Tłumaczenie: Joasiaa91 Korekta: Myosotis013
Rozdział 1 Było mnóstwo do powiedzenia, a zarazem nic. Maddy pomyślała, ż...
49 downloads
13 Views
2MB Size
Tłumaczenie: Joasiaa91 Korekta: Myosotis013
Rozdział 1 Było mnóstwo do powiedzenia, a zarazem nic. Maddy pomyślała, że panująca w tym momencie cisza zdawała się dziwnie spokojna. Fale morskie uderzały w palisadę molo, a maszty z flagami wydawały pod wpływem wiatru charakterystyczny dźwięk uderzania liny o metal. Całkiem przyjemna chwila, gdyby Madison nie musiała nic mówić. Ale ta chwila nie mogła trwać. Dziewczyna wiedziała, iż nadszedł czas, żeby coś powiedzieć. A to, co miała powiedzieć, miało zmienić wszystko. Maddy patrzyła w dwie pary obserwujących ją i oczekujących oczu. Dwa spojrzenia, które czekały na odpowiedź. Przenikliwe, niebieskie oczy należały do Jacksona Godspeeda. Wzrok Anioła nadal elektryzował Madison. Chociaż znała Jacksa już od dwóch lat, nigdy nie przyzwyczaiła się do tego, że potrafił przejrzeć ją i dostrzec prawdziwą, wrażliwą dziewczynę w głębi niej. Jego spojrzenie było idealne. Zbyt idealne. Niczym niebieski ogień. Bardziej boskie niż ludzkie. Spojrzenie Anioła Stróża. Oczy Jacksona sprawiały, iż Maddy traciła dech w piersiach, a jej puls przyspieszał dziko i sprawiał (czego nie potrafiła zrozumieć), że nie czuła się z tym dobrze. Dziewczyna
odwróciła
się
i
napotkała
inne
oczekujące
spojrzenie. Te oczy były zielone, czujne i uprzejme. Były dla niej nowsze, jednak czuła się przy nich dziwnie swobodnie. Tom Cooper pojawił się w życiu Maddy w chwili, kiedy myślała, że jest na świecie zupełnie sama. Wzrok pilota był jak delikatna wanilia. Jak zanurzanie się w ciepłej kąpieli pod koniec długiego dnia. Te oczy nie iskrzyły jak
niebieska elektryczność Jacksa, ale może to dobrze. Oczy Toma były ludzkimi oczami, a zatapiając się w jego spojrzeniu, Maddy czuła się jak w domu. Anielica pomyślała, że gdyby istniała szansa na zamknięcie tej chwili w butelce i życie w niej wiecznie, wykorzystałaby ją. Żeby żyć w ciągłym stanie bez odpowiedzi. Żeby ani Tom, ani Jacks nie znali prawdy. Obydwoje mieliby nadzieję usłyszeć brzmiącą w ich głowach odpowiedź, której oczekiwali. W ten sposób Maddy nie złamałaby niczyjego serca. W tej chwili odczuwała dziwne poczucie równowagi. Lecz była to równowaga, która nie mogła trwać. Otrząsnęła się z zadumy i spojrzała na dwie sylwetki przed nią. Nad nimi unosił się lotniskowiec z myśliwcami na pokładzie, a Jacks i Tom odwrócili się do siebie z zaciśniętymi szczękami i pięściami w pogotowiu, jakby oczekując odpowiedzi dziewczyny. Stojąca pomiędzy nimi
Maddy
stanowiła
wierzchołek
trójkąta
i
tylko
ona
powstrzymywała ich przed dopadnięciem do siebie ze złością i furią. Czas ciągnął się niczym ostrze. Tom w jego oliwkowo-zielonym mundurze do latania. Bohater. Ludzki bohater. Wyglądał przystojnie. Idealnie. Czego madison mogła chcieć więcej? Spojrzała na Jacksona w czarnym pancerzu oraz na jego mechaniczne skrzydła, które lśniły w słońcu zgięte i gotowe. Anioł nie był już idealny. Zmieniła go podróż z nią (przez nią). Studiując te jedwabiste, sztuczne skrzydła, Maddy wiedziała, że Jacks, którego poznała w jadłodajni odszedł na zawsze. Ale czy nie można było powiedzieć tego samego o niej? Czy miała na sobie płaszcz? Płaszcz, który mogłaby na końcu zdjąć i nadal być tą samą dziewczyną co wcześniej? A może to szkolenie i nowe, anielskie
życie ją zmieniły? Czy pozwoliła zmienić się w sposób, którego nie da się odwrócić? Odpowiedź olśniła ją gorzko jak wtedy, gdy pomyślała o tych mechanicznych skrzydłach. „Tak”. Maddy Montgomery, kelnerka i uczennica liceum, odeszła podobnie jak Jacks. Na obojgu wywarto wpływ, obydwoje zostali nieodwracalnie ranni, a teraz nosili blizny ich wspólnej podróży. Niektóre podróże zmieniają nas na zawsze, pomyślała Maddy z nagłym smutkiem. Nie było powrotu. Mogła tylko ruszyć naprzód. Nadszedł czas wyboru. Nie tylko pomiędzy śmiertelnikami a Nieśmiertelnymi, ale także pomiędzy dwoma światami. Madison nie mogła grać na zwłokę. Musiała przemówić. Czas owijania w bawełnę minął. Takie było życie. Serią ulotnych chwil. Dziewczyna spojrzała na dwóch mężczyzn, którzy zrobiliby wszystko, żeby ją chronić, którzy walczyliby za nią. Może nawet umarliby dla niej. Maddy podjęła decyzję. Jedyną, jaką mogła podjąć. Czuła się fatalnie, jednak otworzyła usta i pozwoliła słowom opaść. - Jacks… – wypowiedziała imię Anioła, jednak nie potrafiła na niego spojrzeć. – Nie mogę iść z tobą. – Jej głos brzmiał na bardzo odległy. – Wybieram Toma.
Rozdział 2 Czy Maddy naprawdę to powiedziała? Cokolwiek właśnie się wydarzyło, było za późno, żeby to cofnąć. Życie potrafi obracać się dookoła
pojedynczego
wyboru,
dokładnie
określonego
czasu,
powodując, że fala konsekwencji zatacza koło bez końca. Maddy obserwowała, jak fale jej decyzji pochłaniają i zmieniają wszystko, czego dotknęły. Najpierw
wypaczyły
twarz
Jacksa,
wykrzywiając
rysy
Nieśmiertelnego w brzydotę, na którą Madison nie chciała patrzeć, jednak nie mogła. Anioł zrobił ledwie widoczny krok do tyłu, jakby decyzja dziewczyny miała fizyczną masę i popchnęła go. Zanim złość ogarnęła jego twarz, Maddy złapała przebłysk innej emocji, która błysnęła na twarzy chłopaka. Dostrzegła ją wokół kącików jego oczu, była niemożliwa do przegapienia. Bezsilność. Cień Jacksa, którego zostawiła stojącego na peronie na Union Station. Anioła, który walczył na wieży biblioteki z demonem. Jacksa, który obserwował ją z punktu widokowego. Zdrada jest najgorsza dla zdrajcy, pomyślała Maddy. Tętniąca fala uderzyła również w Toma. W oczach pilota dziewczyna dostrzegła kogoś pogrążającego się w wodzie świętej, w kim budziła się nowa siła do życia. Wyglądał, jakby się odrodził. Jeśli fala zatopiła Jacksa, to Tom zdawał się unosić na wodzie silniejszy i wyższy. Madison odwróciła wzrok. Dlaczego czuła się zmuszona do płaszczenia się pod wpływem spojrzenia Anioła, które wyrażało bezsilność, zamiast pławić się w triumfie Toma? Dlaczego nie mogła skupić się na radości w spojrzeniu
pilota? Co było z nią nie tak? Czy bała się tego, co mogłaby poczuć? Czy bała się, że nie będzie w stanie odwzajemnić jego niepohamowanej radości? A może spojrzenie Toma potwierdziłoby coś jeszcze gorszego: że była szczęśliwa. Tak samo szczęśliwa, jak on. - Maddy, nie jesteś jedną z nich – powiedział Jacks ochrypłym głosem, negocjującym tonem. Tym, który dziewczyna usłyszała od niego na peronie kolejowym. – Posłuchaj mnie. Znam miejsce, w które możesz się udać. Gdzie będziesz bezpieczna. Z nami. Zanim Madison zdążyła odpowiedzieć, Tom zrobił to za nią. - Podjęła już decyzję. Miej na tyle przyzwoitości, żeby ją uszanować. – W głosie pilota pobrzmiewała pewność, która nadeszła ze zwycięstwem. – Chociaż nie spodziewałbym się przyzwoitości ze strony Anioła. Maddy dostrzegła, że mięśnie chłopaka zadrżały pod zbroją, lecz stał w miejscu. - Nie rozumiesz – powiedział powoli, wymawiając ostrożnie każdą sylabę. – Tej armii nie da się pokonać. A przynajmniej nie w ten sposób. Jackson wskazał ogromny lotniskowiec. Stojący na pokładzie żołnierze mierzyli do niego z karabinów, ich swędzące palce czekały na spustach. - Jesteśmy nieźli w walce – rzekł porucznik Cooper. - To nie jest zwykła „walka”. To zagłada. Zniewolenie. - Nikt nie zrobi ze mnie niewolnika. - Oni to zrobią. Zanim nadejdzie koniec, będziesz błagał o własną śmierć lub, jeśli jesteś tchórzem, a czuję, że nim jesteś, będziesz błagał
o litość i chętnie zostaniesz ich niewolnikiem. – Mówiąc to, Jacks zmrużył oczy. Pilot znalazł się przy nim w mgnieniu oka, chwytając Anioła za zbroję i przyciskając przedramię do jego klatki piersiowej. Młody Godspeed owinął swoim ramieniem szyję Toma, zanim Maddy w ogóle dostrzegła, że się poruszył. Usłyszała mokry bulgot powietrza wypieranego z gardła Thomasa. - Cofnij się! Cofnij się! – krzyczał żołnierz z pokładu lotniskowca. - Jacks, nie! – zawołała Madison, chociaż wiedziała, iż porucznikowi nic nie groziło przed tym, nim słowa opuściły jej usta. Jackson mógł zabić go w jednej chwili, a żołnierze na lotniskowcu nie zdążyliby zareagować. Powstrzymał się, pomimo odczuwanej wściekłości. Dla mnie, pomyślała dziewczyna. Troszczy się o mnie. Żołnierz zawołał ponownie: - Cofnij się albo zaczniemy strzelać! Maddy obserwowała, jak Anioł patrzy na ogromną maszynę, po czym powoli zwalnia chwyt, pozostawiając Toma bez tchu na kolanach. Anielica zrobiła krok w jego kierunku, lecz mężczyzna odepchnął ją gwałtownie. - Nic mi nie jest – wybełkotał i wstał. Jacks promieniował nienawiścią i złością. I czymś jeszcze, pomyślała Madison. Strachem. Strachem o nią? - Ludzie nie wygrają – powiedział twardo. – Dokonaj mądrego wyboru, Maddy. - A co z wujkiem Kevinem? Co z Gwen? – Głos dziewczyny przypominał zawodzenie.
- Dlaczego nie zapytasz o to waszego prezydenta-elekta? – wypalił Jackson, a po chwili powstrzymał się i złagodniał. – Linden dokonał wyboru za nich. Już za późno, aby im pomóc. Ale nie jest za późno dla ciebie. - Każdemu można pomóc. - Nie! Nie ma nadziei! – Głos Anioła był surowy. - Zawsze jest nadzieja – krzyknęła Maddy. – A nawet, gdy jej zabraknie, nadal będziemy razem, ponieważ tak postępują ludzie. Spojrzała na Toma, który cicho uniósł dłoń, żeby przekazać żołnierzom, by ustąpili. Odwzajemnił jej spojrzenie. Zdecydowany. Zdeterminowany. - Wytłumacz mi te logikę – burknął Jacks. - To nie jest logika. To ludzie. - Nie jesteś człowiekiem! Jesteś Aniołem Stróżem! Należysz do nas! - Moje miejsce jest przy wujku. Przy Kevinie. Przy Tomie. Moje miejsce jest przy każdym, kto nie jest wystarczająco silny, żeby obronić się sam. Moje miejsce jest przy kimkolwiek, komu mogę pomóc. – Madison z trudem łapała powietrze. – To jest prawdziwy cel Aniołów. Jackson potrząsnął głową. - Twoja ludzka natura… – wyszeptał do siebie i spojrzał na Toma. – Oni odwrócili się od nas. Nie jesteśmy im nic winni. Ty nie jesteś im nic winna. Nie zawdzięczamy im niczego. - Mówisz jak prawdziwy Nieśmiertelny. Masz niezłe poczucie obowiązku jak na Stróża – zakpił pilot.
Anioł zignorował go i zamiast tego zrobił coś, czego Maddy nie spodziewała się. Złość zniknęła z jego twarzy, ustępując bezradności, którą widziała wcześniej. Jacks pozwolił emocji obmyć się i wypełnić całkowicie. - Proszę, Maddy. Nie rozumiesz tego? Nie mogę cię stracić – wyszeptał. Nawet pewność Toma zafalowała przez chwilę. Anioł Wojny stał tam czujny i emocjonalnie nagi. Spojrzał na Madison, a ona czuła, że ciągnie ją do jednej z tych chwil, kiedy świat zewnętrzny po prostu znikał, pozostawiając ich samych. Nie mogła na to pozwolić. Przestąpiła z nogi na nogę, przeniosła ramiona do tyłu i tchnęła słowa z oddechem, jakby załamała się nad nią nowa fala emocji. - Zawsze będę pielęgnować to, co mieliśmy, ale nie czuję już tego do ciebie. Zbyt wiele się zmieniło. Ty się zmieniłeś. A moje miejsce jest tutaj, przy Tomie. Dziewczyna stanęła prosto, a nagły podmuch wiatru rozwiał jej włosy i powiewał nimi wokół jej twarzy. – Kocham go – wyszeptała. Jackson wzdrygnął się i powiedział przez zaciśnięte zęby: - Nie przyjdę po ciebie. Ani ja, ani nikt inny. Demony upewnią się, że zostaniesz rozczłonowana. Kończyna po kończynie. Twoje skrzydła zostaną wyrwane z pleców… - Wystarczy, Godspeed! – warknąl Tom. Maddy czuła, jak słowa Anioła raniły jej skórę na całym ciele. Rozczłonowana. Oderwane. Nieśmiertelny krzyknął: - Wybierasz śmierć, Maddy!
- I tak zrobię! – odkrzyknęła, a łzy w końcu popłynęły. Nie zawracała sobie głowy powstrzymywaniem ich. – To moja decyzja. Sięgnęła ku niemu i pozwoliła palcom spocząć na pancerzu osłaniającym jego ramię. Jacks cofnął rękę niczym oparzony. Zszokowana dziewczyna obserwowała, jak coś w jego oczach zmieniło się. Rozczłonowana. Właśnie wtedy do jej głowy wskoczył obraz wagonu, który rozprzęga się z pociągiem i zostaje za nim na torach. Wcześniej, kiedy Jackson był na nią zły lub czuł się przez nią zdradzony, jego oczy zawsze płonęły pewnego rodzaju sfrustrowaną lojalnością. Odmawiał zrezygnowania z niej. Ale teraz Maddy widziała, że te pożary zgasły. Patrzyła bezradnie, jak Anioł usunął ją ze swojego życia oraz serca. Wystarczyła chwila i wyrzucił ją całkowicie. Jego oczy były zimne i nie miały nic dla niej. Wiedziała o tym na pewno. Zrobiła to. Straciła go. - Czas na ciebie – powiedział Tom, który odzyskał głos (na tyle, ile się dało) po chwycie Godspeeda na swoim gardle. - Nie martw się, odchodzę – odparł Jacks. Maddy uniosła wzrok, aby na niego spojrzeć, lecz on po raz pierwszy nie czekał na to. – Nic tu po mnie. I nie mówiąc nic więcej, poszybował ku niebu, a jego mechaniczne skrzydła syczały w powietrzu, dopóki nie zniknął. Madison poczuła delikatne ciepło, kiedy Tom chwycił jej dłoń w swoją. - Maddy? Spojrzysz na mnie, proszę?
Dziewczyna uświadomiła sobie, że nadal patrzy na niebo, gdzie zniknął Jacks. Odwróciła się i napotkała zielone, oczekujące spojrzenie. - Dobrze się czujesz? – spytał pilot. Została stworzona jako silna kobieta. Nieustraszony Stróż Godright odszedł. Została tylko wrażliwa Maddy Montgomery. - Boję się – powiedziała słabo. – Jeśli coś ci się stanie… - Będzie dobrze. – Uśmiechnął się Tom. – Mam ciebie. To wszystko, czego potrzebuję. Madison odwzajemniła niepewnie uśmiech. Miała ściśnięte gardło, a policzki były gorące i mokre. Prawda, pomyślała. Co było prawdą? Prawdą było, że nikt nie wiedział, czego się spodziewać. Nawet Jacks. Nawet Aniołowie. Więc dlaczego ona wiedziała, iż miał rację? Nie mogli wygrać. Jak on to nazwał? Nie walką. Eksterminacją. Zniewoleniem. Właśnie wtedy Maddy uświadomiła sobie, że nie byli już sami. Port
wypełnił
się
życiem,
gdy
lotniskowiec
oraz
żołnierze
przygotowywali się do opuszczenia portu. Ludzie żegnali się ze swoimi z ojcami, matkami, braćmi i siostrami. Dziećmi. Madison chciała wiedzieć, co działo się w ich głowach. Czy mieli nadzieję? A może bali się? Zastanawiała się, co myślał Tom. W jej umyśle rozbrzmiewały tylko słowa Jacksa. Eksterminacja. Dziewczyna przybrała odważny wyraz twarzy. - Uważaj na siebie – poleciła. - Na pewno. – Tom uśmiechnął się. – Muszę do ciebie wrócić. Pocałował ją, a ona oddała pocałunek, który wydawał się dziwny. Nie był to pocałunek miłości.
Bardziej pożegnalny pocałunek. I zanim Maddy zdążyła przetworzyć to uczucie, pilota już nie było. Stała sama, a Thomas szedł w kierunku kładki, znikając w małym morzu oficerów i marynarzy. Tylko tyle mogła zrobić, żeby zwalczyć okropne uczucie, iż nigdy więcej go nie zobaczy. Zamknęła oczy i spróbowała odepchnąć tę myśl. Słuchała wiatru. Dźwięku uderzania liny o metal masztu. Trzepotania flagi. Otworzyła oczy i ujrzała flagę Ameryki w gwiazdy i paski. Aż do tej chwili nie zauważyła jej fruwającej w powietrzu w ten prawie idealny dzień. Maddy zdała sobie sprawę, że może być jednym z ostatnich dni. Niedługo może zabraknąć miłych dni dla Miasta Aniołów. Tylko czas powie w czym tkwili. Przynajmniej to zrobiła i na tym musiała się na tym skupić. Mogła się tego trzymać, prawda? Musiała tutaj dziś przyjść, aby powiedzieć Jacksowi, że to koniec. To Tom był tym, który skradł jej serce. W którym ona się zakochała. Powiedziała Aniołowi, że go nie kocha. Zrobiła to. A jeśli się myliła?
Rozdział 3 Łzy nadeszły w samochodzie. Maddy nienawidziła uczucia gorącej cieczy spływającej po policzkach, cichego kap kap, gdy spadały na jej jeansy. Płacz sprawiał, że czuła się słaba. Ale nie potrafiła przestać. Trzymając jedną ręką kierownicę, naciągnęła rękaw na dłoń drugiej i otarła nią twarz. Jazda samochodem i płacz w tym samym czasie to bardzo ludzki zwyczaj, pomyślała dziewczyna. Zastanawiała się, jak wiele wycieczek ludzie odbywali we łzach, próbując zrównoważyć te dwie rzeczy: kierowanie jedną ręką i wycieranie twarzy drugą. Powinni nadać temu miano „cryving”1. Oznaczyć znakiem towarowym. Uśmiechnęła się krzywo przez łzy. Maddy skręciła, posyłając swoje lśniące Audi na autostradę, jednak została zatrzymana przy bramce przez oficerów Gwardii Narodowej. Dwaj żołnierze w hełmach z Kevlaru2 trzymający karabiny maszynowe stali przed swoim Humvee3. -
Przepraszam,
zamknęliśmy
panienko,
wszystkie
ale
z
autostrady
rozkazu
gubernatora
dla
pojazdów
nieuprzywilejowanych. Obywatele, którzy nadal przebywają na ich obszarze, powinni poszukać schronienia i oczekiwać na dalsze instrukcje.
Cry – płakać, driving – jeżdżenie samochodem = cryving. Pozostawiłam to w oryginale, bo ciężko wymyślić sensowne spolszczenie. ;) 2 Tworzywo poliamidowe, które cechuje się wysoką odpornością. Służy do produkcji kamizelek kuloodpornych itd. 3 Samochód terenowy opracowany dla armii Stanów Zjednoczonych. 1
Maddy
zdjęła
okulary
przeciwsłoneczne
i
spróbowała
uśmiechnąć się do żołnierza. Zabawne. Zawsze uważała, że anielscy celebryci nadużywali pomocnego spojrzenia typu „Wiesz, kim jestem?”, aby zyskać coś, czego chcieli. Jednak Madison musiała wrócić do Kevina. Zadziałało. Stojący na uboczu żołnierz rozpoznał ją. - To Maddy Montgomery! - Dokładnie – odparła dziewczyna. – Muszę dostać się do Miasta Aniołów. Skąd mogłam wiedzeć, że zablokujecie autostrady? Pierwszy żołnierz spojrzał niepewnie, jednak drugi (który oczywiście był fanem Aniołów) zbliżył się i interweniował. - Przepuść ją, Ernesto – powiedział. Maddy próbowała utrzymać uśmiech na ustach, lecz w środku rozpadała się ze smutku i strachu. - Nie wiem… – Wahał się Ernesto, lecz drugi żołnierz już przesuwał barykadę. Madison kiwnęła mu ręką w podziękowaniu i nacisnęła pedał gazu, zanim zdążyłby zmienić zdanie. Gdy wjechała na autostradę, ujrzała przez szybę samochodu widok, którego wcześniej nie widziała na oczy. Droga była całkowicie pusta. Niesamowite. Po prostu kolejne przypomnienie, że to nie był zwykły dzień. Ponieważ te normalne już minęły. Ogromna, pięciopasmowa autostrada wydawała się naga bez korków, trąbiących kierowców i samochodów zmieniających pas ruchu bez uprzedniego zasygnalizowania manewru. Opuszczona, pomyślała Maddy. Tak, jak ludzie. I jak sama się czuła. Nastała dziwna cisza, gdy jechała tym pustym, otwartym odcinkiem. Towarzyszył jej
jedynie z szum własnego samochodu oraz świst wiatru, które przypominały Anielicy, że żyła. Jeśli zamknęłaby oczy, byłaby w stanie przekonać się, że nie jechała nigdzie w szczególności. Po prostu uciekała. Madison włączyła radio i usłyszała jedynie monotonną, kilkusekundową melodię, którą po chwili przerwano. - To nie jest test – ogłosił elektroniczny, żeński głos. – To Program Systemu Awaryjnego. Ogłoszono stan awaryjny. Wszyscy obywatele Miasta Aniołów oraz okolicznych obszarów są proszeni o pozostanie w domach. W całym kraju wprowadzono godzinę policyjną… Maddy zmieniła stację. Tam również odtwarzano identyczną wiadomość. - Powtarzam, to nie jest test. Ogłoszono stan awaryjny… Dziewczyna ponownie przełączyła stację. To samo. Wszędzie odtwarzano tę samą treść. Kiedy wiadomość kończyła się, po prostu rozpoczynała się od nowa. Coś w niej sprawiało, że cała sytuacja wydawała się jeszcze bardziej prawdziwa. Gorsza. Maddy słuchała w kółko elektronicznego głosu: To nie jest test. To nie jest test. Spojrzała w niebo, które zaczynało się ściemniać. Słoneczny dzień został przyćmiony przez szary koc z chmur rozciągających się nad miastem. Porywy wiatru szalały obok jej Audi, niemal krzycząc. Co miało się wydarzyć? W jakiego rodzaju piekle byli? Dziewczyna zaczęła stopniowo rozpoznawać aż nazbyt znane otoczenie. Zmierzała ku sercu Miasta Aniołów, ku domowi. Przeciągnęła palcami po włosach i otarła zapuchnięte oczy. Zbliżała się do zjazdu na Angel Boulevard, więc skierowała się ku niemu.
Miasto Aniołów, pomyślała ponuro Madison. Miejsce, o którym zarówno marzyła, aby w nim żyć, jak i miejsce, które zdawało się być jej przeznaczone. Za każdym razem, kiedy próbowała z niego uciec, coś przyciągało ją z powrotem. Czuła się złapana w sieć krzyżujących się ulic oraz urokliwych, jasnych świateł śródmieścia. Metropolia była stolicą dla Nieśmiertelnych oraz bezkonkurencyjnym symbolem Aniołów i ich mocy na całym świecie. Czymś więcej niż miastem. Ideą. Synonimem
bogactwa,
sławy
i
potęgi.
Perfekcyjną
ikoną
reprezentującą rozrzutny styl życia Aniołów, którego większość świata im zazdrościła i pragnęła. Maddy pędziła wzdłuż Highland, przejeżdzając pod świecącymi billboardami prezentującymi słynnych Aniołów sprzedających torebki, samochody oraz perfumy. Na jednym z nich widniała jej własna twarz. Uśmiechała się uwodzicielsko, trzymając butelkę perfum od Chanel. Poczuła, że jej żołądek wywraca się. Każdego innego dnia nie byłaby w stanie patrzeć na tę reklamę, lecz teraz nie mogła oderwać od niej wzroku. Ktoś napisał ostrym, czerwonym sprayem „ZDRAJCZYNI” na twarzy dziewczyny. Madison jechała dalej sławną na cały świat Angel Boulevard pośród sklepów turystycznych oraz Alei Aniołów. Anielskie Gwiazdy rozmywały się na chodniku. Ile milionów ludzi przybywało tutaj z całego świata, żeby zrobić sobie z nimi zdjęcie? Maddy przechadzała się obok nich wszystkich w drodze do szkoły, zastanawiając się, jak ktoś mógł tak bardzo przejmować się chodnikiem. Teraz miała tam swoją własną Anielską Gwiazdę, a jej imię zostało wyryte w podłożu i zalane błyszczącym złotem. Nadal czuła się z tym dziwnie. Jestem słynnym Aniołem Stróżem. Nasłynniejszym Aniołem Stróżem. Madison
potrząsnęła głową, myśląc o tym, jak bardzo chciałaby po prostu cofnąć się w czasie o dwa lata. Czy kiedykolwiek wydostanie się z tego miasta? A może najważniejszym pytaniem było, czy ona sama wyrzuci z siebie Miasto Aniołów? Kiedyś uważała, że tak, jednak obecnie nie była tego taka pewna. Gdy tylko chodnik został naznaczony jej imieniem, poczuła, jakby miasto także zostało nią naznaczone. Niczym permanentnym
tatuażem.
Wszystkie
sklepy
turystyczne
były
zamknięte. Żadnych plastikowych skrzydeł na sprzedaż. Żadnych koszulek ze sloganami „Ocal mnie!” lub „Podopieczny”. Zamknięto wszystkie metalowe drzwi. Maddy zmrużyła oczy i wyjrzała przez szybę samochodu. Przed nią tłoczyło się życie, ludzie zgromadzili się wokół Świątyni Aniołów. Ostatnią rzeczą, której w tej chwili chciała, to zostać rozpoznaną. Osunęła się w fotelu, nacisnęła pedał gazu i patrzyła na tłum, kiedy przejeżdżała
obok
znajdującego
się
na
wyciągnięcie
ręki
niebezpieczeństwa. Fani oraz poszukujący wrażeń turyści zgromadzili przed świątynią niczym na dziwacznej wystawie cyrkowej. Niektórzy ludzie trzymali świece. Inni tańczyli. Jeszcze inni walczyli. Były wśród nich młode dziewczyny, które oszalały na punkcie Aniołów, eksperci od spraw Nieśmiertelnych oraz całe rodziny. Był tam nawet mężczyzna nie mający na sobie nic, oprócz białych przepasek, łyżworolek
i
neonowych
okularów
przeciwsłonecznych.
Miał
przylepione taśmą do pleców styropianowe skrzydła i krążył w tłumie, podczas gdy pozostali starali się nie zwracać uwagi na jego przepaski. Zdawało się, iż zatwardziali fani Aniołów dzielili się na mniejsze kategorie. Jedna grupa opowiedziała się przeciwko Maddy, nazywając
ją zdrajczynią, a inna (o równej liczebności) trzymała transparenty, które wysławiały ją i chwaliły za bycie „prawdziwym” Aniołem. Dziewczyna jęknęła. Skręciła w boczną uliczkę, żeby ominąć resztę tłumu. Kiedy wyjechała z Angel Boulevard, ujrzała znajomy widok. Dostrzegła neonowy napis na blaknącej farbie, chociaż był wyłączony. Kevina. Jadłodajnia jej wujka, gdzie pracowała przez całe liceum. Miejsce, gdzie Maddy poznała Jacksa. W środku panowała ciemność. Nikt nie siedział w boksach. Nie serwowano jedzenia. Jak to możliwe, że dwa lata temu była tam kelnerką? W innym życiu. Madison przejechała obok knajpy i zaparkowała na podjeździe domu wuja. Spojrzała na mały, dwupiętrowy domek, w którym dorastała. Prosty, starzejący się budynek stał dzielnie w podmuchach nadchodzącej pogody. Niezawodny dom jako jedyny w jej życiu nie zmieniał się. Towarzysz. Przyjaciel. Wyspa stabilności pośród ciągle zmieniającego się morza czasu. Maddy wyłączyła silnik swojego Audi i wyszła na zewnątrz. W drzwiach budynku stał Kevin marszczący twarz z niepokoju. Miał na sobie stare jeansy oraz znoszoną, flanelową koszulę – jego mundur. - Wróciłaś – powiedział, a Maddy mogłaby przysiąc, że próbował nie okazywać tego, jak bardzo martwił się o nią. Odnalazł jej twarz swoimi inteligentnymi, szarymi oczami. – A… Tom? - Odszedł – odparła, próbując trzymać głos na wodzy. – Flota przyłącza się do walki. Twarz Kevina pociemniała. Po chwili skinął głową.
- Jacks także tam był – dodała dziewczyna. - Co? – Ton wujka był surowy. – Czego chciał? Opinia Kevina na temat Jacksa w ciągu minionych dwóch lat przypominała
przejażdżkę
na
rollercoasterze.
Z
zasady
nie
przejmował się Aniołami, ale znienawidził ich po tym, co stało się z jego siostrą. Zrobił, co tylko mógł, aby dać Jacksowi szansę, kiedy stało się jasne, że był w życiu Maddy, czy mu się to podobało, czy nie. Jednak teraz ponownie stał się surowy wobec Nieśmiertelnych. Kevin byłby za Madison aż do gorzkiego końca. Zrobiłby wszystko, co w jego mocy, żeby wesprzeć ją w czymkolwiek, pomimo jego własnych zastrzeżeń i przekonań. To z tego powodu dziewczyna tak bardzo go kochała. - Zaoferował mi wybór – rzekła Maddy cicho. – Żebym poszła z nim oraz innymi Aniołami. - Rozumiem… Co mu powiedziałaś? Madison przygryzła wargę. Jak Kevin zareaguje na jej decyzję? Mogła być najsłynniejszym na świecie Aniołem Stróżem, lecz zawsze martwiła się o to, co wujek pomyśli o niej albo jej działaniach. Nie mogła nic na to poradzić. Część jej zawsze chciała jego aprobaty, jakby była małą dziewczynką. - Jestem tutaj, prawda? – powiedziała ostatecznie, po czym szybko dodała: – Tom poprosił mnie, żebym na niego czekała. Kevin milczał, szukał odpowiednich słów. Jednak kiedy jego odpowiedź w końcu nadeszła, była prosta. I właśnie to Maddy chciała usłyszeć. - Będzie dobrze. Z Tomem będzie dobrze. Z nami wszystkimi będzie dobrze.
- Naprawdę w to wierzysz? – spytała delikatnie. - Muszę, Maddy. – Kevin przybrał swój najbardziej uspokajający uśmiech. – Ty także powinnaś. – Uśmiechnął się jeszcze szerzej, a kąciki jego ust zmarszczyły się w sposób, który tak dobrze znała. – Chcesz trochę herbaty imbirowej? - Tak. – Madison uśmiechnęła się. Nie zamierzała odmawiać herbaty imbirowej. Wujek zawsze robił ją dla niej, kiedy była chora lub czuła się źle z powodu pogody. Dodawał do niej cytrynę oraz mnóstwo miodu. * Kevin skierował się do kuchni, a Maddy poszła do małego salonu z używanymi meblami oraz jej zdjęciami z dzieciństwa. Było tam też kilka nowych fotografii, między innymi z Angels Weekly oraz innej gazety, które wujek wyciął i niezdarnie dopasował do ramek. Madison usłyszała dochodzący z kuchni charakterystyczny dźwięk włączanej kuchenki gazowej, świst płomienia i odgłos umieszczanego na palniku czajnika. Kiedy słuchała, jak podgrzewana woda zaczyna szemrać, położyła się na kanapie i zanurzyła w niej. W tej jednej krótkiej chwili nagle nie miała co robić. Po tym wszystkim co się wydarzyło, Maddy odnalazła siebie w malutkiej kieszeni spokoju. Usiadła cicho, słuchając tylko, jak Kevin robił herbatę. Jej wzrok spoczął na nowym telewizorze z płaskim ekranem, jedynym kawałku wyposażenia i technologii w domu,
który
został
wyprodukowany
po
tysiąc
dziewięćset
dziewięćdziesiątym ósmym roku. Dziewczyna chwyciła pilota i włączyła urządzenie. - Każdy zadaje sobie pytanie – mówiła wyglądająca stoicko kobieta w niebieskim garniturze – gdzie są Aniołowie? Aniołowie Stróże z Miasta Nieśmiertelnych zniknęli w nocy, pozostawiając nas, zastanawiających się, dokąd odeszli i czy w ogóle wrócą. Obok głowy prezenterki pojawiła się grafika przedstawiająca Nieśmiertelny Pierścień, dając Maddy sygnał do rozpoczęcia zabawy jej własnym. - Aniołowie zniknęli z połyskującego Miasta Nieśmiertelnych, a fani, pomimo kontroli bezpieczeństwa oraz możliwości zostania złapanym w strefie działań wojennych, udali się na Aleję Aniołów, aby uczestniczyć w czuwaniu ze świecami w nadziei na to, że piękni Nieśmiertelni powrócą. Maddy zmieniła kanał na NBC News, gdzie zaskoczona zobaczyła stojącą przed kamerą Tarę Reeves – zwykle tryskającą energią prezenterkę porannego program plotkarskiego w A!. Tara wreszcie awansowała ze stanowiska reporterki w stacji rozrywkowej na dziennikarkę
wiadomości
obejmujących
anielski
kryzys
oraz
tajemniczy wir wodny, grożący połknięciem Miasta Aniołów. Ujrzenie jej musiało być bardziej niż szokujące dla normalnej publiczności z A!. Tara zmieniła swój wygląd wspaniałej reporterki z czerwonego dywanu
w
coś
bardziej
przypominającego
międzynarodową
korespondentkę wojenną. Miała na sobie elegancko skrojoną marynarkę khaki oraz praktyczną, zapinaną na guziki koszulę, a włosy zebrała w kucyk. Oczywiście makijaż kobiety nadal był bez zarzutu.
Ubrała spodnie z wysokim stanem od Gucciego i nie mogła oprzeć się dobraniu do nich torby od Louisa Vuitton. - Jestem Tara Reeves i zdaję relację na żywo z Miasta Aniołów dla NBC News – zaczęła pozbawionym tchu, pilnym tonem. – Miasto Aniołów mierzy się z możliwym zagrożeniem, a każdy zadaje sobie pytanie: gdzie oni są? Piękne rezydencje na Wzgórzach są puste, a wspaniałe samochody stoją zaparkowane w garażach, zamiast przemierzać autostrady. Ochrona nie pozwala nikomu oddalać się od domów, jednak władze potwierdzają, że nikt w nich nie siedzi. Gdzie są Aniołowie z Miasta Nieśmiertelnych? Tara podeszła ze swoim kamerzystą do zgromadzonego pod Świątynią Aniołów tłumu. - Mimo zniknięcia Aniołów – powiedziała dramatycznie – ich fani, jak sami siebie nazywają, pozostają nieustraszeni. Są zdeterminowani wesprzeć Nieśmiertelnych bez względu na to, co zrobią. Kamera przesunęła się nad tłumem, który Maddy widziała w drodze do domu. Część fanów miała na sobie koszulki z napisem „Ocal mnie!”, podczas gdy inni trzymali transparenty przedstawiające twarz Teda Lindena przekreśloną wielkim, czerwonym „X”. Intonowali coś, ale ciężko było zrozumieć co. - Ich przesłanie? – mówiła Tara, kiedy kamera skanowała scenę. – „Zwróćcie nam Aniołów”. Ludzie stoją przed Świątynią Aniołów, tą samą, w której odbyła się wspaniała Przemiana. Budowla jest teraz cicha, nie widziano tutaj żadnego Nieśmiertelnego. Raport zawierał wywiady z kilkoma fanami z tłumu. Pierwsza była nastoletnia dziewczynka oraz jej matka. Nastolatka miała na sobie
koszulkę z nazwiskiem, które sprawiło, że żołądek Maddy wywrócił się do góry nogami: Emily Brightchurch. Imię „Emily” zostało napisane uwodzicielsko różową kursywą, dokładnie nad zdjęciem twarzy Australijki. - Nie ma mowy, żeby Aniołowie nie wrócili – zaspiewała dziewczynka. – Próbują dać nam nauczkę, ponieważ ludzie byli wobec nich podli. Jeśli to oglądacie, Jacks, Emily, Chloe lub nawet Archanioł Godspeed, wróćcie, proszę. Potrzebujemy was! OMG, kochamy Was! – Krzyczała, prawie mdlejąc. Następny wywiad przeprowadzono z mężczyzną w średnim wieku trzymającym transparent z rysunkiem Anioła i UFO oraz narysowanym między nimi dużym, zielonym znakiem zapytania. Teoria spiskowa, zorientowała się Maddy. - Gdzie są demony? – pytał mężczyzna. – Czy widzieliśmy je poza scenami z transmisji telewizyjnych? – Denerwował się coraz bardziej. – Ta cała „wojna” jest tylko rozrywką mającą na celu odwrócenie naszej uwagi od tego, co naprawdę dzieje sę w rzadzie z senatorem Lindenem. To tylko przykrywka. Spisek, żeby obrócić Amerykę przeciwko Aniołom, a ludzie łykają haczyk, linkę i obciążnik. Tak, jak domniemane „lądowanie na Księżycu”, jeśli ktokolwiek w nie wierzy. Ocalić Aniołów! Stojąca za mężczyzną grupa teoretyków spiskowych zawyła. Nastąpiło cięcie obrazu i powróciła Tara. Obróciła się do kamery z dramatycznym gestem. - Z dala od centrum uwagi znajduje się także Maddy Montgomery. Maddy usiadła prosto na kanapie.
- Od czasu jej publicznego oświadczenia popierającego Ustawę o Nieśmiertelnych nie słyszeliśmy nic na temat najnowszego Stróża Miasta Aniołów. Co Maddy myśli na temat zbliżającego się ataku demonów? Czy Jackson opuścił ją, żeby być z Nieśmiertelnymi, gdziekolwiek są? Czy jeszcze zobaczymy słynne skrzydła Maddy Montgomery wznoszącej się nad Miastem Aniołów? Pokazano materiał filmowy z latającą Maddy. Jej świecące, fioletowe skrzydła były rozłożone, a włosy uderzały o twarz Anielicy, wypełniając ekran. Zmieniła stację. Na Angel News Network ponury prezenter był w połowie historii. - Nawet niektórzy globalni eksperci twierdzą, iż mimo tak zwanych demonicznych obserwacji wir wodny u wybrzeży Miasta Aniołów nie będzie się dalej rozprzestrzeniał. Ujęcie ucięto i w kadrze pojawiło się biurko informacyjne oraz mężczyzna w okularach o wyrazistym kolorze. - Aniołowie grają w grę. Bardzo, bardzo wyrafinowaną grę. Wszystko po to, aby przekonać się, kto pierwszy mrugnie. Nieśmiertelni przyjdą nam z pomocą, ale najpierw chcą dać całemu światu nauczkę. Wcale nas nie opuścili, prawda? – Zaśmiał się nerwowo, a Maddy zrobiło się niedobrze. Przełączała stacje jeszcze kilka razy tylko po to, żeby trafić na jeszcze więcej tego samego. Każdy kanał zdawał relację zarówno z ataku, jak i rosnącego tłumu przed Świątynią Aniołów. A! zdawało się być jedyną siecią informacyjną, która zrezygnowała z mówienia o demonach. W końcu Madison przełączyła na powtórkę reality show
Chloe, „Siedemnastoletni i Nieśmiertelni”, po której miał odbyć się maraton starych ceremonii Przemiany. - Cały czas to samo – powiedział Kevin, gdy wszedł do pokoju i podał Maddy kubek. - Dzięki – odparła i uśmiechnęła się do wujka przez parę. – Jest świetna. I taka była. Ciepło herbaty promieniowało po klatce pieriowej dziewczyny, kiedy piła. Kevin wzruszył lekko ramionami, ale Maddy dostrzegła coś na jego twarzy i pomyślała, że chciał powiedzieć coś jeszcze. Mężczyzna spojrzał w dół na swoją herbatę. - Wszyscy w tym tkwimy, Mads – powiedział w końcu, patrząc na nią. – Nawet, jeśli Aniołowie naprawdę nas opuścili, nadal tutaj jestem. Tom również. I prezydent Linden. On będzie wiedział, co zrobić. Madison uśmiechnęła się delikatnie i otoczyła wujka ramieniem, przyciskając policzek do jego klatki piersiowej. Poczuła bicie jego serca. Dłonie Kevina szamotały się w uścisku, który był trochę niewygodny, jednak ciepły. Nagle do jej głowy napłynęły myśli o tym, co wydarzyło się na molo, lecz powstrzymała je, zanim pochłonęłyby ją. Mam ważniejsze rzeczy na głowie, pomyślała. - Wiem, iż wielu ludzi myśli, że to nieprawda – rzekła Maddy. – Ale musimy założyć, że demony nadejdą. – Spojrzała na wujka. - Wiem, co próbujesz mi powiedzieć. Nie odejdę. Zdążyli już zamknąć autostrady, przepuszczają tylko służby uprzywilejowane. Dzisiejszy chaos zablokował wszystko. Teraz nikt się stąd nie wydostanie.
