5 downloads
24 Views
175KB Size
Brandon Sanderson Rysn Przełożył Jerzy Moderski Opowiadanie z Antologii Epopeja. Legendy Fantasy Wydanie 2015 rok
Rysn
Rysn niepewnie zeszła z czołowego wozu karawany. Jej stopy opadły na miękki, nierówny grunt, który lekko ugiął się pod nią. To przyprawiło ją o dreszcz, zwłaszcza gdy zbyt gruba trawa nie rozstąpiła się pod nią, jak należało. Rysn tupnęła kilka razy. Trawa ani drgnęła. – Nie ruszy się – powiedział Vstim. – Tutejsza trawa nie zachowuje się tak, jak gdzie indziej. Na pewno o tym słyszałaś. Starszy mężczyzna siedział pod jasnożółtą plandeką czołowego wozu. Oparł jedną rękę o bok pojazdu, a w drugiej trzymał plik ksiąg rachunkowych. Jedna z jego długich siwych brwi założona była za ucho, koniec drugiej zaś opadał swobodnie wzdłuż twarzy. Nosił sztywno wykrochmalone, niebieskie i czerwone szaty oraz stożkowaty kapelusz ze ściętym szczytem. Był to klasyczny ubiór thayleńskiego kupca: od dobrych kilkudziesięciu lat niemodny, wciąż jednak dystyngowany. – Słyszałam o trawie – rzekła Rysn. – Ale to po prostu bardzo dziwne. Postąpiła jeszcze krok, po czym obeszła czołowy wóz dookoła. Owszem, słyszała o tej trawie z Shinovaru, ale uznała to za jakieś rojenia. Tamci ludzie mówili, że trawa nie ustępuje, bo po prostu zbyt wolno się porusza. A jednak nie była to prawda. Trawa nie ruszała się wcale. Jakże ona przetrwała? Czy nie powinny jej wyjeść zwierzęta? Potrząsnęła w zadziwieniu głową, przyglądając się równinie. Trawa całkowicie ją pokrywała. Źdźbła stały wszędzie gęsto i nigdzie nie było widać ziemi. Beznadziejna sprawa. – Grunt jest sprężysty – powiedziała, powracając na swoją stronę wozu. – Nie tylko z powodu trawy.
– Hmm – mruknął Vstim, wciąż zatopiony w swoich księgach rachunkowych. – Nazywamy go glebą. – Mam uczucie, jakbym miała się zapaść po kolana. Jak Shinowie wytrzymują życie tutaj? – To interesujący lud. Czy nie powinnaś już rozstawić naszego instrumentu? Rysn westchnęła, ale przeszła na tył. Inne wozy karawany, razem sześć, podjechały i zatrzymały się w luźnym kręgu. Opuściła tylną klapę czołowego wozu i szarpnęła z całych sił, wyciągając na zewnątrz trójnóg wielkości odpowiadającej prawie jej wzrostowi. Zarzuciła go na ramię i zaniosła do środka trawiastego kręgu. Bardziej hołdowała modzie niż jej babsk; nosiła najnowsze stroje, stosowne dla młodej kobiety w jej wieku: ciemnogranatową wzorzystą kamizelkę z jedwabiu na jasnozielonej koszuli o długich rękawach ze sztywnymi mankietami. Długa do kostek spódnica, również zielona, była sztywna i pasowała do spotkań w interesach, o praktycznym kroju, ale wyszywana dla elegancji. Na lewej ręce nosiła zieloną rękawiczkę. Zakrywanie bezpiecznej dłoni było głupią tradycją, wynikającą jedynie z kulturalnej dominacji Vorinów. Lepiej było jednak zachowywać pozory. Wielu bardziej zachowawczo nastawionych Thayleńczyków, do których niestety należał również jej babsk, wciąż uważało za skandal, by kobieta odkrywała swoją bezpieczną dłoń. Rozstawiła trójnóg. Pięć miesięcy temu Vstim stał się jej babskiem, a ona jego uczennicą. Był dla niej dobry. Nie wszyscy babskowie tacy byli; zgodnie z tradycją był kimś więcej niż jej mistrzem. Wedle