Elizabeth Rolls
Honorowy uwodziciel
Tłumaczyła
Krystyna Klejn
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Zniewalające zielone oczy zaśmiały się do chłodnych
jasnoszarych. Lady...
5 downloads
11 Views
Elizabeth Rolls
Honorowy uwodziciel
Tłumaczyła
Krystyna Klejn
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Zniewalające zielone oczy zaśmiały się do chłodnych
jasnoszarych. Lady Hartłeigh zataczała kręgi po zatło
czonym parkiecie w mocnych objęciach Marcusa Lan-
gleya hrabiego Rutherforda. Wysoki sprężysty arysto
krata wydawał się całkowicie obojętny na urok smukłej
damy w dopasowanej sukni ze złocistego jedwabiu. Na
wet najbardziej surowa patronka klubu Almacka nie by
łaby w stanie doszukać się w ich tańcu niczego niewła
ściwego. Jego łordowska mość przez cały czas zacho
wywał stosowny dystans, udami nie dotykał spódnicy
damy, rękę trzymał tuż powyżej jej talii, zgodnie z wy
mogami przyzwoitości. Gawędzili przy tym na obojętne
tematy, nie patrząc sobie namiętnie w oczy.
Mimo to niektóre wyniosłe panie rzucały oburzone
spojrzenia w ich kierunku, aczkolwiek czyniły to z naj
większą dyskrecją. W końcu jeśli w pogłoskach tkwiło
choć ziarno prawdy i Marcus nareszcie zaczął się zasta
nawiać nad małżeństwem, nikt nie chciał go urazić. Sta
nowił jedną z najlepszych partii, ot co.
Nie tylko był nieprzyzwoicie bogaty, nie tylko jego
tytuł należał do najstarszych i najbardziej szanowanych
w Królestwie. Jakby tego było mało, zachwycał wspa
niałą męską urodą, kondycją sportsmena i szykiem. Nic
więc dziwnego, że gdy tylko wrócił ze służby w armii
Wellingtona, zaczęto kusić go na różne sposoby. Igno
rował to całkowicie. Aż do teraz.
W wieku trzydziestu pięciu lat hrabiego uznano za
zaprzysięgłego kawalera. Nikt sobie nie przypominał,
żeby kiedykolwiek wykazał choć minimalne zaintere
sowanie jakąś panną na wydaniu. Gdy przebywał w sto
licy, co zdarzało się tylko na wiosnę, nad wiodące do
ołtarza zaloty stanowczo przedkładał hedonistyczne
rozkosze. Pozostałą część roku spędzał poza Londy
nem, w jednej ze swych rozlicznych posiadłości.
Do miasta docierały opowieści o szalonych wiej
skich przyjęciach, na które godnych szacunku dam nig
dy nie zapraszano, choć oczywiście bywały tam kobie
ty, jako że jego lordowska mość cieszył się sławą wy
jątkowo niebezpiecznego uwodziciela. Kiedy był w po
bliżu, mężowie w dwójnasób pilnowali swoich wiaro
łomnych żon, zarazem mawiano jednak, że hrabia nie
goni za żadną damą, której małżonek mógłby mieć coś
przeciwko temu. Dodawano też, że nie interesuje go
uwodzenie młodych niewinnych panien. Naturalnie
z wdowami rzecz przedstawiała się inaczej.
Co bardziej cyniczni - lub też lepiej znający hrabie
go - zapewniali, że unikanie nieobeznanych ze sztuką
Erosa młodych dam nie wynika z galanterii, lecz z zu
pełnego braku zainteresowania, któremu towarzyszył
dobrze rozwinięty instynkt samozachowawczy. Lord
nie miał najmniejszej ochoty, by jakaś modna dziewica,
których bez liku prezentowano każdej wiosny w towa
rzystwie, zmusiła go do małżeństwa.
7
Niemniej tytuł, męska uroda, a przede wszystkim
majątek, mimo fatalnej reputacji, czyniły z niego wy
jątkowo pożądanego kandydata na męża. Nic więc
dziwnego, że widok hrabiego tańczącego z lady Hart-
leigh, wdową o cokolwiek zbrukanym dobrym imieniu
i niewielkiej dożywotniej rencie, ale za to niepohamo
wanych ambicjach, wystarczył, by goście klubu Alma-
cka zaczęli snuć domysły.
Starsza siostra lorda Rutherforda, lady Diana Carl-
ton, z wyjątkową dezaprobatą potraktowała zaintereso
wanie brata piękną wdową.