- Mogę zadzwonić… – zasugerowała Madison, jednak wujek przerwał jej, kładąc dłoń na ramieniu dziewczyny. - Kiedy twoi rodzice zostawili cię ze mną, złożyłem im obietnicę. Obiecałem, że będę cię chronił mimo wszystko. I nic się nie zmieniło. – Kevin spojrzał na swoją siostrzenicę. – Znam cię i wiem, jakiego rodzaju młodą kobietą i Anielicą jesteś. Wiem, że nie odejdziesz tak, jak reszta z nich. Zostaniesz tutaj i będziesz walczyć. Ja także nigdzie się nie wybieram. Przejdziemy przez to razem tak, jak zawsze to robiliśmy. Nawet Stróż potrzebuje opieki. Łzy zaczęły formować się w oczach Maddy i znowu się przytulili. Oczy wuja również napełniły się, ale szybko je otarł. Wyjrzał przez okno salonu. - Poza tym, kto otworzy ponownie jadłodajnię, jak wszystko się skończy, gdybym był w Kansas z resztą uchodźców? Nie. Zostaję tutaj. * Maddy wzięła długi, gorący prysznic, chcąc, żeby para zmyła z niej wydarzenia minionego dnia. Kiedy skończyła, owinęła się ręcznikiem i poszła do swojego starego pokoju. Tego samego, w którym dorastała. Kevin nie zmienił w nim prawie nic od czasu, gdy Madison uczęszczała do liceum. Wyglądał zupełnie inaczej w porównaniu do jej nowego, szklanego mieszkania. Ten pokój był stary i zużyty, w jakiś sposób pocieszający. Maddy usiadła na łóżku, które (jak obiecał Kevin) zostało starannie wykonane. Nie mogła przestać myśleć o tym, że wcześniej mieszkała tam inna osoba. Inna młoda
dziewczyna z innymi marzeniami, która zamierzała żyć innym życiem. Poczuła się jak oszustka. Na szafce nocnej leżały skrzydła lotnicze4 od Toma. Madison podniosła je i poczuła ich ciężar na dłoni. Zawsze ją zaskakiwał, biorąc pod uwagę to, jak małe były. Kiedy Maddy trzymała błyskotkę, siedząc w ciszy w swoim starym pokoju, do jej mózgu zaczęły napływać myśli. Myśli, które próbowała odpychać od czasu opuszczenia portu, a teraz nie mogła ich powstrzymać. Powtarzała w kółko swoją decyzję, jakby miało ją to przekonać, że postąpiła słusznie. Dlaczego wybrała Toma? Ponieważ potrzebował czegoś, za co mógłby walczyć. Zamierzał stanąć przeciwko wrogowi, którego prawdopodobnie nie pokona, a Madison mogła przynajmniej dać mu powód do przeżycia. Strach wezbrał w niej, gdy wyobraziła sobie pilota wysoko na ognistym niebie, walczącego o życie przeciwko nadprzyrodzonym stworzeniom, których nie dało się zabić pociskami lub bombami. W chwili takiej jak ta, pomyślała dziewczyna, śmierć może okazać się oczekiwaną ucieczką. Jeżeli wizja ich razem w przyszłości miała utrzymać go przy życiu, niech tak będzie. Miłość Maddy była najlepszą bronią przeciwko armii demonów, jaką mogła mu dać. Zrobiła to, co musiała. Zawsze starała się tak postępować. Taka wyglądała jej praca jako Anioła. Poświęcenie. Tom był teraz jej Podopiecznym. Ale co z Jacksem? Madison opadła na łóżko i słuchała jego skrzypienia pod wpływem jej ciężaru. Przyglądała się znajomym
4
Chodzi o broszkę, którą dostała od pilota w poprzedniej części. ;)
kątom pokoju. Czy kochała Jacksa? Oczywiście, że tak. Zawsze będzie go kochać. Ale musiała o nim zapomnieć. Nie tylko ze względu na siebie, lecz także ze względu na Toma. Dziewczyna złożyła mu obietnicę i zamierzała jej dotrzymać. Jedynym pytaniem było, czy będzie w stanie to zrobić? Czy będzie w stanie zapomnieć o tych dwóch latach, kiedy ona i Jacks byli nierozłączni, a Anioł stanowił część niej? Maddy wiedziała, że do siebie pasowali i potrafiła realistycznie przypomnieć sobie sposób, w jaki sięgała po dłoń Nieśmiertelnego i oplatała swoimi palcami jego, jakby to była najbardziej naturalna rzecz na świecie. Pomyślała o sposobie, w jaki Jackson schylał głowę, żeby ją pocałować i praktycznie czuła nacisk jego ust na swoich. Znali się na pamięć. Jak Madison mogłaby to po prostu wymazać? W jej gardle narodził się bolesny chłód, który zaczął promieniować przez całe ciało, aż nagle zamarzła. Zdała sobie sprawę, że nie drżała z powodu mokrych włosów ani temperatury pomieszczenia. Spowodował to myśl, iż od samego początku wiedziała, że to się nie uda. Była taka głupia. Wiedziała o tym od czasu ich pierwszej randki, kiedy Jacks zabrał ją na lot nad Miastem Aniołów, a teraz pozwoliła wciągnąć się w to całe nieporozumienie. Emocjonalną, czarną dziurę. Dobrowolnie dała się zwieść marzeniu, ponieważ tak bardzo chciała, by się spełniło. To samo pragnienie pociągnęło Maddy na szkolenie na Anioła Stróża. Wiara w to, że ona i Jacks mogliby żyć razem i cieszyć się szczęściem. Nie chciała widzieć, jak bardzo różnili się od siebie. Pochodzili z innych światów, mieli inne wartości… Jakby Madison nie chciała widzieć, że obrażenia Jacksa po walce z demonem były tak
poważne, iż zaczął się od niej oddalać, podczas gdy jej sława rosła. Jakby nie chciała dostrzec samej siebie porwanej przez wspaniały styl życia Stróża: pieniądze, sławę, uwielbienie. Po prostu zamknęła oczy na świat, podczas gdy wszystko omywało ją i pozwoliła zassać się temu wszystkiemu, czego nienawidziła w Aniołach. Maddy powróciła myślami
do
chwili,
kiedy
otrzymała
swoich
bogatych
oraz
tytułowanych Podopiecznych. Tej samej chwili, w której uświadomiła sobie, że zgubiła siebie, aby stać się kolejnym Aniołem. Wspomnienie wywróciło jej żołądek. Nie chodziło o to, kim była, ale o to, kim był Jacks. Marzyła o nich razem tak bardzo, że nie dostrzegała zbyt wielu różnic. Jak często ludzie naprawdę widzieli rzeczy takimi, jakimi były?, zastanawiała się Maddy gorzko. Jak często, zamiast prawdy, widzimy jedynie wersję rzeczy, którą chcemy ujrzeć? Dwa lata później sprawy miały się tak samo, jak wyglądały pierwszej nocy. Musiała się z tym zmierzyć. Maddy Montgomery i Jackson Godspeed po prostu nie byli sobie przeznaczeni. Dziewczyna odwróciła się i spojrzała na trzymane w dłoni skrzydła. Jeśli w jakiś sposób przeżyła atak demona, jeśli mogła pomóc Tomowi, Kevinowi i każdemu, kogo kochała, nie miało znaczenia, co się z nią stanie. Czy nie wystarczyłoby to, że ona i Tom mogliby żyć razem? Uśmiech Maddy był delikatny, słodko-gorzki. Poczuła dziwne uczucie wolności i spokoju w dawaniu ujścia własnym pragnieniom. Wyobrażała sobie swoje życie aż do punktu, kiedy stała do pasa w rwącej rzece, walcząc z bezwzględnym prądem, jednak nigdzie się nie ruszała. Teraz w końcu odpuściła i pozwoliła prądowi porwać się. Było w tym coś pięknego. Może nurt zabierze ją do miejsca, które zawsze
było jej przeznaczone. Może wszystko będzie dobrze. Madison poczuła zanikający ucisk w klatce piersiowej. Do tej pory nawet nie zdawała sobie sprawy z jego istnienia. Płomień, który nadal migotał dla Jacksa gdzieś wewnątrz niej, musiał zostać ugaszony. Wyczarowała obraz uwięzionego w szponach demona Kevina wołającego o pomoc (wołającego o nią) i okropne gorąco płynące w jej żyłach. Nawet, jeśli była ostatnią rzeczą stojącą pomiędzy wujkiem a całą armią demonów, nigdy nie opuściłaby go. Jacks znał ten rodzaj niebezpieczeństwa, w jakim znalazł się Kevin. Niebezpieczeństwa, w którym tkwili wszyscy. A jednak zadowolony nie robił nic. Zamierzał stać z boku i pozostawić słabszych na pastwę losu. Tymczasem Tom właśnie przygotowywał się do wyruszenia przeciwko wrogowi bez sekundy do namysłu. Złość zaczynała wrzeć w Maddy, zastępując krew gorącą wodą i wypełniając ją. Konsumując ją. Wymazała z pamięci obraz Jacksa, którego kochała. Nienagannego Anioła, którego pamiętała i zastąpiła go nowym Jacksem – w wojennym pancerzu, wyczerpanego ostrzeganiem ludzi. Zbroja i mechaniczne skrzydła były wszystkim, co z niego zostało. Madison pomyślała o jeszcze jednej sprawie. Jeśli Aniołowie nie pomogą ludziom przeciwko ich wrogowi, wtedy także staną się wrogami. Dziewczyna usiadła i wyjrzała przez okno na znak Miasta Aniołów, który znajdował się na Wzgórzu. Nadał błyszczący i biały przypominał latarnię morską. Nienawidziła go oraz wszystkiego, co stało za nim. Nienawidziła tego miasta i wszystkiego, co jej zrobiło. - Bezczynność jest współdziałaniem – powiedziała przyciszonym głosem.
Maddy pomyślała o Programie Systemu Awaryjnego w radiu. Audycja odzwierciedlała jej obecne życie. To nie był test. To działo się naprawdę. Aniołowie stali się jej wrogami. Logika była niepodważalna, a to mogło oznaczać tylko jedno. Jackson Godspeed także stał się jej wrogiem.
Rozdział 4 Położony pomiędzy drzewami na Wzgórzach Miasta Aniołów okazały, szklany budynek w kształcie sześcianu znajdował się idealnie w zasięgu radaru. W Pittsburgu, Plymouth lub w Podunkville sterczałby niczym obolały kciuk, ale tutaj, przy Mulholland, stanowił po prostu kolejny okaz wyczucia smaku Aniołów, ich bogactwa, ekskluzywności oraz prestiżu. Frontowe wejście było stroną, którą zaprezentowano
podczas
ostatniego,
publicznego
wystąpienia
Nieśmiertelnych. Archanioł William Holyoake wyszedł na zewnątrz z Jacksonem oraz innymi Stróżami, aby ogłosić, że nie wezmą udziału w wojnie z demonami. I to tuż przed tym, nim pierwszy z wysłanników Aniołów Ciemności został wysłany do Miasta Nieśmiertelnych. Kiedy Jacks spadł z nieba, przeszedł przez szklane drzwi i złożył świecące skrzydła jednym, płynnym ruchem. Pracownicy ochrony stacjonujący wewnątrz budynku pozdrowili go, lecz Anioł nie zwracał na nich uwagi, gdy zmierzał do ogromnej windy, która mieściła się w marmurowej kolumnie osadzonej na środku sześcianu. Błyszczące drzwi otworzyły się płynnie i Jackson wszedł do wyłożonego pluszem pomieszczenia. Z głośników dochodziła kojąca muzyka, a wbudowany w tylną ścianę ogromny telewizor przedstawiał materiał filmowy o tropikalnych rybach pływających spokojnie pod wodą wzdłuż rafy koralowej. Jacks nie musiał wduszać przycisku. Winda mogła udać się tylko w jedną stronę. Na dół.
Minęło trochę czasu, zanim Anioł osiągnął swój cel, chociaż nie aż tak dużo. Zastanawiał się, jak głęboko znajdowało się sanktuarium. Jednak w tej chwili nie przejmował się tym, nawet nie odczuł przejażdżki. Po tym, co Maddy zrobiła mu w porcie, jego myśli – jego całe ciało – tętniło złością, smutkiem oraz zagubieniem. Winda zadzwoniła, a drzwi otworzyły się, żeby ukazać inny świat. Jackson wyszedł na zewnątrz, jego kroki odbijały się echem od włoskiej, marmurowej posadzki. Kompleks schronów bezpieczeństwa dla Aniołów został wybudowany na wypadek ataku demonów. Zaprojektowano go w czasach Zimnej Wojny, kiedy główny problem stanowiła groźba nuklearnej zagłady. Ale nie przypominał gołego, podziemnego bunkra osadzonego gdzieś daleko. Był komfortowy w prawdziwie anielski sposób. Długie, eleganckie przejścia podziemne rozciągały się pod ziemią, a oświetlało je delikatne światło dochodzące z matowych okien, które symulowały promienie słoneczne przedzierające się przez bujną roślinność. Kroki Jacksona rozbrzmiewały echem, gdy szedł po marmurowej posadzce. Kwatery Nieśmiertelnych zostały wyposażone w ogromne telewizory z płaskimi ekranami, duże wanny na nóżkach, królewskie łóżka z poduszkami z pierza, a także balkony wychodzące na sztuczne jeziora. Wszystkie wewnętrzne okna wyposażono w żarówki symulujące naturalne światło od świtu do zachodu słońca, a czyste i świeże powietrze pochodziło z zewnątrz. Aniołowie mieli wszystko, czego potrzebowaliby przez dłuższy okres czasu. Wszystko zaplanowano nienagannie. Miejsce to nazwano sanktuarium.
O kompleksie wiedziała zaledwie garstka nie-aniołów, którzy zostali
zmuszeni
do
podpisania
groźnie
brzmiących
umów
gwarantujących, że nigdy nie pisną na ten temat ani słowa. Inaczej armia anielskich prawników zdarłaby z nich spodnie. Kiedy budowano sanktuarium, pewien pracownik wygadał się, a National Enquirer wypuściło historię pod tytułem „Hole-y-cow! Kłamca z tajemniczych, anielskich podziemi”. Mężczyznę pozwano, tymczasem tydzień później redakcja gazety podjęła bardzo niekonwencjonalny krok, odwołując historię. Napisali: „Jest nam bardzo przykro, że tak łatwo daliśmy się oszukać”. I tak legenda o sanktuarium umarła. Jednak nie była to zwykła legenda. Co kilka lat odnawiano potajemnie sanktuarium, aby pozostało nowoczesne dla wybrednych Aniołów. W środku mieściły się wystawne mieszkania odpowiednie dla tych, którzy przywykli do lepszych rzeczy w swoim życiu. Wzdłuż korytarzy znajdowały się butiki prezentujące najnowsze trendy, wytworne sklepy jubilerskie, pół tuzina znakomitych restauracji oraz kilka modnych kawiarni. Wszystko, co miało do zaoferowania Miasto Nieśmiertelnych, trzymano bezpiecznie ukryte w sanktuarium. Wszystko doskonale zaplanowano. Budowla była idealnym miejscem na przetrwanie ataku demonów, podczas gdy Aniołowie nadal zapewniali, iż za swój punkt zaczepienia uważają Miasto Aniołów. Bez względu na to, co wydarzy się na górze. Nieśmiertelni spędzili pod ziemią jeden dzień, ale już osiedlili się tam. Sanktuarium zawsze było dobrze przygotowane na ich przybycie, a teraz ten czas w końcu nadszedł. Demony wynurzyły się z wiru wodnego, grabiąc ich domy na Wzgórzach i zstępując do ich raju.
Jednak sanktuarium nie służyło tylko do ukrywania się. Gdzieś tam, pośród labiryntu korytarzy, mieściły się komnaty Rady. Raz w roku Aniołowie gromadzili się w sali balowej na bardzo tajemniczej gali, gdzie czcili Radę Dwunastu, która poprowadziła ich ku Światłości. Czasem Archaniołowie odbywali tam swoje najbardziej sekretne spotkania lub (w zależności od tego, kogo spytacie) sekretne przyjęcia przepełnione dziką rozpustą. Krążyły także mroczniejsze plotki o jeszcze mroczniejszych rzeczach, które miały miejsce w sanktuarium podczas Kłopotów, lecz nigdy nie zostały potwierdzone. * - Godspeed! – zawołał Mitch do swojego najbliższego przyjaciela, który przechodził obok jego pokoju. Jackson szedł dalej. - Godspeed! Mitch dogonił go i położył dłoń na ramieniu Anioła. Jacks zatrzymał się i obrócił do niego. - Czego? – warknął. - Spokojnie, bracie. Twój ojczym cię szukał. - Może szukać dalej. Mitch spojrzał na przyjaciela. Nie musiał być psychologiem, aby dostrzec, że coś było nie tak. - Co się dzieje? - Nic – odparł Jackson, kontynuując marsz korytarzem z Mitchem u boku.
-
Przepraszam.
Powinienem
wiedzieć,
że
będziesz
zdenerwowany. Wiesz, wszyscy się martwimy. Z pewnego punktu widzenia to przykre, iż opuściliśmy ludzi w takiej sytuacji. Jacks spojrzał na niego z niedowierzaniem. - Mam na myśli to, że wiem, dlaczego jesteś zdenerwowany, bracie. Od ilu tysięcy lat chroniliśmy ludzi? To kupa czasu. A teraz po prostu odwracamy się od nich wraz z nadejściem demonów? Nawet, jeśli ludzie próbowali zakazać nam działalności, powinniśmy pracować razem, a nie zostawić ich samych, kiedy nie wiedzą nawet, z czym przyjdzie im się zmierzyć. Jackson rzucił mu pełne niedowierzania spojrzenie. - Jesteś Nieśmiertelnym czy człowiekiem, Mitch? Zastanów się. Czy oni wsparliby nas? Nie. Cieszyliby się, widząc, jak zostajemy zmieceni z powierzchni ziemi. Twarz Mitcha wyrażała zmieszanie. - O czym ty mówisz? Myślałem, że będziesz zły, ponieważ nie pomagamy ludziom. Zawsze byłeś dość liberalny w porównaniu do Narodowych Służb Anielskich. Rozmawialiśmy o tym od lat. Godspeed prychnął. Mitch położył dłoń na ramieniu przyjaciela i ponownie go zatrzymał. - Co się stało? To do ciebie niepodobne, Jacks. Zauważyłem, że nie było cię przez jakiś czas. Kilku Aniołów widziało, jak wychodziłeś. Nikt nic nie powiedział Markowi. – Anioł zamilkł. – Widziałeś się z nią? Jackson zignorował pytanie.
- Nie pamiętasz Ustawy o Nieśmiertelnych? Chcieli nas uwięzić. Pamiętaj, po której stronie stoisz. Nie bądź zwolennikiem ludzi. – Zamilkł i zbierał się na odwagę. – Zasługują na wszystko, co ich spotka. - Nie wiesz, o czym mówisz, człowieku. Nie możesz w to wierzyć. Cokolwiek wydarzyło się pomiędzy wami, nadal powinieneś myśleć o Maddy! Imię dziewczyny podziałało na Jacksona niczym czerwona płachta na przebitego włócznią byka. Odepchnął Mitcha z drogi i przeszedł szturmem pozłacanym korytarzem. * Jacks nie odszedł daleko, ponieważ zatrzymała go piękna asystentka Rady ubrana w świecącą, nowoczesną szatę. - Jackson – powiedziała spokojnie. - Czego? – Obrócił się do niej ze złością. - Oczekują na ciebie w solarium. * Nieomylny Gabriel usiadł na ławce znajdującej się obok drzewa w solarium, a sztuczne światło oświetlało jego czuprynę błyszczących, siwych włosów oraz pozornie niestarzejącą się twarz. Miejsce to zostało zbudowane wiele lat temu przez jednego z pierwszym założycieli. Usytuowane w rogu sanktuarium, blisko korytarza do
komnat Rady, było zarezerwowane wyłącznie dla Rady i jej najbliższego kręgu. Jackson nigdy tam nie wchodził. Gabriel miał na sobie swoje zwykłe, złote szaty, które zdawały się prawie świecić, dotykając jego skory. Ojczym Jacksa, Mark Godspeed, stał kawałek dalej od ławki z innymi doradcami Rady. Za nimi mały, kamienny most przecinał kryty strumień biegnący przez solarium. Dookoła kwitła zieleń oraz kwiaty, a obszar otaczała wąska ścieżka. Obok przemknął motyl. Całą scenę pokrywała ogromna kopuła z matowego
szkła,
za
którym
ogromna
żarówka
elektryczna
promieniowała ciepłym światłem słonecznym. Gabriel, przewodniczący Prawdziwych Nieśmiertelnych z Rady Dwunastu, lider Aniołów podczas Wielkiego Przebudzenia i założyciel NSA, spojrzał na Jacksona Godspeeda i uśmiechnął się. - Wiem, że już to mówiłem, ale zbroja Anioła Wojny idealnie do ciebie pasuje – powiedział, obserwując młodego Anioła. – Możesz być pewien, iż nie zapomnimy o twojej lojalności oraz chęci stanięcia przy nas na skraju wojny pomiędzy ludźmi a Aniołami, która, na szczęście, nie nadeszła. - Nie mógłbym postąpić inaczej – odparł Jacksona. Gabriel
jeszcze
raz
obdarował
go
swoim
starożytnym
uśmiechem. Po ostatnich dramatycznych wydarzeniach Jacks odkrył w Nieśmiertelnym pewnego rodzaju schronienie. Daleki od bycia zwykłą marionetką, naprawdę troszczył się o dobro Aniołów na co dzień i okazywał to. Mógłby zlecać wszystko innym, jednak tego nie robił. Czuł, że ma obowiązek do spełnienia, a Jackson podziwiał go za to.
- Jest powód, dla którego chcieliśmy cię widzieć, Stróżu Godspeed – powiedział Gabriel. – Omówiliśmy możliwość pomocy ludziom. Jacks starał się zamaskować szok, który przebiegł przez jego twarz. Nieśmiertelny kontynuował: - Oczywiście bezczynność jest dla nas dość trudna nawet, jeśli ludzie planowali narzucić na nas Ustawę o Nieśmiertelnych. Łączą nas z ludźmi pewne starożytne więzi obowiązku sięgające daleko wstecz, zanim opuściliśmy Dom i osiedliliśmy się na Ziemi. Mark przytaknął cicho. Fala emocji rozbiła się na twarzy Jacksona, nadając jej koloru, kiedy pomyślał o tym, co mogłoby wydarzyć się między nim a Maddy, gdyby Aniołowie przyłączyli się do ludzi. Mogło nie być za późno. Jednak bolesny obraz dziewczyny w ramionach tego… pilota przepędził świeżo narodzone nadzieje. - Widzę, że masz jakieś odczucia na ten temat – rzekł Gabriel. – Podzielisz się nimi? Jacks wahał się przez chwilę, patrząc zarówno na Gabriela, jak i na Marka. Zastanawiał się, jaka była prawidłowa odpowiedź. Co czuł naprawdę? - Ciężko powiedzieć, panie – odparł niepewnie. - Właśnie dlatego dyskutowaliśmy nad tym tak długo. Nie ma prostej odpowiedzi. Masz rację. Roztropność w tego typu sprawach jest niezbędna. Po odbytych rozmowach nadal myślę, że nie mamy innego wyboru, jak zostawić ludzi na pastwę losu. Nawet, jeśli nie mielibyśmy problemów z nimi oraz Lindenem, moglibyśmy stracić
zbyt wiele. Przyłączając się do wojny przeciwko demonom, poświęcilibyśmy wszystko. – Gabriel zamilkł, jakby chciał, żeby ten monumentalny fakt dotarł do wszystkich. – Faktem jest – kontynuował – że opuściliśmy Dom, kiedy postanowiłem wyprowadzić nas z ukrycia. I to z dobrego powodu. Mamy na Ziemi przeznaczenie. Powinniśmy
zawsze
skupiać
myśli
na
utrzymaniu
linii
Nieśmiertelnych. Nie mamy pojęcia, jak ogromne będą siły Aniołów Ciemności. Pomimo najwyższego standardu szkoleń oraz lojalności oddziałów Anioła Wojny realne przetrwanie ataku dużej liczby demonów wydaje się dość wątpliwe. Zbyt wiele moglibyśmy stracić. Przelać zbyt wiele krwi. Jeśli zostaniemy w sanktuarium, będziemy bezpieczni, a Miasto Aniołów pozostanie ostatecznie pod naszą kontrolą. Takie jest nasze przeznaczenie. Demony są tutaj z powodu ludzi, Jackson. Nie naszego. Mark odchrząknął i zabrał głos: - Rozmawialiśmy o tym bardzo długo, Jacks. Nawet w obliczu anty-anielskiej Ustawy o Nieśmiertelnych pomyśleliśmy o pomocy ludziom. – Zmarszczki zmartwienia na jego czole stały się bardziej wyraźne. – Jednak nic nie możemy zrobić. - Księga Aniołów odnosi się jasno co do tej kwestii – dodał Gabriel. – Nasi uczeni od wieków uznawali ją za proroctwo o ludziach, nie Aniołach. Po prostu nie sądziliśmy, iż sprawy mogą zajść tak daleko dla naszych ludzkich braci i sióstr. Kiedy przewodniczący Rady przemawiał, jego ponadczasowa twarz przybrała smutne, nieobecne spojrzenie. Myśli Gabriela
prawdopodobnie dryfowały pośród niezliczonych istot ludzkich, które chronił, i którym służył w ciągu całego swojego epickiego życia. - Wszyscy wiemy, iż mogą zaistnieć pewnego rodzaju… pokusy, żeby pomóc ludziom w nadchodzącym konflikcie z demonami – powiedział przewodniczący Rady uprzejmie, skupiając wzrok na Jacksie. – Archanioł Godspeed poinformował nas o pewnych uczuciach, które prawdopodobnie nadal żywisz do Madison Montgomery. To także zrozumiałe, mój synu. - To nie będzie problemem – odparł chłopak bez wahania. – Obiecuję. - Nie musisz obejmować frontu dla nas, Jackson. Wiemy, że zostałeś przygotowany do czynienia swojej powinności. Ale nie jesteśmy surowi. My również kochaliśmy. W rzeczywistości nasz cały ład opiera się na miłości. Miłości prawej i tej do Podopiecznych, których przyrzekaliśmy chronić. – Gabriel odwrócił się częściowo i wyjrzał przez liście na ścieżki solarium. – Oczywiście ciężko jest patrzeć, jak ci wszyscy Podopieczni, których chroniliśmy przez całe życie, znaleźli się w tak poważnym niebezpieczeństwie. Lecz narażanie się tylko po to, aby pomóc tym, którzy uczyniliby nielegalnym nasz prawdziwy cel jest czymś gorszym niż szaleństwem. To wbrew naszym zasadom. Nasze domy mogą zostać odbudowane, społeczności odtworzone. Wszystko, nieważne jak głębokie będą zniszczenia. Ale my, Aniołowie, musimy trwać. Nie ma innego wyjścia. – Gabriel odwrócił się ponownie do Jacksona. – Śmiertelnicy mają swoje koło narodzin oraz śmierci. A teraz, niestety, może nadejść ich śmierć. Ich
los. Według niektórych fragmentów Księgi Aniołów to właśnie ma się wydarzyć. Wszystko ma swoje miejsce, Jackson. -
Rozumiem
–
odparł
zapatrzony
w
Prawdziwego
Nieśmiertelnego Jacks. - Dziękuję, mój synu. To trudne dla nas wszystkich. Żaden Anioł tego nie chciał. Zawsze pragnęliśmy chronić ludzkość i nie jest to łatwe dla nikogo z nas. Wiem, iż dla ciebie może okazać się to trudniejsze niż dla reszty. Cieszę się, że rozumiesz. Gabriel obdarzył Jacksona słodko-gorzkim uśmiechem, jednak w jego nadal młodych jak na wiek oczach tańczyło światło. * Wracając z solarium Jacks i Mark wpadli na Louisa Kreuza, bezczelnego i szczerego szefa ośrodka szkoleniowego na Stróża. Archanioł nie miał na sobie swojego zwyczajnego, pełnego garnituru, a jedynie szerokie, prążkowane spodnie z przypiętymi do nich szelkami oraz francuskimi spinkami przy mankietach koszuli od Braci Brooks. - Godspeedowie – powiedział, skinąwszy i odpalił zapałką kubańskie cygaro wciśnięte pomiędzy wargi. Zaskakujące, że Gabrielowi nie przeszkadzało palenie w solarium. – Dawno cię nie widziałem, Jackson. – Jego oczy zdawały się studiować twarz chłopaka bardziej dokładnie niż zwykle. – Byłeś zobaczyć się z Wodzem5? – Kiwnął w kierunku komnat Rady.
W oryginale Kreuz użył zwrotu „Big Cheese”, czyli idiomu oznaczającego kogoś ważnego i wysokiego rangą. Wydaje mi się, że określenie Gabriela „Wodzem” najbardziej tutaj pasuje. ;) 5
- Witaj, Louis – powitał go Jacks. Bardzo lubił Kreuza, który wspierał go mocno podczas szkolenia. – Dobrze cię widzieć – dodał niepewnie, wciąż zamyślony po spotkaniu z Gabrielem. – Przepraszam, ale trochę się spieszymy. Archanioł rzucił mu dziwne spojrzenie, kiedy odchodzili z Markiem, po czym zaciągnął się zapalonym cygarem i potrząsnął trzymaną w wielkich palcach zapałką, gasząc płomień. Jackson i Mark przemierzali długie korytarze sanktuarium, a dziesiątki Aniołów
witało ich, gdy przechodzili obok.
Dwaj
Godspeedowie razem – Jacks w zbroi Anioła Wojny, Mark w szytym na miarę garniturze – stanowili imponujący duet. - Jackson, jestem bardzo dumny z tego, jak sobie radzisz – powiedział ojczym chłopaka. – Zaprezentowałeś się jako prawdziwy Anioł i patriota. Przeszli kilka kroków, zanim Jacks odpowiedział. - Przekonałem się, co może przyjść z… innych lojalności. - Wierz mi, odbyliśmy wiele długich rozmów o tym, czy istnieją okoliczności, w których moglibyśmy pomóc ludziom. To po prostu niemożliwe. - Tak, jak już powiedziałem Gabrielowi, rozumiem to. - Dobrze – odparł Mark, kiedy weszli do atrium. – I przepraszam, że wspomniał… o Madison. Nie jest tajemnicą, iż byliście ze sobą blisko. Gabriel naciskał na mnie i byłem z nim szczery odnośnie twoich uczuć. Sam wiesz, zawsze najlepiej być całkowicie szczerym wobec Rady.
- Nie ma o czym mówić – rzekł Jackson chłodno. – Po prostu chcę spełnić swój obowiązek. - Dobrze. – Ojczym poklepał go po ramieniu. – Twoja matka zastanawia się, co u ciebie. Wejdziesz przywitać się z nią? Tylko na chwilkę. * Kwatery Godspeedów były ogromne i odpowiednio wyposażone dla Aniołów o ich pozycji. Odkąd Jacks miał swoje własne pokoje, Chloe zyskała cały sektor tylko dla siebie. Akurat robiła zakupy z przyjaciółmi gdzieś w sanktuarium, gdy Jacks i Mark dotarli na miejsce, ale matka Jacksona, Kris, czekała, żeby ich powitać. Archanioł poszedł do sypialni, zostawiając matkę i syna samych w pokoju. - Jackson. – Kris podeszła i przytuliła go, po czym cofnęła się i spojrzała na odzianego w zbroję chłopaka. – Spójrz na siebie. Wow. Jak to jest…? Mam na myśli zbroję. Głos matki brzmiał, jakby dochodził z odległości tysiąca mil. Myślami Anioł był gdzie indziej. Na zewnątrz. W słońcu. Na molo. - Jacks, czy wszystko w porządku? – spytała Kris. Odwrócił się ku niej. - Oczywiście. Nic się nie stało, mamo – odparł, próbując ukryć ból w głosie. – Wspaniale cię widzieć. Jednak Kris znała swojego syna zbyt dobrze, dlatego położyła dłoń na jego opancerzonym ramieniu w pocieszającym geście.
- To ona? Została tam bez względu na to, co zrobią Aniołowie Ciemności? Jacks milczał. Męczyło go, iż każdy wścibiał nos w jego życie. Każdy miał swoje zdanie. - Wiesz, że straciłam twojego ojca – kontynuowała matka. – Możesz powiedzieć mi o wszystkim, jeśli chcesz. Jestem tutaj. - Wiem. – Jackson skinął głową. – Oczywiście. Wspomnienie najpierw Maddy, a później ojca prawie go wypatroszyło. Ale nadal chciał – musiał – być silny. Kris nie naciskała, lecz jej oczy były odbiciem cichego współczucia. Część Jacksa chciała otworzyć się na nią, jednak została wyparta przez tę część, która bolała tak bardzo, iż nie chciał wpuścić nikogo. - Przepraszam, mamo. Wiem, że wydaję się trochę… odległy. To dlatego, że nie spałem za dużo od dłuższego czasu. Naprawdę powinienem wrócić do swojego pokoju. Mam kilka spraw do załatwienia dla Gabriela. - Jacks – powiedziała Kris, zatrzymując go. Obniżyła delikatnie głos. – Nie ma mowy, żebyś czuł się dobrze z tym, co dzieje się na górze. - Nie muszę czuć się z tym dobrze – odparł gniewnie Anioł. – Tak musi być. To prawidłowe. - Ale… – Kris zamilkła, ważąc swoje słowa. – Jak możesz być pewien, co jest „prawidłowe”? Mówisz to dlatego, że jesteś pewien o słuszności tego, co robimy? A może mówisz to ze złości, którą w sobie dusisz?
Jackson spojrzał na nią, unosząc brwi. - Co ty mówisz? Jesteś za ludźmi? – Prawie powiedział „za nią”, ale zdążył się powstrzymać. Twarz Kris zadrżała lekko pod wpływem słów syna. - Tu nie chodzi o bycie za Aniołami lub za ludźmi. To, o co próbuję cię prosić, nie dotyczy polityki. Dotyczy ciebie i twoich uczuć. Obydwoje wiedzieli, że nie musiała dodawać „za Maddy”, żeby Jackson zrozumiał, co miała na myśli. Anielica kontynuowała: - W ciągu kolejnych dni sprawy będą zmieniać się drastycznie, a ja chcę po prostu powiedzieć, żebyś nie zapominał, kim jesteś. Jakiego rodzaju Stróżem jesteś. Coś wewnątrz Jacksa pękło nieznacznie. Zirytowało go to. - Nie wiem, co myślę, mamo. I czasami chciałbym, aby ludzie przestali mnie o to pytać, ponieważ nie znam odpowiedzi. - W porządku, skarbie – powiedziała Kris delikatnie. – Nie ma w tej sprawie łatwych odpowiedzi. Nieważne, co mówi Gabriel lub twój ojczym. To nie takie proste. Jackson pozwolił, żeby słowa matki dotknęły go na chwilę, zanim znowu stał się nieobecny. Ponownie przypominał sobie Maddy z pilotem na molo, jej słowa oraz to, jak podcięły mu skrzydła. - Musze iść, mamo. Porozmawiamy później. * - Jacksonie Godspeed!
Jacks zatrzymał się w połowie drogi do swojego pokoju, biorąc wdech. Australijski akcent i cień rozmyślnego, figlarnego flirtu zawarty w tych dwóch słowach oznaczał, że mogła to być tylko jedna osoba. - Naprawdę zamieszałeś przejść bez przywitania się? Jackson obrócił się powoli, żeby spojrzeć na Emily Brightchurch. Jej słynna, rudowłosa i piękna głowa wyglądała zza częściowo otwartych drzwi. Reszta ciała Anielicy skrywała się wewnątrz kwater. - Chodź tutaj! – nakazała. - To naprawdę nie jest odpowiednia pora, Emily – powiedział Jacks, ale ona już zniknęła w środku, zostawiając lekko otwarte drzwi. Jej głos był przytłumiony, lecz chłopak nadal ją słyszał. - Jacks, nie bądź głupi. Daj mi chwilkę i będę gotowa. Chłopak wiedział, że Emily Brightchurch zwróciła na niego uwagę, kiedy jako nastoletnia Nieśmiertelna przybyła do Miasta Aniołów z Australii. Przez kilka lat chciała być kimś lepszym od Vivian Holycross, dlatego odzwierciedlała każdy ruch starszej, modniejszej i bardzo sławnej Anielicy, gdy ta była związana z Jacksem. Po ich zerwaniu i związku Anioła z Maddy, Emily powiedziała wszystkim swoim przyjaciołom, że na jej drodze stoi tylko jeden pół-anioł i półczłowiek. Podkreślała każdy aspekt swojej seksownej osobowości, uwzględniając prowokacyjny billboard reklamowy na Halo Strip oraz skandaliczne ciuchy. A teraz, kiedy Emily i Jacks znaleźli się sami w zamkniętych kwaterach sanktuarium, nie było mowy o tym, żeby go wypuściła. Drzwi były praktycznie otwarte na oścież, a Jackson mógł usłyszeć ze środka grający telewizor.
- Na co czekasz? – spytała Emily. Jackson podszedł do progu, wzdychając. Australijka miała na sobie sam ręcznik. - Wiesz, mamy tutaj szaty, Emily. - Naprawdę? – spytała niewinnie, pokazując nogi. Wydawała się podejrzanie sucha jak na to, że dopiero co wyszła spod prysznica. Czy był to jej pomysł na „przygotowanie się”, gdyby Jacks chciał ją rozebrać i położyć na ręczniku? - Naprawdę powinienem… Nie zdążył dokończyć zdania, ponieważ Emily wciągnęła go od niechcenia do pokoju i zanim Jackson zorientował się, drzwi zamknęły się za nim. Australijka zmierzyła go wzrokiem od góry do dołu, a na jej twarzy pojawił się diabelski uśmiech. Udała skromną, owijając się ręcznikiem odrobinę ciaśniej dookoła piersi. - Byłeś na zewnątrz, prawda? – spytała. - Co? – Jacks był zaskoczony. - Nie musisz przede mną udawać. Nie powiem nikomu. Wiem, że cię nie było. Mitch cię szukał. Nie ma tutaj zbyt wielu miejsc do ukrycia. Emily spojrzała w kierunku migotającej, matowej szyby, która została zaprojektowana jako okno na słoneczny dzień, a nie jako to, czym w rzeczywistości była, czyli dekoracją w podziemnym bunkrze. - Myślałeś kiedykolwiek o tym, jakie to zabawne, że my, Aniołowie, zeszliśmy do sanktuarium? Czy nie powinniśmy być na górze?
Najwyraźniej śmieszyło ją to, lecz Jacks nie był w nastroju do żartów. - Nie myślałem o tym – odparł cicho. - Ale gdzie indziej moglibyśmy teraz być? W Domu? Wierzysz w to, co mówią o Domu? - Masz na myśli miejsce, z którego pochodzą Aniołowie? Do którego wrócą pewnego dnia? Podobno to prawda. Mądrość ludowa głosiła, iż to Gabriel wyprowadził Aniołów z Domu, aby pomóc ludziom, oraz że pewnego dnia poprowadzi ich z powrotem. To było jego przeznaczenie. Emily zmierzyła Jacksona wzrokiem, jakby powiedział coś dziwnego. - Nie chciałabym nawet tam pójść. Do Domu. Byłoby nudno. Tutaj jest wiele zabawniejszych rzeczy do roboty. Próbując zignorować sugestię kryjącą się za jej seksownym spojrzeniem, Jacks odwrócił się, żeby wyjść. Zanim zdążył otworzyć drzwi, głos Australijki zatrzymał go ponownie. - Jak tam jest? – spytała. – To znaczy, na zewnątrz. Co tam się dzieje? Zaczęli już? Jak na kogoś, kto niedawno kulił się w moich ramionach ze strachu na widok lecącego demona, Emily wydawała się wrócić do zdrowia całkiem szybko, pomyślał Anioł. Milczał. - No dalej, Jacks. Wiem, że tam byłeś. Nie powiem nikomu. Chcę po prostu wiedzieć, czy już się zaczęło. – W oczach Australijki pojawiło się coś, co wyglądało na przebłysk podekscytowania. - Nie. Nie zaczęło się.
- Zabierzesz mnie ze sobą następnym razem? – naciskała. – Możemy ominąć demony. Ty i ja. - Nie będzie następnego razu – powiedział chłopak, chmurząc się. Powoli zaczynała docierać do niego ostateczność tego, co zaszło między nim a Maddy. Nie początkowy szok, ale prawdziwa rzeczywistość. - Jacks, czy wszystko w porządku? O co chodzi? - O nic – odparł, chociaż jego twarz poszarzała, a usta zrobiły się cienkie i pozbawione koloru. Emily zacisnęła wargi, jakby była w stanie dostrzec na twarzy Jacksona coś jeszcze. - Byłeś zobaczyć się z nią…? – Australijka nie mogła zmusić się do wypowiedzenia imienia Maddy. – Musisz o niej zapomnieć, Jacks. Pomyśl o twojej przyszłości. O tym, co jest dostępne dla ciebie tutaj i teraz. Ale uwaga Jacksona zwróciła się ku czemuś innemu. Emily skrzyżowała po raz kolejny okryte ręcznikiem nogi w desperackiej próbie zwrócenia jego uwagi, jednak stało się jasne, że to nie wystarczy. - Muszę iść – powiedział zamyślony Anioł i odwrócił się, zanim Australijka mogłaby powiedzieć coś jeszcze. - Zobaczymy się później, prawda? – spytała. Nie otrzymała odpowiedzi. Jackson już wyszedł.
Rozdział 5 W swoim pokoju na górze Maddy poczuła dziwny impuls, żeby wyciągnąć spod łóżka stare pudełko po butach. Zdarła taśmę z wieczka, podniosła je i rozłożyła zawartość. Na pościeli leżały stare pamiętniki z czasów szkoły średniej. Ich okładki zostały pokryte różnego rodzaju naklejkami oraz radosnymi graffiti wykonanymi markerem. Maddy uśmiechała się smutno, przeglądając strony i pogrążając się w zadumie nad wszystkimi sprawami, które wydawały się wtedy takie ważne: jakim chłopcem interesowała się Gwen; jak zawstydzona czuła się ona sama, gdy potknęła się na apelu; co serwowali i gdzie siedziała podczas lunchu; że umrze, zanim w ogóle pocałuje chłopaka. (Chodziło o prawdziwy pocałunek, a nie zwykłe cmoknięcie, jak to zrobiła, grając pewnego razu w butelkę z Jamesem Durganem w piwnicy.) Patrząc na pamiętniki, Madison nie wiedziała, czy śmiać się, czy płakać, a może robić obie rzeczy na raz. Kiedy miała dosyć, włożyła je ostrożnie z powrotem do pudełka i wsunęła pod łóżko, po czym usiadła na podłodze, opierając się plecami o krawędź materaca. Zaczęła drżeć, gdy pomyślała o rozprzestrzeniającej się na oceanie Ciemności, która wyrastała z wiru wodnego. Demony strącą Toma i jego towarzyszy bez mrugnięcia okiem. Maddy prawie widziała rozpuszczające się w płonące wraki odrzutowce. Trzęsąc się, oglądała w myślach krwawe obrazy. Nie mogła myśleć w ten sposób. Nie mogła znieść kolejnej godziny myślenia w
ten sposób nawet, jeśli miało okazać się to prawdą. Potrzebowała pewnego rodzaju nadziei. Pobudzona przez niespokojną energię dziewczyna wiedziała, że nie może po prostu siedzieć w domu wuja i czekać. Na co? Nie potrafiła odpowiedzieć. Bezczynność jest współdziałaniem. Maddy zmusiła się do wyjścia na zewnątrz. Do zrobienia czegokolwiek. Do wydostania się z natłoku własnych myśli i uczuć. Wszystko byłoby bardziej produktywne niż rozczulanie się nad sobą. W drodze do drzwi spotkała Kevina, który nalegał na pójście z nią. * Oprócz okazjonalnie wyjącej syreny w Mieście Aniołów panowała dziwna cisza. Kevin i Maddy zdecydowali się sprawdzić, co słychać u sąsiadów. Niektórzy zdołali ewakuować się chaotycznie autostradami, zanim wprowadzono obowiązkową godzinę policyjną. Jednak inni nie mieli wyboru, jak tylko zaszyć się w swoich domach z tak dużą ilością jedzenia i wody, jak to było możliwe, a także nadzieją na lepsze. Nie każdy wierzył, że wir wodny rzeczywiście stanowił zagrożenie i część upartych ludzie po prostu nie chciała opuścić domów, lecz w większości i dla większość nie było innego wyjścia. Nad miastem zawisła cisza oczekiwania. Atmosfera była dziwnie spokojna. Prawie jak w wakacje, pomyślała Maddy. Z tą różnicą, że w wakacje myśliwce nie krzyczały na niebie podczas swoich godzinnych, demonicznych patroli.
Po rozmowie z kilkoma sąsiadami Madison i Kevin dotarli do domu na końcu przecznicy, gdzie mieszkała starsza kobieta, którą znali od lat. Zapukali do drzwi. Wrota otworzyły się i przez mały otwór wyjrzała podejrzliwie starsza pani z głową białych włosów. U jej stóp szczekały dwa małe psy. - Pani Dawkins? To ja, Maddy. Maddy Montgomery, z tej ulicy. - Kim jesteś? – spytała kobieta. – Nie zmusisz mnie do opuszczenia domu! - Nie przyszłam tutaj po to, żeby panią zabrać, pani Dawkins. Jestem Maddy. Pamięta pani? Pomagałam pani pielić chwasty. Zmarszczki podejrzliwości na twarzy staruszki złagodniały. Tylko odrobinę. - Prędzej wyciągną stąd moje zimne i martwe ciało, niż opuszczę mój dom i moje dzieci! Dwa krążące psy zaszczekały jeszcze głośniej, jakby zgadzając się ze swoją właścicielką. Madison usłyszała dochodzące z salonu wiadomości. Telewizor ryczał głośno aktualności na temat ataku demonów. - W takim razie proszę zostać w domu. Jeśli coś się stanie… zaczął Kevin, ale powstrzymał się. – Najlepiej zostać w środku. Zajrzę później, żeby sprawdzić, czy wszystko w porządku. Pani Dawkins otworzyła drzwi trochę bardziej, by spojrzeć na niego od góry do dołu. - Dziękuję – powiedziała i zamknęła drzwi. Szczekanie psów oraz hałas telewizji ucichły, kiedy Maddy i Kevin odeszli na ulicę.
- Chodźmy do domu – rzekła dziewczyna. – Chcę zobaczyć, czy uda mi się skontaktować z władzami. Mogą mnie potrzebować. Wiem to. - Miałem przeczucie, że powiesz coś takiego. Będę się o ciebie martwił, dzieciaku. – Wujek ścisnął jej ramię. Zanim się zorientowali, byli z powrotem w domu. - Nie mam wyboru, Kevin. Muszę coś zrobić. - Wiem. Wiem, że musisz. Po prostu… ciężko mi obserwować jak odchodzisz, aby wkroczyć dokładnie w coś, czego nie potrafię sobie wyobrazić. Wiem, to samolubne, ale zawsze chcę cię chronić. Maddy poczuła się dziwnie, kiedy chodzili z wujem po domu. Jej myśli wariowały i uświadomiła sobie, iż przez cały dzień nic nie jadła. Niedobrze. Musiała być czujna. Zamierzała zmusić się chociaż do wypicia soku. Każdy krok, jaki zrobiła w stronę kuchni, zdawał się tak prawdziwy, wyraźny i w jakiś sposób odległy, jakby unosiła się, obserwując, jak robił to ktoś inny. - Kevin, czy zostało trochę soku jabłkowego? – spytała Madison. Czuła suchość w ustach, a jej głos brzmiał nieobecnie. Miała wrażenie, że jej stopy kontrolował lalkarz, a ona obserwowała, jak przechodzą z dywanu na zdarte linoleum starej kuchni. Wujek wszedł do pomieszczenia i przeszedł obok niej. Oczy dziewczyny śledziły go powoli i prawie zdawało się, jakby śledziły go rozmyte strumienie światła. Mężczyzna otworzył lodówkę i zajrzał do środka. - Na pewno mamy sok jabłkowy. Chcesz dużą czy małą szklankę?
- Małą. Kevin wyjął z szafki szklankę i napełnił ją, a Madison skierowała wzrok w kierunku okna i spojrzała na miasto. Pomyślała o swoich Podopiecznych.
Prawdopodobnie
wszyscy
opuścili
metropolię.
Najbogatsi zawsze byli w stanie wydostać się i ocalić najpierw siebie. Tak czy inaczej Maddy nie czuła już ich częstotliwości. Globalna Komisja Anielska, organizacja odpowiadająca za „sprawy” Aniołów, zakazała im aktywności i teraz nigdzie nie można było ich znaleźć. Ludzie wiedzieli, że nikt nie będzie ich chronił. Ci, którzy posiadali pieniądze na ucieczkę, nie ryzykowali. Odlecieli gdzieś prywatnym odrzutowcem lub helikopterem. Albo odpłynęli wynajętą łodzią. Ludzie, którzy nie mogli pozwolić sobie na takie luksusy, zwykle zostawali, aby ochronić samych siebie przed nieznanym. Maddy stała w miejscu, a Kevin odkładał sok, gdy nagle chwyciła dłońmi pierś, ponieważ coś uderzyło w nią jak piorun. Nudności zaczęły rozprzestrzeniać się z jej żołądka po kończyny. Zdecydowanie nie czuła się dobrze. - Kevin, źle się czuję. Wujek odwrócił się i widząc bladą twarz siostrzenicy, odłożył szklankę soku na blat. - Maddy? Maddy! Dziewczyna poczuła, że ziemia pod nią zanika. Spadała. Spadała w nicość. Nie było dna. Nie było końca. W jednej chwili przed jej oczami eksplodował wir ognia oraz dymu. I krwi. Widziała to, czuła zapach krwi. Zza płomieni wyglądało dwoje oczu, później coś, co
wyglądało prawie jak kończyny – każda z ognia i wrząca ciemnym dymem. Anioł Ciemności zdawał się uśmiechać do niej. Madison otworzyła usta do krzyku, jednak pożarł ją ogień i nie wydostał się z nich żaden dźwięk. Nagle znalazła się znowu w kuchni. Patrzyła na wujka trzymającego ją za ramiona. - Maddy! – krzyczał. – Dobrze się czujesz? Stała tam bezpieczna z Kevinem. Anioł Ciemności, ogień, dym – wszystko odeszło. Madison uświadomiła sobie, co się wydarzyło. Przeczucie. Zadrżała niczym liść na zimowym wietrze. To było najsilniejsze przeczucie od czasu wizji śmierci Jacksona tuż przed tym, jak go ocaliła. - Czy to była… Miałaś jedną z tych… rzeczy? – Wujek nigdy nie wiedział, jak rozmawiać o jej mocach. Nim Maddy zdążyła odpowiedzieć, podłoga zaczęła gwałtownie drżeć. Chińska porcelana zabrzęczała w szafkach, a Kevin przytrzymał się blatu. Na podłodze rozbiła się szklanka z sokiem. Gdy mężczyzna znowu stanął prosto, trzymał się kurczowo blatu, aby utrzymać równowagę.