prawa, dopóki nie uznał, że jest gotowa do podjęcia własnej, niezależnej działalności kupieckiej, był także jej ojcem. Wolałaby jednak, by nie podróżował tak często do tego rodzaju dziwnych miejsc. Był znanym, wielkim kupcem, a ona uważała, że wielcy kupcy powinni podróżować do egzotycznych miast i portów. Nie powinni wyjeżdżać na jakieś opustoszałe łąki w zacofanych krajach. Rozstawiwszy trójnóg, powróciła do wozu, żeby przynieść fabrial. Tył wozu tworzył mocną zabudowę o grubych ścianach i dachu, zapewniających schronienie przed wielkimi burzami, bo na Zachodzie nawet najsłabsze z nich mogły być niebezpieczne, a przynajmniej do chwili pokonania przełęczy wiodących do Shinovaru. Z pudłem zawierającym fabrial podbiegła do trójnoga. Zsunęła drewnianą pokrywę i wyjęła z wnętrza wielki heliodor. Ogromny jasnożółty kamień szlachetny o średnicy co najmniej dwóch cali
umocowany był w metalowej oprawie. Błyszczał łagodnie, nie tak jasno, jak można by się spodziewać po kamieniu tej wielkości. Osadziła go na trójnogu, po czym obróciła kilka umieszczonych pod spodem tarczy, nastawiając fabrial na ludzi z karawany. Potem wyjęła z wozu stołek i usiadła na nim, przyglądając się. Była zdumiona, jak wielką sumę Vstim zapłacił za ten instrument, jeden z najnowszych wynalazków, który ostrzegał przed zbliżającymi się ludźmi. Czy rzeczywiście było to aż tak ważne? Rozsiadła się, patrząc na drogi kamień i próbując dostrzec, czy pojaśniał. Dziwna trawa z kraju Shinów lekko drżała na wietrze, uparcie odmawiając ugięcia się nawet pod najsilniejszym podmuchem. W oddali majaczyły białe szczyty Mglistych Gór, które otaczały Shinovar. W górach tych rodziły się i kończyły wielkie burze, przez co Shinovar był jedynym wolnym od nich miejscem w całym Rosharze. Na równinie rosły dziwne drzewa o prostych pniach i sztywnych, przypominających szkielet gałęziach porosłych liśćmi nieporuszającymi się na wietrze. Cały krajobraz wyglądał upiornie, jakby był już martwy. Wszystko było nieruchome. Rysn nagle uświadomiła sobie, że nie widzi żadnego sprena. Żadnego. Ani sprena wiatru, ani sprena życia, nic. Było tak, jakby cała ta kraina straciła rozum. Jak człowiek, który urodził się upośledzony umysłowo i nie wie, jak i przed czym ma się chronić, a zamiast tego stoi zaśliniony i gapi się na ścianę. Pogrzebała palcem w ziemi, a potem podniosła go, aby przyjrzeć się „glebie”, jak nazwał ją Vstim. Była brudna. Mało tego. Każdy silniejszy powiew wiatru mógł wykorzenić całe to pole trawy i rozwiać na cztery strony świata. Na szczęście wielkie burze nie docierały do tej krainy. Przy wozach służba i strażnicy rozładowali skrzynie i rozbili obóz. Nagle heliodor zaczął pulsować jaśniejszym światłem. – Mistrzu! – zawołała, wstając. – Ktoś jest w pobliżu. Vstim, który właśnie przeglądał zawartość skrzyń, rozejrzał się bacznie. Kiwnął na Kylrma, dowódcę straży, i sześciu ludzi uniosło łuki. – Tam – powiedział jeden z nich, celując. Z oddali nadjeżdżała grupa jeźdźców. Jechali dość wolno, prowadząc stado wielkich zwierząt wyglądających jak grube, przysadziste konie i ciągnących za sobą wozy. Drogi kamień w fabrialu połyskiwał coraz jaśniej w miarę zbliżania się gości.