- Och, na litość boską! - powiedziała z rozdrażnie
niem do Jacka Hamiltona. - Co on jeszcze zrobi? Chy
ba nie zamierza się z nią żenić!
Hamilton trzymał język za zębami, ale lady Diana
była w zbyt zażyłej konfidencji z najlepszym przyjacie
lem brata, by jego milczenie ją powstrzymało.
- Jack, na pewno wiesz, co on zamierza. Błagam,
zrób coś! Masz na niego niejaki wpływ, czego nikt inny
nie może powiedzieć o sobie.
- Och, nie zgodziłbym się z tobą, Di. - Hamilton
spojrzał na nią z rozbawieniem. - To przecież ty i lady
Grafton doprowadziłyście do tego, że zaczął myśleć
o małżeństwie. A to nie łada osiągnięcie.
Po tym pozornie niewinnym sprostowaniu szare oczy
lady Diany, tak podobne do oczu brata, zapłonęły.
- Doskonale wiesz, że ani ja, ani ciotka Regina nie
chciałyśmy, by rozważał kandydaturę Althei Hartleigh.
'•— I właśnie dlatego mam zamiar milczeć jak grób -
stwierdził cierpko Hamilton. - Chyba że Marc sam po-
ruszy ten temat. Wtedy mu powiem, co o tym sądzę. W
przeciwnym razie będę pilnował własnego nosa.
Niewiele było osób, od których lady Diana zniosłaby
podobną przymówkę.
- Czyżbyś uważał, że robi to tylko po to, aby nas
zdenerwować? Więc jak daleko zamierza się posunąć?
- Położyła dłoń na rękawie Hamiltona. - Jack, nie moż
na dopuścić do tego, żeby tytuł przeszedł na naszego
kuzyna Aubreya. Jest kochany, ale zupełnie nie nadaje
się do tej roli. Poza tym nawet tego nie chce. Marc musi
się ożenić! Wiesz, że musi.
- On też o tym wie, tyle że nie ma ochoty. Jedyny
powód, dla którego to uczyni, to spłodzenie spadkobier
cy. Długi czas miał nadzieję, że Aubrey okaże się od
powiedni do tej roli. To prawda, chłopak ma wiele zalet,
rozumu też mu nie brakuje, niestety pragnie tylko jed
nego: pozostać w Oksfordzie ze swoimi książkami i ko
legami. Szczerze mówiąc, gdybym był tobą, Di, zosta
wiłbym sprawy własnemu biegowi. Widzisz, powód,
dla którego mam pewien wpływ na Marca, jest taki,
że... że nie ciosam mu kołków na głowie.
Lady Diana żachnęła się.
- Ależ, Jack...
- Daj sobie z tym spokój, Di. On wie, że musi się
ożenić. Wie to bez ciebie i lady Grafton. Nie musicie
go atakować, żeby zatroszczył się o sukcesora!
- To był pomysł ciotki Reginy. Zawsze zdecydowa
nie dąży do celu.
- Coś jak bateria dziewięciofuntowych dział -grzecz
nie zgodził się Hamilton.
9
Szare oczy daremnie piorunowały go przez chwilę.
Daremnie, bo Jack Hamilton cieszył się specjalnymi
prawami.
- Dziękuję ci. Twoje komplementy zawsze zachwy
cały mnie niepowtarzalną oryginalnością.
- Dlatego wciąż jestem kawalerem. - Uśmiechnął
się szeroko, odwracając się do wysokiego, nienagannie
ubranego dżentelmena. - Witaj, Toby! Co tutaj robisz,
do diabła? Taniec to dla ciebie zbyt forsowne zajęcie,
czyż nie?
Sir Toby Carlton, mąż lady Diany, wzdrygnął się te
atralnie.
- Trafnie to ująłeś, Jack. Sam widok Marca wirują
cego na parkiecie z lady Hartleigh jest wystarczająco
męczący. A co dopiero wysłuchiwanie opinii Di na ten
temat... - Rzucił żonie czuły uśmiech. Jego leniwa, de
kadencka poza była jedynie maską. Nikomu nie szko
dziła, a bawiła wszystkich, nie wyłączając jego samego.
- Ale skoro już mówimy o tym... - Krytycznie przyj
rzał się szwagrowi i jego pięknej partnerce. - Nigdy
bym nie pomyślał, że jest nią zainteresowany bardziej
niż którąkolwiek z kobiet, z którymi przez te lata sy
piał. Może nawet mniej.
