeznawać w sądzie, Eastman i tak będzie ugotowany. Wraz z pojawieniem się prawnika Mitchella do pokoju operacyjnego powróciły spokój i normalne napięcie. Adwokat, elegancki, wyważony, miał dobrze zasłużoną reputację „obrońcy gangsterów" i nosił nazwisko Honan. Podziękował oficerowi, który towarzyszył mu od celi Mitchella, i poprosił inspektora Whittena o rozmowę na osobności. Gdy Whitten i Honan przeszli do jednego z przylegających pokojów przesłuchań, Goss zaprowadził Liz i Mackaya do sąsiedniego pokoju obserwacyjnego, gdzie przed dużym panelem weneckiego lustra stało kilka plastikowych krzeseł. W chwilę później dołączył do nich Bob Morrison, ledwie zauważalnie kiwając im głową. W pokoju przesłuchań po drugiej stronie lustra świetlówki rzucały na wszystko ostre, wybielające światło.
256 STELLA RMINGTON Szarawy laminat stołowego blatu pokrywały dzioby po przypalaniu papierosami. W pokoju nie było okien. - Czy może pan powtórzyć to, co właśnie pan mi powiedział? - poprosił Honana Whitten. Jego słowa, wzmocnione przez głośniki umieszczone w pokoju obserwacyjnym, zabrzmiały ostrzej i wyraźniej niż normalnie. - Mówiąc między nami - bez ogródek - mój klient nie chce iść siedzieć - powiedział Honan. - W zamian za immunitet jest skłonny świadczyć i dostarczyć dowodów pozwalających aresztować i sądzić Melvina Eastmana za tworzenie organizacji przestępczych, handel narkotykami, czerpanie zysków z nierządu i hazardu, planowanie morderstw. Zawiesił głos, dając czas, by jego słowa dotarły do słuchaczy. Po swojej lewej Liz zauważyła, jak Bob Morrison kręci głową z niedowierzaniem. - Mój klient ma również informacje związane z zabójstwem Raya Guntera, którymi również jest gotów się podzielić w całości z odpowiednimi organami. Ze zrozumiałych względów nie życzy sobie jednocześnie, by wiązano tę sprawę z jego osobą. Whitten skinął głową, zwalisty i ciężki, w swoim pogniecionym szarym garniturze. Na karku zaznaczyła mu się fałda skóry. - Pozwoli pan, że spytamy, czemu tak się obawia wiązania go z tą sprawą, jeśli skłonny jest ujawnić fakty dotyczące Raya Guntera? Honan spojrzał w dół, na swoje dłonie. - Jak wspomniałem, mówię tu bez żadnych ogródek, ale jestem skłonny sądzić, że chodzi o kwestie związane z prawem imigracyjnym.
RYZYKO ZAWODOWE 257 - Przemytem ludzi, innymi słowy? Honan wydął policzki. - Tak jak mówiłem, mój klient nie chce iść do więzienia. Uważa - niebezpodstawnie, moim zdaniem - że jeśli obciąży swoimi zeznaniami Melvina Eastmana i potem trafi do więzienia, zostanie zabity. Osadzony czy nie, Eastman ma długie ręce. Mój klient chce immunitetu i nowej tożsamości - pełnego pakietu ochrony świadka. W zamian za to dostarczy dowodów pozwalających zgarnąć Melvina Eastmana. - W tym problem z brytyjskimi przestępcami - wymruczał Morrison. - Wydaje się im, że grają w jakimś cholernym, hollywoodzkim filmie o mafii. Tymczasem po drugiej stronie weneckiego lustra widać było wyraźnie, że Whitten powoli traci cierpliwość do Honana. Mimo wszystko, potrzebował bardzo wszelkiej pomocy, jakiej mógł mu dostarczyć Mitchell. Według tego, co mówił Goss, Whittenowi udało się póki co uspokoić prasę, ale wkrótce będzie musiał przygotować konkretny raport w sprawie Guntera, albo narazić się na oskarżenia o niekompetencję. - Proszę pozwolić mi coś zasugerować - powiedział wreszcie. - Pański klient, niezwłocznie i bezwarunkowo powie nam wszystko co wie w związku z morderstwem Raya Guntera. Wszystko - tak jak jest do tego zobowiązany przez prawo. I jeśli będziemy w pełni zadowoleni ze współpracy z nim w tej sprawie, wtedy możemy... zmarszczył brwi - wtedy możemy podjąć odpowiednie... działania. - Nie możemy tego zrobić! - syknęła Liz, spoglądając to na Gossa, to na Mackaya. - Jeśli będę musiała zwrócić się do Departamentu Postępowań Publicznych i Home
258 STELLA RIMINGTON Office, utkniemy na całe dni. Musimy sprawić, żeby Mitchell mówił już teraz. - Możesz pogadać z Whittenem? - spytał Bruno Gossa. - Powiedzieć mu... - Nie martwcie się - powiedział Goss. - Don Whitten wie co robi. Cała ta historia z immunitetem jest dla prawnika, żeby mógł zarobić na swoją pensję. Teraz będzie mógł wrócić do klienta i powiedzieć mu, że próbował. - Czy mogę to uznać za zgodę? - nalegał Honan. - Zakładając, że pan... Whitten pochylił się nad stołem. Jego spojrzenie powędrowało ku kamerze i dyktafonowi w pokoju przesłuchań. Oba urządzenia były wyłączone. Kiedy odezwał się ponownie, mówił tak cicho, że Liz musiała się nachylić do głośników na ścianie pokoju obserwacyjnego. - Proszę posłuchać, panie Honan. Nikt z osób tu obecnych nie jest władny obiecać Kieranowi Mitchellowi immunitetu. Jeśli będzie współpracował, postaram się, żeby odpowiedni ludzie dowiedzieli się o tym. Jeśli nie, to proszę wziąć pod uwagę, że mamy tu do czynienia nie tylko z dochodzeniem w sprawie morderstwa, ale z kwestiami dotyczącymi bezpieczeństwa narodowego. I mogę obiecać, że zrobię wszystko, żeby w tej sytuacji pański klient nie ujrzał więcej światła dnia. I może mu pan przekazać, że to moja najlepsza oferta. Nastąpiła krótka pauza, po czym Honan skinął głową, zabrał swoją aktówkę i wyszedł z pokoju. Wkrótce potem Whitten pokazał się w drzwiach pokoju obserwacyjnego. Miał na twarzy wypieki, a na czole perliły mu się kropelki potu. - Niezły numer - powiedział Bob Morrison.
RYZYKO ZAWODOWE 259 Whitten wzruszył ramionami. - Wszyscy próbują tej sztuczki. Wiedzą, że to nigdy nie wychodzi, i my też wiemy, że nigdy nie wychodzi... - Czy jego życie jest rzeczywiście zagrożone? - spytała Liz. - Prawdopodobnie - rzucił Whitten wesoło. - Powiem mu, że jeśli pójdzie siedzieć, upewnimy się, że będzie trzymany z dala od co wredniejszych skurwieli. - Czyli zapuszkują go razem z cwelami? - wyszczerzył się Morrison. - Coś w tym stylu. Gdy Honan wrócił do pokoju przesłuchań pięć minut później, towarzyszył mu strażnik oraz Kieran Mitchell. Była północ.
31
a zewnątrz bungalowu w niemal zupełnej ciemności w fotelu kierowcy vauxhalla astry siedziała kobieta. Głowę opierała wygodnie na zagłówku^ twarz podświetlały jej lekko mrugające światełka samochodowego radia. Miejscowa rozgłośnia właśnie skończyła nadawać serwis wiadomości, a jedyną wzmianką o zabójstwie Guntera był nagrany komentarz niejakiego inspektora Whittena, że śledztwo jest w toku i policja ma nadzieję zatrzymać sprawcę lub sprawców najszybciej, jak to tylko będzie możliwe. Wreszcie miejsce wiadomości zajęła mieszanka łagodnych przebojów. Policja nic nie wie, powiedziała sobie, wyłączając Franka i Nancy Sinatrę w pół zwrotki. Nie znają nawet sensownego motywu. O ile wiedziała, przy „Fairmile Cafe" nie było systemu kamer, a nawet jeśli były, to i tak miałyby problem z identyfikacją astry. Czarne samochody dawały bardzo kiepski obraz w nocy, między innymi dlatego planujący operację nalegali na takie. Poza tym była pewna, że tam nie było żadnych kamer; zakładała, że to właśnie z tego powodu wybrano to miejsce na punkt kontaktowy.
N
STELLA RIMINGTON
262
Jedynymi możliwymi słabymi ogniwami były: pocisk wystrzelony z PSS oraz kierowca ciężarówki, odbierający imigrantów z niemieckiego statku. W przypadku kierowcy - cały jego biznes opierał się na dyskrecji; jeśli zdradzi swych pasażerów, zdradzi i siebie. W sumie kierowcy raczej nie musieli się obawiać. Bardziej martwił ją pocisk PSS, tak jak z pewnością martwić będzie policję i organizacje antyterrorystyczne. Podzieliła się swoimi wątpliwościami z Farajem, ale on tylko fatalistycznie wzruszył ramionami i powtórzył, że ich zadanie musi zostać zrealizowane w określonym dniu. Jeśli czekanie zwiększa prawdopodobieństwo porażki i ich śmierci z rąk policyjnych antyterrorystów czy żołnierzy SAS-u35, niech tak się stanie. Zadanie było określone, a warunki jego realizacji niezmienne. Dziewczyna wiedziała, że powiedział jej absolutne minimum. Nie przez brak zaufania, ale na wypadek, gdyby została schwytana. Musisz się z tym pogodzić, powiedziała sobie. W przyjęciu losu leży siła. Zamknęła astrę pilotem i słysząc za sobą stłumiony pisk alarmu, cicho weszła do domu. Drzwi do łazienki były uchylone, Faraj stał nad umywalką rozebrany do pasa i mył się. 35
SAS - 22. Pułk Special Air Service - słynna jednostka specjalna brytyjskiej armii, wzorzec dla tego typu oddziałów na całym świecie. Powstała podczas II wojny światowej, od tamtego czasu nieustannie zaangażowana zarówno w działania na terenie Wielkiej Brytanii, jak i poza jej granicami. Obecnie część jej zespołów (tzw. Sabre Teams) specjalizuje się w działaniach kontrterrorystycznych (znana operacja odbicia zakładników z ambasady irańskiej w 1980 roku).
RYZYKO ZAWODOWE
263
Przez chwilę stała na środku pokoju, patrząc na niego. Jego ciało było wąskie jak ciało węża, ale żylaste i pełne węzłowatych muskułów. Długa, jasna blizna biegła ukośnie od lewego biodra po prawą łopatkę. Jak powstała? Na pewno nie na sali operacyjnej; wyglądała raczej jak cięcie szabli. Bez dobrego europejskiego ubrania, które mu kupiła, wyglądał dokładnie na tego, kim był - na Tadżyka. Syna wojownika i być może ojca wojowników. Czy był żonaty? Czy była jakaś kobieta z gór, o płomiennym spojrzeniu, modląca się o jego bezpieczny powrót? Odwrócił się i spojrzał na nią. Spojrzał tym swoim bladym, pozbawionym zainteresowania wzrokiem mordercy. Przez chwilę czuła się naga i trochę zawstydzona. Zaczęła sobie zdawać sprawę, że bardziej niż czegokolwiek innego na świecie pragnie jego szacunku. Że nie jest całkiem obojętna na jego względy. I że jeśli to ma być ostatni związek z drugim człowiekiem, jaki czeka ją na tej ziemi, to nie chce, żeby składał się z odwróconych spojrzeń i uniżonego milczenia. Uniosła podbródek do góry o milimetr czy dwa i odpowiedziała na jego spojrzenie. Odpowiedziała czymś na kształt gniewu. Ona też była bojowniczką, tak jak on. Miała prawo żądać szacunku i uznania należnego bojownikom. Stanęła twardo na nogach. Mansoor odwrócił się bez pośpiechu. Przeczesał przycięte krótko włosy mokrymi dłońmi. Potem podszedł do niej, wciąż z twarzą pozbawioną wyrazu i zatrzymał się ledwie kilka cali od niej, tak że mogła poczuć zapach mydła, którego używał, słyszeć jego oddech. Nadal nie odwróciła wzroku ani nie poruszyła się.
264
STELLA RIMINGTON
- Podaj mi swe islamskie imię - powiedział w języku urdu. - Asimat - odpowiedziała, choć była pewna, że znał je wcześniej. Skinął głową. - Tak jak towarzyszka Salah-ud-dina. Nie odpowiedziała, tylko patrzyła przed siebie, nad jego ramieniem. Jego blady, koloru kości tors kontrastował z ogorzałą skórą jego twarzy, szyi i dłoni. Coś w tym widoku zmroziło ją. My już jesteśmy martwi, pomyślała. Patrzymy na siebie i widzimy przyszłość. Nie ma ogrodów, nie ma złotych minaretów, nie ma pożądania. Tylko ciemność grobu i zimny, bezlitosny wiatr wieczności. Uniósł reke i ujmując wiszący, luźny kosmyk włosów, delikatnie umieścił go za jej uchem. - Już niedługo, Asimat - obiecał jej. - Teraz śpij.
32
powiedz nam jeszcze raz o Niemcach - powiedział inspektor Don Whitten, przygładzając wąsy. Tym razem Bob Morrison siedział obok niego w pokoju przesłuchań. Zarówno Whitten jak i Kieran Mitchell metodycznie wypalali papierosa za papierosem w ciągu trwającego już godzinę przesłuchania. W powietrzu nad stołem unosił się gęsty obłok siwego dymu. Mitchell zerknął na swojego prawnika, który skinął głową. Powieki Mitcha opadały i na tle spartańskiego pokoju przesłuchań wyglądał tandetnie gangstersko w swoim drogim, markowym ubraniu. Dla Liz, przyglądającej. się tej scenie przez weneckie lustro, było jasne, że facet próbuje desperacko pozbierać wszystkie myśli do kupy okazać raczej pomocną cierpliwość zamiast narastającego w nim zmęczenia i irytacji. - Jak już mówiłem, nie wiem nic o Niemcach. Wiem tylko, że organizacja nazywała się Karawana. Myślę, że załogę kutra stanowili Niemcy, i myślę, że to Niemcy organizowali transport uciekinierów przez Europę, aż do miejsca, gdzie odbieraliśmy ich z Gunterem przy wybrzeżu Norfolk.
O
266 STELLA RIMINCTON - Uciekinierzy, czyli imigranci? - powiedział Whitten, zaglądając do swojego styropianowego kubka i przekonując się, że jest pusty. - Uciekinierzy, czyli imigranci - potwierdził Mitchell. - A skąd pochodził statek? - Nigdy nie pytałem. Były dwa statki, oba to przerobione kutry rybackie. Jeden nazywał się Albertina Q, zarejestrowana w Cuxhaven, a drugi Susanne coś tam, z Bremen... Breminger... - Bremerhaven - mruknęła Liz. Na krześle obok niej, w pokoju obserwacyjnym, Steve Goss właśnie odwijał z natłuszczonego papieru podwójną kanapkę z serem. Wyciągnął kanapkę w jej stronę i Liz wzięła kawałek. Nie była specjalnie głodna, ale czuła, że Goss czułby się niezręcznie, zjadając wszystkie cztery kanapki przed nosem Mackaya. Czy była jakaś pani Goss? - Szczerze mówiąc - kontynuował Mitchell - nazwa łodzi była ostatnią rzeczą, o jakiej myślałem. I to Eastman zawsze nazywał ich Niemcami albo Szkopami. Jeśli byliby Holendrami czy Belgami, nawet bym o tym nie wiedział. Ale wiem, że organizacja była znana jako Karawana. - Czy Karawana płaciła Eastmanowi? - spytał Whitten. - Tak sądzę. On był odpowiedzialny od momentu odbioru na morzu do punktu dostawy w Ilford. - W magazynie? - Tak, w magazynie - powiedział Mitchell zmęczonym głosem. - Wjeżdżałem tam, liczyliśmy gości i skreślaliśmy ich z listy. Inni czekali już na miejscu z dokumentami i ci zabierali ich... gdziekolwiek mieli iść.
RYZYKOZAWODOWE 267 - To jeszcze raz. Ilu było ludzi w każdym rzucie? Whitten powtarzał wcześniejsze pytania, porównując odpowiedzi z notatkami, szukając rozbieżności. Póki co Mitchell zdawał się mówić prawdę. - Jeśli to były dziewczyny, to do dwudziestu ośmiu. Zwykli uciekinierzy, dwudziestu pięciu, max. Łodzie Guntera nie mogły zabrać więcej, zwłaszcza jeśli morze było wzburzone. - Eastman płacił tobie, a ty Gunterowi? -Tak. - Powiedz mi jeszcze raz, ile? Głowa Mitchella opadła. - Dostawałem tysiąc od łebka za dziewczyny, półtora za uciekinierów, dwójkę za specjalnych. - Więc dobra noc mogła przynieść nawet czterdzieści tysięcy? - Coś koło tego. - A ile płaciłeś Gunterowi? - Stałą stawkę. Pięć tysięcy za transport. - A Lakeby'emu? - Pięćset za miesiąc. - No to niezły zysk na czysto! Mitchell wzruszył ramionami i rozejrzał się wokoło z zadumą. - To była ryzykowna praca. Mogę się odlać? Whitten przytaknął, podał godzinę na dyktafonie, wyłączył go i zawołał sierżanta. Kiedy Mitchell wyszedł, również w towarzystwie Honana, zapadła cisza. - Wierzymy mu? - spytał Mackay, przecierając oczy i sięgając do kieszeni kurtki po telefon komórkowy. - Po co miałby nam kłamać? - spytał Goss. - By bronić kolesia, który zabił jego partnera, zepsuł mu przyjemny
268 STELLA RIMINGTON interesik dający czterdzieści tysięcy dochodu na miesiąc i generalnie wsadził go do pudła? - Eastman mógł go poprosić, by sprzedał nam lewe informacje w ramach ograniczenia strat i opóźnienia naszych działań - powiedział Mackay, wciskając przycisk poczty głosowej w swoim telefonie i przykładając go do ucha. - Mitchell nie byłby pierwszym przestępcą, który podkłada się za swojego szefa. Liz przycisnęła guzik interkomu łączącego oba pokoje. - Czy możesz przepytać go jeszcze raz z wydarzeń w „Fairmile Cafe"? - Jak tylko wróci - powiedział Whitten. Wskazał głową na dzbanek stojący na stole. - Ktoś chce ostatnią filiżankę kawy? Liz spojrzała na pozostałych. Była 01.45 po północy, w blasku świetlówek twarze wyglądały na poszarzałe i wymięte. A kawa w dzbanku była już pewnie zimna. - Powiedz mi jeszcze raz o Gunterze - zaczął Whitten, gdy Mitch ponownie usiadł naprzeciwko. - Czemu był razem z tobą w szoferce ciężarówki? - Jego samochód się zepsuł, czy był w warsztacie, coś takiego. Powiedziałem, że podrzucę go do King's Lynn. Zdaje się, że jego siostra tam mieszka. -1 co dalej? - No więc wsiadł i pojechaliśmy do „Fairmile Cafe", żeby wysadzić specjalnego. - Powiedz mi o specjalnym. - Eastman powiedział mi, że to jakiś azjatycki cwaniak, którego mamy przerzucić z Europy. Nie był imigrantem jak reszta; zapłacił, żeby go przywieźć i później, za miesiąc, żeby go zabrać z powrotem.
RYZYKO ZAWODOWE 269 - Za miesiąc? - wtrącił się Morrison. - Jesteś tego 1 • wien? - Tak, tak powiedział Eastman. Że ma wrócić do Niemiec kutrem, który przywiezie styczniowych uciekinierów. - Czy to się zdarzało przedtem? - spytał Whitten. - Nie. W ogóle cały ten pomysł ze specjalnymi był dla mnie nowy. -I? - Ray i ja odebraliśmy ich z cypla... - Czekaj. Czy łodzie z Niemiec zawsze wysadzały ich tutaj? Czy były jakieś inne miejsca? - Nie. Może zastanawiali się nad innymi miejscami, ale w końcu zostali przy cyplu. - OK. Mów dalej. - Więc odebraliśmy uciekinierów, załadowaliśmy ich na tył ciężarówki i pojechałem do „Fairmile Cafe", gdzie mieliśmy zostawić specjalnego. Ray poszedł go wypuścić specjalnego, znaczy się - a potem polazł za nim do kibla. - Wiesz dlaczego Gunter to zrobił? - spytał Whitten. - Mówił coś o tym, że musi skorzystać z toalety? - Nie. Ale Pakistaniec, ten specjalny, miał ciężki plecak. Nieduży, ale dobrej jakości i cokolwiek w nim miał, było ciężkie. Facet miał go ciągle przy sobie. - Widziałeś tego Pakistańczyka z bliska? Tego specjalnego? - Tak. To znaczy było dosyć ciemno na plaży, no i ludzi było sporo, większość z nich, rozumiesz, wyglądała identycznie. Pakistańcy i inni ze środkowego Wschodu, wąskie twarze, tanie ciuchy. Wyglądali... wyglądali na zmordowanych.
270 STELLA RIMINGTON - A specjalny wyglądał inaczej? - Tak. Nosił się inaczej. Jak ktoś, kto swoje widział i nie da się nikomu złamać. Nie był dużym gościem, wręcz przeciwnie, ale twardym. To od razu było po nim widać. - A jak wyglądał... fizycznie? Widziałeś jego twarz? - Parę razy. Miał dosyć jasną skórę, ostre rysy. Krótka broda. - Potrafiłbyś go rozpoznać? - Tak mi się wydaje. Ale musisz pamiętać, że jak mówiłem, było ciemno, wszyscy byli spięci i tych gości kręciło się tam sporo... Nie będę przysięgał, ale jeśli pokażesz mi zdjęcie to... to powinienem móc powiedzieć, że to nie jest on, ujmijmy to w ten sposób. Za szybą Liz czuła rosnącą adrenalinę. Czuła się, jakby ważyła tyle co piórko. Spoglądała na Gossa i Mackaya, widziała to samo skupienie, tę samą napiętą uwagę. - Więc, jak sądzisz, dlaczego Gunter za nim poszedł? - powtórzył Whitten. - Sądzę, że myślał, że tamten ma coś cennego w plecaku - bogatsi przywozili złoto, monety, różne rzeczy - no i chciał go po prostu skroić z tego plecaka. - Więc Gunter nie uznał go za twardziela, w przeciwieństwie do ciebie? Sądził, że Pakistańczyk będzie łatwym celem? - Nie wiem, co sobie pomyślał. Widział gościa mniej niż ja. To ja przywiozłem go na brzeg. - OK. Więc Gunter idzie za tym gościem do toalet. Nie słyszałeś nic. Żadnych strzałów... - Nic. Zupełnie nic. Po paru minutach widziałem, jak Pakistaniec idzie do samochodu i wsiada. Potem samochód wyjechał z parkingu.
RYZYKO ZAWODOWE 271 - Widziałeś samochód? - Tak. Czarny vauxhall astra 1.4 LS. Nie wiem, czy prowadził mężczyzna czy kobieta. Ale zapisałem jego numer rejestracyjny. - Który brzmiał? Patrząc na świstek pogniecionego papieru podany mu przez prawnika, Mitch podał im numer. - Czemu go zapisałeś? - Bo nie miałem żadnego pokwitowania za gościa. Nie spisałem go z listy, więc w razie jakichś kłopotów chciałem mieć coś, co mógłbym pokazać na dowód, że go wysadziłem. Pamiętaj, że był dla mnie wart dwa tysiące. -1 co dalej? - No cóż, czekałem dziesięć minut, a Ray się nie pojawiał. Więc wyszedłem z szoferki, poszedłem do toalet i... -I? - I znalazłem Raya martwego. Zastrzelonego, z mózgiem rozsmarowanym na ścianie. - Co ci powiedziało że, został zastrzelony? - Cóż... dziura w jego głowie, poza wszystkim innym. No i dziura w ścianie, w miejscu, gdzie znajdowała się jego głowa. - I co sobie pomyślałeś? - Pomyślałem... to nielogiczne, bo przecież widziałem jak gość odjeżdża... pomyślałem, że jestem następny. Że Pakistaniec to zrobił, bo Ray widział jego twarz w pełnym świetle i że mnie też stuknie. Szczerze mówiąc, obesrałem się. Chciałem tylko stamtąd wiać. - Więc odjechałeś. - Właśnie kurwa tak. Prosto do Ilford, bez przystanków, tam wysadziłem uciekinierów.
272 STELLA RMINGTON - A kiedy zadzwoniłeś do Eastmana? - Kiedy skończyłem w Ilford. - Czemu nie zadzwoniłeś do niego od razu? Jak tylko znalazłeś ciało? - Tak jak mówiłem, chciałem stamtąd zwiać, zostawić to za sobą. - Jaka była reakcja Eastmana, kiedy zadzwoniłeś? - Wściekł się, wiedziałem, że tak zrobi. Zadzwoniłem do niego do biura i on... no po prostu ześwirował. - A potem? Co ty porabiałeś? - Czekałem na was chłopaki. Uporządkowałem dom. Wiedziałem, że to tylko kwestia czasu. - Czemu sam się nie zgłosiłeś? Nie poddałeś się? Mitchell wzruszył ramionami. - Miałem rzeczy do załatwienia. Ludzi, z którymi musiałem się spotkać. Nastąpiła pauza. Whitten pokiwał głową. Gdy podszedł do drzwi, by zawołać sierżanta, Honan dotknął łokcia Mitchella i obaj wstali. Naprzeciw nich Bob Morrison spojrzał na zegarek. Zmarszczył czoło i szybko wyszedł z pokoju przesłuchań. - Poleciał zadzwonić do Eastmana, jak sądzisz? mruknął Mackay, przyciskając czoło do weneckiego lustra. - Niewykluczone, prawda? - powiedziała Liz. Don Whitten wtoczył się ciężko do pokoju obserwacyjnego. - I jak? - spytał. - Kupujemy jego historię? Goss spojrzał znad notatek, które czytał. - Jest logiczna i zgadza się z faktami, które do tej pory znamy. - Ja tu jestem nowy - powiedział Mackay. - Ale powiedziałbym, że facet mówi prawdę i zanim zaczną z nim jutro gadać miejscowi, chciałbym, żeby spędził
RYZYKO ZAWODOWE 273 parę godzin na przeglądaniu zdjęć znanych graczy ITS. Zobaczymy, czy trafimy na naszego strzelca. - Zgadzam się - powiedziała Liz. - I dodam, że musimy bardzo pilnie namierzyć tę czarną astrę. Szczegóły wyglądu wyślijmy dla wszystkich służb, priorytet bezpieczeństwa narodowego, i tak dalej. - Zgoda, ale co powiemy ludziom? - spytał Whitten. - Łączymy poszukiwanie samochodu z morderstwem w Fairmile? - Tak. Puśćcie sygnał na cały kraj, że samochód musi zostać odnaleziony i obserwowany, ale pod żadnym pozorem kierowca czy pasażerowie nie mogą być niepokojeni. Zamiast tego należy natychmiast skontaktować się z policją w Norfolk. Rzuciła okiem na Steve'a Gossa, który przytaknął i odwróciła się do Whittena. - Wiesz dokąd poszedł Bob Morrison? Whitten pokręcił przecząco głową, bez zainteresowania. Ziewając, wsadził dłonie do kieszeni garnituru. - Myślę, że nasz strzelec jest wciąż gdzieś tuż obok. W przeciwnym razie po cóż kazałby się wysadzać na parkingu dla TIR-ów, zamiast jechać wprost do Londynu z innymi? - Samochód mógł go zabrać gdziekolwiek - powiedział Goss. - Mógł skierować się na północ. Mackay pochylił się do przodu. - Bardziej niż innych rzeczy potrzebujemy szczegółów o tej całej Karawanie. O tych Niemcach, o których mówił nam Mitchell. Czy jest jakiś powód, dla którego nie możemy po prostu złapać teraz Eastmana i potrzymać go tu przez dwadzieścia cztery?
274 STELLA RIMINCTON - Wyśmiałby nas - powiedziała Liz. - Zdążyłam poznać pana Eastmana całkiem nieźle przez parę ostatnich lat, i z prawniczego punktu widzenia jest zawsze przygotowany. Jedyny sposób, by zmusić go do mówienia - to podobnie jak z Mitchellem - rozmawiać z nim z pozycji siły. Mając dosyć informacji, żeby go wsadzić, będziemy go mogli zgarnąć i złamać, naprawdę dać mu wycisk, ale zanim to nastąpi... Mackay popatrzył na nią znacząco. - Uwielbiam kiedy mówisz takie świństwa - mruknął. Whitten parsknął śmiechem, a Goss spojrzał na Mackaya z niedowierzaniem. - Dziękuję - powiedziała Liz z wymuszonym uśmiechem. - Dobre podsumowanie, jak sądzę. trzymała uśmiech na twarzy, dopóki nie znaleźli się wraz z Mackayem w audi. Gdy zapięli pasy, zwróciła się do niego, pobladła z wściekłości. - Jeśli jeszcze kiedyś - kiedykolwiek - spróbujesz podkopać mój autorytet w ten sposób, wywalę cię z tej sprawy, choćbym musiała poruszyć niebo i ziemię, by to zrobić. Ty tu jesteś uczniem, Mackay. Z łaski - mojej łaski, nie zapominaj o tym. Wyciągnął nogi przed siebie, niezmieszany. - Wyluzuj, Liz. To była długa noc, a ja żartowałem. Może to nie był świetny żart, przyznaję, ale... Wcisnęła gaz i zwolniła sprzęgło, tak że szarpnęło go do tyłu na fotelu i wyjechała z parkingu przy komisariacie. - Żadnych ale, Mackay. To moja operacja i to ode mnie przyjmujesz polecenia, rozumiesz?
U
RYZYKO ZAWODOWE 275 - Właściwie - powiedział łagodnie - to nie jest do końca prawda. To jest operacja połączonych służb pod wspólnym kierownictwem, i - z całym należnym szacunkiem dla twoich dotychczasowych osiągnięć - w tym przypadku mam wyższą rangę niż ty. Więc może jednak odpuśćmy sobie trochę? Nie złapiesz tych ludzi w pojedynkę, a nawet jeśli, to i tak będziesz się musiała podzielić ze mną sukcesem. - Naprawdę myślisz, że o to w tym wszystkim chodzi? O to, komu przypiszą zasługę? - Jeśli nie o to, to o cóż innego? A to było czerwone światło, tak przy okazji. - Było wciąż żółte. I mam gdzieś twoją rangę. Chodzi mi o to, że jeśli mamy mieć choćby dziesięć procent szans na złapanie naszego strzelca, musimy mieć miejscową policję i Wydział Specjalny w stu procentach po naszej stronie. A to znaczy, że muszą nas szanować, co z kolei wymaga tego, żebyś nie traktował mnie jak jakiegoś durnego kociaka. Bruno uniósł ręce do góry. - Jak powiedziałem, Liz, przepraszam, OK? To miał być żart. Bez ostrzeżenia audi zjechało gwałtownie z drogi na lewe pobocze, rozjechało dwie kałuże pełne błota i zatrzymało się. - Jasna cholera!- wykrztusił Mackay, ściśnięty pasem bezpieczeństwa. - Co ty wyprawiasz?
- Przepraszam - powiedziała Liz lekko. - To miał być żart. Właściwie zjechałam tutaj, żeby zadzwonić w kilka miejsc. Chcę się dowiedzieć, kto wynajął tę czarną astrę.
33 ieco ponad siedemdziesiąt minut później ciemnozielony rover zatrzymał się przed niedużym piętrowym domem z tarasem w Bethnal Green, we wschodnim Londynie. Drzwi samochodu otworzyły się i wysiedli z niego dwaj niepozorni trzydziestoparoletni mężczyźni. Szybko zeszli po schodkach wiodących do sutereny, gdzie wyższy z dwójki trzykrotnie długo naciskał dzwonek. To była zimna noc, na schodkach błyszczała warstewka szronu. Po chwili drzwi zostały otwarte przez mrugającego, zatroskanego, młodego mężczyznę z ręcznikiem plażowym owiniętym wokół pasa. Krok za nim pojawiła się kobieta, może parę lat starsza, ubrina w cytrynowożółte kimono. - Claude Legendre? - spytał wyższy z mężczyzn. - Oui. Tak? - Jest problem z biurem Avisa na stacji Waterloo. Musi pan wziąć klucze i pojechać z nami. Legendre spojrzał ponad mężczyznami na różowawy odcień nocnego nieba, złapał węzeł swojego ręcznika i zaczął się trząść. - Ale... kim wy jesteście? Co to znaczy, że jest problem? Jaki problem?
N
278 STELLA RIMINCTON Wyższy z mężczyzn, noszący dżinsową kurtkę założoną na gruby czarny sweter, wyciągnął plastikową kartę identyfikacyjną. - Policja, proszę pana. Wydział Specjalny. - Pokażcie mi to - powiedziała kobieta, sięgając obok Legendre'a, by zabrać identyfikator z dłoni wyższego mężczyzny. - Nie wyglądacie jak policja. Nie... - Właśnie wyjaśniliśmy sytuację pańskiemu kierownikowi regionalnemu na Londyn, proszę pana - przerwał jej niższy. - Panu Adrianowi Pocockowi. Czy mam do niego zadzwonić? - Eee, tak proszę. Cierpliwie, niższy mężczyzna wyjął telefon komórkowy z kieszeni swojej oliwkowej kurtki, wybrał numer i podał telefon Legendrebwi. W czasie kilku minut rozmowy kobieta przyniosła z domu koc i zarzuciła go na chude ramiona Legendre'a. W końcu młody Francuz skinął głową, zamknął telefon i oddał go niższemu z dwu mężczyzn. - Co się dzieje, Claude? - spytała kobieta, jej głos drżał z przejęcia. - Kim są ci ludzie? - Problem z bezpieczeństwem, cherie. J'expliquerai plus tard. Zwrócił się do mężczyzn na zewnątrz. - OK. Dajcie mi dwie minuty. elefon obudził Liz o 7.45. Niechętnie przewróciła się na bok, czując suchość w ustach i dym papierosów, którym przesiąkły jej włosy po nocy spędzonej w Norwich. Nacisnęła przycisk „Odbierz".
T
RYZYKO ZAWODOWE 279 Po drodze spędzonej głównie w milczeniu, dotarli z Mackayem do Marsh Creake parę minut po 3.30. Gdy kładła się do łóżka w Temeraire, ktoś z zespołu śledczego zadzwonił, żeby powiedzieć, że znaleźli kierownika wypożyczalni samochodów Avis na dworcu Waterloo Eurostar, i że właśnie sprawdzają dane klientów i nagrania kamer przemysłowych. - Namierzyliśmy astrę - powiedział ten sam człowiek. - Została wynajęta przez anglojęzyczną kobietę, w zeszły poniedziałek, zapłaciła gotówką z góry. Wylegitymowała się brytyjskim prawem jazdy. Kierownik, który jest Francuzem, tak jak większość jego klientów, osobiście przeprowadzał transakcję i zapamiętał ją, bo nalegała na czarny samochód i nie płaciła kartą, jak większość klientów. Pieniądze zostały złożone w sejfie w poniedziałek wieczorem i przekazane do banku w ciągu dnia we wtorek, teraz są nie do namierzenia. - Co wiemy o prawie jazdy? - spytała Liz, sięgając po notes i pióro leżące na stoliku obok łóżka. - Wystawione na nazwisko Lucy Wharmby, lat dwadzieścia trzy, urodzona w Zjednoczonym Królestwie, adres Avisfor Road 17A, Yapton, West Sussex. Na fotografii widać białą kobietę, brązowe włosy, owalne rysy, brak znaków szczególnych. - Mów dalej - powiedziała Liz bez entuzjazmu, przewidując dalszy ciąg. - Prawo jazdy, wraz z gotówką, kartami płatniczymi, paszportem i innymi dokumentami, zostało zgłoszone jako skradzione w brytyjskim konsulacie w Karaczi
280 STELLA RMINGTON w Pakistanie, w sierpniu. Lucy Wharmby jest studentką West Sussex College of Art and Design w Worthing, dostarczono jej nowe prawo jazdy wkrótce po rozpoczęciu ostatniego semestru i ten nowy dokument znajduje się obecnie w jej posiadaniu. - Skontaktowaliście się z nią? - Zadzwoniłem do niej. Była w domu w Yapton, gdzie mieszka z rodzicami. Jej numer jest w książce telefonicznej. Twierdzi, że nigdy w życiu nie była w Norfolk. - A nagranie z kamery przemysłowej Avisa? - spytała Liz. - Zajęło nam to chwilę, ale znaleźliśmy w końcu właściwą osobę. Klientka to kobieta w wieku mniej więcej odpowiadającym dokumentom, o ile to można stwierdzić, ubrana tak, by zmylić kamery. Ma okulary słoneczne, czapkę z daszkiem naciągniętą na twarz, nie widać jej rysów, jest ubrana w długą, wojskową parkę, tak że nie można ocenić jej figury. Ma ze sobą mały plecak i coś w rodzaju walizki. Wszystko co można powiedzieć na pewno, to to, że jest biała i że ma około stu siedemdziesięciu centymetrów wzrostu. - Niewidzialna - mruknęła Liz. - Słucham? - Nic takiego, po prostu głośno myślę. Cały zespół musi się tym zająć. Możecie to załatwić z Wetherbym? - Jasne. Co jeszcze? - Chcę żebyście zdobyli listę pasażerów porannego Eurostaru z tamtego poniedziałku, dokładnie z tego, który poprzedza wizytę kobiety w punkcie Avisa. Sprawdźcie, czy na liście jest Lucy Wharmby, jeśli nie, to ustalcie pod jakim imieniem przyjechała. Zakładam, że osoba,
RYZYKO ZAWODOWE 281 której szukamy jest obywatelką brytyjską, posiadaczką paszportu w wieku pomiędzy siedemnaście a trzydzieści lat, i używała swojego własnego paszportu w czasie podróży. Zacznijcie od sprawdzenia angielskich imion, kobiet, siedemnaście do trzydziestu lat. To i tak zostawi wam długą listę do sprawdzenia - w pociągu było pewnie mnóstwo ludzi wracających do domu na święta - ale każda osoba musi być brana pod uwagę i sprawdzona. Dzwońcie do ludzi i w razie czego wykorzystajcie lokalnych mundurowych do sprawdzenia. Gdzie były te kobiety w poniedziałek w nocy? Co robiły od tamtej pory? Gdzie są teraz? - Zrozumiałem. - Dzwońcie do mnie, jeśli traficie na coś nietypowego. Każdy, kto wygląda podejrzanie. Każdy, kto nie był tam, gdzie powinien być. Każdy, kto nie ma twardego alibi na tamtą noc. - Trochę nam to zajmie. - Wiem. Rzućcie do tego wszystkich, których możecie. I to od razu. - Jasne. Będziemy dawać ci znać. - Tak trzymać. Opadła z powrotem na poduszki, walcząc ze zmęczeniem ponownie próbującym ją uśpić. Pobyt pod cieknącym prysznicem w pokoju Temeraire, parę filiżanek kawy na dole w barze i wszystko zaczęło powoli odzyskiwać ostrość. Pościg nabierał kształtu. Był strzelec i była niewidzialna - mężczyzna i kobieta - obydwoje widziani na żywo. Był samochód - czarna astra, celowo wybrany ze względu na maskowanie przed kamerami przemysłowymi, podobnie jak ubranie kobiety na stacji.
282 STELLA RMINGTON
Sięgnęła znów do stolika przy łóżku, znalazła pióro i notes. Otworzyła go i napisała słowa: Co, kto, kiedy, gdzie, dlaczego? Pięć podstawowych pytań. Na żadne nie znała odpowiedzi.
34
M niej niż pół mili od celi, w której Kierall Mitchell spędził noc, czarny vauxhall astra zatrzymał się na parkingu w Bishopsgate w Norwich. Opuszczając fotel pasażera, Faraj Mansoor ogarnął spojrzeniem szeregi samochodów, dachy georgiańskich domów i iglicę katedry; z wewnętrznej kieszeni kurtki wyjął odręcznie spisaną listę zakupów. Kierująca astrą kobieta również wyszła z samochodu, zamknęła go pilotem, i szukając po kieszeniach drobnych, skierowała się do parkomatu. Tuż obok Faraja mężczyzna w zielono-żółtym szaliku klubu piłkarskiego Norwich City wyciągnął małe dziecko z poobijanego volvo kombi i próbował usadzić je w spacerowym wózku. - Sobotnie poranki – westchnął wskazując głową na listę zakupów Faraja. Pan też ich nie znosi? Faraj zaryzykował uśmiech, nie rozumiejąc. - Te weekendowe zakupy - wyjaśnił mężczyzna za trzaskując drzwi samochodu i zwalniając nogą hamulec
284
STELLA RIMINGTON
wózka. - Dobrze że chociaż Villa36 gra dzisiaj po południu, więc... - Jasne - powiedział Faraj, czując zabójczy ciężar PSS na lewej piersi. - Proszę mi powiedzieć, czy zna pan tu w okolicy jakiś dobry sklep z zabawkami? - dodał. Mężczyzna zamyślił się. - To zależy czego pan szuka. Jest jeden niezły na St Benedict's Street, jakieś pięć minut na piechotę stąd. Zaczął tłumaczyć bardziej szczegółowo jak tam dotrzeć, wskazując na zachód. Wracając, kobieta przełożyła swoją rękę pod ręką Faraja, zabrała od niego listę z zakupami i wysłuchała ostatnich wskazówek. - To bardzo uprzejmie z pana strony. Uśmiechnęła się do faceta w szaliku i schyliła się, by podnieść mysz - zabawkę, którą upuściła mała dziewczynka w wózku. - Ma na imię Angelina Ballerina - powiedziała dziewczynka. - Naprawdę? Niemożliwe! - Mam jeszcze film Barbie i Dziadek Do Orzechów. - Super! W chwilę później, wciąż idąc pod rękę, oboje dotarli przed witrynę sklepu, na której mrugający lampkami Święty Mikołaj z wacianą brodą jechał skrzącymi się saniami pełnymi konsol do gier, mieczy świetlnych z Gwiezdnych Wojen i najnowszych gadżetów z Harrym Potterem. - O co chodzi? - spytał Faraj. 36
Aston Villa FC - pierwszoligowa drużyna piłkarska, jedna z najstarszych w Wielkiej Brytanii.