– O tak – powiedział Vstim, patrząc na fabrial. – To będzie bardzo użyteczne. I ma dobry zasięg. – Ależ my wiedzieliśmy, że oni przyjadą – odparła Rysn, wstając ze stołka i podchodząc bliżej. – Tym razem – odrzekł Vstim. – Jeśli jednak ostrzeże nas przed bandytami czającymi się w ciemności, opłaci się nam dziesięciokrotnie. Kylrmie, opuśćcie łuki. Wiecie, jak oni to odbierają. Strażnicy zrobili tak, jak im powiedziano, a cała grupa Thayleńczyków zamarła w oczekiwaniu. Rysn przyłapała się na tym, że nerwowo pociąga za końce swoich brwi, choć zupełnie nie wiedziała, czym się przejmuje. Przybysze byli tylko Shinami. Vstim oczywiście nalegał, żeby nie myślała o nich jak o dzikusach. Najwyraźniej darzył ich wielkim szacunkiem. Gdy podeszli bliżej, zaskoczyła ją różnorodność ich wyglądu. Inni Shinowie, których widywała, nosili proste brązowe szaty lub inną odzież roboczą. Na czele tej grupy jechał jednak mężczyzna, który miał na sobie coś, co musiało być najwspanialszym strojem Shinów: jasną, wielobarwną pelerynę, która owijała go zupełnie, zapiętą szczelnie z przodu. Jej końce opadały z obu stron konia, niemal wlokąc się po ziemi. Z peleryny wystawała tylko głowa mężczyzny. Otaczało go czterech jeźdźców ubranych w bardziej powściągliwe, nieco ciemniejsze stroje. Wciąż barwne, ale nie aż tak. Mieli koszule, spodnie i kolorowe kapy. Obok nich szły przynajmniej trzy tuziny mężczyzn w brązowych tunikach. Jeszcze większa grupa ciągnęła trzy duże wozy. – Oho – szepnęła Rysn. – Przyprowadził mnóstwo służących. – Służących? – spytał Vstim. – Mówię o tych ubranych na brązowo. Babsk uśmiechnął się. – To są jego strażnicy, moje dziecko. – Co? Wyglądają tak głupio. – Shinowie to dziwny naród – powiedział. – Wojownicy u nich to najniżsi z ludzi.
Coś w rodzaju niewolników. Sprzedaje się ich i kupuje za pomocą małych kamieni oznaczających własność, a każdy mężczyzna, który weźmie do ręki broń, musi się do nich przyłączyć i zgodzić na takie samo traktowanie. A ten człowiek w fantazyjnej pelerynie? To jest rolnik. – Czyli właściciel ziemski? – Nie. O ile wiem, wyjeżdża codziennie, to znaczy w tych dniach, w których nie przewodzi takim negocjacjom, i uprawia pola. Oni traktują wszystkich rolników w ten sposób. Darzą ich uwagą i szacunkiem. – Ależ większość wiosek jest pełna rolników! – Rysn rozdziawiła usta w zdumieniu. – Rzeczywiście – odrzekł Vstim. – Ale tutaj są to święte miejsca. Cudzoziemców nie dopuszcza się w pobliże pól i rolniczych wiosek. Jakie to dziwne, pomyślała. Może mieszkanie w takim miejscu odebrało im rozum. Kyrlm i jego strażnicy nie wyglądali na zachwyconych przytłaczającą liczbą przybyłych, ale Vstim najwyraźniej się tym nie przejmował. Gdy Shinowie podjechali bliżej, bez cienia niepokoju wyszedł spomiędzy wozów. Rysn rzuciła się za nim, omiatając spódnicą trawę pod stopami. Kłopot, pomyślała. Kolejny problem z powodu jej sztywności. Jeżeli się okaże, że z winy tej trawy będzie musiała kupić nowe obszycie spódnicy, to naprawdę się pogniewa. Vstim podszedł do Shinów, po czym ukłonił się dystyngowanie, z dłońmi skierowanymi ku ziemi. – Tan balo ken tala – powiedział. Rysn nie wiedziała, co to znaczy. Mężczyzna w barwnej pelerynie – ten rolnik – skinął głową z szacunkiem, a jeden z towarzyszących mu jeźdźców zsiadł z konia i postąpił ku nim. – Niechaj prowadzą cię Wiatry Fortuny, przyjacielu. – Bardzo dobrze mówił po thayleńsku. – Ten, który dodaje, cieszy się, że dojechaliście bezpiecznie. – Dziękuję, Threshu–synu–Esana – odrzekł Vstim. – I ja dziękuję temu, który dodaje. – Cóż takiego przywiozłeś nam z twego dziwnego kraju, przyjacielu? – zapytał Thresh.
