Johan Theorin Zemsta Dziewicy Opowiadanie z Antologi Ciemna Strona Wydanie 2013 rok Zemsta Dziewicy Gerlof obudził się w ciasnym i zimnym drewnianym d...
8 downloads
18 Views
177KB Size
Johan Theorin Zemsta Dziewicy Opowiadanie z Antologi Ciemna Strona Wydanie 2013 rok
Zemsta Dziewicy
Gerlof obudził się w ciasnym i zimnym drewnianym domu, który cały trząsł się i trzeszczał. Był to jego własny dom, stara rybacka chata, a ściany drżały, bo wiatr wiejący od brzegu chłostał węgły i wył. Gdy Gerlof podniósł głowę z leżanki, usłyszał też fale. Nie huczały jeszcze, lecz rozbijały się miarowo o żwirowy brzeg i cofały się z sykiem. Zdecydowanie zanosiło się na sztorm, więc wypływanie w morze tego dnia nie było najlepszym pomysłem. Lecz on, John Hagman i kuzyni Mossbergowie zastawili poprzedniego wieczoru sieci i należało zebrać je jak najszybciej. W przeciwnym razie porwałoby je morze — razem z rybami, które jak miał nadzieję Gerlof, wpłynęły do nich nocą. Miał do zrobienia tylko tę jedną rzecz. Podniósł się i usiadł z westchnieniem na łóżku. — Wstawać, wstawać… — mruknął, stawiając odziane w skarpetki stopy na korkowej macie przed łóżkiem. Podłoga była zimna jak lód. Ustawiony obok leżanki żeliwny piecyk, niegdyś nowoczesny, wygasł w czasie nocy. — John? Gerlof pochylił się nad drugim wąskim posłaniem i potrząsnął ramieniem kolegi. Po chwili John uniósł głowę. — Co jest? — Pora wstawać — odparł Gerlof. — Ryby czekają. John odkaszlnął, zamrugał oczami i spojrzał w okno.
— Możemy wypłynąć? — Przecież musimy. Chyba nie chcesz stracić tych sieci? John pokręcił głową. — Nie powinniśmy byli ich zastawiać. Erik miał wczoraj rację, kiedy mówił o pogodzie. — Miał fart, nic więcej. — Jutro będzie sztorm — oznajmił zeszłego wieczoru rybak Erik Mossberg, kiedy zszedł na brzeg do zacumowanych łodzi, gdzie czekali już na niego kuzyn Torsten, Gerlof i John. — Poważnie? Mówili w radiu? — spytał Gerlof. — Nie, po drodze widziałem żmiję. Wlazła na schody i nie chciała się ruszyć. — Żmiję… — mruknął Gerlof. — Sądzisz, że żmije to ekspertki od pogody? Pokręcił głową i wsadził sieci do łodzi. Nie wierzył w przesądy i wróżby. Jednak nieco później, gdy wypłynęli dwiema drewnianymi łodziami na spokojne morze o tafli gładkiej jak lustro i zaczęli wyrzucać sieci za burtę, Gerlof zerknął na północ, na widniejącą na horyzoncie Niebieską Dziewicę, i dostrzegł, że ta wysoka granitowa wysepka zmieniła kolor. Z szaroniebieskiej stała się całkiem czarna, poza tym na oko wystawała z wody nieco wyżej i zdawało się, że unosi się nad powierzchnią morza. Pogoda wciąż była ładna. Słońce świeciło jasno, a majowy wietrzyk powiewał łagodnie, lecz gdy Gerlof zarzucił ostatnią sieć, zrozumiał, że Erik miał rację i że naprawdę nadciąga sztorm. Wprawdzie nie wierzył w prognozy żmij, ale przekonał go o tym