- To prawda - przytaknął Jack w zamyśleniu. -
Obawiam się jednak, że właśnie na tym polega niebez
pieczeństwo. On nie chce, żeby mu na kimś zależało.
Nikogo nie zamierza dopuścić zbyt blisko.
Ponieważ walc właśnie dobiegł końca, Marc odpro
wadził Ałtheę Hartleigh do bufetu. Jack nieznacznie
zmarszczył brwi. Podobnie jak lady Diana nie chciał pa-
trzeć, jak jego najlepszy przyjaciel marnuje sobie życie
przez niewłaściwą kobietę.
Nie chodziło o to, że była kochanką Marca. Gdyby był
przekonany, że ona i Marc czują do siebie coś głębszego,
spokojnie czekałby na rozwój wydarzeń. Wierzył, że lady
Diana również by to zaakceptowała. Oboje pragnęli, by
Marc znalazł sobie kogoś bliskiego, kto przebije się przez
nieprzenikniony mur rezerwy, za pomocą którego jego
lordowska mość trzymał większość świata na dystans.
Małżeństwo z kobietą, która gotowa byłaby go zdra
dzić przy pierwszej okazji, raczej nie mogło tego doko
nać. Wprost przeciwnie!
Z zamyślenia wyrwały go słowa lady Diany.
- Och, do licha! Idzie tu Sally Jersey. Niewątpliwie
będzie miała coś do powiedzenia.
Hrabina Jersey podeszła do nich lekkim krokiem.
- Doprawdy czarujące! Starzy przyjaciele ucinają
sobie pogawędkę! Dobry wieczór, Di. Witaj, Toby! Ja
kie to musi być dla ciebie męczące! I nasz drogi Jack!
Czemu zawdzięczamy ten zaszczyt? Czy też szukasz
sobie żony, tak jak Marc? Słowo daję, to zbyt piękne,
żeby mogło być prawdą.
Jack Hamilton spojrzał na nią w zamyśleniu, po
czym powiedział po prostu:
- Sally, ugryź się w język.
Lady Jersey wydęła wargi, ale to było wszystko. Jack
Hamilton powtórnie uniknął więc unicestwienia, lecz
czemu się dziwić, skoro był głową nieutytułowanej
wprawdzie, za to starej i horrendalnie bogatej rodziny.
- Och, w porządku! Chyba najgorsze, co można
zrobić w tym wypadku, to mówić Marcowi, jak ma po
stępować. Coś takiego mogłoby go tylko zachęcić do
wyborów przeciwnych życzliwym radom.
Kiedy odeszła, sir Toby westchnął z ulgą.
- Dzięki Bogu! Ona potrafi zamęczyć człowieka na
wet bardziej niż walc.
- Mój drogi, jesteś naprawdę okropny - Diana za
chichotała. - Co by było, gdyby cię usłyszała?
- Kochanie, powiedziałbym jej, że oszczędzam
energię. Na później.
Lord Rutherford, wystarawszy się o szklankę orsza-
dy dla lady Hartleigh, leniwie lustrował wzrokiem zgro
madzony tłum. Marzył tylko o jednym: wyjść stąd jak
najszybciej, nie prowokując niepotrzebnych uwag. Nic
tu po nim, skoro swój cel już osiągnął, to znaczy zaszo
kował siostrę i dał sowity żer plotkarskiej tłuszczy
z arystokratycznymi tytułami.
Zerknął na lady Hartleigh, która jak gdyby nigdy nic
popijała orszadę. Nie, nie powinien odwozić jej do do
mu. To byłoby za wiele, nawet jak na niego.
- Zobaczymy się w przyszłym tygodniu, Marcusie?
- Ot, niby konwencjonalne pytanie, jak to między zna
jomymi, lecz błysk zielonych oczu ujawnił prawdziwy
jego sens.
Kiedy zamierzał znów się zabawić w jej towarzyst
wie? Doprawdy, nie wiedział.
- Jutro muszę wyjechać z miasta, Altheo. Poważna
sprawa, chodzi o majątek w Yorkshire. Zajmie mi to
około trzech tygodni. Przykro mi.
- Trzy tygodnie? Och, Marc, przecież to wieczność!
Od czego masz plenipotentów? Hartleigh zazwyczaj
wysługiwał się nimi, nie brał tych nudnych obowiąz
ków na siebie...