RYZYKO ZAWODOWE 285
- O nic - odpowiedziała. - Czemu pytasz? - Jesteś bardzo milcząca. Jest jakiś problem? Muszę wiedzieć. - Wszystko w porządku. - Więc nie ma problemu? - Wszystko dobrze. OK? W sklepie, który okazał się mały, gorący i zatłoczony, musieli czekać prawie kwadrans, zanim nadeszła ich kolej. - Poproszę ciastolinę37. Młody sprzedawca, ubrany w czapkę Świętego Mikołaja i z przyklejonym czerwonym nosem, sięgnął za ladę i podał jej nieduże plastikowe opakowanie. - Ja, eee, właściwie potrzebuję dwudziestu - powiedziała dziewczyna. - Aaaa, słynna imprezowa paka! Właściwie sprzedajemy już gotowe zestawy, jeśli sobie pani życzy. Zielony śluz, jajka orków... - One... one naprawdę chcą tylko zwykłą ciastolinę. - Nie ma sprawy. Dwadzieścia ciastolin na miejscu. Uno, dos, tres... Gdy wyszła z Farajem ze sklepu, z torbą w ręku, sprzedawca zawołał za nimi. - Przepraszam, proszę pani, zostawiła pani swoją... Jej serce podskoczyło. Chłopak machał listą zakupów. Przepraszając, przepchnęła się do lady i zabrała listę. Widać było zapisane słowa: czysta żelatyna, isopropyl, 37
Rodzaj elastycznej silikonowej plasteliny do zabawy dla dzieci.
286 STELLA RJMJNGTON świeczki, wyciory do fajki; pałce sprzedawcy zakrywały resztę. Na zewnątrz, gdy ponownie chwyciła torbę z zakupami, Faraj spoglądał na nią z hamowaną złością spod daszka bejsbolówki Yankees. - Przepraszani - powiedziała, z oczami zawilgotniałymi od nagłego podmuchu zimna. - Nie sądzę, żeby nas zapamiętali. Są bardzo zajęci. Ale jej serce wciąż waliło jak młotem. Lista wyglądała niewinnie, ale dla kogokolwiek z pewnym wojskowym doświadczeniem była informacją jednoznaczną. Chociaż oczywiście taki ktoś raczej nie... - Pamiętaj, kim jesteś - powiedział do niej cicho, w urdu. - Pamiętaj, dlaczego tu jesteśmy. - Wiem, kim jestem - odcięła się w tym samym języku. -1 pamiętam wszystko, co powinnam pamiętać. Spojrzała przed siebie. Na końcu alejki pomiędzy domami widziała zimny błysk rzeki. - Superdrug - powiedziała raźno, patrząc na listę zakupów. - Albo Boots. Musimy znaleźć drogerię.
35
iz desperacko wbijała wzrok w obraz na swoim laptopie. Przeniesiony z nagrania kamery w punkcie wypożyczania samochodów Avis na dworcu Waterloo, ukazywał kobietę, która wynajęła astrę. Włosy, oczy, sylwetka, wszystko było zasłonięte. Nawet przeguby i kostki, które mogłyby dać pojęcie o typie budowy, były zakryte ubraniem. Jedyna przesłanka kryła się w dolnej części twarzy, dosyć ostro zarysowanej, bez żadnej pyzatości, która mogłaby zdradzać masywniejsze ciało. Będzie wysportowana, domyśliła się Liz. Jak ktoś, kto w razie potrzeby umie szybko się poruszać. Wydaje się być średniego wzrostu, może odrobinę wyższa. Poza tym nic więcej. Obraz jest zbyt nieostry, żeby dać nam jakieś użyteczne informacje o ubiorze, poza tym, że parka zapina się na prawą stronę i że ma mały ciemnozielony prostokąt na spłowiałym rękawie. Od właściciela hurtowni demobilu na Mile End Road, którego odwiedzili trochę po 9 rano, ludzie z grupy śledczej dowiedzieli się, że prawie na pewno był to ślad po odprutej niemieckiej fladze. Parka był to stary model kurtki Bundeswehry, sprzedawany, jak im powiedziano,
L
288 STELLA RMINGTON we wszystkich sklepach i targach z demobilem w całej Europie. Co do trekkingowych butów nie było pewności, choć konsultowano się z ludźmi z Timberlanda i kilku innych producentów. Pewnie okaże się, że to też jakaś światowa marka, uznała Liz. Ich cel był profesjonalistą, i na pewno nie będzie im ułatwiał zadania. Zerknęła na zegarek - była za dziesięć jedenasta i zamknęła laptopa. Na zewnątrz hotelu było zimno, a mokry wiatr bębnił deszczem w szyby okien pokoju Temeraire przez cały ranek, ale musiała się przejść. Póki co, nie było nic, co mogłaby zrobić. Opis i numer rejestracyjny astry powędrował tego ranka do wszystkich jednostek w kraju, a zespół Whittena sprawdzał wszystkie warsztaty i stacje benzynowe w promieniu pięćdziesięciu mil od Marsh Creake. Czy ktokolwiek pamiętał taki wóz? Czy ktoś pobierał większą opłatę w gotówce w ciągu dwudziestu czterech godzin przed zastrzeleniem Raya Guntera? Liz dzwoniła do zespołu śledczego jeszcze kilka razy, by sprawdzić wyniki przeszukiwania listy pasażerów pociągu Eurostar. Zespołem kierowała Judith Spratt, koleżanka Liz z tego samego poboru sprzed dziesięciu lat. - Trochę to potrwa - powiedziała jej Judith. - Ten przyjeżdżający pociąg był przynajmniej w połowie pełny, z czego dwieście trzy osoby to kobiety. Liz przyjęła tę informację. - Jak dużo z nich to Brytyjki? - spytała. - Mniej więcej połowa. - OK. Claude Legendre zapamiętał Brytyjkę w wieku dwudziestu paru lat, a Lucy Wharmby, dziewczyna, której skradzionym prawem jazdy posługiwał się nasz cel, ma dwadzieścia trzy lata. Myślę, że powinniśmy się
RYZYKO ZAWODOWE
289 skupić najpierw na pasażerkach pomiędzy siedemnastym a trzydziestym rokiem życia, posiadających brytyjskie paszporty. - Jasne. To ogranicza liczbę do, spójrzmy... pięćdziesięciu jeden, a to już jest do ogarnięcia. - Czy możesz złapać Lucy Wharmby, żeby przesłała ci e-mailem jakiś tuzin swoich aktualnych zdjęć? Jest spora szansa, że wygląda podobnie do naszej klientki. - Myślisz, że celowo to właśnie jej skradziono to prawo jazdy w Pakistanie? - spytała Judith. - Tak sądzę. Kiedy w ciągu godziny przyszły żądane zdjęcia, zespół śledczy przesłał kilka do Liz. Potwierdzały to, co widać było na zdjęciu z prawa jazdy, ukazując atrakcyjną, ale niezbyt zapadającą w pamięć młodą kobietę. Miała owalną twarz, brązowe oczy i takież włosy sięgające do ramion, 175 cm wzrostu. Zespół nie tracił czasu. Z pięćdziesięciu jeden pasażerek trzydzieści mieszkało w rejonie działania Metropolitan Police38, reszta była rozproszona po kraju. By ułatwić zadanie policji, wyeliminowano osoby, które na pewno nie były celem poszukiwań - Murzynki, Azjatki, kobiety bardzo wysokie, niskie lub otyłe - i ujęcie zarejestrowane kamerą w punkcie Avisa przesłano e-mailem do wszystkich komend. Policja odpowiedziała na ponaglenia, sadzając wszystkich wolnych ludzi do telefonów i wysyłając patrole do 38
Metropolitan Police - wydział policji odpowiedzialny za tereny aglomeracji londyńskiej z wyłączeniem samego Londynu, za który odpowiada City of London Police. Najliczniejszy wydział policji w Zjednoczonym Królestwie.
290 STELLA RIMINGTON domów z listy. Ale wszystko to zabierało czas. Relacja każdej kobiety musiała być potwierdzona, a jej alibi sprawdzone. Czekanie było nieodzowną częścią każdego śledztwa, ale Liz zawsze uważała to za najbardziej frustrujący element. Spięta, z metabolizmem na najwyższych obrotach, maszerowała tam i z powrotem po wietrznym nabrzeżu, czekając na wiadomości. Mackay tymczasem siedział ze Stevem Gossem i resztą policyjnego zespołu w wiejskiej świetlicy i osobiście dzwonił do kolejnych szefów i dowódców wszystkich głównych cywilnych i wojskowych obiektów we wschodniej Anglii, które mogłyby stać się celem uderzenia Islamskiego Syndykatu Terrorystycznego. Było ich mnóstwo, od szkół tresury psów policyjnych, koszar Armii Terytorialnej, do kwater głównych zawodowych pułków i amerykańskich baz lotniczych. W przypadku tych ostatnich Mackay sugerował podwojenie patroli na terenie i zamknięcie dróg dojazdowych dla ruchu cywilnego. Równolegle ludzie z Home Office przygotowywali zabezpieczenia wszystkich budynków administracyjnych. W południe zadzwoniła Judith Spratt, prosząc o zwrotny telefon. Liz wróciła do budki publicznego telefonu na morskim nabrzeżu, znając już na pamięć wydrapane na jej ściankach wulgarne napisy i wyblakłe gryzmoły graffiti. Spośród pięćdziesięciu jeden kobiet na policyjnej liście do sprawdzenia do tej pory przesłuchano dwadzieścia osiem i ustalono, że mają potwierdzone alibi na noc morderstwa. Pięć dalszych było czarnoskórymi kobietami, więc z oczywistych względów nie mogły być celem, a siedem „znacząco różniło się budową i masą ciała od istniejącego rysopisu poszukiwanej".
RYZYKO ZAWODOWE 291 Pozostawiało to jedenaście kobiet do sprawdzenia, z których pięć żyło samotnie, a sześć w wieloosobowych gospodarstwach domowych. Dziewięć z nich nie było przez cały ranek w domu i były nieosiągalne przez telefon komórkowy, jedna nie wróciła z zabawy w Runcorn odbywającej się dwanaście godzin wcześniej, a jedna była właśnie w drodze do szpitala w Chertsey. - Ta z Runcorn - powiedziała Liz. - Stephanie Patch, lat dziewiętnaście. Praktykantka w Crown & Thistle Hotel w Warrington. Mieszka w domu, także w Warrington. Rozmawialiśmy z matką, która mówi, że dziewczyna pracowała w hotelu w noc morderstwa i wróciła do domu przed północą. - Co Stephanie robiła w Paryżu? - Koncert muzyki pop - powiedziała Judith. - Foo Fighters. Pojechała z kolegą z pracy. - Potwierdzone? - Foo Fighters grali tamtej nocy w Palais de Bercy, więc tak. - Ktoś rozmawiał z tym kolegą z pracy? - Najwyraźniej też pojechał na tę samą imprezę do Runcorn i też jeszcze nie wrócił do domu. Matka Stephanie podejrzewa, że nie wrócili dotąd, bo jedno z nich, albo oboje, zrobili sobie tatuaże, jak zresztą zapowiadali. Powiedziała policjantom, że jej córka ma w sumie czternaście kolczyków tu i tam. I nie umie prowadzić. - To ją raczej wyklucza. A ta od szpitala? - Lavinia Phelps, dwadzieścia dziewięć lat. Konserwatorka ram obrazów, zatrudniona przez National Trust, mieszka w Stockbridge w Hampshire. Odwiedza swoją
292 STELLA RIMINGTON zamężną siostrę, która mieszka w Surrey i urodziła ostatniej nocy. - Czy policja z nią rozmawiała? - Nie, rozmawiała z panem Phelpsem, który ma sklep z antykami w Stockbridge. Lavinia zabrała samochód, VW passata kombi, ale ma wyłączony telefon. Policjanci z Surrey czekają na nią w szpitalu w Chertsey. - To będzie miała miłą niespodziankę. Którakolwiek z pozostałych wygląda choć trochę podejrzanie? - Jest studentka historii sztuki z Bath. Sally Madden, dwadzieścia sześć lat, samotna. Żyje w mieszkaniu-studiu, w wielorodzinnym budynku w rejonie South Stroke. Ma prawo jazdy, ale według informacji jej sąsiadów, nie ma samochodu. - Co robiła w Paryżu? - Nie wiemy. Była nieuchwytna przez cały ranek. - Wygląda, że to może być ona. - Też tak myślę. Policja z Somerset postawiła w stan gotowości swoją grupę wsparcia taktycznego. - Coś jeszcze o pozostałych? - Pięć pozostałych powiedziało innym domownikom, że idzie na świąteczne zakupy. To wszystko, co mamy w tej chwili. - Dzięki Judy. Zadzwoń, jak będziesz miała więcej. - Zrobi się. 12.30, po telefonie od Steve'a Gossa Liz wróciła do świetlicy, gdzie panowała atmosfera rozleniwionego pośpiechu. Rozstawiono więcej krzeseł i stołów, pół tuzina komputerów rzucało słaby blask na twarze siedzących przy nich policjantów, których Liz nie rozpo-
0
RYZYKO ZAWODOWE 293 znawała. Słychać było stłumiony hałas wielu telefonicznych rozmów. Gdy wreszcie zauważyła Gossa w koszulce z krótkim rękawem, dał jej znak, żeby podeszła. - Mała stacja benzynowa, tuż za miejscem nazywającym się Hawfield, na północ od King's Lynn. - Dawaj. - Trochę po szóstej po południu, w wieczór przed strzelaniną w Fairmile, młoda kobieta kupiła pełny bak bezołowiowej benzyny i parę litrów w oddzielnym kanistrze, płacąc dwoma pięćdziesięciofuntowymi banknotami. Sprzedawca pamięta, że oblała sobie ręce i kurtkę pamięta, że to była zielona turystyczna albo narciarska kurtka - prawdopodobnie, gdy napełniała kanister. Zaproponował jej pomoc, ale nie zwróciła na niego uwagi i dała mu banknoty. Zastanawiał się, czy nie jest głucha. Kupiła też - uważaj - przewodnik po Norfolk od A do Z. - To ona. To musi być ona. Nagrania z kamer? - Nie, pewnie zresztą dlatego wybrała tamto miejsce. Ale facet dobrze ją zapamiętał. Dwadzieścia parę lat, szeroko rozstawione oczy, brązowe włosy przytrzymywane jakąś elastyczną opaską. Całkiem atrakcyjna, mówiła z akcentem „z miasta", jak to określił. - Czy stacja ma jeszcze te pięćdziesięciofuntowe banknoty? - Nie. Oddali je do banku parę dni temu. Ale Whitten posłał tam speca od portretów pamięciowych, siedzi teraz z gościem ze stacji i składają jej portret do kupy. - Kiedy będziemy mogli go zobaczyć? - Powinniśmy go mieć na ekranach za jakąś godzinę. - Ona jest tuż tuż, pod naszym nosem, Steve. Prawie czuję jej zapach.
294 STELLA RIMINGTON - Ta, ja też, benzyna i w ogóle. Ten przewodnik wskazuje na to, że cokolwiek kombinuje - to jest gdzieś tu. Czy Londyn ma jakieś nowe wieści? - Zmniejszyli krąg podejrzanych do jakiegoś tuzina. Nie było śladu astry, jak rozumiem? - Nie, i specjalnie bym na to nie liczył. Puściliśmy szczegóły w obieg i można się spodziewać, że numer rejestracyjny auta jest przylepiony do deski rozdzielczej każdego radiowozu w kraju, ale... cóż, musielibyśmy mieć masę szczęścia z samochodem. Zwykle znajdujemy je jak już zostaną porzucone. - Czy możemy jeszcze raz puścić to do naszych sił w Norfolk? Tak żeby każdy policjant, każda policjantka w hrabstwie szukała czarnej astry jako absolutnego priorytetu? - Jasne. - I żeby rozstawili obserwatorów w nieoznaczonych samochodach na pozycjach wokół dojazdów do amerykańskich baz powietrznych? - Pan Mackay już to zasugerował, Whitten się tym zajął. Liz rozejrzała się. - Gdzie jest Mackay? - Powiedział Whittenowi, że jedzie do Lakenheath pogadać z tamtejszym dowódcą. - OK - odpowiedziała Liz. Dobrze że nie zapomniał o mnie, pomyślała z przekąsem. - Słyszałem, że w tych bazach robią bardzo dobre hamburgery - powiedział Goss. Liz rzuciła okiem na zegarek. - Idziesz na lunch do „Trafalgaru"? - Przydałoby się - skinął głową.
36
idzieli dwa policyjne samochody w drodze powrotnej z Norwich. Czekali na światłach na skrzyżowaniu A 1067 i obwodnicy, kiedy nieoznaczony, czerwony rover z wysoką anteną minął ich, jadąc na południe z dużą prędkością. Skupione miny kierowcy i pasażera oraz kontrolowany styl prowadzenia miały w sobie trudny do przeoczenia wyraz profesjonalizmu i kobieta poczuła uderzenie strachu. - Jedź! - powiedział Faraj, który, jak sądziła, nie roz poznał prawdziwego przeznaczenia rovera. - O co chodzi? Droga; przed nimi była pusta, ale z prawej nadciągał ły samochody. Musiała poczekać. W lusterku widziała zniecierpliwioną twarz kierowcy w samochodzie za nimi i kiedy tylko droga się zwolniła, gwałtownie puściła sprzęgło. - Od teraz - powiedział Faraj z naciskiem - będziesz prowadzić łagodnie, OK? Kiedy nadejdzie czas, będziemy wieźli bardzo niestabilny materiał. Rozumiesz? - Rozumiem - odpowiedziała, oddychając głęboko by przemóc osiadający w niej strach.
W
296 STELLA RMINGTON - Następnym razem, jak się zatrzymasz, zamienimy się miejscami, OK? Przytaknęła. To ważne, żeby on też poznał samochód. Jeśli ona zginie... Jeśli ona zginie... Powiedziała to sobie wprost i ku jej zaskoczeniu strach trochę odpuścił. Może zostać zabita, powiedziała sobie. To było proste. Jeśli dojdzie do walki, to będzie miała przeciwko sobie najlepszych. Policyjną grupę taktyczną albo ludzi z SAS. Ale przecież nauczyła się w najtwardszej ze szkół, że sama też coś potrafi. Broń była jej posłuszna i płynnie pracowała w dłoniach. Walka na małych dystansach była jej specjalnością, późno odkrytym talentem. Jeśli ona zginie... Prowadziła w milczeniu przez piętnaście minut, aż wreszcie zjechała do zatoczki dla autobusów w wiosce Bawdeswell. Zamienili się miejscami i gdy zapinała pasy bezpieczeństwa, zauważyła niebieskie światła radiowozu migające przy rondzie jakieś ćwierć mili przed nimi. Policjanci na chwilę włączyli syrenę, przejechali rondo i zniknęli, kierując się na zachód. - Myślę, że pora pozbyć się samochodu - powiedziała. - Był na parkingu, kiedy zabiłeś złodzieja. Ktoś mógł połączyć fakty. Mansoor zastanowił się przez chwilę i skinął głową. Wiedziała, że usłyszał policyjny radiowóz. - Będziemy potrzebowali innego auta. - Na to nam pozwolono - powiedziała. - Wypożyczę go na moje własne nazwisko. - A co zrobimy z tym? - Ukryjemy go.
RYZYKO ZAWODOWE 297 - Gdzie? - Znam jedno pewne miejsce. Skinął jeszcze raz głową i wyjechał z zatoczki dla autobusów, prowadząc astrę pewnie i łagodnie. Nie było więcej radiowozów. W bungalowie, gdy już zjedli, kobieta spędziła kilka minut, obserwując wybrzeże na zachodzie i wschodzie przez lornetkę, a Faraj wyłożył poranne zakupy na kuchennym stole. W ciszy podwinęli rękawy. Dobrze wiedziała, co robić - instruktorzy walki w mieście z Takht-i-Suleiman upewnili się, że ich lekcje będzie znała na pamięć. Ale to było ciekawe, widzieć te przygotowania tu, na kuchennym stole. Faraj zagotował wodę w przezroczystej misce z Pyrexu. Dodał dwie torebki czystej żelatyny i uważnie wymieszał je nierdzewną stalową łyżeczką. Włożył pasiaste kuchenne rękawice, jakie zostawiła tu Dianę Munday i zdjął mieszankę z kuchenki. Oddał kobiecie rękawice i pozwolił żelatynie stygrtąć przez parę minut, po czym dodał pół kubka spożywczego oleju i zamieszał. Na powierzchni zaczęła się formować cienka warstwa twardej powłoki. Z łyżką w pogotowiu, dziewczyna zaczęła zbierać tę twardniejącą powłokę i przekładać ją do małego plastikowego pudełka, które później umieściła w zamrażarce. Oboje pracowali w ciszy. Atmosfera była prawie domowa. Faraj odlał osad z miski i umył ją, a potem zaczął opróżniać pojemniki z ciastoliną. Gdy ulepił już dużą kulę materiału, umieścił ją w misce, włożył żółte, gumowe rękawice wiszące nad zlewem i zaczął przygotowywać pozostałe składniki. Po kilku minutach zdjął tłuste rękawice, przełożył je przez krawędź miski i poszedł do
298 STELLA RMINGTON swojego pokoju po plecak. Elektroniczny hydrometr39, który przyniósł, był jeszcze wciąż w fabrycznym opakowaniu. Rzucił pobieżnie okiem na instrukcję wydrukowaną po rosyjsku. Druga przyniesiona torba zawierała wybór baterii zawiniętych w natłuszczany papier. Podłączył jedną baterię do hydrometru i sprawdził gęstość szaroróżowej mikstury w misce, potem, niezadowolony z wyniku, wrócił do mieszania, najpierw ręcznie, później łyżką. To była nużąca i brudna praca, ale w końcu mieszanina osiągnęła wymaganą gęstość stopionego karmelu i hydrometr pokazał właściwy odczyt. Obydwoje wiedzieli, że następny etap, w którym trzeba połączyć dwie wysoce niestabilne mieszaniny, był najbardziej niebezpieczny. Z twarzą pozbawioną wyrazu Faraj położył hydrometr na stole. - Ja to dokończę - powiedziała cicho, kładąc dłoń na jego nadgarstku. Spojrzał na jej rękę. - Zabierz broń, dokumenty i pieniądze - kontynuowała - i odjedź kilkaset metrów w górę drogi. Jeśli... coś pójdzie źle, znikaj stąd szybko. Walcz dalej beze mnie. Przeniósł wzrok z jej ręki na oczy. - Ty musisz żyć - powiedziała. Zacisnęła rękę na jego nadgarstku, co w jakiś sposób wymagało więcej odwagi niż cokolwiek, co robiła do tej pory. - Wiesz... - Wiem - powiedziała. - Idź już. Jak tylko skończę, zobaczysz, jak schodzę w stronę morza. 39
Przyrząd do mierzenia gęstości różnych cieczy.
RYZYKO ZAWODOWE 299 Ruszył z miejsca. Zebranie potrzebnych rzeczy nie zabrało mu więcej niż minutę. Wychodząc, zawahał się w drzwiach i odwrócił do niej. - Asimat? Spojrzała w jego wyblakłe, nic niewyrażające oczy. - Tam, w Takht-i-Suleiman, dobrze wybrali. - Idź - powiedziała. Odczekała, aż przestanie słyszeć zgrzytanie żwiru pod kołami astry i podeszła do lodówki. Wyciągnęła plastikowy pojemnik z zamrażarki i dodała delikatne płatki do mieszaniny w misce. Łagodnie, ale pewnie, mrucząc pod nosem modlitwę, by nie trzęsły się jej dłonie, wymieszała oba składniki aż osiągnęły konsystencję zgęstniałej śmietany. - C4 - mruknęła do siebie. Północny, południowy, wschodni i zachodni wiatr dżihadu. Mieszanina czterech wybuchowych elementów. Wzięła jeden z tanich kuchennych noży Diany Munday z szuflady ze sztućcami i rozdzieliła gliniastą masę na trzy równe kawałki. Z pomocą łyżeczki uformowała każdy z kawałków w kulę wielkości tenisowej piłki. Ładunki sferyczne, nauczono ją, zapewniają największą prędkość detonacji. Stopiła kilka świeczek na podrapanej teflonowej patelni i wzięła głęboki oddech. Najgorsze było już za nią, ale pozostał jeszcze jeden test. Zbyt gorący wosk - przypomniała sobie słowa instruktora z Takht-i-Suleiman, wyraźnie rozbawionego - i będzie buuu-u-u-u-m! Po czym potrząsał głową i śmiał się sam z własnego pomysłu. Zbyt zimny wosk nie pokryje jednak odpowiednio ładunku. Nie zabezpieczy go przed wilgocią, gwałtownymi zmianami temperatury i ciśnienia. Zdjęła patelnię
300 STELLA RIMINGTON z kuchenki i poczekała, aż na powierzchni wosku zacznie się tworzyć cienka stygnąca warstewka, wtedy umieściła na patelni trzy kule mieszaniny i przesuwając je łyżeczką, obtoczyła delikatnie w wosku. Gdy równomiernie pokryły się lepką masą ułożyła je obok siebie w jednej linii, tak by się ze sobą stykały. Twardniejący wosk mętniał, stawał się nieprzejrzysty. Ładunki wyglądały teraz jak wielkie belgijskie czekoladki, takie same jak te, które jej matka... Nie wracaj tam, powiedziała sobie. Tamto życie umarło. Ale chyba nie całkiem, bo modlitwa, którą mruczała, w jakiś sposób zmieniła się w Bohemian Rhapsody grupy Queen, którą jej rodzice, jeszcze przed rozwodem, lubili puszczać w samochodzie. I oni tu byli, ich rozmyte sylwetki przechadzały się po bungalowie i wołały ją jej starym imieniem, imieniem, które jej nadali. Wściekła, odeszła od stołu, zacisnęła powieki na sekundę czy dwie i walnęła się po kieszeni, trafiając na twardy kształt naładowanego pistoletu. - Asimat. Mam na imię Asimat. Mam na imię Asimat. Cała radość, którą dała jej akceptacja Faraja, gdzieś wyparowała. Zamiast tego, gdzieś na granicy jej świadomości, jak burzowe chmury zbierało się zwątpienie i groziło, że odbierze jej siły. Czuła ból w piersi, ostre, gwałtowne uderzenia serca. Wzięła się w garść i z ponurą determinacją wróciła do ładunku wybuchowego. Używając trzech wyciorów do fajki, przebiła stygnący wosk środkowej kuli, i łącząc ją z pozostałymi - modliła się teraz na głos - zetknęła koń-
RYZYKO ZAWODOWE 301 cówki drucików tak, by móc podłączyć detonator. Cofnęła się i oceniła rezultat. Wyglądało to tak jak powinno, i pobrużdżona, wesoła twarz instruktora z Takht-i-Suleiman wydawała się kiwać z aprobatą. Potrójna, kaskadowa detonacja C4 była ulubiona przez Dzieci Niebios. Można powiedzieć, że była ich podpisem, i ona, bojowniczka Asimat, właśnie przygotowała ten podpis. Poczuła się spokojniej i gdy chmury burzowe się rozwiały, przeniosła swoje najeżone fajkowymi wyciorami dzieło do lodówki. Było bardzo lekkie, większość masy stanowił wosk. Ostrożnie ustawiła je na górnej półce. Zrobiwszy to, wyszła przez tylne drzwi domku i poszła kamienistą plażą ku morzu, gdzie stanęła nieruchomo, z twarzą niewyrażającą żadnych emocji, z rękami wzdłuż ciała, a wiatr targał jej włosami i smagał ją nimi po twarzy.
37 jak? - spytała Liz, otulając się mocniej płaszczem gdy wiatr uderzył w drzwi budki telefonicznej. To był już siódmy telefon do Judith Spratt. - Sprawy mają się tak, że nie mamy nikogo. - A tamta babka z Bath? - Sally Madden? Spędziła wieczór i noc morderstwa w mieście Frome z przyjaciółką, która miała chorego psa. - Potwierdziliście to? - Przyjaciółka potwierdziła i weterynarz z Frome pamiętał te dwie babki, które przywiozły psa do kliniki około piątej. A zgodnie z tym, co mówiłaś wcześniej, osoba, której szukamy kupowała paliwo na stacji w Norfolk około szóstej. - Szlag. Szlag. I żadna z innych... tych mieszkających samotnie na przykład, co z nimi? A te na zakupach? - Wszystkie zostały sprawdzone i w ten czy inny sposób mają alibi na tamtą noc. Albo ktoś odebrał je z Eurostaru i mają świadków na to, że nie wypożyczały samochodu. Albo i to i to.
I
304 STELLA RMINGTON - OK. Zanim powtórzysz ten proces na Francuzkach i kobietach spoza UE, chcę żebyś coś dla mnie zrobiła. Czy masz tam kopię listy pasażerów? -Tak. - Dobra. Wykreśl z niej pasażerów z naszej grupy wiekowej, tych, których sprawdziliśmy. - Zrobiłam to. - Ile kobiet zostało? - Pomiędzy siedemnastym a trzydziestym rokiem życia: około dwudziestu spoza Unii - Amerykanki, Australijki i tak dalej, no i pięćdziesiąt parę Francuzek. - Skąd wiesz, że Francuzki to Francuzki? - Co przez to rozumiesz? - Jak odróżniałaś Francuzki od Brytyjek, kiedy sprawdzałaś listę po raz pierwszy? - Po nazwiskach, po prostu. - Nie według paszportów? - Nie, zarówno Brytyjki jak i Francuzki widnieją jako obywatelki UE. - OK. Przeleć francuskie nazwiska i zobacz, czy są jakieś imiona, które nie wydają się typowo francuskie. Takie, które mogą być brytyjskie. Możesz to teraz zrobić? - Dobra, lecimy... Mam Michelle Altaraz... Claire Dazat... Adrienne Fantoni-Brizeart... Michelle Gilabert... Michelle Gravat - to trzecia Michelle, Sophie Lecoq... Sophie Lemasson... 01ivia Limousin... Lucy Reynaud... Rita Sauvajon... i, hmm, Annę Mathieu. To tyle. - Cholera. Wszystkie brzmią bardzo francusko. Nie ma błędu, szansy na to, że któraś z nich jest Angielką? - Żadna nie brzmi zbyt angielsko.
RYZYKO ZAWODOWE
305
Liz zamilkła. Myśl o tym, by żądać od zespołu śledczego policji sprawdzenia kolejnych pięćdziesięciu kilku nazwisk, być może w obecności tłumaczy, postawiła ją na krawędzi rozpaczy. - A te spoza Unii? - spytała jeszcze. Jakie kobiety mamy tam we właściwej grupie wiekowej? - Dziewięć Australijek, siedem Amerykanek, pięć Japonek, dwie z RPA, dwie Kolumbijki i jedną Hinduskę. - Odpuść sobie Japonki, ale niech twoi ludzie zlokalizują i zadzwonią do pozostałych. Wszystkie powinny podać miejsce planowanego pobytu w biurze imigracyjnym na Waterloo. Szukamy angielskiego akcentu, OK? „Miastowego" angielskiego akcentu, jak ci mówiłam. Jeśli któraś z nich będzie odpowiadać opisowi - niech policja sprawdzi je najszybciej, jak to możliwe. I możesz zrobić dla mnie jeszcze jedno? Zakoduj i podeślij mi e-mailem pełną listę pasażerów, podzielonych według wieku, płci i narodowości. Niech twoi ludzie przygotują się na pracę dziś w nocy. - Jasne. ziesięć minut później, w pokoju w „Trafalgarze", Liz przewijała listę pasażerów na swoim laptopie. Była dopiero 14.30. Co przegapiłam? - pytała samą siebie, patrząc na ekran. Co przegapiłam? Gdzieś na tej czarnobiałej liście było ukryte właściwe imię niewidzialnej. Myśl. Analizuj. Dlaczego przyjechała do kraju pod własnym nazwiskiem? Bo kimkolwiek był ten, dla kogo pracowała - którakolwiek komórka, którejkolwiek siatki - nalegał na to. Nigdy nie ryzykowaliby użycia fałszywych dokumentów i narażenia całej operacji na wpadkę, jeśli nie było to
D
STELLA RIMINCTON
306 absolutnie konieczne. Bo transparentność była najważniejszym elementem niewidzialności. Czemu więc używała skradzionego prawa jazdy, żeby wypożyczyć samochód? Bo kiedy przeszła przez dział imigracyjny i była już w kraju, nie było nic, co mogłoby ją powiązać z transakcją. Mogła się odciąć. Nawet jeśli spostrzeżono by samochód, to osoba, która go wynajęła, byłaby nie do namierzenia, mogłaby używać swoich własnych dokumentów kiedy tylko chciała. Gdyby nie Ray Gunter, plan byłby doskonały. Ale Gunter dał się zabić i od tego momentu pewne rzeczy zaczęły wychodzić na jaw. Ale i tak nie następowało to dość szybko. Cokolwiek planowali terroryści, wciąż jeszcze mogło się to wydarzyć. Czy Mackay miał rację? Czy planowali atak na jedną z amerykańskich baz lotniczych? Na Marwell, Lakenheath albo Mildenhall? Pozornie, jako symbole brytyjsko-amerykańskiej militarnej współpracy, były oczywistymi lokalnymi celami. Ale widziała plany tych baz. Były one ogromne. Nie sposób było do nich dotrzeć ze względu na ochronę, tak policyjną jak i wojskową, zwłaszcza teraz, gdy podniesiono stan zagrożenia do czerwonego. Jaki atak mogła przeprowadzić dwójka ludzi? Zastrzelić kilku strażników z karabinu snajperskiego z dużej odległości? Wystrzelić z ręcznego granatnika w bramę? Tylko z największym trudem, jak podejrzewała. I nie przeżyliby, żeby o tym opowiedzieć, a prasy nie dopuszczono by na milę, więc efekt ataku byłby minimalny. Więc bomba? Ale jak dostarczona? Każda dostawa hamburgerów, piłek do baseballa czy części do samochodów była prześwietlana lub przeszukiwana ręcznie,
RYZYKO ZAWODOWE 307 Żaden z pojazdów wyjeżdżających poza bazę nie był pozostawiany na zewnątrz bez opieki, tak by można było zamocować ładunek. Wszystkie tego typu scenariusze były przewidziane przez ekspertów od bezpieczeństwa z RAF, żandarmerii i USAF. Nie, powiedziała do siebie Liz. Najlepszym, co może zrobić, to znaleźć kobietę. Złapać ją. Powstrzymać. Gdy patrzyła na ekran laptopa, przyszła jej do głowy pewna myśl. A może Claude Legendre się mylił? Może kobieta była Francuzką, ale płynnie mówiącą po angielsku? Instynkt podpowiadał, że nie. Legendre miał do czynienia z Anglikami i Francuzami na co dzień, miesiąc w miesiąc, rok w rok, i nawet podświadomie dostrzegał minimalne różnice, niuanse pomiędzy nimi. Akcent, wymowa, postawa, styl... Jeśli jego pamięć mówiła, że kobieta jest Brytyjką, to Liz powinna wierzyć tej pamięci. A jeśli ta sama kobieta została określona jako „miastowa" przez pracownika stacji benzynowej w Norfolk... Dziewczyna wyglądała na Angielkę. Na rozmazanym obrazie z kamery Avisa nie można było dostrzec szczegółów, ale w jakiś dziwny sposób widać było osobę. Coś charakterystycznego w ułożeniu ramion i tułowia mówiło Liz o typowo angielskim połączeniu intelektualnej arogancji i stłumionej fizycznej niezgrabności. Ubranie, domyśliła się Liz, służyło jako kamuflaż na kilku poziomach. Było zwyczajne, więc ludzie ignorowali ją, było bezkształtne, więc maskowało jej fizyczność. To było ubranie przeznaczone do oszukiwania kamer ochrony. Ale też to samo ubranie mówiło oczom Liz, że nosząca je kobieta chce uprzedzić krytykę. Nigdy nie
308 STELLA RMINGTON będziecie mogli powiedzieć, że nie jestem atrakcyjna, mówiło to ubranie, bo nigdy nie próbowałam być atrakcyjna. Pogardzam takimi błahostkami. A jednak, według tego, co mówił Steve Goss, facet ze stacji benzynowej powiedział sam z siebie, że dziewczyna była atrakcyjna. Czy miał na myśli, że była ładna w popularnym znaczeniu, czy chodziło o coś innego? Niektórych mężczyzn podświadomie pociągały kobiety, w których wyczuwali niską samoocenę albo lęk. Więc może dziewczyna się bała? Czy czuła za sobą ciche, lecz nieustępliwe kroki Liz? Z chwilą, w której dowiedziała się o śmierci Guntera musiała wiedzieć, że ich operacja została wykryta. Nie, uznała Liz, ona się jeszcze nie boi naprawdę. Arogancja wciąż zasłania strach. Arogancja i wiara w ludzi kontrolujących akcję, do których psychicznie czy fizycznie jest przywiązana. Ale napięcie musi się już ujawniać. Napięcie spowodowane przez przebywanie w hermetycznym kokonie, który sama sobie zbudowała - w którym każda zbrodnia wydawała się usprawiedliwiona. Rzeczywistość i zewnętrzny świat pewnie już zaczynają jej ciążyć. Dociera do niej świadomość tego, że jest stąd. O 17 światło dnia przygasło i popołudnie stało się wieczorem. Po pierwszej nadziei wiązanej z portretem pamięciowym z Hawfield, przyszło rozczarowanie. Rysunek okazał się zbyt ogólny i nie wnosił nic nowego. Dziewczyna miała na sobie granatową bejsbolówkę i zielonkawe lotnicze okulary, wyglądała podobnie do Lucy Wharmby, choć miała szerzej rozstawione oczy. Portreł szybko został przesłany do zespołu śledczego i do wszysfc
RYZYKO ZAWODOWE 309 kich zaangażowanych sił policyjnych. W odpowiedzi Judith Spratt poprosiła o telefon zwrotny i kiedy Liz po raz kolejny znalazła się w budce, która stała się prawie jej drugim domem, powiedziała, że policja sprawdziła wszystkie kobiety z listy pochodzące spoza Unii Europejskiej w określonym wieku i nie znalazła niczego. Osiemdziesiąt parę kobiet sprawdzonych. Żadna z nich nie była celem. - Co chcesz, żebym teraz zrobiła? - spytała Judith. Ludzie z policji chcą wiedzieć, czy mają utrzymać zespoły wsparcia na ten wieczór. Chcesz, żebym sprawdziła Francuzki? - Obawiam się, że będziemy musieli. - Mówisz, jakbyś nie była tego pewna. - Bo nie sądzę, żeby była Francuzką. Instynktownie, wiem, że jest Angielką. Ale wciąż musimy zgadywać. - Czyli sprawdzać dalej? - Tak, sprawdź. iedy Liz wróciła do „Trafalgaru", Mackay również był na miejscu, patrząc przy barze na trzymaną pod światło szklankę szkockiej. - Liz, zamówić ci coś? - To samo co sobie. - Piję Taliskera. - Brzmi nieźle. - Oby pomogło znaleźć rozwiązanie zagadki naszej pasażerki Eurostaru, pomyślała ze zmęczeniem. Za barem nie było Cherisse, tylko jakaś dziewczyna o utlenionych, obciętych na jeża włosach, na oko ledwie pełnoletnia. Pomiędzy nią a Mackayem wisiało w powietrzu lekkie, ale wyczuwalne napięcie.
K
310 STELLA RMINGTON - To jak ci minął dzień? - spytał, gdy usadowili się przy cichym stoliku w kącie sali. - Głównie kiepsko. Zawracałam głowę przynajmniej sześciu jednostkom policji i zrujnowałam Służbę rachunkami za telefon. No i nie udało mi się zidentyfikować naszej niewidzialnej. Po stronie sukcesów mogę zapisać tylko dobry lunch ze Stevem Gossem. Uśmiechnął się. - Chcesz, żebym się stał zazdrosny? Wysunęła podbródek w jego stronę. - To nie zawody. Steve jest rozsądnym gościem. Nie jest arogancki. I współpracuje ze mną. - A więc w tym problem - upił łyk whisky. - Myślałem, że zostawiłem ci wiadomość. - Tak, a czek leży na poczcie. Dzwoń do mnie Bruno, OK? Współpracuj ze mną, a nie po prostu się zmywaj. Popatrzył na nią przez chwilę uważnie, co było chyba jedyną formą przeprosin, na jaką mogła liczyć. - Powiem ci chociaż co zrobiłem - odpowiedział. - Zamieniłem słówko z naszymi przyjaciółmi w Lakenheath, którzy, jak się zdaje, są bardzo przejęci, zwarci i w ogóle gotowi... Podkreśliłem, że muszą tacy pozostać. Muszę ci powiedzieć, że kiedy oglądasz te miejsca - samą ich wielkość - zastanawiasz się, co jeden facet i dziewczyna mogą zrobić, w sensie zniszczeń. Jadłaś kiedyś półkilowy stek? - O ile wiem, nie. Steve sądził, że USAF nakarmi cię raczej hamburgerami. -1 miał rację. Hamburgery też były w menu. Ale ten stek z Lakenheath... Niewiarygodny. Chodziłem już z dziewczynami, które miały mniej mięsa na sobie. Ale szczerze, ta parka naszych złoczyńców - cóż, będą
RYZYKO ZAWODOWE 311
musieli bardzo się postarać, żeby podejść dość blisko, by odpalić Stingera40 czy coś w tym stylu, i mieć cień nadziei, że trafią w samolot. Sądzę, że mogą spróbować zdjąć paru ludzi przy bramie, ale nawet to będzie raczej trudne. - Widziałam te bazy i myślałam to samo. Moja intuicja podpowiada mi, że szukają innego, bardziej „miękkiego" celu. - Na przykład? - Na przykład,nie wiem. Czegoś. Potrząsnęła głową. Niech to cholera! - Uspokój się, Liz. - Nie mogę, przynajmniej przez chwilę, bo wiem, że coś przegapiłam. Kiedy dopijemy drinki, chcę żebyś rzucił okiem na listę pasażerów, może coś ci przyjdzie do głowy. - Chętnie. Zakładamy, że do momentu śmierci Guntera nasza dziewczyna nie miała powodów, by się jakoś maskować? - Tak. Wszystko, czym musiała się martwić, to to, żeby policja nie zatrzymała jej za wykroczenie drogowe. O ile tego uniknęła, wszystko było dobrze. Jej jedynym słabym punktem było skradzione prawo jazdy. Więc musi być gdzieś na tej liście. Ale sprawdziliśmy już wszystkie Brytyjki z tej listy pomiędzy siedemnastką a trzydziestką, i nic. Wszystkie. - No to jest Francuzką. Francuzką, która mówi jak Brytyjka. Jest ich sporo. 40
FIM-92 Stinger to przenośna wyrzutnia kierowanych pocisków ziemia-powietrze, naprowadzanych na podczerwień. Groźna dla nisko lecących samolotów i śmigłowców.