niezwykły wygląd Dziewicy. Chwilę później, kiedy wiosłował w stronę brzegu, wysepka była już niewidoczna — zniknęła za szarobiałą mgłą. Nadciągał silniejszy wiatr. Pół godziny po przebudzeniu John i Gerlof byli już na brzegu, wraz z Erikiem i Torstenem Mossbergami. Łodzie były gotowe, lecz mimo nadciągającego wichru John i kuzyni uparli się, by wypalić papierosa na lądzie, zanim wypłyną. Gerlof z irytacją zerkał na zegarek, na co palacze reagowali tylko uśmieszkami. — Gdybyś ty też palił, nie byłbyś co rano taki wściekły — powiedział Erik, puszczając z wiatrem
biały obłok dymu. — Tytoń jest niezdrowy — odparł Gerlof. — Prędzej czy później palenie będzie zabronione. Trzej palacze zaśmiali się, słysząc tę przepowiednię. — Ja byłbym obłożnie chory, gdyby nie papierosy — rzekł Torsten Mossberg. — Utrzymują mnie w dobrym zdrowiu, poza tym… oczyszczają gardło! Gdy wreszcie skończyli palić i zgnietli niedopałki, ruszyli do łodzi. Gerlof i John zepchnęli swoją snekę 1 z brzegu i wsiedli do niej, a potem, wiosłując, przebili się przez fale przyboju i postawili żagiel rozprzowy. Gdy tylko płótno złapało wiatr i długa na ponad pięć metrów łódka ruszyła przez fale, za plecami rybaków rozległ się pomruk, jakby bzyczenie ogromnego, rozzłoszczonego trzmiela. Był to silnik zaburtowy, nowy nabytek Erika i Torstena Mossbergów. Dzięki niemu ich mała drewniana łódka sunęła gładko, dziarsko prując fale. Gerlof nie zamierzał zakładać silnika do swojej sneki dopóty, dopóki istniały wiosła i żagiel. W ten sposób nigdy im nie groziło, że nagle zabraknie paliwa, poza tym ich łódką z długim kilem łatwo było sterować. Lekko wspinała się na fale, trzymała kurs i pruła do przodu niczym mały statek wikingów, którym w gruncie rzeczy była. Gdy John i Gerlof dotarli na łowisko, opuścili żagle i pozwolili łódce kołysać się swobodnie na wodzie. Trzy zastawione przez nich sieci znajdowały się nieco na północ od sieci kuzynów, którzy zeszłej nocy zastawili aż cztery. W pławiki, czyli kawałki korka utrzymujące sieci w pionie, wbili małe białe chorągiewki, które mocno furkotały na wietrze. Gerlof wciągnął do łodzi pierwszy pławik, a potem zamaszystymi i równomiernymi ruchami zaczął zbierać resztę sieci. Zwijały się na dnie spiralnie i wyglądały jak kłąb mokrych szmat. Połów tego ranka był udany, pierwsza flądra zatrzepotała w sieci już po paru metrach, a zaraz za nią pojawiło się ich dużo więcej. Gerlof, nie przestając wciągać sieci, musiał jednak walczyć o utrzymanie równowagi, gdyż silne fale chybotały łódką to w górę, to w dół. Wreszcie rybacy skończyli, wciągnęli wszystkie sieci, nawinęli je na duże bębny i schowali do skrzyń. Na dnie łodzi jak oszalałe rzucały się walczące o życie flądry. — Ile naliczyłeś? — zawołał Gerlof, ciskając za burtę niechcianego kura rogacza, który zaplątał się w sieci.