- Wiem, jak postępował lord Hartleigh - odparł
chłodno Rutherford, wystawiając tym samym naganną
cenzurę zmarłemu mężowi Ałthei. - Muszę osobiście
wszystko sprawdzić. Dopiero co odziedziczyłem tę po
siadłość, ponoć jest w opłakanym stanie.
- To po co zawracać sobie nią głowę? - zdumiała
się lady Hartleigh. - Nie lepiej sprzedać te ugory i scho
wać zysk do kieszeni?
- Nie, nie lepiej.
Lady Hartleigh zrozumiała, że sprawa jest przesą
dzona, i że nic już nie wskóra. Pogodziła się więc z tym,
na co i tak nie miała wpływu. Pocieszyła się, że po po
wrocie Marcus będzie bardziej łasy na jej wdzięki i po
trzech tygodniach celibatu na pewno da się go nakłonić
do wielu rzeczy.
Wiedziała, że ją lubi, nie na tyle jednak, by wyrzec
się innych kobiet. Oczywiście kobiet z odpowiedniej
sfery, obdarzonych przy tym urodą, inteligencją i klasą.
W ostępach Yorkshire trudno takie znaleźć, szczególnie
gdy przyjechało się w interesach i ma się mnóstwo
spraw na głowie. Prawdziwy flirt wymaga czasu, a tego
Marcusowi będzie brakowało. Althea mogła więc ode
tchnąć z ulgą. Chyba żeby zainteresował się jakąś wieś
niaczką. .. Ale to przecież niemożliwe.
Jego lordowska mość spojrzał na nią z dość tajemni
czym uśmiechem.
- Więc postanowione, moja droga. A po moim po
wrocie, tak myślę, porozmawiamy o przyszłości.
- O przyszłości? - Lady Hartleigh starała się, by jej
głos zabrzmiał w miarę obojętnie. Czyżby Marcus...?
Wbrew cichym nadziejom, dotąd nie wierzyła, by za
mierzał się z nią ożenić. To dopiero byłby sukces! Od
wróciła wzrok, by ukryć błysk triumfu.
- O przyszłości - powtórzył cicho, z twardą nutą. -
A więc... dbaj o siebie, moja droga.
I ten jego cyniczny uśmieszek,.. Zrozumiała prze
strogę. Będzie musiała podjąć odpowiednie kroki
i zniechęcić sir Błaise'a Winterbourne'a. Jeśli Marcus
rzeczywiście myśli o małżeństwie, sir Blaise nie ma
u niej czego szukać. Nie była na tyle głupia, by aż tak
ryzykować. Powinna była wiedzieć, że przed hrabią
niewiele się ukryje, a już na pewno nie to. Przecież
Blaise był znany z tego, że sypia ze wszystkimi kochan
kami Rutherforda. Trzeba na jakiś czas to przerwać. Nie
zamierzała ryzykować małżeństwa dla potajemnego ro
mansu. Zresztą Blaise Winterbourne będzie wielce rad,
idąc do łóżka już nie z łady Hartleigh, ale z hrabiną
Rutherford.
Nazajutrz lord Rutherford wyszedł ze swej rezyden
cji na Mount Street o szokująco wczesnej porze, czyli
o dziewiątej rano. Miał na sobie nieskazitelnie czyste,
obcisłe płowe spodnie, które przylegały do długich nóg,
eksponując mocne uda i łydki. Szerokie ramiona opinał
ciemnoniebieski wytworny surdut. Marcus nie nosił bi
żuterii poza złotym sygnetem, którego nigdy nie zdej-
mował z palca, i perłową spinką, zatkniętą pomiędzy
śnieżnobiałymi fałdami fularu.
W drodze na Brook Street, gdzie mieszkał Jack Ha
milton, rozmyślał nad swoją sytuacją. Jego zamiary pra
wie na pewno nie pozostały tajemnicą. Poprzedniej no
cy był wręcz oblegany. Matrony, które dotychczas ob
darzały go co najwyżej przelotnym zainteresowaniem,
teraz za wszelką cenę usiłowały przedstawiać mu swoje
najbardziej strzeżone skarby.
Wykrzywił wargi w cynicznym uśmiechu. Zwykle te
zacne damy ostrzegały swe cnotliwe córeczki przed
rozwiązłym hrabią Rutherfordem. Cóż, nie był święty,
a jeszcze dodatkowo podsycał złą opinię na swój temat,
bo broniła go przed tego rodzaju zakusami. Nie gusto
wał w mizdrzących się, dziewiczych debiutantkach,
które nie były w stanie wykrzesać dwóch sensownych
zdań i nie miały pojęcia, w jaki sposób zadowolić męż
czyznę.