312 STELLA RIMINGTON - Pewnie masz rację - powiedziała Liz bez przekonania. - Słuchaj, i tak nie możemy w tej chwili wiele zrobić. Może zorientujmy się, jaką kolację może nam zaproponować Bethany, zamówmy butelkę dobrego wina... - Myślałam, że się zapchałeś tym amerykańskim stekiem. I kim u licha jest Bethany? Ten smętny podlotek za barem? - Ona ma już dwadzieścia trzy lata. A wspomnienie o lunchu przemija szybko. Właściwie, czemu nie? - pomyślała Liz. Miał rację: dopóki Francuzki nie zostaną sprawdzone, w zasadzie nic nie mogą zrobić. A to napięcie już zaczyna jej szkodzić. - No dobrze - uśmiechnęła się. - Zobaczymy, co pan Badger i jego drużyna mogą nam dziś zaproponować. - Wreszcie mówisz rozsądnie. A zanim to nastąpi, udajmy się do twego buduaru i zbadajmy tę listę. - Może powinieneś powiedzieć swojej małej przyjaciółce Bethany, że zamierzamy tu coś zjeść. - Ależ ona już wie - mruknął Mackay, dopijając ostatni łyk Taliskera. - Powiedziałem jej, gdy tylko tu przyszedłem. Nagle okna jakby się zatrzęsły. Na zewnątrz wiatr uderzył w nie nową falą deszczu, rozmywając żółtawy blask ulicznych latarń. W ich świetle Liz zobaczyła jeszcze biały policyjny samochód jadący powoli po nabrzeżu i sprawdzający zaparkowane auta.
38
D
wadzieścia minut później biały policyjny hatchback zatrzymał się przed komunalnym blokiem, w którym mieszkały Elsie i Cherisse Hogan. Zapinając pod szyją zamek swojej mokrej policyjnej kurtki przeciwdeszczowej, sierżant Brian Mudie sięgnął pod siedzenie i wyciągnął ciężką latarkę Maglite. - Tu mieszka głównie element - powiedziała po runkowa Wendy Clissold, spoglądając na przecinany strugami deszczu snop świateł reflektorów radiowozu. Nie zostawiłabym samochodu w tej okolicy. Zanim się obejrzysz, już stałby na cegłach, bez kół. Mudie zawahał się, czy nie zostać w wozie i po prostu nie poświecić latarką ze środka przez okno, podczas gdy Wendy powoli objechałaby to miejsce. Ale instrukcje Dona Whittena mówiły jasno - mieli wychodzić za glądać w okna garaży i różne kąty - generalnie węszyć w okolicy. Więc jeszcze raz założył swoją mokrą czapkę. Przeciwdeszczowy, elastyczny pokrowiec na nią zostawił jednak w schowku, bo uważał, że wygląda w nim głupio, jakby miał na głowie damski kąpielowy czepek.
314 STELLA RIMINCTON Podkurczając palce w przemokniętych butach Dr Martens, wyszedł na zewnątrz. Wiatr wiał od morza tak mocno, że jedną ręką musiał przytrzymywać czapkę na głowie, podczas gdy w drugiej trzymał latarkę. Kolanem zatrzasnął drzwi. Wewnątrz samochodu błysnął płomyk, gdy Wendy zapaliła papierosa. Boże, ależ ona była piękną kobietą. Przeszukanie parkingu zajęło mu pięć minut, dalszych osiem oświetlenie latarką wszystkich aut stojących przed marketem Londis i upewnienie się, że żaden z oklapniętych gruchotów nie jest prawie nowym vauxhallem astra. Śmiertelnie przestraszył przy tym dwóch młodych chłopaków palących skręty z marihuany w fordzie capri zaparkowanym na nabrzeżu. Wrócił do radiowozu, gdzie w międzyczasie posterunkowa Clissold podkręciła ogrzewanie. Wnętrze wozu pachniało rozgrzanym kurzem i miętowym odświeżaczem oddechu, którego używała. - Coś znalazłeś?- spytała, gdy upychał swoje mokre rzeczy na tylnym siedzeniu. - Jasne że nie. Daj jedną fajkę. Gdy zapalił, Wendy Clissold wyjechała już z Dersthorpe i skierowała się do Marsh Creake. W połowie drogi zjechała do zatoczki, zgasiła silnik i światła, pozostawiając tylko cicho syczące policyjne radio. Od strony morza widzieli, jak na drogę wpada mgiełka rozpylonej morskiej wody. Siedzieli w milczeniu, aż Brian skończył palić. - Jesteś pewien, że twoja żona niczego nie podejrzewa? - spytała z wahaniem Clissold.
RYZYKO ZAWODOWE 315 - Doreen? Nie, za dużo czasu zajmują jej seriale telewizyjne i gra na loterii. Szczerze mówiąc, nie robiłoby mi różnicy, gdyby nawet podejrzewała. - A co z Noelle? - spytała ostrożnie Wendy. - Mówiłeś, że właśnie zaczęła tę nową szkołę. - Zorientuje się i tak, prędzej czy później, prawda? powiedział Mudie z naciskiem. Opuścił szybę i wyrzucił niedopałek, a potem nachylił się w stronę Clissold. Minutę czy dwie później wreszcie się rozłączyli. Mudie zamrugał. - O co chodzi kochanie? - A te domki wczasowe na Strand? W jednym z nich paliło się światło. - Whitten powiedział Brancaster, Marsh Creake i Dersthorpe. Nic nie mówił o Strand. - Myślę, że powinniśmy sprawdzić. - Gdyby płacili nam dodatkowo, to byśmy się dodatkowo wysilali. Ale jeśli tego nie robią, niech się walą. Zawahała się. Deszcz bębnił o szyby, radio szumiało ciszą. - Poza tym - powiedział, podczas gdy jego dłoń wędrowała po jej talii ponad służbowym pasem - trzydzieści po musimy być w Fakenham. To ile mamy czasu? Piętnaście minut? Pokręciła się w swoim fotelu z wahaniem, ale i z myślą o przyjemności. - Jest pan złym człowiekiem, sierżancie Mudie i daje mi pan zły przykład. -1 co zamierza pani wobec tego zrobić, posterunkowa Clissold? - wymruczał z twarzą w jej włosach. - Aresztuje mnie pani?
39
Jak tam twoja ryba? - spytał Bruno Mackay. - Dużo ości, mało smaku - odpowiedziała Liz. Przypomina wyciąganie waty ze szczotki do włosów. Za to wino jest naprawdę świetne. - Te miejsca-gdzieś-na-uboczu mają czasami naprawdę niezłe rzeczy w piwniczkach - odrzekł Mackay. - Nikt ich nigdy nie zamawia, więc leżakują całymi latami. - Czekając tylko na takiego konesera jak ty? - dodała Liz z przekąsem. - Dokładnie tak - odparł Mackay niewzruszony. A oto i Bethany z sosem tatarskim. - Która, podobnie jak wino, dojrzewała w schowku pod schodami... - Wiesz co? Jesteś kobietą skłonną do oceniania innych. Liz już szukała odpowiedzi, gdy zadzwonił jej telefortti To był Goss. - Dzwonię, żeby ci powiedzieć, że chyba mamy imif dla naszego strzelca. Mitchell przeglądał zdjęcia cały dzień i wstępnie kogoś wskazał. Przesłać ci dane e-mailem? - Jak najbardziej.
318
STELLA RMINGTON
- Jaki masz adres? - Czekaj chwilę. Oddała słuchawkę Mackayowi. - Podaj Steve'owi swój adres e-mail. Mamy identyfikację strzelca. Skinął głową, podczas gdy Liz ułożyła sztućce na talerzu w sposób sygnalizujący zakończenie walki z rybą. Dziesięć minut później siedzieli w Victory, pokoju Mackaya. Zabrali ze sobą resztę wina i kieliszki, ale natrętny zapach odświeżacza do powietrza zniechęcił Liz do dalszego picia. - Aż kolacja podchodzi do gardła - zgodził się z nią Mackay, w czasie gdy na skrzynkę e-mailową ściągały się załączniki. - Szkoda że Raya Guntera nie stuknięto gdzieś na plaży w Aldeburgh - mają tam świetne hotele i restauracje. Liz wskazała na komputer na stoliku. - Ty wiesz, kto to będzie, prawda? Mackay zmarszczył brwi. - Nie, a ty? - Mam całkiem uzasadnione podejrzenia - powiedziała, podczas gdy na ekranie pojawił się szarawy portret mężczyzny w mudżahedińskiej czapce - pakolu41. - Faraj Mansoor - przeczytał Bruno. - Kto to do cholery jest Faraj Mansoor? - Były mechanik samochodowy z Peszawaru. Znany jako kontakt Dawooda al Safy i właściciel brytyjskiego prawa jazdy podrobionego w Bremerhaven. Mackay gapił się dalej na monitor. - Skąd wiesz? Czemu mi o tym nie powiedziałaś? 41
Tradycyjne afgańskie nakrycie głowy, rodzaj wełnianego beretu, którego zrolowane krawędzie tworzą charakterystyczny wałek. Często kojarzone z postacią Ahmeda Szacha Massuda.
RYZYKO ZAWODOWE 319
- Raczej - czemu nie powiedział ci Geoffrey Fane? To on wynalazł tego gościa po tym, jak nasz kontakt w Niemczech puścił nam sygnał o prawie jazdy. Chcesz mi powiedzieć, że nic nie wiesz o tym człowieku? To ty tu jesteś w końcu mister Pakistan. - Właśnie ci mówię, że nic nie wiem. Kim on jest? Powiedziała mu to, czego się dowiedziała. - Więc wreszcie mamy jego nazwisko i twarz - powiedział Mackay. - I nic więcej. Żadnych znanych kontaktów, żadnych... - Nic więcej, o czym bym nie wiedziała. - Cholera! - usiadł ciężko na łóżku przykrytym jasnozieloną bawełnianą kapą. Cholera! - Przynajmniej wiemy, jak wygląda - powiedziała Liz, patrząc na wąskie, ostre rysy na zdjęciu. - Całkiem przystojny, powiedziałabym. Ciekawe jak się mają sprawy między nim a dziewczyną? - Też się zastanawiam - rzucił Mackay cierpko. Zakładam, że policja zajmie się rozesłaniem portretów? - Tak sądzę. Zawsze coś. Skinął głową. - We wschodniej Anglii nie ma raczej zbyt wielu ludzi o takim wyglądzie. - Nie byłabym taka pewna. Ma bardzo jasną skórę. Ogol go, ostrzyż mu modnie włosy, ubierz go w dżinsy i puchową kurtę, i może spokojnie przejść każdą główną ulicą w Wielkiej Brytanii. Mój instynkt podpowiada mi cherchez la femtne.42 Jeżeli ją zidentyfikujemy 42
cherchez lafemme (franc.) - dosłownie: szukać kobiety. Powiedzenie przypisywane A. Dumasowi - w dowolnym tłumaczeniu: „przyczyną wydarzeń jest kobieta".
320 STELLA RMINGTON i umieścimy jej życie pod lupą, to myślę, że ich znajdziemy. Coś ci przyszło do głowy w związku z listą pasażerów Eurostaru? - Tylko kolejny dowód na niesprawiedliwość tego świata. - Co masz u licha na myśli? - Potrafisz sobie wyobrazić jaką przewagę w życiu dawałoby ci imię w rodzaju Adrienne Fantoni-Brizeart albo Jean D'Alveydre? - spytał Mackay. - Każde przedstawienie się byłoby niczym deklaracja miłości. - Czy te nazwiska były na liście? - spytała Liz. Coś mam, jakiś ślad pomysłu... - O ile pamiętam, chyba tak? - Możesz je powtórzyć? - powiedziała Liz spokojnie. - Powtórz te nazwiska. - Cóż, była tam kobieta nazywająca się Adrienne Fantoni-Brizeart, i jakiś mężczyzna, zdaje się Jean D'Alveydre, albo jakoś podobnie. A co? - Nie wiem. Ale coś... Liz zacisnęła powieki. Cholera. - Nie. Uciekło mi. - Znam to uczucie - powiedział Bruno współczująco. - Najlepiej zapisać i zapomnieć. Pamięć sama to podrzuci, kiedy będzie gotowe. Pokiwała głową. - Wiem, że byłeś dzisiaj w Lakenheath; byłeś też w pozostałych bazach, w Mildenhall albo w Marwell? - Nie. Zamierzałem pojechać do Mildenhall, ale dowódcy nie było na miejscu. Mam tam być jutro rano. Chcesz pojechać?
RYZYKO ZAWODOWE
321 - Nie, myślę, że zostanę tu. Prędzej czy później ktoś zobaczy ten wypożyczony samochód. Whitten rozesłał ludzi, żeby go szukali w całym... Usłyszała ciche piknięcie i wyciągnęła telefon, nie patrząc, kto dzwoni. - Jude? - Nie to nie Jude, kimkolwiek ona czy on jest. To ja, Mark. Słuchaj, pamiętasz jak mówiłem, że zamierzam porozmawiać z Shauną? No więc zrobiłem to. Ja... Nie słuchała go dłużej. Nie mogła sobie pozwolić, by go wysłuchiwać, nie mogła dopuścić do siebie teraz myśli zupełnie niezwiązanych... - Mark, jestem na spotkaniu. OK? Zadzwonię jutro. - Liz, proszę, ja... Ignorując jego protesty, rozłączyła się. Mackay się wyszczerzył. - Kto to był? Ale Liz już wstała. - Zaczekaj tutaj - powiedziała. Chcę spojrzeć na tę listę na laptopie. Wrócę za sekundkę. Zostawiając Mackaya w pokoju, przeszła korytarz do Temeraire. Włączyła laptopa i wpisała hasło. W ciągu mniej niż minuty znalazła to, co chciała znaleźć. - Miałeś rację - powiedziała do Mackaya, wróciwszy do pokoju Victory. - Jest Jean D'Alveydre. - Eee, OK. Spojrzała na wypisaną odręcznie listę. - Jest też Jean Boissevin i Jean Behar i Jean Fauvet oraz Jean D Aubigny i Jean Soustelle. - Jasne. - Ale możemy się założyć o co chcesz, że do jednego z naszych Jeanów nikt nie zwraca się monsieur.
322 STELLA RIMINGTON Mackay zmarszczył brwi. - Bo ta osoba została umieszczona na liście z Francuzami dlatego, że ma francusko brzmiące nazwisko? - Właśnie. - Mój Boże - wymamrotał. - Ty możesz mieć rację. Możesz mieć cholerną rację. - Wziął od niej listę pasażerów. - Ta to mój typ. - Zgadzam się - powiedziała Liz. - Też na nią stawiam. Sięgnęła do torby. - Poczekaj tu. Daj mi pięć minut. Jeśli budka telefoniczna na nabrzeżu wydawała się niegościnna w ciągu dnia, w nocy było jeszcze gorzej. Było w niej lodowato zimno, cementową podłogę pokrywały niedopałki, a słuchawka śmierdziała piwnym oddechem ostatniego rozmówcy. - Jude... - zaczęła Liz. - Obawiam się, że póki co odpowiedź brzmi: nie - odpowiedziała Judith Spratt. - Sprawdziliśmy dotąd sześćdziesiąt procent Francuzek i nic nie mamy. - Jean D'Aubigny - powiedziała Liz cicho. - Druga strona, z francuskimi mężczyznami. Na chwilę zapadła cisza. - O mój Boże. Tak. Widzę, o co ci chodzi. To równie dobrze może być stare angielskie imię. Zaraz... - Oddzwoń do mnie - powiedziała Liz. Zanim to nastąpiło, zdążyła z Mackayem dokończyć wino i jeszcze wypić po filiżance kawy. Gdy Judith wreszcie oddzwoniła, Liz poznała z tonu jej głosu, że miała rację. W budce telefonicznej stała ściśnięta razem z Mackayem, ale w tej chwili nie robiło jej to najmniejszej różnicy.
RYZYKO ZAWODOWE 323 - Jean D'Aubigny, lat dwadzieścia cztery - powiedziała Spratt. - Narodowość brytyjska, obecny adres, deuxieme etache a gauche, 17 Passage de 1'Ouled Nail, Corentin-Cariou, Paryż. Zapisana jako opłacająca czesne studentka wydziału Dauphine na Sorbonie, studiująca literaturę urdu. Gratulacje! - Dzięki! - powiedziała Liz, wykręcając się w miejscu, by potakująco kiwnąć głową Mackayowi, który wyszczerzył się do niej i zasalutował. Mam cię, pomyślała. Mam ciel - Rodzice są rozwiedzeni i żyją w Newcastle koło Lyme; żadne z nich nie oczekiwało Jean na święta, bo jak im powiedziała, spędza je w Paryżu z przyjaciółmi. Właśnie rozmawialiśmy z jej promotorem z wydziału Dauphine, dr. Husseinem. Powiedział nam, że nie widział Jean od końca poprzedniego semestru i uznał, że zrezygnowała ze studiów. - Czy rodzice mogą przysłać nam jej zdjęcia? - Pracujemy nad wszystkim, prześlemy je wam, jak tylko coś dostaniemy. Najwyraźniej Jean nie mieszkała z żadnym ze swoich rodziców już od kilku lat, ale i tak wysłaliśmy do nich kilku ludzi. Zamierzamy też poprosić Francuzów, żeby dyskretnie rzucili okiem na mieszkanie w Corentin-Cariou. - Będziemy potrzebowali wszystkiego - powiedziała Liz. - Przyjaciele, kontakty, ludzie, z którymi chodziła do szkoły... Całego jej życia. - Wiem - odpowiedziała Judith. -1 dostaniesz to. Po prostu sprawdzaj swój e-mail. Zamierzasz zostać tam, w Norfolk?
324 STELLA RMINGTON - Tak. Ona jest gdzieś tu w okolicy, jestem tego pewna. - W takim razie pogadamy jeszcze później. Liz zakończyła połączenie i z palcem przy klawiaturze telefonu zawahała się. Najpierw Steve Goss, potem Whitten. Tak!
40
óż takiego widzieli ludzie w bungalowach na Strand, było nie do pojęcia dla Elsie Hogan. Były ciasne, zimne i trzeba było jechać aż do Dersthorpe, jeśli chciało się choćby paczkę herbaty. I na dodatek w żadnym z domków nie było telefonu ani tewizora! Tak czy inaczej Dianę Munday wiedziała pewnie co robi. Nie trzymałaby tych domków, jeśli nie przy siły by jej zysku. Elsie „robiła" dla Mundayów w te dni, w które „robiła" dla Lakebych. Nie przepadała szczególnie za Dianą Munday, która lubiła przeciągnąć oskarżycielskim palcem po zakurzonej górnej półce i wykłócać się o dodatkowe godziny. Ale pieniądze były pieniędzmi a ona nie poradziłaby sobie, mając tylko to, co zarobiła u Lakebych. Jeśli Cherisse zaszłaby w ciążę... Cóż, lepiej było o tym nie myśleć. W niedziele rano Elsie zajmowała się bungalowami. Nie sprzątała ich oczywiście w każdy weekend, zwłaszcza jeśli stały niezamieszkane, ale miała na nie oko. I teraz, jadąc powoli swoim dziesięcioletnim fordem fiesta z wycieraczkami walczącymi piskliwie z niesłabnącym
C
326 STELLA RIMINGTON deszczem, widziała już przód czarnego samochodu należącego do kobiety wynajmującej domek numer jeden. Studentka, powiedziała pani M. Cóż, niech sobie studiuje, zwłaszcza w takie poranki jak dzisiejszy. Z fotela kierowcy astry Jean D'Aubigny obserwowała przez swoją lornetkę powolną wędrówkę fiesty. Wyjechała kawałek zza domu, by zapewnić sobie lepsze pole widzenia w każdą stronę i przez ostatnią godzinę słuchała BBC w samochodzie, mając nadzieję, że usłyszy wiadomości o zabójstwie Guntera. Nie mówiono jednak nic na ten temat, więc dziewczyna wbijała wzrok w kurtynę deszczu na zewnątrz i próbowała uspokoić swe poranne zdenerwowanie. Parę minut temu podano, że właśnie minęła 10.20. Kiedy wreszcie wyruszą, by uderzyć na swój cel? - zastanawiała się po raz setny. Czemu zwlekają? C4 było niestabilne i Faraj wiedział, że nie można go długo przechowywać. Ale pozostawał niewzruszony. Ruszymy, kiedy nadejdzie czas - powiedział, a ona wiedziała, że lepiej nie pytać ponownie. Zamrugała i znów spojrzała przez lornetkę, wystawioną przez uchylone okno astry. Powoli, niczym miraż, samochód wciąż się zbliżał. Był stary i raczej zbyt zdezelowany, by wieźć policjantów po cywilnemu albo innych przedstawicieli państwa. Z drugiej strony mogli celowo użyć starego, taniego samochodu, by ją podejść. Dla pewności wyciągnęła pistolet i położyła go na udach. Fiesta była już zupełnie blisko i Jean mogła się wreszcie przyjrzeć kierowcy - krępej kobiecie w średnim wieku. Uruchomiła silnik astry i wrzucając bieg, zwiększyła obroty i zwolniła sprzęgło, zamierzając cofnąć samochód
RYZYKO ZAWODOWE 327 w stronę domu, usunąć go z drogi zbliżającemu się fordowi. Ale samochód nie był na wstecznym. Z nieuwagi czy zdenerwowania wrzuciła jedynkę i wóz nagle skoczył do przodu, uderzając w bok nadjeżdżającej fiesty. Najpierw był huk i zgrzyt, kaszlnięcie zadławionego silnika astry i fontanna szkła z reflektorów. Obracając się na mokrej nawierzchni, fiesta zatrzymała się niepewnie. Gówno, pomyślała Jean. Cholerne gówno! Wsadzając broń za pasek dżinsów, wyskoczyła z samochodu z walącym sercem. Astra straciła reflektor i miała wgnieciony zderzak. Za to fiesta wyglądała dużo gorzej - miała mocno wgniecione drzwi od strony pasażera, a prowadząca ją kobieta siedziała bez ruchu, patrząc się przed siebie. - Nic się pani nie stało? - zawołała Jean przez zamknięte okno auta. Strugi deszczu spływały po szybach, bębniły o dach samochodu i moczyły włosy dziewczyny. Szyba uchyliła się o kilka cali, ale kobieta w średnim wieku wciąż patrzyła przed siebie. Wyłączyła silnik i trzymała kluczyki w dłoni, która wyraźnie się trzęsła. - Coś mi się stało w szyję - jęknęła ze skargą w głosie. - Nadwyrężyłam ją. Jak jasna cholera, pomyślała Jean z wściekłością, przysiadając przy oknie, podczas gdy lodowaty deszcz spływał jej po plecach. - Proszę posłuchać, naprawdę nie uderzyłyśmy w siebie tak mocno - powiedziała prosząco. - Może... - Ja w nikogo nie uderzyłam - powiedziała kobieta trochę pewniejszym głosem. - To ty uderzyłaś we mnie. - OK, dobrze. Ja uderzyłam w panią. Przepraszam. Może zapłacę pani sto pięćdziesiąt funtów gotówką, teraz, i jakoś...
328
STELLA RIMINGTON
Ale ku swemu przerażeniu Jean zobaczyła, że w dłoni kobiety pojawił się telefon, a szpara w oknie zaczęła się zamykać. Chwyciła za drzwi, ale zardzewiała klamka była już zamknięta na dobre, gdy za nią szarpnęła, a przez zalewane deszczem szyby zobaczyła jak kobieta odsuwa się od niej, drżącymi palcami wybierając jakiś numer w telefonie. Nie ma czasu na myślenie. Wyszarpnęła pistolet ze spodni i przełączając bezpiecznik, Jean krzyknęła - Nie! Rzuć telefon! Dwa brzęknięcia o przednią szybę były ledwie słyszalne wpadającym deszczu, kobieta nagle jakby zawisła na pasach bezpieczeństwa i skłoniła się do przodu na kierownicę. W pierwszej chwili Jean myślała, że to ona strzeliła nieświadomie ze swojej broni, ale w tym samym momencie pojawił się Faraj, biegnąc z PSS w dłoni. Odepchnął ją i strzelił jeszcze dwa razy z bliska przez okno kierowcy. Ciało kobiety podskakiwało lekko z każdym kolejnym trafieniem i jeszcze bardziej opadło w przód. Faraj sięgnął po duży kamień i uderzył nim w podziurawioną kulami szybę, sięgnął do środka i otworzył zamknięte drzwi. Wyciągnął telefon spod ciała kobiety i wycierając go o bluzę zabitej, spojrzał na ekran i przerwał połączenie. - Załaduj samochód - powiedział cicho, a deszcz spływał po jego bladej twarzy. - Idź. Pobiegł po kamienistej plaży do wody i z rozmachem wrzucił telefon Elsie Hogan i cztery jasne mosiężne łuski do morza. Wewnątrz bungalowu, desperacko walcząc z ogarniającą ją falą paniki, Jean zebrała dwa plastikowe worki ubrań i wepchnęła je do plecaka wraz z amunicją
RYZYKO ZAWODOWE 329 do pistoletu, mapami, kompasem, składanym nożem, telefonem Nokii, dwiema kosmetyczkami i portfelem z pieniędzmi. Nie przestawaj działać, powtarzała sobie cały czas drżącym głosem. Nie przestawaj. Nie myśl. Faraj w tym czasie ostrożnie wyjął C4 z lodówki, ułożył je w otwartym blaszanym pudełku po ciastkach, które wymościł ręcznikiem i zabrał je do samochodu. Wszystko to, co mogłoby pomóc w śledztwie - ich używane ubrania, prześcieradła i koce, resztę jedzenia - zostało ułożone na środku dużego pokoju i polane benzyną z pięciolitrowego kanistra, który Jean napełniła na stacji w Hawfield. Inne nasączone benzyną łatwopalne przedmioty zostały upchnięte wokół ciała Elsie Hogan wewnątrz forda fiesty. - Gotowe? - spytał Faraj, rozglądając się po wywróconym do góry nogami pokoju bungalowu. Powietrze wypełniał smród benzyny. Była godzina 10.26. Od zabójstwa minęło ledwie pięć minut. Mieli na sobie dżinsy, trekkingowe buty i ciemnozielone, wodoodporne górskie kurtki. - Gotowe - powiedziała Jean, podpalając zapalniczką nasączony paliwem rękaw jednej z koszul, które kupiła Farajowi w King's Lynn. Wybiegli z domu, prosto na deszcz. Gdy ona podbiegła do okna fiesty z zapalniczką, on wrzucił plecaki na tylne siedzenie astry. Potem wyprowadziła samochód i odjechali. Byli przygotowani na awaryjny wyjazd, dzięki Bogu. Jean wiedziała dokładnie, gdzie się teraz udadzą.
ianę Munday do podjęcia decyzji potrzebowała kilku minut. Nie odebrała telefonu od Elsie Hogan i pozwoliła włączyć się automatycznej sekretarce, jak zwykle zresztą. Dzięki temu nie musiała przekazywać zawiłych wiadomości w tę i z powrowrotem pomiędzy Ralphem a jego kumplami od golfa – żałośnie nudnymi osobnikami, nawiasem mówiąc. Kiedy sekretarka się włączyła - Pani M? Pani M… coś powstrzymało ją przed podniesieniem. - Tu Elsie! Pani M! - głos był niepewny, jakby roztrzęsiony. - Jestem przy bungalowach i miałam... Potem słychać było jakiś krzyk. Nie był to głos Elsie tylko jakiś inny, stłumiony i nie do rozróżnienia, brzęknięcia, jakby łyżeczką w porcelanową filiża i przeciągły, gasnący jęk. Brzęczący dźwięk powtórzył się, potem głuche uderzenie i cisza. Elsie była zapisana na liście szybkich numerów w te lefonie Dianę, i ta spróbowała oddzwonić, ale usłyszała sygnał „zajęte". Potem, zaintrygowana, przewinęła i od tworzyła nagranie jeszcze raz. Nie wynikało z niego nic więcej niż poprzednio, ale Diane uznała, że powinna
D
332 STELLA RIMINCTON w jakiś sposób zareagować. Może tam pojechać, na przykład. W końcu zmieniła zdanie. Obawiała się, że miał miejsce jakiś niefortunny przypadek natury medycznej, a jeśli tak się stało, to jechanie do bungalowów mogło równie dobrze oznaczać odwożenie Elsie do szpitala, nudzenie się w King's Lynn, podpisywanie różnych rzeczy i w ogóle rujnowanie sobie niedzielnego poranka na dobre, zamiast jego lekkiego nadpsucia. Rozejrzała się wokoło z rosnącą irytacją. Właśnie posypała piankę swojego cappuccino dietetycznym czekoladowym proszkiem, Mail on Sunday i Hello! czekały na nią na kuchennym stole, a w Classic FM śpiewał Russell Watson. Doprawdy, pomyślała. Nie jestem aniołem stróżem tej kobiety; cała umowa o sprzątanie była zawsze oparta na pieniądzach z ręki do ręki. Jeśli Elsie Hogan postanowiła sobie zasłabnąć w bungalowie, to powinna zadzwonić do tej swojej tłustej córeczki. Pub otwierał się dopiero o 11.30 i Cherisse na pewno była w domu, malując sobie paznokcie albo oglądając TV, albo robiąc cokolwiek innego, co zwykle robili ludzie w komunalnych blokach w niedzielne poranki. Oczywiście, o ile w ogóle wróciła do domu. W normalnych okolicznościach Dianę pewnie pokusiłaby się o zadzwonienie na pogotowie i pozostawienie kłopotów na ich głowie. Ale w tym przypadku miała pewne opory. Nie chciała, żeby policja pojawiła się w bungalowach i odkryła, że tamta dziewczyna płaciła gotówką, do ręki. Pani Munday nie była do końca pewna czy policja, ratownicy medyczni i poborcy podatkowi nie współpracowali ze sobą, ale była prawie całkiem pewna,
RYZYKO ZAWODOWE 333 że jeśli zaczną ze sobą o tym rozmawiać, to mogą z tego wyniknąć problemy. Czekała więc i popijała swoją kawę, wmawiając sobie, że powinna siedzieć na miejscu, na wypadek, gdyby Elsie oddzwoniła. Po pięciu minutach, w czasie których telefon pozostawał wyzywająco cichy, Dianę z niechęcią wybrała ponownie numer Elsie. Tym razem przywitał ją elektroniczny głos, informujący, że telefon komórkowy, na który dzwoni, jest obecnie niedostępny. Wyjrzała przez okno. Deszcz wciąż padał. Skądś spoza Dersthorpe unosiła się wąska kolumna dymu, celując w stalowoszare niebo. Ta służba! - pomyślała Dianę z irytacją, zastanawiając się jednocześnie, gdzie zostawiła kluczyki od terenówki. Nie sposób było żyć bez nich, ale - Boże - jacy oni są męczący! Wychodząc, spojrzała na kuchenny zegar. Była 10.30.
42
P ierwszy samochód przepuścili. Był to fiat uno pokryty licznymi łatami niepomalowanej szpachli i wyglądał, jakby zostało mu niewiele życia. Zaparkowali astrę w połowie drogi pomiędzy Dersthorpe a Marsh Creake - w tej samej zatoczce, w której Brian Mudie i Wendy Clissold spędzili miło dwadzieścia minut poprzedniej nocy. To było świadome ryzyko. Jeśli przy padkiem przejeżdżałby tędy policyjny samochód, mogło to oznaczać koniec. Ale policja nie nadjechała. Za fiatem przejechał nis san, w równie kiepskim stanie a w chwili gdy stracili go z oczu, cichy grzyb dymu i płomieni ukazał się moment na niebie za Dersthorpe. Zbiornik paliwa fiesty pomyślała Jean, gdy podsycany paliwem dym połączył się z gęstniejącym szarym warkoczem z płonącego domu Straż pożarna pewnie jest już w drodze - na pewno ktoś spostrzegł pożar bungalowu - ale pewnie będą musieli jechać aż z Fakenham. Przy odrobinie szczęścia do przybycia policji minie kolejnych pięć minut i przynajmniej dalszych dziesięć, zanim zaczną stawiać blokady na drogach.
336 STELLA RMINGTON Deszcz spływał jej po twarzy, ale o dziwo Jean nie czuła zimna. Desperacja, realna możliwość schwytania, wyniosły ją daleko poza granice strachu, do stanu przypominającego spokój. Stała pewnie, czuła uspokajający ciężar pistoletu w kieszeni kurtki. Srebrny samochód - nie miała czasu rozpoznawać marki, ale wyglądający na sportowy i nowiutki - pojawił się w polu widzenia, i w tym samym momencie usłyszała dudnienie potężnego basowego głośnika. Wyszła na drogę, machając rękami i z rozwianymi włosami; zmusiła kierowcę do gwałtownego hamowania. Na oko nie miał jeszcze trzydziestki, za to miał mocno nażelowane włosy z przedziałkiem i kolczyk w uchu. Transowa muzyka techno wylewała się wprost z samochodu. - Chcesz się kurwa zabić? - krzyknął ze złością, otwierając drzwi. - Co się stało? Wyszarpnęła pistolet z kieszeni i wycelowała mu w twarz. - Wysiadaj - rozkazała. - Teraz! Albo cię zastrzelę. Zawahał się, szczęka mu opadła, więc wycelowała niżej i wpakowała kulę w siedzenie pomiędzy jego nogami w prążkowanych spodniach. Wiatr porwał suchy huk wystrzału. - Wysiadaj! Na pół wysiadł, na pół wypadł z samochodu, wytrzeszczając oczy w szoku, zostawiając klucz w stacyjce. Silnik pracował, CD grało. - Na miejsce pasażera, ale już. Ruszaj się! Niepewnie wsiadł z powrotem, w czasie gdy ona wyłączyła muzykę. W nagłej ciszy zdała sobie sprawę z grającego werbla deszczu na dachu samochodu.
RYZYKO ZAWODOWE 337 - Zapnij pasy. Dłonie na kolanach. Skinął głową bez słowa. Celowała w niego, w tym czasie Faraj wyszedł z astry, przeniósł ich plecaki do bagażnika srebrnego samochodu i zajął miejsce z tyłu, z mapą i puszką po ciastkach leżącą bezpiecznie na jego kolanach. Miał na sobie czapkę Yankees pod kapturem nieprzemakalnej kurtki, i jego twarz była prawie niewidoczna. Przez chwilę Jean oswajała się z deską rozdzielczą i skrzynią biegów. To był jakiś model toyoty. - OK - powiedziała, zawracając ostro w zatoczce i kierując się w stronę Marsh Creake. - Tak jak powiedziałam, po prostu siedź tu, rozumiesz? Spróbuj czegoś - czegokolwiek - a on strzeli ci w głowę. Faraj wyciągnął z kieszeni tęponosego PSS-a, załadował magazynek do pełna nowymi SP-4 i wbił go z powrotem do gniazda, po czym sugestywnie przeładował. Mężczyzna, bardzo blady, ledwie zauważalnie skinął głową. Jean puściła sprzęgło. Gdy ruszali, minął ich zielonometaliczny cherokee Diany Munday, pędzący w przeciwną stronę. - Prowadź mnie - powiedziała do Faraja w urdu.
43
Z głoszenie zostało zarejestrowane o 10.39. Przyjęła je Wendy Clissold i Liz widziała, jak twarz policjantki tężeje z przejęcia po tym, co usłyszała. Zasłaniając słuchawkę dłonią, Wendy odwróciła się i zawołała przez całą świetlicę. - Szefie! Dom i pojazd podpalone w Dersthorpe Strand. Niezidentyfikowana martwa kobieta wewnątrz pojazdu. Głos Clissold uspokoił się, gdy Whitten chwycił słu chawkę telefonu stacjonarnego stojącego przed nim. Łączę panią bezpośrednio z inspektorem Whittenem powiedziała. - Czy może pani podać swoje imię i numer w razie gdybyśmy musieli do pani oddzwonić? Whitten słuchał uważnie, podczas gdy połicjantka notowała szczegóły. - Pani Munday - włączył się płyn nie. - Proszę mówić. W ciągu kilku minut zespół dochodzeniowy został wysłany do Dersthorpe Strand. Specjaliści od dowodów już ruszali z Norwich, a miejscowi strażacy jak się okazało, właśnie wyjechali z jednostki z Burnham Market. Płonący samochód został zidentyfikowany przez rozhisteryzowaną Dianę Munday jako własność Elsie,
340 STELLA RIMINCTON i wszystko wskazywało na to, że w środku znajdowała się właśnie ona. Liz patrzyła na zamieszanie wokół siebie, zastanawiając się nad okolicznościami zgłoszenia Dianę Munday. Było prawdopodobieństwo, jak założyła - choć instynkt podpowiadał jej, że jest ono nikłe - że to robota jakiegoś zwyrodniałego miejscowego podpalacza, a nie Mansoora i D'Aubigny. Ale Elsie Hogan, na Boga? Cóż ta biedna, wymęczona kobiecina komuś zawiniła? O 10.45 zadzwonił jeden z ludzi z zespołu dochodzeniowego, by powiedzieć, że po drodze do bungalowów w Strand natknęli się na czarnego vauxhalla astra odpowiadającego opisowi pojazdu poszukiwanego w związku ze sprawą morderstwa Guntera. Astra stała w zatoczce koło Dead Man's Hole poza granicami Dersthorpe. Pozostawiono mundurowego, żeby jej pilnował. Pomimo deszczu, silnik astry wciąż był ciepły. Dianę Munday, kontynuował policjant, przyjechała zanim ogień zniszczył szyby w oknach fiesty i - bliska histerii - mówiła, że widziała coś, co wyglądało jak dziury po kulach w przedniej szybie. W tych okolicznościach nikt nie był skłonny wątpić w jej słowa. Gdy Whitten składał raport swojemu przełożonemu w Norwich, Liz zadzwoniła do Wetherby'ego. Podobnie jak ona, pracował już od kilku godzin. Zespół śledczy poinformował go o zidentyfikowaniu Faraja Mansoora i Jean DAubigny i otrzymywał regularne raporty dotyczące przesłuchania rodziców D'Aubigny. Wetherby wysłuchał Liz w ciszy, gdy podsumowała wydarzenia w Dersthorpe Strand.
RYZYKO ZAWODOWE 341 - Zwołuję zebranie COBRA - powiedział cicho, gdy skończyła mówić. - Mogę im podać jakieś przypuszczenia co do prawdopodobnych celów naszych terrorystów? - Na tym etapie to czyste zgadywanki - odpowiedziała Liz - ale jedna z baz USAF byłaby najbardziej oczywistym celem. Bruno Mackay jest teraz w Mildenhall, rozmawia z dowódcą jednostki. - OK, poradzę sobie z tym. Informuj mnie. -Będę. Krótka pauza. - Liz? -Tak? - Bądź ostrożna, proszę. Z leciutkim uśmiechem odłożyła słuchawkę. Kiedy sprawy przybierały szpetny obrót, właśnie tak jak teraz, Wetherby stawał się dziwnie staroświecko rycerski. Nigdy nie powiedziałby mężczyźnie, żeby był ostrożny - tego Liz była pewna. Gdyby ktokolwiek inny wyraził taką troskę o nią, pewnie by się temu sprzeciwiła, ale Wetherby nie był kimkolwiek innym. Spojrzała na Whittena. Jeśli zostanie zwołane zebranie ĆOBRA, to pozostaje tylko kwestią czasu, zanim sprawa zostanie mu odebrana. Skrót COBRA oznaczał Cabinet Office Briefing Room w Whitehall43. Spotkaniu 43
Whitehall to ulica w Londynie, przy której znajduje się większość ministerstw, również słynny budynek Parlamentu i siedziba premiera przy Downing Street 10 (bocznej uliczce od Whitehall). W domyśle „Whitehall" oznacza ogólnie administrację państwową. COBRA w tym przypadku to gabinetowe spotkanie robocze w sytuacji kryzysowej, gdy zagrożone jest bezpieczeństwo Wielkiej Brytanii.