— Osiemdziesiąt sześć — odparł John. — Aha. Ja mam osiemdziesiąt cztery… Czekaj, osiemdziesiąt pięć. Wiatr wciąż się wzmagał, a fale były coraz wyższe. Tutaj, w cieśninie, nigdy nie wznosiły się tak wysoko jak zwały czarnej wody, które Gerlof napotykał czasem, gdy wypływał na otwarte wody Bałtyku, lecz te podchodziły bliżej i wprawiały w drżenie szerokie listwy, z których zbudowany był kadłub małej sneki. Najchętniej zawróciłby i jak najszybciej popłynął do brzegu, skoro zebrali już sieci, ale gdy złapał za rumpel, poczuł, że John szturcha go w ramię. Usłyszał, że mówi coś, przekrzykując wiatr. — Co to takiego, tam, przy Dziewicy? Gerlof spojrzał na północ i spostrzegł, że na wodach cieśniny, około jednej mili morskiej od Niebieskiej Dziewicy, porusza się coś czarnego i podłużnego. To coś zdawało się dryfować bezwładnie na spienionych falach. — Wygląda jak łódka — powiedział. — Tak — odparł John. — I jest pusta. Gerlof pokręcił głową. Nie widział, żeby z łódki wystawała czyjaś głowa, naoglądał się już jednak wystarczająco wiele dużych i małych łodzi na morzu, by umieć odróżnić, kiedy łódka jest pusta, a kiedy obciążona. — Nie całkiem pusta — zaprzeczył. — Coś w niej jest. A może ktoś? Jego lornetka leżała sobie bezpieczna w sterówce kutra w borgholmskim porcie, lecz gdy fale uniosły dryfującą łódkę, i tak udało mu się dostrzec, że na jej dnie leży coś podłużnego i jasnego. Z tej odległości wyglądało to jak człowiek, który położył się, lub też został przewrócony, a potem ktoś okrył go brezentem. Nie mówiąc nic więcej, Gerlof wciągnął żagiel i wziął kurs na północ. John usiadł na dziobie, nie protestując. Każdy Olandczyk wiedział, że jeśli ktoś rozchorował się na morzu lub przytrafiło mu się coś złego, należy mu bezzwłocznie pomóc bez względu na to, jak mocno wieje wiatr. Po piętnastu minutach znaleźli się tak blisko dryfującej, podskakującej na falach łódki, że była w zasięgu głosu. Gerlof złożył dłonie w trąbkę i zawołał: — Ahoj! Jest tam kto?! W łódce nic się nie poruszyło, Gerlof dostrzegł jednak, że brezent jest suchy. A to znaczyło, że łódka dryfowała po cieśninie od niedawna.
Po chwili za ich plecami rozległ się warkot silnika. — Ahoj! Kuzyni Mossbergowie popłynęli za Gerlofem i Johnem i właśnie udało im się ich dogonić. Erik dodał gazu, opłynął ich łukiem, skośnie przecinając nadchodzącą falę, po czym przybił do dryfującej łódki. Gerlof poczuł ukłucie zazdrości, widząc, jak łatwo jest zrobić coś takiego, gdy się ma zaburtowy silnik. Torsten wyciągnął rękę i chwycił za reling. Odczekał, aż przejdzie następna fala, po czym przeskoczył do łódki, stanął w poprzek okrakiem i rzucił kuzynowi cumę. Teraz obie łodzie były już połączone. Potem pochylił się i zajrzał pod brezent. — To tylko kamienie! — zawołał. — Kamienie? Gerlof podpłynął bliżej i obrócił snekę tak, że znalazła się zaledwie parę metrów od dryfującej łódki. Torsten mówił prawdę: pod brezentem leżała kupa okrągłych i podłużnych kamieni. Wyglądały jak zebrane z plaży otoczaki. Gerlof nie zdążył pomyśleć nic więcej o tym dziwnym znalezisku, bo nadeszła gwałtowna fala i obryzgała rybaków i ich połów lodowatą pianą. Otrząsnął się z wody i spojrzał pod wiatr. Fale urosły do groźnych rozmiarów i nikt już nie miał wątpliwości, że w Cieśninie Kalmarskiej szaleje sztorm. Spróbował ustawić snekę rufą do fal, lecz nagle rozległ się trzask, a zaraz po nim odgłos rozdzieranego materiału. Łódź nagle się wyprostowała, a żagiel stracił wiatr. Gdy Gerlof spojrzał w górę, dostrzegł długie rozdarcie w jasnożółtym płótnie. — Ty diable! John przeklął wiatr i mocno uchwycił się relingu, podczas gdy kolejna fala zakręciła łodzią. Potem rzucił się w stronę masztu i zaczął refować rozdarty żagiel. W tej samej chwili Gerlof zostawił rumpel na parę sekund, żeby opuścić wiosła do wody. Po chwili zastąpił go John. Usiadł na ławce i zaczął wiosłować, ale z trudem udawało mu się nadać łódce kierunek. — Znoszą nas fale! — krzyknął Gerlof.