Wtedy
przez
Miasto
Aniołów
przeszło
jeszcze
potężniejsze trzęsienie. Zagrzmiało głośniej niż piorun. Z oddali zabrzmiał nalot wyjących syren, wznoszący się ponad zgiełkiem
wszystkich
alarmów
samochodowych
wywołanych
trzęsieniem ziemi. Podczas całego wydarzenia Maddy utrzymała równowagę, po prostu gapiąc się bez wyrazu przez okno kuchenne. Była w szoku. W
jej umyśle nadal tkwiła niczym zamrożona absolutnie przerażająca wizja. Prawie abstrakcyjna, makabryczna scena zniszczenia. Jednak to, co działo się w danej chwili, nie było zwykłą wizją. Kiedy Madison odwróciła się w końcu do wujka, jej brązowozielone oczy wypełniły się szarym smutkiem. Obserwowała go walczącego z siłą kolejnego trzęsienia ziemi o utrzymanie pionowej pozycji. - Zaczyna się.
Rozdział 6 Potworna dziura w oceanie wirowała i kipiała poniżej wysłanego na zwiady helikoptera marynarki wojennej. Niebiesko-zielone ujście masywnego i szerokiego na milę wlewu zdawało się rozciągać w nieskończoność. Jego strome, wodne ściany spadały w ciemny dół, otwierając szczelinę do demonicznego portalu. Nikt nie wiedział, co czekało na dnie. Z pobliskiego lotniskowca wzniosły się amerykańskie śmigłowce wojskowe, które przejęły zmianę monitorowania terenu, lecz pozostały znacznie wyżej niż pierwszy patrol. Na samym początku, kiedy nie zdawano sobie sprawy z niebezpieczeństwa, co najmniej trzy maszyny zostały wciągnięte na orbitę wiru wodnego i zatonęły. Marynarka nie chcieli popełnić tego błędu ponownie. - Cześć, Chen. Zaczynam się zastanawiać, czy demony zamierzają w ogóle nadejść – powiedział szeregowiec Dee Jacobson do mężczyzny obok niego. – Od jak dawna już tutaj jesteśmy? - Zbyt długo – odparł szeregowiec Chen, ziewając. Spojrzał na zegarek. – Przed nami kolejne trzy godziny, a ja jestem głodny. Masz coś do… – Jego oczy zrobiły się ogromne, gdy wyjrzał przez okno na wirującą pod helikopterem dziurę. – Jacobson, co to jest? Załoga wyjrzała na niebezpieczne wody. Wir wodny zdawał się kurczyć na ich oczach, stając się z każdą chwilą coraz mniejszy. Obserwowali z nadzieją kipiące wody pochłaniające same siebie. Jacobson wychylił się przez okno. - Czy to znika? – Zaśmiał się z ulgą. – To znika! Widzisz to, Chen?
Kiedy dziura kurczyła się niewytłumaczalnie, w kierunku helikoptera wystrzelił potężny podmuch powietrza - Trzymajcie się! – Doszedł ich krzyk z kokpitu. Maszyna drgnęła i przechyliła się gwałtownie na bok, po czym odzyskała równowagę. Jacobson połączył się przez radio z lotniskowcem. - Gigancie Zabójco, mamy działanie ze strony wiru wodnego. Wygląda na to… Cóż, pewnie w to nie uwierzysz, ale zdaje się, że dziura znika! - Kontynuuj, Charlie Dziewięć Dziewięć? – odpowiedział głos z lotniskowca z niedowierzaniem. Woda poniżej stawała się coraz ciemniejsza, prawie czarna. Załoga nie zauważyła zmiany i nadal się śmiali. Jednak Chen milczał, wyglądając ponownie przez okno. - Mam co do tego złe przeczucie… Pozostali podążyli za jego wzrokiem i dostrzegli problem. Na kilka chwil cała załoga helikoptera wstrzymała oddech. Woda pod nimi zamarła. Cisza. Dziura stała się mniejsza niż kiedykolwiek. Wyglądała
nieszkodliwie
poza
atramentową
czernią
rozprzestrzeniającą się ze środka niczym wyciek oleju. Nagle zaczęła znowu wirować. Tym razem szybciej. Wir wodny rozwijał się gwałtownie. Rósł coraz szybciej z każdą sekundą. - Co to do diabła ma być? – zawołał Jacobson. Szkarłatne macki ciągnące się od dna do góry obracały się pośród czarnych wód. Na powierzchni pieniło się jeszcze więcej czerwieni, tworząc gigantyczny wir.
Z krwi. Z krwawej piany wyłonił się powoli samotny demon. Był ogromny. Jego czarna, pokryta łuskami skóra zdawała się w płonąć, a całe ciało otaczała zgniła masa ciemnych płomieni oraz dymu. Skóra potwora płonęła naprawdę, przypalając otoczenie. Wzdłuż jego grzbietu biegł olbrzymi, kolczasty grzebień. Był przerażający i śmiercionośny. Z korpusu demona wychodziło kilka głów zgrzytających czarnymi zębami. Szczęki trzaskały, gryząc powietrze. Anioł Ciemności uderzył swoimi pokrytymi łuskami skrzydłami raz, później drugi, zataczając koła nad wirem wodnym w kierunku przeciwnym do ruchu wskazówek zegara. Po nim pojawił się następny demon. I kolejny. Wkrótce z ciemnych wód wyłoniły się dziesiątki ociekających ogniem, krwistoczerwonych i czarnych potworów. - Dobry Boże – powiedział Chen. - Zabierz nas stąd! Natychmiast! – krzyczał gorączkowo Jacobson do pilota. Helikopter zwiadowczy walczył ze sztormem i wznosił się coraz wyżej. Z dala od dziury. - Charlie Dziewięć Dziewięć, osiągnij bezpieczną wysokość! – wołał głos z lotniskowca przez radio. Nagle niebo przeciął F-18, ogłuszając wszystko swoim rykiem, a po chwili zawrócił. - Chłopcy, przybyła kawaleria zmechanizowana. Przejdźcie z powrotem na zero-dziewięć-dwadzieścia-cztery. Usuniemy to stąd.
- Zrozumiałem. Z chęcią zrobimy zwrot – odparł Chen. – Uważaj, Trav. Helikopter
ruszył
w
kierunku
pozornie
bezpiecznego
lotniskowca oraz pancerników znajdujących się kilka mil dalej. Drugi pilot odrzutowca patrzył zdumiony na widok poniżej. Demony latały tuż nad powierzchnią wody jeszcze w schronieniu wirującej dziury, krążąc w przeciwnym kierunku niż czarna i czerwona piana. - Wygląda na to, że nie zamierzają wyjść się pobawić – rzekł pilot. Nagle jeden z demonów wzniósł się o kilka metrów nad powierzchnię, zbliżając się w kierunku myśliwca, który próbował osiągnąć odpowiednią pozycję nad dziurą. - Mamy zmorę. – Drugi pilot pochylił się i zrobił potworowi zdjęcie swoim iPhonem, podczas gdy odrzutowiec skręcił ostro w prawo. – Nie boję się czy coś, ale ten jest wyjątkowo obrzydliwym draniem. - Skup się, człowieku. Skup się – upomniał go kolega. - Mam to. W porządku, poruszajmy się w grupie. Zobaczmy, czy polubi smak lekarstwa Wujka Sama. - Wkraczamy – rzekł pilot, przyspieszając, dopóki nie znaleźli się dokładnie za Aniołem Ciemności ryczącym nad powierzchnią oceanu. Biiiiiiiiiiip. Radar zrobił się czerwony, kiedy zatrzymał się nad źródłem ciepła demona. - Blokada pocisku! Blokada pocisku! Spalmy tego potwora! - Włączona – odparł pilot, odchylając osłonę spustu i naciskając przycisk antyrakietowy.
Pocisk wystrzelił i przeleciał tuż nad ramieniem demona. - Cholera! Anioł Ciemności okręcił się i wystrzelił w lewo. Wyglądał na lekko rozdrażnionego. - Gigancie Zabójco, potrzebujemy wsparcia! – krzyknął drugi pilot. Odpowiedź z systemu sterowania lotem nadeszła przez radio. - Zrozumiałem. Nadchodzimy. Ustaw kurs na dziewięć-osiemcztery-dziewięć. Cztery pociski ziemia-powietrze wystrzeliły wszystkie na raz z pancernika taktycznego grupy uderzeniowej, pozostawiając za sobą niewyraźne ślady, gdy pędziły do celu. W tym samym czasie demona śledził odrzutowiec, który wypuścił kolejny pocisk. Anioł Ciemności miał tylko pół sekundy, żeby rozejrzeć się na boki. Miał zaciekawiony wyraz twarzy. Pierwsza rakieta uderzyła, a ułamek sekundy później w niebo wystrzeliły kolejne pociski, które zderzyły się unoszącym się nad powierzchnią oceanu demonem. Jeden strzał po drugim. BUMBUMBUM BUMBUM. Siła eksplozji objawiła się jako pomarańczowy ogień odbijający się w barwionym szkle kasków pilotów. - Cel trafiony. Strzał w dziesiątkę – potwierdził pilot. - Zadziałało? Zadziałało? – wołał gorączkowo drugi. F-18 krążył dookoła i nie zauważył potwora pośród kłębów dymu z wybuchu, a jedynie zmarszczki na wodzie w miejscu, gdzie poległy szczątki pocisku. - Zrozumiałem – powiedział pilot chłodno.
- O kurczę, to naprawdę zadziałało! Mamy drania! Gigancie Zabójco, zestrzeliliśmy pierwszego Anioła Ciemności – wołał jego kolega. – Ha, ha! Pokonując siły grawitacji, odrzutowiec zawrócił z dala od miejsca, w którym zaatakował demona. Nawigator spojrzał na zielony ekran radaru. - Gigancie Zabójco, wygląda na to, że mamy trzy zmory na radarze. Do diabła, to będzie zabawne. Nagle z wody za myśliwcem wyłonił się trafiony pociskiem demon. Wyglądał na wściekłego. - Zatrzymaj się! Zatrzymaj się! Zatrzymaj się! – krzyczał drugi pilot. – Zmora wróciła, zmora w… W mgnieniu oka Anioł Ciemności zderzył się z myśliwcem. Kataklizm ognia i furii. Paliwo odrzutowca zapłonęło, a maszyna zwinęła się pod wpływem zniszczeń. Potwór kontynuował lot, nie zwracając uwagi na wrak tego, co kiedyś było potężnym myśliwcem tnącym w stronę oceanu z prędkością dwustu mil na godzinę. Płonąca kula zderzyła się z niebiesko-zieloną powierzchnią tak nagle, że wyglądało to na zderzenie z betonem. Wrak momentalnie rozbił się na milion kawałów, odbierając życia uwięzionym w środku pilotom. - Odczytałeś? Odbiór. Odczytałeś? Odbiór? Cholera, Trav, odpowiedz! – wołała wieża kontroli lotniskowca. Lecz odpowiedź nie nadeszła. Z wiru wodnego zaczęło wyłaniać się jeszcze więcej krążących demonów.
Patrzyły na Miasto Aniołów. * Wzrok Maddy skupiał się na małym owadzie po wewnętrznej stronie okna kuchennego. Mucha uderzała w szybę, dążąc do słońca na zewnątrz. Wciąż zaczynała od nowa, a jej skrzydła trzepotały coraz bardziej rozpaczliwie. Mimo, że owad znajdował się kilka stóp od Madison, zdawał się zajmować całe pole widzenia dziewczyny. Nagle jasne słońce pociemniało dramatycznie, tworząc soczyście czerwoną poświatę zachodu słońca. Przecież była dopiero czternasta, do zmierzchu pozostało jeszcze kilka godzin. Mucha kąpała się gorączkowo w krwistoczerwonym świetle. Próbowała uciec, lecz była zbyt głupia, aby uświadomić sobie, że została uwięziona za szkłem. Maddy znieruchomiała. Ziemia zadrżała, wyrywając ją z zmyślenia. - Maddy! – krzyknął Kevin, kiedy drzwi od szafki otworzyły się i stos talerzy runął w jej kierunku. Odepchnął siostrzenicę, a naczynia rozbiły się na kawałeczki na linoleum. Nadchodzili. Madison miała tak silną wizję demona, że nadal chwiała się półprzytomnie w prawdziwym świecie. W jej umyśle płonął obraz Anioła Ciemności pojawiającego się przed nią w lekko wyblakłej postaci niczym jasna smuga światła, która podążała wszędzie tam, gdzie patrzyła dziewczyna. Maddy poczuła mdłości oraz towarzyszące im beznamiętne, niezdrowe uczucie.
Ponownie odwracając się do okna, uświadomiła sobie, że umysł nie płata jej figli. Niebo naprawdę przybrało czerwony odcień zachodu słońca. Miała złe przeczucie, iż nie była to najdziwniejsza rzecz, jaką zobaczy w ciągu całego dnia. Ziemia zadrżała ponownie. - Kevin! Posłuchaj mnie! Musisz zostać tutaj tak, jak planowaliśmy – zawołała Maddy przepełniona adrenaliną. - Co? Co ty chcesz zrobić? - Muszę zrobić cokolwiek. - Maddy! – wrzasnął Kevin, kiedy jego siostrzenica wybiegła tylnymi drzwiami. Odeszła bez słowa. Anielica okrążyła w podskokach ogromny dąb, który kochała od dzieciństwa i dotarła na przód domu. Spojrzała w dal, gdzie ze ściśniętym sercem dostrzegła aktywność na horyzoncie ciemniejącego oceanu. Mogła usłyszeć odległy huk silników myśliwców dochodzący od strony Santa Monica. Dostrzegła małe plamki. Nie potrafiła powiedzieć, czy były to maszyny, czy demony. A może i jedno, i drugie. Maddy natychmiast spróbowała namierzyć częstotliwość Toma, jednak spotkało ją gorzkie rozczarowanie. Wytężyła siły ponownie, żeby odnaleźć jego częstotliwość dochodzącą z lotniskowca, jednak napotkała blokadę. Poczuła częstotliwość Toma zaledwie przez chwilę. Ale teraz odeszła i nie było sposobu na to, żeby Madison dowiedziała się, co działo się z pilotem. Ogromne zmieszanie i strach wrzące w całym mieście przytłoczyły na raz jej obwody neuronowe, chociaż była znakomita w
częstotliwościach, których nauczyła ją Susan Archson, ulubiona nauczycielka Maddy na szkoleniu na Stróża. Dziewczyna była najlepsza w grupie, a Archanielica była pod ogromnym wrażeniem jej talentu. Madison miała wizje od maleńkości, lecz nie zdawała sobie sprawy, czym były. Kiedy ludzie z jej otoczenia przechodzili przez ekstremalnie trudne sytuacje, myślała, że była po prostu inna lub dziwna, dlatego zatrzymywała niepokojące przeczucia dla siebie. Ale teraz całe miasto zdawało się wibrować przerażeniem i zamieszaniem, a ona nie mogła zrobić tej cholernej rzeczy. Wszystkie częstotliwości zalewały ją w tym samym czasie i skupienie się tylko na jednej z nich było niemożliwe. Przytłaczający nalot paniki ludzi zamglił zmysły Maddy. Mimo to, nadal próbowała skupić się na Tomie. O ile mogła. W oddali pojawiły się rozbłyski eksplozji, a w powietrzu rozbrzmiewało dudnienie oznaczające pierwszą linię obrony przed demonami. Jednak Madison była zbyt daleko, żeby dostrzec, co działo się naprawdę. BUM. BUM. BUM. Toczyły się odgłosy odległych bomb. Z rosnącą w piersi nadzieją dziewczyna uświadomiła sobie, że właściwie nie widziała jeszcze żadnego demona. Może ludzie byli w stanie odeprzeć atak Aniołów Ciemności? Może potrafili ochronić samych siebie? Jeśli ktokolwiek mógł powstrzymać demony, czy nie byłby najlepszym i najzdolniejszym wojskowym na świecie? Chwilę później gorzko rozczarowana Maddy zobaczyła jeden, a następnie drugi, płonący, czarny kształt. Zbliżały się coraz bardziej, przecinając niebo w kierunku Miasta Aniołów. Demony. Cała nadzieja,
która właśnie zaczęła migotać we wnętrzu Anielicy, została stłumiona w jednej chwili. Oni już się przebili! Madison dostrzegła, że obrona spowolniła je trochę, lecz najwyraźniej część potworów już utorowała sobie drogę przez pierwszą linię obrony na wybrzeżu. Usłyszała krzyki przerażonych sąsiadów, którzy wypadali z domów i patrzyli z szeroko otwartymi oczami i rozdziawionymi ustami na czerwieniejące, ciemniejące niebo. To działo się naprawdę. Krew dudniła jej w uszach, kiedy Maddy powróciła myślami do nocy, gdy ujrzała demona po raz pierwszy w laboratorium szkoły średniej. Do tego, jakie zniszczenia spowodował zaledwie jeden. Czuła się w połowie tutaj i w połowie tam, w jakiś sposób nadal uwięziona w przerażającym świecie krwi i ognia, który uderzył ją w wizji. Madison zadrżała, uświadamiając sobie, że prawdziwy świat i świat z jej przeczuć wkrótce miały się zderzyć. Kiedy tak stała na trawniku, jej zmysły powróciły w końcu do teraźniejszości. Zauważyła, że sąsiedzi nadal tkwili na zewnątrz i otwierali usta, a ich stopy zakorzeniły się w ziemi. Obserwowali Aniołów Ciemności poruszających się na ciemniejącym niebie. Małe plamki ognia i dymu zbliżały się coraz bardziej. Następnie, niczym na zawołanie niewidzialnego dyrygenta, wszyscy zaczęli krzyczeć. - Nadchodzą! – zawołała Maddy. – Uciekajcie! Do środka! Ton jej głosu musiał być wystarczająco ostry, skoro wyrwał ich z transu, ponieważ zajęło tylko sekundę, zanim wbiegli do domów najszybciej, jak potrafili.
Madison
usłyszała
odległy
huk
silników
odrzutowców
wojskowych dochodzący od strony Santa Monica, a potem wybuch eksplozji. Chaos otoczył całe Miasto Aniołów. Dziewczyna dostrzegła na niebie małe plamki i krótki błysk. Czyżby pociski wymierzone w demony? A może wybuch myśliwca? Albo… Przenikliwe, beznamiętne uczucie przeciągnęło swoje pazury po żołądku Madison, kiedy pomyślała, że Tom mógłby… Zatoczyła się, myśląc, iż błysk i eksplozja mogły być właśnie tym. Tom mógł odejść, rozerwany przez siłę wybuchu na kawałki, których nikt nigdy by nie znalazł. Na dodatek, pomimo prób, Maddy nie mogła skupić się na jego częstotliwości. Był za daleko i złapanie statycznej częstotliwości pośród rozprzestrzeniającej się w Mieście Aniołów paniki stało się niemożliwe. Może jego myśliwiec wybuchł? Może powodem, dla którego Madison nie potrafiła wyśledzić częstotliwości pilota była… Wyrzuciła poszukiwane słowo z głowy, zanim zdążyłoby tam w ogóle wejść. Nie mógł tego zrobić. Nie pozwoliłaby mu. Musiał przeżyć. Kevin przedarł się przed frontowe drzwi, przerywając zadumę swojej siostrzenicy. - Dzięki Bogu, nadal tutaj jesteś! – zawołał. – Mówią o tym we wszystkich wiadomościach. Część demonów przedarła się przez wybrzeże. Zmierzają wprost ku Miastu Aniołów, ale… Maddy, oni podążają wzdłuż autostrad. Dziewczyna nie odwróciła twarzy w stronę wujka. Zamiast tego nadal patrzyła w niebo. Kevin zrobił kilka kroków spod okapu domu i podążył za jej wzrokiem ku diabelskiemu widokowi na niebie.
- Czy ty…? – urwał zupełnie przytłoczony sceną. W końcu Maddy odwróciła się ku niemu. Po wyrazie twarzy wujka wiedziała, że rozumiał. - Zostań w środku, dopóki się nie odezwę – poleciła. – A jeśli… nie spotkamy się, spróbuj uciec jakąkolwiek drogą. Może otworzą drogi ewakuacyjne. Po prostu… Trzymaj się, wujku Kevinie. Podniosła wzrok i ich oczy spotkały się. Te wszystkie lata spędzone na dzieleniu ze sobą życia zawisły pomiędzy nimi w tej jednej chwili. -Bądź ostrożna – powiedział Kevin. Madison posłała mu słaby uśmiech – największy, na jaki mogła zebrać się w tamtym momencie – i przytaknęła. Powoli i niechętnie wujek udał się do drzwi frontowych i wszedł do środka, próbując pomachać jej radośnie ręką. Maddy odwróciła się z powrotem ku ciemniejącemu niebu. Atramentowe chmury ciągnęły się za demonami niczym ogony, a myśliwce ruszyły za nimi w pościg. Odległy, potężny wybuch betonu oraz płomieni wstrząsnął obrzeżami śródmieścia, kiedy potwór wylądował na autostradzie, błyskawicznie ścierając duży jej odcinek w popiół i ogień. Gdy Maddy wyjrzała na obszar Miasta Aniołów, który mogła dostrzec z trawnika przed domem, zdawało się jej, iż demony nie leciały prosto. Było tak, jak mówił Kevin – podążały autostradami. BUM.
Zanim miała szansę pomyśleć chociaż mikrosekundę dłużej, kilka przecznic dalej wybuchła potężna eksplozja, wstrząsając ziemią, na której stała Madison. Fale uderzeniowe przeszły przez jej ciało. Zdyszana i oszołomiona pobiegła szybko na środek ulicy. Od strony Alei Aniołów, ponad dachami i drzewami palmowymi, unosiła się chmura ognia i dymu. W całym mieście ryczały alarmy samochodowe. Zawtórowało im wycie syren służb ratunkowych. Wysoko w górze przemknęła smuga czarnego ognia i płomieni, a następnie rozległ się potężny ryk dwóch F-16, które próbowały przybrać
pozycję
do
ataku
na
Anioła
Ciemności.
Coś
w
podświadomości Maddy powiedziało jej, aby uciekała, chociaż myśliwce znajdowały się setki stóp w powietrzu. Uruchomiły pociski, kiedy bestia przemierzała wzgórze i wkrótce wszyscy zniknęli za jego grzbietem w Dolinie. Na odległym niebie wciąż pojawiało się coraz więcej demonów, a w powietrzu rozbrzmiewała duża liczba syren śpiewających swoją pieśń. W kilku miejscach w mieście płonęły pożary. Chaos. Czysty, piekielny chaos. Maddy zakręciło się w głowie pod wpływem spanikowanych częstotliwości przepływających przez miasto na raz. Wykorzystując każdą uncję energii, próbowała izolować je tak, jak nauczyła ją Susan. Jak mogła być w stanie… Nagła wizja. Dziewczyna przygotowała się na uderzenie makabrycznego obrazu ludzkiej nędzy. Było blisko. Młoda kobieta była blisko. Nadal miała czas, zanim zostałaby stracona.
Maddy pochyliła się z wrzaskiem do przodu. Jej skrzydła wystrzeliły z pleców szybciej niż kiedykolwiek z głośnym świstem i robiąc dwa zaskakująco równe otwory w tylnej części bluzki. Nim zdążyły osiągnąć swoją pełną objętość, Madison poruszyła mocno kończynami dwa razy i wystrzeliła na zachód, szybując ponad budynkami oraz kołyszącymi się palmami. W ułamku sekundy skręciła na północ i podążała nad autostradą numer sto jeden ciągnącej się od Przełęczy Cahuenga w górę, ku Wzgórzom Miasta Aniołów, które pokrywały rosnące z obu stron drzewa. Droga była prawie pusta, z wyjątkiem kilku samochodów wykorzystujących zamieszanie w celu uniknięcia punktów kontroli i gorączkowo uciekających z miasta. Zaciskając szczęki, Maddy przybrała opływowy kształt ciała i przyspieszyła tak bardzo, jak tylko mogła. Miała zaledwie kilka sekund. Każda pomyłka mogła okazać się fatalna w skutkach. Dostrzegła go w swojej peryferyjnej wizji. Anioł Ciemności. Skupiła się na konkretnym miejscu, do którego zmierzała. Z pleców lecącego z maksymalną prędkością demona parowały strumienie ciemnego dymu. Madison opadła w kierunku autostrady w ostatnim przypływie energii. Beton oraz namalowane białe linie rozmywały się od zawrotnej szybkości. Nagle, w jednej, strasznej chwili, demon zwinął się w kulkę z nonszalancką elastycznością i brutalnie runął ku drodze tuż po lewej stronie Anielicy. Prawie dotarła do swojego celu – młodej kobiety
jadącej na Vespie6. Nigdy nie dowiedziałaby się, co miało w nią uderzyć, gdyby nie Maddy. W tym samym momencie demon wylądował, a środek autostrady eksplodował furią betonu i płomieni. Madison użyła wszystkich swoich sił, żeby skoncentrować się na jednym punkcie. Krzyknęła. W jednej chwili wszystko – płomienie, beton, demon, dziewczyna, Vespa i dym – zamarzło. Potwór siał spustoszenie na autostradzie. Był w połowie drogi do zrobienia gigantycznego krateru, jednak został zamrożony w całej swej diabelskości. Podwinął kończyny do ciała jak kula armatnia, a po jego plecach skakały płomienie uwięzione w zimnym, nieruchomym wachlarzu. W powietrzu zawisły wystrzelone z jezdni, zabójcze płyty betonu oraz niezliczone cząstki pyłu. Maddy zamroziła czas, chociaż okazało się to nieskończenie trudniejsze niż za pierwszym razem, gdy dokonała ocalenia Jeffreya Rosenberga z jego odrzutowca nad Pacyfikiem. Ale teraz, ku jej zdumieniu, czuła, że Anioł Ciemności walczył z nią w jakiś sposób. Próbowała to zignorować i skoncentrować się na ocaleniu. Od prawej strony ku dziewczynie na Vespie pędził ogromny kawał betonu wielkości Volkswagena. Macki ciemnych włosów kobiety wyfruwały spod hełmu i zamarły w miejscu. Na jej twarzy zastygł dziwny wyraz strachu przed nieznanym, jednak doświadczenie powiedziało Madison, że wewnętrze instynkty dziewczyny zdradziły
6
Taki tam włoski motorek. ;)
jej, iż coś było nie tak. Mimo to nie miała pojęcia, że miała zostać zgnieciona na śmierć. Anielica liczyła. Miałaby sekundę, może półtorej, na ocalenie ofiary, nim zamrożenie czasu wymknie się spod jej kontroli. Z każdym miligramem koncentracji wystrzeliła w dół, kiedy blokada czasu zaczęła się załamywać. Anioł Ciemności walczył silnie przeciwko jej mocy, a po ostatnim pchnięciu czas znowu biegł. Masa betonu zaczęła ustępować z jego uścisku, gdy Maddy brutalnie zgarnęła dziewczynę z Vespy. Włożyła wszystko, co miała, w wyciągnięcie jej, lecz nie była wystarczająco szybka, żeby uciec całkowicie. Beton rozproszył się na boki, łapiąc końcówkę lewego trampka Anielicy lecącej z kobietą w ramionach i rozbił Vespę na tysiące kawałków włoskiego metalu i plastiku. Niewielka siła uderzenia w stopę sprawiła, iż Madison zaczęła się okręcać. Próbowała osłonić ofiarę w powietrzu, jednak runęły na ziemię. Maddy nakryła je skrzydłami, aby ochronić je przed spadającym prysznicem pyłu i drobnych kawałków betonu. Z krateru wystrzeliły płomienie, sprawiając, że nadjeżdżający samochód gwałtownie zmienił kierunek w celu uniknięcia odłamków, lecz uderzył w barierkę i ześlizgnął się około stu stóp. Dziewczyna z Vespy zaczęła łapać hausty powietrza i wiercić się w uścisku Madison. Nadal nie miała pojęcia, co się wydarzyło. - Ciii. Uspokój się! Uspokój się! – jęknęła Anielica, próbując złapać oddech, pomimo chmury dymu. – Już dobrze. Jestem Aniołem. Uratowałam cię. Będzie dobrze.
Kiedy to powiedziała, zastanawiała się, czy na pewno wszystko będzie dobrze. Prawie omdlewając, usłyszała chrapliwy, urywany oddech demona. Maddy wyjrzała spod skrzydła i zauważyła, że wychodził z dołu, który właśnie zrobił. Minęło trochę czasu od momentu, kiedy widziała jednego z nich z bliska. Widok był bardziej wstrząsający niż pamiętała. Sylwetka Anioła Ciemności zdawała się przesuwać i zmieniać, a Anielica uświadomiła sobie, że jego skóra prawie płonęła. Czarny, lśniący ogień wirował wzdłuż jego ciała. Ten potwór miał tylko jedną głowę, ale sterczały z niej ogromne rogi, natomiast z ramion i pleców wyrastała mu seria poszarpanych kolców. Wychodząc z krateru niczym wysłannik piekieł, demon odwrócił się do Maddy i dziewczyny. Jego ciemnoczerwone, martwe oczy zabłysły, jakby je rozpoznał. Można by powiedzieć, że wyglądał na podekscytowanego. Zrobił krok do przodu i smagnął sczerniałym językiem. Kobieta z Vespy wrzasnęła w ramionach Madison. Chociaż Anielica czuła się oszołomiona uderzeniem podmuchu i wypadkiem samochodowym, próbowała wstać, żeby je ochronić. Ale czym? Gołymi rękoma? Lub…? Zakręciło jej się w głowie. Musiała coś zrobić. Nie było mowy, aby ominęła demona z ofiarą w ramionach, więc przygotowała się na nadejście Anioła Ciemności. Dziewczyna opadła z powrotem w jej objęcia, płacząc ze strachu. Nagle demon zatrzymał się, jakby coś usłyszał. Przekrzywił głowę w odległym kierunku, po czym odwrócił twarz z powrotem ku nim. Zaryczał z bezsilnej wściekłości.
Rozwinął pokryte łuską skrzydła i uniósł się w powietrze, pozostawiając za sobą ślad z gryzącego dymu. Maddy obserwowała, jak obiera kurs z powrotem na południe, w kierunku oceanu, skąd nadleciał. Odszedł tak szybko bez atakowania ich, jakby ktoś – lub coś – miał nad nim kontrolę. - Odszedł. Odszedł – powiedziała Maddy, próbując uspokoić młodą kobietę w swoich ramionach. Pogładziła ją po włosach niczym dziecko, chociaż najprawdopodobniej była w jej wieku. – Cii, cii. Odszedł. Nie wiem dlaczego, ale odszedł.
Rozdział 7 Liczby w lśniącej windzie stale wspinały się w górę. Zamiast przedstawiać podwodną scenę, tylna ściana telewizyjna była ustawiona na afrykańską sawannę. Żyrafy i lwy biegały, zarysowując się na tle pomarańczowego słońca, a na powierzchni trawiastych terenów podmokłych zebrały się piękne czaple. Jacks niecierpliwił się. W końcu winda osiągnęła poziom G i zadzwoniła. Chłopak poczuł trzęsienie ziemi obwieszczające początek ataku demonów. Wszyscy Aniołowie je poczuli. Odgłosy wstrząsów były tak silne, że przenikały do ich podziemnego schronienia. Do Jacksa podbiegł ochroniarz. Nieśmiertelny mógł dostrzec przez świetlik powyżej, jak niebo stawało się czarno-czerwone. - Panie Godspeed, nie powinno pana tutaj być. Mam ściśle określone rozkazy. Powinieneś być na dole z resztą Aniołów – błagał mężczyzna. Jackson wyminął go bez słowa. Większość szklanego sześcianu została skryta za drzewami liściastymi, które czyniły go prawie niewidzialnym. Stał schowany głęboko w ogromnej posiadłości na Wzgórzach Miasta Aniołów. Jednak kilka luk w liściach dawało niewielki widok na miasto. W dolinie Wzgórz, za gigantycznymi, lśniącymi, szklanymi ścianami oraz sufitem, panował chaos. Długie smugi czarnego dymu unosiły się nad całym miastem spowitym kurczącym się, czerwonym światłem. Na horyzoncie dało się dostrzec Aniołów Ciemności – ognia narodzonego z piekła - śmiejących
się z myśliwców, które rozpaczliwie przecinały niebo. Jacks przyjrzał się ponurej przestrzeni i zauważył, że większość autostrad płonęła. Właściwie to był zdziwiony, iż nie pojawiło się więcej demonów. Myślał, że atak od razu rozpoczął się kurtyną ognia i zniszczenia, lecz widział
jedynie
około
kilkudziesięciu
demonów.
W
oddali
rozbrzmiewał wybuch dochodzący prawdopodobnie z Alei Aniołów, ale chłopak nie miał pewności, ponieważ nie widział tego. Chociaż próbował zachować jak najbardziej surowy wyraz twarzy, szczęka Jacksona Godspeeda opadła, gdy zobaczył, że miasto, które znał i kochał, stara bronić się samo przed mrocznymi wysłannikami z piekła. Próbował oderwać się od tego widoku. Miał wrażenie, iż oglądał film sensacyjny, którego akcja toczyła się w jakimś odległym, nieznanym miejscu i występowała w nim ekipa postaci, których nigdy nie widział. Ludzi, o których nigdy się nie troszczył. Szczęka Anioła zesztywniała. Za Jacksonem zadzwoniła winda, a lśniące drzwi otworzyły się z warkotem, ukazując Emily. - Tak myślałam, że cię tutaj znajdę – powiedziała. Nieszczęsny ochroniarz podbiegł do niej, ale Australijka spławiła go z łatwością. - Co robisz? Przyglądasz się wydarzeniom? – Podkradła się do Jacksa i spojrzała w niebo. – Mark oszaleje, kiedy dowie się, gdzie jesteś.
- Wróć na dół, Emily. Nikt nie prosił cię, żebyś tutaj przyszła, prawda? – odparł chłopak obojętnym tonem, obserwując rozwijające się zniszczenia. - Dlaczego tutaj jesteś, Jackson? Jest ci przykro z ich powodu czy coś? – spytała Anielica, spoglądając na przerażającą scenę powyżej. - Wygląda na to, że wracają – odparł Jacks ciekawskim tonem, jakby komentował mecz koszykówki dla telewizji, a nie poważny atak za oknem. Miał rację. Wszystkie demony zdawały się zawracać i teraz leciały z powrotem ku oceanowi. Jednak nie wyglądało na to, że miały odejść. Wyglądało na to, iż zostały w jakiś sposób wezwane. - Cofają się? – zapytała Emily, obserwując ciemne sylwetki zmierzające z powrotem nad ocean. W jej oczach pojawiła się ekscytacja. – Jesteśmy pod ziemią w krwawym sanktuarium zbyt długo. Wyjdźmy! Latamy wystarczająco dobrze. Będzie fajnie. Jackson przypomniał sobie o napadzie paniki Australijki, gdy pierwszy raz wyszli z sanktuarium, a demon przemknął po niebie, rozbijając się o Wzgórza. - Nie sądzę, żebyś tego chciała, Emily. - Przecież odchodzą! Odeszli. Sam tak powiedziałeś. No dalej. Będzie dobrze. Nie lubisz łamać zasad? – Mrugnęła do niego. - Nie chodzi o zasady… - W porządku. Jak sobie życzysz. Zanim Jacks się zorientował, Anielica rozłożyła skrzydła ze świstem i w mgnieniu oka przeleciała obok ochroniarza. Zawsze była najszybsza na zajęciach ze zwinności. Nie była jedynie seksowną modelką, ale także potrafiącym dokopać Aniołem.
- Emily! – zawołał Jackson i potrząsnął głową. Pochylił się szybko, a z jego pleców wystrzeliły skrzydła. W jednej chwili unosił się nad dorzeczem Miasta Aniołów, przecinając niebo i próbując dogonić Australijkę. Wiatr chłostał go po uszach, kiedy zbliżał się do Emily (albo raczej ona pozwoliła mu się do siebie zbliżyć), która chichotała, wymykając się z jego uścisku, a rude włosy powiewały za nią w powietrzu. - Nie możesz za mną nadążyć? – Zaśmiała się. Jackson spojrzał w dół. Dorzecze Miasta Aniołów płonęło. Tak daleko, jak sięgał wzrokiem, wyrastały setki pożarów, a wszystkie autostrady wyglądały na zniszczone. Miasto, które znał, jego całe życie, odebrało pierwszy cios. Katastrofa. Żołądek
podszedł
mu
do
gardła,
gdy
szybował
nad
zniszczeniami. Rozglądał się i ledwie mógł dostrzec demony wycofujące się do wiru wodnego w oceanie. - Wracam – zawołał do Emily, odwracając się. - Dlaczego? – spytała Anielica, nie zważając na to, co działo się poniżej. Jackson nie odpowiedział, tylko zawrócił i poszybował z powrotem
do
skrytego
na
Wzgórzach
szklanego
sześcianu.
Przygryzając wargę, rozczarowana tym, że Nieśmiertelny tak szybko zakończył ich grę, Emily podążała blisko niego. Kiedy wylądowała, Jacks stał już w wejściu do sanktuarium, patrząc nieobecnym wzrokiem na Miasto Nieśmiertelnych. Jego umysł był w pewnym
sensie pusty, a emocje niedostępne. Nie wiedział, co czuł. W tej pustej przestrzeni powrócił myślami do dyskusji z Gabrielem. Tak wyglądał tragiczny, nieunikniony los ludzki. Podczas ich rozmów Jacksona zszokowało, jak trudne było to wszystko dla Prawdziwego Nieśmiertelnego. Gabriel spędził całe swoje życie (życie za życiem w latach śmiertelników), chroniąc ludzkość. A oni odwrócili się przeciwko Aniołom. Chłopak rozumiał smutek Gabriela bardziej, niż Archanioł mógłby sobie wyobrazić. - Powinni docenić dobre rzeczy, kiedy je mieli i dać nam spokój – powiedziała Emily, podchodząc do Jacksa. – Kto ich teraz ocali, skoro nie mają swoich Aniołów? To ich wina, Jackson. Nie nasza. Niczym wyrwany spod działania zaklęcia Godspeed oderwał wzrok od rozgrywającej się za oknem rzezi. - Wiem, że to nie nasza wina. Po prostu jestem ciekaw, co się dzieje. I masz rację. Sami to na siebie sprowadzili. Daliśmy im szansę. Daliśmy im wiele szans. Ale oni nas rozczarowali. Jego twarz wykrzywiła się w gorzkim grymasie i odwrócił się z powrotem w kierunku windy. Emily wciąż podążała blisko niego. Chwyciła dłoń Jacksa w swoją, gdy weszli do środka. Nie cofnął ręki.
Rozdział 8 Tej rześkiej nocy światło księżycowe spływało na skupiska klasycznych i pokrytych ozdobnym tynkiem budynków w starszej części Miasta Aniołów. Poza okazjonalnym śmiałkiem wędrującym w pobliżu po zmroku (mimo wprowadzonej godziny policyjnej oraz mrożących krew w żyłach, przypadkowych zaginięciach oraz odosobnionych ataków demonów podczas pierwszej fali dzień wcześniej) na ulicy panowała ciemność i cisza. „Zaginięcia” byłyby lepszym określeniem niż „odosobnione ataki”. Nikt nie przetrwał, żeby opowiedzieć komukolwiek, co właściwie się wydarzyło. Jednak każdy wiedział, co się stało. Przerażająca cisza wisiała w powietrzu nad oblężonym miastem, którego jedyne drogi ucieczki do świata zewnętrznego zostały zniszczone. Metropolia nie mogła zrobić niczego, oprócz czekania na kolejny atak. W oddali, na jasnym, księżycowym niebie, odznaczał się kształt iglicy Katolickiego Kościoła Najświętszego Sakramentu osadzonego w centrum ultranowoczesnego, krzykliwego Miasta Aniołów. Budowla została poświęcona Aniołom oraz wszystkim ich wytworom, idealnej skórze i głośnemu stylowi życia. Wszelki hałas i urok opadły, światła zgaszono z powodu oszczędzania energii elektrycznej, a krzyki paparazzich ucichły. Jedynie iglica przecinała niebo, celując w noc. Niedaleko, zacienionymi
wzdłuż
drzewami
czarnej
jak
palmowymi
smoła
ulicy
szepczącymi
na
otoczonej wietrze,
posuwała się czyjaś sylwetka. Kroki były szybkie i ukradkowe, jednak postać poruszała się po chodniku w ciszy. Z zakrytą twarzą spoglądała ponad lewym ramieniem, jakby podejrzewała, że ktoś ją śledzi. Tajemnicza osoba wykonała ostry zwrot ku drzwiom i zniknęła z ulicy. Wrota otworzyły się, rzucając słabe światło na inny zacieniony chodnik. Sylwetka zatrzymała się niczym zamrożona. W drzwiach odznaczała się postać mężczyzny. - Tutaj – powiedział i pochylił się do przodu, żeby szybko wpuścić gościa z ulicy. Jego twarz oświetlało dochodzące ze środka, słabe światło żarówek, które odbijało się od soczewek jego okularów. - David – odezwała się postać z ulicy, kiedy weszła do pomieszczenia. Jej słowa przepełniała ulga z odcieniem czegoś jeszcze, czegoś nieokreślonego. - Bałem się, że możesz mieć problemy ze znalezieniem tego miejsca – powiedział detektyw Sylvester. – Musieliśmy szybko zmienić lokalizację z rana. Ja… Martwiłem się. – Rozejrzał się po alejce, po czym zamknął za sobą drzwi, z powrotem pogrążając świat zewnętrzny w zupełnej ciemności. Kobieta z ulicy ściągnęła chustę z głowy. Archanioł Susan Archson była nauczycielką, która bardzo wspierała Maddy podczas szkolenia na Stróża. Gdy rozwinęła włosy, jej piękno świeciło pełną siłą w małym korytarzu. Nawet w czasie kryzysu promieniowała dojrzałym pięknem i charyzmą, z których słynęły starsze kobiety Archanioły. Detektyw wstrzymał na chwilę oddech. Oczy obojga spotkały się.
- Dobrze cię widzieć – rzekł. Jego oczy błyszczały za okularami, a na policzkach pojawił się delikatny rumieniec. - Od zeszłej nocy w biurze minęło zaledwie kilka godzin. – Susan uśmiechnęła się. - Jak już mówiłem – dodał cicho Sylvester – martwiłem się. – Odwrócił się do korytarza. – Tędy. – Poprowadził gościa wąskim holem otoczonym małymi, niezajętymi biurami. - Co się stało, Davidzie? – spytała Susan, zbliżając się do niego. - Bardziej pasowałoby, co się nie stało. Ciemne pierścienie podkreślały oczy mężczyzny i wyglądało na to, iż porządnego snu zaznał w poprzedniej dekadzie. - Chciałabym, żebyś trochę odpoczął – powiedziała Susan, a na jej gładkiej, anielskiej cerze zarysował się niepokój. - Odpocznę później. – Próbował zmienić temat Sylvester. – Dziś rano twój technik odkrył, że nasza prywatna sieć została naruszona. Ktoś złamał szyfrowanie pierwszego poziomu, a Narodowe Służby Anielskie poznałyby naszą dokładną lokalizację w ciągu godziny, najwyżej dwóch. Wynieśliśmy się stamtąd w ciągu dwudziestu ośmiu minut i dotarliśmy tutaj. Do bezpiecznego domu. – Wskazał resztę budynku. Zdziwiona Susan uniosła brew i uśmiechnęła się do niego. Uśmiech był w te dni rzadkim, mile widzianym widokiem w Mieście Aniołów, dlatego detektyw delektował się nim. - Dobrze. Ale gdybyśmy wybrali mój plan awaryjny, zajęłoby to dwadzieścia pięć minut – odparła kobieta Archanioł.
Sylvester zatrzymał się przy drzwiach. Cienka wstęga światła przechodziła pod nimi do innego, zacienionego pomieszczenia. Cisza. Otworzył drzwi, aby ukazać aktywność, która natychmiast wciągnęła jego i Susan do środka. Dawno niezajmowane biuro (nieumeblowane, poza niewielką ilością starych drukarek zbierających kurz w kącie, obrotowego krzesełka biurowego oraz rozrzuconych na podłodze dokumentów) zostało potajemnie przekształcone w pewnego rodzaju siedzibę. Dookoła długiego stołu siedziała garstka ludzi i Aniołów, a ich palce poruszały się po klawiaturach laptopów szybciej od prędkości światła. Inna grupa skupiła się wokół stosu dokumentów, analizując je i siorbiąc kawę. Siedzieli nad tym od świtu. Za biurkiem Sylvestra wisiała zastrzeżona wyłącznie dla niego, ogromna mapa Miasta Aniołów. Stanowiła dla detektywa poczucie domu, ponieważ jego mieszkanie zdobiła podobna mapa. Widniały na niej czerwone kółka oznaczające lokalizacje wszystkich ataków demonów podczas pierwszej fali, a także niebieskie kropki reprezentujące osobne incydenty. Oczywiście Sylvester wysnuł pewną teorię. Ale zatrzymał ją dla siebie. Na razie. To był ruch oporu. Obszarpana grupa ludzi i zbuntowanych Aniołów pragnących pomóc w walce z demonami. Zanim byłoby za późno. Przenosząc się pod osłoną ciemności i używając każdego narzędzia, jakie mieli, ruch oporu musiał unikać wykrycia przez anielskie władze, ponieważ próbował rozwijać swoje sieci szpiegów i w końcu przeciągnąć Aniołów na swoją stronę. Tak naprawdę to Nieśmiertelni byli jedyną szansą na przetrwanie Miasta Aniołów.
Już po pierwszym ataku zaopatrzenie ledwo ściekało do metropolii i cała populacja pozostawała w ukryciu. Pojedynczy zwiadowcy demonów grasowali wzdłuż granic, zakłócając próby wprowadzenia wsparcia z zewnątrz i sprawiając, że miasto naprawdę czuło się oblężone. Reszta świata obserwowała wszystko przerażona, oczekując na to, co się wydarzy, kiedy Anioły Ciemności uderzą ponownie. I jakby ukrywanie się przed Radą oraz agentami Dyscyplinarnej Rady Aniołów nie wystarczało, ruch oporu miał również powody, żeby sądzić, iż jego członkowie mogą stać się specjalnym celem również dla demonów przez podejmowane przez nich wysiłki. Kolejny powód dla grupy, aby działać bardzo, bardzo ostrożnie. Sylvester powrócił myślami do tego, jak wszystko zaczęło się dla niego. Wrócił do swojego mieszkania, gdzie śledził wszystkie pojawienia się demonów oraz „incydenty” na całym świecie, gdy gromadzili swoją armię. Wykolejony pociąg w Anglii. Pożar kompleksu mieszkalnego w Pekinie. Niezliczone tragedie, wszystkie pozornie niepowiązane,
lecz
ostatecznie
zaczęły
się
łączyć.
Detektyw
otrzymywał anonimowe wskazówki od kobiety, którą okazała się Susan, i udał się do podziemnego sanktuarium Gabriela oraz Rady, żeby przedstawić swoją sprawę. Jednak odmówiono mu wsparcia, co było bardziej związane z wojną ludzie-Aniołowie. Kilka dni później pojawił się demoniczny wir wodny, a Susan stanęła przy stołku Sylvestra w barze, aby porozmawiać. Tak oto para – i ktoś jeszcze – stworzyli ruch oporu.