– Więcej metalu, mam nadzieję? Vstim uczynił gest ręką i strażnicy przynieśli ciężką skrzynię. Postawili ją i podważyli wieko, ujawniając jej szczególną zawartość. Skrawki metalu, w większości mające kształt kawałków muszli, choć niektóre przypominały kawałki drewna. W oczach Rysn wyglądało to jak śmieci z jakiegoś niewytłumaczalnego powodu Psychoemitowane w metal. – Ach – westchnął Thresh, kucając, żeby lepiej zajrzeć do wnętrza skrzyni. – Cudowne! – Żaden kawałek nie pochodzi z kopalni – powiedział Vstim. – Nie rozbijano ani nie przetapiano żadnych skał, żeby wydobyć ten metal, Thresh. Był on Psychoemitowany z muszli, kory bądź gałęzi. Mam dokument podpisany przez pięciu niezależnych thayleńskich notariuszy, który to poświadcza. – Nie musiałeś robić nic takiego – powiedział Thresh. – Już dawno temu zaskarbiłeś sobie nasze zaufanie. – Wolę być skrupulatny – odparł Vstim. – Kupiec, który niedbale traktuje umowy, to ktoś, kto swoich przyjaciół zamieni wkrótce we wrogów. Thresh wstał i trzy razy zaklaskał w dłonie. Mężczyźni w brązowych strojach ze spuszczonymi oczyma przechylili tył wozu, pokazując skrzynie. – Innym, którzy do nas przyjeżdżają, zależy, jak się zdaje, tylko na kupowaniu koni. Ty jednak nigdy tego nie robisz, przyjacielu. Dlaczegóż to? – Opiekowanie się nimi to ciężka praca – powiedział Vstim, idąc obok Thresha. – I choć są cenne, inwestycja często nie jest zbyt opłacalna. – Ale nie w przypadku tych istot tutaj? – spytał Thresh, podnosząc jedną ze skrzyń. Było w niej coś żywego. – Wcale nie – odrzekł Vstim. – Kurczęta mają przystępną cenę i łatwo jest o nie dbać, jeśli oczywiście masz czym je karmić. – Przywieźliśmy ci ich mnóstwo – powiedział Thresh. – Aż trudno mi uwierzyć, że je od nas kupujesz. Nie są warte aż tak wiele, jak się wam, cudzoziemcom, wydaje. A ty dajesz nam za nie metal! Metal, który nie nosi na sobie śladów
rozłupywania skał. Cud. Vstim wzruszył ramionami. – Tam, gdzie mieszkam, takie skrawki są praktycznie bezwartościowe. Są robione przez tych, którzy żarliwie praktykują u Psychoemiterów. Nie wolno im robić pożywienia, bo może ono okazać się trujące, jeśli popełnią błąd. Zamieniają więc śmieci w metal i wyrzucają. – Ale przecież można go przekuć! – Po co kuć metal, skoro można wyrzeźbić kształt w drewnie, a potem go Psychoemitować? – odparł Vstim. Speszony Thresh pokręcił głową. Rysn też patrzyła na to w zmieszaniu. Była to najbardziej szalona wymiana handlowa, jaką kiedykolwiek zdarzyło się jej widzieć. Zwykle Vstim argumentował i negocjował w sposób miażdżący. A tutaj dobrowolnie oświadczał, że jego towar jest bezwartościowy! W istocie obaj, w miarę postępu rozmowy, usilnie dowodzili, jak bardzo pozbawione wartości są ich towary. Na koniec doszli do porozumienia, choć Rysn nie rozumiała, w jaki sposób, i wymienili uścisk dłoni na znak zawarcia umowy. Kilku żołnierzy Thresha zaczęło wyładowywać skrzynie z kurczętami, odzieżą i egzotycznymi, suszonymi wędlinami. Inni ładowali na wozy skrzynie ze skrawkami metalu. – A może mógłbyś sprzedać mi jakiegoś żołnierza, co? – zapytał Vstim, gdy stali, czekając. – Obawiam się, że nie można ich sprzedawać cudzoziemcom. – Ale przecież sprzedałeś mi kiedyś jednego... – Minęło prawie siedem lat – roześmiał się Thresh – a ty wciąż o to pytasz! – Nie wiesz, co za niego dostałem – odparł Vstim. – A ty oddałeś mi go praktycznie za bezcen! – Był Pozbawiony Prawdy – odrzekł Thresh, wzruszając ramionami. – Nie był nic wart. Zmusiłeś mnie, bym przyjął wtedy coś w zamian, i prawdę mówiąc, musiałem wyrzucić twoją zapłatę do rzeki. Nie mogłem przecież przyjąć pieniędzy za