— Co?! — zawołał John. Gerlof zwinął dłonie w trąbkę. — Za późno, żeby zawrócić… Lepiej dobijmy do Dziewicy, aż się trochę uspokoi! — A co z nią?! — zawołał Torsten ze znalezionej łódki. — Co z nią zrobimy?! — Weźmiemy ją na hol! — odkrzyknął mu Gerlof. — To solidna łódź. Niebieska Dziewica wyrastała przed nimi jak góra, niewzruszona sztormem. Z bliska widać było głębokie szczeliny na powierzchni wbijających się w wodę skał, a lasek na szczycie wyspy wydawał się całkiem czarny i wyglądał złowrogo. Gerlofa zawsze fascynowała ta przedziwna okrągła granitowa skała, wystająca z wody zaledwie parę mil morskich od wapiennego wybrzeża Olandii. Niebieska Dziewica była starsza niż Olandia, starsza o wiele milionów lat. „Wyspa czarownic”. Przez setki lat ta maleńka wysepka miała złą opinię. Nosiła też oczywiście inną, starszą niż Niebieska Dziewica nazwę, ale wypowiedzenie jej ściągało na człowieka nieszczęście. Gerlof ani myślał ryzykować, bo tu, na morzu, na wzburzonych falach, stawał się o wiele bardziej przesądny niż na lądzie. Sterując wiosłem, ustawił snekę równolegle do stromego skalistego brzegu i płynęli teraz wzdłuż wysepki. John siedział pośrodku łódki, również siłując się z wiosłami. — Przybijamy na tym wietrze?! — zawołał. — Jeszcze nie tutaj — odparł Gerlof. — Wschodnia strona jest lepsza. Wyspa nie miała żadnej naturalnej zatoczki, ale po wschodniej stronie zwykle mniej wiało. Poza tym fale były tam niższe, choć i tak wciąż trudno było przybić do stromych skał. Gerlof wiosłował i jednocześnie sterował łodzią, kierując ją coraz bliżej brzegu. Łódka raz podpływała do skał, raz się od nich oddalała, lecz w pewnym momencie John zdołał przeskoczyć z dziobu na ląd. Udało mu się prawie nie zamoczyć butów. Zaraz po nich, w odległości kilkudziesięciu metrów, przybili do brzegu kuzyni Mossbergowie i wyłączyli silnik w swojej łodzi. Teraz było słychać już tylko wycie wiatru. Zszedłszy na ląd, Gerlof stanął na gołych skałach i spojrzał na las w głębi wysepki. Nigdzie nie było widać ludzi. Był ciekaw, czy łódka, którą znaleźli, przypłynęła właśnie stąd. Tak podejrzewał. Ale kto by się wybrał na wyspę w taką pogodę? Nikt przy zdrowych zmysłach nie chciałby zwiedzać Niebieskiej Dziewicy podczas sztormu. We czterech wciągnęli łodzie na brzeg, wyjęli z nich sieci i ryby, a potem postawili sneki na boku,
podparłszy je wyrzuconymi przez morze kłodami. W końcu usiedli w zacisznym schronieniu zbudowanym z łodzi i odetchnęli. Dobrze, pomyślał Gerlof. Zanim zapadnie zmrok, zdążymy pójść do lasku nazbierać gałęzi i igliwia na posłania. Chyba że wiatr przycichnie. John zabrał się do sprawiania ryb. Mieli ze sobą zapałki, a także sól, mieloną kawę i baniak pitnej wody, więc przetrwanie na wyspie nie stanowiło żadnego problemu. Przynajmniej przez pierwszy tydzień, przemknęło Gerlofowi przez myśl. Wstał i podszedł do kuzynów Mossbergów, którzy też zaczęli już sprawiać ryby. Znalezioną łódkę zostawili zacumowaną przy brzegu. Dopóki na jej dnie leżała sterta kamieni, była za ciężka, by ją wciągnąć na ląd, lecz gdyby zmienił się wiatr, mogła się roztrzaskać o skały. — Zabierzemy ją do domu? — spytał Gerlof. — Pewnie, może się przydać — odparł Erik. — Ale musimy wyrzucić kamienie. — Są dobrym balastem — zauważył Gerlof. — Tak, ale przynoszą pecha. Dopóki tam będą, pogoda nigdy się nie poprawi. Gerlof westchnął ciężko. — Dobrze, wyrzucę je — mruknął. Chwycił cumę i przyciągnął łódź bliżej brzegu. Potem wskoczył do niej i zabrał się do wyrzucania kamieni. Były szare, owalne, naprawdę ładne. Przypominały duże, wygładzone przez wodę jajka. Gerlof był coraz bardziej pewien, że pochodzą właśnie stąd, z Niebieskiej Dziewicy. Wyrzucając je na brzeg, liczył je, dokładnie tak, jak przedtem liczył złowione flądry: jeden, dwa, trzy… Otoczaki wylatywały za reling, jeden po drugim. Dwadzieścia dziewięć, trzydzieści, trzydzieści jeden… Wyciągnąwszy rękę po trzydziesty drugi, Gerlof nagle się zawahał. Kamień wyglądał inaczej niż poprzednie. Mężczyzna dotknął go i zamarł. — Erik! — zawołał. — Chodź tu i spójrz na to! Obaj kuzyni odłożyli flądry i natychmiast do niego podeszli.