Susan od lat pracowała prywatnie przeciwko Radzie, organizując podziemną opozycję w szeregach Aniołów. Był to protest sumienia przeciwko sposobowi, w jaki Nieśmiertelni oddalali się od swojego prawdziwego celu. Pomimo niezgody, Archson milczała. Została Archaniołem i ćwiczyła nowych Stróżów, a wszystko to podczas oczekiwania na odpowiedni moment, żeby wykonać ruch przeciwko Radzie. Jej organizacja sięgała głęboko ze szpiegami w każdym departamencie NSA, więc kiedy Aniołowie zdecydowali się przeczekać wojnę z demonami i pozostawić ludzi na pastwę losu, wiedziała, że nadszedł czas. Wtedy odnalazła Davida, swojego dawnego przyjaciela. Publiczne wystąpienie przeciwko NSA umieściło życie Susan w niebezpieczeństwie. Została potępiona przez Nieśmiertelnych, którzy wytoczyli
przeciwko
niej
kampanię
oszczerstw,
próbując
zdyskredytować ją wszelkiego rodzaju kłamstwami. Jednak pomimo przeciwności parła naprzód z detektywem Sylvestrem u boku. To było dla niej zbyt ważne. Nie marnowała czasu na martwienie się o siebie. Liczył się ruch oporu. Agent siorbiący kawę podniósł wzrok, kiedy Sylvester zbliżył się do niego. Sierżant Bill Garcia był jego partnerem w DPMA. - Bill, czy nie uzgadnialiśmy, że pójdziesz do domu i spędzisz trochę czasu z rodziną? - Moja żona i dzieci rozumieją, o co chodzi. Nie będę miał rodziny, jeśli demony wygrają. Detektyw zmarszczył czoło.
- Wiesz, że nie możemy ufać DPMA – kontynuował Garcia. – Aniołowie wszędzie mają swoich informatorów. Nie martw się, mam wystarczająco dużo dni urlopu, aby ukryć ten czas. Sylvester skinął głową i położył dłoń na ramieniu towarzysza. - Upewniam się tylko, że w pewnym momencie wyjdziesz stąd i pójdziesz się z nimi zobaczyć. Oni także cię potrzebują. Kiedy nadejdzie czas – dokończył z powagą. Wzrok detektywa skierował się ku bazie techników. Stworzyli spory zespół anielskich oraz ludzkich specjalistów od łączności i pracowali przez cały czas, próbując śledzić połączenia Aniołów. Wiedzieli, że chociaż Nieśmiertelni zeszli do sanktuarium, nadal komunikowali się z Aniołami z innych krajów świata tak samo, jak na bezpiecznych kanałach wewnątrz sanktuarium. Śledząc te rozmowy byliby w stanie osądzić stanowisko przywództwa i lojalność Stróżów. Dla grupy Sylvestra i Archson istotne było posuwanie się naprzód, gdyby jeden z ich szpiegów został wykryty. Dzięki temu ich agent miałby przynajmniej cień szansy na ucieczkę. - Jakiś postęp? – spytał detektyw. Jeden z ludzkich hakerów popijający dwudziestą pierwszą butelkę coli potrząsnął głową. Opróżnił pojemnik dużym łykiem i wrzucił go do kosza, który już był pełen pustych butelek po tym samym, słodkim napoju. Susan podeszła do Sylvestra. - Dziś postaramy się o zaopatrzenie i broń dla pracujących dla nas. Musimy być przygotowani na to, co wydarzy się, kiedy demony
uderzą w pełni. Zwłaszcza, jeśli sanktuarium nadal jest kontrolowane przez Aniołów. - Nie jestem gotowy, aby dać za wygraną. Detektyw zadrżał, przypominając sobie makabryczny widok w tunelu przy Rzece Miasta Aniołów, na który natknęli się z Garcią. Już wtedy wiedział o nadejściu demonów. Rozkładające się szczątki dziesiątek bezdomnych, masowy kopiec z krwi, mięsa i kości w miejscu, gdzie potwory żywiły się pod ziemią, sporządzając makabryczny posąg okrucieństwa. - Postaramy się dziś utworzyć bezpieczne połączenia z prezydentem Lindenem i wojskiem – powiedział Sylvester. – Mam dobre przeczucia. Jeśli będziemy w stanie ominąć DPMA oraz lokalnych urzędników i dotrzeć prosto do ludzi Lindena, możemy uniknąć przecieków do Aniołów. Prezydent nie ma wielu przyjaciół w Radzie ani Archaniołów w obozie. - W porządku, szefie – odparł uzależniony od coli technik, obracając
się
ku
kolejnemu
przyłączu.
Komputer
wypluwał
niekończącą się serię zielonych cyfr na czarnym ekranie. – Trzeba tylko znaleźć bezpieczne pasmo kanałów rządowych… Sylvester machnął ręką. - Nawet nie chcę wiedzieć, jak wiele praw łamiesz. Po prostu rób tak, żeby nas nie złapali. - Zrozumiałem. Susan uśmiechnęła się lekko do detektywa. Żartowała, że był prawdziwym, męczącym kierownikiem. Lubił myśleć o sobie jak o
samotnym detektywie. Gościu, który pracował sam. Nadal nie czuł się dobrze w towarzystwie zespołu. - Jakie są najnowsze wieści od Ciernia? – zapytał Sylvester. „Cierń” był pseudonimem, który nadali agentowi ruchu oporu pracującemu głęboko w anielskiej organizacji, wewnątrz sanktuarium. Jedynie Archanioł Archson i detektyw Sylvester znali prawdziwą tożsamość kreta. Chociaż władze NSA i Rady wiedziały, że Susan wyłamała się i zbuntowała (przestępstwo takie karano usunięciem skrzydeł i moralizacją), nie mieli pojęcia, iż jeden z ich wewnętrznych doradców pracował nad wprowadzeniem Aniołów do wojny przeciwko demonom. Ruch oporu chciał działać w ten sposób. Oczywiście grupa posiadała innych zaprzyjaźnionych Aniołów w sanktuarium, lecz Cierń był najbardziej wartościowy. A także najbardziej narażony na wykrycie. - Cierń zgłosił, że od czasu oblężenia Miasta Aniołów w Radzie nie nastąpiły żadne zmiany. Wiedzieli o nadchodzących demonach. Pozwolili na to – rzekła Susan. – Tak jak myśleliśmy, dowództwo nie zmieni się. Zmiana musi nadejść z zewnątrz. Zanim będzie za późno. Naszą jedyną nadzieją jest to, że możemy w jakiś sposób zmienić punkt widzenia Aniołów. Oboje o tym wiemy, Davidzie. Sylvester pokiwał głową w zamyśleniu i studiował mapę w pomieszczeniu. Odwrócił się do Susan i powiedział przyciszonym głosem: - Chodźmy tam, gdzie będziemy mieć odrobinę prywatności. Zaprowadził ją do jednego z opuszczonych biur na uboczu. Archanielica spojrzała na niego dociekliwie, gdy wchodzili do środka.
- Jest coś, o czym od dawna chciałem ci powiedzieć. – Mężczyzna zamknął za nią drzwi. – Myślę, że nadszedł czas. Czy to tylko wyobrażenie detektywa, czy naprawdę zauważył na twarzy Susan lekki rumieniec? Jej piękna, archanielska twarz świeciła nawet w przygnębiającej ciemności małego biura. - O co chodzi, David? – spytała cicho. - Nie chciałem dzielić się tym, dopóki nie będę pewien. Ale badałem wzorce ataków z wczoraj oraz serię zaginięć, o których słyszeliśmy od tego czasu. - Wiedziałam, że coś w tym jest, jednak nie wiedziałam co. Co odkryłeś? - To coś więcej niż zwykły atak demonów siejący chaos i śmierć. Ten atak był zorganizowany. Metodyczny. Są prowadzeni przez jednego z nich. Wyraz zrozumienia przeciął twarz Susan. - Może, jeśli dostaniemy się do tego, który nimi kontroluje, będziemy mogli ich powstrzymać. Sylvester skinął głową. - Musi być jakiś sposób na dostanie się do przywódcy demonów. Znajdziemy go. Mimo wszystko. Ale potrzebujemy do tego kilku Aniołów. - Masz rację – zgodziła się Susan. – Potrzebujemy Aniołów bardziej niż kiedykolwiek. Tylko nasz rodzaj może odnaleźć szefa demonów i zniszczyć go.
Teraz to detektyw zarumienił się. Był wzruszony tym, że Archson nadal uważała go za Anioła. Nie uważała jego hańby i pozbawienia skrzydeł za nieusuwalną skazę. - Aniołowie. Musimy sprowadzić ich z powrotem, David. To nasz obowiązek. Uczyłam tych Stróżów przez lata. Włożyłam wszystko w szkolenie ich. Wierzyłam w to. Tak jak ty. A potem powoli zaczęłam dostrzegać, co się działo. Po raz pierwszy zwątpiłam w nich, kiedy… – Zamilkła i spojrzała na Sylvestra. – Zrobili ci to wiele lat temu. Kiedy odebrali ci skrzydła. Detektyw oblał się rumieńcem i zakaszlał w dłoń. - Dziękuję za twoją… uprzejmość. - Nigdy nie mogłabym być wobec ciebie nieuprzejma. – Susan uśmiechnęła się lekko, kładąc dłoń na jego ramieniu. Dziwnie uczucie tego dotyku poprzez pogniecioną koszulę prawie przestraszyło mężczyznę. Dotyk Anioła potrafił zdziałać cuda. Ich prywatną rozmowę przerwało pukanie do drzwi. - Archanioł Archson? Technik ma do ciebie pytanie – powiedziała młoda kobieta w okularach, nieświadoma chwili, w którą wkroczyła. - Już idę. Elegancka Archanielica poszła za wolontariuszką ruchu oporu do brzęczącego roju pracowników. Sylvester udał się za nią i wrócił do biurka – oraz mapy za nim. Westchnął, ściągając okulary i spoglądając na kurz, który pokrywał soczewki. Wytarł je w koszulę, po czym usiadł przy biurku i nalał sobie filiżankę parującej kawy z jego zdającego się nie mieć dna termosu.
Założył świeżo wypolerowane okulary i spojrzał na otwarty obszar roboczy utworzony dziś rano. Dzieciaki z szeroko otwartymi oczami, które dopiero ukończyły studia, anielscy weterani, jego partner z DPMA oraz kilku opozycjonistów i byłych działaczy anielskich. Wszyscy zebrani razem dzięki wysiłkom detektywa i Susan. Z kretami pracującymi pod przykryciem wewnątrz sanktuarium. Stanowili różnorodną załogą. Czy będą w stanie zatrzymać stąd cokolwiek? Nie mieli wyboru. Musieli działać. Jakakolwiek alternatywa była zbyt ponura do rozważenia.
Rozdział 9 Maddy obudziła się z niemym krzykiem na ustach, rozpaczliwie szarpiąc rękoma, jakby broniła się przed czymś. Zajęło jej chwilę przypomnienie sobie, że wróciła do domu Kevina, aby dojść do siebie po bliskim śmierci ocaleniu na autostradzie numer sto jeden. Westchnęła i usiadła, opierając się o plątaninę pościeli dookoła swojej drżącej sylwetki. Zimny pot przylgnął do gęsiej skórki dziewczyny, spływając małym strumieniem po jej plecach. Znowu miała sen. Przez ostatnie dwa dni prześladował ją powtarzający się koszmar, który budził ją w nocy niczym alarm. Widziała to samo, nieruchome oblicze. Śmierci. Bluźnierczą twarz Anioła Ciemności z autostrady numer sto jeden. Tego, przed którym ocaliła dziewczynę z Vespy. W koszmarze demon wychodził z krateru bez szwanku, a jego ciało mieniło się czarnym dymem i ogniem. Patrzył prosto na Maddy. Następnie, zamiast odlecieć, powoli kroczył ku niej. Nawet w czasie snu w żyłach Maddy krążył strach. Próbowała uciec, lecz jej stopy były jakimś cudem przytwierdzone do ziemi. Nie mogła nimi poruszyć. Desperacko starała się uciec, a stopy dziewczyny jeszcze mocniej trzymały się podłoża, aż w ogóle nie mogła nimi ruszyć. Została sparaliżowana. Później niebo stało się ciemne, ciemniejsze niż w dniu pierwszego ataku. Demon z koszmaru wykorzystał czas i podszedł do Madison. Jego okropne, poskręcane kończyny kołysały się pewnie, rogi górowały nad ohydną twarzą, a kolce falowały na grzbiecie jak podczas biegu.
Czarno-czerwone oczy potwora świeciły, jakby poczuł wyraźną przyjemność, podchodząc bliżej. Skóra Maddy stawała się coraz gorętsza, gdy Anioł Ciemności zbliżał się do niej. Tak gorąca, że w jakiś sposób topiła się od środka. A demon nadal nadchodził. Czyżby się uśmiechał? Krwistoczerwona kula jego oka kreśliła się coraz bliżej, aż zdawała się wypełniać całe pole widzenia Madison. Uczucie bezskutecznej walki, żeby uciec, było nie do zniesienia. Anioł Ciemności pochylił się i otworzył swoje straszne usta. Anielica wiedziała, że we śnie umrze. Cuchnący, siarkowy oddech potwora pokrył jej skórę, gdy wysyczał jej imię. - Maddy… Na końcu koszmaru zawsze otwierała usta do krzyku, lecz nie wydostawał się z nich żaden dźwięk. Było za późno. Sen był zawsze taki sam i zawsze bardziej żywy niż jakikolwiek zwykły koszmar. Miał bardzo dobrą jakość, którą czuła za każdym razem, kiedy koncentrowała się na częstotliwości lub miała jedną ze swoich nieproszonych wizji. To była gorączkowa halucynacja w jej uśpionym mózgu, ale jakimś cudem bardziej prawdziwa niż rzeczywistość. Wstrząsnęła nią do samego rdzenia. Zbierając się w garść, Maddy wyjrzała przez okno i dostrzegła, że na zewnątrz nadal było ciemno jak w smole mimo późnych godzin nocnych. Zimny pot już parował, a szybki oddech dziewczyny uspokajał się, jednak nie było szansy na to, by zasnęła ponownie
chociaż na chwilę. Wychodząc z łóżka, drżała, dlatego naciągnęła swoją bluzkę w rozmiarze uniwersalnym za kolana i szukała spodni od piżamy. Wsunęła je, podeszła do okna i powoli rozsunęła zasłony. Znak Miasta Aniołów. Tak ważnym symbol przez całe dzieciństwo Madison, będący dla niej pewnego rodzaju szyną7, podczas gdy wszyscy dookoła ubóstwiali Aniołów. Później, kiedy poznała Jacksa i odkryła własne, półanielskie pochodzenie, znak przybrał dla niej dwa oddzielne, nowe znaczenia. Obecnie stał zamaskowany w ciemnościach. Już teraz brakowało energii w Mieście Nieśmiertelnych, a w trakcie wojny nie było sensu zaświecać znaku. Maddy otoczyła ramionami swoją klatkę piersiową, zatrzymując ciepło i pomyślała o wszystkich mieszkańcach miasta, którzy nie mogli już patrzeć na wzgórze, na jego lśniące światło nawigacyjne, który byłby dla nich drogowskazem, nadzieją, snem czy marzeniem. Zamiast tego przypominał całemu miastu o tym, jak ponura stała się ich sytuacja. Znak był ciemny, a Aniołowie milczeli. Madison przeszyła wzrokiem okolicę poniżej fantomowego znaku, która również pogrążyła się w niesamowitym mroku. Energia elektryczna po raz kolejny zawiodła w nocy, więc dziewczyna podeszła do lampki nocnej, żeby sprawdzić włącznik. Nic. Miasto Nieśmiertelnych pogrążyło się w całkowitej ciemności, a krzykliwe światła oraz billboardy przedstawiające idealnych Aniołów wycofały się w cień. Mieszkańcy szybko poruszali się pomiędzy
7
Szyna, tor – coś w tym stylu. Chodzi o to, że znak prowadził ją przez życie. ;)
ciemnymi domami, spoglądając ze strachem na niebo w obawie przed kolejnym atakiem demonów oraz wyczekując zbyt rzadkich jednostek w Humvee, które patrolowały ulice, aby zapobiec grabieżom i pomóc potrzebującym. Zaciętość i szybkość pierwszej fali ataku demonów dwa dni wcześniej prawie wszystkich wprawiła w zaskoczenie. Jednak teraz wiedzieli, do czego były zdolne demony. Wiedzieli też, że nadejdzie ich więcej. Znaczne więcej, niezliczona ilość. Każdy z nich zdolny do spowodowania niewyobrażalnego spustoszenia i rozlewu krwi równych potężnej klęsce żywiołowej. Miasto poddało się groźbie demonów. Drogi ucieczki zostały doszczętnie zniszczone, zaopatrzenie nie docierało, a Anioły Ciemności przeprowadzały przypadkowe napady. Maddy podeszła w ciemności do swojego biurka, gdzie znalazła świecę i zapałki, które zawsze trzymała w pogotowiu. Z iskry powstałej w wyniku potarcia o szorstki pasek na boku opakowania zapałka zapłonęła i świeciła. Madison przyłożyła ją do knota świecy, gorący wosk kapał na biurko. Migocący płomień rzucił na jej twarz ciepły, żółto-pomarańczowy blask. Reszta pokoju nadal skrywała się w mroku. Miasto obudzi się na kolejny poranek pod oblężeniem. Na ten moment czekali pozbawieni nadziei na kolejny atak demonów. Wszelkie plany, jakie poczyniło miasto w razie nagłych wypadków, okazały się gorsze niż bezużyteczne w przypadku inwazji demonów, a instrukcje, które wyglądały dobrze na papierze, zmieniły się w chaos i panikę tak szybko, jak pojawiało się rzeczywiste zagrożenie. Ci, którzy
pozostali, zabarykadowali się za zabitymi deskami oknami. Pozostali w środku, racjonując jedzenie i wodę oraz czekając na nieuchronne, główne uderzenie armii demonów z wybrzeża. Anioły Ciemności wiedziały, co robią, w najbardziej przerażający sposób. Starały się zniszczyć ducha Miasta Aniołów, zanim nadejdą w pełni sił. Maddy westchnęła i starała się nie rozmyślać. Noc nadał była długa. Żadne promienie świtu nie przedzierały się przez ciemność panującą na zewnątrz. Minęły dwa dni, a ona nadal nie miała żadnych wieści od Toma. Otrzymała krótką wiadomość od posłańca marynarki wojennej, że przeżył pierwszą falę ataków. Dziewczyna wiedziała, że w ciągu minionych dni marynarka stoczyła pojedyncze bitwy blisko wiru wodnego, lecz komunikacja była niekonsekwentna. I nadal nie mogła skupić się na jego częstotliwości. Na domiar wszystkiego Madison czuła się bezużyteczna, po prostu siedząc tutaj, w Mieście Aniołów. Nigdy nie szkolono jej w żaden sposób do wojny. Ale czy naprawdę powinna czekać na kolejny, pełny atak i mieć nadzieję, że zdoła wyłapać czyjąś częstotliwość, aby go ocalić? Znowu pomyślała o Tomie, który był tam, gotowy ryzykować swoje życie każdego dnia… Czasem myślała o Jacksonie. O głupi, błahych sprawach. O sposobie, w jaki łaskotał ją, kiedy pokłócili się o coś, żeby zaczęła się śmiać. Później omywało ją morze smutku, a ona musiała udać się gdzieś indziej, dokądkolwiek, zanim pochłonęłoby ją. Martwienie się o
Toma było wystarczająco trudne. Siedzenie i codzienne rozmyślanie o Jacksie… Tego jej serce nie mogło znieść. Maddy położyła się z powrotem na łóżku pozbawiona nadziei na sen. Odwróciła się na bok i przyjrzała regałowi z książkami. Rozglądała się za czymś do poczytania. * Madison obudziła się skulona na kanapie. Światło wczesnego poranka przedzierało się stróżkami przez okno. Nie mogło być później niż szósta trzydzieści. Na szczęście dziewczyna zasnęła, czytając w salonie na dole. Latarka, której użyła do oświetlenia książki upadła na podłogę, a powieść leżała otwarta na jej klatce piersiowej. Zadzwonił stary, kremowy telefon. Odurzona snem Maddy sięgnęła po słuchawkę i potknęła się, szukając go uwięzionego pod stosami czasopism na niższej półce ławy obok kanapy. Telefony komórkowe przestały działać po pierwszym nalocie, a ona nie potrafiła sobie przypomnieć, kiedy ostatnio rozmawiała przez telefon stacjonarny. - Słucham? - Maddy? – odezwał się głos na drugim końcu. – Jesteś tam? Naprawdę tam jesteś? - Tom – powiedziała w przypływie ulgi. – Nic ci nie jest. - Ze mną wszystko w porządku. Ze mną dobrze. Próbowałem skontaktować się z tobą od dłuższego czasu. Madison pozwoliła uldze przepełnić jej ciało. Tom żył. Był tam.
- Ja… Nie potrafię powiedzieć, jak wiele o tobie myślałam. – Głos dziewczyny zaczął załamywać się pod wpływem emocji. – Chciałam po prostu usłyszeć twój głos. Na drugim końcu linii zapanowała chwilowa cisza. - Tęsknię za tobą, Maddy. Tak bardzo tęsknię. To co mówisz jest dla mnie wszystkim. Świadomość, że jesteś tam bezpieczna… - Oczywiście, że jestem, Tom – rzekła Madison, nadal drżąc z ulgi. – Jestem tutaj dla ciebie. - Maddy… Nie wiem, co się wydarzy. Są ofiary. Łzy spłynęły po jej twarzy, gdy trzymała telefon przy uchu. - Nie mów tak, Tom. Wiem dokładnie, co się stanie. Odeprzesz demony i będziesz bezpieczny… - I wrócę do ciebie – dokończył za nią. - Tak. I wrócisz do mnie. Mówiąc to, Maddy wiedziała, że każde z nich po prostu udawało silne dla drugiego. Anioły Ciemności były potężniejsze niż sobie wyobrażali. Byli siłą piekielnego zła dominującą ludzkość i zniewalali tych, których nie zabili. Dziewczyna usłyszała rozbrzmiewające się po stronie Toma wycie syreny. - Tom, co się dzieje? – spytała ogarnięta strachem. Syrena kontynuowała alarm, a ich połączenie stawało się coraz gorsze. - W porządku, nic mi nie jest. To tylko ćwiczenia – Pilot próbował przekrzyczeć hałas. Słabe połączenie sprawiało, że jego głos trzeszczał. – Muszę iść.
- Okej. Jestem szczęśliwa, wiedząc że nic ci nie jest – powiedziała Maddy, a łzy nadal kapały z jej twarzy, chociaż próbowała być silna. – I tak już będzie. Wrócisz tutaj bezpieczny. Już niedługo. Tom przemówił, lecz ledwie mogła go dosłyszeć. - Maddy, ko… Linia zamarła. - Tom? Tom? – Głos Madison wydawał się niski i samotny, rozbrzmiewając w pustce. Odszedł. Maddy odłożyła ostrożnie zabytkowy telefon z powrotem na widełki. Czuła się oderwana od ciała i po raz kolejny pytała samą siebie o jej prawdziwe uczucia do Toma. Jak to możliwe, że nie wiedziała do teraz? I jak mogłaby kiedykolwiek je uporządkować? I jak mogła wierzyć, iż szybko zapomni o Jacksonie? Oblężone Miasto Aniołów, Jackson, Tom, nielegalne ocalenie i konsekwencje utraty sławy… Tego było za wiele. Policzki Maddy nadal były mokre od łez, kiedy telefon zadzwonił ponownie. - Tom? – powiedziała pełna nadziei. - Madison Montgomery Godright? – spytał surowy głos po drugiej stronie linii. Zdecydowanie nie Tom. - Tak? – odezwała się niepewnie. - Proszę zaczekać na prezydenta Lindena.
Rozdział 10 Światło
poranka przedzierało
się
uparcie
ku oblężonej
metropolii. Wczesne promienie oświetlały pejzaż rozszalałych pożarów i gęstego, czarnego dymu, który wypełniał niebo i przypominał mieszkańcom o horrorze minionych dni. Maddy wyjrzała na miasto przez przyciemniane, kuloodporne szyby opancerzonego, czarnego sedana. Słońce i jego poświata zostały przekształcone w zimną szarość, a klimatyzacja była tak intensywna, że Madison czuła się, jakby miała złapać przeziębienie podczas podróży. Przez kilka błogich sekund, kiedy obserwowała mijane drzewa palmowe, wojna z demonami zdawała się odległym snem. Eskortowano ją na spotkanie z Tedem Lindenem, prezydentemelektem Stanów Zjednoczonych oraz prezydentem Globalnej Komisji Anielskiej,
która
podobnie
jak
kilka
dni
wcześniej,
była
odpowiedzialna za koordynację międzynarodowej obrony przed demonami. Cztery Humvee marynarki wojennej uzbrojone po zęby w wystające karabiny i granatniki otaczały sedana jadącego opuszczoną Angel Boulevard. Nie ryzykowali. Maddy leniwie spojrzała na nadal błyszczące billboardy ze zdjęciami pięknych Stróżów, którzy obecnie wydawali się antycznymi relikwiami z poprzedniego wieku. Nie mogła oprzeć się wrażeniu, małemu
ukłuciu,
gdy
zobaczyła
twarz
Emily
Brightchurch
rozpościerającą się na jednej z najbardziej znanych reklam. Prawie
naga, odziana tylko w bieliznę Australijka wydymała usta do aparatu i osłaniała wolną ręką piersi dla przyzwoitości. Jakiś
wandal
wymalował
na
billboardzie
ogromnymi,
ociekającymi i przerażająco czerwonymi literami napis „ŻADNEJ NADZIEI”. Maddy odwróciła się. Ochroniarz siedzący na miejscu pasażera sięgnął do wewnętrznej kieszeni swojej marynarki i wyciągnął kawałek czarnego materiału. Opaskę. Pochylił się do przodu i wskazał na nią. - Dla bezpieczeństwa. Madison skinęła głową, wzięła przepaskę i lekko zawiązała ją dookoła głowy. Przez małe otwory nadal widziała srebrny poblask światła słonecznego, który dodawał jej poczucia bezpieczeństwa. Jedna mężczyzna sięgnął ku niej i zawiązał materiał mocniej, a wszystko skryła ciemność. - Przepraszam, panno Montgomery. Wkrótce dziewczyna poczuła, że sedan wjeżdża gdzieś i parkuje. Poprowadzono ją do jakieś płaskiej, otwartej przestrzeni. Podmuchy wiatru uderzały w jej ciało. - Polecimy helikopterem – powiedział ochroniarz, chwytając ją za rękę i prowadząc do czegoś, co wyobrażała sobie jako śmigłowiec Black Hawk. Maddy usłyszała coś brzmiącego jak dwa myśliwce przecinające niebo, tak ogłuszające, iż wiedziała, że musiały znajdować się w pobliżu.
- Czy wszystko w porządku? – spytała, przechylając głowę zaniepokojona. - Nie martw się, panienko. Te ptaszki są tutaj, żeby zapewnić osłonę powietrzną – odparł młody żołnierz. – Wszystko w porządku. Madison nie była pewna, czy mężczyzna brzmiał przekonał siebie samego, ale i tak przytaknęła zza opaski. Bardzo wyraźnie widziała, jak łatwo demony były w stanie przedrzeć się przez wojskowe siły powietrzne tworzące linię obrony. Z dreszczem wyobraziła sobie, co wydarzyłoby się, gdyby jeden z Aniołów Ciemności zdecydował się przyjść po helikopter. Nie mieliby szans. - Latanie w biały dzień jest ryzykowne – rzekł ochroniarz w garniturze,
alarmując
Maddy,
że
nie
tylko
ona
była
w
niebezpieczeństwie. – W ciągu ostatnich dwudziestu czterech godzin nie widzieliśmy żadnych zwiadowców demonów, więc inteligencja myśli, że mamy swobodę. - Czy… Czy może… wiesz na co oni czekają, panienko? Maddy rozpoznała nerwowy głos młodego żołnierza. Potrząsnęła smutno głową. - Chciałabym. - Są pewni siebie – odezwał się mężczyzna w garniturze, próbując dodać wszystkim otuchy. – Wykorzystamy to. Zobaczycie. Popełnią fatalny błąd. Madison ponownie skinęła głową na zgodę, lecz jej wysiłek nie miał sensu. Chciała wierzyć, że mogliby w jakiś sposób pokonać demony…
Ale, jeśli miała być szczera, prawdopodobnie nie byli w stanie tego zrobić. Na zewnątrz rozbrzmiewało przerażające wycie, a dziewczyna usłyszała warkot śmigieł helikoptera, które zaczęły się obracać. Podmuchy ciepłego powietrza wlatywały przez otwarte drzwi maszyny, rozwiewając jej brązowe włosy na wszystkie strony. Samolot szarpnął mocno i nagle Maddy poczuła, że unosi się nad podłożem. * Byli w powietrzu od godziny, a Madison przez cały czas miała opaskę na oczach. Zaledwie kilka minut tymczasowej ślepoty sprawiło, że pozostałe zmysły dziewczyny wyostrzyły się. Jej słuch wyłapywał najmniejsze szczegóły ludzkiego przemieszczania się wewnątrz helikoptera oraz mechaniczny hałas silnika. Jej zmysł dotyku odczuwał tarcie gładkiego metalu siedzenia o szorstką, szczegółową teksturą spodni Maddy. Podczas lotu ochroniarz zaoferował jej batona, lecz odmówiła. Czuła, że cukier może okazać się zbyt intensywny dla jej kubków smakowych i przeżyłaby szok. - Jak chcesz – powiedział. – Ale tracisz. Zawiera masło orzechowe. * W końcu dotarli do miejsca przeznaczenia. Helikopter wylądował z delikatnym wstrząsem, a Maddy została eskortowana. Na zewnątrz
powietrze było gorące i jej usta momentalnie stały się suche. Mogłaby przysiąc, że znajdowali się gdzieś na pustyni. - Tędy, panienko – rzekł jej towarzysz, prowadząc ją za rękę do budynku. Wewnątrz było o co najmniej trzydzieści stopni zimniej, więc Madison nigdy w życiu nie była tak wdzięczna za klimatyzację. Kiedy szli, słyszała otwierane drzwi holu, które następnie zamknęły się za nią po przejściu przez próg. Ochroniarz posadził Maddy na krześle i wreszcie zdjął jej opaskę. Otworzyła oczy i zamrugała dwukrotnie. Najpierw, żeby przystosować się do oświetlenia, a później po to, aby upewnić się, że nie śniła. Przy swoim biurku na wprost niej, umieszczonym w niepozornym pomieszczeniu oświetlonym bardziej przez blask licznych ekranów komputerowych niż przez samotne okno, siedział prezydent Ted Linden. - Przepraszam za wszelkie niedogodności – odezwał się, wskazując na opaskę, która teraz leżała zmięta na biurku przed Maddy. – Moja ochrona nalegała. Nadal nie są całkiem pewni twojej lojalności. – Odnalazł wzrok dziewczyny. – Ale skoro widzę cię tutaj, nie mam wątpliwości. Musiałem tylko spojrzeć ci w oczy. Od kiedy pojawił się niezapowiedzianie w jadłodajni, Madison miała raczej dobre zdanie na temat Lindena, nawet jeśli nie zawsze zgadzała się z jego metodami. Publicznie okazała mu swoje wsparcie w sprawie Ustawy o Nieśmiertelnych, gdy wojna ludzie-Aniołowie wydawała się pewna. Zanim zagroziły im demony. Czuła w środku, że Linden był kimś, komu mogła zaufać. W przeciwnym razie nie zgodziłaby się z nim spotkać.
Maddy darzyła go szacunkiem. Wyglądał, jakby już postarzał się o kilka lat od czasu ostatniego widzenia zaledwie miesiąc temu lub coś koło tego. Prezydentura w czasie wojny postarzała. A przynajmniej tak mówiono. Jednak kiedy ta teoria powstała, istniały tylko wojny ludzie kontra ludzie. Prezydentura podczas wojny z demonami była czymś zupełnie
odmiennym.
Dziewczyna
powstrzymała
się
przez
wyobrażeniem sobie wyglądu Lindena za rok. - Cieszę się, że przybyłaś – powiedział. – Miło widzieć cię ponownie, Madison. - Wzajemnie, sir – odparła, skupiając na nim wzrok. To dlatego tutaj przyszła. Taki był jej obowiązek. – Co mogę zrobić, aby pomóc? - Będę szczery, gdyż mamy mało czasu – rzekł, wstając i wyglądając przez wewnętrzne okno na coś, co wyglądało dla Maddy jak pewnego rodzaju pomieszczenie kontrolne. – Nasi sojusznicy okroili ochronę własnych miast i krajów, użyczając nam wszystkich, zapasowych sił. Ale nawet te zewnętrzne siły nie potrafią przedostać się przez patrole demonów na granicach Miasta Aniołów. To na razie za mało. Wiesz o tym. I ja o tym wiem. – Linden zamilkł. – Nadal nie ustaliliśmy, dlaczego demony wycofały się. Jedna teoria głosi, że testują naszą linię obrony, oceniają słabości, aby je wykorzystać. Inna teoria, w którą nie chcę wierzyć, głosi, iż to pewnego rodzaju wojna psychologiczna mająca nas, ludzi, pogrążyć, dopóki nie będziemy tak przerażeni, że ulegniemy im ze strachu. Jakikolwiek jest tego powód, kiedy demony uderzą pełnią swoich sił, – i wierz mi, zrobią to – nasi sojusznicy w pozostałych zakątkach świata dowiedzą się, że otrzymaliśmy za mało pomocy.
Maddy skinęła cicho głową. Przynajmniej nie mydlił jej oczu w przeciwieństwie do prezenterów i ekspertów, którzy próbowali załagodzić nieuniknione. - Maddy, kiedy po raz pierwszy spotkaliśmy się w jadłodajni twojego wujka, poczułem, że mogę ci zaufać. Aniołowie i ja zostaliśmy podzieleni przez różne pojmowanie sprawiedliwości. Pierwszy to mówię. Wiem także, iż nie wszyscy z nich wspierają NSA oraz program Ochrony za Pieniądze. Ustawą o Nieśmiertelnych chciałem stworzyć atmosferę, dzięki której opozycyjni Aniołowie mogliby czuć się bezpieczni i ruszyć naprzód, wyjść z cienia. Ale musze przyznać, że odzew okazał się silniejszy niż się spodziewałem. - Z całym szacunkiem, sir, lecz czy naprawdę oczekiwałeś, iż Nieśmiertelni będą szczęśliwi z powodu zamiaru wrzucenia ich do więzienia za korzystanie z ich nadprzyrodzonych mocy? - Desperackie czasy wymagają desperackich kroków, Maddy. Jeśli jesteś ze sobą szczera, sama przyznasz, że Aniołowie nigdy nie zmienią się bez nacisku z zewnątrz. - Może nacisk był zbyt mocny – powiedziała dziewczyna. – Sir – dodała szybko, przypominając sobie, z kim rozmawiała. Prezydent Linden uśmiechnął się. - Bycie liderem to podejmowanie trudnych decyzji. I moją decyzją było użycie tak wielkiej siły nacisku. Moim celem nigdy nie było umieszczenie Aniołów za kratkami. Moim celem było spełnienie ich pierwotnych obowiązków na Ziemi. Tych, które nie zawierają Ochrony za Pieniądze. Ich cel jest większy niż to. Był czas, że wierzyli w coś większego i wiem, że mogą ponownie w to uwierzyć.
- Niektórzy twierdzą, że ludzie nie mają prawa wtrącać się w sprawy Aniołów. - Porzucili ten przywilej, wychodząc z ukrycia, Maddy. W dniu, kiedy rozpoczęli Wielkie Przebudzenie i wszystko kręciło się wokół Ochrony za Pieniądze. Prezydent odszedł od okna i stanął naprzeciwko Madison z rękoma w kieszeniach spodni garnituru. Nie zdawała sobie sprawy z faktu, jak wysoki był. Wyższy niż pamiętała. I zbyt chudy. Linden zachował uderzającą sylwetkę, mimo kryzysu. A może specjalnie na ten moment kryzysu. - Maddy, potrzebuję cię, żebyś udała się do Aniołów. Osobiście. Dziewczyna nie mogła uwierzyć w to, co właśnie usłyszała. Była gotowa skoczyć do walki, zrobić cokolwiek dla swojego miasta i kraju. Ale pójść do Aniołów? Po tym wszystkim, co powiedzieli? Po tym wszystkim, co zrobili? Po tym wszystkim, co powiedział i zrobił Jacks? - Oni nigdy nie zgodzą się pomóc – odparła. – Dlaczego mieliby to zrobić? - Historia świata jest pełna sojuszników, którzy wcześniej byli dla siebie wrogami, jednak razem walczyli ze wspólnym, o wiele gorszym wrogiem. Spójrz na Unię Sowiecką i Amerykę, na Stalina i Franklina Delano Roosevelta podczas Drugiej Wojny Światowej. - Ale to tylko… Nieśmiertelni nie widzą na razie demonów jako wspólnego wroga. Aniołowie wierzą, że Anioły Ciemności są tutaj z powodu ludzi. Na chwilę obecną myślę, iż mogą mieć rację. Jedynie ludzkie rzeczy, to znaczy, sir, ludzkie cele, zostały dotychczas zaatakowane.
- Aniołowie ukrywają się – powiedział Linden. – Dlaczego to robią, skoro demony przyszły tylko po nas? - Nie wiem, sir. To nie ma znaczenia. Ponieważ nawet, jeśli Aniołowie jakimś cudem przekonaliby się, że Anioły Ciemności są wspólnym wrogiem, Rada nigdy nie zgodzi się na spotkanie ze mną. Nigdy. Dla nich jestem zdrajczynią. A jeśli istnieje cień szansy na spotkanie, nie wiem, gdzie ich szukać. Tylko członkowie najbardziej wewnętrznych kręgów są zapraszani do komnat Rady. - Nie chcę, żebyś narażała się na niebezpieczeństwo. - Tu nie chodzi o niebezpieczeństwo, sir. Naraziłabym się na każde zagrożenie, jeśli oznaczałoby to ocalenie Miasta Aniołów oraz jego mieszkańców. Po prostu nie mogę zrobić tego, o co prosisz. To niemożliwe. – Maddy miała nadzieję, że prezydent miał dla niej inne zadanie, lecz teraz dostrzegła, iż podróż okazała się daremna. – Przykro mi, że cię zawiodłam. Linden milczał przez chwilę, przyglądając się Madison. - Jednak istnieje pewien sposób, prawda? Jest ktoś, kto się z tobą spotka. Ktoś, kto ma silną władzę wśród Aniołów. Nasze źródła twierdzą, że został liderem anielskich sił niemal z dnia na dzień. Jacks. Imię przeszyło myśli Madison w mgnieniu oka. Imię, które tak bardzo
próbowała
zapomnieć,
chociaż
jej
świadomość
stale
odtwarzała je niczym mantrę. To, o co prosił ją prezydent Linden… było niemożliwe. Po tym, co zrobiła Jacksonowi w porcie… Ból mógł być dla niego zbyt silny. - Masz na myśli Jacksona – rzekła Maddy.
Wzrok Lindena pogłębił się. - To nasza najlepsza opcja, Maddy. Pozostali są zbyt zakorzenieni w swoich anielskich zasadach, zbyt ślepi na powszechną opinię. Ich lojalność jest niekwestionowana. Ale jego relacje z tobą… To zupełnie inna historia. - Przepraszam, panie prezydencie. Nie mogę zrobić tego, o co mnie prosisz. Nie wiesz, kim on teraz jest. Jest wierniejszy i posłuszniejszy niż kiedykolwiek widziałam. Jakby był innym Aniołem. Nie wiem nawet, czy on – emocje rosły w Maddy, zmuszając ją do ociągania się z dokończeniem zdania przez chwilę – zechce mnie zobaczyć. Istnieją pewne sprawy odnośnie tej sytuacji, o których nie wiesz. I, jak mówiłam, nie wiemy nawet, gdzie się ukrywają. Szczęka prezydenta napięła się. - Nasze źródła donoszą, że Aniołowie nadal przebywają w pobliżu Miasta Aniołów. Maddy, nie mamy innej opcji. W normalnych okolicznościach powiedziałbym, żebyś zaufała swojemu przeczuciu. Lecz potrzebujemy cię, żebyś przynajmniej spróbowała. – Kiedy Linden zamilkł, okręgi pod jego oczami zdawały się pogłębiać. – Maddy… Rozumiesz, że to może oznaczać naszą ostatnią szansę? Anioły Ciemności nie dadzą nam niczego innego jak to. Madison skinęła powoli głową. Wiedziała, że miał rację. Ale pójście do Jacksona? Otwarcie tej świeżej rany, którą oboje dzielili? Być może była to ostatnia rzecz na tej planecie, którą chciała zrobić. Jednak gdy spojrzała na prezydenta Lindena, poczuła głęboki szacunek. Chciała zrobić to, o co ją prosił, pomóc w jakikolwiek sposób potrafiła. Nawet, jeśli oznaczałoby to znoszenie bólu ujrzenia Jacksa i
konieczność bycia świadkiem bólu, jaki to u niego wywoła. Wypuściła ciężki oddech, przygotowując się do udzielenia mu odpowiedzi. - Mogę jedynie obiecać, że spróbuję. - Tylko tego od ciebie oczekujemy, Maddy. Dziękuję. Aniołowie odcięli wszelkie kanały komunikacji z każdym rządem na świecie. Nie odpowiadają na żadne połączenia ani prośby. Naprawdę zniknęli. Ty i twoja więź z Jacksonem naprawdę jesteście naszą jedyną nadzieją na dostanie się do nich. - Ale linie telefoniczne upadły, serwisy komórkowe także. Jak mam skontaktować się… Oczy Lindena zabłysły. - Jesteśmy rządem Ameryki, Maddy. Możemy to dla ciebie naprawić. To najmniejsze z twoich zmartwień. I raz jeszcze niczym przychodząca falami choroba, myśli dziewczyny powróciły do złości i agonii wypisanej na każdym calu twarzy Jacksona, gdy wybrała Toma. - Tylko nie pokładaj w tym zbyt wielkiej nadziei, gdyż mam przeczucie, że się zawiedziesz – powiedziała.
Rozdział 11 Jackson Godspeed wędrował po spokojniejszych obszarach sanktuarium zagubiony w myślach, jego powolne kroki rozbrzmiewały w pustym korytarzu. Główna część kompleksu została rozplanowana na trzy okręgi, jeden na drugim, każdy większy od pierwszego, a wszystkie połączone ze sobą licznymi korytarzami wychodzącymi z centrum. Jackson znajdował się w najdalszym kręgu, gdyż miał pewność, że będzie tam sam. Korytarz oświetlało słabe światło odbijające się od marmurowej podłogi. Anioł zatrzymał się przy początku pewnego holu, gdzie przebiegał niewielki, sztuczny strumień, pluskając kojąco. Co jakiś czas dostrzegał tęczowego pstrąga płynącego z prądem i mieniącego się. Jednak sielska scena nie potrafiła uspokoić nieustającego natłoku myśli Jacksa. Obrazy, których był świadkiem podczas pierwszego ataku demonów, zostały wypalone w jego umyśle. Oglądanie rodzinnego miasta znoszącego atak i nic nie robienie głęboko go dotknęły. Oczywiście nie mógł także przestać myśleć o Maddy, chociaż samo jej imię powodowało ogromny ból. Jacks wypuścił głęboki oddech i wrócił do centrum sanktuarium. Musiał zrobić cos poza chodzeniem dookoła, żeby oderwać myśli od nieprzyjemnych spraw. Nie zaszedł daleko, ponieważ wpadł na Louisa Kreza idącego z asystentem obciążonym dokumentami.
- Godspeed! – zawołał Louis, którego mięsiste łapy przytłoczyły palce Jacksa, kiedy ścisnęli sobie ręce. – Oddaliłeś się od zgiełku? – Archanioł wskazał w kierunku zewnętrznych kręgów sanktuarium. Jackson był zaskoczony. Nie spodziewał się wpaść na głównego trenera Stróżów i przez chwilę poczuł się, jakby wrócił na szkolenie karcony przez Kreuza za jakiś mały błąd. - Tylko oczyszczam umysł, sir – odparł. - Nie musisz już mówić do mnie „sir”, Godspeed – rzekł Kreuz, szczerząc zęby. – Skoro jesteś Aniołem Wojny, mów mi Louis. Jackson nie odwzajemnił jego uśmiechu. - Wygląda na to, że nie za bardzo oczyściłeś myśli. Myślałeś o…? – Archanioł wskazał w kierunku powierzchni, na Miasto Aniołów, gdzie ludzie wciąż oczekiwali na swój los. - Sam już nie wiem, sir… To znaczy, Louis. - Musisz przyznać, że ludzie zmusili nas do odejścia, prawda? Posadziliśmy nasze tyłki na wietrze z Lindenem i tą ustawą. Jackson pomyślał, iż zauważył dziwny błysk w oczach Kreuza, gdy to mówił. Przytaknął tylko i nie odpowiedział. Po raz kolejny wycofał się do swoich myśli. - Jeśli będziesz miał szczęście, wpadniesz na Gabriela. Jest tam – kontynuował Kreuz, wyciągając niezapalone cygaro i umieszczając je między zębami. – Wyciągnął mnie z kolejnego zebrania. Lubi zażywać powietrza i odwiedzać pozostałych Aniołów. Wiesz, on pokłada w tobie ogromne nadzieje.
Kreuz był jednym z nielicznych Aniołów, z którymi Gabriel konsultował się regularnie. Przez te wszystkie lata Louis przyczyniał się do szkolenia ich pokolenie po pokoleniu i wypuszczaniu gotowych Stróżów, jakby tylko to sprawiało, że pozostawał powiernikiem w obecnym czasie kryzysu. - Uważaj na siebie, Godspeed – powiedział Archanioł. Skinął na swojego asystenta, który zajął się sobą na uboczu, podczas gdy on i Jackson rozmawiali. Odeszli razem korytarzem. - Ty także, Louis – zawołał za nim Jackson. Jacks wybrał spokojniejsze korytarze i zmierzył do głównej części sanktuarium. Usłyszał dobiegający z oddali niski szum. W centrum sanktuarium rosło drzewo otoczone okrągłą, marmurową fontanną, dookoła której stały ławki. Za nią rozciągał się plac z różnorakimi sklepami, restauracjami oraz otwartymi ogródkami. Jackson zauważył Gabriela rozmawiającego z niewielką grupką Aniołów. Łatwy było go zauważyć. Zawsze wydzielał pewnego rodzaju blask. Nieśmiertelni nie przywykli do częstego oglądania Gabriela, lecz obecnie częściej wychodził, a oni wszyscy zbliżyli się do siebie w sanktuarium. Prawdziwy Nieśmiertelny ubrał prostszą niż zwykle szatę o eleganckim i nowoczesnym kroju. Zauważył Jacksona i przeprosił swoich rozmówców, żeby dołączyć do Anioła Wojny. Uśmiechnął się i klepnął go w ramię. - Miło cię widzieć, Jackson – powiedział Archanioł. - Dziękuję, sir. Ciebie także.