Pod tym względem łady Hartłeigh bardzo by mu od
powiadała jako żona. Przekonał się nie raz, że droga
Althea doskonale wie, jak najlepiej zaspokoić jego po
żądanie.
Wciąż jeszcze medytował nad ponętnymi wdziękami
lady Hartłeigh, kiedy pokojowy wprowadził go do nie
wielkiego, wyjątkowo zabałaganionego pomieszczenia,
służącego Hamiltonowi za jadalnię.
- Lord Rutherford, sir - oznajmił pokojowy, po
czym zamknął drzwi za sobą.
Jack przełknął kęs polędwicy, popił piwem i wskazał
Marcusowi fotel.
- Witam cię, Marc. Co cię sprowadza o tak wczesnej
porze? Czyżby twoja służba nie była w stanie przygo
tować ci porządnego śniadania? - Odkroił gruby plaster
szynki dla jego lordowskiej mości i nalał filiżankę
kawy.
Marcus rozsiadł się w fotelu.
- No, Jack, powiedz mi najgorsze. Co o mnie
mówią?
- Mówią? A niby o czym? - nieudolnie grał na
zwłokę Hamilton.
- Dobrze wiesz — roześmiał się hrabia.
- Aha, chodzi o twoje plany matrymonialne... Cóż,
wszyscy są zgodni w jednym. Musisz wreszcie zrozu
mieć, że twój młody, zapatrzony w książki kuzyn nie
nadaje się na głowę rodu, a co więcej, wcale tego nie
pragnie.
- A lady Hartleigh? - Marcus już się nie uśmiechał,
był czujny i skupiony. - Co moja droga siostra mówiła
o niej?
- Mówiąc wprost, nie była zachwycona.
- I dobrze. Może to ją nauczy, że nie należy wściu
biać nosa w cudze sprawy.
- Skoro tak uważasz... - sceptycznie skomentował
Jack.
- Zresztą dajmy spokój Di. Cóż, zaczynaj. Tylko nie
oszczędzaj mnie.
- Naprawdę chcesz znać moje zdanie? - spytał Jack
z powagą. - Pomyślisz, że oszalałem.
- Też mi nowina...
- W takim razie dobrze. - Jack chwilę ważył słowa,
wreszcie stwierdził prosto z mostu: - Myślę, że Althea
Hartleigh to najgorszy z możliwych wyborów. - Spoj
rzał czujnie na przyjaciela. - Marc, naprawdę chcesz
mieć żonę, która przy lada okazji będzie przyprawiać ci
rogi? Chcesz być... hm... szwagrem połowy londyń
skich dżentelmenów?
- Mam ją potępiać za to, w jaki sposób żyje? Nie
jestem aż takim hipokrytą. W końcu od lat zabawiam
się z kobietami jej pokroju. Jeśli tylko będzie miała na
tyle rozsądku, by zapewnić mi spadkobiercę, a dopiero
potem zacznie szukać rozrywek, to mogę spokojnie
przymknąć oko. Przecież większość znanych mi kobiet
zachowuje się w ten sposób. Moim zdaniem to bardzo
wygodne. Sam też nie zamierzam żyć jak mnich tylko
dlatego, że będę żonaty. To byłoby nie fair odmawiać
drogiej małżonce tej samej grzeczności.
- Brzmi niby logicznie... - Jack nagle zebrał się
w sobie. - Marc, na litość boską! Pomyśl o przyszłoś
ci. Naprawdę chcesz związać się z Altheą Hartleigh na
resztę życia?! Tylko rozejrzyj się wokół siebie, a na
pewno znajdziesz jakąś młódkę czy dojrzałą kobietę, na
której naprawdę mogłoby ci zależeć.
- Zależeć? - zdumiał się hrabia.
— No tak... Myślisz, że oszalałem.
- Godna podziwu przenikliwość... Niby dlaczego
miałbym szukać kobiety, na której by mi zależało, skoro
jej będzie zależeć wyłącznie na moim bogactwie, wpły
wach i tytule? .
To aż tak źle? - pomyślał Jack na widok miny przy
jaciela.
- Jesteś wobec siebie niesprawiedliwy. Zakładasz
z góry, że nie jesteś w stanie wzbudzić w żadnej kobie
cie prawdziwych uczuć. Marc... przecież twojej matce
szczerze zależało na twoim ojcu.