342 STELLA RIMINGTON zapewne będzie przewodniczył przedstawiciel Home Office, a wezmą w nim udział oficerowie łącznikowi z Ministerstwa Obrony, Policji i ktoś z SAS. GeofFrey Fane pewnie również tam będzie, pochylony jak czapla między dyskutantami. Jeśli sytuacja zostanie uznana za wystarczająco poważną, sprawa trafi na poziom ministerialny. Przez większość nocy Liz siedziała w wiejskiej świetlicy z Whittenem, Gossem i Mackayem, monitorując spływające informacje o Jean D'Aubigny, których pojawiało się całkiem sporo i o Faraju Mansoorze, o którym nie było wiadomo prawie nic, poza informacjami od pakistańskiego łącznika, mówiącymi, że ktoś o tym samym nazwisku uczęszczał do jednej z najbardziej radykalnych medres44 w północnym mieście Mardan parę lat temu. Szło im ciężko - wszystkim ciążyły powieki i byli wykończeni - ale to musiało zostać zrobione. Koło piątej rano Liz wróciła do „Trafalgaru" i próbowała zasnąć. Ale wypiła zbyt wiele policyjnej kawy i myśli śmigały w jej głowie. Leżała więc, wśród nylonowych różowych prześcieradeł podciągniętych pod brodę, patrząc, jak na horyzoncie szary i niechętny świt powoli wypełnia przestrzeń pomiędzy chmurami. W końcu odpłynęła, tylko po to, by po chwili zostać obudzoną przez telefon od zastępczyni Judith Spratt, która zadzwoniła, by powiadomić ją o nadchodzącej wiadomości. Na wpół przytomna Liz włączyła laptopa, przeskanowała i odkodowała raport. Wyglądało na to, że po kilku godzinach nocnego przesłuchania rodzice D'Aubigny zdecydowali się nie dostarczać żadnych informacji medres - muzułmańska szkoła religijna.
RYZYKO ZAWODOWE 343 o swojej zaginionej córce. Najpierw sądzili, że jej zaangażowanie w islamski fundamentalizm naraziło ją na niebezpieczeństwo i byli skorzy do pomocy. Ale z czasem, gdy dotarło do nich, że ich córka w mniejszym stopniu była ofiarą terroryzmu, a wręcz odwrotnie, była raczej poszukiwaną podejrzaną, ich odpowiedzi stawały się coraz bardziej zdawkowe. Wreszcie, twierdząc, że ich prawa człowieka są łamane i że są poddawani psychologicznym torturom w postaci pozbawiania snu - powiedzcie mi coś o tym, pomyślała Liz cierpko - odmówili dalszej współpracy i zwrócili się o pomoc do Juliana Ledwarda, słynnego radykalnego prawnika. Pilnie, powtarzam pilnie, potrzeba kontakt DAubigny we wsch. Anglii, jeśli jakieś, pisała Liz w odpowiedzi. Praca? Wakacje? Chłopak? Przyjaciółka ze szkoły? (Czy D'Aubigny była w szkole/uniwersytet w UK z internatem?). Powiedz rodzicom: narażają życie córki nie mówiąc. Zakodowała i odesłała odpowiedź, mając najlepsze nadzieje. Po prysznicu i cichym śniadaniu z Mackayem w „Trafalgarze" wróciła do świetlicy o 7.30. Mackay, zgodnie z planem, pojechał do bazy USAF w Mildenhall, uzbrojony w stos wydrukowanych portretów Faraja Mansoora i Jean D'Aubigny. W świetlicy, której jakoś nie potrafiła nazywać „pokojem operacyjnym", znalazła samotnego Dona Whittena. Przepełniona popielniczka przy jego łokciu wskazywała na to, że nie poszedł do domu od czasu, gdy o piątej rano wyszła Liz. Siedzieli i razem wpatrywali się w wydrukowany w formacie A3 portret D'Aubigny. Zdjęcie zrobiono cztery lata wcześniej, w jakimś wnętrzu, i ukazywało ono dziewczynę w czarnym swetrze z niezadowoleniem
344
STELLA RIMINCTON
wypisanym na twarzy, stojącą na tle nieostro sfotografowanej choinki. Jej krótkie, niemodnie obcięte włosy okalały jasną, owalną twarz o wyrazistych, szeroko rozstawionych oczach. - Mam jedną w tym wieku - powiedział Whitten. - I co porabia? - spytała Liz. - Mieszka z nami i przysparza nam masę zmartwień. Ale w każdym razie nic aż tak poważnego. Jezu... Liz pokiwała głową. - Dobrze byłoby dostać ją żywą. - Myślisz, że nam się nie uda? Liz spojrzała w oczy dwudziestoletniej Jean D'Aubigny. - Nie sądzę, żeby wyszła do nas z rękami do góry, tak to ujmijmy. Myślę, że ona chce zostać męczennicą. Whitten zacisnął usta. Jego stalowoszare wąsy, jak zauważyła Liz, pożółkły od nikotyny. Wyglądał na wykończonego. Teraz, trzy godziny później, patrzyła jak ponuro i metodycznie wpina kolejne kolorowe szpilki w dużą mapę w skali 1:10000. Każda szpilka, a było ich dwanaście, oznaczała blokadę drogi. Whitten obliczył, że ich cele nie mogły odjechać dalej niż kilkanaście mil od Dersthorpe od chwili porzucenia starego samochodu i - prawdopodobnie - porwania nowego. Zgodnie z tym ustawił swoje posterunki. - Poprosiłem także o śmigłowce i grupę wsparcia taktycznego - powiedział do Liz. - Dostaniemy wszystko, C01945 ma być w stanie gotowości w przeciągu go45
C019 - główny oddział kontrterrorystyczny Metropolitan Police. Obok lokalnych grup wsparcia taktycznego, wyposażonych w broń automatyczną i przeznaczonych do wsparcia normalnych funkcjonariuszy w razie zatrzymań o podwyższonym ryzyku,
RYZYKO ZAWODOWE 345
dżiny, ale przyjedzie też zastępca naczelnika policji Jim Dunstan. Teraz to on przejmie ode mnie dowodzenie operacją. - Jaki on jest? - spytała Liz, współczując Whittenowi. - W porządku facet, jak sądzę - powiedział inspektor. - Ale nie przepada za ludźmi od was, przynajmniej z tego, co słyszałem. - OK, dzięki za ostrzeżenie. Jeśli wcześniej patrzyła na portret Jean D'Aubigny z pewną wyrozumiałością, wyczuwając jakąś krzywdę kryjącą się w tym przenikliwym spojrzeniu, to teraz widziała w niej już tylko wroga. Dwoje ludzi gotowych zabijać tak nieszkodliwe stworzenia jak Elsie Hogan, tylko dlatego, że z jakiegokolwiek powodu znalazła się w niewłaściwym miejscu o niewłaściwej porze. Muszą zostać powstrzymani. Powstrzymani, zanim pozbawią życia kolejnych ludzi, spowodują więcej niepotrzebnego cierpienia.
istnieją wyspecjalizowane jednostki o profilu kontrterrorystycznym. Obok wspomnianej jednostki policyjnej, to zadanie spoczywa głównie na barkach żołnierzy 22. Pułku SAS.
44 Jean prowadziła już od dwudziestu minut, gdy ujrzeli blokadę drogową. Jechali ostrożnie, ledwie czterdzieści kilometrów na godzinę po wąskiej bocznej drodze, obramowanej po obu stronach wysokimi krzakami jeżyn. Według mapy, droga powinna wkrótce połączyć się z inną i po kilku skrzyżowaniach poprowadzić ich na południe pomiędzy wioskami Denton i Birdhoe. Zaplanowali tę trasę, jeszcze zakładając, że będą jechali astrą, tak by zminimalizować szansę napotkania policyjnego radiowozu. Biorąc pod uwagę obecne okoliczności, spierali się przez chwilę, czy nie wybrać najszybszej drogi pozwalającej na opuszczenie okolicy i spróbować przebić się przez ewentualną blokadę, ale koniec końców, pomyślała Jean, dobrze zrobili, trzymając się pierwotnej trasy. Polne drogi były wolne, ale za to dyskretne. Siedzący obok niej młody mężczyzna, były właściciel wozu, który prowadziła, zapadł w rodzaj otępiałego stuporu. Jego nagły strach przed bronią trochę przygasł, i zastąpiła go hamowana wściekłość wobec własnej bez radności i tego, że odebrano mu jego ukochaną toyotę.
348 STELLA RIMINGTON Jean zobaczyła błysk niebieskich świateł w tym samym momencie co on. Mijali akurat przerwę w żywopłotach, przez moment mignęło skrzyżowanie przy drodze z Birdhoe, pół mili dalej. Niebieski migacz błysnął tylko raz - pewnie przez pomyłkę, domyśliła się Jean. Bogu niech będą dzięki, pomyślała, za tę płaską krainę, ale w tej samej chwili poczuła bolesny skurcz strachu. - Policja - wymamrotał z lękiem facet o nażelowanych włosach. To było pierwsze słowo jakie wypowiedział od chwili porwania. - Zamknij się! - rozkazała mu Jean gwałtownie. Jej serce łomotało. Czy zostali wykryci? Była spora szansa na to, że jednak nie, biorąc pod uwagę odległość i gęste żywopłoty. - Wycofaj - usłyszała rozkaz Faraja. Zawahała się. Przejechać ponownie przez przerwę w żywopłotach, oznaczało dać policji drugą szansę na zauważenie ich. - Cofnij - powtórzył Faraj ze złością. Podjęła decyzję. Tuż przed nimi, po prawej, była wąska dróżka wiodąca ku zbieraninie rolniczych zabudowań, kilku stodołom i barakom. Nie było wśród nich mieszkalnego domu. Skręciła i nie zwracając uwagi na protesty Faraja, wjechała na ścieżkę. Dla policjantów na blokadzie pozostawali niewidoczni. Mogła mieć tylko nadzieję, że w pobliżu nie ma żadnych farmerów. Trzydzieści metrów dalej otwierało się otoczone murem podwórze, na którym stał zardzewiały traktor z pługiem oraz góra kompostu przykryta folią obciążoną starymi oponami.
RYZYKO ZAWODOWE
349 Objechała kupę kompostu, tak że samochód był niewidoczny z drogi i zatrzymała się. Obróciła się do Faraja i ten skinął głową, dostrzegając, że jednak jej pomysł był dobry. - Wysiadaj - powiedziała Jean do mężczyzny, w którego oczach pojawiła się słaba iskierka nadziei. - Właź do bagażnika. Skinął głową i posłusznie wszedł do wyłożonego wykładziną schowka. Deszcz siekł nieustannie, zimno było bardziej odczuwalne po podróży w ciepłym samochodzie. Przez moment jej oczy napotkały oczy mężczyzny, jego pytające spojrzenie i w tym samym momencie poczuła jak Faraj wciska jej rękojeść PSS-a w dłoń. Wiedziała, że nadeszła ta chwila. Wokoło Jean ujrzała półprzejrzyste sylwetki swoich kolegów z Takht-i-Suleiman, bezgłośnie wykrzykujących slogany i wymachujących bronią. - Zabić wroga islamu to jak narodzić się na nowo - usłyszała szept instruktora. - Rozpoznasz tę chwilę, gdy ona nadejdzie. Mrugnęła i cienie zniknęły. W ręce ukrytej za plecami czuła ciężar PSS-a. Uśmiechnęła się do mężczyzny skulonego w bagażniku. Kolana miał podwinięte pod brodę, zakrywały mu klatkę piersiową. A więc strzał w głowę. Sytuacja wydawała się nierzeczywista. - Czy mógłbyś na chwilę zamknąć oczy? - poprosiła. Strzał był prawie bezgłośny, a odrzut niewielki. Mężczyzna wierzgnął raz i znieruchomiał. To była najprostsza rzecz na świecie. Bagażnik zamknął się z cichym sykiem siłowników i gdy odwróciła się do Faraja, by oddać mu broń, wiedziała, że teraz nic już pomiędzy nimi nie stoi.
350 STELLA RIMINGTON Brnąc w brunatnym błocie podwórza, chwycili krawędź folii przykrywającej kompostową górę i naciągnęli ją na samochód. Przyłożyli ją dodatkowo jeszcze kilkoma oponami. Deszcz niestrudzenie obmywał błotnisty dziedziniec, hałdę kompostu i zardzewiały traktor. Nikt, przejeżdżając tamtędy, nie zwróciłby uwagi na tę scenerię. eraz ona prowadziła Faraja przez podwórze do wąskiego kanału irygacyjnego. Wodoodporne kurtki mieli zapięte pod szyję, plecaki na ramionach. Blaszane pudełko po ciastkach zawierające uformowane i zabezpieczone woskiem C4 tkwiło na szczycie plecaka Faraja. Woda w kanale była nieznośnie zimna, gdy powoli sięgała najpierw do kroku, później aż do pasa, ale serce Jean było pełne ulgi. Zabijanie, po wszystkim co mówiła i słyszała, okazało się tak prostą rzeczą. Nie patrzyła na trupa dłużej niż przez mrugnięcie oka; efekt strzału był oczywisty, słyszała jeszcze uderzenie pocisku, przypominające mlaśnięcie buta w grząskim błocie. Narodzona na nowo, stworzona na nowo. Po jakichś stu metrach zatrzymali się i wyjrzeli przez kępy roślinności okalającej kanał. Faraj podał jej lornetkę. Na blokadzie zatrzymała się półciężarówka wyładowana niebieskimi workami z nawozem, jeden z policjantów wdrapywał się właśnie na pakę. Szukajcie sobie na zdrowie, pomyślała Jean. Jej pistolet znów był ukryty w kapturze kurtki. - Ten nullah46 poprowadzi nas blisko nich - mruknął Faraj, przepatrując otwarte pola przed nimi. - Ale ży-
T
rtullah (hind.) - tu: kanał, strumień.
RYZYKO ZAWODOWE 351 wopłoty są pozbawione liści i zobaczą nas, jeśli spróbujemy iść polami. Musimy założyć, że mają dobry sprzęt optyczny. - To miejscowa policja, nie żołnierze - powiedziała Jean, spoglądając na zegarek. - Myślę, że mamy przynajmniej jeszcze dwadzieścia, trzydzieści minut. Później ściągną śmigłowce, armię, psy, wszystko. - Chodźmy więc. Ruszyli dalej przez wodę sięgającą im do pasa, w deszczu siekącym twarze i wśród bagiennych wyziewów unoszących się wokół z każdym krokiem. Szli z wysiłkiem. Błoto więziło ich stopy, a miejscami, tam gdzie roślinność na brzegach była rzadka, musieli iść skuleni. Jean prawie straciła czucie od pasa w dół, tylko chwilami powracały do niej sceny z otwartym bagażnikiem samochodu. Drobne detale ukazywały się jakby w powiększeniu: dziwnie stłumiona, wewnętrzna detonacja PSS, cichy chrzęst w chwili, gdy czaszka pękała po uderzeniu przeciwpancernego pocisku. To trwające ułamek sekundy spojrzenie wystarczyło. Obraz zapisał się w jej pamięci jak poklatkowy film. Dziesięć minut później - dziesięć koszmarnych, lodowatych minut, które wydawały się godziną - dotarli do miejsca najbardziej zbliżonego do punktu kontrolnego. Kanał miał tu miejscami ledwie metr szerokości, a jego brzegi były śliskie od błota zmywanego z pól. Mięśnie i plecy Jean paliły ją od ciężaru plecaka, napięcia i stresu, gdy mozolnie brnęli skuleni, tak jak tylko się dało. Ostrożnie, z Farajem tkwiącym bez ruchu tuż obok niej, przyjrzała się przez lornetkę policyjnej blokadzie. Upewniła się, że rośliny na brzegu dobrze ją chronią, tak by nie
352 STELLA RMINGTON zdradził ich odblask światła na soczewkach lornetki. Poprzez rozmyte zarysy liści i traw, niedostrzeżona, obserwowała jak dwaj policjanci w żółtych fluorescencyjnych przeciwdeszczowych kurtkach sprawdzają samochód. Kilka innych aut czekało na swoją kolej, a przemoknięci policjanci ewidentnie sprawiali wrażenie ludzi, którym ich praca nie sprawia przyjemności. Kawałek dalej trzy inne, bardziej tajemnicze postacie czekały w białym rangę roverze z policyjnymi oznaczeniami. Na horyzoncie nie było widać niebieskich świateł, ale w powietrzu słychać było trzeszczące odgłosy policyjnych radiostacji. Zauważyła śmigłowiec wcześniej, niż go usłyszała. Był o parę mil na wschód od nich, lecąc nisko nad polami i zagajnikami. Co jakiś czas jasny snop reflektora przecinał szare, deszczowe niebo. Po chwili leżeli z czołami wciśniętymi w błotnisty brzeg kanału, wśród opadłych liści i gałązek, ukryci pod rozłożystym kloszem krzewu kruszyny. Jean słyszała coraz wyraźniej cichy odgłos łopat wirnika. Tuż obok, z twarzą o kilka cali od jej twarzy, równie nieruchomo leżał Faraj. Śmigłowiec zbliżał się, ostre światło jego reflektora obwąchiwało właśnie grupkę drzew o pół mili od nich. Nagle był tuż nad nimi, ciężkie pulsowanie wirników nad głowami. Reflektor zatańczył przez chwilę nad podwórzem farmy, które opuścili dziesięć minut wcześniej i Jean prawie rozpłakała się z ulgi, że przykryli porzucony samochód folią. Mało brakowało. Reakcja policji i pojawienie się śmigłowców - nie miała wątpliwości, że to jeden z nich - była błyskawiczna. A to dopiero początek. Zapewne czekały ich wkrótce psy tropiące i żołnierze z karabinami. Musieli się ruszać, albo zginą.
RYZYKO ZAWODOWE
353
Ale pilot śmigłowca nie zamierzał odlecieć i Jean zaczęła trząść się z zimna i napięcia, jej zęby zaczęły szczękać. Faraj objął ją w talii i przyciągnął jej ciało do swojej piersi, chcąc ją ogrzać. Ten gest był czysto utylitarny, czuła, że nie ma w nim śladu uczuć. - Bądź silna, Asimat - wyszeptał. - Pamiętaj, kim jesteś. - Nie boję się - odpowiedziała. - Jest mi tylko... Jej słowa znikły gdzieś w hałasie wiszącego nad głowami helikoptera. Podmuch wirników omiatał powierzchnię kanału, podczas gdy promień reflektora nieuchronnie pełzł w ich stronę. Zamykając oczy i zmuszając się do bezruchu, Jean zaczęła się modlić. Białe światło rozlało się nad ich głowami, przygniotło ich, wciskając się pod powieki. Czuła dygotanie targanego podmuchem krzewu. Czy mieli kamery termowizyjne? - zastanawiała się. Bo jeśli tak, to... I nagle helikopter zniknął, zawrócił ku zachodowi i odleciał, jakby znudzony całą zabawą. - Ruszaj, teraz - powiedział Faraj z naciskiem, puszczając ją. - To nie był ostatni z nich, a deszcz nie będzie padał wiecznie. Poczuła wypełniającą ją ulgę. Zobaczyła, jak przez blokadę przejeżdża kilka kolejnych samochodów. Policjanci pewnie obserwowali helikopter, domyśliła się. Ruszyli naprzód, zginając się i brnąc w deszczu i błotnistej wodzie, wkrótce byli już kilkaset metrów od blokady na drodze. - Jeszcze jedna mila i dotrzemy do wioski - powiedziała Jean, łapiąc oddech, przykucnięta na brzegu. Kłopot w tym, że jeśli ktokolwiek, kto właśnie przejechał
354 STELLA RIMINGTON blokadę, zobaczy jak wychodzimy na drogę, poleci na policję i zgłosi nas. Na pewno mają teraz nasze rysopisy, może nawet zdjęcia. Faraj zastanawiał się przez chwilę, wziął od niej lornetkę i mrużąc oczy, przyjrzał się okolicy. - Dobrze - powiedział wreszcie. - Zrobimy więc tak.
45
angar remontowy w bazie Army Air Corps w Swanley Heath był ogromny, i biorąc pod uwagę jego rozmiary, zaskakująco ciepły. O 11 rano naczelnik policji z Norfolk nakazał swojemu zastępcy, Jimowi Dunstanowi, objęcie dowództwa nad tym, co oficjalnie zostało określone jako operacja antyterrorystyczna. Pierwszym krokiem Dunstana było zwrócenie się o udostępnienie Swanley Heath jako centrum operacyjnego dla zespołu połączonych służb. To była dobra decyzja, uznała Liz. Swanley Heath leżało w połowie drogi pomiędzy Brancaster na północy a bazami USAF w Lakenheath, Mildenhall i Maxwell na południu. Zespół operacyjny był teraz, miejmy nadzieję w samym centrum rejonu, po którym poruszali się poszukiwani. Baza była bezpieczna, mogła z łatwością mieścić kilkadziesiąt osób potrzebnego personelu i odpowiednią ilość sprzętu technicznego i komunikacyjnego:
H
47
Korpus Powietrzny Armii - jednostki lotnictwa podlegające siłom lądowym, złożone głównie ze śmigłowców używanych do transportu sprzętu i żołnierzy. Należy odróżnić A AC od właściwych Królewskich Sił Powietrznych, czyli RAF.
356
STELLA RMINGTON
W południe, po gorączkowej krzątaninie i zamieszaniu połączonym z dużą ilością błyskających świateł i wyjących syren, wszystko było prawie gotowe. Piętnastoosobowy zespół policyjny pod kierownictwem Dunstana wspomaganego przez Dona Whittena i Steve'a Gossa, zajął przestrzeń, której głównym elementem była elektroniczna mapa regionu o powierzchni dziewięciu metrów kwadratowych, wypożyczona od gospodarzy z Armii. Można było na niej prześledzić rozkład blokad drogowych, położenie helikopterów i zespołów poszukiwawczych. Przed każdym z członków zespołu znajdował się laptop i telefony, z czego większość była właśnie w użyciu. W przypadku Dona Whittena całość uzupełniała popielniczka. W tle widać było trzy nieoznakowane rangę rovery z taktycznej grupy wsparcia S013. Dziewięciu ludzi z tej grupy, sami mężczyźni, siedzieli rozłożeni na ławkach rozstawionych w hangarze, w swoich ciemnogranatowych kombinezonach i wysokich butach, przeglądając najnowsze wydanie The Sun, sprawdzając swoje Glocki, MP5 i G3648, albo po prostu gapiąc się w odległy sufit hali. Z zewnątrz co jakiś czas dobiegał rytmiczny hałas wirników, gdy śmigłowce Gazelle i Lynx z Army Air Corps startowały z płyty lotniska. 48
Glock - austriacki pistolet kal. 9mmxl9, bardzo rozpowszechniony na całym świecie wśród sił policyjnych. O pistolecie maszynowym MP5 wspominaliśmy wcześniej, G36 to również produkt niemieckiego Hecklera i Kocha, karabinek szturmowy kalibru 5,56mmx45. Broń powstała dla niemieckiej armii, ale jej skrócone wersje używane są przez siły policyjne między innymi w Wielkiej Brytanii, a także w Polsce.
RYZYKO ZAWODOWE 357 Oficjalnie przyjęto, że celem pary terrorystów ma być albo jedna z baz USAF, albo królewska rezydencja w Sandringham, gdzie obecnie przebywała Królowa. Nikt wprawdzie nie miał pojęcia, w jaki sposób zamachowcy mieliby sforsować gęstą sieć ochrony wokół tych obiektów, ale trzeba było przygotować się na najgorsze, biorąc pod uwagę, że mogli mieć ze sobą specjalistyczną broń. Nie można było wykluczyć broni biologicznej lub chemicznej. Właściwie w grę wchodziła nawet „brudna" bomba, choć wstępne badania spalonego bungalowu nie wykazały obecności materiałów radioaktywnych. Chcąc jak najszybciej mieć w powietrzu dwa policyjne śmigłowce hrabstwa, Whitten zdecydował się je wysłać bez obsługi kamer termowizyjnych, co teraz tłumaczył Dunstanowi. Helikoptery wyleciały z Norwich, ale okazało się, że obaj technicy normalnie obsługujący kamery są niedostępni. Jeden był na urlopie okolicznościowym, a drugi złamał kostkę na wyjeździe motywacyjnym. Oba śmigłowce poleciały więc tylko z dwuosobowymi załogami, pilotem i operatorem reflektora-szperacza Night Sun. Widoczność była mocno ograniczona przez deszcz, ale obszar poszukiwań był sprawdzany z pomocą reflektorów i Whitten był pewien, że D'Aubigny i Mansoor wciąż znajdowali się na tych siedemdziesięciu milach kwadratowych wyznaczanych od północy przez zatokę Brancaster, a na zachodzie przez rozlewiska Wash. Liz nie miała tej pewności. Pomijając nadmierną skłonność do zabijania, para radziła sobie całkiem nieźle, jeśli chodziło o ukrywanie się i przemierzanie wrogiego terenu. D'Aubigny z pewnością znała dobrze te okolice.
358 STELLA RMINGTON Co ją łączyło z tym obszarem? Liz zadawała sobie to pytanie po raz setny. Czemu wybrano akurat ją? Czy tylko dlatego, że była Brytyjką, a może dlatego, że miała jakąś konkretną wiedzę? Zespół śledczy wciąż sprawdzał jej ewentualne kontakty, ale milczenie jej rodziców bardzo komplikowało sprawę. Czy nie rozumieli, że praktycznie jedyną szansą na ocalenie ich córki było schwytanie jej, zanim dojdzie do ostatecznej konfrontacji? Zanim przyjdzie czas na zabijanie? Po drugiej stronie sali dostrzegła Dona Whittena wskazującego w jej stronę. Rozmawiał z dobrze ubranym młodym człowiekiem w zielonej, myśliwskiej kurtce, który teraz skierował się w stronę stołu, na którym rozłożyła swojego laptopa. - Przepraszam - powiedział. - Powiedziano mi, że może mi pani pomóc znaleźć Bruno Mackaya. - A pan jest? Wyciągnął rękę. - Jamie Kersley, kapitan, 22. SAS. Potrząsnęła jego dłonią. - Powinien niedługo się pojawić. - Pani też jest z Firmy? - Obawiam się, że nie. Uśmiechnął się ostrożnie. - Czyli ze Skrytki? Nazwa pochodziła od Skrytki numer 500, dawnego pocztowego adresu MI5, który przylgnął do nich jako jedno z popularnych określeń w branży. Tradycyjnie, jak dobrze wiedziała Liz, Armia i SAS zawsze pozostawały w cieplejszych stosunkach z MI6. Najgrzeczniej jak umiała, zignorowała pytanie. - Czemu pan nie usiądzie, kapitanie Kersley? Kiedy Bruno wróci, wyślę go wprost do pana.
RYZYKO ZAWODOWE 359
- Eee... dziękuję. Mam dwa zespoły ludzi w Pumie49 na zewnątrz. Rozładujemy się i potem wrócę. Patrzyła jak raźno odmaszerował w stronę drzwi hangaru i odwróciła się do swojego laptopa. SAS na miejscu całą bandą, napisała. Cel ITS wciąż nieznany. Niezwykłe, z pewnością. O czymś powinnam wiedzieć??? Wpisała swój numer identyfikacyjny, zakodowała wiadomość paroma szybkimi kombinacjami klawiszy i wysłała ją do Wetherby'ego. Odpowiedź przyszła w ciągu niecałej minuty. Zaznaczyła tekst i poczekała, aż pozornie przypadkowe litery i cyfry zamienią się w czytelny tekst. Nietypowa zgadzam się. Pułk obecny na prośbę G Fane. Byli gotowi do natychmiastowej akcji, powiedział na COBRA. Twój pomysł dobry jak mój. Akurat, gdy skończyła czytać, ośmiu żołnierzy SAS weszło do hangaru. Mimo deszczu szli z gołymi głowami, z wystudiowanym luzem. Mieli na sobie czarne ognioodporne kombinezony i nieśli pokaźny arsenał broni, w tym podłużne torby kryjące zapewne karabiny snajperskie. W sumie potężna siła ognia została przygotowana, by powstrzymać Mansoora i D'Aubigny. No właśnie, zastanawiała się Liz. Powstrzymać przed czym?
Puma - średni śmigłowiec transportowy brytyjskiej armii.
46
P ub w Birdhoe nosił nazwę „Oracz"50, jego szyld ukazywał siedem gwiazd tej konstelacji. O 12.30 parking był prawie pełen; niedzielny lunch w „Oraczu" był popularny wśród ludzi z okolicy, zwłaszcza że w promieniu trzech czy czterech mil nie było innego pubu. Wychodząc z damskiej toalety na skraju parkingu gdzie czekała, aż w pobliżu nie będzie ludzi, Jean D’Aubigny rozejrzała się wokoło. Na szczęście wciąż padało. Nikt nie kręcił się w okolicy parkingu, by pogadać. Samochodem, który zidentyfikowała jako najprostszy do ukradzenia, nawet jeśli nie był zbyt odpowiedni, był sta ry, wyścigowy, zielony MGB. Miał pewnie ponad ćwierć wieku, ale wyglądał na zadbany i nie budził przesadnej sensacji. Poza tym ze względu na swój wiek nie miał blokady kierownicy, z którą trzeba by się zmagać. Jean wiedziała, jak ją usunąć, ale trudno było liczyć na to, że taka operacja pozostanie niezauważona. 50
Tradycyjna nazwa układu gwiazd tworzącego część konstelacji Wielkiej Niedźwiedzicy.
362 STELLA RIMINGTON Wreszcie podjęła decyzję, podeszła zdecydowanym krokiem do MGB, rozcięła składany dach nożem, wsadziła do środka rękę i odblokowała drzwi, po czym wśliznęła się na miejsce kierowcy. Obok niej, na fotelu pasażera, leżała skórzana męska kurtka, którą otuliła sobie przemoczone nogi. Podciągnęła stopy i obcasem prawego buta uderzyła w plastikową osłonę kolumny kierownicy. Stary plastik pękł i połowa osłony odpadła, odsłaniając metalową stacyjkę. Rozejrzała się szybko, sprawdzając, czy w dalszym ciągu nikt jej nie obserwuje, wyrwała cztery kable ze stacyjki i obrała je nożem z izolacji. Potem czerwony, główny kabel zapłonu zetknęła po kolei z każdym z pozostałych. Po dotknięciu do trzeciego, zielonego, przeskoczyła iskra i warknął rozrusznik. Odgięła zielony przewód i połączyła dwa pozostałe z czerwonym. Deska rozdzielcza ożyła. Wcisnęła sprzęgło i parokrotnie wypróbowała skrzynię biegów, po czym znów przełączyła MGB na jałowy. OK, powiedziała sobie. Musi się udać - Inszallah! Ostrożnie, unikając kopnięcia przez prąd, co przydarzało się jej nieraz podczas nauki na paryskich przedmieściach, zetknęła zielony kabel rozrusznika z pozostałymi trzema i lekko wcisnęła pedał gazu. MGB zawył potwornie głośno i Jean podskoczyła. Ale padający deszcz musiał widocznie tłumić hałas, bo w drzwiach pubu nie pojawił się wściekły właściciel ze szklanką piwa w ręku. Zamiast tego przez przecięty dach woda zaczęła kapać na uda Jean. Uruchomiwszy silnik, Jean włączyła ogrzewanie i wycieraczki, wrzuciła wsteczny i zwalniając ręczny
RYZYKO ZAWODOWE 363 hamulec, wyjechała tyłem z miejsca parkingowego. Nawet najłagodniejszy manewr wydawał się prowokować stary sportowy samochód do narowistych pomruków i szarpnięć. Serce Jean podskakiwało w piersi, gdy zmieniając biegi, wyjechała z parkingu, kierując się na południe. Będąc już na otwartej drodze, nie czuła się dużo bezpieczniej. To z pewnością był samochód, który miejscowi znają i rozpoznają. Ale okolica wydawała się opuszczona. Ludzie albo siedzieli w pubie, albo za zamkniętymi drzwiami swych domów oglądali niedzielne seriale i wiadomości sportowe. Milę za wioską dotarła do miejsca, gdzie droga przeskakiwała małym mostem nad kanałem, którym poprzednio brnęli. Zjechała tuż obok, upewniając się, że silnik wciąż pracuje. Po chwili z mokrych krzaków wyłoniły się głowa i tors Faraja. Jean otworzyła mu drzwi, a on podał jej swój czarny plecak i wśliznął się do środka, siadając na miejscu pasażera z obydwoma plecakami - swoim i jej. Ułożył je pod kolanami i zamknął drzwi. - Shabash! - mruknął. - Gratulacje! - Nie jest doskonały - przyznała, podczas gdy wycieraczki uderzały głośno tam i z powrotem - ale był najłatwiejszy do ukradzenia. Wróciła na drogę. Wskazówka paliwomierza pokazywała ćwierć baku paliwa i krótka chwila radości Jean skończyła się, gdy dziewczyna zdała sobie sprawę, że nie będą już mieć okazji, by napełnić zbiornik, tym bardziej, że MGB pracował pewnie tylko na ołowiowej benzynie. W tej chwili nie miała siły tłumaczyć tego wszystkiego
364
STELLA RMINGTON
Farajowi. Jej zmysły były jednocześnie napięte do granic możliwości i przytępione, jakby widziała wszystko w zwolnionym tempie. Jej też kończyło się paliwo. To wszystko było zbyt skomplikowane. - Zabierajmy się stąd - powiedziała.
47
le czemu właśnie ten człowiek? - spytała Liz. Czemu przysłali właśnie tego konkretnego człowieka? Nigdy przedtem tu nie był, nie ma tu rodziny... z tego, co wiemy, nic go nie łączy z Wielką Brytanią. - Nie umiem odpowiedzieć na to pytanie - powiedział Mackay. - Naprawdę nie mam pojęcia. Z całą pewnośćią nie rzucił nam się w oczy w Pakistanie. Jeśli coś tam robił, to na zbyt małą skalę, żeby pokazać się na naszym radarze. Ale obawiam się, że tak mogło być, mieliśmy sporo fałszywych sygnałów. - To znaczy? - To znaczy, że o ile mogłaś tam spotkać masę two podniecających się facetów na każdym rogu ulicy, skłonnych do wrzeszczenia i palenia amerykańskich flag - zwłaszcza jeśli w pobliżu była akurat ekipą z CNN - raczej niewielu zamieniało swoje słowa w czyny. Jeśli pakistańscy agenci namierzali każdego mechanika samochodowego, na którego raczył choćby spojrzeć al Safa, wtedy zapewne robili to, co każdy agent od niepamiętnych czasów - ubarwiali całą sprawę w swoich
A
366 STELLA RIMINGTON raportach, tak żeby wyglądało na to, że są warci pieniędzy, jakie im płacimy. - Ale w przypadku Mansoora mieli rację. A przynajmniej rację, żeby mieć go na oku. - Na to wychodzi. Ale nadal myślę, że to zbieg okoliczności, a nie jakaś głęboka wiedza. Jechali BMW Mackaya do bazy USAF w Marwell. Oficer MI6 wrócił z Mildenhall do Swanley Heath krótko po południu i po wymianie numerów telefonów z Jamie Kersleyem, kapitanem SAS (który, jak się okazało, też ukończył szkołę w Harrow) i szybkim lunchu z Liz i zespołem policjantów, przygotował się do wyjazdu do ostatniej, najbliższej z amerykańskich baz. Mackay spytał, czy Liz ma ochotę jechać. Uznała, że mając oboje terrorystów zidentyfikowanych i bez żadnych przesłanek co do celu ich ataku, równie dobrze może się na to zgodzić. Ze względu na fatalną pogodę poszukiwania D'Aubigny i Mansoora utknęły, mimo pojawienia się zespołów poszukiwawczych z armii regularnej i terytorialnej. 013.45 pogoda wreszcie zaczęła się poprawiać. Deszcz prawie ustał i kolor nieba zmienił odcień na jaśniejszy. - Popełnią błąd - powiedział Mackay z przekonaniem. - Zawsze popełniają. Ktoś w końcu ich zauważy. - Myślisz, że wciąż są na przeszukiwanym obszarze? - Myślę, że muszą być. Sam Mansoor jeszcze by się przedarł, ale nie we dwójkę. - Nie lekceważ DAubigny - powiedziała Liz, kryjąc irytację. - To nie jest jakiś nastoletni kociak szukający wrażeń, ale w pełni przeszkolona terrorystka z obozów na północno-wschodnim pograniczu. Jeśli ktoś do tej
RYZYKO ZAWODOWE 367 pory popełniał błędy, to był to Mansoor. Dał się podejść Rayowi Gunterowi i w efekcie zostawił nam ważny dowód balistyczny. Założę się o co chcesz, że to on zabił Elsie Hogan dziś rano. - Czyja wyczuwam tu nutkę empatii? A nawet podziwu? - Nie, ani odrobiny. Myślę, że ona też jest morderczynią, prawie na pewno. - Czemu tak sądzisz? - Chyba zaczynam wyczuwać, kim ona jest i jak działa. Chcę, żeby poczuła presję, dwadzieścia cztery godziny na dobę - w sensie, że nie może sobie pozwolić na odpoczynek, na zatrzymanie się, nawet na myślenie. Chcę, żeby dodało się to do tego stresu, który ona już czuje, do rozdarcia pomiędzy dwoma całkowicie przeciwnymi światami. - Nie wydaje mi się zbytnio rozdarta. - Na zewnątrz pewnie nie. Ale w środku, uwierz mi, targają nią wątpliwości, to zresztą czyni ją tak niebezpieczną. Potrzeba wykazania się, sprawdzenia przez brutalne działanie, że jest do tego zdolna... do wejścia na ścieżkę bojownika. Mackay pozwolił sobie na pobłażliwy uśmiech. - Rozumiem, że wolałabyś, gdybyśmy się wszyscy wycofali i pozwolili załatwić wam to między sobą? - Mądrala. W czasie każdej wojny pierwszą twierdzą, jaką należy zająć, jest świadomość twojego wroga. - Brzmi jak cytat. - Bo to cytat. Z Feliksa Dzierżyńskiego. - Założyciela KGB. Odpowiedni mentor. - Powiedzmy.
368 STELLA RMINGTON Mackay dodał gazu, by wyprzedzić zielonego MGB. Minęli właśnie wioskę Narborough. - Miałem kiedyś podobny samochód - powiedział. - Starego MG Midget z 74 roku. Kupiłem go za 500 funtów i sam odrestaurowałem. Boże, ale to był piękny wóz. Niebieski metallic, jasna tapicerka, chromowane zderzaki... - Prawdziwy magnes na laski, jestem pewna - powiedziała Liz. - Te wszystkie panny Moneypenny. - No, na pewno ich nie odstraszał, to jasne - przez chwilę wyglądał na zakłopotanego. - Facet, z którym mamy się zobaczyć, to tak żeby cię wprowadzić, nazywa się Delves. Jest Brytyjczykiem, bo Marwell jest formalnie bazą RAF, więc musi być wprowadzony w szczegóły obławy na Mansoora i D'Aubigny. Amerykański dowódca to pułkownik USAF nazwiskiem Greeley. - Czyli to coś więcej niż kurtuazyjna wizyta? - Właśnie. Musimy założyć, że nasi terroryści bardzo dokładnie rozpoznali cel, czymkolwiek on jest. Albo, że ktoś zrobił to dla nich. W każdym razie musimy rozejrzeć się po bazie i spojrzeć na zabezpieczenia oczami terrorysty. Postawić się na ich miejscu. Ocenić słabe punkty. Zobaczyć, co można zaatakować. - A jakie wnioski masz po wizycie w obu poprzednich bazach? - Takie, że zabezpieczenia są praktycznie nie do przejścia. Najpierw myślałem, że założę atak z użyciem MANPADS51 - ręcznej wyrzutni ziemia-powietrze. 51
MAN Portable Air Defence Systems - przenośne systemy obrony powietrznej. Termin określający ręczne i przenośne wyrzutnie kierowanych przeciwlotniczych pocisków rakietowych. Najbardziej znane to amerykański Stinger i rosyjska Igła.
RYZYKO ZAWODOWE 369 Sama wiesz, że w rękach ITS zostało jeszcze całkiem sporo Stingerów. Ale nie ma szans odpalić czegoś takiego odpowiednio blisko któregokolwiek z pasów startowych. Brałem też pod uwagę bombę ukrytą w samochodzie kogoś, kto mieszka poza bazą, i zdalne jej odpalenie po tym, jak zostałaby wwieziona na jej teren. Jednak okazuje się, że wozy całego personelu mieszkającego poza bazą są poddawane bardzo szczegółowej procedurze przeszukania - solidnej, dziesięciominutowej robocie, nie tylko pobieżnemu rzuceniu okiem za pomocą lusterka na kiju - i Amerykanie się tej procedury trzymają. Mają bardzo konkretne podejście i nic ich nie zaskoczy. Generalnie chłopaki są spięci jak przysłowiowe... - Każdą ochronę można przechytrzyć - powiedziała Liz. - Zgoda. A ludzie, których szukamy, nie pojawiliby się, gdyby nie było jakiegoś słabego punktu. Mówię tylko, że po prostu go nie znalazłem. - Czemu wysłali Mansoora, to chciałabym wiedzieć. Co on umie? Jaką ma specjalność? Czy to, że pracował jako mechanik ma jakieś znaczenie? - Jeśli był już zwerbowany, kiedy tam pracował - a to nie są warsztaty w takim sensie, jak my to rozumiemy jego praca polegała raczej na tym, że miał oko na różne sprawy. Kto przyjeżdża i wyjeżdża i tym podobne. Tak z głowy mogę powiedzieć, że ludzie z Sher Babar głównie sprzedawali jeepy z piątej ręki i odrestaurowane silniki, ale ich prawdziwy biznes polegał raczej na szmuglowaniu broni i ludzi przez granicę do Afganistanu. Mogli też maczać ręce w biznesie heroinowym. Tam na miejscu trudno rozdzielić te sprawy. Mogę ci zagwarantować, że
370 STELLA RIMINGTON Mansoor był każdym, tylko nie wykwalifikowanym mechanikiem z certyfikatem Forda czy Toyoty oprawionym w ramki. - Myślisz, że to ochotnik-samobójca? - Podejrzewam, że tak, a ta D'Aubigny ma go naprowadzić na cel. - W takim razie czemu miałaby służyć ta umowa, w myśl której mieli go wywieźć z kraju po wykonaniu zadania? Pamiętasz, co powiedział Mitchell? Że specjalny miał być zabrany z powrotem do Niemiec po upływie miesiąca? I po co miałby wtedy ze sobą tak specjalistyczną broń jak PSS? Na co on czeka? - Odpowiadając na twoje pytania po kolei, możliwe, że podróż powrotna jest przeznaczona dla dziewczyny. PSS wskazuje na to, że ma on zaatakować cel, który ma ochronę, i to zapewne w nocy. I być może czekał w Dersthorpe - którego niestety nigdy nie miałem zaszczytu odwiedzić - na dostarczenie jakiegoś urządzenia. - Czyli: nie wiem, nie wiem i nie wiem - podsumowała Liz z przekąsem. Mackay uśmiechnął się swoim uwodzicielskim uśmiechem i przeciągnął. - Tak by to mniej więcej wyglądało.