Jacks pomyślał o tym, jak odległy wydawał mu się tajemniczy Nieśmiertelny, gdy dorastał. Był przewodniczącym Rady. Aniołem, który wyprowadził ich z ukrycia i utworzył Narodowe Służby Anielskie. Był żyjącą legendą, praktycznie mitem. A teraz regularnie spotykali się w solarium. Jackson czuł, że zaczął poznawać prawdziwego Anioła, prawdziwego Nieśmiertelnego, nie marionetkę. - Właśnie opuściłem twojego starego przyjaciela, Louisa Kreuza. Znowu rozmawialiśmy o sytuacji ludzi. Twarz Jacksa nabrała koloru. - Nie powinieneś się na nich złościć – rzekł Gabriel. – Mylenie się jest leży w ich naturze. Nie możemy dłużej chronić ich przed nimi samymi. - Nie jestem zły – odparł Jackson. Chociaż nawet nie wiedział, co czuł naprawdę, w głębi wiedział, że skłamał. Wiedział, iż nie czuł się z tym dobrze i próbował skupić się na sytuacji pomiędzy ludźmi a Aniołami bez wciągania w to jej. - Cóż, ten rodzaj… energii można wykorzystać do bardziej produktywnych rzeczy – powiedział Gabriel. – Dla przyszłości, Jacks. Naszej przyszłości. - Zrozumiałem. - Zastanawiałem się, czy mógłbyś przyjść do mnie po południu na pogawędkę? Chciałbym coś z tobą przedyskutować – kontynuował Archanioł z lekkim uśmiechem. - Oczywiście, sir. - Wspaniale. Do zobaczenia.
Gabriel położył dłoń na ramieniu Godspeeda i odszedł. Prawdopodobnie do komnat Rady. - Jacks! Zanim zdążył zareagować, Emily była przy nim, całując go w oba policzki. - Co tutaj robisz? Ocierałeś łokcie z Gabrielem? Siadaj! Kilka młodszych Anielic siedziało przy stole w bistro z Australijką, a ich Nieśmiertelne Znaki zostały prowokacyjnie odsłonięte przez mocno wycięte bluzki. Bez wątpienia podopieczne Emily. - Muszę iść… – Jacks próbował protestować, lecz ona nie czekała na odpowiedź. Złapała go za ramię i pociągnęła w dół, by usiadł. - O czym rozmawialiście? – dopytywała ze świecącymi oczami. - O niczym. - Cóż, nawet gdyby to było coś ważnego, nie chciałabym, żebyś powiedział mi o tym, jeśli to poufne – powiedziała Emily, jakby chciała zwrócić na siebie uwagę Jacksona. Normalnie robiłby co w jego mocy, aby trzymać na dystans dziewczynę taką jak Emily, podobnie jak zrobił z Vivian, kiedy miała obsesję na punkcie ich zejścia się. Lecz teraz, z jakiegoś powodu, pozwalał Australijce robić to, co robiła. Czasami sprawiała, że Jacks zapominał na chwilę o Maddy, ale czasem myślał o niej jeszcze więcej. Tym razem jednak, chociaż nic się między nimi nie wydarzyło, sprawiła iż myślał mniej. - Kiedy znowu pójdziemy latać? – spytała Emily.
Jej przyjaciółki zmierzyły Jacksona od góry do dołu wielkimi oczami, popijając przez słomki swoje zielone soki. Z pewnością słyszały o poprzednim locie Jacksa i Emily, po pierwszym ataku demonów. - Rozglądałyśmy się za nowymi torebkami – wyjaśniła Anielica, nie dając mu szansy odpowiedzieć. – Cóż, przynajmniej ja to robię. Ashley nie jest pewna co do jednej, a ja do teraz nie byłam w stanie znaleźć tej jedynej. Wybór w sanktuarium jest w porządku. Zrobiłyśmy sobie przerwę na sok. Powyżej Miasto Aniołów przygotowywało się na stawienie czoła swojemu przeznaczeniu, demonicznemu wrogowi, tymczasem tutaj, na dole, Emily opowiadała o zielonym soku. - Jarmuż dziwnie smakuje, ale można się przyzwyczaić. Poza tym dobrze wpływa na cerę. Powinieneś koniecznie spróbować. - Super – skinął jedynie Godspeed. Nawet, gdyby chciał, nie mógłby być mniej zainteresowany sokiem z jarmużu. - Rany, Jacks, zawsze brzmisz tak poważnie! – droczyła się Emily. Dziewczyny szeptały coś między sobą i chichotały, a ich śmiech rozbrzmiewał w korytarzach sanktuarium. Australijka pochyliła się i położyła dłoń na ręce Jacksona, a on był zaskoczony faktem, że jej nie cofnął. Zauważyła to i uśmiechnęła się do niego. - Jesteś blisko z Gabrielem. Jak myślisz, długo tutaj będziemy? – spytała. - Pewnie tak długo, jak będzie trzeba. - Nie jest tak źle, dopóki ty tu jesteś – powiedziała Emily, a jej przyjaciółki znowu zaczęły chichotać.
Jacks spojrzał na swój zegarek nadal zaskoczony swoją reakcją na dotyk Anielicy. - Naprawdę powinienem iść. Muszę gdzieś być i nie mogę się spóźnić. Towarzystwo stało się odrobinę poważniejsze. Dziewczyny nie pytały, dokąd idzie. Nie musiały. Wiedziały, że spotka się z Gabrielem, a żadna nie żartowała z Archanioła. Jackson wstał, aby odejść. Emily nie zatrzymała go. Prawdziwy Nieśmiertelny, założyciel NSA i lider Aniołów czekał na niego. * Mówiło się, że Gabriel przygotowywał Jacksona do czegoś specjalnego. Szalona plotka głosiła nawet, iż pewnego dnia Jackson zostanie ogłoszony pierwszym Narodzonym Nieśmiertelnym w Radzie. Jacks był świadom krążących po sanktuarium plotek, jednak nie przykładał do nich zbyt wielkiej wagi. Prawdą było, iż został Aniołem Wojny i sam zgłosił się, aby poprowadzić Aniołów przeciwko ludziom. W ciągu kilku minionych dni spędził z Gabrielem więcej czasu niż kiedykolwiek wcześniej. Lecz Jackson naprawdę cieszył się, słuchając opowieści Nieśmiertelnego o czasach przed wielkim Przebudzeniem oraz starożytnych historii o Stróżach z ostatniej Epoki Demonów, kiedy Aniołowie odnieśli zwycięstwo. Gabriel znał całkiem dobrze prawdziwego ojca Jacksa. Czasem o nim rozmawiali. Wielu młodych Aniołów interesowało się tymi opowieściami, ale młodego Godspeeda
fascynowały. I bardziej niż czegokolwiek wyczekiwał anegdot o swoim ojcu. Gabriel był niezmienną Gwiazdą Północy pośród tak wielu zmian na przestrzeni wielu lat. W obecnych czasach okazał się szczególnie niezawodny, chociaż koniec wojny z demonami oznaczałby radykalnie inny obraz Ziemi dla Aniołów. Jackson natomiast był tylko młodym Stróżem nadal odkrywającym, jakiego rodzaju życie chciałby wieść. Daleko, daleko ponad komnatami Rady, świetliki uzbrojone w pomysłowy system luster i odbić rozlewał pasma światła z powierzchni aż do rozległych, podziemnych pomieszczeń. Komnaty Rady oraz korytarze nigdy nie przestały zadziwiać Jacksa. Zwykli Aniołowie widzieli te święte miejsca może raz w życiu. Może. On miał szczęście zostać zaproszonym tam już kilka razy. Gabriel powitał go i przeszli z solarium do głównego holu na zewnątrz komnat Rady, otoczonego greckimi kolumnami niczym piękna kaplica. Sam główny korytarz stanowił łuki o ogromnej rozpiętości ze ścianami ozdobionymi oszałamiającymi, marmurowymi fryzami, które na samym środku przedstawiały najsłynniejszy obraz Domu. Stróże na nim nosili starożytne stroje i stali w okręgu dookoła płomienia.
Reszta
fryzu
opowiadała
historię
Aniołów
w
skomplikowanych szczegółach od samego początku, poprzez Walkę Demonów o przejęcie kontroli nad Domem oraz wszystkie inne, aż do Wielkiego Przebudzenia. Gabriel był naocznym świadkiem wszystkich historii, a nie tylko z rzeźb czy pieśni. - Wiesz, Jackson, tak bardzo przypominasz mi twojego ojca – powiedział Prawdziwy Nieśmiertelny, gdy spacerowali korytarzami.
Odwrócił się do Jacksa, jego pozornie ponadczasowa twarz była ciepła i przyjazna. Miał na sobie zwykłą, białą szatę zdobioną złotymi haftami. - Jestem zaszczycony, słysząc to od ciebie, sir. Z tego, co zrozumiałem, był wspaniałym Stróżem. - W rzeczy samej. Jackson wiedział, że Gabriel uważał za ważne, aby wojownik i przywódca posiadali zarówno odwagę fizyczną, jak i moralną, a przede wszystkim byli lojalni. Archanioł często podejmował z nim ten temat, dyskutując o ludzkich i starożytnych, anielskich filozofach, takich jak Luxiticus, genialny myśliciel, którego ludzie w ogóle nie znali. - Lojalność – zaczął Gabriel – to coś, czego ludziom brakuje. Ratowaliśmy ich przez tysiąclecia, a oni odwrócili się od nas w jednej chwili i to bez prowokacji. Jak niewdzięczne dzieci. – Potrząsnął smutno głową. – Ludzkość niszczyła sama siebie, dlatego wyszliśmy z cienia. Ja oraz pozostali utworzyliśmy Radę, ponieważ byliśmy zmęczeni obserwowaniem rodzaju ludzkiego zabijającego się dzień w dzień, rok po roku. Żądni krwi bracia obracali się przeciwko sobie. Próbowaliśmy ocalić ich przed samymi sobą najpierw potajemnie, później publicznie. Próbowaliśmy przez długi czas. A teraz nadeszła pora, żeby przestać i pozwolić przeznaczeniu obrać swój kurs. Ludzkość nieustannie toczy wojny. Są niespokojni i brutalni. My, Aniołowie, reprezentujemy ich lepszą naturę. Jesteśmy ich ideałem. Jesteśmy doskonali. Nawet ty, ze swoimi skrzydłami, jesteś doskonały.
Jackson poczuł się zagubiony. Nie mógł przestać myśleć o tym, co zobaczył na zewnątrz i z trudem godził te okropne obrazy z logicznymi argumentami Gabriela. - Ale… Czy naprawdę możemy winić ludzi za to, że są mniej idealni? – spytał. Prawdziwy Nieśmiertelny uniósł brew. - Nie nazwałbym pięciu tysięcy lat toczenia wojen „mniej idealnymi”. Nazwałbym to czymś dużo, dużo gorszym. Jackson, wiem, że nadal odczuwasz sentyment do świata ludzi. Ale musisz wstąpić na drogę obowiązku, którym przede wszystkim i ponad wszystko są Aniołowie. W swoim życiu musiałem zmierzyć się z trudnymi decyzjami, a wiele z nich prawie złamało mi serce. Lecz zawsze wiedziałem, że wypełniam swoje przeznaczenie. Nie dla siebie, a dla dobra wszystkich Aniołów. I to było warte złamanego serca. Ty także masz taką możliwość. Wszyscy mamy. Jacks skinął głową. Gabriel miał rację. - Oni cię opuścili, Jackson. – Archanioł zamilkł, aby przyjrzeć się twarzy Anioła. – Wiem, że to trudne, jednak czasem prawda boli. Ona cię opuściła. Jackson odwrócił się, jego usta drżały z goryczy. - To kolejna sprawa. Nie mogę traktować tego zbyt osobiście. - Masz rację, synu. Nieładnie z mojej strony, że wyciągnąłem to. Przepraszam. Chciałem tylko upewnić się, iż wszystko jasne. Możesz odczuwać pokusy, które musisz je odeprzeć. – Gabriel odwrócił się i spojrzał na podpisy pod obrazami starożytnych walk. – Nie wiem,
czemu otworzyłem się przed tobą, ale ty i ja zostaliśmy stworzeni dla tego samego celu. Czuję to. I chcę cię chronić jak syna. - Rozumiem – powiedział Jacks. – I dziękuję. - Nie oznacza to, że nie współczujemy ludziom. Zawsze będę im współczuł, chociaż odwrócili się od nas. Jako młody Anioł także kochałem człowieka. Jackson otwarł szeroko oczy zszokowany. Gabriel? Zakochany w człowieku? - Szokujące, wiem. Miało to miejsce, zanim nasz Dom był w pełni ukryty dla ludzkości, kiedy cywilizacja dopiero wschodziła. Młoda kobieta piękniejsza niż ktokolwiek – człowiek czy Anioł – kogo widziałem. Była czarująca. Zauroczyła mnie. Wiedziałem, że nie ma opcji, by to zadziałało, że nigdy naprawdę nie będziemy razem. A mimo to zaufałem jej. Koniec końców, zawiodła mnie. – Oczy Gabriela wyrwały się ze skupienia na dawnej miłości i powrócił do teraźniejszości. – Chociaż są tylko ludźmi, są niebezpieczni. Nie pozwól im sprawić, żebyś o tym zapomniał. Dwaj Nieśmiertelni krążyli dookoła głównego atrium przed wewnętrznymi komnatami Rady. Gabriel zatrzymał się i spojrzał na Jacksa. - Jackson, wiesz jak bardzo cieszy mnie poznawanie cię. - Czuję się zaszczycony, słysząc to. - Jest jeszcze jeden powód, dla którego poprosiłem cię o dzisiejsze
spotkanie
w
cztery
oczy
–
dodał
Gabriel.
–
Przedyskutowałem to już z Archaniołem Godspeedem, który uważa, że możesz być gotowy.
- Tak? - Nawet tutaj, głęboko w sanktuarium, są Aniołowie, którym nie mogę ufać. Tacy, którzy pracowaliby przeciwko nam z różnych, nierozsądnych powodów, w które wierzą. - Ja… Słyszałem plotki. - Niestety mogą być prawdziwe. Nawet NSA nie jest czyste. Potrzebuję kogoś, komu zaufam. Kogoś, kto pozostanie blisko mnie, i pomoże mi odnaleźć zgniłe jabłka w szeregach. Znam twój zapał i przekonania, Jackson, dlatego proszę cię o pomoc. To czas próby i musimy razem wyłowić zdrajców. Kiedy cię wezwę, powierzę ci najważniejsze zadanie. – Gabriel spojrzał na młodego Anioła. – Oczywiście, jeśli się zgodzisz. - Oczywiście, sir – odparł Jacks bez wahania. Nagle pomyślał o tym, jak posiadanie pewnego rodzaju wyższego obowiązku może pomóc mu ruszyć naprzód i zakończyć ból, który znosił w ciągu ostatnich kilku dni. Ruszy naprzód i pomoże Gabrielowi i Aniołom stać się silniejszymi. - Cieszy mnie to, Jackson. – Przewodniczący Rady uśmiechnął się. – A teraz przeproszę cię. Pora na popołudniowe spotkanie z Radą. Po krótkim pożegnaniu Gabriel został odprowadzony przez asystenta do komnat Prawdziwych Nieśmiertelnych. Myśli Jacksa dryfowały, gdy był odprowadzany przez innego asystenta Rady. Może Gabriel naprawdę go szkolił i wszystko, o czym rozmawiali, było czymś więcej niż plotkami. Archanioł uważał go za swojego powiernika. Od rannego Stróża do osobistego doradcy
Prawdziwego Nieśmiertelnego odpowiedzialnego za wprowadzenie Aniołów w nowoczesną epokę… Był tak pochłonięty zwariowanymi myślami, że prawie nie poczuł wibrującego w kieszeni telefonu. Dostał wiadomość. Od Maddy. „Cześć.”
Rozdział 12 Podobnie jak inne placówki w mieście, stary bar na odległym końcu Angel Boulevard był zamknięty od czterech dni, ponieważ nadal obowiązywała godzina policyjna i punkty kontroli. Właściciel oraz barman w jednej osobie zignorował ostrzeżenie ewakuacji i został uwięziony w Mieście Aniołów z resztą mieszkańców. Ale dokąd miałby się udać? Miasto Nieśmiertelnych było jego domem, a bar życiem. Dzisiejszej nocy, jak to robił poprzednich czterech, skradł się do baru dogodnie zlokalizowanego pod swoim mieszkaniem, żeby sprawdzić i upewnić się, czy wszystko grało. Otworzył drzwi tak powoli i cicho, jak to było możliwe, zajrzał w ciemną, pustą przestrzeń i westchnął. Ponownie zamknięte. Żałował, że demony po prostu nie przyszły, miałby to z głowy. Cóż, prawie zamknięte. Bar został oficjalnie zamknięty dla publiki, lecz miał kilku szczególnych, lojalnych klientów, którzy dostali pozwolenie na dzwonienie do niego do domu, aby poprosić o nocnego drinka w ich ulubionej spelunie. Dwójką z tych klientów byli detektyw Sylvester i tajemnicza, piękna kobieta, która roztaczała wokół siebie anielską atmosferę, lecz barman nie był do końca pewny, czy była Nieśmiertelna. Wiedział, że nie powinien zadawać zbyt wielu pytań. Mimo to mieli pozwolenie, kiedy tylko czuli się tak jak obecnie. Detektyw Sylvester naprawdę pomógł mu podczas akcji wydziału
narkotykowego w dziewięćdziesiątym czwartym roku, dlatego mężczyzna z wdzięczności był na każde jego zawołanie. Specjalni
klienci
siedzieli
w
środku
dzisiejszej
nocy.
Przyprowadzili ze sobą niskiego, tęgiego mężczyznę w szykownym garniturze, który wydawał się dziwnie znajomy. Okna zasłonięto, aby nikt nie dojrzał jakiejkolwiek aktywności w środku, gdzie na tylnym stole płonęła jedna świeczka. Barman starł warstwę kurzu z blatu i skinął głową na grupę. - Whisky rządzi, Jim – powiedział Sylvester. - Dla mnie to samo – dodała Susan Archson. - Dla mnie tylko Seven Up – rzekł trzeci mężczyzna. – I nie żałuj bąbelków, wracam samochodem. Sylvester cieszył się, że nawet w tej najczarniejszej godzinie Louis Kreuz zachował swoje poczucie humoru. Był niezwykłym Aniołem, który trzymał program szkoleniowy Stróżów w kupie od prawie stulecia za pomocą silnej woli oraz zabawnej osobowości. Miał staroświecki styl (pochodził z Europy Środkowej, z dala od Złotego Wieku Miasta Aniołów), ale wciąż było to bardziej niż skuteczne. Detektyw widział go jako nieodłączną część anielskiej kultury oraz barwny symbol przeszłości i teraźniejszości Nieśmiertelnych z Miasta Aniołów. Był także kretem pracującym dla ruchu oporu wewnątrz sanktuarium. Cierniem. Kreuz lubił swój kryptonim. Łechtał jego specyficzne poczucie humoru.
Fakt, że Louis pracował z Sylvestrem i Susan, przyczyniając się do powstania ruchu oporu, był monumentalny. Jednak stawiało to jego anielskie życie w niesamowitym niebezpieczeństwie. Każdy dzień, który spędzał w jaskini lwa, jaką było sanktuarium, stawał się kolejnym dniem, kiedy mógł zostać wykryty. Właśnie dlatego podjął wszelkie środki ostrożności. Korzystał tylko z zapasowych telefonów z nieuchwytnymi kartami SIM, więc mógł wysyłać zakodowane wiadomości do Susan i Sylvestra, które oni dekodowali na drugim końcu. Miał specjalny system, gdzie zostawiał dokumenty dla nieznanego szpiega, który je odbierał i dostarczał ruchowi oporu. A gdyby wszystko to zawiodło, jego asystent, również członek opozycji, miał murowany plan awaryjny na wypadek, gdyby ktokolwiek szukał go w środku tych nocy, kiedy to oddalał się od sanktuarium, żeby wziąć udział w tajnym spotkaniu. - Jakieś problemy z wyjściem dzisiejszej nocy? – spytał Sylvester. - Nie, ani jednego. Chłopcy złamali system całkiem dobrze – odparł Louis, spoglądając na Davida i Susan. – W porządku. Zaczynajmy. Wy pierwsi. - Nawiązaliśmy połączenia z Lindenem oraz najważniejszymi urzędnikami Globalnej Komisji Anielskiej – powiedziała Archanioł Archson. - Dobrze. Nic nie mówcie nikomu, nawet najbardziej tym związanym z Miastem Aniołów. Trzymajcie się tak blisko Lindena, jak potraficie – mówił Louis. – Nie wiem nawet, czy ufam tym wszystkim członkom Gabinetu. Jeśli Gabriel przeniknął jakąś część GKA, nie zadowoli się jednym kęsem. Przynajmniej według mnie.
- A co z obawą Davida, że demony jakiś cudem ewoluowały? – spytała Susan. – Część informacji, które otrzymaliśmy z pola obserwacji, głoszą że demony są większe, bardziej zaawansowane niż jakiekolwiek Anioły Ciemności, z którymi Nieśmiertelni zmierzyli się w starożytności. Są tacy metodyczni, tacy… świadomi i zorganizowani. Czy Aniołowie mówili coś na ten temat? - Mówisz o jakimś… super demonie? – dopytywał Kreuz. - Żeby tylko – rzekł ponuro Sylvester. – Mam teorię. Jakaś rzecz kontroluje nimi. Przywódca. Wysyłają zwiadowców, odkrywają nasze słabości. Osłabiają ludzką psychikę. Upewniają się, że Miasto Aniołów będzie o wiele łatwiejsze do zdobycia. Zwykłe demony nie robiłyby tego na własną rękę. Nie. Wśród Aniołów Ciemności jest lider. Jeśli go odnajdziemy… będziemy mogli to zakończyć. Musimy tylko znaleźć się o krok przed nimi. Musimy odkryć ich schematy, słabości. To nasz klucz do odnalezienia ich przywódcy, a on jest naszym kluczem do pokonania demonów. Zetniemy głowę lidera, zetniemy głowy całej armii. - Więc… Twierdzisz, że nie chcielibyśmy spotkać przywódcy demonów w ciemnej alei. – Zamyślił się Louis. – Jeśli istnieje jakiś super demon, i jeśli eksperci NSA obserwujący ich wiedzą coś na ten temat, nic nie zdradzą. Zdaje się, że wolą kłamać, utrzymać sanktuarium w jednym kawałku i uniknąć ognia. - Mam wrażenie, jakbym zaledwie wczoraj śledził samotnego demona, zabójcę Aniołów… – powiedział Sylvester. – Teraz mamy do upolowania całą armię.
- Spójrz na jasną stronę – odparł Kreuz. – Przynajmniej ceny nieruchomości w końcu spadną. Nawet, jeśli rozpęta się o wiele gorętsze piekło z tymi wszystkimi demonami dookoła. – Archanioł nie potrafił przestać śmiać się ze swojego żartu. Klasyczny Kreuz, pomyślał Sylvester. - Jeśli David ma rację co do głowy demonów, będziemy potrzebować całego wsparcia i potęgi Nieśmiertelnych, które możemy otrzymać do wykorzeniania go. Zanim będzie za późno – rzekła Susan. – Musisz pomóc nam pozyskać Aniołów, Louis. - Coś zdecydowanie dzieje się z NSA i Radą – mówił Kreuz. – Stają się nerwowi. Może wiedzą, że ruch oporu powiększa się. Gabriel wybrał dzieciaka Godspeeda na swojego chłopca. - Jacksona? – spytał Sylvester. Louis skinął głową. - Nie wiem, ile wie młody Godspeed, ale nasi pozostali szpiedzy powiedzieli mi, że spędza wiele czasu w komnatach Gabriela, w jego małym solarium. Wiem, iż nie grają tylko w warcaby. - Potrzebujemy, żebyś razem z innymi pozostał na miejscu – powiedziała Susan. Na litość boską, bądź ostrożny, Louis. - Nie martw się. Nigdzie się nie wybieram. Jesteśmy zbyt blisko. Z tego co zrozumiałem, nie dostanę już tutaj dobrego steka ani przyzwoitego,
kubańskiego
przygryzając
czubek
cygara.
niezapalonego
–
Archanioł cygara
zaśmiał
się,
sprowadzonego
bezpośrednio i nielegalnie z Havany. – A co z Maddy? – zapytał. Zawsze interesował się nią szczególnie. Prawdę mówiąc, miał słabość dla wszystkich Godrightów, których Sylvester pamiętał.
- Najwyraźniej rozmawiała z Lindenem. Nie znamy jeszcze szczegółów. Czekamy na rozmowę z samym wielkim człowiekiem. Kreuz dopił swojego Seven Up’a i odstawił szklankę na stół. - Nie podoba mi się to. Mam złe przeczucie. Zbyt wiele martwych zaułków. Kończy nam się czas. Będzie za mało, za późno. - Możliwe. Jednak na razie nie znajdujemy się na pozycji do buntu – zauważyła Susan. – Potrzebujemy trochę więcej czasu. - Mam nadzieję, że go dostaniemy – powiedział Kreuz. - Dowiemy się niedługo – dodał Sylvester. – Musimy dostać się do przywódcy demonów. Musimy zrobić to w jakikolwiek sposób. Torebka Susan zaczęła dzwonić. Kobieta wyciągnęła z niej telefon i spojrzała na dane dzwoniącego. - Jeden z ludzi Lindena. Przepraszam, panowie – rzekła i wstała, aby odebrać telefon po drugiej stronie baru. Barman, który zajął się sobą przy barze poza zasięgiem słuchu, dostrzegł że spotkanie zbliża się ku końcowi. Szklanki zostały opróżnione. Kreuz przeciągał się. Mężczyzna podszedł po puste naczynia i wytarł stół. - Dopisz je do mojego rachunku – powiedział David. - Seven Up na koszt firmy – odparł barman. Louis wrzucił do ust ostatnią garść orzeszków ziemnych ze zmaltretowanej miski stojącej przed nim. - Zabawne. W sanktuarium mają homara, lecz nie znajdziesz tam orzeszków ziemnych. Tak à propos niedokładnego planowania. Sylvester poczuł spojrzenie Kreuza na swoich drżących dłoniach, gdy podawał barmanowi swoją pustą szklankę.
- Wszystko w porządku, David? – spytał Archanioł. Oczywiście Louis wiedział o wszystkim, co przydarzyło się Sylvestrowi po utracie skrzydeł i odtrąceniu od Aniołów. Wiedział, że był policjantem DPMA pierwszego stopnia, który zyskał złą reputację z powodu nerwów, przez co po cichu został zepchnięty do pracy biurkowej na wiele lat. Tak było do czasu słynnego, seryjnego zabójcy Aniołów. Wtedy miał okazję zostać bohaterem na więcej sposobów niż jeden. - Oczywiście – odpowiedział detektyw – Po prostu za mało spałem, to wszystko. Próbował się uśmiechnąć, jednak nie mógł znieść spojrzenia Louisa prosto w oczy. Codzienną obawą Sylvestra było, że jego nerwy powrócą i zawładną nim. Bał się mrocznego, przytłaczającego poczucia niepokoju. To, co działo się obecnie – ruch oporu, wojna – było zbyt ważne. Nie mógł pozwolić sobie na spadek ze szczytu gry. - Wiesz, że możesz powiedzieć mi… cokolwiek zechcesz – kontynuował Louis. Podobnie jak wszyscy Stróże, Sylvester przeszedł anielskie szkolenie pod okiem Kreuza. Był wspaniałym uczniem. Tak samo jak Susan, która ostatecznie stała się Archaniołem. Wszyscy wiedzieli, że Louis naprawdę troszczył się o swoje „dzieci”. Lubił o nich tak myśleć. - Czasami o tym myślę – przyznał detektyw. - O dziecku? To było dawno temu, David. - Wiesz, że nigdy nie byłem w stanie przestać.
- Potrzebujemy cię tutaj. Aniołowie. Jesteś jednym z nas i będziemy potrzebować liderów, kiedy wszystko się skończy. Udowodnisz sam sobie, że jesteś urodzonym przywódcą. Sylvester otworzył usta w geście sprzeciwu, lecz Louis mu przeszkodził. - Poza tym istnieje więcej niż jeden powód, abyś ruszył naprzód. Jeśli nie dla siebie, to dla kogoś innego. – Kreuz spojrzał na Susan, która rozmawiała cicho przez telefon w kącie. - Co masz na myśli? – Detektyw podążył za jego spojrzeniem. - Widziałem, jak na ciebie patrzy. Zaskoczony Sylvester zaczerwienił się. Susan była piękną, utalentowaną
Archanielicą,
a
on
tylko
wypranym
Aniołem,
detektywem. Kimś próbującym uczynić odrobinę dobra w zamian za zło, które nadal czuł, że popełnił. Powrócił myślami do tego, co czuł, kiedy Susan sięgnęła po jego rękę w biurze… - Za dużo sobie wyobrażasz, Louis – powiedział. - Wykapany detektyw! Ha! – Kreuz uśmiechnął się. – Cóż… Pora, żebym
wrócił
do
domu,
zanim
sanktuarium
wyśle
grupę
poszukiwawczą. To byłoby dla mnie bardzo niedogodne. Do zobaczenia za jakiś czas. Pożegnaj ode mnie Susan. - Zrobię to, Louis. I pamiętaj: uważaj na siebie.
Rozdział 13 Maddy zgodziła się spotkać z Jacksonem w domu Anioła nad Kanionem Empyrean. Sądziła, że po złamaniu mu serca na molo, mogła przynajmniej spotkać się z nim na jego terytorium. Przybyła wcześniej tylko po to, żeby zastać dom i posiadłość Jacksona dziwnie pustą, całkowicie ciemną. Madison nie musiała martwić się godziną policyjną. Miała specjalna przepustkę od Lindena, która pozwalała jej na swobodną podróż do Kanionu Empyrean. Do domu, który tak dobrze znała. Bolało ją patrzenie w ciemne okna i myślenie o tym, ile czasu spędziła w środku z Jacksem. Pomogła mu nawet wybrać dom, kiedy wyprowadzał się od swoich rodziców. Zdawało się to tak odległe. Zanim wszystko zaczęło się psuć. Nie minęło zbyt wiele dni od kiedy Aniołowie opuścili swoje domy, lecz większość z nich już była w opłakanym stanie. Trawniki pożółkły, suche liście palm oraz gruz zasmiecały starannie utrzymane podjazdy. Jednak mimo całej tej pustki Maddy wiedziała, że Jackson był gdzieś w pobliżu. Czuła jego częstotliwość. Madison czekała nerwowo, a jej pewność siebie słabła z każdą minutą. Przekonywała samą siebie, że nie zjawiła się tam jako jego była dziewczyna, ale jako wysłanniczka prezydenta, Teda Lindena, prosząca o pomoc Aniołów. Jej problemy osobiste nie miały z tym nic wspólnego i miała nadzieję, że Jacks jakimś cudem również spojrzy na sprawę w ten sposób. Chodziło o coś więcej niż ich dwoje. Gdy tylko znalazła się przed drzwiami frontowymi domu chłopaka, cała ta pewność zniknęła w ciemności nocy. Zobaczyła go.
Maddy spodziewała się, że Jackson przyleci, ale zamiast tego wyłonił się z lasu na tyłach swojego domu. Wdusił przycisk z boku garażu i światła rozbłysły, ukazując okrągły podjazd z fontanną na środku. Spokojną wodę pokrywała gruba warstwa zielonego osadu, które zbierał się w ciągu kilka minionych dni. Przez kilka chwil Madison trzymała się nikłej nici nadziei. Może Jacks zmienił zdanie. Może uznał, że dołączenie do walki u boku ludzi było odpowiednią decyzją. Lecz gdy tylko weszła w światło garażu i dostrzegła wyraz twarzy Anioła, zrozumiała że popełniła ogromny błąd w osądzie. - Czego chcesz, Maddy? – spytał Jacks. – I dlaczego nie zabrałaś ze sobą latającego chłopaka? To nie był udany początek. - Jacks, nie zaczynaj od… - W takim razie czego ode mnie chcesz? – przerwał jej. Jego bladoniebieskie oczy błyszczały w świetle księżyca. Nadal nie wiedział, dlaczego zgodził się z nią spotkać. Cała złość, którą próbował stłumić, zaczęła z niego uchodzić. – Nie rozumiem cię. Czy to jakaś kiepska próba posklejania spraw do kupy? - Nie chodzi o nas, Jacks. - Nie? W takim razie o co? Oby to było coś ważnego. Znalazłbym się w ogromnych tarapatach, gdyby dowiedzieli się, gdzie teraz jestem. I w jeszcze większych, gdyby wiedzieli z kim.
Maddy nigdy nie widziała go takiego oschłego. Zdystansowanego. Celowo utrzymywał ją na odległość większą niż długość ramienia. Jak miała dostać się do niego? Na domiar wszystkiego złość Jacksona czyniła niemożliwym zapamiętanie, po co tam przybyła. - Jacks – zaczęła – kiedyś kochałeś półczłowieka i półanioła. - Tak. I myślałem, że ona także mnie kocha. Myliłem się. - Nie mów tak. Słowa chłopaka były ciosem w brzuch Madison. Musiała powiedzieć sobie, iż nie była tam po to, żeby poczuć się lepiej. Była tam dla ludzkości. Wzięła uspakajający wdech, po czym znów spojrzała mu w oczy. - Ludzkość nie zasługuje na to. Wiesz o tym. Jacks odwrócił się i spojrzał na zaciemnione miasto. - Ludzie są autodestruktywni, Maddy. Nie można ich ocalić przed nimi samymi. Lojalność nie leży w ludzkiej naturze. – Spojrzał na nią chłodno. – Demony wykonują twoją pracę bardziej efektywnie. - Posłuchaj sam siebie, Jacks. – Zimna pustka chwyciła serce dziewczyny. – To nie ty. Przez chwilę myślała, że dostrzegła zmarszczkę zwątpienia na twarzy Nieśmiertelnego. Spojrzał w jej oczy i dostrzegła to. Coś, co powiedziała, dotknęło go. Jednak zniknęło tak szybko, jak się pojawiło, jakby nigdy tam nie było. - Może mnie już nie znasz. - Brzmisz jak jeden z ludzi od wizerunku Rady – powiedziała Maddy.
Jackson zacisnął usta. - Gabriel i Rada byli jedynymi, którzy mi wybaczyli. NSA zamierzało odebrać mi skrzydła po tym, jak cię ocaliłem, a oni dostrzegli we mnie coś i dali szansę. Są dobrzy. - Dobrzy? – Maddy potrząsnęła głową. To było bez sensu. Wiedziała, że tak będzie. Teraz przynajmniej mogła powiedzieć Lindenowi, że próbowała. Że zrobiła, co w jej mocy. To był głupi plan ostatniej szansy, jednak wciąż żywiła odrobinę nadziei, że może zadziałać odwrotnie. Przypominając sobie tę nadzieję, przemówiła ponownie. - Jackson, co oni ci zrobili? Ledwie cię poznaję. – Madison spojrzała na wściekłego Anioła przed nią. Jak mógł dać sobie tak wyprać mózg? To nie mógł być rezultat jej wyboru na molo… - Nic mi nie zrobili – odparł Anioł. – Po prostu zostaję z moim rodzajem. Istnieje przyszłość dla Aniołów i zamierzam być jej częścią. - Przyszłość? Z demonami? Gdzie są Aniołowie? – Gdy Maddy dalej słuchała innego Jacksona, czuła się bardziej wystraszona niż wyniszczona. - Nie jestem tutaj, aby omawiać nasze plany – odparł z lekko zaczerwienioną twarzą. – Nie wybrałaś nas, pamiętasz? Przybyłem tutaj, myśląc że się złamałaś. Zobaczyć, czy może zmieniłaś zdanie i zdecydowałaś się posłuchać drzemiącego w tobie Anioła. I usłyszałem cię. Jasne, nic się nie zmieniło. - Przepraszam, że zawróciłam ci głowę, Jacks – powiedziała Madison tak dyplomatycznie, jak mogła. – Idę.
Jackson odwrócił się w jej stronę. Jego oczy błyszczały pod wpływem jasnego światła dochodzącego z garażu mieszczącego w sobie cztery samochody. - Nie wiem nawet, dlaczego zgodziłem się z tobą spotkać. Dokonałaś wyboru – powiedział ze złością. – Przebywanie tutaj jest dla mnie upokarzające. – Głos chłopaka łamał się od emocji, więc odwrócił się ponownie. – Nie miałem pojęcia, co sobie zrobiłem. - Jacks… Oglądanie go cierpiącego sprawiało, iż głos Maddy także stał się słaby. Pomimo jego obecnej zaciętości, jej serce wyszło do niego. Do Anioła, którego kochała. Niemal nieświadomie podeszła do Jacksona tak, jak to robiła tysiące razy wcześniej. A on odwrócił się ku niej. Zanim Madison zorientowała się, co się działo, ich ręce odnalazły się. Gdy ich palce się splotły, poczuła jakby jej ciało zadrżało od iskry. Niczym w jadłodajni podczas pierwszego spotkania. Zaskoczenie przeszyło twarze obojga, kiedy przysunęli się ku sobie. Jackson objął Maddy i była tam z nim, a ich twarze, które próbowały być dzielne, teraz zbliżyły się jak do pocałunku. Dziewczyna czuła jego delikatny oddech… Odsunęła się szybko. - Maddy, jeszcze nie jest za późno – wyszeptał Jacks. Trzymał ją w ramionach, żeby była blisko. Aby upewnić się, iż czuła krążące między nimi energię i przyciąganie. - Jacks, nie mogę tego zrobić.
Jego stężała i odsunął się od Madison. Zrobił kilka kroków i odwrócił do niej plecami, nie mówiąc ani słowa. Gdy przemówił ponownie, jego głos był beznamiętny i odległy. - Cieszę się, że zadzwoniłaś. Musiałem zabrać kilka rzeczy z domu. - Nie musisz starać się zachować pozorów wobec mnie. Znamy się. - Myśleliśmy, że tak było. Ale teraz… jesteś z nim. Okazuje się, iż w ogóle cię nie znałem. - Jak możesz być tak okrutny? – wykrzyczała Maddy. – Nic nie wiesz. - Wiem wszystko. - Jacks… - Maddy, proszę odejdź. - Ja… - Proszę. Nie musiał prosić po raz drugi. Trzymając ręce przy twarzy, jakby chciała ukryć smutek, Maddy szybko wsiadła do swojego samochodu i odpaliła. Kiedy okrążała fontannę, by opuścić teren, reflektory jej auta natrafiły na moment na Jacksona. Stał tam blady w chłodnym, sztucznym świetle. Jego kamienna twarz przypominała jakiegoś dawnego, mściwego boga.
Rozdział 14 Maddy wysłała zespołowi Lindena raport. „Nie udało się.” Nie musiała wyjaśniać nic więcej. Wiedzieli, co miała na myśli. Wizyta poszła tak, jak się spodziewała. Jedynie wpłynęła na nią znacznie bardziej, niż sobie wyobrażała. Spotkanie z Jacksonem wstrząsnęło nią. Ich nieoczekiwany wybuch namiętności pokazał, że złość to za mało, aby ich rozdzielić. Lecz teraz Madison żałowała, iż w ogóle zgodziła się tam pójść. Jacks był taki inny. Zgadzał się z Radą bardziej niż był kiedykolwiek wcześniej. Był taki oziębły. Oczywiście do czasu aż rozgorzała między nimi iskra. Maddy pomyślała o Tomie gotowym do stawienia czoła demonom po raz kolejny i poczuła się winna. Wystarczyła zaledwie chwila, żeby złamała daną pilotowi obietnicę, prawie całując Jacksona. Jak jakaś anielska dziewczyna uwięziona we śnie. Po tym wszystkim, co sobie powiedzieli… * Madison ledwie spała w nocy i obudziła się wcześnie następnego dnia, a jej myśli wirowały niczym zapracowany chomik w swoim kole. Poszła do jadłodajni, która nadal była nieczynna dla ludzi. Zrobiła sobie herbatę i opadła na jedną z kanap. Rozejrzała się po cichej jadłodajni. Mimo zamknięcia Kevin przychodził tam codziennie, żeby zetrzeć kurze i pozamiatać. Wieczny
optymista powtarzał siostrzenicy: „Powinienem być gotowy na otwarcie, gdy demony odejdą.” Kevin nalegał na pozostanie w Mieście Aniołów, chociaż Maddy mogła bez problemu załatwić mu drogę ucieczki. Wujek nie był jeszcze gotów zejść z pokładu i, jeśli miała być szczera, nie był gotowy do zostawienia także jej. W końcu namówiła go na przeniesienie się do jednego ze schronów przy Fairfax Avenue. Jednak oboje wiedzieli, że jeśli wojna się rozpocznie, schrony te nie zapewnią im dostatecznej ochrony. Madison przyjrzała się jadłodajni. Prawdopodobnie mogłaby przejść całą z zasłoniętymi oczami, niosąc trzy zestawy hamburgerowe i nie gubiąc przy tym ani jednej frytki czy kropli mlecznego koktajlu. Jak wiele poranków, popołudni i wieczorów tam spędziła? Zabawne, zawsze chciała pozbyć się fartuszka kelnerki i w ogóle uciec z Miasta Aniołów, a teraz tęskniła za tymi dniami. Czy za kilka dni to nadal będzie Miasto Aniołów? Jej zadumę przerwał czyjś głos. Wystraszyła się. - Maddy. Minęło tyle czasu. Detektyw Sylvester miał na sobie ten sam stary płaszcz, który nosił, kiedy Madison spotkała go po raz pierwszy w Szkole Średniej Miasta Aniołów. Obok niego stał ktoś jeszcze. Ktoś, kogo dobrze znała. Ktoś, kogo nie spodziewałaby się ujrzeć w ciągu najbliższego miliona lat. - Profesor Archson? – powiedziała Maddy, a na jej twarzy zajaśniał uśmiech. Archanielica odwzajemniła gest.
- Miałaś mówić mi Susan. - Przepraszam, że wyrwałem cię z zamyślenia – dodał detektyw Sylvester. – Wiem, że jadłodajnia jest zamknięta, ale pozwoliłem sobie otworzyć zamek. Mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko dzieleniu z nami stołu przez kilka minut. Maddy przeniosła spojrzenie z Sylvestra na swoją dawną nauczycielkę. Kobieta dostrzegła jej zmieszanie. - Nie jestem z Aniołami – powiedziała. – Od lat mieliśmy w NSA element
powstańczy.
Przez
pewien
czas
pomagałam
jako
współprzewodnicząca. Czekaliśmy tylko na odpowiedni moment, żeby się ujawnić. - Jesteś buntowniczką? – zapytała pozbawiona tchu Madison. – Ty i detektyw Sylvester… znacie się? - Tak – odparła Susan. – Ze szkolenia na Stróża. Byliśmy w tej samej grupie do Przemiany. Razem zostaliśmy Stróżami. - Maddy, potrzebujemy cię – dodał detektyw. - Już mówiłam Lindenowi, że nie mogę nic zrobić w sprawie Aniołów. Jacks był moją jedyną szansą. Nic z tego. Aniołowie nie zamierzają pomóc. - Nie poddamy się z tego powodu – rzekła Susan. David, to znaczy detektyw Sylvester, uważa że coś kontroluje demonami. Madison powróciła myślami do dziewczyny jadącej Vespą po autostradzie numer sto jeden. - Widziałam demona podczas pierwszej fali… Miał mnie zaatakować, lecz nagle odleciał, jak gdyby coś usłyszał. Właśnie tak. I wydawał się… zły z tego powodu.
Sylvester skinął głową. - Słyszeliśmy podobne historie w całym mieście. Wycofali się. Jakby według schematu. Jakby otrzymali rozkazy. – Zakaszlał w dłoń. – Są bardziej niebezpieczni niż kiedykolwiek sobie wyobrażaliśmy. Chaotyczna armia demonów mogła nie wystarczyć do obalenia miasta. Jednak z ich skupionymi i zorganizowanymi siłami ciemności… – Przerwał. – Gdybyśmy mogli w jakiś sposób dostać się do ich przywódcy, odciąć głowę od ciała armii, to mogłoby wszystko zmienić. Ale ludzie nie będą w stanie sami tego zrobić. Potrzebujemy Aniołów Wojny. Aniołów Wojny gotowych zaryzykować. - Jak mamy znaleźć tę… głowę demonów? – spytała Maddy. - Nie ma opcji, żebyśmy dopadli go, zanim zaatakują. Kiedy zaczną się przemieszczać, wtedy zostanie odsłonięty. Wtedy dowiemy się, jak go zidentyfikować i zniszczyć. Zanim będzie za późno. - Tutaj nie chodzi o Aniołów – powiedziała Susan. – Chodzi o Ciebie. Maddy przyglądała im się uważnie. - Co masz na myśli? Sylvester i Susan wymienili spojrzenia, jakby każde z nich pozwalało drugiemu przekazać informacje. W końcu detektyw odpowiedział. - Mówimy teraz o Lindenie. - Co? Linden? Madison pokręciła głową. Susan i Sylvester pracowali z prezydentem?
- Linden skończył rozmawiać z Aniołami – dodała Archanioł Archson. Dziewczyna rzuciła im pytające spojrzenie. - Maddy, potrzebujemy twojej pomocy. W wojnie – rzekł detektyw. - Ale… Co ja mogę zrobić? Nie zrozumcie mnie źle, chcę pomóc. Bardziej niż cokolwiek. Lecz nie jestem Aniołem Wojny. Ledwie jestem Stróżem. - Posiadasz coś znacznie ważniejszego niż jakikolwiek Anioł Wojny. Posiadasz wiedzę – powiedziała Susan. - Wiedzę? - Masz prawdziwe i bezpośrednie doświadczenie z demonami – mówił Sylvester. – To dużo więcej niż mógłby powiedzieć jakiś generał Lindena z czterema gwiazdkami. On – i my – potrzebujemy twojego doświadczenia bardziej niż sobie wyobrażasz. - Ale to był tylko jeden demon. To… Nie wiemy za dużo – rzekła Maddy. - Widziałaś je z bliska – wtrąciła Susan. – Wiesz, o co chodzi. Jednak istnieje coś, czego oni bardzo potrzebują. Zespół Lindena wie, że posiadasz pewną moc. Przeczucie. Madison nie powiedziała tego na głos. Nie musiała. Jej oczy powędrowały ku Archanioł Archson. - Nie musisz im mówić, jak to działa – powiedział Sylvester. – Poproszą cię o pomoc. Na linii frontu.