- Bardzo proszę, znajdź mi takie wcielenie cnót,
Jack - rzucił z goryczą. - Próżny trud, zapewniam cię.
Wszystkie znane mi kobiety interesowały się przede
wszystkim moimi pieniędzmi. - Celowo zignorował
uwagę przyjaciela o matce.
Jack wiedział, że taka była prawda- ale nie do końca.
Po prostu Marcus nigdy nie dopuścił do siebie żadnej
kobiety na tyle blisko, by dostrzec w niej coś więcej. A
one widziały w nim tylko lorda Rutherforda, opisywa
nego w gazetach rozpustnika i zatwardziałego cynika.
Niewiele osób znało Marcusa Langleya, a już na pewno
żadna z jego kochanek.
- Przyznaję, w twoich słowach jest trochę racji,
ale nawet jeśli uważasz, że małżeństwo oparte na mi
łości czy choćby sympatii jest mało prawdopodobne,
to dlaczego nie spróbujesz zbudować go na wzajem
nym szacunku? To dużo lepszy budulec niż żądza...
- Pokiwał smętnie głową. - Ale cóż, wiem, że cię nie
przekonam. Przepraszam, nie zamierzałem prawić ci
kazań.
A jednak starania Jacka nie poszły na marne. Marcus
zastanawiał się, czy przyjaciel nie ma racji. Poza tym
branie ślubu wyłącznie po to, by zrobić na złość Di, by
ło idiotycznym pomysłem. Nagle uderzyło go coś jesz
cze. Ałthea była żoną Hartleigha co najmniej sześć lat,
ale nie mieli dzieci. Czyżby była bezpłodna? A przecież
przedłużenie rodu było najważniejszym, a tak naprawdę
jedynym celem planowanego małżeństwa! Przy tak po
ważnych wątpliwościach tylko szaleniec mógłby kon
tynuować ten pomysł.
- Wyjeżdżam z miasta - oświadczył nagle. - Di wie
o wszystkim. Nasz stryjeczny dziadek Samuel wyciąg
nął nogi. Ponieważ stary sknera nie miał dzieei i był
zbyt skąpy, by wynająć prawnika, który sporządziłby
testament, majątek przechodzi na mnie. Słyszałem, że
jest w opłakanym stanie, dlatego czeka mnie sporo pra
cy. Nie będzie mnie kilka tygodni.
- Stryj twego ojca? Ten z Yorkshire?
- Tak. Zdaje się, że dom prowadziła mu jakaś krew
na naszej stryjecznej babki Euphemii i teraz, według
prawników, jest bez środków do życia, będę więc mu
siał wyznaczyć jej rentę. Dziadek Samuel miał mnóst
wo pieniędzy, więc nie pojmuję, czemu się tym nie zajął
za życia. - Dokończył kawę i wstał. - Przyszedłem tyl
ko po to, by ci powiedzieć, że mnie nie będzie. Wyjeż
dżam jeszcze dziś.
Hamiltona wreszcie uśmiechnął się beztrosko.
- Czuję się zaszczycony, milordzie, że swoją obec
nością raczyłeś uświetnić me skromne progi.
- Och, idź do diabła! Jack... zastanowię się nad tym,
co mi powiedziałeś. Nie chodzi mi o te bzdury z pra
wdziwymi uczuciami. - Zacisnął usta jakby w bólu. -
Nawet gdyby było to możliwe... nie jest... nie jest tym,
czego chcę. Jednak w pozostałych sprawach możesz
mieć rację. Dzięki. I jeszcze jedno. Nie wiem, czy po
winieneś mówić Di o tej rozmowie.
- Przecież wiesz, że zawsze powtarzam zwierzenia
moich przyjaciół ich siostrom.
Marcus uśmiechnął się szeroko.
- Przepraszam. Nie chciałem cię obrazić.
" Wyszedł, zostawiając Jacka Hamiltona w niejakim po
mieszaniu. Z jednej strony był rad, że zasiał w Marcu nie
pokój dotyczący matrymonialnych planów wobec Althei
Hartleigh, ale skończony cynizm i mizoginiczne skrzy
wienie nie wróżyły dobrze małżeństwu z żadną kobietą.
Jack stawiał dziesięć do jednego, że nawet jeśli znajdzie
się panna, która dostrzeże urok osobisty jego lordowskiej
mości i ulegnie mu, on zawsze odkryje sposób, by ją zra
nić, aż będzie gorzko żałowała swej d...