— Co tam masz? — spytał Erik. — Zobacz — odrzekł Gerlof. Podniósł w dłoni coś, co z pewnością nie było granitowym otoczakiem. Była to ludzka czaszka. Jasnoszara, z czarnymi, pustymi oczodołami. Gerlof ostrożnie podał czaszkę Erikowi, a potem znów spojrzał w dół, na stertę kamieni. — Tam widać jeszcze jedną — powiedział cicho. — I mnóstwo kości. Kuzyni spojrzeli w milczeniu na znalezisko. Po chwili Erik odebrał od Gerlofa drugą czaszkę i położył ją tuż obok pierwszej, na gładkim kawałku skały, poza zasięgiem fal. Potem wszyscy trzej, Erik, Torsten i Gerlof, wyjęli z łódki grzechoczące kości i złożyli je obok czaszek. Gdy skończyli, na skale leżały dwa niemal kompletne szkielety. Gerlof ocenił po ich wielkości, że należały do dorosłych ludzi. — Jak myślisz, ile mają lat? — spytał Erik. — Trudno powiedzieć — odparł Gerlof. — Raczej nie wyglądają na świeże. Rozejrzał się wokół. Najpierw spojrzał na puste morze, potem w głąb wyspy, wreszcie podszedł do Johna Hagmana, który wciąż porządkował sieci. — Nie oglądaj się, John — szepnął. — Wydaje mi się, że ktoś tam jest. Podkrada się do nas. John nie poruszył się, pokiwał tylko głową. — Widzisz, kto to jest? — spytał. Gerlof pokręcił głową. — Nie przerywaj — polecił Johnowi. — Przejdę się na mały spacer. Ruszył powoli na północ, wzdłuż brzegu, a po około pięćdziesięciu metrach, znalazłszy się pod osłoną wysokich skał, skręcił w głąb wysepki. Trzydzieści metrów dalej od brzegu dotarł do stromego uskoku. Na jego szczycie, w kępie trawy, znalazł świeży niedopałek papierosa. Spojrzał w stronę lasku i dostrzegł — albo zdawało mu się, że dostrzegł —
sylwetkę z długimi, ciemnymi włosami powiewającymi na wietrze. Po chwili postać zniknęła wśród drzew. Kobieta? Gerlof pomyślał o zamieszkującej Niebieską Dziewicę syrenie, władczyni wody i wiatru, surowo karzącej tych, którzy nie okażą jej szacunku. Opowieści o jej istnieniu były znacznie starsze niż ta, wedle której czarownice świętują Wielkanoc na wyspie. Jednak Gerlof nie wierzył w to wszystko. Syrena nie paliłaby przecież papierosów. Przyśpieszył kroku, wciąż starając się poruszać jak najciszej. W końcu wszedł w las, między powykręcane wiatrem drzewa. Rosły tu gęste krzaki leszczyny, nietrudno było też wpaść w rozpadlinę. Łatwo było się tu zgubić. Zatrzymał się i wytężył słuch. Potem znów ruszył przed siebie, obszedł gruby klon