- Ale co dokładnie miałabym zrobić? Nie byłam szkolona do niczego takiego jak wojsko. - Generałowie i pułkownicy zgadzają się, że możesz dać nam strategiczną przewagę – kontynuował detektyw. – Że możesz ostrzec siły zbrojne, zanim… coś się wydarzy. Zdążyliby przygotować się do obrony i kontrataku. - A jeśli to nie zadziała? – Perspektywa posiadania tak ogromnej odpowiedzialności nagle przyspieszyła bicie serca dziewczyny. - Maddy, jesteś najlepsza z tych, których spotkałam – odparła Susan. – Jesteś niesamowita w częstotliwościach. Potrafisz przeczuwać rzeczy najlepiej spośród wszystkich aktywnych Aniołów. Możesz pomóc nam zatrzymać demony, a my zapolujemy na przywódcę. - Jest ich więcej niż sobie pewnie wyobrażasz. Ich ilości są niezliczone – dodał Sylvester. – Czekały przez stulecia, cicho wprowadzając chaos na świecie, gdy musiały pożywić się, lecz pozostawały w cieniu. Zwiększały swoją liczebność. Magazynowały armię. Wszystko na tę okazję. Nie możemy pozwolić im wygrać. Potrzebujemy cię, Maddy. Anielica spojrzała na proszące twarze Susan oraz detektywa Sylvestra i wiedziała, co musiała zrobić. - Kiedy mam zacząć?
Rozdział 15 Sztuczne słońce sanktuarium zachodziło, kiedy Jacks wracał do swoich kwater. W korytarzach panowała dziwna cisza, jedynym dźwiękiem były dochodząca z umiejętnie skrytych głośników muzyka klasyczna oraz odgłos kroków Anioła. Nic w porównaniu z hałasem w jego głowie. Spotkanie z Maddy wywołało mętlik i Jackson zastanawiał się, dlaczego w ogóle zgodził się z nią zobaczyć. Jakby mogło z tego wyniknąć coś dobrego. Jakaś mała cząstka niego myślała, że może Maddy zmieniła zdanie, przybiegnie do niego, będzie błagać o wybaczenie, chcąc dołączyć do Aniołów. Jednak wiedział już, że to tylko pobożne życzenia. Odrzuciła Jacksa i Aniołów już dwa razy. Dlaczego teraz miałoby się coś zmienić? Była jego upartą Maddy, nie jakąś kapryśną, anielską dziewczyną. Jackson zamierzał powiedzieć o niej Gabrielowi. Jeśli od samego początku wysłuchałby, naprawdę wysłuchał tego, co starszy Anioł mówił mu o różnicach pomiędzy anielską lojalnością a ludzką „lojalnością”, nie znalazłby się w tym wirze smutku. Zakręcając w kierunku swoich pokoi, Jackson minął mały ogród obsadzony smukłymi drzewami oraz licznymi, mieniącymi się stawami otoczonymi trawą i kwiatami. Nagle dosłyszał czyjś głos dochodzący z cienia. - Witaj, Jackson. Godspeed okręcił się. Rozpoznał go. I głęboko w myślach powiązał z niebezpieczeństwem.
Okulary rozmówcy zabłysły, łapiąc promienie światła, gdy pochylił się do przodu. - Podejdziesz i usiądziesz na chwilkę ze starym przyjacielem? Jacks poczuł wstrząs, kiedy niewielki snop światła oświetlił na moment twarz mężczyzny. - Detektyw Sylvester? - Ciii. Nie jestem tutaj mile widziany. Chłopak utrzymywał dystans. - Mówią, że należysz do anty-anielskiej grupy. - Mówią wiele rzeczy. Niektóre z nich są fałszywe, niektóre prawdziwe. Musisz zdecydować, które są którymi. Wysłuchasz mnie? - Jeśli ktoś nas zobaczy… - Nikt nam nie przeszkodzi. Zadbałem o to – powiedział Sylvester z taką pewnością, że Jackson cofnął się. Czy detektyw przyszedł tutaj, aby zrobić coś więcej niż tylko mówić? - Jak się tu dostałeś? - Wszędzie mamy przyjaciół. Istnieje wielu, którzy nie chcą stać bezczynnie na uboczu, podczas gdy ludzkość jest niszczona przez demony. Nawet w sanktuarium. Jacks wpatrywał się w detektywa. Widział go niedawno przy okazji anielskiego zamachu bombowego, lecz zdawało się to odległe o całe życie. - Ludzie dokonali swoich wyborów – odparł. – Teraz muszą zmierzyć się z ich konsekwencjami. - Możesz mieć rację. Ale wielu ludzi w historii popełniało błędy tylko po to, żeby nauczyć się czegoś na później. Tym jest bycie
człowiekiem. Ludzie nie są idealni, Jacks, ale nadal zasługują na szansę przeżycia. - Pięć tysięcy lat wojny to sporo mniej niż idealne, detektywie. - Mówisz jak ktoś, kogo kiedyś znałem. Chłopak odwrócił wzrok. - To z Księgi Aniołów. - Uczeni oraz Archaniołowie od wieków zmagają się z całkowitym zinterpretowaniem Księgi Aniołów – powiedział Sylvester. – Ci, którzy uważają, że w pełni rozumieją jej proroctwa, są gorzej niż głupi. Są niebezpieczni. - W takim razie Gabriel jest jednym z tych głupców. Wierz mi, jeśli jest wśród nas ktoś, kto zna prawdę, to właśnie on. Mężczyzna patrzył na odbijające światło stawy, w ciszy rozważając słowa Jacksona. - Dlaczego tutaj jesteś, detektywie? Jeśli ktoś cię znajdzie… - Znam ryzyko. I właśnie dlatego nie jest to czysto towarzyska rozmowa. – Sylvester pochylił się i zsunął okulary na czubek nosa, intensyfikując swoje spojrzenie. – Potrzebujemy twojej pomocy, Jackson. - Przykro mi, ale zmarnowałeś czas, przychodząc tutaj. Mad… Ona już próbowała namówić mnie na dołączenie do was i zabranie pozostałych Aniołów ze sobą. Jakbym w ogóle miał taką moc. Jestem żołnierzem, nie generałem. - Masz na nich większy wpływ niż myślisz. - Nawet jeśli to prawda, nie użyje go przeciwko Aniołom.
- Nie przeciwko Aniołom. Dla ludzi. Dla Ziemi. – Sylvester wziął oddech, milknąc przed kolejnymi słowami. – Maddy tam jest. Sama. - Nie wymawiaj tutaj jej imienia – warknął Jackson. – Może robić, co zechce. Dokonała swoich wyborów. Ja także. Detektyw przypatrywał się stojącemu przed nim Aniołowi. - Zmieniłeś się, Jacks. - Nie ty pierwszy mi to mówisz. Nie jestem jedynym, który się zmienił. Świat się zmienił. Szykuje się wojna i moim obowiązkiem jest pomóc Aniołom stanąć po wygranej stronie. - Być może powinieneś pomyśleć o swoim większym obowiązku. - Jestem Aniołem i to Rada zadecydowała, co jest moim obowiązkiem. - Rada nie reprezentuje wszystkich Aniołów. Wiesz o tym. Sam możesz zdecydować, co chcesz zrobić. Jacks pomyślał o bolesnej historii detektywa jako Stróża, o jego nielegalnym i nieudanym ocaleniu młodej dziewczyny. Jedynej osoby, która zdawała się dla niego liczyć. A potem pozbawiono go skrzydeł i wygnano z anielskiej społeczności. Jak Sylvester mógł wiedzieć cokolwiek o jego powinności? - I ty będziesz robił mi wykład na temat obowiązków? Po tym, co ci się stało? - Wow. Myślałem, że jesteś daleki od niskich ciosów, Jackson. Anioł milczał. Nie zamierzał przepraszać. - Demony kontrolują nami poprzez chaos. Niszczą wszelką wiarę za pomocą anarchii oraz nieładu. O czym on mówił? Jacks nie słyszał nic na ten temat.
- Co masz na myśli? - Istnieje głowa demonów. Dyryguje nimi. Jest strategiem. To zupełnie
inne
zachowanie.
Coś
nowego
i
znacznie
bardziej
niebezpiecznego. - Głowa demonów? Kontroluje nimi? Wojny pomiędzy Aniołami a demonami wybuchały od zawsze, a oni nigdy nie używali przemocy racjonalnie. Są bezmyślni. Są ucieleśnieniem kompletnie bezmózgiego zła. - Tym razem jest inaczej. Czuję to w kościach. Jeśli dostaniemy się do ich przywódcy, wszystko da się zatrzymać. Pomyśl, jak wiele żyć można ocalić, Jackson. Nie ma co do tego wątpliwości. Potrzebujemy pomocy Aniołów. Młody Godspeed odwrócił się z ponurą twarzą. - Przykro mi, słysząc to. Ludzkość była gotowa uwięzić nas, walczyć z nami. A teraz chcą naszej pomocy? - Wiesz, że to bardziej skomplikowane. Chodziło o Ochronę za Pieniądze. Chodziło o system. Przez chwilę Jackson wyglądał, jakby go to dotknęło. Jednak po chwili jego twarz znowu spochmurniała. - Już za późno. - Nigdy nie jest za późno – odparł Sylvester. - Tym razem jest. *
Detektyw Sylvester wymknął się po cichu, znikając w jakimś sekretnym korytarzu, którym przybył. Jacks wiedział, że powinien natychmiast zgłosić obecność intruza, ale zamiast tego po prostu stał spokojnie niczym statua w ogrodzie. Zaciskał swoje silne dłonie w pięści, a paznokcie wbijały się w nie, dopóki nie stały się białe. Anioł odwrócił się, żeby napotkać swoje własne odbicie w fontannie. Zmarszczki na wodzie zniekształcały jego idealne, anielskie cechy, zmieniając jego twarz w obraz złości oraz niezmąconego bólu. Jackson wzniecił pięścią potężny plusk, który zmienił jego odbicie, po czym udał się w kierunku głównego korytarza. * -
Hej
przystojniaku
–
powiedziała
Emily
Brightchurch,
uśmiechając się. Zakradła się za Jacksem w korytarzu i chwyciła go pod ramię. Miała idealny makijaż z ustami w odcieniu będącym uzupełnieniem jej ognistoczerwonych loków. – Co kombinujesz? Jacks mruknął coś wymijająco. Dlaczego zawsze trzymał ją na taki dystans? Jest ładną dziewczyną, pomyślał. Mogła próbować za bardzo, ale nie potrafił jej za to winić. Zdawało się, że bardzo go lubiła. - Mogę pokazać ci moją nową sukienkę? – spytała Emily, jakby nagle doznała olśnienia. – Mógłbyś mi powiedzieć, czy dobrze w niej wyglądam? Niczym w amoku Jackson zgodził się i następną rzeczą, którą odnotował, była Australijka prowadząca go do swoich kwater. Anioł
usiadł na gładkiej kanapie, podczas gdy ona chwyciła torbę z zakupami i zabrała ją ze sobą do garderoby. - To nie zajmie więcej niż sekundę – rzekła, spoglądając na Jacksa swoimi przydymionymi oczami8. Emily zostawiła lekko otwarte drzwi i udawała, że nie dostrzega, jak lustro po drugiej stronie dawało Jacksowi jej pełen obraz. Ubrała dopasowaną, czarną sukienkę, po czym zrobiła wielkie wejście do salonu. Podwinęła włosy i podeszła dumnie do Anioła. - Co myślisz? - Świetnie wyglądasz. Australijka okręciła się, a Jackson zauważył, że nie zapięła sukienki na plecach. - Możesz to dla mnie zrobić? – spytała z oczami łani i pochyliła się ku niemu. Chłopak zaczął zapinać zamek, jednak zanim zdążył pokonać choćby centymetr, Emily obróciła się i przywarła do niego. W jednej chwili ich usta zetknęły się w pocałunku. Anielica wypuściła ciężko powietrze i chwyciła tył jego głowy, żeby przyciągnąć go bliżej. Ulegli chwili – Emily według swojego planu, Jacks z zaskoczenia – i Godspeed poddał się. Poddał się całemu bólowi oraz wątpliwościom co do dziewczyny w jego ramionach. Chwycił ją w talii i przyciągnął bliżej. Australijka skinęła i ugryzła go w wargę, gdy się całowali. Nagle w Jacksona uderzyło to, co robił.
Chodzi tu o makijaż „smoky eyes”. Nie wiedziałam, jak to najlepiej ująć po polsku z angielskim określeniem, dlatego jest tak. ;) 8
- Emily… – powiedział, odsuwając się i przerywając pocałunek. Anielica otarła usta wierzchem dłoni i uśmiechnęła się do niego. - W porządku, Jacks. Możemy zwolnić. Nie chcę, żebyś miał złe pojęcie o tym, jakiego rodzaju dziewczyną jestem. - Ja… – Chłopak próbował mówić, jednak czuł się przytłoczony. Czy naprawdę całował się z Emily? Po tym jak dawno temu stwierdził, że nic do niej nie czuje? – Powinienem pójść – wymamrotał. Emily uśmiechnęła się do niego i dała mu buziaka w policzek. Jackson tylko skinął głową i wymknął się za drzwi, zastanawiając się, w co się właśnie wpakował.
Rozdział 16 Fale Pacyfiku napierały ku zachodowi w kierunku czegoś, co zdawało się nieskończonością skąpaną w jasnym słońcu. Białe, wzbierające grzebienie wyglądały niczym ozdobny, lukrowy czub na całej linii horyzontu od strony Miasta Aniołów. Maddy rozkoszowała się tym widokiem, wyglądając przez grubą szybę helikoptera. - Pięć minut do lądowania – zatrzeszczał głos w jej słuchawce. Zabierali ją na linię frontu na oceanie, do walki. Madison zgłosiła się sama, potrzebowali jej. Znowu pochyliła się ku oknu, skanując przestrzeń w poszukiwaniu lotniskowca. Nagle uświadomiła sobie, że ostatnim razem, kiedy widziała ocean z tej wysokości, ratowała swojego Podopiecznego, Jeffrey’a Rosenberga, oraz (nielegalnie) jego asystentkę. Maddy nadal potrafiła przywołać krwawą wizję śmierci miliardera, spadającego odrzutowca, adrenalinę i ułamki sekund na podjęcie decyzji o ocaleniu dziewczyny, która z pewnością umarłaby bez jej pomocy. Zabolały ją mięśnie na wspomnienie niesamowitego wysiłku, jakiego wymagało zamrożenie czasu na wystarczająco długo, żeby dokonać podwójnego ocalenia. Madison przypomniała sobie również następstwa swojego czynu. Nielegalne ocalenie wywołało zatwierdzenie Ustawy o Nieśmiertelnych, wsparcie ze strony Toma oraz furię Jacksona. Wspomnienia sprawiły, że serce dziewczyny zabiło szybciej z powodu Jacksa, lecz odepchnęła te uczucia. Nie miała na nie czasu. Była z Tomem. I tak miało pozostać.
* W końcu Maddy dostrzegła odległy lotniskowiec, który wyglądał jak kołysząca się w wannie zabawkowa łódź. Jednak wraz ze zmniejszającym się dystansem, maszyna stawała się coraz większa. Niczym olbrzym wśród gigantów. Stalowa, niszczycielska siła pod falami, największa nadzieja ludzkości na powstrzymanie nadchodzącej fali Aniołów Ciemności. Serce Madison zabiło szybciej. Zauważyła
rząd
lotniskowców
oraz
okrętów
bojowych
rozciągający się w dal pośród wielkich, niebieskich fal oceanu. Zmobilizowano całą flotę. Anielica wiedziała, że Chińczycy i Rosjanie wysłali wsparcie, ale nie było wiadomo, czy dotrą na czas. Helikopter zwrócił się ku na pokładowi lotniskowca, a Maddy złapała za pasek stabilizujący. Kiedy dotknęli podłoża, maszyna zadrżała gwałtownie na skutek tego kontaktu. Umundurowany marynarz zanurkował w wywołanej przez obracające się śmigła wichurze i pomógł dziewczynie wysiąść z helikoptera. Chwycił jej torbę i dał pilotowi sygnał ręką, a ten powoli uniósł samolot z pokładu. Maddy ukryła włosy pod kapturem bluzy, żeby powstrzymać je przed rozwianiem dookoła twarzy. Ściskając jej łokieć jedną ręką, marynarz poprowadził ją po schodach do względnie cichego mostku. Po drodze Madison napotkała wlepione w nią spojrzenia żeglarzy oraz personelu wojskowego i użyła całych sił, aby utrzymać głowę wysoko uniesioną. Kapitan czekał na mostku. Miał około pięćdziesięciu pięciu lat, przenikliwe oczy i był solidnej budowy ciała. Jego mundur w kolorze
khaki został nienagannie wyprasowany, a buty odbijały jasne i ciepłe światło słoneczne sączące się przez okno mostku. Marynarz stuknął obcasami i zasalutował. - Kapitanie Blake, oto Madison Montgomery Godright, sir! - Hmm… – Szeregowiec popchnął ją lekko, patrząc na nią z ukosa. Maddy otrzymała wskazówkę i zawstydzona uniosła dłoń, żeby mu zasalutować, zanim zdążyłby ją odesłać. - Nie potrzeba tutaj formalności, panno Montgomery. – Mężczyzna miał południowy akcent, który natychmiast sprawił, iż dziewczyna poczuła się swobodniej. – Możesz się oddalić. – Skinął głową na marynarza obok niej, który szybko zasalutował i odszedł. - Wiem wszystko na temat twojej reputacji, młoda damo. Cóż, dzięki mojej córce. Kiedy dostałem telefon od wielkiego człowieka, że zabieramy cię na pokład w celu skoordynowania naszych sił na linii frontu, byłem lekko zaskoczony – rzekł kapitan Blake. – Nie jestem co do tego pewien, ale skoro twierdzą, że pomożesz, to do cholery, jestem gotów spróbować. Zrobię wszystko, byle powstrzymać te demoniczne bękarty. - Nie chcę składać żadnych obietnic, kapitanie – przyznała Maddy. – Jednak spróbuję. To wszystko, co mogę zrobić. - Brzmisz, jakbyś miała odrobinę odwagi. Będziesz jej potrzebować. Madison skinęła głową. Kapitan Blake wskazał na stojącego za drzwiami marynarza. - Ten śliczny oficer pokaże ci twoje kwatery – powiedział. – Jakieś pytania?
Maddy miała ich około miliona i jeszcze jedno, lecz nie mogli czekać. - Nie, sir – odparła, salutując. Kapitan uśmiechnął się. - Wiesz, technicznie rzecz biorąc, powinienem ci zasalutować. Uniósł dłoń do skroni i pozdrowił ją szybko. Dziewczyna zaczerwieniła się ponownie i odeszła z czekającym na nią oficerem. Ponieważ Madison była zarówno gościem, jak i oficerem, otrzymała własną kabinę. Po obejrzeniu kwater zwerbowanych marynarzy była za nią bardziej niż wdzięczna. Niczym sardynki wypełniali ogromny pokój z kojami, które znajdowały się wszędzie. Anielica przewiesiła torbę na poręczy niezajętej, górnej pryczy – wielki luksus na okręcie wojennym. Właśnie wtedy usłyszała pukanie do drzwi i znajomy głos. - Maddy? Tom. Zanim się zorientowała, stała owinięta w jego uścisku, przytulając się do niego błogo. - Nic ci nie jest – wyszeptała, a jej głos zadrżał z ulgi. - Złożyłem obietnicę, czyż nie? Madison usłyszała przez materiał munduru Toma stały rytm jego bijącego serca. Pilot sięgnął dłonią w dół, aby delikatnie pogładzić jej włosy. - Trudno mi uwierzyć, że naprawdę tutaj jesteś – powiedział. – Maddy, myślałem o tobie… – Jego głos osiągnął szczyt emocji, starał się nad nim zapanować.
- Cii. Porozmawiamy o tym później. - Przepraszam. Jestem trochę nieobecny. Straciliśmy kilku chłopaków podczas pierwszego ataku. Wszyscy dobrzy, część z nich była moimi przyjaciółmi. - Tom, tak mi przykro… - Nie wiem, jak długo wytrzymamy. – Do głosu pilota wkradła się ciemność, której Maddy wcześniej nie słyszała. - Nie mów tak – poleciła, prostując się i patrząc mu prosto w oczy. Chociaż minęło zaledwie kilka dni, coś w Tomie uległo zmianie. Jego oczy przybrały głębszy odcień i spoważniały, jakby ujrzały coś, czego nigdy nie powinny zobaczyć. Miał wychudzoną twarz i Madison zastanawiała się, kiedy ostatnio spał. Mężczyzna odwrócił się ku niej i napotkał zmartwione spojrzenie ukochanej. - Masz rację – rzekł. – O czym ja w ogóle mówię? Z tobą tutaj i teraz mamy przewagę. Zobaczymy ich nadejście, zanim w ogóle będą o nim wiedzieć. - Nie zapominaj, że tuż przede mną stoi najlepszy pilot marynarki wojennej. Nie mów mi, iż otrzymałeś te wszystkie nagrody za nic. Tom zaśmiał się, co ogrzało serce Maddy, które naprawdę potrzebowało czegoś ciepłego. Sama miała ogromne wątpliwości co do swoich zdolności utrzymania ich o krok przed demonami, lecz jeśli optymizm wywoływał w pilocie dobry nastrój, a ją powstrzymywał przed popadnięciem w rozpacz, ręce w dół – wygrywała pełna nadziei postawa.
- Kocham cię, Maddy. – Oczy Toma rozszerzyły się, gdy to mówił. Dziewczyna nigdy nie widziała go takiego… wrażliwego. Pochyliła się i pocałowała go delikatnie, a on przyciągnął ją bliżej, ich usta naciskały na siebie mocniej, intensywniej. Madison poczuła lekki zawrót głowy. - Ktoś może nas zobaczyć – powiedziała. - Nie dbam o to. Kontynuowali pocałunek zatraceni w chwili. W końcu ich usta rozdzieliły się i Anielica wtuliła twarz w jego klatkę piersiową. - Maddy… ty płaczesz. Szybko otarła łzy. - Przepraszam. - Nie rób tego. Tom spojrzał na nią, a na jego przystojnej twarzy pojawił się cień uśmiechu. - Pozbądźmy się tych cywilnych ubrań i ubierzmy coś nieco bardziej… specjalnego. - Specjalnego? – spytała Maddy. - Chodź za mną. * Madison spojrzała niepewnie na swoje odbicie w dużym lustrze sięgającym od sufitu do podłogi. Strój kelnerki, sukienki od projektantów, szata Stróża, a teraz… to? Tom uśmiechnął się z uznaniem.
- Pasuje idealnie. Dopasowany mundur lotniczy został stworzony specjalnie dla Maddy. Zamiast normalnego oliwkowo-zielonego kombinezonu, jej był granatowy, żeby wyróżniała się spośród reszty załogi oraz pilotów. Specjalne, otoczone Kevlarem szczeliny na plecach pozwalały jej skrzydłom na swobodne wysuwanie i wsuwanie się, a także idealnie ochraniały otwory. Na prawym ramieniu wyszyto amerykańską flagę, a po lewej stronie logo Globalnej Komisji Anielskiej. Wykończenie stanowiły lotnicze skrzydła z brązu od Toma. - Naprawdę świetnie wyglądasz – powiedział. - Tak myślisz? Jest wygodny, ale mimo to… Ćwiczyłeś tak dużo, że zasłużyłeś sobie na prawo noszenia munduru pilota. Czy nie wyglądam jak oszustka? - Maddy, uczyłaś się ode mnie, pamiętasz? Według ciebie jestem najlepszy, a to oznacza, że ty jesteś prawie najlepsza. Anielica cieszyła się, widząc żartującego Toma. - Teraz twoje skrzydła naprawdę ci pasują, poruczniku dowódco. - Nadal nie mogę uwierzyć, że nadali mi ten tytuł. - A jak mieliby cię nazywać? Panienko? Do diabła, nie. Pomagasz dowodzić naszymi siłami, Maddy. I wiesz co? Przewyższasz mnie rangą. Możesz mi rozkazywać! Właściwie to nieco perwersyjne… - Poruczniku, jesteś bezczelny! Dobrze było się trochę pośmiać. Minęło tyle czasu. - Wiesz, pozostali chłopacy będą chcieli od ciebie autografy. Mogę okazać się zazdrośnikiem.
- Nie martw się o innych chłopaków – powiedziała żartobliwie Maddy. Lecz nagle Tom spojrzał na nią niepewnie. Czy powiedziała coś złego? - O co chodzi? – spytała. - O nic… – Pilot zwrócił spochmurniałą twarz w stronę oceanu. Inni chłopacy. Jego przyjaciele. Myślał o mężczyznach, którzy zginęli w atakach. Ponownie spojrzał na Madison, a jego twarz złagodniała. - Mówiłem ci już, jak bardzo cieszę się, że tutaj jesteś? - Tylko kilka razy. - W takim razie mówię to po raz kolejny. * Tom odprowadzał Maddy do jej kabiny, kiedy mijali rannego marynarza wynoszonego na noszach z izby chorych. Połowę jego ciała pokrywały bandaże, a lewe ramię mężczyzny amputowano. Tom zasalutował mu, a on odwzajemnił gest ze znaczącym spojrzeniem. Widmowy wyraz w jednym, niezakrytym oku marynarza mówił wszystko. Madison mogłaby przysiąc, że widział coś strasznego, coś co przerastało jego stan zdrowia. Ale dostrzegła w jego oku coś jeszcze, gdy przechodzili obok. Uznanie. I mały strzęp nadziei.
Rozdział 17 W solarium panowała niezwykle przyjemna atmosfera, chociaż Jacks nie miał pojęcia dlaczego miałoby być inaczej. Wszystko utrzymywano pod stałą kontrolą, począwszy od temperatury, poprzez przepływ powietrza, aż do fauny i flory. Mimo to dzisiejszy dzień był jakiś… ładniejszy. Gabriel i Jackson spacerowali po ścieżce otoczonej niskimi drzewami wiśniowymi znajdującej na odległym, wschodnim krańcu krytych ogrodów. Zwykle kilku elegancko odzianych asystentów Prawdziwego Nieśmiertelnego czekało tam w ciszy na jego rozkazy, jednak dziś Gabriel odesłał ich. Chciał omówić coś z Jacksem. Na osobności. Chłopak próbował skupić się na obecnej sytuacji, ale nadal był wzburzony po tym, co stało się z Emily. Jak mógł pozwolić sobie posunąć się tak daleko? Wracał z niepokojącej konwersacji z Sylvestrem, a gdzieś tam czaiła się gotowa do skoku Australijka. Tak się dzieje, kiedy opuszczasz swoje osłony, pomyślał Jacks, oczyszczając myśli i skupiając całą uwagę na Gabrielu. Przeszli po kamiennym moście i zatrzymali się przy ławce. Archanioł przybrał chłodny, poważny wyraz twarzy. Sięgnął pod szatę i wyciągnął kopertę, którą położył pomiędzy nim a Godspeedem. - Jackson, jak wiesz, walczyłem u boku twojego ojca w pierwszej erze Kłopotów. W tym czasie po obu stronach popełniano zbrodnie. Przelano zbyt wiele anielskiej krwi. Nie chciałbym, aby stało się to
ponownie. Jednakże podjąłem wtedy trudną decyzję, że jeśli niewielka ilość przelanej krwi ocali tysiące innych istnień, wtedy ta krew musi zostać przelana. Dla większego dobra, dla Aniołów. Musisz zrozumieć, dlaczego tak jest. Wiedz, iż żadnej decyzji nie podejmuje się łatwo. Jackson skinął cicho głową, myśląc o stuleciach, które Gabriel przeżył na chronieniu Aniołów najlepiej, jak mógł. Jak to jest? Jak to jest doświadczyć tak ogromnego rozlewu krwi? Gabriel postukał lekko kopertę palcami. - Otwórz ją. Jacks sięgnął w dół ze złym przeczuciem. Odpiął mosiężny lak, otworzył zawiniątko, sięgnął do środka i wyciągnął błyszczące zdjęcie. Panika i wstrząs rozeszły się po jego kręgosłupie i czaszce, gdy ujrzał fotografię detektywa Sylvestra. Z Louisem Kreuzem. Kreuz był zdrajcą. - Zakładam, że znasz obu mężczyzn? - Tak, sir. Jackson nie wspomniał Gabrielowi o niezapowiedzianej wizycie Sylvestra, lecz Archanioł wiedział, iż tych dwoje pracowało wspólnie w przeszłości. - Zdjęcie zostało zrobione zaledwie kilka dni temu – powiedział przewodniczący Rady. – Czy zdajesz sobie sprawę z tego, że detektyw Sylvester prowadzi w mieście anty-anielską organizację? - Słyszałem coś na ten temat. - W takim razie pewnie zastanawiasz się, co robił z nim jeden z naszym najbardziej cenionych Aniołów, głowa naszego programu
szkoleniowego na Stróża. Poza sanktuarium. Czy nie wydaje ci się to nieco dziwne, Jackson? Anioł skinął głową. - To prawda, sir. - To poważne naruszenie. Wyobraź sobie powierzanie komuś najważniejszych informacji i odkrycie, że przez cały ten czas był zdrajcą. Tuż pod naszymi nosami. Teraz stanowi poważne zagrożenie dla każdego z nas. Nasze bezpieczeństwo zostało naruszone. Trzeba go powstrzymać, zanim wydarzy się coś jeszcze. To wojna, w której walczymy. I musimy zwyciężyć. – Gabriel spojrzał ostrożnie na Jacksona. – A kiedy powstrzymamy jego… powstrzymamy detektywa. Rozumiesz, o co cię proszę? - Tak, sir – odparł Jacks. Jego żołądek zacisnął się, a endorfiny odpłynęły z krwi. – Rozumiem. - Dobrze. Wiem, że to może być dla ciebie trudne. – Gabriel położył delikatnie dłoń na ramieniu chłopaka. – Ale musimy czynić naszą powinność. Jacks napotkał jego wzrok i skinął głową bez mrugnięcia okiem.
Rozdział 18 Detektyw Sylvester siedział ze splecionymi rękami i odpoczywał na zużytej, drewnianej ławce kościelnej. Jego skryte za okularami z drucianymi oprawkami oczy krążyły po ciemnym sanktuarium Kościoła Katolickiego Najświętszego Sakramentu. O tej godzinie był w pustej katedrze jedynym parafianinem. W pobliżu ołtarza migotało kilka
świec
oświetlających
łuki
sklepienia.
Delikatna,
żółto-
pomarańczowa poświata tańczyła na witrażach wychodzących na czarne niczym smoła miasto. Sylvester próbował się modlić. Minęło trochę czasu i czuł w sercu blokadę, gdy tak tam siedział. Ale kontynuował. Musiał. Nie wiedział, co robić. Louis Kreuz zaginął kilka godzin wcześniej. Przegapił nocną schadzkę. Chociaż miał wiele spraw na głowie, nie był zapominalski. Nie był też niedbały. Cały ruch oporu czekał z zapartym tchem na jakiekolwiek informacje, lecz jak dotąd żadne nie nadeszły. Sylvester miał złe przeczucia. Pomimo ciepłego światła świec, w powietrzu przestronnej katedry unosił się chłód. Detektyw zakaszlał lekko, wywołując w komnacie echo. Po raz kolejny zastanawiał się, co mógł zrobić inaczej, żeby temu zapobiec. Dręczył swój mózg, próbując myśleć o tym, czy przeoczyli jakieś środki bezpieczeństwa, czy spartaczyli plan awaryjny, dopóki nie zalała go fala winy wobec dziewczyny, której przed wieloma laty nie zdążył ocalić.
Najgorsze w tym wszystkim było to, że Sylvester wiedział, iż to bez sensu. Nigdy nie znajdzie odpowiedzi. Jednak teraz, kiedy siedział w ławkach, które tak dobrze znał, naszło go inne uczucie. Potrzebował rozliczyć się w jakiś sposób z Bogiem. I to szybko. Potrzebował rozgrzeszenia. Złączył ciasno dłonie i skłonił głowę. Właśnie wtedy stare drzwi kościoła otworzyły się skrzypieniem, a podmuch wiatru sprawił, że świecie na ołtarzu zamigotały. Kapłan wyszedł dawno temu i miał nie wracać tej nocy. Ciało klęczącego detektywa przeszyło dziwne uczucie. Czy to osąd? A może śmierć? Zwrócił oczy ku drzwiom kościoła. W progu stała ciemna sylwetka. Wrota zamknęły się z głośnym trzaskiem i Sylvester wiedział, iż byli sami. - Tak myślałem, że cię tutaj znajdę – odezwał się gość. - To ty? - Tak. To ja.
Rozdział 19 Maddy stała na pokładzie i obserwowała wschodzące słońce, które pełzało ku Miastu Aniołów. Fioletowo-różowe chmury mieniły się na horyzoncie, a pasma złotego światła rozchodziły się po niebie. Dziewczyna spojrzała na wodę i poczuła zawroty głowy. Setki stóp poniżej ciemny Pacyfik pienił się, uderzając o burtę ogromnego okrętu. Maddy nie mogła spać. Znowu miała koszmar. Tym razem bardziej żywy niż te wcześniejsze, a także z pewną niepokojącą zmianą. Zamiast na autostradzie numer sto jeden, znajdowała się na lotniskowcu. Miała sparaliżowane nogi, a nad nią górował wielki Anioł Ciemności – dwukrotnie większy niż ten, którego widziała. Jego oczy tliły się najczystszą nienawiścią. Czy był przywódcą demonów Sylvestra? Tom również tam był, lecz zdawał się oddalać za każdym razem, gdy Madison chciała go chwycić. I chociaż nie widziała go, wyczuwała także obecność Jacksa. Obudziła się z niemym krzykiem dokładnie wtedy, kiedy demon zbliżył się do niej. Zrywając się, żeby zaczerpnąć powietrza, uderzyła głową w górną pryczę. Maddy usłyszała czyjeś kroki na pokładzie lotniskowca. Obróciła się i napotkała miłą niespodziankę. - Zrywasz się z kogutami? – spytał Tom. Dziewczyna uśmiechnęła się. - Chciałam zobaczyć wschód słońca – skłamała, nie chcąc wciągać go w makabryczny koszmar. Pilot stanął za nią i ostrożnie objął ją rękoma w talii.
- Wszystko w porządku – dodała. Dlaczego Tom był taki ostrożny? Maddy wiedziała, że musi coś zrobić, aby go uspokoić, dlatego też przez chwilę udawali, że to normalny dzień, a oni byli po prostu szczęśliwą parą dzielącą się pierwszymi porannymi promieniami światła. Anielica odchyliła się mocniej w silnych ramionach Toma i pozwoliła mu trzymać się mocniej. Odwróciła się i przytuliła do jego piersi, delikatnie zaciskając usta, żeby złożyć cichy pocałunek na ramieniu mężczyzny. Stali tak w ciszy, a jedynym dźwiękiem były ich oddechy oraz rozbijające się poniżej fale. Dlaczego więc Maddy czuła się przerażona? Odczuwała strach, ale także bezpieczeństwo. Może naprawdę podjęła dobrą decyzję. - Powinnam się przygotować – rzekła. – Wkrótce będą mnie potrzebować. * Madison stała na pokładzie w swoim dopasowanym stroju lotniczym, a bryza rozwiewała jej włosy. Nadszedł czas, żeby zaczęła pracę. O godzinie siódmej w pomieszczeniu kontrolnym miało odbyć się zebranie, a ona chciała być rześka, bystra i uważna. Wewnątrz wisiały tuziny ekranów komputerowych, które wyświetlały zielone mapy. Na środku każdej z nich zaznaczono wir wodny demonów. Maddy dostrzegła drobne, cyfrowe półksiężyce
reprezentujące lotniskowce oraz okręty bojowe poruszające się po monitorach w czasie rzeczywistym. - W porządku, w porządku, uspokójcie się – powiedział kapitan Blake, kiedy piloci wchodzili do środka, hałasując. Przeznaczył dla niej miejsce obok siebie, co sprawiło, że Anielica po raz kolejny poczuła się jak oszustka. Mężczyzna odchrząknął. - Musimy omówić pewną sprawę. Od sześciu dni toczymy wojnę i nie poczyniliśmy żadnych postępów, dlatego przejdę do sedna. Błądzimy po omacku. Nie wiemy, gdzie demony uderzą następnym razem. Każdy szybowiec wysłany do monitorowania sytuacji został zniszczony. Obecnie Anioły Ciemności patrolują szeroki obszar o promieniu około dwóch mil, zdejmując wszystkie nasze wysoko latające drony. Polegamy więc na satelitach, jednak demony odkryły także to i znalazły sposób na zakłócanie sygnałów. Nie możemy uzyskać wyraźnego obrazu. Jedna rzecz jest cholernie pewna: wir wodny rośnie. W ciągu ostatnich dwudziestu czterech godzin aktywność sejsmiczna na tym obszarze wzmocniła się. Naukowcy przewidują, że w ciągu najbliższych dwunastu do dwudziestu czterech godzin będziemy świadkami jakiś działań. Z powodu reakcji pilotów na wieści w pomieszczeniu wybuchł gwar. - Spokój, spokój – kontynuował kapitan. – Nie możemy dać się zaskoczyć jak poprzednio. Musimy uderzyć, zanim zrobi to wróg. Właśnie dlatego przybyła porucznik dowódca Madison Montgomery
Godright, którą wyznaczył prezydent Linden. Ma pomóc naszym siłom frontowym uzyskać przewagę. Maddy ujrzała ponure twarze i usłyszała wypełniające cały pokój jęki. Zaczerwieniła się lekko, próbując utrzymać odważny wyraz twarzy, podczas gdy piloci odwracali się, by na nią spojrzeć. - Wiem, że wielu z was może mieć osobiste poglądy na temat Nieśmiertelnych, szczególnie teraz. Jednak dziś rozkazuję wam pozostawić je za drzwiami. Chcę, żebyście zapamiętali, iż porucznik dowódca Madison Montgomery Godright jest po naszej stronie. Zawsze była. Dlatego odłóżcie na bok wszelkie uprzedzenia i pozwólcie sobie pomóc. Musimy jej zaufać. Może okazać się naszą najlepszą nadzieją. Kapitan odwrócił się ku Maddy, dając jej znać, aby wstała. - Możesz przejąć, poruczniku dowódco. - Ja… Anielica przyglądała się wszystkim oczom w pomieszczeniu, większość odwzajemniła spojrzenie z nieufnością. Poczuła panikę i przypomniała sobie, jak czuła się za pierwszym razem na czerwonym dywanie podczas imprezy Aniołów. Wszystkie te oczekujące twarze, nie wszystkie przyjazne. W końcu namierzyła Toma kiwającego uspokajająco głową i mówiącego bezgłośnie: „Potrafisz to zrobić.” Maddy wzięła wdech, myśląc o tym, czego Susan Archson nauczyła ją o koncentracji i panowaniu nad sytuacją mimo zdenerwowania. Rozejrzała się po pomieszczeniu i zniosła każde podejrzliwe spojrzenie z czystą gracją.
- Wiem, że większość z was zastanawia się: czego ta dziewczyna może nas nauczyć? Macie rację. Nie nauczę was wiele. Macie za sobą lata wojskowego szkolenia, a ja jestem tylko Aniołem. Cóż, Półaniołem. A dla większości z was pewnie dzieckiem. – Zamilkła, aby dać swoim słowom wsiąknąć. – Wiem o waszych poprzednich stratach. O przyjaciołach, którzy zginęli, walcząc w czasie pierwszej fali ataków. Oczywiście w chwili, kiedy Madison powinna skupić się najbardziej, pomyślała o Jacksonie – Aniele, którego straciła. - Wiem, jak to jest stracić kogoś, o kogo się troszczycie – kontynuowała,
unikając skonfundowanego wzroku Toma.
Czy
wiedział, o kim mówiła? – Rozumiem. Chcecie zemsty. I właśnie tego chcą demony. Mogą żywić się waszym gniewem. Liczą na to, że przepełnieni smutkiem popełnicie błędy. A jeśli popełnimy ich zbyt wiele, wygrają. Sieją chaos, złość i nienawiść, żeby uczynić swoją pracę jeszcze łatwiejszą. Nie możemy na to pozwolić. Wszyscy znosimy ból utraty kogoś. Nie możemy pozwolić, żeby nami zawładnął, ponieważ w tym momencie już wygrali. Wiem, że tak naprawdę nie jestem jedną z was. Nie wiem jak latać F-18. Nie znam różnic pomiędzy jednym pociskiem
a
drugim.
Jednak,
jak
powiedział
kapitan,
mogę
przewiedzieć, kiedy i skąd nadejdą demony. Nie znam się na strategiach ani metodach ataku. To dlatego wy wszyscy tu jesteście. Lecz mogę pomoc skoordynować siły, abyśmy mogli zaatakować ich, zanim zyskają szansę na zaatakowanie nas. Chcę tylko pomóc. – Maddy zamilkła i rozejrzała się po pomieszczeniu, upewniając się, iż napotka spojrzenie każdego pilota i pokaże swoją szczerość. – Mam nadzieję, że mi na to pozwolicie.
Gdy usiadła, zobaczyła ogrom pochlebnych skinień głowami oraz uśmiechniętego Toma unoszącego kciuki w górę. Cóż, przynajmniej nie rozbiła się i nie spłonęła. * Po zebraniu Tom i Maddy udali się pod pokład. Dziewczyna czuła rozprzestrzeniającą się w jej ciele adrenalinę po tym, jak zmierzyła się z grupą sceptycznych pilotów i przetrwała. - Byłaś świetna – powiedział Tom. – Wygrałaś. Madison próbowała uśmiechnąć się pewnie. Lecz wcale się tak nie czuła. Każdy pokładał w niej tyle nadziei, więcej niż ona sama. A jeśli nie zobaczy nadejścia demonów? Jeśli to wszystko było częścią wielkiego żartu: ubranie ją w mundur lotniczy, nadanie ważnego tytułu, a potem nagły atak Aniołów Ciemności, o którym nawet nie będzie miała pojęcia? Wiedziała, że tonęła w wirze negatywnych myśli i powinna skupić się na swoim zadaniu. Ale wciąż nie potrafiła się otrząsnąć. - Maddy, nie masz się czym przejmować – rzekł Tom, jakby wyczuł jej brak wiary w siebie. – Jesteś wspaniała. Wszyscy jesteśmy wdzięczni za twoją pomoc. Czy nie zdajesz sobie sprawy, co oznacza posiadanie dodatkowego czasu? To kluczowa sprawa. Różnica pomiędzy życiem a... Pomiędzy wygraną a przegraną. Madison skinęła nieprzekonująco głową i spowolniła na końcu wąskiego korytarza, gdzie znajdowała się jej kabina.
Kiedy dotarli do drzwi, poczuła nagły ucisk w żołądku. Nie do końca przeczucie. Co to było? Zostało tam, spoczywało w jej brzuchu. Niepokój dziewczyny nasilił się, ponieważ lotniskowiec przechylił się delikatnie na falach. Jej
myśli
przeciął
nieoczekiwany
przebłysk.
Obraz.
Zniekształcona wiadomość. Ciemne skrzydło zasłaniające słońce. - Co się stało? – spytał Tom, przyglądając się twarzy ukochanej, która straciła kolor i przybrała blady, woskowy odcień. - Nadchodzą – odparła Maddy bez tchu. Nagle na lotniskowcu rozległ się alarm. Anielica zaklęła pod nosem. Czy naprawdę była taka dobra? - Spóźniłam się! – przekrzyczała desperacko alarm. Ruszyła biegiem w dół korytarza, po czym zatrzymała się i spojrzała na Toma. Pilot przyłożył dłoń do ust i posłał ją ku Maddy, która ze łzami w oczach złapała pocałunek i przyłożyła go do serca. Ze wszystkich stron gramolili się marynarze i oboje zniknęli pośród chaosu przygotowań. Tom pognał do pomieszczenia przygotowawczego dla pilotów, a Madison na mostek. Wspinała się po metalowych schodach, które brzęczały w zetknięciu z jej stopami. Skręciła, chwytając się metalowej poręczy i biorąc po trzy stopnie na raz. W
pomieszczeniu
kontrolnym
panował
szał.
Ludzie
wykrzykiwali współrzędne, biegając dookoła, a radary skrzeczały. - Gdzieś ty, do diabła, była? – zawołał kapitan Blake. – Miałaś przewidzieć ich nadejście! - Wi… Widziałam! – odgryzła się Maddy .
- Ale nie w porę. Zostaliśmy przyłapani ze spuszczonymi majtkami. Będziemy mieli szczęście, jeśli wystrzelimy w niebo przynajmniej jednego ptaszka, zanim nas dosięgną! - Ja… - Zejdź mi z drogi! – powiedział wściekły mężczyzna, sięgając ku radiu po mikrofon. – Chociaż tyle możesz zrobić. Zaczął wykrzykiwać rozkazy przez interkom, a oficerowie biegali wokół szaleńczo. Maddy zobaczyła wynurzającego się spod pokładu Toma. Biegł do swojego myśliwca, trzymając biały kask w jednej ręce i zapinając mundur lotniczy drugą. Z otworów hydraulicznych opanowanego chaosem pokładu lotniskowca uchodziły strugi pary. Madison spojrzała na horyzont, jednak nic nie dostrzegła. Radar pokazywał wyraźną i poruszającą się w ich stronę linię bojową. Kwestia zaledwie minuty lub dwóch. Jak mogła tak żałośnie zawalić już teraz? Dlaczego w ogóle ją tutaj przysłali? Nie była żołnierzem, nieważne co mówili inni. Może nawet pogorszyła sprawy, ponieważ ludzie uważali, że mogą na nią liczyć. Okazało się, że mogą liczyć na mnie w sprawie zrobienia większego bałaganu, pomyślała. Na pokładzie lotniskowca wybuchł ogłuszający huk, gdy F-18 wystrzelił w niebo. - Przynajmniej mamy jednego myśliwca w powietrzu – powiedział kapitan, chwytając mikrofon. – Wzniećcie piekło. Linia demonów na radarze przesunęła się gwałtownie. W radiu rozległ się krzyk pochodzący z jednego z okrętów bojowych.
- Otaczają nas! Otaczają nas od południa! Mayday! Mayday! - Co się, do cholery, dzieje? – krzyczał na Maddy jeden mężczyzn od radaru. - To jest to! To jest to! Madison spojrzała na horyzont, a na jej czole utworzyły się krople potu. Dlaczego ich nie wyczuwała? Przed pierwszą falą demonów została prawie przybita do ziemi przez swoje przeczucie. Czy jakimś cudem zorientowali się, jak jej uniknąć? - Wieża, wszędzie są zmory! Wszędzie! – trzeszczał spanikowany głos z odrzutowca. – Nie potrafię ich nawet zliczyć. Są na całym radarze. - Stój! Stój! Stój! – krzyczał kapitan. – Poczekaj, aż będziesz miał czysty obraz, a my zdejmiemy blokadę. Maddy mogłaby przysiąc, że kapitan próbował trzymać głos na wodzy. Każdy na mostku zamarł w oczekiwaniu na pełną formację demonów gotową zniszczyć ich wszystkich. Nagle na horyzoncie pojawiła się czarna linia wyłaniających się zza kosmatej chmury Aniołów Ciemności. Tak blisko. Ciemne na tle nieba sylwetki mknęły nieuchronnie w kierunku lotniskowca oraz pozostałych statków. Maddy zrobiło się niedobrze. Czarne kształty na jasnym niebie stawały się coraz wyraźniejsze. Poruszały się groźnie ku nim, nabierając prędkości. Na czoło faceta od radaru wystąpił zimny pot. - Są wszędzie!