Pozbawionego Prawdy. – Ach, no cóż, nie obrażę się chyba – powiedział Vstim, pocierając podbródek. – Ale jeśli kiedyś znajdziesz jakiegoś, daj mi znać. To najlepszy służący, jakiego miałem. Wciąż żałuję, że go sprzedałem. – Będę o tym pamiętał, przyjacielu – rzekł Thresh. – Ale mało prawdopodobne, byśmy znaleźli jakiegoś podobnego do niego. – Wydawał się mówić z rosnącym roztargnieniem. – Doprawdy, powinienem mieć nadzieję, że nigdy takiego nie znajdziemy... Gdy towary zostały wymienione, ponownie uścisnęli sobie ręce, a Vstim ukłonił się rolnikowi. Rysn spróbowała go naśladować i zasłużyła sobie na uśmiech ze strony Thresha i kilku jego towarzyszy, którzy rozmawiali w szeleszczącym języku shińskim. Taka długa, nudna jazda, żeby dokonać takiej krótkiej wymiany. Vstim jednak miał rację; kurczęta będą wiele warte na Wschodzie. – Czego się nauczyłaś? – zapytał Vstim, gdy szli z powrotem w stronę czołowego wozu. – Że Shinowie są dziwaczni. – Nie – odparł Vstim głosem pozbawionym srogości. Nigdy nie sprawiał wrażenia zagniewanego. – Są po prostu inni, moje dziecko. Dziwaczni są ci, którzy postępują w sposób niezrównoważony. Threshowi i jego ziomkom z pewnością nie brak zrównoważenia. Być może są aż nazbyt stali. Świat zewnętrzny się zmienia, ale Shinowie najwyraźniej postanowili pozostać tacy sami. Próbowałem proponować im fabriale, ale oni uważają je za bezwartościowe. Lub pozbawione świętości. A może zbyt święte, żeby się nimi posługiwać. – To chyba dwie różne rzeczy, mistrzu. – Tak – odparł. – Ale u Shinów bywają trudne do rozróżnienia. Mimo wszystko, czego tak naprawdę się nauczyłaś? – Że ćwiczą się w pokorze tak samo jak Herdazowie w przechwałkach – odpowiedziała. – Obaj schodziliście sobie z drogi, żeby wykazać, jak bezwartościowe są wasze towary. Wydaje mi się to dziwne, ale kto wie, może oni tak właśnie się targują?
Uśmiechnął się szeroko. – Już okazałaś się mądrzejsza od połowy ludzi, z którymi tu przyjeżdżałem. Posłuchaj. Oto twoja lekcja. Nigdy nie próbuj oszukać Shina. Bądź szczera, mów prawdę, a gdy przyjdzie co do czego, staraj się pomniejszać wartość twoich dóbr. Oni pokochają cię za to. A do tego dobrze ci za to zapłacą. Skinęła głową. Doszli do wozu, a on wyciągnął osobliwą małą doniczkę. – Masz – powiedział, podając jej nóż. – Użyj noża i wykop trochę tej trawy. Postaraj się wciąć głęboko i zgarnąć dużo gleby. Rośliny nie potrafią bez niej żyć. – Po co mam to robić? – zapytała, marszcząc nos i biorąc doniczkę. – Ponieważ będziesz musiała nauczyć się dbać o tę roślinę – odparł. – Chcę, żebyś zachowała ją tak długo, aż przestaniesz myśleć o niej jak o czymś dziwacznym. – Ale dlaczego? – Bo dzięki temu będziesz lepszym kupcem – odpowiedział. Zmarszczyła brwi. Czy zawsze musi być taki dziwny? Być może dlatego był jednym z nielicznych Thayleńczyków, którym udało się uzyskać coś od Shinów. Był tak samo pokręcony jak oni. Poszła zrobić, co jej nakazał. Narzekanie nie miało sensu. Wyjęła jednak parę grubych rękawic i podwinęła wysoko rękawy. Nie zamierzała zniszczyć sobie dobrego ubrania dla doniczki głupiej, bezmyślnie gapiącej się na ścianę trawy – i tyle.