48
K wadrans później na moście nad rzeką Wisley zostali zatrzymani przez trzech mundurowych policjantów, z których jeden był uzbrojony w karabin Hecklera i Kocha, a inny trzymał na smyczy psa. Trochę dalej na poboczu stał zaparkowany rangę rover z innymi policjantami w środku. Do bazy w Marwell było wciąż ponad mila drogi i jeszcze jej nie było widać. Liz i Mackay pokazali swoje przepustki i czekali na zewnątrz BMW, podczas gdy policjanci potwierdzali ich dane przez radio. W międzyczasie mundurowy z psem dokładnie przeszukiwał samochód. - Widzę, co miałeś na myśli - powiedziała Liz. – ra czej trudno byłoby przemycić tu Stingera. - Albo nawet kawałek C4 - powiedział Macka gdy policjant oddał im ich przepustki. Dwie minuty później ujrzeli zewnętrzny pierścień ogrodzeń lotniska Marwell. Bruno zatrzymał samochód i przyglądali się wspólnie płaskiemu, monotonne mu krajobrazowi, stalowym bramom, odległej stróżówce, barakom, stołówce i budynkom administracyjnym,
372 STELLA RMINGTON niekończącym się połaciom trawy i betonu. W polu widzenia nie było żadnych samolotów. - Uśmiechnij się! - powiedział Mackay, gdy kamera przemysłowa umieszczona na ogrodzeniu z drutu brzytwiastego obróciła się podejrzliwie w ich stronę. Wkrótce siedzieli w dużym, dobrze ogrzanym biurze. Meble były dosyć zużyte, ale wygodne. Portret Królowej dzielił ścianę z insygniami dywizjonu oraz licznymi zdjęciami ludzi i samolotów zrobionymi w Diego Garcia, Arabii Saudyjskiej i Afganistanie. Podpułkownik Colin Delves, różowy na twarzy dowódca bazy, miał na sobie niebieskie mundurowe spodnie i sweter RAF, podczas gdy jego amerykański odpowiednik z USAF, pułkownik Clyde Greeley był ubrany w cywilny strój do gry w golfa. Liz, Mackay i Greeley pili kawę, na biurku Delvesa stała za to puszka dietetycznej coli. - Cholernie się cieszymy, że tu jesteście - mówił Greeley, przerzucając papiery z informacjami o DAubigny i Mansoorze. - Doceniamy, że zadaliście sobie tyle trudu, ale naprawdę nie bardzo wiemy, co jeszcze moglibyśmy zrobić. - Nie sądzę, żeby dali radę podejść bliżej niż na milę do zewnętrznego perymetru - dodał Delves. - Naprawdę, nawet źdźbło trawy nie poruszy się tam bez naszej wiedzy. - Sądzi pan, że jesteście prawdopodobnym celem terrorystów, pułkowniku? - spytał Mackay.
- Jasne że tak, do diabła! - odparł Greeley. - Nie mam wątpliwości że to właśnie my jesteśmy ich celem. Cień zniecierpliwienia pojawił się na chwilę na twarzy Delvesa, ale Greeley już się rozkręcił. - Fakty są takie, że jeśli wie się, gdzie szukać, a zakładam, że nasi przyjaciele
RYZYKO ZAWODOWE 373 terroryści wiedzą, to trafią tu. Z trzech baz we wschodniej Anglii - 48. skrzydła myśliwskiego w Lakenheath, 100. skrzydła tankowców powietrznych w Miłdenhall i nas - tylko nasze maszyny działały w Centralnej Azji. - Gdzie dokładnie? - spytała Liz. - No cóż, jeszcze parę miesięcy temu mieliśmy dywizjon A-10 Thunderboltów52 stacjonujący w bazie Uzgen w Kirgistanie, trzy AC-13053 w Bagram i mniej oficjalnie jeszcze kilka AC-130 wspierających operacje specjalne z bazy w Ferganie, w Uzbekistanie. Można powiedzieć, że to były operacje policyjne. - Działaliście nad Pakistanem? - Działaliśmy nad granicą Afganistanu - powiedział Greeley z leciutkim uśmiechem. - A czy narobiliście sobie tam nowych wrogów? - spytała Liz łagodnie. - Jeśli to nie jest naiwne pytanie? - Wie pani co - powiedział Greeley po chwili namysłu - nie powiedziałbym. I to z pewnością nie jest naiwne pytanie. Ale mówiąc zupełnie szczerze, jeśli wyłączymy tych facetów, których wykurzyliśmy z ich jaskiń naszymi 52
A-10 Thunderbolt II, jednomiejscowy, dwusilnikowy, amerykański samolot szturmowy. Pierwotnie powstał do walki z czołgami w okresie zimnej wojny, obecnie służy jako maszyna bezpośredniego wsparcia pola walki. Ma bardzo silne uzbrojenie - między innymi 8-lufowe działko 30mm i możliwość przenoszenia różnych kombinacji bomb i pocisków rakietowych. 53 AC-130U Spooky, powstały na bazie czterosilnikowego transportowego Herculesa samolot wsparcia pola walki, latająca kanonierka. Ma na pokładzie bardzo silne uzbrojenie strzeleckie działka kalibru 25,40 i 105mm (!), bardzo rozbudowaną awionikę i systemy obserwacji celu w każdych warunkach. Używany do działań przeciwpartyzanckich.
374
STELLA RIMINCTON
bombami i Maverickami54, to zyskaliśmy tam tylko nowych przyjaciół. - Więc czemu ten konkretny człowiek przebył pół świata z Pakistanu, żeby zaatakować to konkretne lotnisko? - naciskała Liz. - Myślę, że jesteśmy symbolicznym celem - powiedział Greeley. - Jesteśmy amerykańskimi siłami zbrojnymi na brytyjskiej ziemi, symbolizujemy koalicję, która obaliła talibów. - Ale żadnych... konkretnych powodów? - Z całym szacunkiem, kto u licha mógłby wiedzieć? Byli ludzie, którym nasza obecność tam cholernie przeszkadzała, ale byli też ludzie - i było ich dużo więcej którzy bardzo się cieszyli, że tam jesteśmy. Wskazał na portrety D'Aubigny i Mansoora. - A co do tego zabójczego duetu i ich zemsty, muszę powiedzieć, że podjęliśmy wszelkie kroki, żeby zabezpieczyć bazę. Colin Delves uniósł się w swoim krześle. Gest był trochę niepewny i Liz musiała sobie przypomnieć, że to właściwie oficer RAF-u był tu dowódcą, a nie Greeley. - Clyde, może pokażmy naszym gościom, jeśli mają czas, naszą bazę? Niech sobie wyrobią zdanie. - Co wy na to? - wyszczerzył się Greeley. - Chętnie - powiedziała Liz, zanim Mackay zdążył otworzyć usta. Przez ostatnie czterdzieści osiem godzin, domyślała się, zdążył już pewnie naogłądać się dosyć pasów startowych i stojących na nich samolotów, tak by mieć ich dość do końca życia. 54
AGM-65 Maverick - kierowany pocisk rakietowy, powietrze-ziemia, przeznaczony do niszczenia pojazdów i umocnień.
RYZYKO ZAWODOWE 375 Ruszyli za Delvesem i Greeleyem przez pedantycznie wysprzątany korytarz, mijając personel bazy, w większości w mundurach, schludne tablice informacyjne z przypiętymi formularzami, rozkładami i informacjami o mszach i spotkaniach. Wszyscy patrzyli na nich i uśmiechali się, gdy Liz i Mackay przechodzili obok. Są tacy młodzi, pomyślała Liz. Przy wyjściu, obwieszonym papierowymi łańcuchami, zaczekali na samochód, który miał ich obwieźć po bazie. Na ścianach wisiały wydrukowane na komputerze plakaty informujące o spotkaniach gwiazdkowych i wypożyczalni strojów świętego Mikołaja, w których skład wchodziły, jak przeczytała Liz, peruka, broda, okulary, czapka, płaszcz, rękawice i buty. Samochód okazał się odkrytym jeepem, kierowanym przez młodą kobietę z blond włosami upiętymi w kok. Clyde Greeley dał im po bejsbolówce USAF z napisem „Go Warthogs!" i ruszyli po mokrym asfalcie. - Co może pan powiedzieć o personelu USAF mieszkającym poza bazą? - spytał Mackay, wyginając daszek swojej czapki w odpowiedni, stylowy łuk. - Z pewnością mogą być narażeni na atak. Wszyscy pewnie wiedzą, gdzie oni mieszkają. Delves przejął pytanie. - Jeśli nie jest pan tutejszy - powiedział, zwracając swoją różową twarz w stronę Mackaya - to będzie panu cholernie trudno zdobyć taką informację. Mamy bardzo bliskie relacje z miejscową społecznością i ktokolwiek, kto zadawałby takie pytania, szybko znalazłby się twarzą w twarz z żandarmerią. - No, ale wasi ludzie muszą przecież czasem się odprężyć na zewnątrz, prawda? - naciskał Bruno.
376 STELLA RMINGTON - Jasne że tak - odparł Greeley, jego szeroki uśmiech kontrastował z powagą tonu. - Ale po jedenastym września wiele się zmieniło. Czasy, gdy nasi chłopcy i dziewczęta należeli do miejscowych drużyn sportowych i takich tam odeszły dawno w przeszłość. - Czy ludzie przechodzą specjalne szkolenia z zakresu bezpieczeństwa i kontrwywiadu? - spytała Liz. - Mam na myśli, powiedzmy, że spróbowałabym śledzić paru z nich, gdy wyszliby z pubu czy kina do miejsca, gdzie mieszkają... - Daję pani jakieś pięć minut zanim nie natknęłaby się pani na samochody ochrony czy nawet śmigłowce. Powiedzmy, że jeśli spróbowałaby pani czegoś, a my nie wiedzielibyśmy kim pani jest, to na pewno nie miałaby pani drugiej szansy. Zawsze mówimy naszym ludziom, żeby nie korzystali z pubów, które są zbyt blisko. Jeśli mają ochotę na parę piw, jadą gdzieś dalej, przynajmniej o siedem czy osiem mil, tak żeby mieć dość czasu, by zorientować się w drodze powrotnej, czy są śledzeni. - A pan, panie pułkowniku? - spytała Liz. - Ja mieszkam w bazie. - Pułkowniku Delves? Colin Delves zmarszczył brwi. - Mieszkam z rodziną ponad dwanaście mil stąd, w jednej z wiosek. Nigdy nie wyjeżdżam stąd w mundurze i wątpię, żeby więcej niż parę osób w mojej wsi wiedziało, czym się zajmuję. Dom, w którym mieszkam jest zabytkowy i stanowi własność Ministerstwa Obrony. Jestem szczęściarzem - bo to raczej ostatnie miejsce, gdzie spodziewalibyście się znaleźć czynnego oficera RAF-u.
RYZYKO ZAWODOWE 377 - Czy dom jest pod policyjnym nadzorem? - Ogólnie mówiąc, tak. Ale nie w sposób, który ściągałby uwagę postronnych. Zamilkł, gdy dotarli do długiej linii zaparkowanych samolotów. Pomalowane na szary, matowy kolor, maszyny wydawały się przysiadać na kołach podwozia, jakby starały się utrzymać równowagę wobec ciągnących je do tyłu dużych, podwójnych silników, umieszczonych nieco ponad kadłubem. Obsługa naziemna kręciła się wokół pierwszych kilku maszyn, których kabiny były otwarte. Z nosa każdego samolotu wystawało potężne siedmiolufowe, obrotowe działko. Pod skrzydłami i kadłubem widoczne były liczne belki do podwieszania uzbrojenia. - No to jesteśmy - powiedział Greeley, nie ukrywając dumy brzmiącej w jego głosie. - Zagroda Guźców! - To są A-10? - spytał Mackay. - Szturmowce A-10 Thunderbolt - potwierdził Amerykanin - znane wszem i wobec jako Guźce. Samoloty bliskiego wsparcia, często wykorzystywane w operacjach przeciw Al-Kaidzie i talibom. Ich najbardziej zdumiewającą cechą, oprócz ilości uzbrojenia, jaką mogą przenosić, jest to, jak dużo uszkodzeń potrafią wytrzymać. Nasi piloci obrywali już z działek przeciwlotniczych, rakiet... Wymieńcie, co chcecie, a na pewno do nas z tego strzelano. Liz kiwała głową, ale w momencie kiedy pojawiły się określenia w rodzaju „masy startowej", „dopuszczalnego przeciążenia", „wytrzymałości płatowca" zaczęła odpływać w jakiś rodzaj hipnotycznego transu. Z wysiłkiem powróciła do rzeczywistości. - W nocy? - powiedziała. - Naprawdę?
378 STELLA RIMINGTON - Absolutnie - powiedział Greeley z entuzjazmem. Piloci działają wtedy w goglach noktowizyjnych, ale dzięki temu możemy operować dwadzieścia cztery godziny na dobę. A z pomocą działka... - W Uzgen musiało być dziwnie - powiedział Mackay. - To strasznie daleko od domu. Greeley wzruszył ramionami. - Marwell to też daleko od domu. Ale rzeczywiście, Uzgen możemy nazwać odległą placówką. - Atakowano was? - Nie na miejscu. Nad Afganistanem, jak już mówiłem, trafiał się ogień z działek i karabinów maszynowych, parę Stingerów, ale nic, co by zagroziło poważnie naszym maszynom. - Jak daleko jesteśmy od drogi na perymetrze, stojąc tutaj? - spytał Mackay, patrząc na matowy kadłub najbliższego A-10. - Jakąś milę. Chodźmy, pokażę wam grubasy. Kierowca zawrócił i jechali kolejne pięć minut. Na południowy wschód, pomyślała Liz, starając się nie stracić poczucia stron świata na tej płaskiej, trawiasto-asfaltowej pustyni. Sześć AC-130 wydawało się ogromne, nawet z dużej odległości. Wielkie, brzuchate maszyny, osadzone na niskich kołach, z wystającymi z burty lufami działek, przypominały jakieś morskie potwory. Właściwie, jak powiedział im Delves, Herculesy to samoloty transportowe. Ale uzbrojone w działka i systemy kontroli ognia, stawały się potężnymi samolotami wsparcia, zdolnymi zmieść każdego przeciwnika z powierzchni ziemi.
RYZYKO ZAWODOWE
379 - Zakładając, że przeciwnik nie ma sił powietrznych, jak sądzę - zaryzykował Mackay. - Te maszyny wyglądają na łatwy cel dla myśliwców i rakiet ziemia-powietrze. Pułkownik uśmiechnął się. - USAF nie są zainteresowane tym, co wy, Brytyjczycy, nazywacie graniem na równych zasadach. Jeśli przeciwnik ma jakieś siły powietrzne, to grubasy zostają w hangarze. Zawahał się przez moment i jego uśmiech przygasł. Ta dwójka terrorystów. Facet i dziewczyna. - Tak? - powiedziała Liz. - Umiemy obronić naszych ludzi i nasze samoloty. Zabrałem trzystu sześćdziesięciu sześciu ludzi do Centralnej Azji, odsłużyliśmy naszą zmianę i przywiozłem ich wszystkich z powrotem. Każdego człowieka i każdą maszynę. Jestem z tego dumny i nie pozwolę, żeby para psycholi strzelających do staruszek to zmieniła. Możecie nam zaufać, OK? Wskazał na Delvesa, który przytaknął. - Jesteśmy w tym najlepsi.
49
wadzieścia minut później Liz i Mackay jechali jego BMW z powrotem do Swanley Heath. Sie dzieli w milczeniu. Mackay puścił płytę z „Wariacjami Go\dbergowskimi" Bacha, a\e Liz poprosiła, żeby ją wyłączył. Coś ją gryzło. - Ten facet, Greeley - powiedziała wreszcie. - Co z nim? - Co on miał na myśli, mówiąc o „zemście" Mansoora i D'Aubigny? - Co masz na myśli? - Powiedział coś o „zabójczym duecie i ich zemście” Czemu to powiedział? Jaka zemsta? - No myślę, że chodziło mu o ten sam rodzaj zemsty jaki sprawia, że ITS podkłada bomby, strzela i zabija niewinnych cywilów na całym świecie. - Nie, nie kupuję tego. Nikt nie używa takiego słowa w odniesieniu do członków profesjonalnej organizacji terrorystycznej. Nie zabili przecież Raya Guntera i Elsie Hogan z zemsty. Czemu on użył tego słowa, Bruno? - Zemsta - sremsta, Liz, skąd mam wiedzieć? Widziałem faceta pierwszy raz w życiu.
D
382 STELLA RIMINCTON - Nie mówię, że go znałeś. Mackay zahamował. BMW stanęło pewnie w miejscu. Mackay zwrócił się do niej, wyraźnie przejęty. - Liz, uspokój się trochę. Świetnie sobie radzisz i jestem naprawdę pod wrażeniem tego, jak poprowadziłaś tę sprawę, ale musisz się uspokoić. Nie możesz dźwigać całej sprawy na swoich barkach, bo się załamiesz, OK? Rozumiem, że masz mnie za najgorszego rodzaju kowboja - cwaniaka, ale proszę - nie ja tu jestem wrogiem. Zamrugała. Niebo nad nimi rozciągało się niskim i szarym nawisem chmur aż po horyzont. Krótki przypływ energii, jaki poczuła po wypiciu kawy u Greleeya i Delvesa właśnie mijał. - Przepraszam - powiedziała. - Masz rację. To wszystko zaczyna mnie już wykańczać. Ale równie dobrze Bruno mógł już wcześniej spotkać Greeleya, pomyślała. Azja Centralna to nie był aż taki duży teatr działań, cokolwiek by o nim nie mówić. Działaliśmy na granicy Afganistanu... Czemu czuła się tak, jakby spadała w przepaść? Wycieńczenie? Brak snu? O czym nie wiem? O czym nie wiem? Dojeżdżali w ciszy do Swanley Heath, gdy na pięć minut przed bazą Army Air Corps usłyszała piknięcie swojej komórki oznaczające przychodzącego SMS-a. Brzmiał „ZADZWOŃ DO JUDE". Podjechali do przydrożnej budki telefonicznej, Mackay rozłożył oparcie swojego fotela i wyciągnął się na nim, podczas gdy Liz poszła do telefonu, by zadzwonić do zespołu śledczego. W oddali dostrzegła fluorescencyjne kurtki policjantów przeszukujących okolicę. Dzień dogasał.
RYZYKO ZAWODOWE 383 - OK - zaczęła Judith Spratt - no więc tak. Wyciągnęliśmy od roczków, że od trzynastego roku życia Jean chodziła do szkoły z internatem w Tregaron w Walii, noszącej nazwę Garth House. Mała koedukacyjna placówka, postępowa, prowadzona przez byłego jezuitę imieniem Anthony Price-Lascelles. Szkoła cieszyła się opinią placówki dla trudnej młodzieży, takiej która nie umiała się podporządkować konwencjonalnym metodom. Obecność na lekcjach nie była obowiązkowa, nie było zorganizowanego sportu, zachęcano uczniów do podejmowania projektów artystycznych et cetera, et cetera, et cetera. Nasi ludzie byli tam, ale szkoła jest zamknięta na święta, a Price-Lascelles jest w Maroku, w miejscu nazywającym się Azemmour, gdzie ma mieszkanie. Szósta posłała tam swojego człowieka dziś rano, ale dowiedział się od portiera, że Price-Lascelles pojechał do Casablanki i nie wiadomo kiedy wróci. Więc czekają na niego przed tym mieszkaniem. - Czy jest jeszcze ktoś, kogo możemy wypytać o tę szkołę? Znaleźć kogoś, kto tam z nią chodził i tak dalej? - Widzisz, problem w tym, że to miejsce jest bardzo małe. Ma stronę internetową, ale nie ma tam konkretnych informacji. Sprawdziliśmy sieć i rozmawialiśmy ze wszystkimi ludźmi, którzy tam chodzili, a których znaleźliśmy, ale nikt nie pamięta o D'Aubigny nic więcej niż to, że chodziła tam dziesięć lat temu, miała ciemne długie włosy i preferowała własne towarzystwo. - Żadnych byłych nauczycieli, z którymi można by porozmawiać?
384 STELLA RMINGTON - Nie udało nam się namierzyć nikogo, kto pamiętałby o niej coś istotnego. Wygląda na to, że szkoła miała poważne problemy finansowe i ludzie często się zmieniali. Sporo nauczycieli i obsługi pochodziło z zagranicy i płacono im do ręki. - Czy policja nie może wejść do szkoły i przejrzeć akt? Ustawa o Zapobieganiu Aktom Terroryzmu na to pozwala, prawda? - Tak, można tak zrobić. Jak tylko coś ustalimy, dam ci znać. - A lokalnie? W Newcastle koło Lyme? Z kim się spotykała, na przykład w czasie ferii szkolnych? - Rodzice nic nie mówią. Policja popytała w okolicy i znalazła rodzinę Pakistańczyków, z którą znała się z miejscowego centrum islamskiego, ale to tyle. - A jakieś wieści z Paryża? - Niestety nic ważnego. Jeden z jej kolegów ze studiów, niejaki Hamidullah Souad znał ją całkiem nieźle. Uczyli się razem do egzaminów i takie tam, nawet poszli do kina raz czy dwa, ale przestali się spotykać, gdy mu powiedziała, że nie akceptuje jego stylu życia. Utrzymywała się z udzielania lekcji angielskiego biznesmenom w jakiejś szkole językowej, ale zerwali współpracę po tym, jak pojawiły się skargi na to, że wyraża „skrajne poglądy" w obecności klientów. - Więc wciąż nie mamy nic, co łączyłoby ją ze wschodnią Anglią? - Nic a nic. A musimy mieć? - Nie, może po prostu miała być przykrywką dla Mansoora i wtedy po prostu wystarczyło, żeby była Bry-
RYZYKO ZAWODOWE 385 tyjką. Ale teraz oboje uciekają, a jeśli ona była tu kiedyś wcześniej, t&może nas naprowadzić na to, gdzie się teraz ukrywają albo co jest ich celem. Więc nie odpuszczajmy. Jude, proszę. - Nie odpuścimy. Dziesięć minut później razem z Mackayem byli już w hangarze w Swanley Heath, siedząc przed zastępcą naczelnika policji Jimem Dunstanem. Duży, nadęty facet o rzednących jasnych włosach, roztaczał wokół siebie specyficzną aurę bezczelnej pewności siebie. - A niech to wszystko - powiedział ponuro. - Nawet jednego pieprzonego śladu. Przez całe popołudnie mamy w powietrzu śmigłowce, nasze i Armii, ludzi z psami, zespoły poszukiwawcze z Armii Terytorialnej czeszące lasy stąd do wybrzeża, kontrole na drogach na tym samym obszarze... - Nikt nie mówił, że będzie łatwo, prawda? - powiedział pojednawczo Mackay. - Cholera, jasne, że nie. To samo powiedziałem Home Office. Tłumaczyłem im już, że to nie kwestia zasobów, bo dochodzimy do momentu, gdzie zaczniemy sami sobie mieszać i zadeptywać ślady. Moim zdaniem, największe szanse daje nam to, jeśli zauważy ich jakiś miejscowy, więc naciskam lokalne media. Byłoby nam dużo łatwiej, gdyby to nie była cholerna niedziela, ale na to nic nie poradzimy. Spojrzał kolejno na nich. - Wasi ludzie na coś wpadli? - Na nic, co wskazałoby na konkretny cel— powiedziała Liz z głęboką frustracją w głosie. -1 na nic, co mogłoby
386 STELLA RIMINGTON wiązać D'Aubigny ze wschodnią Anglią w przeszłości. Jej rodzice załatwili sobie jakiegoś głośnego prawnika i trzymają usta na kłódkę, więc... - Więc raczej wolą zobaczyć, jak ci mistrzowie z Hereford55 odstrzelą głowę ich córeczce. Wiem. Pięknie. Popatrzył bez entuzjazmu na krzątaninę trwającą dookoła i wysunął szczękę do przodu. - Właściwie przydałaby się nam przerwa. I cholernie dużo szczęścia. W tej chwili na wiele więcej nie możemy liczyć. Liz i Mackay pokiwali głowami. Trudno było coś dodać. Wtem ciszę przerwała komórka Liz. Przyszedł kolejny SMS, tym razem z literą kodową oznaczającą wysłany e-mail. Znalazła sobie wolne miejsce przy jednym ze stołów i włączyła laptopa.
55
W mieście Hereford w Walii mieściła się siedziba 22. Pułku SAS. Obecnie SAS przeniósł się do pobliskiego Credenhill, ale popularnie Hereford wciąż kojarzone jest z SAS-em.
50
W ysiadaj! - rozkazał Faraj. - Połóż plecaki pod drzewem i pomóż mi z samochodem. Jean ostrożnie ułożyła oba plecaki pod pniem wierzby. Deszcz powrócił, dogasało światło dnia, a okolica była opuszczona. Latem spotkaliby tu pewnie| paru wędkarzy albo piknikowiczów. Ale w mokre grudniowe popołudnie nic nie przyciągało ludzi do zarośniętej alejki, z której poprzez drzewa porastające brzeg widać było połyskujące ujście kanału przeciwpowodżiowego Methwold do rzeczki Lesser Ouse. Jean D'Aubigny znała to miejsce, wiedziała, że jest tu głęboka, a przechodnie nieliczni. Gdzieś w pamię ci poczuła przebłysk wspomnienia tak nagły, że prawie bolesny. Znów miała szesnaście lat, czuła zielony, błot nisty zapach rzeki, a w pustym żołądku otępiającą ko tłowaninę wódki i papierosów. Sporo czasu zajęło im odnalezienie tego miejsca, tym bardziej, że musieli trzymać się bocznych dróżek wiodących gdzieś między polami i farmami, ale teraz byli już ponad dwadzieścia pięć mil od wioski, w której ukradli samochód i od czasu blokady koło niej nie napotkali
388 STELLA RIMINGTON żadnych policjantów. Raz usłyszeli tylko odległą syrenę gdzieś na drodze do King's Lynn, a dziesięć minut później widzieli śmigłowiec, daleko na północ. Plamy kamuflażu, w który był pomalowany zdradzały, że należał do Armii, ale to było wszystko. Biorąc pod uwagę, że kradzież MGB została zapewne niezwłocznie zgłoszona, mogli mówić o sporym szczęściu. Faraj opuścił okna samochodu i złożył materiałowy dach. Samochód stał teraz przy starym mostku na rzece. Tuż obok popękane kamienne schodki prowadziły do wąskiej ścieżki holowniczej. Po drugiej stronie rzeki widać było wąski kanał irygacyjny prowadzący ku północy. Rzeka była tu głęboka, ale o powolnym nurcie, dlatego zawsze dobrze się tu pływało. Nie żeby Jean miała teraz ochotę w niej pływać. Poziom wody był dużo wyższy, a nurt koloru kawy niósł ze sobą gnijące liście, niedopałki papierosów i opakowania po fast foodach. Odwróciła się i rozejrzała po okolicy. Nic. Nagle Faraj chwycił mocno jej nadgarstek i zamarła, powoli cofając się w stronę samochodu. Coś poruszało się w kanale. Cicho rozsuwało gałęzie i trzciny. Zwierzę? - zastanawiała się. Policyjny pies? Nurek? Wciąż nic nie było widać, tylko ten wolny, przerażająco wolny ruch rozsuwających się trzcin. Oboje byli już daleko od brzegu, skuleni za samochodem. Zarówno Jean jak i Faraj wyciągnęli broń i odbezpieczyli pistolety; gwałtowny podmuch wiatru zmiótł kaskadę ciężkich kropel z gałęzi zwieszających się nad rzeką. Wreszcie trzciny w kanale rozchyliły się i wyjrzał z nich szarozielony nos kajaka, bezgłośnie wpływając w ich pole widzenia. W środku siedziała nieruchoma postać w oliw-
RYZYKO ZAWODOWE 389 kowej nieprzemakalnej kurtce. W pierwszej chwili Jean zamarła, sparaliżowana myślą, że ma przed sobą żołnierza sił specjalnych i gdy człowiek w kajaku podniósł do oczu lornetkę, wydawało się to prawie pewne. Ale postać obserwowała rośliny na brzegu i kompletnie nie zwracała uwagi na MGB stojące koło mostu. Kolejny deszcz kropel spadających z liści poderwał do lotu małego, niepozornego ptaszka, który wyleciał spod mostu i usiadł na jednej ze złamanych trzcin. Lornetka płynnym ruchem skierowała się w stronę ptaka i na ustach postaci siedzącej w kajaku pojawił się uśmiech. To był młody mężczyzna, może nawet nastolatek, jego usta wydawały się poruszać w zachwycie, gdy bezgłośnie podziwiał ptaka. Serce Jean wciąż waliło jak oszalałe, choć straszliwe napięcie puściło na chwilę. Zabezpieczyła pistolet i spojrzała na Faraja, by upewnić się, czy on także zorientował się, że chłopak nie stanowi dla nich zagrożenia. Ptak musiał dostrzec jej ruch, bo zerwał się ponownie do lotu i zniknął pod łukiem mostu. Młody mężczyzna w kajaku patrzył jeszcze przez chwilę w ślad za nim, po czym opuścił lornetkę, powiosłował kawałek w stronę mostu, zawrócił kajak i wpłynął z powrotem do kanału, w którym się pojawił. Obserwowali go w ciszy, a przynajmniej patrzyli na poruszające się trzciny, aż do chwili, gdy nic już nie było widać. Przez kolejnych upiornie długich dziesięć minut czekali cierpliwie, czy przypadkiem nie powróci, ale fenlandzki krajobraz wydawał się pochłonąć go na dobre. - Musimy pozbyć się samochodu - powiedziała Jean. - To były wojskowe śmigłowce, te, które widzieliśmy
STELLA RMINGTON
390 wcześniej. Zobaczą go przez drzewa na ekranach termowizyjnych kamer. Faraj skinął głową. - Więc to zróbmy. Zajrzał do samochodu i upewnił się, że ma włączony bieg, po czym zwolnił ręczny hamulec. Razem pchnęli MGB w stronę schodków. Sportowy samochód okazał się cięższy, niż na oko wyglądał, środek ciężkości miał osadzony bardzo nisko, przez kilka sekund wydawało się, że utknął na dobre w rozmiękłym błocie drogi. Wreszcie pochylił się nad spadkiem schodów i z głośnym zgrzytem zamarł. - Oś się zablokowała - powiedział Faraj. - Przeklęty grat. Musimy pchać dalej. Naparli ramionami na chromowany tylny zderzak MGB, podeszwy butów zaryły się głęboko w błocie. W pierwszej chwili nie wydarzyło się nic, a potem gwałtownie wszystko. Cementowe spoiwo ceglanych schodków pękło, tył samochodu podskoczył do góry, tak że Jean straciła równowagę i Faraj złapał ją w ostatniej chwili, bo ześliznęłaby się do wody, gdy auto zaczęło powoli zsuwać się po stopniach. Na dole majestatycznie wjechało do wody, przewróciło się z pluskiem na dach i zaczęło tonąć, by ostatecznie zniknąć całe, poza jednym z tylnych kół wystającym nad powierzchnię. - Przeklęty grat - powtórzył Faraj, puszczając Jean i ocierając mokrą twarz. Zszedł po spękanych, śliskich stopniach, usiadł na ostatnim z nich i spróbował nogami odepchnąć wystające koło, napierając z całych sił. Samochód zakołysał się lekko, ale pozostał w miejscu. - Czekaj - powiedziała Jean. Odgarnęła swoje mokre włosy i siadła obok na stopniach, objęła go mocno, łapiąc za jego kurtkę. Zawahał się na moment, ale zrozumiał,
RYZYKO ZAWODOWE 391 o co chodzi dziewczynie i zrobił to samo. Poczuła silny uścisk jego ramienia wokół siebie. - Na trzy - powiedziała. - Teraz! Pchali aż do chwili, gdy oboje dygotali z wysiłku, a Jean czuła jak krawędzie stopni nieznośnie wrzynają się w jej plecy. Czuła obok siebie naprężone wysiłkiem mięśnie Faraja. Pod naporem ich stóp, koło lekko ustąpiło. - Prawie - wyszeptał Faraj, dysząc. - Jeszcze raz, tym razem nie przestawaj. Nabrała powietrza w płuca. Jeszcze raz poczuła na plecach ostre krawędzie stopni. Trzęsła się z wysiłku, w uszach dudniło jej bicie własnego serca, w głowie się kręciło. - Nie przestawaj! - wydusił Faraj. - Nie przestawaj! Powoli, jakby z namysłem, odwrócony na grzbiet samochód ustąpił, obrócił z prądem rzeki i znikł w całości pod powierzchnią wody, w głębi pod mostkiem. Z trudem łapiąc powietrze, Jean patrzyła, jak błyszczący chrom zderzaków gaśnie pod wodą, by wreszcie stać się niewidocznym. Powoli wspięli się na górę schodów, Faraj sprawdził blaszaną puszkę zawierającą ładunki C4. -OK? Faraj wzruszył ramionami. - Wciąż tu jest. I my też tu jesteśmy. Jean odetchnęła ciężko. Było jej zimno, była brudna, głodna i przemoczona do suchej nitki prawie od początku dnia. Wszystkie dzisiejsze wydarzenia - kolejne fale strachu i skoki adrenaliny - sprawiły, że czuła się, jakby balansowała na granicy halucynacji. Od kilku dni wyczuwała gdzieś za sobą śledzącą ją postać. Kogoś,
392 STELLA RIMINGTON kto podążał za nią jak cień, krok w krok, szepcząc jej do ucha o zwątpieniu. Może, pomyślała, to jestem dawna ja, próbująca odzyskać moją duszę. W stanie, w jakim się teraz znajdowała, była skłonna uwierzyć we wszystko. Mansoor w przeciwieństwie do niej wydawał się nieporuszony. Sprawiał wrażenie, jakby jego fizyczny stan był całkowicie niezależny od osądu i woli, tak że ból, strach ani zmęczenie nie wpływały w żaden sposób na jego skupienie. Dla niego istniało tylko zadanie i sposób, w jaki ma być ono wykonane. D'Aubigny patrzyła na niego i chociaż nie potrafiła tego dokładnie określić w tej chwili, jego spokój i samodyscyplina bardzo jej imponowały. W gruncie rzeczy również ją przerażały. Były chwile w Takht-i-Suleimart, gdy czuła podobną wiarę i determinację, które dawały jej siłę. Ale teraz nie była pewna niczego. Narodziła się na nowo, to pewne, ale poznała tylko pustkę, skrajny brak litości. Faraj, zrozumiała, musiał czuć to od dawna. Z dali, może jakieś pięć mil od miejsca, gdzie siedzieli, dobiegł ich rytmiczny puls nadlatującego śmigłowca. Przez chwilę żadne z nich się nie ruszyło. - Szybko! - powiedziała Jean. - Pod most. Pozostawiając plecaki pod drzewem, rzucili się po stopniach do wąskiej ścieżki holowniczej i wpadli w mokrą gęstwinę gałęzi. Kolce podrapały twarz i dłonie Jean, gdy przeciskali się przez nie, by przykucnąć, skuleni w ciemnościach pod łukiem mostka. Tam, poza cichym pluskiem wody i kapaniem kropel, panowała cisza. Jean czuła, jak krwawi jej podrapana twarz. Po jakiejś minucie dźwięk lecącego helikoptera powrócił, głośniejszy, tym razem może o jakieś trzy mile
RYZYKO ZAWODOWE 393 od nich, i choć wiedziała, że są ukryci przed wszelkimi obserwatorami, przylgnęła do ceglanej ściany. Przez chwilę hałas wirników był jeszcze wyraźny, aż wreszcie zaczął niknąć i ucichł. Gdy Faraj spoglądał w ciemny nurt rzeki, Jean wyjrzała spośród gałęzi na ciemny wycinek nieba. Światło dnia dogasało. Bliska łez ze zmęczenia, trzęsąc się z zimna, zaczęła wyciągać kolce z policzka i wierzchu dłoni. Myślę, że powinniśmy przynieść tu plecaki i przeczekać noc - powiedziała zgaszonym głosem. - Będą nas szukać ze śmigłowców, a kamery termowizyjne nie znajdą nas pod osłoną cegieł i betonu. Popatrzył na nią podejrzliwie, wyczuwając w jej głosie załamanie. - Jeśli nas złapią na otwartym terenie - przekonywała - jesteśmy martwi. Martwi, Faraj. Tu przynajmniej jesteśmy dla nich niewidoczni. Milczał, zastanawiając się. Wreszcie skinął głową.
51
iz właśnie miała zalogować się do sieci i odko dować e-mail, gdy kątem oka zobaczyła, jak Don Whitten pochyla się i chowa twarz w dłoniach. Trwał tak może sekundę, po czym zacisnął pięści i klnąc pod nosem, spojrzał w górę pod sufit hangaru. Wewnątrz było teraz osiemnaście osób. Sześciu spośród mężczyzn było oficerami Armii, poza Kersleyem, kapitanem SAS mieli na sobie polowe, maskujące mundury. Z kobiet była tu oficer z Królewskiego Korpusu Logistycznego, policjantka z wydziału kryminalnego i posterunkowa Wendy Clissold. Teraz wszyscy oni zamilkli i spoglądaj na Whittena. - Mów, co się stało - powiedział spokojnie Dunsfin. - Młody człowiek nazwiskiem Martindale, Jąmes Martindale, zgłosił właśnie kradzież dwudziestopięcioletniego, zielonego, wyścigowego MGB sprzed pubu „Oracz" w wiosce Birdhoe. Do wydarzenia doszło po dwunastej piętnaście, po tym, jak przyjechał do pabu na lunch. Rozległo się zbiorowe westchnienie - wszyscy dawałi upust frustracji. Trudno było mieć nadzieję, że kradzież
L
396 STELLA RIMINCTON samochodu pozostaje bez związku z Mansoorem i D'Aubigny. Whitten sięgnął po papierosy. - Birdhoe, jak większość z was się orientuje, jest pół mili za linią naszych blokad. Musieli się przedrzeć polami, kiedy się rozstawialiśmy. Więc teraz mają nad nami dobre cztery godziny przewagi. Mogą być wszędzie. Oficerowie spojrzeli po sobie w milczeniu. Północno-zachodni sektor wciąż przeczesywały dwa bataliony armii regularnej i terytorialnej i pół tuzina śmigłowców Lynx i Gazelle. - Ten facet, Martindale - spytał Steve Goss - był w tym pubie całe popołudnie? - On i jego narzeczona wpadli tam na lunch, ale z tego co mówił, zostali, by obejrzeć w telewizji mecz rugby. - Czekaj - zawołał Mackay, odwracając się w stronę Liz, siedzącej przy laptopie. - Zielony MGB? Mijaliśmy taki wóz! Mówiłem ci, że miałem kiedyś... - Niebieski metallic? Magnes na Moneypenny? - Właśnie ten. Gdzie wtedy byliśmy? Spójrzmy na mapę. Pojechaliśmy na południowy zachód, jechaliśmy, ile - piętnaście minut? To musiało być gdzieś koło Castle Acre albo Narborough. Więc jeśli nasze spotkanie w Marwell było o drugiej, a widzieliśmy właściwy samochód - a pewnie nie ma w okolicy wielu takich w tym samym kolorze - to znaczy, że nasza para była w okolicy Narborough około pierwszej czterdzieści pięć. Dwie godziny i piętnaście minut temu. Masz rację - zwrócił się do Whittena - oni mogą być teraz już w Londynie albo Birmingham. - Ale czemu ukradli taki charakterystyczny samochód? - spytała Liz.