Zacienione skrzydła zasłaniały prawie całe słońce, zmierzając ku nim z napawającą lękiem pewnością. Tego momentu obawiali się wszyscy. Nadchodziła Ciemność. - Przygotujcie się na otwarcie ognia na wroga – powiedział kapitan. - Odblokowaliśmy pociski – odparł pilot z odrzutowca. – Włączamy za trzy, dwa… Maddy szarpnęła się niczym rażona prądem. Z całej siły odepchnęła kapitana i wyrwała mikrofon z jego rąk. - Wstrzymać ogień! To bezpośredni rozkaz! – zawołała. Osunęła się na podłogę z cieknącymi po twarzy łzami, całkowicie przytłoczona tym, co ujrzała. Oszołomiony mężczyzna podnosił się z podłogi, gapiąc się na nią z niedowierzaniem i wściekłością. - Musicie mi zaufać – powiedziała Madison ze szlochem. Kapitan spojrzał na horyzont, demony zbliżały się coraz bardziej. Podczas szamotaniny mikrofon upadł na podłogę i poturlał się na drugą stronę pomieszczenia. I tak było za późno. Obserwował wyłaniających się zza chmur wysłanników śmierci. Przeżegnał się. To koniec. Maddy otarła łzy z policzków i wyjrzała przez okno. Rozpoznała opływowe kształty skrzydeł. To nie demony. To Aniołowie. Prowadził ich Jackson Godspeed. - Jacks – wyszeptała dziewczyna, wciąż dysząc na podłodze. Nagle wybudziła się ze stanu oszołomienia. – To Aniołowie. Aniołowie! Przybyli nam pomóc, a nie nas atakować!
Kapitan spojrzał na nią i postanowił jej zaufać. Spanikowani marynarze gramolili się na pokładzie lotniskowca w poszukiwaniu swoich broni, a Aniołowie zbliżali się do okrętu. - Wtrzymać ogień! Cholera, opuście broń! – krzyczał kapitan. Na czele formacji znajdował się Jackson, który wylądował jako pierwszy. Jego składające się, cybernetyczne skrzydła były wyraźnie większe od pozostałych i lśniły niebieskim blaskiem w porannym słońcu. W jednej ręce trzymał duży, połyskujący miecz. Maddy widziała je, gdy Aniołowie zeszli na dach wieży biblioteki i walczyli z demonami. Jacks uniósł ostrze na znak pokoju, a za nim zaczęło opadać z gracją więcej Aniołów Wojny, każdy z mieczem. Pośród nich byli Mitch, Steven Churchson, a nawet chłopak Vivian Holycross, Julien Santé. Maddy zeszła po schodach, a młody Godspeed spojrzał na nią. Nawet nie zauważyła, że Tom wylądował, dopóki nie wysiadł z kabiny swojego odrzutowca, ściągając maskę tlenową. Oszołomiony patrzył na Jacksona i Aniołów, a następnie na nią. Kolana Madison trzęsły się, kiedy schodziła z mostku, wahając się pod emocjonalnym ciężarem wszystkiego, co się wydarzyło. Jacks przybył. Oczywiście, że tak.
Rozdział 20 Maddy zakręciło się w głowie z powodu szoku wywołanego przybycia Jacksona. Zaledwie chwilę wcześniej cała grupa bojowa przygotowywała się na nadejście demonów, a teraz każdy stał w ciszy zdziwiony widokiem czterdziestu Aniołów Wojny na lotniskowcu. Od trzymanych przez nich mieczy odbijał się wyrazisty blask, a idealni Nieśmiertelni wyglądali pokaźnie w swoich czarnych, wojennych zbrojach. Jacks zwrócił swoje bladoniebieskie oczy na Madison. Dziewczyna myślała, że ciemne skrzydło widziane przez ułamek sekundy w wizji należało do demona, ale oczywiście powinna wiedzieć lepiej. Było to nowe, zacienione na tle słońca skrzydło Jacksona. Maddy zrobiła kilka kroków w kierunku kabiny załogi, gdzie wylądowali Aniołowie, jednak musiała zatrzymać się na chwilę i złapać barierki. Wirowało jej w głowie. Jacks przybył ją ocalić. Tak jak zawsze. Tom wyskoczył z otwartego kokpitu, rzucając swój hełm stojącym obok członkom załogi. Maddy pokonała resztę drogi na pokład i zbliżyła się do Jacksa. Pilot powstrzymał ją przed tym, stając między nimi. - Co tutaj robicie? – spytał gorzko. – Czy nie wyrządziliście już wystarczających szkód? Wracajcie do dziury, w której ukrywa się wasz rodzaj i zostawcie nas losowi. - Nie przybyłem tutaj, żeby rozmawiać z tobą – odparł Jackson, próbując stłumić swój gniew. - To jakaś anielska sztuczka.
Tom podszedł bliżej Anioła i spojrzał mu w oczy. Mierzyli się wzrokiem. Po ciele Jacksa zdawał się spływać lekki dreszcz. - Czy to nie prawda, Godspeed? Co zamierzasz zrobić tym razem? - Tom! – Maddy pociągnęła go za ramię, próbując stanąć pomiędzy nimi. – Uspokój się! - Nie przybyłem tutaj z tobą walczyć. Przybyłem pomóc – powiedział Jacks, jego nozdrza falowały. Madison nadal próbowała ich rozdzielić, bezskutecznie. – Ale zrobię to, jeśli będę musiał. Mam na myśli walkę z tobą. Z przyjemnością. - A ja będę szczęśliwy, brudząc swoje ręce w anielskiej krwi! - Proszę! – krzyczała Maddy, odsuwając ich z dala od siebie. Kapitan Blake zainterweniował i pomógł odciągnąć Toma, a Mitch zbliżył się do Jacksona i położył mu rękę na ramieniu. - Powiedzieli, że są tutaj, aby nam pomóc! – wtrąciła dziewczyna. - Powinieneś być odrobinę przyjaźniejszy, jeśli zdajesz sobie sprawę z niebezpieczeństwa w jakim znaleźli się ci Aniołowie, przybywając tutaj – dodał Jacks. - Chorąży, zabierzcie porucznika na dół i ostudźcie go! – zawołał kapitan do jednego z marynarzy, po czym odwrócił się do Anioła. – A Ty, Godspeed, tak? Masz trzydzieści sekund na wyjaśnienie, co ty i twoi ludzie robicie na moim pokładzie bez uprzedniego pozwolenia. Z szeregu wystąpił Mitch. - Ja mogę to zrobić, sir – odparł, mrugając do przyjaciela. – Jesteśmy tutaj, żeby zabić kilka demonów. *
Załoga pokazała Aniołom ich tymczasowe kwatery mieszkalne. Gdy wszyscy zaczęli usuwać się z pokładu, Jacks złapał Maddy w jednym z korytarzy poziom niżej. Dziewczyna robiła co w jej mocy, by unikać jego wzroku, od kiedy tylko Nieśmiertelni przybyli. - Muszę z tobą porozmawiać – powiedział chłopak, łapiąc ją za nadgarstek. - Och, Jacks… – Madison spojrzała ponad ramieniem za Tomem. – Nie wiem. - No dalej. - Złożyłam obietnicę. - Obietnicę jemu. A co z obietnicami wobec mnie? - Dotrzymałam wszystkich, które ci złożyłam. Nie bądź niesprawiedliwy. – Maddy patrzyła uważnie na Anioła. – Nie jestem już jakąś tam kelnerką. - A ja nie jestem jakimś tam Aniołem z czerwonego dywanu. - Czego ode mnie chcesz? - Nie jestem tutaj, żeby zmienić twoje zdanie. Musiałem przybyć. Uświadomiłem sobie, że to mój prawdziwy obowiązek. Detektyw Sylvester pomógł mi to dostrzec. I… Gabriel – dodał Jackson tajemniczo. – Pewnie ciężko ci uwierzyć, że nie próbuję nakłonić cię do powrotu. To coś innego. Maddy mogłaby przysiąc, że mówił prawdę. Anioł przyłożył dłoń do jej policzka i potarł go lekko. Pozwoliła mu na to przez chwilę, po czym odwróciła się. - Tom może nas zobaczyć. - Poważnie? Przez jak długi czas byłaś moją dziewczyną?
- Nie chcę więcej problemów. Jacks, jest… jest za późno. – Madison płonęła z poczucia winy. – Jeśli nie chodzi o… ciebie i mnie, dlaczego ty i Tom nadal ze sobą walczycie? - Nic nie mogę… na to poradzić. Zaczynam wariować, gdy tylko zobaczę go przy tobie. – Anioł Wojny westchnął. – Ale wiem, że to coś większego od nas. - Wiem – odparła Maddy, jakimś cudem niezdolna do spojrzenia mu w twarz. Bała się, co mogłoby dziać się w jej wnętrzu, gdyby to zrobiła. Pomyślała o ciepłym uścisku Toma oraz obietnicy, którą mu złożyła. - Po naszym spotkaniu detektyw Sylvester znalazł sposób, aby zobaczyć się ze mną w podziemiach sanktuarium. – Twarz Jacksa przesłoniła ciemność. – Żeby przekonać mnie do przyłączenia się do ludzi. - Sylvester cię przekonał? Czym jest sanktuarium? - Musisz się wiele dowiedzieć. Nie przekonał mnie wtedy, chociaż pomógł poszerzyć szczelinę wątpliwości, którą poczułem po raz pierwszy, kiedy spotkaliśmy się w moim domu. Byłem wtedy taki wściekły. – Zamilkł, Maddy nie odzywała się. – Byłem prawie ślepy ze złości. Jednak opuszczenie ludzi, nieważne jak dobre dla Aniołów, nie sprawiało, żebym czuł się dobrze. W głębi duszy przez cały czas miałem wątpliwości. Szczerze mówiąc, przybyłem z twojego powodu. Lecz nie z powodu, o jakim myślisz. Gabriel chciał, abym coś zrobił… – Jackson zdawał się oddalać. – Prawie to zrobiłem. Byłem tak blisko. Wtedy pomyślałem o tobie, Mads. Pojawiła się twoja twarz. I było mi wstyd. Uświadomiłem sobie, jak daleko zaszedłem. W kierunku
nienawiści. Z powodu bólu. Albo czegokolwiek, czym to było. Wiedziałem, że nie mógłbym zrobić tego, o co prosił mnie Gabriel. Prosił, żebym odebrał życie innemu Aniołowi. – Zamilkł, a Maddy spojrzała na niego głęboko niepokojona. – I nie tylko o to. Wiedziałem, że muszę pomóc ludziom. Chronić ciebie. Nawet jeśli byłaś z… nim. Właśnie to powinienem zrobić. To mój prawdziwy obowiązek. Nieważne, co pomyślą Gabriel oraz Rada. Jak bardzo będą mnie przeklinać i zniesławiać wobec pozostałych Aniołów. Pamiętam, co powiedziała mi mama: żebym nie zapominał, jakiego rodzaju Stróżem jestem – mówił Jacks zabarwionym od emocji głosem. – Więc udałem się do tych Aniołów, którzy mogliby chcieć pójść za mną. Do Stróżów, co do których byłem pewien, że za mną podążą. Przyszli nawet ci, których nie prosiłem. Wierzyli we mnie. To dziwne uczucie po tak wielu wątpliwościach i złości z powodu otrzymania od ciebie kosza i obróceniu się przeciwko Aniołom. Mieć tych Stróżów wierzących we mnie, chcących za mną podążać. – Wzrok chłopaka płynął z powrotem ku linii brzegowej. – Odeszliśmy, zanim Rada zorientowała się, co się stało. Musiałem to zrobić. Nieważne, jak bardzo mogłem zgadzać się z Gabrielem w innych kwestiach, ta nie była jedną z nich. A ci Aniołowie poszli za mną. Maddy spojrzała delikatnie w oczy Jacksa, który skończył opowiadać historię o tym, jak stał się zdrajcą w oczach Gabriela oraz pozostałych. Podjęcie tej decyzji i przeciągnięcie Nieśmiertelnych na stronę ludzkości musiało być dla niego strasznie trudne.
- Sylvester twierdzi, że coś kontroluje demonami – powiedział. – Że istnieje przywódca, który poprzez chaos i zniszczenie kieruje ich ku czemuś bardziej zaplanowanemu. I znacznie bardziej niebezpiecznego. - Opowiedział mi o tym – rzekła Madison. – Ale co możemy zrobić? - To czyni wszystko trudniejszym. Nie jesteśmy w stanie przewidzieć ich ruchów. Nie będą po prostu przemieszczać się i zabijać. Jeśli Sylvester ma rację, mają także inne plany. Maddy spojrzała na niego pytającym wzrokiem. - Jak…? - Jestem pewien, że dowiemy się tego – odparł ponuro Jacks. – Musimy wyciągnąć lidera demonów na powierzchnię, chociaż nie wiem, jak to zrobimy. Możemy zaczekać, aż zaatakują i wtedy wykonać nasz ruch. - Jak w ogóle chcesz… to znaleźć? – Dziewczyna powróciła myślami do mrożącej krew w żyłach wizji z porannego koszmaru. Do Anioła Ciemności większego i bardziej przerażającego niż te, które dotychczas widziała. - Jeszcze tego nie wiem – przyznał Jackson, patrząc w głąb korytarza. – Ale jeśli go znajdziemy i zabijemy, będziemy mogli zakończyć całą sprawę. To może okazać się naszą jedyną nadzieją. Jednak musimy trzymać ich na dystans wystarczająco długo. Maddy pomyślała o tym, jak beznadziejnie brzmiało to wszystko. Lecz jaki mieli inny plan? Musieli przypiąć wszystko do teorii Sylvestra i zrobić co w ich mocy, aby upolować przywódcę demonów. Skinęła na
Anioła, a następnie uniosła wzrok na schody do mostku, gdzie kapitan dowodził lotniskowcem. - Wojsko nie będzie mnie więcej potrzebowało – rzekła dziewczyna. – Nie, kiedy mają ciebie i pozostałych Aniołów. Jeszcze tego nie wiedzą, ale potrafisz przewidzieć atak demonów lepiej niż ja. Jacks przypatrywał się jej. - Poważnie? Maddy, nikt nie ma tak wczesnych przeczuć jak ty. Twoi instruktorzy mówili ci o tym. - Myślałam, że Susan powiedziała tak, żebym poczuła się lepiej. - Nie. Jesteś naszą najlepszą szansą ujrzenia ich, zanim zaatakują z pełną mocą. - A co, jeśli ten… przywódca blokuje mnie w jakiś sposób? Mam na myśli moje częstotliwości. Podczas pierwszej fali miałam wizję zaledwie kilka sekund wcześniej. A potem, gdy próbowałam skupić się na częstotliwościach, prawie wszystko było statyczne. A jeśli nie zobaczę ich w porę? – Madison wskazała prowadzące do pomieszczeń mieszkalnych drzwi. – Oni wszyscy na mnie liczą. Ode mnie zależą ich życia. - Susan powiedziała, że jesteś najbardziej utalentowana spośród tych, których spotkała. Jeśli jesteś jakoś blokowana, znajdziesz sposób na obejście tego. Wierzę w ciebie. Maddy skinęła głową. Zamierzała zacząć pokładać w sobie jakieś nadzieje. - Przyniosłem coś. Coś dla ciebie – dodał Jackson. Dziewczyna przyjrzała się Aniołowi sięgającemu po smukły pakunek owinięty w tkaninę.
- Udało nam się zdobyć to, nim odeszliśmy. - Co to jest? Chłopak rozwinął przed nią materiał. Oczy Maddy rozświetliły się od płonącej pod wpływem światła, złotej rękojeści błyszczącego miecza. Był taki jak te, które przynieśli ze sobą pozostali Nieśmiertelni. - Weź go. Jest twój. Madison patrzyła nerwowo na broń. Nigdy wcześniej nawet nie trzymała
miecza.
Ale
była
nim
też
niewytłumaczalnie
zahipnotyzowana. - Jacks, nigdy nie przeszłam żadnego szkolenia na Anioła Wojny. Nie wiem nawet, jak… - Po prostu go weź – zachęcił Godspeed i umieścił broń w niepewnym uścisku Anielicy. Maddy poczuła jego wagę. Był cięższy niż wyglądał. Jackson obserwował ją. - Kiedy nadejdzie pora, nie będzie taki ciężki. Dziewczyna przyglądała się jednej stronie ostrza. Wzdłuż ciemnoszarej stali wyryto lśniące w świetle grawerunki. - Odwróć go – polecił chłopak. Na złotej rękojeści wygrawerowano nazwisko GODRIGHT. Maddy westchnęła, jakby ujrzała ducha. Trzymała miecz i mogłaby przysiąc, że poczuła czyjąś dziwną obecność. - Dlaczego nosi moje nazwisko? - Należał do twojego ojca. A także jego ojca. I jeszcze dalej. Ten miecz przechodził z pokolenia na pokolenie. Został wykuty przez najlepszych anielskich rzemieślników tamtych czasów. Boski Miecz do
karania zła na świecie. Zła demonów. Zostały stworzone dla wszystkich anielskich rodzin. Od tak dawna używano ich głównie jako zwykłe eksponaty i piękne antyki, ponieważ Aniołowie Ciemności pozostawali w ukryciu. Aż do teraz, gdy powrócili. A ten miecz jest twój. Madison czuła krążącą w stali historię, która wlewała się w nią. Miała niesamowite wrażenie, że trzymała miecz wcześniej, jakby był częścią niej i tęsknił za nią. Że tęsknili za sobą nawzajem. Nie powinni zostać rozdzieleni, lecz teraz połączyli się na nowo. Anielica uświadomiła sobie, iż jej Boski Pierścień i miecz świecą razem harmonicznie. - Wszystko w porządku? – spytał Jackson. W oczach trzymającej ostrze swojego ojca Maddy czaiły się łzy. Chłopak położył dłoń na jej ramieniu, a ona odsunęła się, pozwalając jej się zsunąć. - Jacks… dziękuję – powiedziała. – Po tym wszystkim, w co cię wpakowałam… - Bez żalu. Zanim Anioł zorientował się, przytulał ją – tak do tego przywykł. Oboje stężeli, a Madison odsunęła się od niego. Żadne z nich nie było do końca pewne, jak zachowywać się wobec siebie teraz, kiedy była z Tomem. Nie potrafiła nawet powiedzieć, co czuła. Silne emocje nadeszły tak szybko. Chciała tylko trzymać je razem i, przede wszystkim, nie pogarszać spraw jeszcze bardziej. Po chwili przemówiła, przerywając ciszę. - Skąd go masz?
- Od Archanioł Archson. Ona i Sylvester odnaleźli go i wyciągnęli. Nie pytaj mnie jak. - A jak on… działa? – Maddy uniosła broń wyżej. Znowu poczuła nagły przepływ mocy. Światło odbijało się od niej wspaniałym, złotym blaskiem. - Zło i chaos demonów mogą szybko przytłoczyć Aniołów. Ich ciemne moce są często za silne. Te Boskie Miecze zostały wykute dla zrównoważenia ich. Ostrza Sprawiedliwości, tak je czasem nazywają. Jackson wyciągnął ze świstem swój miecz z pochwy na plecach w ułamku sekundy. Ciął lśniącym ostrzem w tę i z powrotem, po czym obrócił je, żeby mu się przyjrzeć. Madison zauważyła wyryte wyraźnie na złotej rękojeści nazwisko GODSPEED, chociaż brzegi liter zaokrągliły się lekko pod wpływem minionego czasu. - Sprawowane przez Aniołów Boskie Miecze potrafią zabić demony. Aniołowie Ciemności lękają się ich, dlatego boją się także nas. Przynajmniej, dopóki trwamy. - Jacks… – zaczęła Maddy, ale wiedziała, że nie powinna próbować załagodzić sytuacji między nimi. Jackson miał rację. Nawet z pomocą Aniołów zmierzali ku końcowi. Co mogło zdziałać czterdziestu Aniołów Wojny przeciwko całej armii potworów? Wcześniej ukrywali się w dziurze, jednak wyszli na światło dzienne robić to, co właściwe. - Zdradziłem NSA, Radę, mojego ojczyma… – powiedział Jackson. - Nie pierwszy raz. – Przypomniała mu Maddy, wracając myślami do chwili, kiedy chłopak ocalił ją po przyjęciu Ethana McKinley’a, co spowodowało cały ciąg wydarzeń, które doprowadziły do polowania
na Anioła i ostatecznej rozprawy na wieży biblioteki. Gdzie ocaliła go przez demonem. - To coś innego. Czuję to. Jakbym robił krok w ciemności, a moje stopy jeszcze nie wylądowały. Tak się dzieje i dzieje. Nie wiem, kiedy znajdę stałe podłoże. Czy kiedykolwiek je znajdę. Madison dokładnie znała opisywane przez Jacksona uczucie. Miała je podczas wizji pierwszego ataku demona, po prostu spadała w otchłań. Absolutnie przerażające. Nagle jej zadumę przerwał czyjś głos. - Co robisz, Godspeed? Na końcu korytarza z dłońmi opartymi na biodrach stał Tom. - Tom, nie… – Anielica stanęła między nimi. - Dawałem Maddy coś, co powinna mieć od dawna – powiedział Jacks, odchodząc bez słowa, a pilot obserwował go. Madison spojrzała na Toma. Nie musiała nic mówić. Wkrótce mężczyzna został sam. * Kapitan nadawał tempa w pomieszczeniu kontrolnym na mostku niczym tygrys, na jego szyi wisiała lornetka. - Przepraszam za nasze wcześniejsze powitanie, Godspeed. Ale mamy protokoły. Jestem pewien, że rozumiesz – powiedział Blake, okręcając się dookoła, aby spojrzeć na Jacksona, który dołączył do niego razem z kilkoma Aniołami Wojny. – Cieszę się, że mam na
pokładzie ciebie oraz innych Aniołów. – Wystąpił naprzód i stanowczo uścisnął dłoń stojącego obok Mitcha Jacksa. U boku kapitana gromadziła się załoga elitarnych pilotów wojennych, w tym utrzymujący się nieco w tyle tłumu Tom. Maddy w swoim mundurze do walki, z włosami związanymi z tyłu w koński ogon, stała na uboczu między obiema grupami. Piloci mierzyli Aniołów nieufnym wzrokiem. Mieli już za sobą walki. Nie zamierzali być pod wrażeniem tylko dlatego, że ukazali się jacyś modni Nieśmiertelni w czarnych zbrojach. Jednak obecności oraz zastraszającego wyglądu Aniołów Wojny nie dało się lekko odebrać. Niektórzy z najbardziej prestiżowych Stróżów dołączyli do Jacksa, podobnie jak kilku z najbardziej zatwardziałych członków Dyscyplinarnej Rady Anielskiej. Emily Brightchurch była wyraźnie nieobecna. Nieśmiertelni ponownie spojrzeli na pilotów. Znali konsekwencje opuszczenia sanktuarium. Nie mieli odwrotu. - Skąd mamy wiedzieć, czy możemy im zaufać? – spytał Tom, przerywając napiętą ciszę. Powiedział to, co myśleli wszyscy piloci. Powietrze zgęstniało od niewypowiedzianych oskarżeń. Mitch wystąpił naprzód, lecz cofnął się, gdy Jacks uniósł dłoń. Odpowiedź kapitana była szybka i rzeczowa. - Poruczniku Cooper, wiem, że masz pewne opinie na ten temat. Pewne osobiste wyniki w grze. Synu, w walce nie ma miejsca na osobiste niechęci. To wojna.
- Tak, sir – odparł Tom niechętnie, salutując. – Ale, jeśli mogę, to nie jest nic osobistego, sir. Myślę za naszych mężczyzn. Sir. – Spojrzał kątem oka na Jacksona. -
Przekroczyłeś
granice
posłuszeństwa,
poruczniku
–
kontynuował kapitan Blake, marszcząc brwi na pilota. – Jednakże, poruczniku, odpowiem na twoje pytanie: nie ma możliwości dowiedzenia się, czy możemy ufać Aniołom. Maddy obserwowała Jacksa spoglądającego na szereg surowych, ludzkich twarzy naprzeciwko niego. - Ale nie mamy wyboru, prawda? Po tym, co stało się podczas pierwszej fali, mamy szczęście, że nadal stoimy na nogach. Jesteśmy w stanie walczyć o nasze życia. To ważne. Nie wczorajsze walki, a dzisiejsze. - Sir, gdzie oni byli podczas pierwszej fali, kiedy Gonzo, Smitty i Jamison zostali zdjęci? – spytał zirytowany pilot z tłumu. Poparł go gniewny pomruk jego towarzyszy. - Wystarczy, Spader! Co tylko… - Kapitanie, mogę przemówić? – spytał Jackson, wychodząc z szeregu. Blake miał surowy wyraz twarzy, jednak skinął na Anioła. – Dziękuję, sir. Chciałem tylko powiedzieć, że Spader ma rację. Wszyscy mają rację. Powinniśmy tam być. Nie byliśmy. Nie przywrócimy waszych przyjaciół do życia. Ale możemy walczyć teraz. I będziemy walczyć. Razem. Ludzie i Aniołowie. Maddy nigdy wcześniej nie widziała tej strony Jacksa. Tej części niego, o której istnieniu nie miała pojęcia. Dziwne, obce uczucie zawirowało w jej wnętrzu.
- A teraz przestańmy walczyć i zacznijmy planować – dodał Godspeed. – Dopóki wciąż mamy czas. Madison spojrzała nerwowo w kierunku pilotów. Zobaczyła, że kilku skinęło głowami. Kapitan przemówił ponownie. - Racja. A kiedy zaatakują znowu, możecie być pewni, że otoczymy wroga z każdej strony: naszymi myśliwcami bojowymi w powietrzu oraz pociskami i artylerią z okrętów. Moi chłopcy chcą rewanżu. Za pierwszym razem tylko lekko ich osłabiliśmy, chociaż przynajmniej spowolniliśmy tych drani na trochę. - Tego właśnie potrzebujemy. Będzie za dużo demonów, abyśmy mogli wziąć wszystkich na raz – rzekł Jackson. – Ale jeśli zaburzycie ich równowagę i spowolnicie ich, my znajdziemy się w zasięgu i będziemy stopniowo uderzać. Zrobimy to od naszej strony. – Jackson wyciągnął swój miecz i trzymał go przed kapitanem oraz pilotami. – Wygląda na staroświecki, lecz jest jedyną rzeczą, która potrafi zasiać strach w sercach Aniołów Ciemności. W mgnieniu oka Mitch także wyciągnął swój miecz. Uśmiechnął się do gapiących się na ostrze oficerów marynarki wojennej. - Mój prawie płacze za krwią demonów. Minęło tyle czasu. Myślę, że mój pra-pra-pra-pra dziadek był ostatnim, który go użył. Chodzi o czas, gdy Stróż Steeple pociął trochę Aniołów Ciemności. - Z porucznikiem dowódcą Montgomery Godright pomagającą nam w przygotowaniach, możemy koordynować naszą obroną – powiedział kapitan Blake.
Maddy pozwoliła sobie na mały, wewnętrzny uśmiech. Spojrzała na Jacksa i jakby słowa Blake’a były recytowanym sygnałem do rozpoczęcia czegoś, podeszła do świecących, zielonych ekranów odtwarzających położenie wszystkich okrętów i lotniskowców w ich grupie bojowej wraz z lokalizacją i rozmiarem wiru wodnego. - Demony znajdują się dziesięć mil od nas. Nie potrafię określić, ile czasu mogę wam dać. Te potwory robią wszystko, co potrafią, żeby blokować moje wizje. Ale mogę dać wam trochę czasu wystarczającego na skoordynowanie naszego uderzenia z Aniołami Wojny. Jeśli chcemy, żeby to zadziałało, będziecie musieli współpracować. Madison spojrzała ostentacyjnie najpierw na Toma, a później na Jacksa, którzy wymienili się spojrzeniami i skinęli głowami. - Koniec spotkania – zarządził kapitan Blake. – Idźcie coś zjeść i odpocznijcie. Chłopcy, pokażcie Aniołom ten bałagan i wprowadźcie się nawzajem. Wkrótce będziecie mogli liczyć tylko na siebie nawzajem. Aniołowie oraz piloci zaczęli powoli i ostrożnie odzywać się do siebie i potrząsać dłońmi. Opuszczali spotkanie, rozmawiając cicho. Tak nakazał im kapitan, a rozkaz to rozkaz. Jedynie Tom i Jackson pozostali w sporych odległościach od siebie. Mierzyli się wzrokiem z dwóch końców pomieszczenia. Wzdychając głęboko, Maddy wyślizgnęła się na schody z dala od nich obojga. *
Maddy była w swojej kabinie, kiedy usłyszała delikatne pukanie do drzwi. - Wejdź – powiedziała ostrożnie. Tom powoli otworzył drzwi i dziewczyna napotkała jego wzrok z lekkim rozczarowaniem. - Przepraszam – rzekł pilot, przywdziewając swoją najlepszą minę szczeniaczka. – Po prostu po tym, co wszyscy przeszliśmy – mam na myśli nas, ludzi – i po tym, w co on cię wciągnął, pojawił się tutaj, jakby nic się nie wydarzyło… - Obecność Jacksona nic między nami nie zmienia – odparła Madison. – A ty zachowujesz się jak palant. Tom westchnął. - Przepraszam. To… dla mnie trudne. Chcesz się przejść i zaczerpnąć świeżego powietrza? Obiecuję, że będę dobry – próbował żartować. Wyciągnął dłoń i sięgnął po rękę Maddy, która pozwoliła mu chwycić swój mały i serdeczny palec, gdy wychodzili na podkład. Świeże powietrze dobrze zadziałało na ich płuca. Było rześkie i klarowne. Para patrzyła przez chwilę na ocean, nic nie mówiąc. - Wiesz – zaczął Tom – nie potrafię ci powiedzieć, jak wiele zachodów słońca widziałem z pokładu lotniskowca, patrząc wszędzie, gdzie moglibyśmy być w tym czasie. Zastanawiając się, czy może ktoś tam odwzajemnia moje spojrzenie. Ktoś wyjątkowy. Pilot wyciągnął rękę, chwycił dłoń Madison i uśmiechnął się.
- Kto by pomyślał, że będzie to Anioł, który skończy tutaj ze mną? – Zamilkł, a jego uśmiech stał się nieco szelmowski. – Oczywiście mam na myśli zepsutą Anielicę przyzwyczajoną do bogatego stylu życia… Maddy trąciła go, śmiejąc się. - Mogłabym cię postawić przed sądem wojennym. - Jeśli zamkną nas w areszcie razem, odpowiada mi to – odparł wesoło Tom. Stali na pokładzie lotniskowca, cisza zaległa nad nimi ponownie, a okazały, pomarańczowo-czarny zachód słońca wypełnił horyzont. Pozwolili, żeby owiewał ich wieczorny wiatr. Maddy miała na sobie swoją uniwersalną, granatową, skrojoną przy szyi bluzę, a Tom skórzaną kurtkę – jego znak rozpoznawczy, chociaż rzekomo nie nosił jej na pokładzie. Nagle na tle zachodzącego słońca dziewczyna ujrzała znajomą sylwetkę schodzącą na pokład i zmierzającą ku nim. - O nie… Dostrzegła tężejące na widok Jacksa mięśnie w twarzy Toma. Anioł dołączył do nich, zatrzymując się odrobinę zbyt blisko pilota. - Chcę, byś wiedział, że to nie dotyczy Maddy – powiedział do Coopera. – Chodzi o coś znacznie większego niż my wszyscy. - Zgadzam się z tobą w stu procentach – odparł mężczyzna. – A przy okazji, podobało mi się twoje dzisiejsze przedstawienie z kapitanem. Gdybym tylko uwierzył, że naprawdę możemy liczyć na ciebie i Aniołów, a nie tylko wtedy, gdy jest to wygodne i stwarza okazję na zrobienie dobrego zdjęcia. - Powinieneś być wdzięczny…
- Wdzięczny za to, że robisz coś, co jest twoim oczywistym obowiązkiem? Jesteś głupcem, jeśli myślisz, że demony poprzestaną na zniszczeniu ludzkości bez zwrócenia się przeciwko Aniołom. - Przestańcie! – Maddy przysunęła się do Toma. - Zabawne, że nie uderzyłeś we mnie jako znawca Księgi Aniołów – odparł Jacks. - Przestańcie! Madison tupnęła stopą o pokład. Mocno. - Przestańcie! – krzyczała. – Nie mamy na to czasu! Jej oczy stały się dzikie, nozdrza falowały, a stalowy wzrok wędrował od Toma do Jacksa. - Maddy! – powiedział Anioł. Dziewczyna tylko patrzyła przed siebie w odpowiedzi. - O co chodzi? – spytał pilot. Oczywiście Jackson wiedział, co ujrzała Maddy. Z jego policzków odpłynęły kolory, lecz twarz pozostała stanowcza. Spojrzał w niebo. Anielica zaczęła powoli odzyskiwać zmysły. - Demony. Prawie tutaj są.
Rozdział 21 Na czole Maddy utworzyła się kropla potu, która łaskotała ją lekko. Uderzyła ją niedorzeczność tego, że potrafiła zauważyć coś tak nieistotnego w tak intensywnym momencie jak ten. Otarła kroplę potu. Porucznik Tom Cooper i Jackson Godspeed patrzyli na nią. W tej krótkiej, ironicznej chwili Madison uświadomiła sobie, że chociaż raz przestali ze sobą walczyć. - Jesteś pewna? – spytał Tom. - Tak myślę – odparła Maddy. - Nie brzmisz zbyt pewnie – zauważył pilot. Dziewczyna spojrzała na niego, a potem na Jacksa, który skinął głową. - W porządku. – Wzięła głęboki wdech. – Jestem pewna. - Dalej, dalej! – zawołał Tom. Rozbił szybkę chroniącą panel alarmowy i uderzył w guzik. Klakson zaczął rozbrzmiewać w powietrzu oraz w krótkich, wąskich korytarzach
lotniskowca.
Na
chwilę
każda
dusza
na
łodzi
wyprostowała się niczym struna, nim on lub ona zdali sobie sprawę z tego, co się działo. Moment ciszy przeciągał się, jakby każdy z nich brał głęboki oddech, po czym wybuchł chaos pośpiechu, gdy cały okręt skoczył do akcji. *
Maddy wbiegła po schodach do pomieszczenia kontroli walki, skacząc po schodach. - Co mamy, poruczniku dowódco? – Kapitan już tam był, połykając kawę z papierowego kubka. Przyglądał się ogromnemu,, pionowemu ekranowi radaru na środku pokoju. Jego twarz pokrywał upiorny, zielony odcień blasku olbrzymiego monitora. – Na razie żadnej aktywności. - Dobrze. To znaczy, że możecie wystrzelić swoje siły w górę – powiedziała Maddy. – Nie mamy zbyt wiele czasu. Demony przygotowują się na nadejście tutaj. – W swojej krótkiej wizji widziała wielki okręt bojowy. - W porządku, w takim razie na południe – polecił kapitan i odwrócił się do operatora radia. – Połącz mnie z admirałem. Jeśli Montgomery ma rację, wkrótce stoczymy walkę z wrogiem. Będziemy musieli wyrzucić w nich wszystko, co mamy, i jeszcze więcej. - Ruchy, ruchy, ruchy! Żywiej, ludzie! – krzyczał głos z interkomu. – To nie ćwiczenia! Pojawili się Jacks i Tom, którzy stanęli obok Maddy i kapitana. Za nimi przybiegli szybko gotowi do działania dowódcy Godspeeda – Mitch Steeple i Steven Churchson. Jackson odwrócił się ku Madison. - Poruczniku dowódco? Dziewczyna zarumieniła się. - Demony zmierzają tutaj. – Wskazała przestrzeń na monitorze znajdującą się około trzech mil od głównej linii lotniskowców i okrętów bojowych. – Myśliwce nadlecą ze wschodu, a wy zaskoczycie
ich z południa. – Rozejrzała się nerwowo po załodze oraz Aniołach Wojny. – O ile to zadziała. - Niczym z Akademii Marynarki Wojennej, Montgomery – powiedział z uznaniem kapitan, kiwając głową. Jackson spojrzał na Aniołów Wojny. - W porządku, słyszeliście ją. Tam zmierzają. Zróbmy to. * Unoszące się w oddali, czarne chmury gromadziły się w pobliżu wiru wodnego. Maddy wiedziała, że tuż za nimi posuwają się w demonicznym mroku Aniołowie Ciemności. Obserwowała z mostku jak pierwszy, a następnie kolejny i jeszcze
następny
myśliwiec
opuszcza
pokład
lotniskowca
z
ogłuszającym rykiem w towarzystwie spalin i sił grawitacji. W końcu wystartował także odrzutowiec Toma. Mężczyzna uniósł wzrok na okno mostku i uśmiechnął się do Maddy tak jak wtedy, kiedy opuścił pierwszy dzień na lotniskowcu. Jego F-18 zaczął huczeć niczym w początkowej fazie trzęsienia ziemi, po czym zniknął, zanim Madison zdążyła choćby mrugnąć okiem, wysłany w powietrze przez katapultę parową z prędkością stu sześćdziesięciu pięciu mil na godzinę. Aniołowie Wojny już zniknęli. Szybowali nisko nad wodą i krążyli w miejscu, do którego, według jej wizji, mieli przybyć Aniołowie Ciemności. Zaniepokojona dziewczyna patrzyła przez otrzymaną od kapitana lornetkę. Dostrzegła przesuwające się chmury i wiedziała, że
to poruszające się demony. Myśliwce zmierzały bezpośrednio w ich stronę. W oddali uruchomiono pociski ze skrzydeł samolotów. Śmigały z rykiem po niebie i wybuchały, zderzając się z szeregiem demonów. Wtedy Madison ich ujrzała. Jackson oraz jego Aniołowie wyłonili się zza chmur otaczających armię Aniołów Ciemności. * Jackson wzniósł się i ruszył do boju. Aniołowie Wojny zaskoczyli demony. Z pomocą Maddy sztuczka zadziałała. Chłopak omal się nie roześmiał z tego, jak łatwo Aniołowie Ciemności wmaszerowali w ich pułapkę. Ruszyli prosto na myśliwce marynarki, a Aniołowie Wojny wyłonili się z ciemności, zamachując się Boską Stalą, która błyszczała złotem w migoczącym świetle słońca. W krótkim czasie zaszlachtowali co najmniej trzy potwory. Jednak teraz Aniołowie Ciemności przegrupowali się. Bum. Kolejny pocisk eksplodował, ogłuszając na moment jednego z demonów. Pomarańczowy grzyb ognia zmieszał się z połyskującą czarnym ogniem skórą potwora, a jego sylwetka zdawała się drżeć i znieruchomieć. Jackson rzucił się na niego z góry, wyciągając Boski Miecz z pochwy. Ustabilizował się i w jednej chwili wymierzył ostrze w obrzydliwą głowę Anioła Ciemności. Demon zaskrzeczał, kiedy Anioł przewiercił jego czaszkę i na ułamek sekundy zalśniło białe światło. Przed atakiem Jackson nie wiedział, że miecze potrafią to zrobić. Ale nie narzekał.
Uniósł kciuki do pilota, który krążył dookoła, obierając za cel kolejną gromadę demonów. Jednak nim zdążył opuścić dłoń, potwór ściął ogon myśliwca niczym ciemny piorun, posyłając go pogrążonego w płomieniach w stronę oceanu. Klnąc, Jackson pospieszył dokonać ocalenia. Nagle go wyczuł. Musiał obrócić się do tyłu i przechylić w lewo, ponieważ zza chmur wyłonił się inny, ścigający go demon. Jeżeli pilot nie katapultował się, zginie. Anioł Ciemności był szybki. Jacks robił wszystko, próbując stracić ogon, lecz ten ani drgnął. Powoli zbliżał się do niego. Chłopak przypomniał sobie teorię Sylvestra o rozwoju demonów, o ich przywódcy i planie Aniołów. Zaczął się pocić. Uświadomił sobie, że miał na ogonie dwa potwory. Ryk odrzutowca przypomniał mu, iż nie był sam. Maszyna była tuż za nimi, próbując posłać w nie pocisk. - Chodźcie tutaj, wy obrzydliwi frajerzy… – mruczał pilot, ale trudno było wystrzelić pocisk z Jacksonem w pobliżu. – Za blisko! Przejście do broni palnej. Pop-pop-pop-pop-pop
–
gwałtowny
ogień
karabinów
maszynowych zaatakował Aniołów Ciemności, spowalniając ich chociaż odrobinę. Skrzydła Jacksa rzuciły na nich cień. Udało mu się robić uniki, podczas gdy sztorm pocisków uderzał w demony. Miał wrażenie, jakby jego Boski Miecz był prowadzony przez własną, sprawiedliwą energię, kiedy zwalił się na pierwszego demona, a później następnego. Niebo rozświetliły białe błyski.
* Myśliwce wyły na niebie wzdłuż linii frontu złożonej z okrętów bojowych i lotniskowców. Bomby eksplodowały, pancerniki uwalniały wszystko, co miały, a powietrze zagęściło się od dymu, demonów oraz Aniołów. To było prawdziwe. Nagle Jacks spojrzał w dal na narastające na niebie chmury i dostrzegł zmagającego się z dwoma demonami Stróża. Czy to Steven Churchson? Jackson wystrzelił tak szybko, jak tylko potrafił, wymachując dziko mieczem przed parą demonów z nadzieją, że jakimś cudem odciągnie je od Stevena. Ostrze trafiło jednego Anioła Ciemności w nogę, odcinając ją nad pokrytym łuską kolanem. Zabójczy pośpiech Jacksa wystarczył, żeby na chwilę przestraszyć potwory, które ponownie skupiły się na Stevenie, zmuszając go do cofnięcia się jeszcze wyżej. Godspeed opadł niżej i chwycił Anioła. Natychmiast poczuł wypływającą z jego ciała ciepłą krew. Nie miał czasu sprawdzić, czy oddychał. Odleciał na najbliższy statek, opadając szybko na pokład, gdzie ostrożnie ułożył Stevena. Obawiał się, że było za późno. Jego twarz była upiornie blada, skalana krwią i ranami. Jacks dostrzegł rozdarty pazurami demonów i krwawiący tors Anioła. Jedno ramię wisiało bezużytecznie u boku, wygięte pod nienaturalnym kątem, jedynie na kilku ścięgnach. Skrzydła Stevena zostały zniekształcone, zbroja postrzępiona, a krew tryskała z jego nieosłoniętej klatki piersiowej.
Nie mógł mówić. Poruszał bezradnie oczami, gdy Jackson stał nad nim. Następnie powolnym ruchem chwycił zdrową ręką za ramię Godspeeda. Jacksa zaskoczyło to, jak wiele siły stracił Steven na ten z pewnością końcowy moment. Przyłożył dłoń do policzka Anioła w uspokajającym geście. - Wszystko w porządku. Na próżno. Steven umarł. Jackson nie miał zbyt wiele czasu, żeby kontemplować nad powagą tej straty. Uniósł wzrok i dostrzegł Mitcha ściganego przez co najmniej trzech czarnych demonów. Jeśli nie chciał, żeby jego najlepszy przyjaciel skończył jak Steven, musiał się ruszyć. * - Wszystkie są nade mną! – krzyczał spanikowany głos z radia. Tom zaklął i wyjrzał z kokpitu swojego F-18 poniżej linii chmur. Walczyli zaciekle przez minione piętnaście minut, a demony wciąż nadchodziły. Wyciągnął się, żeby uzyskać dobry widok na chaos i dostrzegł lecący po niebie z niesamowitą prędkością odrzutowiec Spadera, który próbował prześcignąć żołnierzy zła. Jakby zstąpił na niego rój szarańczy. - Są za blisko, Spader! Nie mam czystego strzału! – zawołał Tom przez radio. Nagle na skraju pola widzenia pilota pojawiły się smugi, które zatrzymały się pośrodku stada demonów. Rozmycie przeobraziło się we władającą Boskim Mieczem Anielicę. Zaskoczone potwory ryczały i
rozproszyły się, uciekając i pozostawiając myśliwcowi Spadera drogę ucieczki. - Cholera, było blisko! – wykrzyczał mężczyzna przez radio. Tom obserwował, jak jego odrzutowiec wznosi się i strzela prosto w ciemniejące chmury. Upewnił się, że Spader miał czystą drogę, po czym znowu spojrzał na wskazania kompasu. - Do diabła. Po swojej prawej, od strony szmaragdowo-niebieskiego oceanu, Tom dostrzegł przegrupowujące się demony zmierzające przeciwko Aniołowi Wojny, który ocalił Spadera. - Nadchodzę. Pochylając dźwignię kontrolną w dół, skierował samolot do potyczki i krążył pomiędzy dwoma Aniołami Ciemności. Anielica leciała najszybciej, jak mogła, z wielogłowym demonem na ogonie. Wyglądało na to, że potwór dosięgnął celu. Tom zanurkował szybko z lewej, tylnej strony Anioła Ciemności, zanim ten miałby choćby szansę, żeby obrócić się i zobaczyć, co nadchodziło. Pokrywa blokady pocisku na ekranie zrobiła się czerwona. - Bingo. Gra skończona. Rakieta oderwała się ze świstem od skrzydła, wypalając swoją trasę na niebie. Rozbiła się o demona z ogromną eksplozją. Oszołomiony, wijący się i pochłaniany przez ognisty ładunek potwór spadał z nieba, próbując odzyskać równowagę. Miałby na to wystarczająco dużo czasu. Niesamowicie zwinna Anielica Wojny zrobiła salto, zmieniając kierunek lotu nad oceanem. Ustawiła swoje zaostrzone skrzydła, a jej
czarna zbroja lśniła w świetle zachodzącego słońca. Pochyliła się zdecydowanie i leciała z wymierzonym Boskim Mieczem. Tom zobaczył, że ostrze zaświeciło po wbiciu się w centralną głowę demona. Bestia wrzasnęła, a wybuch światła z broni oślepił go na moment. Kiedy pilot odzyskał pole widzenia, zobaczył martwego Anioła Ciemności spadającego bezwładnie niczym szmaciana lalka w toczące się poniżej fale, które uśmierciły tryskające z jego ciała płomienie. Anioł Wojny już zniknął w pościgu większej liczby demonów. Było ich tak wiele do zwalczenia. * Gdy odrzutowce zostały wystrzelone i spotkały się z demonami, na niebie nad niebieskim Pacyfikiem zapanował chaos. Przeczucia Maddy miały się już nie przydać. Atak trwał. Dziewczyna czuła się gorzej niż bezużyteczna. Bezradna. Jej częstotliwości stały się jednym wielkim galimatiasem paniki, strachu oraz adrenaliny. Nie potrafiła skupić się na żadnym z walczących, mimo że byli zaledwie kilka mil dalej. Madison chodziła tam i z powrotem po pomieszczeniu kontrolnym w pobliżu kapitana, wsłuchując się w rozmowy radiowe, obserwując ekrany radaru oraz przezroczystą, plastikową tablicę z lokalizacją lotniskowca, która niemal przypominała grę planszową. Anielica skanowała horyzont, próbując zrozumieć sens wszystkiego, co się działo, po czym wróciła do chodzenia.