i niemal wpadł na skuloną za nim postać. Była to kobieta w ciemnym ubraniu. Krzyknęła i rzuciła się na Gerlofa z pięściami. — Uspokój się! — wrzasnął. Stał bez ruchu, nie broniąc się przed ciosami. Podniósł tylko ręce, żeby się trochę osłonić. — Uspokój się! — krzyknął raz jeszcze, najgłośniej jak umiał. Kobieta opuściła pięści, przestała walczyć. Gerlof odetchnął z ulgą i zrobił krok wstecz. Ocenił, że kobieta jest po trzydziestce, zauważył, że ma na sobie turystyczną odzież, jakby wybrała się tu na wycieczkę: gruby wełniany sweter i buty do górskich wędrówek. Przyglądała mu się niespokojnym, pełnym napięcia wzrokiem. — Co tu robisz? — zapytał. — Dlaczego się do nas skradasz? Kobieta nie odpowiedziała, spytała tylko: — Kim jesteście? — Rybakami ze Stenvik — odparł Gerlof, wskazując przez ramię na Olandię. — Schroniliśmy się tu, bo sztorm zaskoczył nas na morzu. Nie jesteśmy… niebezpieczni. Nazywam się Gerlof Davidsson. Kobieta powoli rozluźniła naprężone ramiona i kiwnęła głową. — Jestem Ragnhild — przedstawiůa sić. — Ragnhild Mĺnsson z Oskarshamn.
— W porządku, Ragnhild… Chcesz do nas dołączyć? Kobieta przytaknęła i ruszyła za Gerlofem w stronę łodzi. Gdy zeszli na brzeg, spojrzała najpierw na Johna Hagmana i kuzynów Mossbergów, potem na ułożone na skałach szkielety. Jej wzrok wciąż zdradzał napięcie, lecz Gerlof nie dostrzegł na jej twarzy zdziwienia. — Właśnie je znaleźliśmy — wskazał na kości. — Były w tej dryfującej łodzi. Ragnhild milczała. — Widziałaś je wcześniej, prawda? — Nie wiem, do kogo należą — odparła w końcu. Gerlof uznał, że nie było to zaprzeczenie. — A ta łódka? — spytał, pokazując palcem na wodę. — Rozpoznajesz ją? Ragnhild Mĺnsson spojrzaůa na chyboczŕcŕ sić przy brzegu ůódę, ale minęła dłuższa chwila, nim odpowiedziała: — To łódź Kristoffera. Mojego brata. — Gdzie on jest? — Nie wiem. Kobieta westchnęła, usiadła na kamieniu, a potem nagle zaczęła mówić: — Szukałam go… Mieliśmy się tu dzisiaj spotkać. Wzięłam moją motorówkę z Oskarshamn i zacumowałam ją po północnej stronie. Kristoffer miał przypłynąć z przeciwnej strony. Z Olandii, bo tam mieszka. — Ta łódka dryfowała na morzu, kiedy ją znaleźliśmy — odparł Gerlof. — Czy twój brat miał pas ratunkowy albo kamizelkę? — Nie sądzę. Na chwilę zapadła cisza. — Włączmy kuchenkę i zaparzmy kawę — zaproponował Gerlof. — Potem jeszcze pogadamy.