RYZYKO ZAWODOWE 397 Policjanci wymienili spojrzenia. - Bo łatwo go odpalić na krótko, kochana - powiedział Whitten. - Większość modeli samochodów sprzed mniej niż dwudziestu lat ma automatyczną blokadę kierownicy. Można ją przełamać, ale to wymaga siły i czasu. Więc to wskazuje na dziewczynę, powiedziałbym. - OK. Rozumiem. To wygląda na desperacką próbę wyrwania się z obławy. Nie mogli przecież podejrzewać, że właściciel będzie siedział w pubie całe popołudnie; musieli zakładać, że może w każdej chwili wyjść, zobaczyć, że auto skradziono i zadzwonić na policję. Na pewno nie ryzykowaliby wjeżdżania do dużego miasta samochodem, który można od razu rozpoznać i którego pewnie szukałby już każdy policjant w Anglii. Dunstan pokiwał głową. - Zgadzam się. Myślę, że jechali najwyżej godzinę, bocznymi drogami, a potem ukryli gdzieś auto. - A godzina jazdy bocznymi drogami to akurat tyle, ile potrzebują, żeby dotrzeć do Marwell - powiedział cicho Mackay. Nikt nie odpowiedział. Policjantka siedząca przy komputerze naniosła na dużą mapę czerwoną linię ukazującą trasę uciekinierów. Prowadziła na południe, z Dersthorpe Strand, przecinała niebieską linię blokad, mijała Birdhoe, przecinała Narborough i prowadziła do Marwell. Linia była prawie idealnie prosta. - Załóżmy, że ich celem jest Marwell - powiedział Dunstan, rozglądając się. - Możemy przyjąć, że: po pierwsze - jadąc skradzionym samochodem, będą się trzymać z daleka od chronionych budynków rządowych i po drugie - porzucili samochód w przeciągu godziny od
398 STELLA RIMINGTON wyjazdu z Narborough. To każe przypuszczać, że znajdują się w promieniu jakichś pięciu mil na wschód lub na zachód od Marwell. Mieli raczej ciężki dzień i gdzieś się kryją - albo przygotowują się do podejścia pod cel - i na pewno nie będą ryzykować kradzieży kolejnego samochodu w tamtej okolicy. Whitten zgniótł papierosa. - Więc, co pan sugeruje? - Myślę, że powinniśmy stworzyć dwa pierścienie wokół Marwell. Wewnętrzny pierścień o promieniu pięciu mil złożony z policji i Armii. Dajcie im noktowizory, szperacze, czego tylko potrzebują... Nikt nie ma prawa przejść. Łysiejący mężczyzna z dystynkcjami podpułkownika zrobił szybkie obliczenie na kartce. - To nam daje jakieś osiemdziesiąt mil kwadratowych, w sumie. Jeśli przeniesiemy zespoły poszukiwawcze z północnego zachodu i ściągniemy dodatkowy batalion... - Zewnętrzny krąg - kontynuował Dunstan - również o szerokości pięciu mil, czyli to nam da jakieś dwieście mil powierzchni, będziemy patrolować przy pomocy naszych przyjaciół z Korpusu Powietrznego Armii i naszych maszyn, całą noc, z użyciem termowizji - rozejrzał się, szukając poparcia. - Ktoś ma lepszy pomysł? Cisza. - Co o tym sądzicie, panowie? - zwrócił się do oficerów Armii. - Pani? Skinęli głowami. - Dobrze - powiedział podpułkownik. Odwrócił się do kolegów z wątłym uśmiechem na twarzy. - Nie możemy przecież dopuścić, żeby naszych dzielnych amerykańskich sprzymierzeńców skrzywdziła
RYZYKO ZAWODOWE 399 zaburzona studentka arabistyki i pakistański mechanik samochodowy. Pozostali żołnierze uśmiechnęli się nieznacznie. Policjanci nie śmiali się wcale. - Goss - ciągnął Dunstan - chcę, żeby pojechał pan do Marwell i działał jako nasz łącznik z pułkownikiem Greeleyem. Zadzwonię do niego za chwilę i wprowadzę w szczegółowy plan działania. Goss przytaknął i wybiegł z hangaru, mijając Liz, pożegnał ją skinieniem dłoni. Kersley i dowódca C019 ruszyli w jego ślady, by poinformować swoich ludzi o rozwoju wydarzeń. Liz patrzyła przez chwilę na zamieszanie i słyszała, jak startuje Gazelle unosząca Steve a Gossa w stronę bazy w Marwell. W jakimś trudnym dla niej do określenia sensie, wydarzenia wymknęły się jej spod kontroli. Zbyt wielu ludzi brało udział w akcji, zbyt wiele służb. A przy tym wszystkim instynkt podpowiadał jej, że popełniono błąd, zakładając, że Mansoor i D'Aubigny zamierzają poświęcić życie dla wykonania zadania. W ich postępowaniu dotąd nie było nic samobójczego. Nie można było założyć, że rzucą się w samobójczym ataku na strzeżoną bazę USAF, by za wszystkie swoje trudy po prostu zarobić kulkę, tego Liz była pewna. Musieli mieć inny plan. Wreszcie przypomniała sobie, że wciąż nie odczytała wiadomości. Podniosła ekran laptopa i zalogowała się. Wiadomość, którą dekodowała, była długa. Zwłaszcza jak na standardy Wetherby'ego. Liz - załączony raport jest pilny. Do wiadomości dla ciebie, Mackaya i Dunstana. Źródło tajne i potwierdzone.
400 STELLA RIMINGTON Liz uśmiechnęła się, widząc znajomy styl formułowania wiadomości i otworzyła załącznik. ŚCIŚLE TAJNE TYLKO DLA WIADOMOŚCI ADRESATA ODP: MANSOOR, FARAJ O północy 17 grudnia 2002 roku, pojawiły się doniesienia o aktywności ITS na granicy Afg-Pak w okolicy Chaman, wysłano AC-130 z bazy USAF w Uzbekistanie (prawdopodobnie Fergana), z misją znajdź i zniszcz. Na pokładzie znajdowała się załoga i 12 ludzi z Sił Specjalnych. - Herbaty? Mają Earl Greya w przeciwieństwie do naszych policyjnych gospodarzy. Doszły mnie też pogłoski o ciasteczkach... Liz oderwała wzrok od tekstu. - Dzięki Bruno. Bardzo chętnie napiję się czegoś. Umieram z głodu, więc jeśli coś ci się uda zdobyć... - Załatwione. Coś ciekawego nadeszło z Gwiazdy Śmierci? - Nie jestem pewna... Dam ci znać, jak wrócisz z tymi ciasteczkami i herbatą z dwoma kostkami cukru. - Dwie kostki! Ktoś tu lubi słodycze? - Nie - rzuciła obojętnie, jednym okiem zerkając na ekran. - Zakochałam się w moim dentyście. Odszedł, kręcąc głową, torba z laptopem wisiała mu na ramieniu. Po drodze minął posterunkową Wendy Clissold, która masowała sobie skronie, patrząc, jak w styropianowym kubku rozpuszcza się tabletka Alka-Seltzer.
RYZYKO ZAWODOWE 401 - Nie masz nic na wrzody na tyłku, co? - spytał ją, dość głośno, by Liz go usłyszała. Liz uśmiechnęła się pod nosem i wróciła do wiadomości od Wetherby'ego. Ale w miarę czytania jej uśmiech znikał, a szum hangaru wydawał się jej ciszą. Gdy Mackay wrócił, siedziała z obojętną miną i założonymi rękami, patrząc wprost przed siebie.
ak sądzisz, ile wiedzą? - spytał Faraj. - Możemy przyjąć, że wiedzą kim jesteśmy -odpo wiedziała Jean po chwili wahania. Oboje rozmawiali teraz w języku urdu. -Najsłabszym ogniwem był kierowca ciężarówki, który cię widział, i inni imigranci. - Imigranci nic o mnie nie wiedzą. Wszystko co im powiedziałem, to była nieprawda. - Ale cię rozpoznają. Tak samo jak rozpozna mnie kobieta, która wynajęła mi domek. Wiedzą, kim jesteś my, uwierz mi. Są Brytyjczykami, a to bardzo mściwi ludzie. Są całkiem zadowoleni, wiedząc, że starzy ludzie umierają zaniedbani w domach opieki albo na brudnych szpitalnych korytarzach, ale spróbuj skrzywdzić któregoś z nich - rybaka, tamtą kobietę - a będą ścigać cię nakrańcach świata. I nigdy nie odpuszczą. A ci, którzy kierują tą operacją, na pewno rzucą przeciw nam najlepsze co tylko mają. - No cóż, zobaczymy. Niech przyślą swojego najlepszego człowieka. Nie zatrzymają nas. Jean zmarszczyła czoło. - Już go wysłali. Ich najlepszy człowiek to kobieta.
J
404 STELLA RIMINCTON Faraj przekręcił się na wąskiej brukowanej ścieżce holowniczej pod mostem. Godzinę wcześniej przebrali się ze swoich mokrych ubrań w suche, wyciągnięte z plecaków. Z jakiegoś nagłego poczucia wstydu odwrócili się do siebie tyłem, ale w pewnym momencie naga Jean straciła równowagę w ciemnościach pod niskim, ceglanym łukiem mostu. Machając rękami, wpadła na Faraja, który zdążył złapać ją i zatrzymać, nim wpadła do wody. Trzymał ją przez chwilę, a potem puścił w milczeniu. Żadne z nich nie powiedziało ani słowa, ale to wydarzenie zostało gdzieś między nimi, nierozwiązane. - Co masz na myśli? Jaka kobieta? - Wysłali kobietę. Czuję jej cień. - Oszalałaś! - uniósł się ze złością, opierając na jednym łokciu. - Co to za głupie gadanie! Jean wzruszyła ramionami, chociaż wiedziała, że w ciemnościach nie widać tego gestu. - Nieważne - powiedziała. Słyszała, jak Faraj sapie ze złością. Leżeli odwróceni głowami do siebie, owinięci w cienkie koce, jakie zabrali z bungalowu Diany Munday. Teraz, gdy Jean była sucha, zimno nie było tak przejmujące, znała gorsze z obozu i sypiała już na twardszej ziemi. - Zabiliśmy dziś dwoje ludzi - powiedziała, widząc po raz kolejny tuż pod powiekami roztrzaskaną czaszkę chłopaka. - To było konieczne. Nie ma się co nad tym zastanawiać. - Nie jestem już tą samą osobą, która obudziła się dziś rano. - Jesteś silniejsza.
RYZYKO ZAWODOWE 405 Być może. Ale czy to jest siła? - zastanawiała się Jean. Coś w głosie Mansoora - ledwie wyczuwalna nuta ironii - obudziło jej wątpliwości. - Kto czeka na ciebie na tym świecie? - spytała. Wspominał coś o rodzicach i siostrze. Czy miał żonę? - Nikt nie czeka. - Nie ożeniłeś się? Milczał. Gdzieś w ciemnościach wyczuwała jego niemal fizyczny opór przed odpowiedzią. - Jutro możemy być już martwi - powiedziała. - Możemy więc chyba dziś porozmawiać? - Nigdy się nie ożeniłem - powiedział Faraj wreszcie, ale tonem zdradzającym, że kogoś kiedyś miał. - Ona zginęła - dodał z wahaniem. - Przykro mi. - Miała dwadzieścia lat. Na imię Farzana i była szwaczką. Moi rodzice chcieli, żebym się ożenił z kimś wykształconym i żeby to była tadżycka dziewczyna, a ona nie była ani jednym, ani drugim, ale... polubili ją bardzo. Była dobrym człowiekiem. Zamilkł. - Była piękna? - spytała Jean, w tej samej chwili zdając sobie sprawę z niestosowności pytania. Mansoor zignorował jej pytanie i Jean patrzyła teraz na poszarpany wycinek nocnego nieba. Nigdy przedtem nie czuła, jak wiele ich dzieli. Szybkość, z jaką Faraj przystosował się do nowych warunków sprawiła, że zapomniała o tym, że pochodzi on ze świata tak odległego od tego, który ich otaczał, jak to tylko możliwe. - Opowiedz mi o niej - nalegała, wyczuwając, że mimo zewnętrznego oporu, Afgańczyk chciał rozmawiać.
406 STELLA RIMINGTON Przekręcił się pod kocem i przez prawie minutę nie powiedział nic. - Naprawdę chcesz wiedzieć? - Chcę - powiedziała. Znów przez chwilę słyszała tylko jego oddech. - Byłem w Madran - zaczął. - Uczyłem się w medresie. Byłem starszy niż większość uczniów, miałem już dwadzieścia trzy lata, gdy tam trafiłem, i w sensie religijnym nie byłem ekstremistą jak inni. Teraz, gdy o tym myślę - pewnie rozpaczano nad moją beztroską. Ale potrafiłem być przydatny, pomagałem w administrowaniu szkołą, nadzorowałem budowę, którą prowadzili i dbałem o to, żeby dwa fiaty, jakimi dysponowali, były nachodzić Byłem tam już prawie dwa lata, gdy przyszedł list z Daranj w Afganistanie, mówiący, że moja siostra Laila ma się zaręczyć. Jej przyszły mąż był Tadżykiem, tak jak i my, i podobnie do nas chciał się przenieść do Pakistanu. Ale kiedy okazało się, że legalnie będzie to niemożliwe, zdecydował się wrócić do Duszanbe i moi rodzice postanowili im towarzyszyć. Najpierw jednak miały się odbyć uroczyste zaręczyny. - Jako starszy brat Laili byłem oczywiście ważnym gościem na przyjęciu, ale mój ojciec obawiał się, że jeśli wyjadę z Pakistanu, nie będę miał możliwości już tam wrócić. Zdecydowałem jednak, że spróbuję, po części dlatego, że chciałem być na zaręczynach siostry, a po części dlatego, że sam zamierzałem się ożenić. Od pewnego czasu ustaliliśmy to z Farzaną, córką pasztuńskiej rodziny, która mieszkała koło nas w Daranj. Wymieniliśmy już prezenty i listy i wiedzieliśmy, że jesteśmy sobie przeznaczeni.
RYZYKO ZAWODOWE 407 - W każdym razie przekroczyłem granicę z Afganistanem i dotarłem do Daranj, jadąc na pace ciężarówki kierującej się do Kandaharu. Przyjechałem akurat w dniu zaręczyn, poznałem Khalida, narzeczonego mojej siostry i w nocy zaczęło się przyjęcie. Była tradycyjna uczta i zabawa, trwające do późna, wszyscy byli szczęśliwi. Pamiętaj, że w życiu tych ludzi nie ma wiele radości i każda okazja by cieszyć się i puszczać fattakar - sztuczne ognie domowej roboty - jest wielkim świętem. - Ja pierwszy dostrzegłem amerykański samolot. Nie był to niezwykły widok w tamtych stronach - wokół Kandaharu prowadzono regularne działania, podobnie na granicy - nie zwracaliśmy więc na to uwagi. Większość ludzi w Daranj nienawidziła talibów, ale nie kochała też Amerykanów, nie pomagała ich wojskom czy oddziałom specjalnym, gdy przejeżdżali przez okolicę. - Samolot leciał bardzo nisko, co było dziwne. Był wielki - AC-130, jak się później dowiedziałem. Zaręczynowe przyjęcie odbywało się w małym gospodarstwie poza miasteczkiem, a ja odszedłem kawałek ku wzgórzom, żeby zebrać myśli. Byłem szczęśliwy, szczęśliwszy niż kiedykolwiek przedtem w życiu. Poprosiłem o rękę Farzany i zostałem przyjęty, ona mnie chciała i jej rodzice się zgodzili. W dole świętowano na całego zaręczyny Laili i Khalida, grała muzyka, wybuchały fajerwerki, strzelano na wiwat w powietrze. - Nagle samolot rozbłysnął światłem - i myślałem w swej głupocie, że odpowiadają na nasze sygnały, na muzykę i fajerwerki w jakiś przyjazny sposób. Wojna z talibami już się wtedy skończyła. Amerykanie i Brytyjczycy
408 STELLA RIMINCTON byli w Kabulu, był nowy rząd. Stałem tam i patrzyłem, jak samolot otworzył ogień do ludzi na przyjęciu. - W jednej chwili zrozumiałem, co się dzieje. Pobiegłem do zabudowań, krzycząc i machając rękami do samolotu - tak jakby mogli mnie usłyszeć - że to tylko ludzie puszczają fajerwerki. Ale samolot zataczał tylko te powolne, metodyczne kręgi, ogniem swych działek zamieniając domy w gruzy. Wszędzie leżeli martwi i umierający, ranni wołali o pomoc wśród płomieni. Wbiegłem w sam środek tego piekła, ale nie mogłem znaleźć ani moich rodziców, ani siostry, ani nikogo znajomego. Nie mogłem też znaleźć Farzany. Krzyczałem, wołałem jej imię, aż zabrakło mi tchu, i nagle poczułem, jak coś unosi mnie w górę i rzuca o skały. Zostałem trafiony. - Następne co pamiętam, to Khalid, mój przyszły szwagier, który pomógł mi wstać i krzyczał, żebym uciekał. Jakoś udało nam się wydostać ze zgliszczy i uciec w stronę wzgórza, na którym poprzednio stałem. Odłamek trafił mnie w bok i traciłem szybko krew, ale udało mi się dotrzeć pod osłonę skał. Tam zemdlałem. - Kiedy się obudziłem, byłem w szpitalu Mir Wais w Kandahardze. Khalid sam załadował osiem osób na ciężarówkę i zawiózł nas tam jeszcze w nocy. Moja siostra Laila przeżyła, ale straciła rękę, matk&Jbyła ciężko poparzona. Zmarła tydzień później. Mój ojciec, Farzana i tuzin innych osób zostali zabici w ataku. Jean nie powiedziała nic. Próbowała zrównać swój oddech z jego, ale on był zbyt spokojny, a ona zbyt zdenerwowana. Mamy rację, robiąc to, co robimy, mówiła sobie. Pewnego dnia, długo po tym jak my i tysiące nam podobnych oddadzą życie w walce, zwyciężymy. Zwyciężymy.
RYZYKO ZAWODOWE 409 - Tej nocy w CNN pojawiła się wiadomość o „starciu" koło Daranj. Oddziały wierne Al-Kaidzie, mówił reporter, próbowały zestrzelić amerykański samolot przy użyciu rakiet ziemia-powietrze. Nie udało im się to, i w walce zabito pewną ich liczbę. Dwadzieścia cztery godziny później Al-Jazeera puściła inny materiał, w którym Khalid występował jako naoczny świadek. Powiedzieli tam, że amerykański samolot, niesprowokowany, ostrzelał gości na przyjęciu zaręczynowym w afgańskiej wiosce, w wyniku czego zginęło czternastu afgańskich cywilów, a ośmiu ciężko raniono. Wśród ofiar było sześć kobiet i troje dzieci. Nikt z zaatakowanych nie miał nic wspólnego z żadną organizacją terrorystyczną. - Amerykanie milczeli przez tydzień w sprawie tego zajścia, wreszcie rzecznik USAF przyznał, że wydarzenia przebiegły mniej więcej tak, jak to podała Al-Jazeera i nazwał wydarzenie „tragicznym". Podkreślił jednak, że załoga utrzymywała, że została ostrzelana z broni ręcznej, a pilot twierdził, że odpalono w ich kierunku rakietę. Ujawniono zdjęcia dowódcy jednostki, pułkownika Greeleya, pokazującego ślady po kulach na kadłubie samolotu AC-130. Przeprowadzone śledztwo uniewinniło załogę samolotu, w zgliszczach zabudowań, gdzie odbywało się przyjęcie znaleziono dwa karabinki AK-47 i łuski po wystrzelonych nabojach. - Czy byłeś świadkiem w śledztwie? - Co by to dało, poza tym, że ściągnąłbym na siebie uwagę? Podobnie jak wszyscy inni, wiedziałem, jaki będzie wynik. Gdy tylko zagoiły się moje rany, wróciłem do Mardan. - To było dwa lata temu?
410 STELLA RIMINCTON - To było prawie dokładnie dwa lata temu. W środku stałem się martwym człowiekiem. Wszystko, co mi pozostało, to obowiązek zemsty. To kwestia izzat - honoru. W medresie okazali mi współczucie - nawet więcej niż współczucie. Wysłali mnie do jednego z obozów na północno-zachodnim pograniczu na kilka miesięcy, a po powrocie wróciłem do Afganistanu. Tam zacząłem pracować w warsztacie samochodowym, będącym przykryciem dla jeden z organizacji i tam kilka miesięcy później poznano mnie z człowiekiem nazywającym się al Safa. - Dawood al Safa? - Ten sam. Al Safę zainteresowała moja historia. Powiedział, że od jakiegoś czasu planował zemstę na odpowiedzialnych za masakrę w Daranj. Nie ogólną akcję, ale odwetowy atak na konkretny cel. Tak jak oni przybyli do naszego kraju, by niszczyć, zabijać i palić, my zrobimy to samo u nich. Amerykanie i ich sprzymierzeńcy zobaczyliby, że nie są poza naszym zasięgiem i że nie są anonimowi. Al Safa powiedział mi, że był w Takht-i-Suleiman i tam los zesłał mu bezcenny klejnot. Odważną wojowniczkę, młodą Angielkę, która ośmieliła się przyjąć imię Asimat - żony Salah-ud-dina - Miecza Dżihadu. Angielkę, która posiadała niezwykle cenną wiedzę. Wiedzę, która pozwoliłaby dokonać nam właściwej pomsty... - Nie wiedziałam o tym - powiedziała Jean. - Czemu mi nie powiedziano? - Dla twego własnego bezpieczeństwa i dla bezpieczeństwa naszej misji. - Czy teraz powiedziałeś mi wszystko? - Jeszcze nie. Kiedy nadejdzie czas, zaufaj mi, poznasz wszystko.
RYZYKO ZAWODOWE 411
- To jutro jest ten dzień, prawda? - Zaufaj mi, Asimat. Spoglądała w ciemność. W tej chwili wypełniona pluskiem kropel przestrzeń pod mostem była jej całym światem. Jeśli to ma być jej ostatnia noc na tej ziemi, niech tak będzie. Wyciągnęła rękę i dotknęła jego zarośniętego policzka. - Nie jestem Farzaną - powiedziała cicho - ale jestem twoja. W otaczającej ich ciszy słychać było tylko odległy jęk wiatru nad fenlandzkimi polami. - Więc chodź do mnie - powiedział.
53
o cóż, przynajmniej teraz wiemy na pewno co jest celem - powiedział Jim Dunstan. Zza jego pleców dobiegały odgłosy zamykających się głównych drzwi hangaru. - Myślę, że nigdy nie było specjalnie wątpliwościi że to będzie jedna z baz USAF - powiedział Mackay, roz wijając z opakowania batonik Mars. Jak rzadko kiedy wszystkie telefony akurat milczały. - Czyli to pewne, że ten AC-130 biorący udział w in cydencie pod Daranj bazuje w Marwell? - spytał Whit
N ten.
- Bez wątpienia, zgodnie z tym, co mówi raport – odpowiedziała Liz. - Skąd pochodzi ten raport? - spytał Mackay z lekkim przekąsem. - Możesz nam zdradzić? - Wszystko poza udziałem Faraja Mansoora w tym wydarzeniu, to dane publiczne - zbyła go Liz. - Cała historia przeszła wtedy niezauważona - akurat zawieszono zgromadzenie w Północnej Irlandii, Saddam złożył oświadczenie o broni masowego rażenia - ale prasa arabska rozpisywała się o tym szeroko.
414
STELLA RIMINGTON
Zwróciła się do Mackaya. - Dziwię się, że raporty o tym nie trafiły na twoje biurko. - Trafiły - powiedział Mackay. - I o ile pamiętam to palacze flag z Islamabadu mieli z tego dużo pociechy. Po prostu zastanawia mnie związek z Mansoorem. Nie wspominano o tym w żadnych raportach, które otrzymywałem od łącznika w Pakistanie ani od ludzi w terenie. - Jestem pewna, że źródło jest wiarygodne - powiedziała Liz, spostrzegając, jak Don Whitten obserwuje zmieszanie Mackaya z wyrazem nieskrywanego zadowolenia. - A jutro wypada rocznica - powiedział Jim Dunstan. - Myślicie, że wyznaczyli taki termin zamachu? - Symbolika i rocznice są bardzo ważne dla ITS - włączył się Mackay, próbując odbudować swój autorytet. Jedenasty września był rocznicą brytyjskiego mandatu w Palestynie i proklamowania „Nowego Porządku Świata" przez George'a Busha seniora. Dwunasty października, kiedy wybuchła bomba w klubie na Bali i zaatakowano USS Cole, był rocznicą otwarcia rozmów pokojowych w Camp David pomiędzy Izraelem a Egiptem. Nasz przypadek jest może bardziej osobisty i lokalny, ale sądzę, że będą się trzymać tej daty za wszelką cenę. - Możemy wyeliminować możliwość użycia brudnej bomby56? - spytał łysiejący podpułkownik. - Nie musieliby podchodzić tak blisko celu, jeśli chcieliby użyć takich 56
„Brudną bombą" określa się połączenie ładunku wybuchowego z materiałem radioaktywnym - nie jest to broń jądrowa, ale eksplozja takiej bomby powoduje radiologiczne skażenie danego obszaru, mogące zagrażać życiu lub zdrowiu osób tam przebywających.
RYZYKO ZAWODOWE
415 środków. Wystarczy parę mil pod wiatr z odpowiedniej strony, żeby skazić teren. - Nie znaleźliśmy śladów materiałów radioaktywnych w bungalowie w Dersthorpe ani w vauxhallu astra, którego używali - odpowiedział Whitten. - Sprawdziliśmy to w pierwszej kolejności. - Stawiam na C4 - powiedział Mackay. - To jest „firmowy" materiał wybuchowy ITS, i jak być może zdajecie sobie z tego panowie sprawę, większość składników potrzebnych do produkcji można kupić bez problemu na głównej ulicy przeciętnego miasta. Pytanie brzmi: jak chcą ten ładunek dostarczyć? Mysz się nie prześlizgnie przez zabezpieczenia otaczające tę bazę. - Jean D'Aubigny - powiedziała Liz. - Ona jest kluczem. - Proszę mówić dalej - zachęcił ją Jim Dunstan. - Nie wierzę, żeby mocodawcy Mansoora taki atut jak ona chcieli zmarnować na bezcelowy atak silnie chronionej bazy. Trzymam się tego, co powiedziałam wcześniej: ona musi mieć jakieś informacje ważne dla ich operacji. Ale nawet mówiąc te słowa, Liz nie miała pewności, czy rzeczywiście tak było. Marnowanie agentów na beznadziejne, samobójcze misje było przecież specjalnością ITS. - Czy wasi ludzie weszli już do tej szkoły w Walii? spytał Mackay dociekliwie. - Tak. Mają mi przesłać listę uczniów, z którymi D'Aubigny chodziła do szkoły najszybciej, jak to będzie możliwe. - Jasne... Jakoś specjalnie im się z tym nie spieszy, co? - Na to trzeba czasu - odparła Liz z przekąsem.
416 STELLA RMINGTON Tak jakbyś miał o tym jakieś pojęcie, chciała dodać. Jej koledzy musieli załatwić nakaz, poinformować lokalną policję, przerzucić zespół śledczy do Walii, rozbroić system alarmowy w szkole, sforsować zamki drzwi wejściowych i potem włamać się do archiwum - a to był dopiero wstęp przed konfrontacją z chaosem panującym w dokumentach szkoły Price*-Lascellesa. - Szczerze mówiąc - powiedział Jim Dunstan - nie rozumiem, w jaki sposób prześledzenie szkolnej kariery tej młodej kobiety może nam pomóc. Wygląda na to, że mamy wszystkie informacje, jakich potrzebujemy. Wiemy, kogo szukamy, wiemy, jak wyglądają. Znamy ich cel, mamy motyw i datę. Mamy strategię walki i ludzi na miejscu, żeby ją przeprowadzić. Wszystko, co teraz musimy zrobić, to czekać, więc może czemu nie pójdzie pani wreszcie odpocząć, wyspać się? Nie przepada za ludźmi od was, powiedział Whitten o Jimie Dunstanie, choć Liz na początku myślała, że się jednak myli. Ale nałogowo palący inspektor z workami pod oczami miał rację. Stary resentyment tkwił gdzieś pod skórą. Szefowie policji, którzy za swoje czyny odpowiadali publicznie, nigdy nie ufali tajnym sługom państwa, a to, że rozmawiał z kobietą, prawdopodobnie tylko pogłębiało niechęć zastępcy naczelnika policji wobec Liz. Sprawie nie pomagał też fakt, że jedyna kobieta poza nią znajdująca się obecnie w hangarze, posterunkowa Wendy Clissold, właśnie posłusznie robiła Donowi Whittenowi herbatę - z mlekiem i jedną kostką cukru. Liz rozejrzała się wokoło. Twarze były przyjazne, ale sygnał, jaki mogła z nich wyczytać był identyczny. Już nic więcej nie można zrobić - to ostateczna rozgryw-
RYZYKO ZAWODOWE 417 ka - moment, w którym teoria zamienia się w działanie. Główkowanie zakończone. Nie mogła się już na nic więcej przydać. Czuła też coś jeszcze. Niewypowiedziane, ale wyraźne oczekiwanie. Zwłaszcza ludzie z Armii byli jak rekiny. Pełni adrenaliny. Czuli już zapach krwi. Chcieli, żeby Mansoor i D'Aubigny zaatakowali Marwell, teraz to zrozumiała. Chcieli, żeby ta dwójka rzuciła się na te wszystkie zabezpieczenia i uzbrojonych po zęby ludzi. Chcieli mieć ich martwych. Nadszedł kolejny SMS od Judith Spratt, zapowiadający wysłany e-mail. Mamy listę ludzi z ostatniego roku nauki WAubigny. Sprawdzamy ją.
54
D enzil Parrish wrócił do West Ford, wiedząc że czeka go raczej nieciekawy wieczór. Jego matka ostrzegła go dużo wcześniej, że jej nowi teściowie nie należą do najbardziej sympatycznych ludzi, jakich znała - sztywni, ciągle kontrolujący wszyst: ko drobnomieszczanie, właściwie tak ich określiła ale dodała też, że chciałaby być razem z nimi w te święta i żeby „pokazał się z najlepszej strony", a nie „rozbijał po pubach wieczorami". Więc Denzil zgodził się robić dobrą minę do złej gry i trzymać fason. O tym, że rodzice jego ojczyma siedzą razem z nim święta, dowiedział się już po zgodzie na przyjazd z Tyneside po skończeniu semestru, i teraz czuł się trochę oszukany. Jego dzisiejsza całodzienni nieobecność była częścią kary, jaką postanowił wymierzyć Gdzieś tam w środku rozumiał zaangażowanie matk| i musiał przyznać, że od powtórnego małżeństwa wy dawała się być szczęśliwsza niż kiedykolwiek przedtem. Gdy urodziła się Jessika, stała się prawie... cóż, dziewczę ca, tak to chyba powinien określić, choć to raczej nie była
420 STELLA RIMINGTON pożądana cecha u czterdziestojednoletniej matki. Tak czy siak, była teraz szczęśliwa i za to Denzil był wdzięczny. Zatrzymał hondę kawałek za bramą i tyłem wjechał na podjazd. W połowie zakrętu zatrzymał się raz jeszcze i wysiadł, żeby otworzyć garaż i zdjąć kajak z dachu samochodu. W sumie to był naprawdę udany dzień. Nigdy nie myślał o sobie jako o kimś, kto ma naturę samotnika, ale coś w zimowym krajobrazie Norfolku - pustka, niebo wypełnione deszczowymi chmurami - stwarzało odpowiedni do samotności nastrój. W kanale Methwold widział kanię błotną - rzadki widok w tych czasach. Najpierw usłyszał jej krzyk - przenikliwe nawoływanie, stłumione przez mokry wiatr. A po chwili zobaczył samego drapieżnika, najpierw prawie beztrosko zawracającego w powietrzu, by nagle spaść między trzciny i unieść się prawie natychmiast ze zdobyczą w szponach. Przyroda widziana na żywo, z bliska, z pazurami, myśliwymi i krwią. Takich chwil się nie zapomina. W jakiś sposób ta scena pasowała, choć to dziwne skojarzenie, do tych wszystkich śmigłowców, które wciąż krążyły i zawieszały się nad okolicą, by potem zniknąć na północnym horyzoncie. O co tu chodziło? Jakieś ćwiczenia? Jeden ze śmigłowców podleciał na tyle blisko, że Denzil mógł dostrzec jego wojskowe oznaczenia. Podniósł drzwi garażu, wtaszczył kajak do środka i umieścił go na uchwytach na ścianie. Potem wjechał do środka samochodem, wyszedł na zewnątrz i po zamknięciu drzwi wspiął się kamiennymi schodkami z balustradą prowadzącymi do wejściowych drzwi. Pomijają< wszystko inne, nowe małżeństwo jego matki z pewności* sprawiło, że dorobili się teraz naprawdę niezłego domu
RYZYKO ZAWODOWE 421 Powiesił mokre rzeczy w holu i wszedł dalej, odnajdując matkę w kuchni, akurat gdy otwierała słoik gruszkowego przecieru dla niemowląt, w przerwie pomiędzy przygotowywaniem jagnięcego udźca na pieczeń i gotowaniem wody. Mała Jessika, tymczasowo pogodzona ze światem, leżała na podłodze na dywaniku i próbowała ssać swoje palce u stóp. Oprócz tej dwójki w kuchni był też umundurowany policjant. Policjant uśmiechnął się i Denzil skojarzył, że nazywa się Jack Hobhouse. Krępy mężczyzna w średnim wieku, który teraz trzymał w dłoni czapkę z insygniami Komendy w Norfolk był już u nich w domu kilka razy. Denzil przypomniał sobie, że ostatnim razem odwiedził ich, gdy zakładali nowy system alarmowy. - Denzil, kochany, sierżant Hobhouse właśnie przyszedł nas ostrzec. Wygląda na to, że na wolności są jacyś terroryści. Nie w pobliżu, ale są uzbrojeni i wygląda na to... Schyliła się, słysząc gwałtowny krzyk Jessiki, podniosła dziecko, przełożyła je sobie przez lewe ramię i zaczęła poklepywać je po plecach. - Wygląda na to...? - ponaglił ją Denzil. - Że zabili kilka osób na północnym wybrzeżu - dokończyła w chwili, gdy Jessika, której się właśnie odbiło, wypluła na plecy drogiego, czarnego kardigana swojej matki gęstą mleczną strugę. - Ta cała historia z człowiekiem, którego zastrzelono na parkingu. - W Fakenham - dopowiedział Denzil, patrząc z przerażeniem na sweter swojej matki. - Czytałem coś o tym w miejscowej gazecie. Szukają jakiejś Brytyjki i Pakistańczyka, zgadza się?
422 STELLA RIMNGTON - Tak sądzimy - powiedział Hobhouse. - Tak jak mówiła twoja mama, nie mamy powodów, żeby przypuszczać, że są gdzieś w tej okolicy, ale... Przerwał mu dzwonek wiszącego na ścianie telefonu. Denzil ruszył w jego stronę, ale jego matka była pierwsza, podniosła słuchawkę, posłuchała przez chwilę i odwiesiła ją na miejsce. W tym samym momencie dziecko zaczęło płakać. - Korki na milę. To przez te blokady - powiedziała bezradnie, przekrzykując płacz dziecka. - Ma przynajmniej godzinę spóźnienia. A ci cholerni teściowie mogą przyjechać w każdej chwili. Co mi właśnie przypomniało, że będziemy potrzebować jakiegoś wina i więcej toniku... Boże, Denzil, czy to oni? - To ja, eee... zostawię te ulotki - wybąkał Hobhouse, wręczając Denzilowi dwie skserowane kartki A4 i wkładając czapkę - ...i będę leciał. Jeśli coś by się działo, proszę dzwonić. I oczywiście, jeśli zobaczylibyście kogoś... Denzil zabrał ulotki, skinął policjantowi na pożegnanie i wyjrzał przez okno. Sądząc po pięcioletnim jaguarze i kwaśnych minach jego pasażerów, to rzeczywiście byli „oni". - Mamo, mała zapaskudziła ci sweter na plecach - powiedział, wziął głęboki wdech i żegnając się ze wspomnieniem tego spokojnego popołudnia, postanowił się poświęcić. - Daj mi Jessikę. Leć na górę i się przebierz. Jakoś ich zatrzymam.
55
araj patrzył bez emocji jak Jean, klęcząc na kamiennej ścieżce pod mostem, naga do pasa, na chyliła się, by wypłukać włosy w rzece. Z ich kryjówki pod mostem widać było szare, złowrogie niebo kolejnego grudniowego dnia. Była dziewiąta rano i pa nował przenikliwy chłód. Palce Jean metodycznie ma sowały skórę czaszki i rozczesywały włosy, nikłe resztki piany spływały z prądem, wreszcie dziewczyna uniosła głowę i zaczęła skręcać włosy, by wycisnąć z nich wilgoć Wciąż kucając nad wodą, wyjęła z kosmetyczki grzebień i zaczęła rozczesywać pasma włosów, raz za razem od nasady szyi, aż woda przestała z nich kapać. Włożyła z powrotem swój brudny podkoszulek. Ręce trzęsły się jej po zanurzeniu w lodowatej rzecznej wodzie, głowa bolała ją z zimna, a żołądek skręcał się z głodu w supeł. Ale najważniejsze było to, żeby dobrze wyglądała. To był ten dzień. Wciskając zziębnięte dłonie pod pachy, by je choć tro chę ogrzać, przeszukała kosmetyczkę i wyciągnęła z niej fryzjerskie nożyczki, które wraz z grzebieniem podała Farajowi. Teraz wszystko wydawało się jej dziwnie jasne
F
424 STELLA RMINGTON i proste. - Moja kolej na strzyżenie - powiedziała prawie beztroskim tonem. Skinął głową, wziął od niej nożyczki i przyjrzał im się ostrożnie. Kilka razy przeciął nimi powietrze, jakby na próbę. - To proste - powiedziała Jean. - Zaczynasz od tyłu i idziesz ku przodowi, obcinając tak, żeby wszystkie pasma były równo - pokazała palcami - tej długości. Ze zmarszczoną twarzą Faraj usiadł za nią. Wziął grzebień i zaczął przycinać włosy, ostrożnie wrzucając odcięte pasemka do rzeki. Kwadrans później odłożył nożyczki. - Zrobione. - Jak wyszło? - spytała. - Czy wyglądam inaczej? Jedno czulsze słowo. Choćby jedno by wystarczyło. - Wyglądasz inaczej - odpowiedział krótko. - Jesteś gotowa? - Chciałam jeszcze tylko rzucić okiem na mapę - odpowiedziała, spoglądając gdzieś w bok. Nie miał jeszcze trzydziestki, a zarost na jego brodzie był już srebrny. Twarz pozbawiona wyrazu. Sięgnęła po mapę, mrużąc oczy w słabym świetle, jeszcze raz prześledziła topografię okolicy. W prostej linii od celu dzieliły ich trzy mile. - Wciąż martwią mnie te helikoptery - przyznała, iJeśli pójdziemy na przełaj i nas zobaczą, to przepadliśmy. - To i tak mniejsze ryzyko niż zdobycie innego samochodu - powiedział. - A jeśli są rzeczywiście tak mądrzy, jak mówisz, że są, to nie będą szukać tu w okolicy. Skoncentrują się na amerykańskich bazach.
RYZYKOZAWODOWE 425 - Jesteśmy piętnaście mil od Marwell - powiedziała. - Może szesnaście. Ale piętnaście czy szesnaście mil nie wydawało się dużą odległością. Najbardziej obawiała się kamer termowizyjnych. Ich ślady cieplne na ekranie monitora, dwie pulsujące plamy ciepła, rosnące i rosnące, w miarę jak zbliża się hałas wirników, teraz już ryk, zagłuszający wszystkie słowa i myśli... - Myślę, że powinniśmy pójść do West Ford wzdłuż ścieżki holowniczej przy kanale - powiedziała wreszcie, obniżając z wysiłkiem głos. - W ten sposób, jeśli usłyszymy śmigłowce, mamy... mamy szansę ukryć się pod kolejnym mostem. Mansoor spojrzał na jej ręce, które znów zaczęły dygotać. - Dobrze - powiedział. - Pójdziemy ścieżką. Spakuj plecaki.
56
W stołówce w Swanley Heath Liz siedziała przed nietkniętym tostem z masłem i kubkiem czarnej kawy. Póki co zespół śledczy nie znalazł nic interesującego wśród nazwisk z archiwum szkoły Garth House. Kilku byłych uczniów mieszkało w Norfolk czy Suffolk albo bywało tu w przeszłości,, ale choć niektórzy pamiętali Jean D'Aubigny, żadne nie było z nią bliżej związane. Zwykle mówili o niej, że była typową samotniczką. Kimś, kto najlepiej czuł się we własnym towarzystwie. W szkołach takich jak Garth House, gdzie większość dzieci miała problemy tego czy innego rodzaju, pragnie nie samotności było szanowane, domyślała się Liz. Dzie ciaki wiedziały, kiedy zostawić któreś z nich w spokoju czego często nie rozumieli dorośli. Mark dzwonił do niej poprzedniego wieczoru, ale pozwoliła włączyć się poczcie głosowej. której nie zamierzała odsłuchiwać. Ludzie Judith Spratt przekazali jej, że rodzice D'Aubigny wciąż nie chcą rozmawiać ani pomóc policji w żaden inny sposób. Czytając między wierszami, Liz domyślała się w tym roboty prawnika, i jeśli spróbowaliby wywierać.
428 STELLA RMINGTON na nich jakieś naciski - stawiając im zarzuty celowego utrudniania śledztwa na przykład - Julian Ledward z pewnością wykorzystałby to w swojej kampanii obrony swobód obywatelskich. Pomimo poszukiwań, do których włączono nawet marokańską policję, MI6 wciąż nie mogło zlokalizować Price-Lascellesa. Według ostatniej teorii, opartej na tym, że dyrektor Garth House załadował do swojego jeepa kilka dodatkowych kanistrów paliwa przed wyjazdem z Azemmour, nie udał się jednak do Casablanki, jak twierdził portier, tylko pojechał w góry Atlas. Obszar możliwych poszukiwań, jak zauważyła zrezygnowana Judith, nagle rozrósł się do około tysiąca mil kwadratowych. Liz rozejrzała się wokoło. Policjanci i ludzie z jednostki specjalnej skupili się w jednej grupie, oficerowie Armii w drugiej, zespół z SAS w trzeciej. Bruno Mackay, jak zauważyła, trzymał się ludzi z SAS, w tej właśnie chwili śmiejąc się na całe gardło z czegoś, co właśnie powiedział Jamie Kersley. Liz usiadła obok posterunkowej Wendy Clissold, która większość posiłku spędziła chichocząc przez telefon. Przy drugim końcu stołu, trzymając taktowny dystans, siedziało kilku strasznie ugrzecznionych, młodych pilotów śmigłowców z Korpusu Powietrznego. - Wszyscy myślą, że to dziś jest ten dzień - odezwała się Clissold - że to dziś spróbują coś zrobić przeciw tej jankeskiej bazie. - Tak właśnie myślą - powiedziała Liz. - Ja tak nie myślę - powiedział znajomy głos obok ramienia Liz.
RYZYKO ZAWODOWE 429 Obejrzała się. To był Don Whitten, szare worki pod oczami i przekrwione białka zdradzały, że miał fatalną noc. Końcówki wąsów miał pożółkłe od nikotyny. - Przypomnij mi, żebym nigdy nie wstępował do Armii, Clissold. Te ich łóżka są do niczego. I jakby tego było mało, nie wolno w nich palić. - Czy to nie jest ograniczenie pańskich swobód obywatelskich, szefie? - Pewnie masz rację - powiedział Whitten ponuro. Odwrócił się do Liz. - Jak się miewasz? Mieszkanie ci odpowiada? - Całkiem nieźle, dzięki. Nasz domek był bardzo wygodny. Zamierzasz zjeść jakieś śniadanie? Whitten poklepał się po kieszeniach, szukając papierosów i popatrzył na bufetową ladę. - Nie jestem pewien, czy to całe smażone żarcie jest odpowiednie dla takiego maniaka fitnessu jak ja. Chyba ograniczę się do dymka i kubka herbaty. - Śmiało szefie, wszystko jest za darmo. - Może masz rację Clissold. Brian Mudie odzywał się już dziś rano? - Co masz na myśli, szefie? Spojrzał na nią zmęczonym wzrokiem. - Kiedy do ciebie zadzwoni, powiedz mu, że chcę raport z badania tego spalonego bungalowu najszybciej jak się da. Wszystko. Każdy guzik, żyletka, kostka kurczaka z KFC. Opakowania. Zwłaszcza opakowania. Clissold popatrzyła niepewnie na swoje paznokcie. Właściwie szefie, to właśnie rozmawiałem z sierżantem Mudie. Wciąż przygotowują listę... -I?
430 I STELLA RIMINCTON -1 on powiedział mi... - Dokończ wreszcie. - Czy kiedy pan, szefie, był dzieckiem, to też była taka lepka masa - ciastolina? To takie coś, co jak się ściśnie to... Whitten wyglądał, jakby uszło z niego powietrze. Dokończ - powtórzył. - No więc znaleźli ponad tuzin stopionych opakowań, szefie. Wszystkie puste. Spojrzenie Whittena napotkało wzrok Liz. - Ile z tego wyjdzie? - powiedział bezbarwnym tonem. - To zależy od wielkości opakowań. Na pewno starczyłoby do wysadzenia tego budynku. Wendy patrzyła na nich ze zdumieniem. - Materiał wybuchowy C4 - wyjaśniła Liz. - Masa plastyczna jest jednym z głównych składników. Taka ze sklepu z zabawkami jest najlepsza. - Więc co jest celem? - Wygląda na to, że wszyscy postawili na bazę RAF w Marwell. - A ty sądzisz, że nie? - Nie mam lepszego pomysłu - powiedziała Liz. A czas już nam się raczej skończył. Whitten pokiwał głową. - Ci tam - wskazał głową oficerów Armii - myślą, że Mansoor i D'Aubigny po prostu nadzieją się na jeden z naszych zespołów poszukiwawczych. Odmawiają im odrobiny inteligencji. Wzruszył ramionami. - Może i mają rację. Może niepotrzebnie komplikujemy sprawy. Może ta dwójka po prostu znajdzie najwięk-
RYZYKOZAWODOWE 431 szy tłum ludzi, jaki się da i wtedy... - pokazał eksplozję dłońmi. Od strony stolika oficerów doleciał do nich śmiech. - Powiedziałem Jimowi Dunstanowi - ciągnął Whitten - powiedziałem mu, że nie byłoby nas tutaj, gdyby nie ty. Liz pokiwała głową. - Nie byłoby nas gdzie? W ogrodzonej, strzeżonej bazie, udających, że wiemy co robimy? Czekających na parę morderców, którzy mogą być wszędzie we wschodniej Anglii, żeby zrobili nam przysługę i ujawnili się? Whitten patrzył na nią w milczeniu. Liz, zła sama na siebie, ugryzła kawałek swojego tosta, ale odkryła, że straciła cały apetyt i zmysł smaku. W tej chwili najbardziej chciała stąd wyjść, wsiąść do samochodu i odjechać. Zamknąć sprawę. Zostawić robotę policji i wojsku. Zrobiła już wszystko, co mogła zrobić. Chociaż wiedziała, że tak nie było, nie do końca. Wciąż był jeszcze jeden ślad, wątły, ale logiczny, który należałoby prześledzić. Jeśli rodzice D'Aubigny uważali, że jej córki nic nie łączy ze wschodnią Anglią i ona nigdy tu nie była, to z pewnością tak właśnie by powiedzieli. Julian Ledward mógł sobie zgrzytać, ile chciał, ale milczenie rodziców D'Aubigny oznaczało, że wiedzieli o jakimś powiązaniu. A jeśli tak było, biorąc pod uwagę ich raczej słabe pojęcie o tym, jaką drogę obrała córka po opuszczeniu domu - mogło to oznaczać, że coś miało miejsce zanim ich córka opuściła dom. Co cofało ją - i Liz - do czasów szkolnych, do Garth House. No śmiało, Jude. Znajdź klucz. Otwórz mi te drzwi.
432 STELLA RiMiNGitSbH
- To jest jak walka byków - powiedziała Wendy Clissold nagle. Liz i Whitten spojrzeli na nią, zaskoczeni. - Byłam kiedyś na corridzie, w Barcelonie - wyjaśniła onieśmielona Clissold. - Wychodzi byk, potem matador i wszyscy wiedzą, że... że będą oglądać śmierć. Stroisz się, perfumujesz, kupujesz bilet, żeby oglądać śmierć. A potem wracasz do domu. Whitten postukał papierosem o plastikowy blat. Jego oczy miały kolor starego wosku. - Cała różnica w tym, kochana, że na corridzie możesz właściwie powiedzieć na pewno, kto będzie umierał.
57
d złączenia Lesser Ouse i kanału przeciwpowodziowego Methwold do West Ford było w prostej linii około trzech mil, ale dla podążających ścieżką holowniczą ta odległość rozciągała się do prawie czterech. Wędrówka nią również nie była zbyt łatwa. Krzewy zarastające ścieżkę, długie odcinki zamienione przez przechodzące bydło w grząskie błoto, ponadto miejscami farmerzy naruszający prawo wolnego brzegu, przeciągnęli ogrodzenia z kolczastego drutu aż do samej wody. Wszystkie te przeszkody trzeba było ominąć lub pokonać, i już koło 10 rano, mimo przenikliwego zimna Jean była spocona z wysiłku. Widzieli kilka śmigłowców, ale były daleko, krążące wielkie ważki nad zamglonym wschodnim horyzontem Żaden nie zbliżył się w ich stronę bardziej niż na pięć mil nad ich głowami były tylko pędzone wiatrem chmury. Z każdym krokiem ona i Faraj powiększali dystans dzielący ich od Marwell i trwających wokół bazy poszukiwań. Na brzegu rzeki minęli kilka osób. Spacerowiczów otulonych w kurtki i płaszcze, parę starszych wędkarzy z termosami i parasolami, kobietę w zielonym puchowym
O
434 STELLA RMINGTON bezrękawniku, wyprowadzającą starego labradora na holowniczą ścieżkę. Nikt nie zwrócił na Jean i Faraja uwagi, ludzie byli zajęci własnymi sprawami. Wreszcie, mniej więcej za kwadrans jedenasta, ujrzeli zabudowania wioski. Pierwszych kilkanaście domów, które minęli, idąc ścieżką, miało identyczne czerwone dachy i pseudogeorgiańskie ozdoby, widać było ciężką rękę współczesnego dewelopera. Dalej, za nimi, rzeka zwężała się i przepływała pomiędzy terenem kościoła na północy a kępą zieleni pociętej spacerowymi ścieżkami na południu. Jean i Faraj byli na południowym brzegu Lesser Ouse, wąskie kamienne schodki prowadziły ze ścieżki holowniczej w głąb kępy zieleni. Jean przypomniała sobie lato, dziesięć lat temu - rozświetlone słońcem liście i zapach haszyszowego dymu. Ale w grudniu nie zostało wiele z letniej magii tego miejsca. Ścieżka była grząska, zaśmiecona butelkami i papierami po fast foodach, drzewa wyglądały na oślizgłe. Ale dawały osłonę, a to wszystko, czego potrzebowali w tej chwili. Za kępą drzew rozciągało się pole do krykieta. Idąc dalej ścieżką między drzewami, można było dotrzeć do pawilonu krykietowego, zmurszałej budowli z lat 30., udającej miniaturową willę w stylu Tudorów. Pawilon miał tylne drzwi, przez które można było dostać się do środka, po pokonaniu prostego zamka. Zatrzask szybko poddał się karcie kredytowej Banąue Nationale de Paris i weszli w ciemności, zamykając za sobą drzwi. Wycieńczeni narastającym napięciem oboje opadli na długą ławkę biegnącą wzdłuż jednej ze ścian tylnego pomieszczenia. Oceniając ryzyko, uznali, że pawilon jest
RYZYKOZAWODOWE 435 bezpieczną kryjówką, o ile będą cicho i niifcZaftelą żadnych świateł. Jeśli istniało niebezpieczeństwo, to byli nim ewentualnie inni włamywacze - dzieciaki szukające miejsca, by brać narkotyki albo uprawiać seks. Poza tym trudno było znaleźć inny powód, dla którego ktoś mógłby w środku zimy zaglądać do starego pawilonu krykietowego. Jean rozejrzała się w ciemnościach. Znajdowali się w czymś w rodzaju szatni, światło wpadało tu przez dwa małe, zasnute pajęczynami okienka. Nad ławką, na której siedzieli, wystawał ze ściany rząd haczyków na ubrania, na kilku z nich wciąż wisiały jakieś stare koszule krykietowe, w rogu stała ciężka umywalka. Drzwi obok umywalki prowadziły do toalet. W powietrzu unosił się lekki zapach wilgoci i oleju lnianego. Dziewczyna ostrożnie otworzyła drzwi prowadzące do drugiej części pawilonu. Była tam otwarta sala o podłodze z drewnianych desek, zamknięte drzwi wejściowe i zasłonięte zielonymi okiennicami okna, przez które można było oglądać mecz toczący się na polu. Podobnie jak i w drugim pomieszczeniu, były tu dwa niewielkie boczne okna, wpuszczające do środka odrobinę światła, ukazując poustawiane krzesła i plecione kosze, w których tkwiły kije, rękawice i ochraniacze. Na długiej ścianie wisiało kilka zakurzonych fotografii drużyn i stroje sędziów. - Grajmy, grajmy i wygrajmy! - wymruczał pod nosem Faraj. - Co takiego? - Przypomniało mi się hasło, jeszcze ze szkoły. Jean popatrzyła na niego zaskoczona. - Musimy przygotować jakieś stanowisko obserwacyjne. Może wytnijmy otwór w tych okiennicach, albo coś?
436 STELLA RMINGTON Potrząsnął głową. - Zbyt ryzykowne. Poza tym nie mamy narzędzi. Wspiął się na ustawione krzesła i wyjrzał przez małe boczne okno. - Spróbuj tak. Zszedł na dół i Jean weszła na jego miejsce. Przez niewielki otwór, mający może stopę kwadratową powierzchni, mogła zobaczyć północno-zachodni fragment pola krykietowego. Dalej, za płotem wyznaczającym jego granice, kilkaset metrów stąd widać było drogę dojazdową, a na tle pociemniałego nieba zarys rezydencji The Terrace i „Świętego Jerzego i Smoka". Faraj zniknął na chwilę w drugim pomieszczeniu i wrócił z lornetką, którą podał Jean. Na zewnątrz zabytkowego The Terrace stał ciemnoczerwony jaguar. Przez podświetlone okna salonu na parterze mogła dostrzec wysoką, nieruchomą postać. Czy to był on? - zastanawiała się. Człowiek, o którego śmierci zadecydowano na drugim końcu świata? O śmierci jego rodziny, która miała zginąć wraz z nim, tak jak zginęło tylu niewinnych mieszkańców Iraku, Afganistanu i innych krajów? Mieli zostać rozerwani na strzępy, bez ostrzeżenia. Bez specjalnych sentymentów, może nawet wśród żartów obcych ludzi, dla których nie byli niczym więcej, niż zbieraniną pikseli na ekranach komputerów. A potem określeni w raportach jako „przypadkowe ofiary". Pokiwała głową. Teraz ci ludzie zobaczą, co to znaczy zniszczenie, zobaczą, jak to jest cierpieć i tracić, nie gdzieś tam tysiące mil stąd, ale u siebie, blisko, tuż obok. Wysoka postać odeszła od okna i Jean już miała opuścić lornetkę, gdy jej wzrok przyciągnął jakiś ruch przy
RYZYKOZAWODOWE 437 drodze. Mężczyzna w jasnym płaszczu właśnie wysiadł z samochodu i próbował rozprostować ręce i nogi. - Jest tu ochrona - wyszeptała do Faraja. - Mężczyzna w samochodzie i... Tak, jest jeszcze jeden. Faraj skinął głową. - Można się było tego spodziewać. Będziemy musieli podejść do domu od tyłu. - Z tyłu jest alejka biegnąca pomiędzy dwoma domami. Kiedy będzie ciemno, jakoś się tam dostanę. Ogród ma pewnie system alarmowy albo jest podświetlony, ale powinno mi się udać opuścić ładunek przez ścianę. Wybuchnie koło bocznych drzwi domu. - Te stare domy mają mocną konstrukcję? Solidną? - No, raczej tak. /^fcfie zabijemy ich wszystkich w ten sposób. - Nie mamy innego sposobu, Faraj. - Daj mi pomyśleć. I przebierz się, musisz nam kupić coś do jedzenia. Wstała i przeszła do drugiego pomieszczenia. Tam, upewniając się, że nikt nie pojawi się w żadnym z okien, umyła ręce w umywalce, używając kostki popękanego mydła znalezionej obok, i wytarła je w jedną z krykietowych koszulek. Potem znalazła swoją kosmetyczkę, wyciągnęła z niej swój skromny zestaw kosmetyków i zajęła się na wpół zapomnianym rytuałem. Lekki podkład, cień na powiekach, odrobina szminki. Chciała wyglądać jak ktoś, kto obudził się w wygodnym, ciepłym łóżku w typowym domu klasy średniej, zjadł na śniadanie musli i wypił świeży sok z pomarańczy, a nie jak terrorystka, która spała w brudzie i zimnie, skręcając się z głodu pod jakimś fenlandzkim mostem. Z plecaka wyciągnęła jeden z worków na śmieci z zapakowanymi rzeczami.
438 STELLA RIMINGTON Wyjęła miękki liliowy kaszmirowy sweter, szare bojówki i dopasowaną dżinsową kurtkę z pikowaną podszewką, wszystko kupione w średniej klasy sklepie z odzieżą, jeszcze w Paryżu. Miała nadzieję, że trekkingowe buty będą w miarę pasowały do tego zestawu, w jakiś taki studencki sposób. Całość uzupełniał mały, szary plecak na pojedynczej skośnej szelce. Kiedy była wreszcie gotowa, przejrzała się w lustrze przebieralni. Transformacja była oszałamiająca. Jej włosy, zamiast opadać prosto i płasko aż do ramion, teraz ładnie okalały jej twarz. Faraj wykazał się zaskakującym wyczuciem. No i oczywiście make-up robił ogromną różnicę. Z tej ładnej, dziewczęcej, ale przy tym dość konwencjonalnej twarzy nie dało się wyczytać żadnej najmniejszej groźby. Z wahaniem przeszła do drugiej sali i pokazała się Mansoorowi. Skinął głową, ale nie powiedział nic, choć przez jego twarz przebiegł jakby cień jakichś trudnych do odczytania emocji. - Pójdę na zakupy - powiedziała Jean, poklepując kieszeń spodni, by upewnić się, że zabrała portfel. - Ja przygotuję ładunek - odpowiedział. - Nie daj się zauważyć, jak będziesz wychodziła. - Zapukam sześć razy, wracając, wtedy mnie wpuść. Inna liczba stuknięć oznacza, że to nie ja, albo że mnie złapali. - Zrozumiałem. Idź.
'
58
zybki rzut oka przez jedno z okienek przebieralni powiedział Jean, że droga wolna i można wyjść. Wróciła do lasku nad rzeką i ruszyła północnowschodnią ścieżką otaczającą pole do krykieta z drugiej strony. Sklepy - zakład blacharski, kiosk z gazetami i parę innych mieściły się na końcu The Terrace. Gdy przechodziła drogę, zobaczyła młodego chłopaka schodzącego po schodkach Numeru Jeden. Podobnie jak ona wydawał się kierować w stronę sklepów. To musi być syn tego człowieka, pomyślała, czując dreszcz napięcia. Uspokoiła się. Na dłuższą metę ich dzisiejsza akcja uratuje życie wielu ludzi. Zachód zastanowi się w przyszłości dwa razy zanim zrzuci bomby, nie licząc się z bezimiennymi ofiarami i konsekwencjami. Kaskadowa potrójna detonacja, która zabije tych ludzi, będzie Jak krzyk niezliczonych istnień, które zginęły na świecie, nie mogąc nawet wydać głosu. Młody chłopak też zginie, żeby inni mogli żyć. Oboje dotarli do sklepu w tym samym czasie, on przepuścił grzecznie Jean w drzwiach. Gdy upychała w koszyku chleb, wodę mineralną, owoce, ser, czekoladę j dla
S
440 STELLA RIMINGTON niepoznaki kartki świąteczne oraz paczkę zielonych serwetek, poczuła na sobie wzrok chłopaka. Ostrożnie zerkając między półkami, zobaczyła jego wysoką postać w dżinsach, T-shircie i motocyklowej kurtce. Był nieogolony, a włosy z jednej strony głowy miał przygniecione, jakby spał na tym boku. Zauważył, że Jean mu się przygląda i uśmiechnął się do niej, ale ona odwróciła wzrok. Była gotowa, by go zabić, ale nie umiała się zmusić do uśmiechu. I czemu - czemu - wydawało się jej, że go skądś pamięta? Była już koło lady i nagle jej serce zamarło, gdy zobaczyła swoje zdjęcie na okładce Daily Telegraph. To był wyjątkowo niesympatyczny portret, który jej matka zrobiła jakieś trzy, może cztery lata temu. KOBIETA, 23 LATA, POSZUKIWANA... Wzięła egzemplarz, zmuszając się, by nie czytać dalej, złożyła go tak, by zdjęcie było od wewnętrznej strony. - Przynajmniej przestało padać! - usłyszała głos chłopaka, właściwie chłopca, nie miał pewnie więcej niż osiemnaście lat - stał teraz przed nią w kolejce. - To prawda - powiedziała bez emocji. - Ale na jak długo? Pytanie z założenia miało być retoryczne i chłopak nie odpowiedział, ale uśmiechając się, przestąpił z nogi na nogę. Kiedy dziewczyna za ladą policzyła już paczkę chrupek i sześciopak piwa, poprosił, żeby sumę dopisać do rachunku. - Do którego rachunku? - Pani Delves, jestem jej synem. Dziewczyna odchyliła się w swoim fotelu. - Masz słodką małą siostrzyczkę, prawda - Jessikę. Ale się wczoraj do mnie uśmiechała. Jest ślicznal
RYZYKO ZAWODOWE 441 - No cóż, na pewno ma mocne płuca. - Jasne! Ucałuj ją ode mnie, dobrze? - OK. Aaa... od kogo mam przekazać jej te ucałowania? Dziewczyna ze sklepu spojrzała na swoje dłonie. Na palcu miała zaręczynowy pierścionek z dużym błękitnym kamieniem. - Beverley - powiedziała. - OK, przekażę. Do zobaczenia. A więc zauważył pierścionek, tak jak chciała tego dziewczyna. Możnaisyło^yczuć lekką, ale czytelną nutę rozczarowania w jego głosie, i to podsunęło Jean pewien pomysł. To nie był prosty plan, ale wiedziała już, co ma zrobić. Postawiła koszyk na ladzie i pozwoliła, żeby dziewczyna wyjmowała, skanowała i pakowała kupione rzeczy, a w tym czasie podeszła do wychodzącego właśnie chłopaka i dotknęła jego ramienia. Odwrócił się, zaskoczony. - Mogę cię o coś spytać? - szepnęła. - Na zewnątrz? - Eee, jasne - wymamrotał. Jean wróciła do kasy i wyciągnęła dwa, dziesięciofuntowe banknoty z portfela. Pochłonięta liczeniem, Beverley nie zauważyła rozmowy przy drzwiach. Po wyjściu ze sklepu Jean spróbowała zrobić najsympatyczniejszą minę, jaką tylko umiała. To nie było proste. Uśmiechanie się było prawie bolesne. - Przepraszam, że cię... tak złapałam - powiedziała. - Ale zastanawiałam się, czy znasz tu w okolicy jakieś dobre puby? Przyjechałam tu na święta i mieszkam niedaleko... - kiwnęła głową, wskazując oględnie na zachód - no i nie znam specjalnie okolicy, więc... Chłopak podrapał się po głowie w udanym zamyśleniu, jeszcze bardziej mierzwiąc swoje słomiane włosy. -
442 STELLA RIMINGTON No cóż, jest stary „Jerzy" - wskazał ręką w lewo - ale tam jest trochę wieśniacko, jeśli rozumiesz co mam na myśli. Tatusiowo-mamusiowo. Ja zwykle wpadam do „Zielonego Człowieka", to jakąś milę stąd w stronę Downham Road. - Tam jest w porządku, tak? - Najlepsza knajpa w okolicy, moim zdaniem. - Aha - powiedziała Jean, uśmiechając się do niego. To... możesz mi powiedzieć, jak tam dojść na piechotę? Bo nie jestem na sto procent pewna, czy rodzice pożyczą mi samochód. Zaskoczyła samą siebie. To co wydawało się jej prawie niemożliwe, te kłamstwa wypowiadane prosto w oczy, przychodziły jej z łatwością. Całkiem jak zabijanie, kiedy już do niego doszło, okazywało się banalne. - No więc, musisz przejść przez pole do krykieta i potem... - spojrzał na swoje stopy i wziął głęboki oddech, zanim znów spojrzał jej w oczy. - Słuchaj, mogę... mogę cię tam zabrać jeśli chcesz. Wybierałem się tam dzisiaj, więc jeśli ty... eee... - wzruszył ramionami. Dotknęła jego przedramienia. - To naprawdę świetny pomysł. O której godzinie? - Oh, noo więc... koło ósmej? - spoglądał na nią z wyrazem niedowierzającego zaskoczenia. - Powiedzmy o ósmej trzydzieści? Tutaj? Pasuje? - Super! - ścisnęła jego rękę. - To jesteśmy umówieni. Ósma trzydzieści, w tym miejscu. - Eee, OK. Świetnie. Mówiłaś, że gdzie się zatrzymałaś? Ale Jean już szła w swoją stronę.
a asfalcie przed hangarem SAS grał w piłkę z C019 i przegrywał. Bez wątpienia grający bawili się dużo lepiej niż ich bezpośredni przełożeni, siedzący w środku i czekający na wiadomości. Telefony dzwoniły regularnie, ale wciąż nie było żadnych ważnych wieści. Śmigłowce i zespoły poszukiwawcze utrzymywały stałe patrole. Rejon poszukiwań nie był gęsto zaludniony i miejscowych dziwiła cała ta aktywność, jak również liczebność, zaangażowanych sił w mundurach. Na terenie całego hrabstwa rozrzucono ulotki tego ranka i teraz wszyscy wiedzieli, że o zabójstwo Raya Guntera i Elsie Hogan podejrzewa się Azjatę i młodą Angielkę. Tym razem, gdy jej telefon zadzwonił, Liz nie rzuciła się, by go odebrać. Od rana z każdego sektora napływały informacje o braku śladów, a ją zaczynało drażnić poczucie własnej bezużyteczności. Tylko okropne oczekiwanie na końcowy wynik obławy powstrzymywał ją przez wymknięciem się stąd i powrotem do Londynu. Wetherby na pewno w tych okolicznościach zaleciłby jej to samo:
N
444 STELLA RMINGTON jej pobyt tutaj nie przynosił żadnego pożytku ani Służbie, ani nikomu innemu. Ale Wetherby ego tu nie było, więc Liz postanowiła zostać na miejscu dopóki nie dostanie wszystkich danych z Garth House. O 15.30 jeden z oficerów odważył się wyrazić przypuszczenie, którego nikt dotąd nie ubrał w słowa: być może przeszukiwali nie ten rejon. Może ktoś ich nabrał? Błąd w dedukcji sprawił, że skoncentrowali się nie na tym obiekcie? Może to Lakenheath albo Mildenhall są właściwymi celami? Pytanie napotkało barierę milczenia, wszyscy obecni zwrócili się w stronę Jima Dunstana, który patrzył przed siebie w przestrzeń przez dobre piętnaście sekund. - Trzymamy się naszego planu - powiedział w końcu. - Pan Mackay zapewnia mnie, że przywiązanie islamistów do dat jest bardzo silne, a mamy jeszcze ładnych parę godzin do północy. Podejrzewam że Mansoor i D'Aubigny chcą przeprowadzić swoją akcję pod osłoną ciemności, a zmierzch będzie już za godzinę. Czekajmy. Wkrótce po szesnastej powrócił deszcz, całe fale smagające dach hangaru i obmywające obłe kształty śmigłowców Gazelle czekających na zewnątrz. W powietrzu czuć było zapowiedź piorunów, piloci Korpusu Powietrznego Armii z niepokojem spoglądali to na siebie, to na niebo, pamiętając o swoich kolegach w powietrzu. - Jasna cholera - zaklął pod nosem Don Whitten, wciskając dłonie w kieszenie kurtki. - Mówią, że deszcz jest przyjacielem policjanta, ale ten tu jest bez wątpienia naszym wrogiem.
RYZYKO ZAWODOWE 445 Liz zamierzała coś odpowiedzieć, ale w tej samej chwili zabrzęczał jej telefon. SMS zapowiadał e-mail wysłany przez zespół śledczy. ńce-Lascelles wciąż n/a w Maroku, ale namierzyliśmy Maureen Cahill, opiekunkę z Garth H. MC mówi najbliższa przyjaciółka D'Aubigny - Megan Davies, wyrzucona z GH w wieku 16 lat za różne narkotykowe historie. MC mówi - leczyła D'Aub i MD w szkolnej izbie chorych po przedawkowaniu psylocybiny {magiczne grzybki). Według danych ze szkoły Davies mieszkała koło Gedney Hill, Lincolnshire, ale dom miał od tamtej pory różnych mieszkańców, nie wiemy gdzie teraz mieszkają Daviesowie. Szukamy ich dalej?
P
iz patrzyła na monitor jeszcze przez chwilę, a potem wydrukowała wiadomość. Ostatnie zdanie wskazywało na to, że chwytają się już najdrobniejszych detali, ale to wszystko, co im zostało. Jeśli była jakaś szansa, choćby najmniejsza, żeby uratować ludzi, ustalając gdzie obecnie znajduje się rodzina Daviesów, trzeba to było zrobić. To że poszukiwania będą wymagały ludzi i czasu, było oczywiste, Davies to przecież bardzo popularne nazwisko. Szukajcie, odpisała Liz. Zróbcie wszystko co się da. Znajdźcie ich. Spojrzała za okno. Deszcz nie ustawał. Zapadał zmrok.
L
60
owtórz powiedział Faraj. - Kiedy przyjedziemy do pubu, spytam, czy mogę zostawić kurtkę w samochodzie, razem z nią zostawię też torbę, pod płaszczem, na wypadek, gdyby ktoś sprawdzał torby przy wejściu. Przekonam go, żebyśmy zostali w pubie jak najdłużej, najlepiej do zamknięcia i żeby mnie potem odwiózł. Kiedy trzeba będzie wycho dzić, nastawię zegar na godzinę, przekręcając czerv pokrętło do oporu w prawo. W samochodzie upusżczę monety, schylę się, żeby je pozbierać, i w tym czasie wcis nę plecak pod siedzenie pasażera. Kiedy przyjedziemy do jego domu, zostanę tam najwyżej dziesięć minut, obiecując spotkanie jutro. Potem wyjdę. Przejdę wzdłuż pola; krykietowego do drogi, potem zapukam sześć razy do drzwi tego pawilonu. To nam powinno dać jakieś trzydzieści pięć minut czasu na ucieczkę. - Dobrze. Pamiętaj, że on nie może wyjechać tym samochodem z garażu po tym, jak wrócicie. Dlatego chcę, żebyście wrócili jak najpóźniej. Jeśli on albo inny członek jego rodziny próbowałby wyjechać tym samochodem, musisz temu zapobiec. Albo uszkodzić samochód, albo
P
448 STELLA RIMINGTON ukraść kluczyki. Jeśli nie możesz zrobić żadnej z tych rzeczy, to weź ze sobą plecak do domu i ukryj ładunek gdzieś wewnątrz. - Zrozumiałam. - Dobrze. Załóż plecak. Przygotowali się do tego wcześniej, jeszcze kiedy na zewnątrz było jasno. Faraj połączył kable C4 z detonatorem - proste zadanie, do którego potrzebne były tylko mały śrubokręt i cążki. Wszystko razem: ładunek, zegar i detonator radiowy było teraz zamknięte w blaszanym pudełku, z którego na krótkim grubym drucie wystawało czerwone pokrętło zegara-aktywatora. Jeśli to byłoby konieczne, mechanizm zegarowy mógł zostać odpalony zdalnie, za pomocą nadajnika wielkości pudełka zapałek, który Faraj miał schowany w kurtce. Maksymalny zasięg nadajnika wynosił jednak tylko czterysta metrów, więc jeśli okazałoby się, że trzeba go będzie użyć, będzie to fatalne niepowodzenie. Jean zwinęła zabłocone dżinsy, które zdjęła dziś rano, i upchnęła je na spodzie plecaka. Uznali, że nie ma sensu specjalnie maskować ładunku. Całość ważyła zaledwie około kilograma, ale była zbyt duża, by próbować umieścić bombę w radiu, kamerze czy czymś podobnym, co nadawałoby się do noszenia w ręku bez wzbudzania podejrzeń. Poza tym raczej nie należało oczekiwać, że Jean miałaby być przeszukiwana. Pudełko z ładunkiem przykryła jeszcze swoim brudnym podkoszulkiem i kosmetyczką, po czym zamknęła plecak. Włożyła go i przewiesiła przez niego swoją wodoodporną kurtkę, tak by dodatkowo zasłaniała plecak.
RYZYKO ZAWODOWE 449 Faraj zmrużył oczy w ciemnościach. - Jesteś gotowa by to zrobić, Asimat? - Jestem gotowa - powiedziała spokojnie. Wziął jej dłoń. - Uda nam się i uciekniemy. W godzinie zemsty będziemy już daleko. Uśmiechnęła się. Czuła teraz całkowity spokój, jeszcze niedawno nie do wyobrażenia. - Wiem to - odpowiedziała. - Wiem, że to co robisz, nie jest łatwe. Ta rozmowa z młodym mężczyzną nie będzie łatwa. Musisz być silna. - Jestem silna, Faraj. Skinął głową, wciąż trzymając jej dłoń w ciemnościach. Na zewnątrz wiatr chłostał pawilon i ciemne mokre drzewa za nim. - Już czas - powiedział.
61
enzil Parrish nie miał zamiaru powielać ste reotypu niedomytego studenta nauk ścisłych rozpoczął więc odpowiednie przygotowania Po półgodzinnej, dokładnej kąpieli połączonej z myciem włosów i goleniem, przebrał się od stóp do głów w świeże ubranie. Spotkania takie jak to dzisiejsze, to była szansa jedna na milion, więc nie zamierzał jej zmarnować. Dziewczyna spadła chyba z nieba - fajna, z klasą i pewna siebie. Nie znał jej imienia, nie wiedział, gdzie mieszkała... właściwie nic o niej nie wiedział. Czy była atrakcyjna? Z pewnością, była w niej jakaś pewność siebie, która czyniła ją bardzo atrakcyjną. twarzy było coś nieuchwytnego, nie do zapamiętania Miała szeroko rozstawione oczy i kości policzkowe, wyra ziste usta. Było w niej też coś innego, jakaś presja, pośpiech i zarazem oddalenie, jakby myślami była gdzieś daleko. - Co tak się nagle wystroiłeś? - powiedział jego ojczym czym, idąc z właśnie otwartym piwem z kuchni do salonu. Ze względów bezpieczeństwa Colin Delves przebierał się w mundur RAF na terenie bazy w Marwell, teraz miał na sobie dżinsy, mokasyny i jasną, skórzaną marynarkę,
D
452 STELLA RMINGTON w której zwykle jeździł do bazy. Mimo pozorów swobody wokół niego czuć było wyraźne napięcie. - A ty wyglądasz za to na spiętego - powiedział Denzil. - Jankesi cię o coś męczą? - Dziś mieliśmy długi dzień - powiedział Delves, siadając w fotelu przed telewizorem. - Kolejny poważny alarm. Tym razem myślą, że terroryści chcą uderzyć na naszą bazę ze względu na udział naszych samolotów w operacjach w Afganistanie. Zdecydowaliśmy z Clydem Greeleyem, że wszyscy, którzy nie mieszkają w bazie, powinni ją opuścić, włącznie ze mną, i niech goście od bezpieczeństwa zamkną cały teren. - Rozumiem, że to informacja tylko dla moich uszu? spytał Denzil. Jego ojczym wzruszył ramionami. - Trudno liczyć na to, że ludzie się nie dowiedzą, zwłaszcza że wszędzie na drogach wokół bazy są blokady i w okolicy stacjonują trzy bataliony wojska. - To co się z nimi stanie? To znaczy z terrorystami? - No cóż, w pobliże bazy nie mają szans dotrzeć, ujmijmy to w ten sposób. A ty jakie masz plany na dziś wieczór? - Pub - powiedział Denzil, siadając na obitej wzorzystą tkaniną sofie. „Zielony Człowiek". - Acha. Zasłoniłbyś zasłony? Zasłaniając wysokie frontowe okna ciężkimi zasłonami z żółtawego atłasu, Denzil spojrzał na ciemną przestrzeń krykietowego pola, odległy zarys pawilonu i rosnących przy nim drzew oraz na rozproszone światła innych domów gdzieś w oddali. To jest dobry dom, pomyślał, szkoda, że stoi w najbardziej zapadłym i od-
RYZYKO ZAWODOWE 453 ludnym zakątku Wielkiej Brytanii. Na zewnątrz poza jego polem widzenia stał gdzieś pewnie zaparkowany samochód ochrony pilnującej domu. Rodzice Colina Delvesa weszli do salonu, rozglądając się w ten szczególny sposób, właściwy ludziom potrzebującym solidnego drinka. Uskrzydlony wizją oczekującego go wieczoru Denzil przejął obowiązki gospodarza i osobiście przygotował im drinki, a biorąc pod uwagę zmęczenie ojczyma, nalał im co najmniej podwójne porcje. - Boże! - powiedziała Charlotte Delves minutę później, dotykając w zaskoczeniu pereł swojego naszyjnika. - Tu jest dość dżinu, żeby upić konia. - Smacznego - powiedział Denzil z uśmiechem. Rozluźnijcie się. - A ty się z nami nie napijesz? - Royston Delves, który dorobił się na handlu był bardziej zaróżowioną, grubszą wersją swojego syna, oficera RAF. - Prowadzę - powiedział Denzil z miną niewiniątka. - Jasne, prosto do pubu - rzucił Colin. Śmiali się jeszcze, gdy weszła matka Denzila z małą Jessiką. Dzieciak został wykąpany, nakarmiony i przebrany w czyste, białe śpioszki. Teraz, gdy była senna i pachniała talkiem, idealnie nadawała się do prezentowania jej światu, zanim zostanie ułożona do snu na noc. Na tę chwilę czekał Denzil. Wśród cmokania, ochów i achów, wymknął się do garażu. Dziewczyna czekała przed sklepem, tak jak się umówili. Nie spostrzegł jej w pierwszej chwili, ale podeszła szybko do hondy i wsiadła. - Przepraszam - powiedział, kiedy zapinała pasy. Wiem, że to może być trudne, ale spróbujmy udawać, że siedzimy w porsche.
454 STELLA RIMINGTON - Wcale nie jestem pewna, czy lubię porsche - odpowiedziała. - Trochę fajansiarskie auto, nie sądzisz? Spojrzał na nią. Była ubrana tak jak poprzednio, miała też ze sobą zieloną, przeciwdeszczową kurtkę. - Miło, że tak to widzisz - uśmiechnął się. - Jak ci minął dzień? - Raczej spokojnie. A tobie? A tak w ogóle to jestem Lucy. - A ja Denzil. Czym się zajmujesz Lucy? - Okropnie nudnymi rzeczami. Pracuję dla firmy przygotowującej raporty ekonomiczne. - Ooo, to... to rzeczywiście brzmi nudno! - Ale miewam sny - powiedziała. - Jakie sny? - Chciałabym podróżować. Azja, Daleki Wschód... ciepłe kraje. - W Downham Market jest hinduska knajpa, tam potrafi być gorąco. Uśmiechnęła się do swego odbicia w szybie. - Cóż, wygląda na to, że w te święta dalej nie dotrę. A ty co robisz? - Studiuję geologię w Newcastle. - Interesujące? - Może to za mocno powiedziane. Ale czasami pozwala bywać w ciekawych miejscach. W przyszłym roku mamy wyjazd na Grenlandię. - Fajnie. - No, chociaż to raczej nie jest ciepły kraj. Ale ja lubię takie klimaty, jeśli rozumiesz, co mam na myśli. Tak jak ty ewidentnie lubisz ciepłe klimaty. - No szkoda.
RYZYKO ZAWODOWE 455 - Może uda nam się spotkać w pół drogi. W strefie umiarkowanej. Na przykład w pubie. Denzil wjechał na parking. - To tu. „Zielony człowiek". LHomme Vert. El Hombre... - Wygląda sympatycznie - powiedziała. - Mogę zostawić kurtkę i torbę w bagażniku?
62
ak, panie ministrze - powiedział Jim Dunstan do słuchawki. - Jestem całkowicie pewien, że spróbują dziś w nocy, za wszelką cenę. Ustaliliśmy, że to może być nie tylko kwestia dżihadu, ale też rodzinnej zemsty. W tej sytuacji nie mają wyboru... Nie Dziękuję, panie ministrze. Do widzenia. Odłożył telefon. - Home Office - wyjaśnił tuzina zgromadzonych wokoło ludzi. - Mam nadzieję, że ta para pajaców spróbuje dziś coś wysadzić, albo... Tuzin oczu śledził go z uwagą. Kapitan SAS parsknął śmiechem. Niezręczną sytuację uratował dzwonek stacjo narnego telefonu Mackaya. Oficer MI6 porwał słuchaw kę. - Halo? Vince? Gdzie jesteś chłopie? Jasne, masz tego.. Świetnie! Dobry chłopak. Czekaj moment, Ja tyłko... Zakrył słuchawkę dłonią i zwrócił się do Liz. - Price -Lascelles. Dyrektor tej szkoły w Walii. Nasz człowiek go znalazł. Połączenie jest kiepskie. Oczy Liz rozszerzyły się. - OK. Nie przełączaj. Podeszła do jego biurka. Głos dyrektora był bardzo słaby, jakby dochodził spod kilku warstw koca. - ...tam panią. Chciała pani ze mną... jak rozumiem.
T
458
STELLA RIMINGTON
- Pilnie potrzebujemy informacji o jednej z pańskich byłych uczennic. Jean D'Aubigny. Tak, Jean D'Aubigny! - ...pamiętam jej zbyt dobrze. W czym mogę...? - Czy miała jakichś bliższych przyjaciół? Osoby, z którymi spędzała wakacje? Ludzi, u których bywała, z którymi utrzymywała kontakt? - Otrzymała kontrakt? - KIM BYLI NAJBLIŻSI PRZYJACIELE D'AUBIGNY? - ...trudna osoba, niełatwo zawierała przyjaźnie. Jej najlepszą, jeśli dobrze pamiętam, była... kłopoty... Megan Davies. Jej rodzice... w Lincoln, zdaje się. Jej ojciec służył w RAF. - Jest pan tego pewien? - ...mi powiedział. Mili ludzie. John i Dawn, zdaje się... od bazy do bazy... w efekcie Megan była dość dzika. W końcu okazało się... pozwalać uczniom na... narkotyki na terenie... - Czy Jean D'Aubigny bywała u rodziny Daviesów? - ...o ile wiem. Możliwie że tak było, już po tym jak Megan opuściła Garth House. - A gdzie przenieśli się Daviesowie po wyjeździe z Gedney Hill? - Przykro mi, ale nie umiem pani pomóc. Nie... od wyjazdu Megan. - A wie pan dokąd pojechała Megan? Do jakiej szkoły? Panie Price-Lascelles? Halo? Ale połączenie zostało zerwane. Wszyscy obecni patrzyli na nią. Mackay i Dunstan mieli na twarzach niewinne uśmieszki.
RYZYKO ZAWODOWE 459 Czy to był całkiem zły trop? Czy zrobiła z siebie idiotkę? Odłożyła słuchawkę i nie patrząc nikomu w oczy, wróciła do swojego biurka. Otworzyła listę kontaktów i znalazła telefon do Ministerstwa" Obrony. Zidentyfikowała się u oficera dyżurnego i została połączona z kartoteką. - Właśnie zamykałem interes - odezwał się po drugiej stronie miły męski głos. - Mam nadzieję, że to nie będzie trwało długo. - Będzie trwało tyle, ile będzie musiało trwać - powiedziała Liz ponuro. - To kwestia narodowego bezpieczeństwa, więc jeśli nie chcesz sobie szukać pracy od poniedziałku, to radzę ci pozostać na posterunku aż skończymy, jasne? - Zrozumiałem - odpowiedział młody człowiek poirytowanym tonem. - Archiwa RAF - rzuciła Liz. - John Davies, D-A-V-I-E-S, wyższy oficer, nie mam stopnia, prawdopodobnie administracja, imię żony Dawn, imię córki Megan. - Chwileczkę, właśnie... - słychać było szybki klekot klawiatury. - John Davies, mówi pani. No więc mamy takiego. Żona Dawn z domu Letherby. Służy w Dowództwie Lotnictwa Strategicznego. - Czy pełnił kiedyś służbę w Lincolnshire? - Tak. Spędził, spójrzmy, dwa i pół roku, kierując bazą w Gedney HU 1. - Ta baza wciąż działa? Nigdy o niej nie słyszałam. - Została sprzedana w czasie cięć budżetowych, jakieś dziesięć lat temu. Prowadzono tam kursy z ucieczki i survivalu dla załóg. Zdaje się, że Siły Specjalne szkoliły się też tam na Chinookach.