Kwadrans później mogli już napić się czegoś ciepłego i zjeść suchary. Gerlof podał Ragnhild kubek kawy i przyjrzał się jej uważnie. — Możesz nam opowiedzieć więcej, Ragnhild — zachęcił ją. — Myślę, że wiesz coś o kościach w łodzi twojego brata, mam rację? — Częściowo — odparła kobieta. — Świetnie. Chętnie posłuchamy. Ragnhild zajrzała do kubka z ciemnym płynem i westchnęła ciężko. Po chwili zaczęła opowiadać cichym głosem: — Mój starszy brat Kristoffer był w młodości obserwatorem ptaków. Uwielbiał je. W latach trzydziestych, kiedy byliśmy nastolatkami, nasza rodzina mieszkała na Olandii, w pobliżu Byrum… byliśmy najbliżej Niebieskiej Dziewicy spośród wszystkich mieszkańców. Kristoffer często przypływał tu łódką, żeby popatrzeć na edredony i nurniki. Wyspa już od dziesięciu lat była parkiem narodowym, ale wiosną i jesienią mało kto ją odwiedzał. Pewnego dnia, kiedy Kristoffer tu przybił, zastał ślady innego… gościa na wyspie… I były to okropne ślady: podeptane gniazda i skorupy rozbitych jaj między skałami. Wyglądało na to, że grasował tu ktoś, kto nienawidzi ptaków. Ragnhild zamilkła i pociągnęła łyk kawy. — Kristoffer nie wiedział, kto to był — podjęła po chwili — ale chciał go powstrzymać i namówił mnie, żebym mu pomogła. Zaczęliśmy odwiedzać wyspę częściej i pilnowaliśmy jej. To była prawdziwa przygoda. I w końcu pewnej niedzieli zastaliśmy obcą łódź zacumowaną przy starym kamieniołomie na południowym brzegu. Kristoffer przybił tuż obok i zakradliśmy się w głąb wyspy. Słyszeliśmy nerwowe pokrzykiwania ptaków, to był bardzo zły znak. Ragnhild odwróciła głowę i spojrzała w stronę lasu. — Tam, na skałach, zobaczyliśmy dręczycieli ptaków. Byli to dwaj młodzi mężczyźni, niewiele starsi od Kristoffera. Nazbierali kamieni i gałęzi i rzucali nimi w nurniki, które latały wokół nich, przerażone. Strasznie się wtedy zdenerwowałam. W jednej chwili opuścił mnie strach, podbiegłam do tych mężczyzn i zaczęłam krzyczeć, żeby przestali. To było oczywiście idiotyczne, bo ich było dwóch, na dodatek byli o wiele silniejsi ode mnie. Roześmiali się tylko i złapali mnie. Wtedy Kristoffer krzyknął, więc zobaczyli i jego. Na moment o mnie zapomnieli. Wyrwałam się i pobiegłam z powrotem w stronę brzegu. Kiedy dotarliśmy z Kristofferem do łodzi, szybko zepchnęliśmy je obie do wody, wskoczyliśmy do naszej i zaczęliśmy wiosłować w stronę Olandii. Musieliśmy się uchylać przed kamieniami, które tamci rzucali w naszą stronę. Kiedy ich widziałam ostatni raz, stali na brzegu jak idioci i patrzyli na łódkę,
znoszoną przez fale coraz dalej i dalej od brzegu. Ragnhild spojrzała na morze, a po chwili podjęła opowieść: — Nim zdążyliśmy wrócić do domu, w cieśninie rozszalał się sztorm. Pomyślałam sobie wtedy, że ten wściekły wiatr wywołała Niebieska Dziewica, że to wyspa go spowodowała, chcąc się zemścić. Do wieczora sztorm zmienił się w prawdziwy orkan, który trwał ponad tydzień, dziewięć albo dziesięć dni. Cały czas było tak pochmurno, że wyspa w ogóle zniknęła z pola widzenia, na pewno nikt nie mógł na nią popłynąć ani się z niej wydostać. Ja i Kristoffer cały czas siedzieliśmy w domu, baliśmy się komukolwiek powiedzieć, że na wyspie są ludzie. Ragnhild spuściła wzrok. — W końcu wiatr w cieśninie ucichł i mogliśmy tam popłynąć. Kristoffer zabrał starą strzelbę naszego dziadka. Ale gdy dotarliśmy na miejsce, nurniki były spokojne, jakby na Dziewicy nie było już żadnego zagrożenia. Kobieta zamilkła na chwilę. — Znaleźliśmy ich na samym szczycie wyspy. Jeden leżał skulony pod grubą sosną, a drugi siedział oparty o skały, z otwartymi oczami. Nie wiedzieliśmy, czy umarli z głodu, czy z wychłodzenia, ale było pewne, że obaj nie żyją. Wpadliśmy w panikę. Zaciągnęliśmy ciała do głębokiej skalnej szczeliny i przywaliliśmy je ogromną ilością kamieni. Nosiliśmy otoczaki przez wiele godzin. Potem wróciliśmy do domu… Jakiś tydzień później usłyszeliśmy, że dwóch młodych mężczyzn zaginęło podczas sztormu. Wypłynęli w ciągu dnia i nie wrócili do domu, a policja była zdania, że ich łódź przewróciła się na wietrze w cieśninie. Ragnhild ponownie westchnęła. — Próbowaliśmy o tym zapomnieć, ale to było oczywiście niemożliwe. Myślę o tym od prawie dwudziestu lat. A teraz latem na Dziewicę przypływa coraz więcej i więcej turystów… Prędzej czy później ktoś odnalazłby ciała. Ustaliliśmy z bratem, że zabierzemy stąd kości i zatopimy je dziś w cieśninie, owinięte w brezent i obciążone kamieniami. Taki mieliśmy plan. Ale ja przypłynęłam spóźniona i wygląda na to, że Kristoffer zaczął beze mnie. Pewnie wypadł z łodzi, kiedy… Kobieta zamilkła i utkwiła zmartwiony wzrok w pustej łódce. Nic więcej nie powiedziała. Gerlof spojrzał w głąb wyspy, w stronę najwyższego wzniesienia. — Twój brat pewnie wypadł z łodzi — powiedział cicho. — Albo łódka odpłynęła bez niego. Sądzę, że powinniśmy wejść tam, na górę.
Ragnhild przyjrzała mu się bacznie. — Chętnie — odparła. John i kuzyni zostali przy łodziach, a Gerlof i Ragnhild ruszyli w stronę lasu. Gerlof prowadził, wskazując drogę między sosnami, aż dotarli do niezwykłej formacji skalnej, trochę na wschód od wierzchołka wyspy. Gerlof znał to miejsce z poprzednich wizyt. Była to Jaskinia Dziewicy, niewielka grota przypominająca małą kaplicę, stanowiąca doskonałą osłonę przed wiatrem. Dostrzegł cień tańczący na ścianach wąskiego wejścia do pieczary. Podszedł bliżej i zawołał: — Jest tam kto? Halo! Przez chwilę panowała kompletna cisza. Jednak później dał się słyszeć męski głos: — Halo! Jestem tu. Ragnhild wbiegła pędem do jaskini. — Kristoffer, to ty? Kwadrans później Gerlof wrócił na brzeg. Torsten, Erik i John stali między łodziami i palili papierosy. — Jej brat schronił się przed sztormem w Jaskini Dziewicy — powiedział do nich. — Rano załadował kości do łódki i obciążył ją kamieniami, ale porwały ją fale. — Co oni teraz zrobią? — Niedługo wrócą do domu. — Gerlof spojrzał na leżące na skałach szkielety. — Sądzę, że powinniśmy zabrać je na Olandię. Powiemy policji, że znaleźliśmy kości wystające ze skalnej szczeliny. Może w ten sposób uda im się wyjaśnić sprawę zaginięcia tych mężczyzn, bez mieszania w to Ragnhild i jej brata. Zgadzacie się? John i kuzyni pokiwali głowami, nie przestając zaciągać się papierosowym dymem. — Nie rozumiem jednego. — Erik zwrócił się do Gerlofa. — Skąd wiedziałeś, że na wyspie są jacyś ludzie? Jesteś jasnowidzem? — Wyczułem ich — odparł Gerlof. — Wyczułeś? — zdziwił się Erik.
— Ja tam nic nie wyczułem — wtrącił John, ciskając niedopałek między skały. — A powinieneś — odrzekł Gerlof. — Poczułem dym z papierosa Ragnhild, kiedy się do nas skradała. — Naprawdę? — No pewnie, zapach był bardzo wyraźny… tak samo jak dym z małego ogniska, które jej brat rozpalił w jaskini. Trzej rybacy przyjrzeli się Gerlofowi z uwagą. On jednak tylko wskazał palcem na ich dopalające się papierosy. — Przecież ciągle wam powtarzam, żebyście to rzucili… Tytoń odbiera wam węch. 1. (szw.) rodzaj łodzi we flocie wikingów ↩