460 STELLA RIMINGTON - Gdzie później trafił Davies? - spytała Liz. - Już patrzę... Sześć miesięcy był w ataszacie na Cyprze, potem dowodził bazą RAF w Marwell we wschodniej Anglii. To jedna z tych amerykańskich... Liz poczuła, jak jej dłoń zaciska się na słuchawce. Zmusiła się, żeby mówić dalej spokojnym głosem. - Wiem, gdzie to jest - powiedziała. - Gdzie mieszkał on i jego rodzina, gdy dowodził w Marwell? - W miejscu zwanym West Ford. Chce pani adres? - Za chwilkę. Najpierw proszę sprawdzić, czy człowiek nazwiskiem Delves, Colin Delves, D-E-L-V-E-S, który obecnie pełni to stanowisko w Marwell, czy mieszka pod tym samym adresem? Znów stłumione staccato klawiatury. Krótka cisza Tak, ten sam adres. Numer Jeden, The Terrace, West Ford. - Dziękuję - powiedziała Liz. Odłożyła słuchawkę i spojrzała na pozostałych. - Pilnujemy nie tego celu - powiedziała. Zapadła martwa, nieprzyjazna cisza. - Posag Jean DAubigny. To dlatego tak szybko została wykorzystana do operacji. Miała informację cenną dla ITS - wiedziała, gdzie mieszka dowódca bazy w Marwell. Bywała tu wcześniej, u swojej przyjaciółki ze szkoły. Pewnie zna to miejsce jak własną kieszeń. Zamierzają zabić rodzinę Colina Delvesa. Jim Dunstan zamrugał. Krew odpłynęła mu z twarzy. Spoglądał zdezorientowany to na Mackaya, to na Dona Whittena. Pierwszy zareagował kapitan SAS, wybrał wewnętrzny numer na jednym z telefonów: - Zespoły Sabre. Przy-
RYZYKOZAWODOWE 461 gotować się do natychmiastowej akcji. Powtarzam - zespoły Sabre natychmiast w gotowości! - West Ford - powiedziała Liz. - Wioska nazywa się West Ford. Kilkanaście nakładających się głosów. Biegnący ludzie, wizg śmigieł, podświetlony hangar niknący gdzieś w dole pod nimi.
63
ielony Człowiek" był dużym, bezpretensjonal nie urządzonym pubem z długim dębowym barem i robiącą wrażenie ilością kranów do piwa. W środku nie było szafy grającej ani automatów do gier, ale klientela była młoda, głośna i wesoła. Chmury papie rosowego dymu unosiły się nieco nad poziomem głowy. Po krótkim poszukiwaniu Jean i Denzil znaleźli stolik przy ścianie i chłopak ruszył, by kupić pierwszą kolejke. Gdy czekał na piwo przy barze, Jean zauważyła, jak dla pewności przeliczał pieniądze. Wrócił do stolika ze szklankami mocnego Suffalk Ale dla obojga. Jako muzułmanka Jean nie piła alkoholu już od kilku lat, ale Faraj zasugerował, że nie powinna, odmawiać przynajmniej jednego drinka, żeby pokazaó dobrą wolę. Piwo miało kwaśnawy posmak, ale nie było nieprzyjemne w smaku. Pozwoliło Jean zająć czymś dłonie i co ważniejsze - oczy, w czasie gdy rozmawiali. Wcześniej popełniła błąd i spojrzała Denzilowi w oczy napotykając jego szczere, zaciekawione spojrzenie j co okazało się dla niej prawie nie do wytrzymania.
Z
464 STELLA RMINGTON Rozmowa z chłopakiem była trudniejsza niż początkowo sądziła. Był nieśmiały i niezręczny, ale jednocześnie wrażliwy, otwarty i dobry. Strasznie przejmował się tym, żeby dobrze bawiła się w jego towarzystwie, rozpaczliwie poszukując tematów do rozmowy, które mogłyby ją zainteresować. Nie patrz na niego, patrz poprzez niego - powiedziała sobie, ale niewiele to pomogło. Była tuż obok, prawie w intymnej odległości od młodego mężczyzny, którego zaczynała bardzo lubić. I którego planowała zabić. Kiedy nadeszła jej kolej na kupowanie drinków, wróciła do stolika z nową szklanką dla każdego z nich. Jej pierwsza szklanka wciąż była wypita dopiero w połowie. - Dla zaoszczędzenia czasu - powiedziała. - Robi się tutaj tłoczno. - Prawdziwy tłok jest wtedy, kiedy przychodzą tu Amerykanie - powiedział. - Nie mówiąc o tym, że wtedy my, miejscowe chłopaki, mamy małe szanse u dziewczyn. - To czemu nie ma ich tu dzisiaj? - Mają szlaban. Zdaje się, że jest jakiś alarm terrorystyczny. Były jakieś morderstwa w okolicach Brancaster i mówi się, że to może mieć coś wspólnego z Marwell. - Co to jest Marwell? - To jedna z baz RAF, wykorzystywanych przez amerykańskie lotnictwo. No wiesz, tak jak Lakenheath... Mildenhall... - Ale co to ma wspólnego z Brancaster? Zdaje się, że to tam ludzie przyjeżdżają na żagle?
RYZYKO ZAWODOWE
465
- Szczerze mówiąc, nie śledziłem całej sprawy zbyt uważnie. Mój ojczym mi mówił, on jest... Czekała, aż skończy zdanie. Denzil zająknął się i spojrzał na swoje piwo. - On jest, hmm... jest dużo lepiej zorientowany niż ja w lokalnych sprawach. Podobno ludzie, którzy popełnili te morderstwa na wybrzeżu, zamierzają zaatakować jakoś Marwell. - Czemu? - Naprawdę, nie śledziłem całej sprawy. Nie spędzałem zbyt wiele czasu w domu w ostatnich dniach. - To jakoś niedaleko stąd? - Marwell? Około trzynastu mil - uniósł szklankę do góry, jakby chciał sprawdzić, czy nie trzęsie mu się dłoń. - Biorąc pod uwagę, że wysłali tam trzy bataliony wojska, to myślę, że jesteśmy raczej... Spojrzała na niego. Czuła teraz jak w głowie lekko szumi jej wypity alkohol. - A jeśli tak by nie było? Jeśli mielibyśmy zginąć tej nocy? Czułbyś, że żyłeś... wystarczająco długo? - Wiesz... To raczej ciężko... - Ale czy czułbyś? Byłbyś gotowy? Zmrużył oczy i uśmiechnął się. - Pytasz na poważnie? Wzruszyła ramionami. - Tak. - OK. Jeśli musiałbym, no, umrzeć, to myślę, że to równie dobry moment jak każdy inny. Moja mama wyszła ponownie za mąż parę lat temu i jest szczęśliwa po raz pierwszy, odkąd pamiętam. Mam małą siostrzyczkę - siedemnaście lat młodszą ode mnie, wyobrażasz sobie, siedemnaście lat młodszą ode mnie - która właściwie nawet
466 STELLA RIMINCTON nie miała okazji mnie poznać, więc moja śmierć nie będzie dla niej tragedią, moja mama zawsze będzie miała jeszcze ją. Poza tym właściwie jeszcze nic nie osiągnąłem w życiu, nic nie zrobiłem, więc w tym sensie nie będzie specjalnej straty, no więc... Tak, właściwie, jeśli musiałbym zginąć, to teraz jest równie dobry moment jak każdy inny. - A twój ojciec? Twój prawdziwy ojciec? - Cóż... odszedł od nas lata temu, kiedy byłem jeszcze małym chłopcem, więc trudno mi mówić, żeby jakoś się o nas troszczył... - potarł oczy. - Lucy, naprawdę cię lubię, ale czy musimy o tym rozmawiać? Pokręciła głową, unikając jego spojrzenia. Dopiła swoją szklankę i pochyliła ją w jego stronę. - Mógłbyś...? - Jasne. Szum w jej głowie przypominał odległe morze, zupełnie jakby przyłożyła ucho do wielkiej muszli. Wczoraj rano zastrzeliła chłopaka, mniej więcej w tym samym wieku jak ten, z wytłumionego rosyjskiego pistoletu. Uśmiechnęła się do niego i ściągnęła spust, czując stłumiony odrzut, a potem widząc, jak jego mózg rozprysnął się we wnętrzu bagażnika. Teraz była narodzonym na nowo Dzieckiem Niebios, i w końcu zrozumiała, co tak bawiło instruktora w Takht-i-Suleiman - bawiło tak bardzo, że regularnie doprowadzało go do paroksyzmów niezrozumiałego śmiechu. Odrodziła się martwa. Tak jak obiecywano, ten moment zmienił wszystko. Przełączył w niej jakiś przełącznik, zablokował obwody i sparaliżował sieci. Przedtem bała się, że będzie czuła zbyt wiele; zamiast tego, co było nieskończenie gorsze, nie czuła nic. Ostatniej nocy, na przykład, oboje z Farajem byli jak zombie. Spleceni
RYZYKO ZAWODOWE 467 w uścisku, podrygujący jak pobudzane prądem martwe żaby w laboratorium. Jessika. Odsunęła od siebie pytanie o dziecko. Podniosła rękę do ust i ugryzła się tak mocno, jak tylko umiała. Gdy otworzyła szczęki, na skórze widać było dwa czerwone półksiężyce śladów po zębach, podchodzące krwią. Nawet jeśli to bolało, nie miało już żadnego znaczenia. Przez chwilę, ułamek sekundy, czuła obecność swojej prześladowczyni. - ...kolejna szklanka dla Mademoiselle Lucy. Nie jesteś zamężna, prawda? - Nie, w żadnym wypadku, nie - upiła łyk. - Powiedz mi więc niezamężna Lucy, gdzie właściwie się zatrzymałaś w okolicy i czemu chodzisz do pubów z nieznajomymi? Bliskość ośmieliła go i uspokoiła. Powoli pochyliła głowę, aż jej czoło dotknęło krawędzi szklanki. - To dobre pytanie - odpowiedziała. - Ale bardzo trudno na nie odpowiedzieć. Pochylił się ku niej. - Spróbuj. Milczała. Upiła duży łyk piwa. I jeszcze jeden. - Albo nie próbuj, jeśli nie chcesz - mruknął, prostując się i patrząc gdzieś w bok. Alkohol krążył w jej żyłach. W starych czasach, jeszcze z Megan, nigdy nie potrzebowała wiele. Parę szklanek i odpływała. - Gdybym ci powiedziała, że ta rozmowa, jaką właśnie odbyliśmy, była najważniejsza w twoim życiu... - Ja... - wyglądał na zdezorientowanego. - Możliwe, że tak jest. Zobaczyła, jak w jego oczach budzi się zrozumienie, że ten wieczór jednak nie skończy się magicznie. Że ona
468 STELLA RIMINCTON jest tylko jeszcze jedną trudną, humorzastą kobietą, która do niego nie pasuje. Podniosła jego rękę. Była duża, ciepła, lekko wilgotna od szklanki piwa. Trzymając jego palce, badała wnętrze dłoni i w tej samej chwili coś - a właściwie wszystko stało się zupełnie oczywiste. Roześmiała się na głos. - Spójrz - powiedziała. - Masz długie życie przed sobą! - Jesteśmy długowieczną rodziną - powiedział ostrożnie. Uśmiechnęła się do niego, puściła jego dłoń i dopiła piwo. - Daj mi na chwilę kluczyki od auta - powiedziała. - Muszę coś zabrać. Po wyjściu z pubu, w samochodzie, włożyła plecak i zapięła na wierzchu kurtkę. Gdy wróciła już ubrana, Denzil spojrzał na nią z rezygnacją. - Zamierzasz zniknąć, prawda? I nigdy się niczego o tobie nie dowiem. - Zobaczymy - powiedziała. Dotknęła dłonią jego policzka i wyszła. Na zewnątrz deszcz łagodnie obmywał jej twarz. Nie czuła nawet tego, że idzie; ruch bardziej przypominał unoszenie się nad ziemią, było jej tak lekko na duszy jak nigdy. To nie była kwestia racjonalizowania sobie różnych spraw - po prostu nie zamierzała tego zrobić. Wyzwoliła się z posłuszeństwa wobec kogokolwiek, ze wszelkich przysiąg, na zawsze. Nie mogli jej zabić; ani Faraj i jego ludzie, ani ci którzy ją ścigali. Ona już była martwa. Nie wiedziała, jak długo szła. Zapewne nie dłużej niż piętnaście minut. Piwo wypełniało jej pęcherz, więc kucnęła obok drogi z bojówkami opuszczonymi do kostek -
RYZYKO ZAWODOWE
469 jak kiedyś w Takht-i-Suleiman - i zobaczyła jak Denzil wraca swoją hondą accord. Ruszyła dalej. Zupełnie, jakby stała w miejscu, a ziemia pod jej stopami przesuwała się sama. Uśmiechała się, a łzy spływające jej po policzkach mieszały się z deszczem. Odgłos nadlatujących helikopterów, najpierw nikły, rósł z każdą chwilą, aż stał się pełnym furii rykiem otaczającym ją ze wszystkich stron. Tuż przed nią rozciągało się pole do krykieta, oświetlone z nieba przez reflektory niczym scena mającego rozegrać się teatralnego spektaklu. W środku sceny, kołysząc się na kołach, przysiadła Puma Armii, z której wyskakiwał właśnie chór postaci w czarnych kombinezonach, kolejno zajmujący swe miejsca na scenie. Pistolety maszynowe, maski. SAS. W tle błyski szafirowych migaczy policyjnych wozów odbijających się od frontu budynku, kolejne biegnące postacie, odbite echo megafonu. Jean D'Aubigny szła dalej. Chciała powstrzymać łzy, ale piękno tego widowiska, dbałość o detale - to było po prostu zbyt wiele. Resztkami świadomości zarejestrowała zwielokrotniony szczęk przeładowywanej broni, zobaczyła sylwetki policyjnych snajperów na budynkach. Ale oto w środku sceny, podświetlonej przez policyjny śmigłowiec, zobaczyła drobną, pełną napięcia postać, którą natychmiast rozpoznała. Ciemne, zaczesane do tyłu włosy kobiety odsłaniały jej twarz, skórzaną kurtkę miała zapiętą pod szyją. Jean uśmiechnęła się. Wszystko to wyglądało znajomo. Odgrywała tę scenę w wyobraźni już niezliczoną ilość razy. - Wiedziałam, że tu będziesz - zawołała, ale wiatr i hałas wirników porwał jej słowa.
470 STELLA RIMINGTON kryty w pawilonie Faraj obserwował, jak policja i siły specjalne zaroiły się na terenie. Widział, że już jest martwy. Widział żołnierzy wyskakujących z Pumy, pole krykietowe zalane światłem, policyjnych strzelców zjeżdżających na linach ze śmigłowców na otaczające dachy. Dzięki lornetce był jednak pewien jednego: że chłopak wjechał hondą do garażu parę minut wcześniej. Bomba musiała być w samochodzie, patrzył więc z napięciem na frontowe drzwi. Nie wiedział, gdzie, była dziewczyna, zapewne w środku domu z chłopakiem, ale musiał działać teraz, zanim policja nie zdąży ewakuować domu i cała ich operacja będzie daremna. Z kieszeni kurtki wyjął radiowy detonator, ucałował go, pożegnał w myślach bojowniczkę Asimat, wyszeptał imiona tych, których kochał - swego ojca i Farzany.
U
dy kobieta weszła niepewnie na oświetlone pole do krykieta, Liz zdała sobie sprawę, że spogląda na Jean D'Aubigny. Miała przycięte włosy, a jej twarz była dużo szczuplejsza, rysy ostrzejsze od tamtych, okrągłych rysów nastolatki, które widziała na plakatach, ale to była ona. Miała na sobie zieloną nieprzemakalną kurtkę, rozpiętą. Pod nią widać było sweter i jasnoszarą torbę przełożoną skośnie przez ramię. Gdy ich oczy się spotkały, dziewczyna uśmiechnęła się, tak jakby też ją rozpoznawała, a jej usta poruszyły się, jakby coś mówiła. Nie wygląda na swoje dwadzieścia cztery lata, pomyślała Liz. Przez moment patrzyły na siebie, gdy nagle noc zafalowała i rozdarła się na strzępy. Uderzeniowa fala ciemności runęła z rykiem w stronę Liz - unosząc ją i rzuca-
G
RYZYKO ZAWODOWE 471 jąc w powietrze, jak zerwaną ze sznurków marionetkę. Ziemia wybiegła jej na spotkanie i przez chwilę jeszcze fala eksplozji przetaczała się nad jej głową, wyciągając powietrze z jej płuc, gdy leżała bez zmysłów. Wreszcie zapadła cisza - długa cisza, jak się zdawało - w czasie której spadały z nieba kawałki ziemi, ubrań i ciała. Gdy uniosła pękającą z bólu głowę, zobaczyła w oślepiającym świetle szperaczy wokół siebie bezgłośnie poruszających się ludzi. Obok niej policjant trwał na czworakach, porwany mundur zwisał luźno, krew płynęła mu z uszu, nosa i ust. Po drugiej stronie dostrzegła nieruchomą postać Dona Whittena leżącego twarzą do ziemi i wstrząsanego drgawkami, obok niego siedział nieruchomo oficer armii, patrząc niewidzącym wzrokiem, z krwią kapiącą z uszu. W jej własnych uszach brzmiał wciąż wysoki przenikliwy pisk. Nieludzki, przypominający nieustające echo. Inny policjant podbiegł do niej i coś krzyczał, ale nic nie słyszała i machnęła, żeby odszedł. Znów tłum biegających postaci, gdy reflektory śmigłowców przeniosły się, by oświetlić pawilon i lasek po drugiej stronie krykietowego pola. Musieli znaleźć Mansoora. - Żywy! - próbowała krzyczeć, dźwigając się na kolana i czując znów na twarzy padający deszcz. - Musimy go mieć żywego! - ale nie słyszała nawet własnego głosu. Biegła, ślizgając się na mokrej trawie, odpychając z drogi Wendy Clissold i inną postać obok. Biegła w stronę jednego z zespołów SAS, który szybko kierował się w stronę pawilonu. Każdy krok był jak uderzenie młota w tył jej czaszki, w ustach czuła słodkawy, żelazisty posmak krwi. Nie słyszała prawie nic poza nieustającym
472 STELLA RIMINGTON piskiem w uszach i łoskotem śmigłowców, nie spostrzegła też Bruno Mackaya, dopóki nie rzucił się naprzód, łapiąc za mokre nogawki jej dżinsów. Ściął ją z nóg i przytrzymał. Jęknęła, oszołomiona. - Bruno, my... nie widzisz, że my... - Nie ruszaj się Liz - rozkazał jej, przytrzymując jej ręce. - Proszę, jesteś w szoku. Jego głos był ledwie słyszalnym szeptem. Odsłoniła zakrwawione zęby i spróbowała się wyrwać. - Powiedziałem nie ruszaj się! Pozabijasz nas. Leżała więc unieruchomiona. Widziała jak światło szperaczy wybieliło pawilon. Dzień w nocy. Nie była nawet pewna, co chciałaby teraz zrobić. - Nic mi nie jest - wydusiła z siebie. - Coś ci jest - syknął. - Masz silny wstrząs po eksplozji. Musimy się stąd zabierać. Jeśli dojdzie do strzelaniny, to lepiej... - Musimy mieć Mansoora żywego. - Wiem. Ale teraz cofnijmy się, proszę. Niech SAS zajmie się swoją robotą. Czterej żołnierze podeszli do pawilonu z MP5 uniesionymi w gotowości. W tym samym momencie frontowe drzwi otworzyły się powoli i ukazała się w nich drobna, żylasta postać o orlich rysach. Mansoor wyszedł na oświetlony ganek pawilonu i mrużył oczy przed światłem reflektorów. Miał na sobie dżinsy i szarą podkoszulkę. Ręce trzymał w górze, nie miał broni. Liz patrzyła na niego, zafascynowana. Widziała, jak krople deszczu znaczą jego koszulkę ciemnymi plamami. Mackay jednak ledwie spojrzał w jego stronę i w tym
RYZYKO ZAWODOWE 473 samym momencie Liz zrozumiała, co się zaraz stanie i dlaczego. Przez chwilę wszystko zamarło, gdy nagle jeden z żołnierzy SAS krzyknął - Granat! Lekko pochylając się do przodu, z odległości nie większej niż siedem metrów, ubrani na czarno mężczyźni oddali po kilka strzałów w klatkę piersiową Faraja Mansoora. Liz patrzyła, nie mogąc wydobyć głosu, jak jego ciało podryguje i pada na ziemię po kolejnych trafieniach. Zapadła krótka cisza i wtedy jeden z SAS-owców podszedł do ciała i z pozorną beztroską jeszcze dwukrotnie strzelił w szyję leżącego mężczyzny. Deszcz spływał po twarzy Liz, gdy patrzyła na oświetloną reflektorami scenę. Poczuła jak Mackay chwyta ją od tyłu za ramiona i pomaga wstać, wyszarpnęła mu się ponownie. Czuła jak krew na jej twarzy zaczyna krzepnąć, zimne krople deszczu spływały jej z włosów na kark i dalej po plecach. Prawie płakała z wściekłości. - Czy ty sobie zdajesz sprawę - czy ty sobie kurwa zdajesz sprawę - co zrobiłeś? Głos Mackaya był spokojny, pełen cierpliwości. - Liz - powiedział. - Opanuj się.
64
N ie zwracała uwagi na odgłos kroków. Co ją to obchodzi. Znów zaczęła odpływać, ale usłysza ła - jakby z daleka - jak ktoś wymawia jej imię, Potem znów kroki. Niechętnie otworzyła oczy. Nie potrafiła sobie przy pomnieć, gdzie się znajduje, ale jasne światło wlewające się przez cienkie bawełniane zasłony powiedziało jej że musiał być już późny ranek. Zamrugała. Pokój był prze stronny, o błękitnych ścianach. Pomiędzy jej łóżkiem a oknem stał stalowy stojak kroplówki i zbiornik z tlenem na ruchomym wózku. Liz poczuła, że ma w nozdrzach przewody do oddychania. Łóżko, na którym leżała było wymoszczone poduszkami, a materac ustawiony pod wygodnym kątem. Gdzieś z zewnątrz, z daleka, dolatywał niski pomruk odrzutowych silników. Stopniowo otulająca wszystko mgła narkozy ustępo wała. Faraj Mansoor i Jean D'Aubigny byli martwi to wiedziała na pewno. Ale fragmenty wydarzeń poprzed niego wieczoru uciekły jej na zawsze - eksplozja ładunku i następujący po niej wstrząs zrobiły swoje. Zapamiętała jednak coś, co wystarczyło jej za wszystko inne - po
476 STELLA RIMINCTON śmierci Mansoora odrzuciła pomoc Bruno Mackaya, gdy chciał ją zaprowadzić do karetki. Przeszła sama pół drogi, zanim upadła na kolana i dopiero paramedycy z Korpusu Powietrznego Armii ułożyli ją na noszach. Pamiętała też ukłucie igły wbijanej w rękę, miękkie pocałunki deszczu na twarzy, syreny i niebieskie światła. Potem ruch helikoptera, transowy rytm jego pracujących silników i trzaski radia. Potem już nic więcej. Wyciągnęła przewody oddechowe z nosa. Głowa wciąż ją bolała, w ustach miała trudny do określenia, gęsty, zastały posmak. Nie czuła ani zimna, ani ciepła. Miała na sobie białe szpitalne ubranie sznurowane z tyłu na troczki. Drzwi otworzyły się i do pokoju weszła młoda kobieta, blondynka w wojskowych spodniach i T-shircie USAF. - Cześć! Jak samopoczucie dziś rano? - Eee... OK, tak mi się wydaje - Liz zamrugała, starając się utrzymać stabilną pozycję. - Gdzie ja jestem? - W Marwell. W szpitalu bazy sił powietrznych. Jestem doktor Beth Wildor - lekarka miała bezpośrednie podejście i wspaniałe zęby. Liz skinęła głową. - Aha, OK. Hmm... Czy mogę wstać? - Dobrze, pozwolisz tylko, że rzucę na ciebie okiem? - W porządku. Przez następne dziesięć minut dr Wildor zaglądała jej w oczy i uszy, sprawdzała jej słuch, zmierzyła ciśnienie i przeprowadziła parę innych testów, notując wyniki. - Ma pani niezwykłe zdolności do regeneracji, panno Cariyle. Nie przypominała pani nawet kobiety, kiedy tu panią przywieziono zeszłej nocy.
RYZYKO ZAWODOWE 477 - Obawiam się, że niewiele z tego pamiętam. - Nazywamy to traumą powybuchową. Niektóre ze wspomnień z wczorajszych wydarzeń raczej już do pani nie wrócą, ale w tej sytuacji może to nie jest taka zła rzecz. - Czy ktoś zginął? - Poza terrorystami? Nie. Są ranni, ale nikt nie zginął. - Dzięki Bogu. - Jak najbardziej. Pani jest z policji, prawda? - Z Home Office. Czy mogę teraz wstać? - Wie pani co, panno Carlyle, myślę, że raczej powinna się pani oszczędzać. Czemu nie przyjmie pani swojego gościa tuta), a kiedy skończę mój obchód jeszcze porozmawiamy? - Mam gościa? - W rzeczy samej - powiedziała lekarka z porozumiewawczym błyskiem zębów. Wydaje się bardzo przejęty pani stanem. - Jeśli nazywa się Mackay, nie życzę sobie z nim rozmawiać. - Nie sądzę, żeby podał takie nazwisko. Nazywa się... - spojrzała do notatnika - pan Wetherby. - Wetherby? Liz poczuła niewytłumaczalny dreszcz zaskoczenia. - Jest tutaj? - Czeka na zewnątrz - Amerykanka spojrzała na nią uważnie. - Rozumiem, że jest mile widziany? - Jest bardzo mile widziany - odpowiedziała Liz, bez powodzenia próbując ukryć uśmiech, który pojawił się na jej twarzy.
478 STELLA RMINGTON - OK! Może przydałaby się minutka czy dwie żeby się odświeżyć? - To prawda. - Powiem mu, żeby zaczekał pięć. Gdy dr Wildor wyszła, Liz opuściła ostrożnie nogi z łóżka i podeszła powoli do umywalki. Czuła się niepewnie, a odbicie twarzy w lustrze zaszokowało ją. Wyglądała na zmęczoną i sponiewieraną, wokół oczu miała sińce po wybuchu. Zrobiła co się dało przy pomocy zapakowanej szczelnie kosmetyczki, którą znalazła przy łóżku, i czując się trochę absurdalnie i śmiesznie, ponownie usadowiła się na łóżku. Wetherby wszedł, niosąc kwiaty. Liz trudno było sobie wyobrazić taką scenę, ale oto był, rozsiewając wkoło tropikalny zapach. - Gdzie je mogę zostawić? - spytał, rozglądając się zmartwionymi, nieuważnymi oczami. - Może w umywalce? Są piękne, dziękuję. Przez chwilę zajmował się kwiatami, stojąc do niej tyłem. - Więc... jak się czujesz? - spytał. - Lepiej niż wyglądam. Usiadł niezręcznie na drugim końcu łóżka. - Wyglądasz... cóż, cieszę się, że nie jest gorzej. Teraz dotarło do Liz, że wizyty w szpitalach musiały być stałym elementem życia Wetherby'ego i poczuła ukłucie wstydu, że leży tu jak jakaś tragiczna heroina, kiedy tak naprawdę nic jej właściwie nie dolega. - Jak rozumiem, nikt po naszej stronie nie zginął? - Inspektor Whitten jest w pokoju obok. Dostał odłamkiem - prawdopodobnie obudową bomby, jak są-
RYZYKO ZAWODOWE 479 dzą - i stracił sporo krwi. Paru ludzi z Armii też oberwało, mamy też jakiś tuzin przypadków traumy powybuchowej, takich jak twój. Ale tak jak powiedziałaś, wszyscy żyją. Za co w dużej mierze musimy podziękować właśnie tobie. - W tej sprawie nie brakuje trupów - odwróciła wzrok. - Wiesz już o Faraju Mansoorze, prawda? Kim tak naprawdę był? Spojrzał na nią z wyrazem zaskoczenia. - Może porozmawiamy przy śniadaniu? - Bardzo chętnie. Spojrzał na drzwi. - Poproszę, żeby coś nam przynieśli. Na co masz ochotę? - Chciałabym się ubrać. Poszukajmy kantyny czy czegoś. Nie lubię jeść w łóżku. - Wolno ci chodzić? Nie chciałbym podpaść tej kobiecie z zębami. - Zaryzykuję - uśmiechnęła się Liz, świadoma tej niezręczności protokołu, uniemożliwiającej im używania swoich imion. Niesiona nagłym uczuciem radości wyszła z łóżka i zrobiła piruet w bezkształtnej szpitalnej sukni. Wetherby wstał, skłonił się z przesadną rycerskością i wyszedł. Liz patrzyła w ślad za nim i nagle, przypominając sobie, że szpitalna suknia nie miała pleców, zaczęła się śmiać. Przez chwilę nie czuła się całkiem normalna. Nigdzie nie było jej własnego ubrania, ale za to w szafce przy łóżku jakaś troskliwa ręka ułożyła komplet nowej bielizny, adidasy, koszulkę z logiem GO WARTHOGS! i nowy komplet szarych sportowych dresów. Wszystko pasowało idealnie. Tak ubrana, otworzyła drzwi.
480 STELLA RIMINGTON - Chodź za mną - powiedział Wetherby. - Świetny strój, tak swoją drogą. Wyszli na asfaltową drogę. Na zewnątrz panował przejmujący ziąb. W oddali, na pasie, widać było groźną szarą falangę szturmowych Thunderboltów. - „Gdy pustynię uczynią, nazywają to pokojem". - Kto to powiedział? - spytała Liz. - Tacyt. „O podbojach rzymskich". Spojrzała na niego. - Domyślam się, że byłeś całą noc na nogach, śledząc rozwój wydarzeń? - Byłem na spotkaniu COBRA, kiedy zadzwoniłaś, mówiąc, że lecicie śmigłowcem do West Ford. Pięć minut później policja poinformowała o eksplozji i około dwunastu rannych lub zabitych, po chwili przyszedł też raport o jakiejś strzelaninie SAS. Cała Downing Street była wtedy na nogach, jak się pewnie domyślasz, ale do tamtej chwili udało mi się już wyciągnąć konkretne fakty z Jima Dunstana - włącznie z tym, że jesteś ranna. Uśmiechnął się kwaśno. - Premier był oczywiście bardzo przejęty. Powiedział mi, że modlił się o twoje zdrowie. - Pewnie dzięki temu ocalałam. Ale powiedz mi; widziałam tylko urywki tego, co się stało. Czy starczyło czasu, by ewakuować rodzinę Delvesów? Jeden z policjantów w moim śmigłowcu próbował się do nich dodzwonić, ale linia była cały czas zajęta. Wetherby skinął głową. - Ewakuacja terenu była głównym zmartwieniem Dunstana, zwłaszcza że większość miejscowych sił była wtedy dobre dwanaście mil dalej, pilnując bazy. W końcu udało mu się przesłać
RYZYKO ZAWODOWE 481 ostrzeżenie ochronie Delvesa, a oni zdążyli ewakuować i dom i pobliski pub. - Gdzie umieścili ludzi? - W kościele po drugiej stronie wioski, o ile wiem. - A w międzyczasie my wylądowaliśmy na tym polu do krykieta. I wtedy pojawiła się Jean D'Aubigny. Pamiętam, jak szła w moją stronę. Co się stało? Czemu nie poszła do celu? - Nie wiemy. Wygląda na to, że w ostatniej chwili zmieniła zdanie. Miała przy sobie bombę, a Mansoor miał nadajnik. Sądzimy, że to on zdetonował ładunek. Z tego, co wiem, po eksplozji nastąpił totalny chaos. Helikoptery szukały Mansoora, ktoś wykrył ślad cieplny w starym pawilonie i jeden z zespołów SAS ruszył by to sprawdzić. Czego, jak słyszałem, byłaś bezpośrednim świadkiem - dodał z przekąsem. - Będę miała o tym dużo do napisania w moim raporcie - mruknęła Liz. - Bez obaw. - Mam nadzieję. Stołówka była ogromna - prawdziwy ocean automatów z napojami, stolików i metalowych krzesełek na paru tysiącach metrów. Późnym rankiem ruch był tu niewielki - na sali było może z tuzin innych osób, głównie w sportowych ubraniach - i tylko ich dwoje stało przy bufecie z tacami. Liz wzięła sobie kawę, sok pomarańczowy i tost. Wetherby ograniczył się do kawy. - Spytałaś mnie, czy wiem kim naprawdę był Faraj Mansoor - powiedział, mieszając uważnie cukier. - To prawda.
482
STELLA RIMINGTON
- Odpowiedź brzmi: tak. Geoffrey Fane powiedział mi to dziś rano. Przyleciałem z nim tutaj helikopterem. - A gdzie teraz jest Fane? - Zapewne właśnie rozmawia z Mackayem w drodze powrotnej do Londynu. Liz patrzyła z niedowierzaniem gdzieś w głąb ogromnej kantyny. - Skurwiele. Skurwiele! Umyślnie trzymali nas w nieświadomości. Patrzyli, jak się męczymy. Patrzyli, jak giną ludzie. - Tak by to wyglądało - powiedział Wetherby. - Jak na to wpadłaś? - Zachowanie Mackaya ostatniej nocy. Kiedy Mansoor wyszedł z pawilonu z rękami do góry - polowaliśmy na niego od tygodnia, pamiętaj - Mackay ledwie rzucił na niego okiem. Właściwie cały czas odwracał głowę, jakby nie chciał, żeby tamten go rozpoznał. - Mów dalej. - Oni się znali. To jedyne możliwe wyjaśnienie. Wetherby przyglądał się bez ciekawości maszynie z coca-colą. - Faraj Mansoor był człowiekiem MI6, tak jak przed nim jego ojciec. Według wszystkich źródeł był świetnym agentem. Bardzo odważnym i zrównoważonym. - A Mackay go prowadził? - Dostał go w spadku. Mackay przyjechał do Islamabadu mniej więcej w czasie amerykańskiej interwencji w Afganistanie, i czytając między wierszami, przyciskał Mansoora zbyt mocno. Z jakiegoś powodu, Mansoor kazał Mackayowi się odczepić. Powiedział, że jest bardzo uważnie obserwowany i nalegał na tymczasowe zawieszenie jakichkolwiek kontaktów.
RYZYKO ZAWODOWE 483 - Więc Mackay się odczepił? - Nie miał specjalnego wyboru. Mansoor był najlepszym agentem Szóstki w rejonie. Trzeba mu było iść na rękę. - A wtedy USAF zabił mu rodzinę. - No właśnie. Tragiczny przypadek albo zabójcza niekompetencja, zależy, jaką wersję wolisz, w każdym razie Mansoor uznał to za zemstę. Karę za zerwanie kontaktu z Mackayem. Więc - co może nie jest dziwne - wykonał zwrot i przystał do dżihadystów. Jego ojciec i narzeczona nie żyli, więc do niego należało dokonanie zemsty. To kwestia honorowa, jak wiele innych w tamtych realiach. - Oko za oko. - Dokładnie. - I wtedy pojawia się D'Aubigny. - Tak, pojawia się D'Aubigny. Gdzieś w Paryżu, mniej więcej w tym samym czasie, mówi swoim przełożonym, że ma cenne informacje: wie gdzie znajduje się prywatna rezydencja dowódcy bazy w Marwell. Wiadomość rusza w świat i planiści ITS zdają sobie sprawę, że mogą za jednym zamachem załatwić parę symbolicznych celów. A to zbyt cenna okazja, żeby ją przepuścić. Liz opuściła głowę. - Sądząc po zachowaniu Faraja Mansoora na koniec, powiedziałabym, że dla niego to była sprawa czysto osobista. Kiedy zobaczył, że nie może wyeliminować rodziny Deh/esa, po prostu się poddał. Miał przecież broń, myślę, że mógłby z łatwością zdjąć przynajmniej jednego z tych gości z SAS, ale w tych okolicznościach... - wzruszyła ramionami. - Powiedziałabym, że przestał widzieć sens dalszego zabijania. Pewnie nawet nie był wrogiem Zachodu.
484 STELLA RIMINCTON Wetherby potarł czoło. - Możliwe, że masz rację. - Powiedz mi coś. Jeśli nasze informacje o Pakistanie docierają do nas za pośrednictwem Szóstki, a oni, jak widać, ukrywali informację o Mansoorze, to jak ustaliłeś, że to jego rodzina została zabita przez USAF? Wetherby spojrzał na nią z tajemniczym uśmiechem. - Główny kontakt Szóstki w Pakistanie, jak wiesz, jest związany z ISI i odpowiada przed ministerstwem obrony. Szóstka niechętnie rozmawia z Biurem Wywiadu, które odpowiada przed ministerstwem spraw wewnętrznych i których poglądy na temat ISI są, powiedzmy, raczej krytyczne. - A ty masz kumpli w Biurze Wywiadu? - spytała Liz. - Mam tam jednego czy dwóch przyjaciół, tak. To są ludzie, z którymi mogę się bezpośrednio kontaktować, jeśli będzie to konieczne. Rzuciłem im hasło Faraj Mansoor i po sprawdzeniu okazało się, że jest podejrzanym terrorystą, którego ojciec i narzeczona zginęli w Daranj. Nie wiedzieli, co prawda, i ja też o tym nie wspominałem, że Mansoor był brytyjskim agentem. - Więc czemu - czemu - ani Fane ani Mackay nie powiedzieli nam tego wszystkiego? Przecież zrozumielibyśmy, prawda? Utrzymalibyśmy tajemnicę? - To kwestia dzielenia się informacjami - powiedział Wetherby. - Fane widzi to tak, że albo musieliby powiedzieć o tym wszystkim - włącznie z Amerykanami - albo nikomu. Więc bardzo szybko doszli do wniosku, że nie powiedzą nikomu. - Czemu?
RYZYKO ZAWODOWE
485
- Załóżmy, że Mansoorowi by się udało. Wysadziłby w powietrze jakiś londyński klub albo wyrządził poważne szkody w jakichś instalacjach obronnych, zabijając wielu ludzi, a potem świat dowiedziałby się, że to były agent MI6. Konsekwencje byłyby niewyobrażalne. - A jeśli te instalacje byłyby amerykańskie, albo ci ludzie byliby Amerykanami... - Dokładnie. To by było nie do pomyślenia. Uznali, że lepiej siedzieć cicho, poczekać, aż go znajdziemy i wyeliminować, zanim zacznie mówić. Liz pokiwała głową. - Przepraszam. Rozumiem polityczne czynniki, ale nadal uważam, że to, co stało się wczorajszej nocy, jest niewybaczalne. To było zwyczajne morderstwo, po prostu. Nie było żadnego granatu. Ten człowiek stał tam z rękami w górze, nie miał broni. - Liz, obawiam się, że to akademicka dyskusja. Mansoor i D'Aubigny zabili kilka niewinnych osób, a teraz sami nie żyją. Jeśli chodzi o akcję SAS, będzie oczywiście śledztwo, ale chyba możesz przewidzieć jego wynik. Ponownie pokiwała głową. Za długimi oknami stołówki rozciągał się ciemny, groźny horyzont. Grupa młodych Amerykanów minęła ich, przyglądając się w przelocie, i wyszła z kantyny. Liz patrzyła przez chwilę na swoją pustą filiżankę po kawie. - Przegraliśmy, prawda? Wetherby pochylił się nad stolikiem i ujął jej dłonie. - Wygraliśmy Liz. Uratowałaś tamtą rodzinę. Nikt nie zrobił więcej niż ty. - Byliśmy zawsze o krok za nimi. Próbowałam przewidzieć, co zrobi DAubigny, ale nie potrafiłam. Nie potrafiłam przeniknąć do jej myśli.
486 STELLA RIMNGTON - Dotarłaś dalej niż ktokolwiek inny. - W chwili, kiedy zginęła patrzyłyśmy sobie w oczy. Zdaje się, że nawet próbowała mi coś powiedzieć. Ale nie usłyszałam, co mówiła. Wetherby nie powiedział nic. Nie puścił jej dłoni, a ona nie próbowała ich zabrać. - Co teraz zrobimy? - spytała wreszcie Liz niepewnie. - Myślę, że znajdziemy kogoś, kto podrzuci nas do Swanley Heath i zabierzemy stamtąd twój samochód. Potem, pomyślałem, że odwiozę cię do Londynu. - OK - powiedziała Liz.
OD AUTORKI
d lat marzyłam, by napisać thriller i jego główna bohaterka, Liz, tkwiła przez cały ten czas w mojej głowie. Zmieniała się i rozwijała przez wszystkie te lata, tak jak zmieniałam się i ja. Sporo w niej elementów autobiografii, ale czerpie ona też z kilku innych kobiet - oficerów wywiadu, które poznałam przez lata mej zawodowej kariery. Pozostałe główne postacie tej powieści są całkowicie fikcyjne, podobnie jak sama fabuła. Po raz pierwszy jej pomysł narodził się w czasie rozmowy przy pewnym obiedzie w Winstube Gilg w Mittelbergheim, w Alzacji, w czerwcu 2001 roku. Muszę tu podziękować Johnowi Rimingtonowi, który w tym obiedzie uczestniczył, jak również tokajowi Gilg Pinot Gris, który ożywiał rozmowę i pobudzał wyobraźnię. Praca pisarza i oficera wywiadu różnią się skrajnie, cokolwiek by się komuś mogło wydawać. Gdyby nie wsparcie i zachęta Sue Freestone, mojego wydawcy w Hutchinsonie, nigdy nie potrafiłabym z jednego stać się drugim. Ogromne podziękowania należą się też Luke'owi Jenningsowi - książka ta powstała dzięki jego pomocy w badaniach i pisaniu.
O
Stella Rimington