Gdyby tylko z radia zabrzmiał głos Toma, Maddy zatrzymałaby się i słuchała naprężona. - Przestań się wiercić, Montgomery. Działasz mi na nerwy! – powiedział kapitan Blake. Stracili tylko jednego myśliwca, lecz część pozostałych na linii frontu odrzutowców również bardzo ucierpiała. Sprawy na horyzoncie zaczynały wyglądać ponuro. Nadchodziło zbyt wiele demonów. Ciemne chmury zbliżały się coraz bliżej, pomimo burzy piasku i wody, którą wzniecili Aniołowie Wojny oraz ludzie. Rozgrywała się jedna z największych wojen w historii. Niestety dobrzy ludzie przegrywali. Wtedy zaczęło dziać się coś dziwnego. Maddy poczuła, że jej intuicja uwalnia się. Zauważyła to po raz pierwszy, kiedy patrzyła na ciemniejący ocean i szalejącą w oddali walkę. - Odchodzą – odezwała się. - Co? – Kapitan Blake sięgnął po lornetkę. – A niech mnie. - Robią odwrót? - Gigancie Zabójco, nie uwierzysz, ale demony wycofują się – powiedział pilot. Ekran radaru przedstawiał plączące się, ciemne masy zielonych kształtów przesuwające się na zachód w kierunku wiru wodnego. Na mostku okrętu wybuchły wiwaty. Tylko Maddy i kapitan Blake pozostali poważni, pogrążeni w myślach. - Dlaczego? – spytał kapitan. – To nie ma sensu. Prawie tutaj byli.
Madison pomyślała o tym, co mówił Sylvester. O kimś, kto nimi kontrolował. O strategii. - Sprawdzali nas – odparła. – Jakby wiedzieli, że Aniołowie są z nami. Chcieli zobaczyć, jakiego rodzaju obroną dysponujemy. Widziałeś, ilu ich było poza linią frontu tylko czekających? Mogliby się przebić. Z łatwością. - Sprawdzali nas? – wymruczał kapitan. – Bardziej bawią się nami. Niczym kot ranną myszą. Aniołowie zaczęli lądować na pokładzie jeden po drugim. Kilku z nich było rannych. - Zobacz, gdzie są wszyscy nasi chłopcy. Sprowadźmy ich z powrotem i oceńmy, na czym stoimy. Maddy natężyła wzrok w oczekiwaniu na nadejście Jacksona i Toma. Słońce opadało bardzo wolno na niebie, lecz żaden z nich nie pojawił się na widoku. - Kapitanie Blake, wszystkie nasze myśliwce zostały namierzone – poinformował swojego dowódcę mężczyzna od radia. - W porządku, sprowadźmy je bezpiecznie do domu. Nagle w pomieszczeniu kontrolnym zatrzeszczało radio. - Gigancie Zabójco, ścigam uciekającego demona, który oddzielił się od głównej grupy. Tom? - Wracaj na lotniskowiec. Powtarzam, wracaj na lotniskowiec. - Odmawiam. Myślę, że go mam. Kapitan wyszarpnął radio z dłoni marynarza.
- Wracaj na lotniskowiec, poruczniku Cooper. To bezpośredni rozkaz! - Gigancie Zabójco, silnik numer jeden wysiadł! - Który to myśliwiec? – spytała Maddy. - Cooper, wracaj, odbiór. Cooper, wracaj, odbiór. - Silnik numer dwa wysiadł! Cały kadłub jest w ogniu, Gigancie Zabójco! Madison
rozejrzała
się
dzikimi
oczami
po
załodze
w
pomieszczeniu. - Co się dzieje? Wszyscy
skoncentrowali
się
na
ich
radiach,
ignorując
dziewczynę, która zaczynała gorączkować się coraz bardziej. Blake chwycił mikrofon ze panelu kontroli. - Wiej na lotniskowiec, Cooper! Katapultuj się! - Przyjąłem – powiedział głos, który gwałtownie przeszedł w stały pisk. - Zrobił to? Zrobił to? – dopytywał jeden z członków załogi. Mężczyzna od radaru spojrzał na ekran. - Nie mamy lokalizacji Coopera. Powtarzam, nie mamy lokalizacji Coopera, kapitanie. - Ludzie, jacy wy jesteście niekompetentni! – warknął Blake. Maddy dorwała najbliższego członka załogi. - Powiedz mi, co się dzieje! - Panienko, musisz się uspokoić – odparł, prowadząc ją do krzesła.
- Straciliśmy wszelki kontakt z szybowcem – ogłosił mężczyzna od radia. Sięgnął ku tablicy i złapał miniaturowy samolot reprezentujący samolot Toma, po czym powoli i z żalem odwrócił go, oznaczając jako zaginiony.
W
pomieszczeniu
panowała
cisza.
Madison
stała
nieruchomo z szeroko otwartymi, dzikimi oczami. - Czy Cooper katapultował się, do cholery? – spytał kapitan. - Nie wiemy, sir. Z ust dziewczyny wyrwał się delikatny szloch. - Lepiej się tego dowiedzcie – rzekł kapitan. – Szybko. Marynarka straciła już zbyt wielu dobrych ludzi i nie ma mowy, żebyśmy opłakiwali najlepszego z nich. * Tlący się wrak odrzutowca Toma unosił się na wodzie przewracany przez fale. Maszyna rozbiła się na setki fragmentów, tworząc skupiska wartych wiele milionów dolarów śmieci tlących się na oceanie. Płomienie zapaliły się na wycieku ropy, dziwne widowisko. Ich migoczący ogień tworzył niesamowitą, pomarańczową poświatę na tle nieskończenie czarnej wody morskiej oraz zmierzchającego nieba. Kawałek stalowej obudowy myśliwca kołysał się z prądem. Na zwęglony ogniem fragmencie widniały wypisane słowa: PIERWSZY PORUCZNIK THOMAS COOPER. Jedyny identyfikujący fragment rozbitego samolotu.
W pewnej odległości od niego na powierzchni wody dryfował splątany, biały spadochron. Obok unosiło się zaplątane w liny ciało nieprzytomnego Toma odwrócone twarzą w dół. Bez życia. Nagle pilot odzyskał świadomość z westchnieniem. Przewrócił się na plecy i błyskawicznie zdjął hełm. Jego klatka piersiowa falowała. Dusił się, zmagając z wodą w płucach. Kaszlał i kaszlał, a wypływająca woda paliła go w gardło i nozdrza, aż w końcu poczuł, że może oddychać. Tom zaczął wyplątywać się z lin spadochronu, które mogłyby pociągnąć go w głębiny z zaskakującą siłą. Śmierć w wyniku wybuchu byłaby znacznie lepsza niż utonięcie, pomyślał ponuro. Eksplozja byłaby przynajmniej natychmiastowa. Tonąc, cierpiałby przez długi czas, a woda powoli wypełniałaby jego płuca piekącym, nieznośnym bólem, który pulsowałby po całym ciele, zabierając go w drastycznie nieuniknioną ciemność. W końcu Tom uwolnił się ze splątanego spadochronu i odpłynął silnymi uderzeniami rąk z dala od niebezpiecznych sideł. Wydobył wodoodporną flarę przyczepioną do kamizelki. Kiedy uniósł ją w górę, zapłonęła jasnym, białym blaskiem na tle niknącego światła. Jego głowa. Czuł, jakby nieustannie opadał na nią młot. Poczuł też dziwne ciepło. Wyciągnął dłoń i dotknął sporej opuchlizny. Wyciekała z niej krew. Musiał uderzyć się w głowę podczas katapultowania. Spływająca po jego twarzy i szyi krew zabarwiała wodę szkarłatem. Używając flary do oświetlenia, pilot skanował ocean w poszukiwaniu charakterystycznych oznak rekina: tnącej fale płetwy grzbietowej oraz przejmującego grozą, czarnego cienia wyłaniającego
się do ataku. Drapieżniki wkrótce wyczują jego krew i przypłyną się pożywić. Tom dobył trzymanego wewnątrz skafandra lotniczego noża i spojrzał na postrzępioną krawędź ostrza lśniącą od odbijających się w niej płomieni. Rekiny nie zrobią sobie z niego łatwego posiłku. Jeśli do tego dojdzie, zabierze ze sobą kilka z nich. Mężczyzna rozsunął kamizelkę ratunkową i sprawdził odbiornik lokalizatora ratunkowego. Powinien transmitować stały, niebieski blask. Był ciemny. Zepsuty. Pilot zaklął pod nosem. Zapadała noc. Jak jego ludzie go odnajdą? Nasłuchiwał helikoptera ratunkowego, pragnąc usłyszeć brzdęk śmigieł nad oceanem. Odgłos bezpieczeństwa. Ale żaden nie nadchodził. Kątem oka Tom dostrzegł jakiś ruch, z powodu którego wykonał gwałtowny obrót w oczekiwaniu na spotkanie z rekinem. Lecz była to jedynie nieprzejęta mewa muskająca wodę i zmierzająca do następnego celu pośród zapadającej ciemności. Mężczyzna zaśmiał się ze swojej absurdalnej reakcji, po jego twarzy nadal spływała krew. Śmianie się bolało, dlatego zadławił się ponownie. Prąd poniósł go z dala od wraku samolotu w czarny niczym smoła ocean. Unosił się na każdej fali, mając za światło jedynie flarę. A flara nie była wieczna. Miał może piętnaście minut. Tom starał się nie zasnąć. Poddanie się ciemności w tych wodach było samobójstwem. Musiał zachować przytomność. Wiedział, że miał wstrząs mózgu, i jeśli teraz odejdzie, miną godziny, zanim obudzi się ponownie. Ale wtedy z pewnością będzie za późno przy niedziałającym
odbiorniku ratunkowym. I z mogącymi zaatakować w każdej chwili demonami. Pilot opryskał twarz chłodną wodą i spoliczkował się. Ciemność była taka ciepła, taka zachęcająca. Dlaczego by nie zamknąć oczu? Chociaż na chwilę. Wiedział, że nie powinien. Zawsze mówili, żeby nie robić tego po uderzeniu w głowę. Ale tylko na jedną, maleńką sekundę, mówił sobie, później znowu się obudzisz. Jak to mogło zaszkodzić? Zaledwie krótka drzemka. Ciepła ciemność wdarła się w jego pole widzenia, aż wszystko na powrót stało się czarne. * Świetlisty obraz twarzy Maddy wyrósł w przedniej części umysłu Toma, jednak wkrótce przemienił się smugi, a następnie noc. Mężczyzna otworzył oczy (a może nadal śnił?) i spojrzał na głębny poniżej. Spokojne, niebiesko-zielone światło. Pod nim dryfował powoli ogromny i cichy wieloryb. Lewiatan. Mężczyzna chciał go śledzić. Wiedział, że ma mu coś do powiedzenia. Coś ważniejszego niż wszystko inne na powierzchni Ziemi. Wydawało mu się, że słyszał piękną muzykę wywodzącą się z głębin. I głosy. Wołali go? Brzmieli, jakby na niego czekali. Mógłby po prostu podążyć za głosami… zsunąć się w otchłań. To byłoby takie proste. Nie wymagało wysiłku. Dlaczego nie? *
Ten sam niebieski blask wkradł się z powrotem za czarne ściany powiek Toma. Otworzył oczy i zobaczył dwa skrzydła. Szeroko rozłożone skrzydła, za którymi widniał księżyc, a woda chlupotała i rozpryskiwała się. - Maddy… – zajęczał pilot. – Przepraszam. Obiecywałem, że… - Cicho bądź… Nie ruszaj się – odparł głos. – Jesteś poważnie ranny. Tom zamknął oczy i poczuł obejmujące go ramiona. A potem uległ ciemności po raz kolejny.
Rozdział 22 Pokład lotniskowca przemienił się w obszar oceny stanu zdrowia ofiar ataku demonów. Zabandażowani rekruci marynarki wojennej byli odprowadzani pod ramiona do punktu dla chorych, a anielski doktor doglądał oszołomionych i poobijanych Nieśmiertelnych. Nigdy wcześniej nie spotkali takiego wroga – tak czyście diabelskiego i nieustępliwego. Zapierającego dech w piersi w najbardziej okropny sposób. Chociaż medycy krzyczeli, a załoga nawoływała się nawzajem przez radio, powietrze nad pokładem przepełniała głęboka, głucha cisza. Uroczysta refleksja nad tym, z czym się właśnie zmierzyli. I co miało dopiero nadejść. Sprawy wyglądały coraz bardziej ponuro. Po raz kolejny demony nie uderzyły nawet z pełną mocą, lecz wycofały się z nadal nieznanych powodów. Zdawało się, że podczas pierwszej fali ich celem, oprócz siania chaosu oraz śmierci, było powstrzymanie kogokolwiek przed opuszczeniem Miasta Aniołów. Jednak tym razem wydawało się, jakby Aniołowie Ciemności sprawdzali ich – zarówno ludzi, jak i Aniołów Wojny Jacksona. Maddy była przekonana bardziej niż kiedykolwiek, że naprawdę istniał przywódca, który był mądry, zawzięty i cierpliwy. Wiedziała, że następnym razem demony nie zawrócą. Niemal wszyscy to wiedzieli. Panowało niewypowiedziane uczucie, szacunek dla tych już utraconych oraz tych, który mogą zginąć. Ostateczna walka będzie ogromnym poświęceniem dla ludzi i Aniołów – a oni zostaną ostatecznie pokonani.
Było coś szlachetnego w nieuniknionym. * Pierwszą rzeczą, którą zobaczył Tom, była spoglądająca na niego twarz Maddy. - Ciii. – Dziewczyna przeczesała dłońmi jego włosy w uspakajającym geście. Pilot spróbował usiąść, lecz gdy tylko to zrobił, opadł na poduszkę z zawrotami głowy, która strasznie pulsowała. Zerknął na bok i zauważył, że znajdował się w punkcie dla chorych na lotniskowcu. Przyłożył dłoń do głowy i poczuł duży bandaż. - Jak…? – spytał, jego myśli wciąż się mieszały. Powoli poskładał do kupy kilka minionych godzin. Widział skrzydła. A teraz obudził się tutaj, przy Maddy. Znowu spróbował usiąść, lecz całe jego ciało wykrzywił promieniujący ból. Udało mu się lekko uśmiechnąć. - Ał. Nie spróbuję tego ponownie. Madison odwzajemniła nikły uśmiech. Tom uniósł na nią wzrok. - Ocaliłaś mnie? Dziewczyna potrząsnęła głową. - Próbowałam, jednak nie potrafiliśmy cię odnaleźć. Jak tylko powiedzieli, że spadłeś, musieli powstrzymać mnie przed pozostaniem tam całkowicie ślepą w nocy. Mogłam dostrzec, że byłeś w niebezpieczeństwie, ale poruszałeś się i traciłeś świadomość, więc
gubiłam twoją częstotliwość. Za szybko, żeby cię odnaleźć. Czekaliśmy, aby zobaczyć, czy będziemy w stanie odczytać twoją lokalizację. Odbiornik przepadł. Zaczęliśmy cię szukać. Ale było tak ciemno. Wydawało się to niemożliwe. Twarz Maddy drżała ze wzruszenia, kiedy przypominała sobie nieudane poszukiwania. - W takim razie kto…? Anielica przygryzła lekko wargę. - Jackson cię odnalazł. Przyniósł cię tutaj. Ocalił cię. - On? – Szok przesłonił twarz Toma. Madison milczała. Pilot spróbował usiąść po raz kolejny, tym razem z większym sukcesem. Jednak nadal jęczał z bólu podczas wykonywania ruchu. - Nie… Ciemność pochłonęła go znowu. * Po krótkich poszukiwaniach Jackson odnalazł Maddy pochylającą się nad barierką z tyłu pokładu okrętu. Jego pojawienie się było ciche, ale dziewczyna odwróciła się na dźwięk kroków Anioła. Złamała wyraz pogrążonej w myślach nikłym uśmiechem, który po chwili znikł i odwróciła się z powrotem, by spojrzeć
na
ocean.
Widziała
tak
wielu
Nieśmiertelnych, jak i ludzi. Widziała też Toma. - Cześć – przywitał się łagodnie Jacks.
rannych,
zarówno
- Cześć. - Jak on się czuje? - Nadal śpi. - Dojdzie do siebie. Jest uparty. Jak ty. - Chciałam ci… podziękować – powiedziała Maddy. – Nie wiem, kiedy Tom będzie w stanie sam to zrobić, a… Jacks przerwał jej. - Nie ma potrzeby. Spełniałem tylko swój obowiązek. - Jak twoi Aniołowie? - Straciliśmy pięciu, czterech jest rannych. Zostało nas trzydziestu jeden. Zrobimy co w naszej mocy. - Pięciu – wyszeptała Madison, potrząsając głową. A to nie był nawet pełny atak. - Musimy spowolnić demony bardziej niż dotychczas. Chciałbym dać Lindenowi czas, żeby mógł wzmocnić ochronę w całym kraju. Im dłużej utrzymujemy ich przed całkowitym zrujnowaniem Miasta Aniołów, tym większe szanse ma on na spowolnienie ich, zanim zajmą kolejne miasto. A detektyw Sylvester zyska większe szanse na odkrycie, jak dostać się do głowy demonów. – Jacks spojrzał w kierunku lądu. – Miasto Aniołów nie wytrzyma długo. Ale ruch oporu tak. Musi istnieć jakiś sposób na powstrzymanie demonów przed przejęciem wszystkiego. - Nie w ten sposób – powiedziała Maddy. – Sylvester i Susan mówili, że jeśli znajdziemy i zabijemy przywódcę demonów, będziemy mogli powstrzymać atak. Bez przywódcy ich siły rozpadną się. – Rozejrzała się po oceanie i pomyślała o wszystkich ludziach
pozostałych w mieście. Łącznie z wujkiem Kevinem. Potrzebowali teraz nadziei bardziej niż kiedykolwiek. – Musimy go znaleźć, Jacks. Dla miasta. Dla wszystkich. Jackson skinął głową. - Zrobimy to. Wierzę w to, co powiedział Sylvester. Jednak w pierwszej kolejności musimy się do niego dostać. Nie wiemy, czy mamy wystarczająco dużo czasu. Właśnie wysłałem kilku Aniołów do Lindena, chociaż tak naprawdę nie powinniśmy tracić nikogo. Jeśli zawiedziemy, Sylvester i Archson wraz z tymi Aniołami utrzymają ruch oporu, gdy demony ruszą naprzód. Może dowiedzą się, jak trafić do ich lidera, żeby ocalić inne miasta, inne narody, zanim Ciemność opadnie na wszystkich. - Nie zawiedziesz – powiedziała Maddy. – Znajdziemy przywódcę. I zgładzimy go. Jacks spojrzał na nią z odważnym uśmiechem na swojej zmartwionej twarzy. - Masz rację. Musimy go odnaleźć. To nasza jedyna nadzieja. Ale jest ich tak wielu. Tak strasznie wielu. Miejsce każdego pokonanego demona zajmują kolejne cztery. Im ciężej walczymy… – Potrząsnął tylko głową, przeganiając swój pesymizm. Maddy przypomniała sobie jej nawracający koszmar. Coraz więcej Aniołów Ciemności dręczyło ją we śnie. Teraz nękały ją tuziny. - Zrobimy to – rzekła. – Musimy. Nawet jeśli… go nie dorwiemy. Musimy ich powstrzymać. Jacks ścisnął jej dłoń w swojej i wyjrzał na nieskończony ocean, który oczekiwał armii Aniołów Ciemności.
- Nieważne co się stanie, zabierzemy ze sobą tak wielu, ilu damy radę.
Rozdział 23 Maddy usiadła na łóżku zdyszana, jakby wyłoniła się z wody. Zakryła uszy dłońmi i kołysała się w przód i w tył. Demony. Krzyczały. Wszędzie. Nie było ucieczki. Dookoła panowała ciemność, a ona starała się przypomnieć sobie, gdzie się znajdowała. Bluzka, którą ubrała do spania, była zlana zimnym potem. Madison zaczęła powoli i stopniowo przypominać sobie szczegóły: przebywała w swojej kabinie na lotniskowcu USS Abraham Lincoln klasy Ford, na Oceanie Spokojnym. Serce jej waliło, a pot spowodowany strasznym snem nie wysychał. Dziewczyna uświadomiła sobie, że to nie był sen. I nie zniknie z przebudzeniem. To wizja. Kliknęło światło, ukazując wychudzoną i przerażoną twarz dziewczyny. Najszybciej jak mogła, złapała sweter i kurtkę, żeby nie zamarznąć na pokładzie. - Poruczniku dowódco. – Zasalutował jej marynarz, kiedy przechodziła obok niego. Ale Maddy nie zwracała na nic uwagi. Skupiała się tylko na jednej rzeczy. Patrzyła w kierunku wiru wodnego, po czym okręciła się i spojrzała na odległe wybrzeże Miasta Aniołów.
- Lornetka! – zawołała do nikogo w szczególności, lecz wkrótce każdy na pokładzie podawał jej swoją. Wzięła jedną i zerknęła w stronę plaży Santa Monica. Ciemne niebo ponad Miastem Aniołów wydawało się drżeć, a po chmurach rozprzestrzeniały się żyły ognia. - Nie… nie… nie…! – krzyczała sfrustrowana. Jej wizja była tak wstrząsająca, jak się obawiała. Demony nie zamierzały atakować z nieba. Mieli całkowicie ominąć Aniołów Wojny oraz obronę marynarki wojennej. To będzie inwazja lądowa. Demony maszerowały z morza. Wizja, którą wywołała Madison była gorsza od najbardziej groteskowego koszmaru: armia bezwzględnych potworów maszerująca po dnie oceanu z jednym, jedynym krwawym celem w głowach. Aniołowie mieli tak mało czasu. * Oba zespoły, pilotów oraz Aniołów Wojny, zebrały się w rekordowym tempie. Wszyscy stali na pokładzie lotniskowca jeszcze przed świtem. Kapitan Blake odkurzył na tę okazję swoją starą kurtkę lotniczą. Wypełnił płuca morskim powietrzem, po czym obrócił się i przemówił bezpośrednio do zgromadzonych żołnierzy. - Jeśli porucznik dowódca Montgomery ma rację, to straciliśmy jakąkolwiek względną przewagę, którą mogliśmy zyskać atakiem powietrznym. Demony zamierzają walczyć w staroświecki sposób, na ziemi. Naszą jedyną nadzieją jest to, że Godspeed oraz jego Aniołowie
Wojny dostaną się do Miasta Aniołów i wzniosą linię obrony. Zmuszenie demonów do wzniesienia się w powietrze da nam szansę na zbicie ich z tropu. Znajdujące się na pokładzie lotniskowca ponure twarze patrzyły na Blake’a. Po krótkiej rekonwalescencji Tomowi udało się wydostać z ambulatorium i stał teraz na uboczu z bandażem na głowie i kurtką lotniczą pod pachą. Daleko na wschodzie dało się dostrzec najwcześniejsze
przebłyski
wschodzącego
słońca.
Jednak
w
przeciwieństwie do zwykłych odcieni złota i fioletu na niebie kłębiły się czarne chmury, a światło słoneczne miało się tego dnia nie ukazać. - To zaszczyt, Godspeed – powiedział jeden z pilotów, kiwając głową na Aniołów. Nie mieli złudzeń co do tego, co czaiło się przed nimi, albo co do prawdopodobieństwa, czy którekolwiek z nich przetrwa atak. Aniołowie i piloci zaczęli ściskać sobie dłonie, a kilku z nich objęło się nawet. Stworzyli pewnego rodzaju braterstwo w tych czarnych godzinach. - Spróbujmy przynajmniej dać im piekło, chłopcy – rzekł kapitan. Właśnie wtedy po pokładzie rozszedł się wywołujący grozę hałas, sprawiając że każdy spojrzał w ciemne niebo. Ptaki. Tysiące i tysiące. Odlatywały. Na północ, w bezpieczne miejsce. Nikt nie odważył się powiedzieć choćby słowa na temat niepomyślnego znaku. Chcąc odwrócić uwagę od nieuniknionego, Jacks podniósł rękę i zebrał korpus Aniołów Wojny w pobliżu krawędzi pokładu. Daleko za nimi wznosiło się Miasto Nieśmiertelnych widzialne na tle morza
ponad czarnymi konturami ich opancerzonych ramion. Rozległe, ogarnięte strachem i oblężone Miasto Aniołów czekało. Zaledwie kilka mil dzieliło linię frontu od metropolii, która miała spłonąć. - Czas walczyć – przemówił Jackson, patrząc każdemu towarzyszowi w oczy. – Wiedzieliśmy, że będziemy musieli zmierzyć się z tą walką w chwili, kiedy zdecydowaliśmy opuścić sanktuarium. Każdy z was zna nasze szanse i znaliście je od chwili opuszczenia naszego bezpiecznego schronienia. Jednak nadal tutaj jesteście. A to coś znaczy. Poruszeni słowami Jacksa Aniołowie skinęli głowami. Chłopak kontynuował przepełnionym po brzegi przekonaniem głosem. - Będziemy walczyć za tych, których straciliśmy. Za Aniołów, którzy już dokonali ostatecznego poświęcenia. Będziemy też walczyć za ludzi, naszych zaprzysiężonych Podopiecznych. Za wszystkich, a nie tylko za tych mających środki, żeby nam zapłacić. Będziemy bronić ich tak, jak mieliśmy bronić. Jesteśmy Aniołami Stróżami. Dumne spojrzenie Jacksa unikało jego dzielnej floty. - To coś znacznie większego niż każde z nas – dodał i spojrzał na Maddy. – Od lat byliśmy bohaterami. Robili nam zdjęcia, pokazywali nas w telewizji, czcili nas. Cóż, dzisiaj staniemy się bohaterami. Nie dla kamer. Nie dla fanów. Nie dla pieniędzy. Nie dla NSA. Ale po to, żeby spełnić nasz święty, anielski obowiązek jako Stróżów. Tak powinno być zawsze. I tak powinno być dziś. To nasz obowiązek. To nasz los. Niektórzy z nas – wszyscy – mogą zginąć, lecz jeśli część ludzkości przeżyje, damy im historię o Nieśmiertelnych, którą będą opowiadać innym przez nadchodzące tysiąclecia. Że zginęliśmy, chroniąc ich. Nie
ma wspanialszego przeznaczenia dla Anioła. A ja będę dumny, prowadząc was wszystkich. Jacks nawet nie wiedział, skąd napływały słowa. Po prostu płynęły jak rzeka. Spojrzał na swoją publiczność i dostrzegł zdeterminowane twarze. Część z nich miała łzy w oczach, ale wszyscy zaciskali mężnie szczęki. Gdy zobaczył Maddy ocierającą spływającą po jej policzku kroplę, skinął z powagą głową i ruszył do niej przez tłum. Wszyscy Aniołowie wyciągnęli swoje miecze i skłonili się przed nim z szacunkiem. Madison mogłaby przysiąc, że przemowa Jacksa była czymś więcej niż słowami. Coś mu się stało. Został prawdziwym przywódcą. Nie był już idealną, wspaniałą twarzą z okładek magazynów i billboardów, najbardziej wzorowym obliczem czarujących Aniołów. Stał się prawdziwym przywódcą. Autorytetem władzy, siły oraz wiedzy, ku której Aniołowie mogliby się zwrócić. Za którą mogliby podążać. Za którą podążą, nawet jeśli oznaczałoby to ich śmierć. Maddy zdawało się, że minęły całe życia. Chłopak, który woził ją swoim Ferrari, który był nieco próżny i złościł się głupio, że nie potrafił sprawić samym uśmiechem, aby mu wybaczyła, teraz stał się kimś innym. Kimś więcej. Dziewczyna zdała sobie sprawę, że cechy, które najbardziej kochała w Jacksie, rozkwitły w pełni. Stał się prawdziwym Stróżem z klasy Godrighta, podobnie jak jego przodkowie i ich przodkowie, aż do czasów sprzed spisania Księgi Aniołów.
Jackson twierdził, że to jego przeznaczenie, nawet jeśli oznaczałoby ono śmierć. Stał teraz przed Madison, wyglądając poważniej niż kiedykolwiek. - Jeśli nie wrócę… – zaczął. - Nie mów tak. Wrócisz. - W porządku. Ale wiesz, z czym się mierzymy. – Jacks położył swoją dłoń na jej. – Kiedy… Jeśli mnie tu nie będzie, znajdź Sylvestra. On i Susan pomogą ci i zapewnią bezpieczeństwo. - Nie zamierzam opuszczać Miasta Aniołów. - Czasem nie chodzi o to, czego ty chcesz. Wszyscy cię potrzebują, Maddy.
Gdyby
Miasto
Aniołów
upadło,
będziesz
potrafiła
koordynować ruchem oporu. Zrobimy co w naszej mocy, aby spowolnić demony… - Nie żegnam się. - Więc możesz pracować dalej. – Jacks kontynuował, wyraźnie niezdolny do stawienia dziewczynie czoła. – Linden czeka na ciebie na wschodzie. Demony poruszają się tak szybko. Potrafisz wymyślić rozwiązanie. Może odnajdziesz drania, który nimi kontroluje. Ruch oporu może przetrwać. - Znajdziesz ich przywódcę, Jacks. Już o tym rozmawialiśmy – powiedziała Madison, jednak nawet ona słyszała w swoim głosie nutę desperacji. – Zrobisz to. - Jest jedna rzecz, którą wiem na pewno – że ty to zrobisz. Musisz to zrobić. Jesteś symbolem, Maddy. To, co sobą reprezentujesz, jest większe od ciebie. Musisz przetrwać. A ja? Jestem tylko kolejnym rozpieszczonym Aniołem, który później stał się jeszcze gorszy.
Zgorzkniały z powodu tego, czego nie miałem. Niewdzięczny za rzeczy, które miałem. Odepchnąłem cię, ponieważ byłem zły i smutny. Nie wiedziałem, co jeszcze zrobić. Lecz z jakiegoś powodu otrzymałem drugą szansę i chcę wykorzystać ją jak najlepiej. - A co, jeśli ja nie chcę być symbolem, Jacks? Jeśli chcę walczyć? Jestem Aniołem Wojny… - Rozmawiałem już z Lindenem. Twoje bezpieczeństwo jest warunkiem koniecznym dla pomagania nam. Nie można go obejść. - Nie! Chcę walczyć! – sprzeciwiała się Maddy. – Muszę! Nie możesz mnie po prostu zmusić do ucieczki. Nie możesz mnie ciągle chronić. - Mogę spróbować – odparł Jackson. – Jestem tu, na tej ziemi, aby być bohaterem, a dopiero ostatnio uświadomiłem sobie, że dotychczas mi się to nie udawało. Ale dziś stanę się nim. To zaszczyt. A ty odegrasz większą rolę. Musisz przetrwać, Maddy. Przetrwasz. Anioł pochylił się i pocałował ją. Jego usta były lekkie, ociągał się przez chwilę. A ona pozwoliła mu na to. Nie miała wyboru w tej kwestii. Miała wrażenie, jakby cała jej dusza i ciało zostały opętane jego obecnością. - Myśl o mnie – powiedział. - Będę – wyszeptała Madison. Jacks chwycił rękę dziewczyny i przyłożył do jej serca. - Jestem z tobą tutaj. Maddy milczała, kiedy Anioł szedł po pokładzie ku swojemu przeznaczeniu.
* Jackson prawie dotarł do reszty swojego szwadronu, gdy usłyszał przemawiający zza niego głos. - Godspeed. Odwrócił się. Tom nadal miał na głowie ogromny bandaż po katastrofie. - Chciałem ci… podziękować – powiedział pilot. – Za odnalezienie mnie. – Pokazał rozległy ocean. – Ale najbardziej za przyjście. Tobie i twoim Aniołom. Daliście ludziom nadzieję. – Wskazał w kierunku Miasta Aniołów, które z punktu obserwacyjnego na lotniskowcu wydawało tak bliskie, że prawie namacalne. Jackson nic nie odpowiedział. Wiedział, jak ciężko było Tomowi po tym wszystkim, co się wydarzyło. Cisza wisiała między nimi, gdy przyglądali się sobie. Pilot w swoim mundurze lotniczym, Anioł w czarnym rynsztunku bojowym. Tom i Jacks nigdy nie byli w stanie przebywać w tym samym pomieszczeniu bez krzyczenia na siebie dłużej niż pięć minut. Teraz zmierzyli się ze sobą w cichej zadumie. - Ona cię kocha, wiesz o tym – powiedział Tom. Jacks milczał przez chwilę, patrząc w pokład. Potem podniósł wzrok na rozmówcę. - Dbaj o nią. - Co? Jackson odwrócił się tylko i ruszył w kierunku schodów do hangaru, gdzie czekali pozostali Nieśmiertelni. Oceaniczny wiatr rozrzucał jego włosy, kiedy odchodził.
- Godspeed! – zawołał za nim Tom. – Co to miało znaczyć? Jednak nie otrzymał odpowiedzi. Od strony kabin załogi zmaterializowało się trzech żandarmów oraz poruczników marynarki, którzy podeszli do pilota. Mężczyzna spojrzał na nich zirytowany. - Co jest? – spytał. - Sir, właśnie otrzymaliśmy bezpośrednie rozkazy od prezydenta Lindena, że ty oraz porucznik dowódca Montgomery zostaniecie przetransportowani najszybciej jak to możliwe w bezpieczne miejsce na wschodzie Miasta Aniołów, gdzie później będziecie wspomagać ruch oporu. Twoja wiedza o demonach jest teraz bardziej wartościowa w tej wojnie niż umiejętności taktyczne. Dochodzisz do siebie po wstrząsie mózgu i podlegasz obowiązkowej przerwie od latania. W twoim stanie… - Mój stan jest taki, że jestem gotów skopać kilka demonicznych tyłków. Nie możecie zostawić mnie na ziemi! Wszystko ze mną w porządku! Muszę być w powietrzu. Tam, gdzie będę mógł chronić Maddy najlepiej. To wojna. Całe życie przygotowywałem się do niej. – Zaatakował żandarma Tom. – Chodźmy do Blake’a. Kiedy o tym usłyszy… - Sir, kapitan Blake podpisał się już pod rozkazem. Prezydent Linden zadzwonił osobiście. Nie ma innych opcji, poruczniku. Musisz odejść. Masz czterdzieści pięć minut, żeby się przygotować. Zostaniesz poinformowany o wszystkim w helikopterze. Otrzymaliśmy ścisłe rozkazy, aby zabrać ciebie i porucznik dowódcę Montgomery bezpośrednio do prezydenta.
Godspeed. Wściekły Tom szukał Jacksona, lecz nie było go już na pokładzie. Anioł zdążył odejść.
Rozdział 24 Płomienie falowały, drżąc niczym ruchoma ściana. Zaczynały się na plaży i unosiły ponad dachami, trzaskając na zamaskowanym światle słonecznym i przesuwając się od oceanu w kierunku Miasta Aniołów. Nie było żadnego ostrzeżenia. W powietrzu nie latały myśliwce, nie rozbrzmiewały też syreny. Tym razem demony nadchodziły drogą lądową. Zaroją miasto kawałek po kawałku. Będą metodyczni. Nikt nie ucieknie. Z linii frontu dochodził nieustanny dźwięk wystrzałów z broni palnej. W pobliżu Venice Beach stacjonowała grupa mieszkańców współpracująca ze szwadronem amerykańskich żołnierzy. Byli uzbrojeni w karabiny, strzelby i pistolety. We wszystko, co dali radę zebrać. Linia frontu na plaży została przekształcona w blokadę ze splątanego drutu kolczastego oraz osadzonych za workami z piaskiem karabinów maszynowych. Prowizoryczna blokada wznosiła się dzięki deskom. W rozbitych lub otwartych oknach wartych miliony dolarów domów na plaży zostali osadzeni snajperzy, a na podjazdach, obok najnowszych BMW sprowadzonych bezpośrednio z Monachium, stały czołgi. Na całej długości linii obronnej stacjonowali umieszczeni na odpowiednich pozycjach żołnierze oraz ochotnicy. Stali ramię w ramię gotowi, aby powstać przeciwko demonom. *
Z panującej dużo wyżej ciemności Jackson widział świecące czerwienią oraz błyszczące od wybuchów i strzałów wybrzeże. Dojrzał tlące się pod wodą niczym latarnie zagłady, czarno-czerwone demony, które posuwały się ku plaży. Gdy wyszły na ląd na swoich obrzydliwych pazurach, spotkały się z gwałtownym ogniem karabinów maszynowych. Ostatni, desperacki opór Miasta Aniołów. Każdy jego skrawek zostanie przypłacony krwią zarówno ludzi, jak i Nieśmiertelnych. Jackson wzniósł się ponad swoją formację zbuntowanych Aniołów Wojny i zszokowany obserwował ten spektakl. Dookoła panowała cisza, kiedy tak lecieli pośród ciemności, skrzydło przy skrzydle, w swoich czarnych zbrojach. Jednak nie trwała zbyt długo. Jacks wyciągnął miecz zza ramienia. Odwrócił się i spojrzał na wznoszących się za nim na chłodnej, oceanicznej bryzie Aniołów. Usłyszał zbliżające się z oddali wojskowe wsparcie powietrzne. Skinął na Mitcha. - Teraz! – krzyknął, lecąc spiralnie w dół. Z
głośnym,
zbiorowym
okrzykiem
bojowym
wszyscy
Nieśmiertelni dobyli swoich Boskich Mieczy i jeden po drugim nurkowali przez cienkie chmury w oczekujące na lądzie piekło. Armia demonów wciąż nadchodziła. Bestie wyłaniały się z wody niczym niekończący się koszmar, z którego nie można się obudzić. Jackson oraz jego Aniołowie walczyli z nimi na ulicach. Rozbijając ich, chcieli spowolnić demony, mając nadzieję nakłonić ich przywódcę do wyjścia, podczas gdy reszta posuwała się naprzód. Musieli mieć tylko czas, aby uderzyć w serce ich armii. Ale kto wiedział, kiedy ten
czas lub okazja się nadarzą? Jacks musiał ufać ruchowi oporu próbującemu śledzić ich schemat i znaleźć źródło. W przeciwnym razie wszystko – wszystko – może zostać utracone. Powietrzne wsparcie wojskowe było znikome. Demony musiały zostać zmuszone do wzniesienia się, inaczej myśliwce i bombowce nie mogły uzyskać czystego strzału. Ostrzeliwały i bombardowały otwartą plażę, gdy potwory nadchodziły, jednak mogli je tylko spowolnić, nie zatrzymać.
Piękna
plaża
Santa
Monica
została
naznaczona
przypominającymi ślady po ospie, ogromnymi kraterami po bombach, a potwory poruszały się do przodu, rozprzestrzeniając się po mieście. Linie frontu były spychane w kierunku Miasta Aniołów. Jak długo potrwa, zanim będą musieli dokonać ostatecznego powstania, tego Jackson nie wiedział. Ale wiedział, że nie może to trwać zbyt długo.
Rozdział 25 Tom spojrzał pogardliwie na stojący na pokładzie helikopter, który miał zabrać go z dala od jego obowiązków. Załoga czekała na mającą pojawić się z bagażami Maddy, wtedy sprzątną również jego. Był pilotem Marynarki Wojennej Stanów Zjednoczonych, a to była najczarniejsza godzina dla jego kraju. Zrobiło mu się niedobrze. Tom znajdował się pod nadzorem, od kiedy poinformowano go o decyzji Lindena mówiącej o przetransportowaniu ich w bezpieczne miejsce, z dala od wojny. Wiedział, że to Jackson zawarł tę umowę z prezydentem i myślenie o tym napawało go złością, która prawie oślepiała. Miał walczyć, nie uciekać. Mimo że uciekłby z Madison… Oficer dowodzący spojrzał na zegarek. -
Williams,
pójdziesz
pospieszyć
porucznik
dowódcę
Montgomery? Powinniśmy odlecieć trzy minuty temu. Niższy rangą oficer zasalutował i zszedł pod pokład do kwater mieszkalnych. Tom spojrzał na czerwoną poświatę, która zaczynała pojawiać się na horyzoncie w pobliżu Miasta Aniołów. Pięć minut później mężczyzna wrócił z białą niczym kartka papieru twarzą. - Odeszła – powiedział. – Nie możemy jej nigdzie znaleźć. Zostawiła to. – Podał Tomowi list. Krew pilota ochłodziła się. Odrętwiały i milczący otworzył kopertę. Potrafił przewidzieć, co zawierał list, jednak nigdy by nie pomyślał, że będzie taki krótki. „Przepraszam. – M.”
Zszokowany Tom pozwolił, żeby kartka wyślizgnęła się z jego dłoni i obserwował, jak powoli opada. Wszyscy milczeli, a on po prostu patrzył na spoczywający pomiędzy jego stopami list. Nagle wykonał szybki ruch w celu przebicia się przez załogę, która miała eskortować pilota z lotniskowca, lecz powstrzymali go, podcinając mu nogi i łapiąc go za ramiona. - Nie! Nie! Nie! – Walczył Tom, zgrzytając zębami, a ślina wypływała z jego ust, kiedy wykorzystywał każdą uncję siły na ucieczkę. - Poruczniku, uspokój się! Uspokój się albo będziemy musieli cię powstrzymać! Tom odwrócił się ku jednemu z żandarmów i, zanim się zorientował, trzech z nich przyszpilało go do podłogi. - Przykro mi, sir, ale to rozkaz prezydenta. Nieważne, gdzie jest porucznik dowódca, nie możemy na nią czekać. Nie mamy czasu. Spotkacie się na miejscu. Jeden z mężczyzn trzymał pilota, tymczasem inny związywał mu nadgarstki plastikową opaską. - To na czas, dopóki tam nie dotrzemy. Oberwiemy, jeśli cię stracimy. Przepraszam, sir. - Maddy… Oczy Toma ziały pustką, kiedy żandarmi prowadzili go do helikoptera. Jeden z członków załogi na pokładzie uniósł kciuki w górę i maszyna zaczęła się unosić.
Tom oparł głowę o okno i patrzył tępo przez porysowane szyby helikoptera. Miał bladą niczym widmo twarz. Silne podmuchy wiatru wywołane obrotami śmigieł maszyny oraz boczny wiatr znad oceanu targały jego skafandrem lotniczym, ale on nawet nie mrugnął. Rozpoczynali podróż ku bezpieczeństwu. Bez Maddy. * - Przykro mi, że musieliśmy użyć siły, poruczniku – powiedział żandarm. – Jednak rozkazy są rozkazami. Rozumiesz, prawda? Tom nie odpowiedział. Spoglądał przez okno. Myślał, że właśnie dostrzegł fioletowy blask pośród znajdujących się poniżej chmur. Skrzydła Maddy? Przesunął się, aby zyskać lepszy widok. Przy drugim spojrzeniu nie zobaczył niczego. Oczy płatały mu figle. W oddali zauważył rozwijającą się w Mieście Aniołów walkę. Demony latały w kółko, żeby uniknąć ciężkiego ognia, a rozbłyski artylerii oraz bomb rozświetlały zaciemnione baldachimem chmur niebo. Widział, że wojna posuwała się w głąb Miasta Nieśmiertelnych. Aniołowie Ciemności przedarli się przez obronną linię frontu na plaży. Ze zwykle czarującej, otoczonej drzewami palmowymi Wilshire Boulevard strzelały czołgi. Nad alejami, pomiędzy świecącymi, szklanymi
wieżowcami
biurowymi
Aniołów,
przelatywał
krąg
demonów. Istne szaleństwo. Zniszczenie posuwało się powoli ku sercu
Miasta Aniołów. Zapadł na nie wyrok. Tom obserwował bezradnie, jak helikopter zabiera go coraz dalej. Daleko od wojny i od Maddy. Właśnie wtedy dostrzegł na niebie przesuwający się batalion Aniołów Wojny stawiający opór reprezentacji demonów. Zdawali się poruszać ku centrum metropolii niczym chaotyczna grupa dobra i zła. Jackson Godspeed na pewno tam był. Tom wiedział, że Maddy również się tam uda. Uświadomił sobie, że nieważne gdzie był Jacks, ona także tam pójdzie. Zdał sobie sprawę, że kochał ją bardziej niż kogokolwiek, kogo wcześniej kochał czy w ogóle znał. Zrobiłby wszystko, żeby utrzymać ją przy życiu. Gdyby do tego doszło, oddałby za nią swoje własne. Pilot wyglądał przez okno, lecz kątem oka obserwował strażników. Byli pogrążeni w rozgrywającym się na zewnątrz spektaklu trwającej bitwy i nie zwracali na niego uwagi. Tom nie przetrwał miesięcy szkolenia dla Służb Specjalnych na nic. Jednym płynnym ruchem pochylił się i skoczył, kołysząc przed sobą związanymi ramionami. Żandarm nie miał czasu do namysłu, oberwał łokciem w twarz i polała się krew. Cooperowi udało się wyciągnąć pistolet z kabury i wymierzyć nim w pozostałych strażników. Unieśli dłonie. Miał ich. - Do diabła – powiedział jeden z mężczyzn, plując na podłogę. - Przetnij to – polecił Tom żandarmowi z zakrwawionym nosem, wskazując plastikową opaskę na swoich nadgarstkach. Przyłożył lufę pistoletu do skroni mężczyzny. – Tylko nie wykonuj gwałtownych ruchów nożem. Jestem na nie uczulony. Byłbym skłonny kichnąć i pociągnąć za spust.
W ciągu kilku sekund żandarm z szeroko otwartymi oczami rozciął plastikową opaskę, uwalniając nadgarstki pilota. Tom wziął od niego nóż i rozbroił resztę załogi. Nadal mierząc pistoletem w strażników, przesunął się w kierunku kokpitu, gdzie siedział nieświadomy szybkiego obrotu wydarzeń pilot. Przez szybę kabiny Tom wyraźnie widział rozbłyski eksplozji rozświetlające horyzont od strony Miasta Aniołów. Poklepał pilota po ramieniu. Mężczyzna obrócił się zirytowany. - Co? – burknął, lecz wkrótce zrozumiał. Napotkał wzrokiem lufę broni Toma. - Przykro mi, ale mamy nieplanowany przystanek.
Rozdział 26 Demony rzucały się na Miasto Nieśmiertelnych niczym żywe bomby. Zwijały się w kule czarnego ognia oraz dymu i zderzały z budynkami i ulicami poniżej, eksplodując brutalnie. W całej metropolii płonęły pożary ryczące nad ruinami w ciemną noc. - Napierajcie mocniej! – zawołał Jacks do towarzyszących mu Aniołów. Demony-bomby szybowały po niebie, a on z niezwykłą precyzją wzleciał do góry i ciął mieczem w odpowiednim momencie. Kiedy przecinał bestię na dwie równe połowy, ostrze zalśniło oślepiającym blaskiem. Mitch namierzył innego, latającego niżej Anioła Ciemności, który zmierzał przez ich obronę ku otoczonej palmami Halo Strip. Wydał z siebie okrzyk i rzucił się w jego kierunku, ustawiając skrzydła za sobą, a mroczny wiatr przedzierał się przez ich ostre pióra. Ranił demona w bok,
po
czym
rozbili
się
o
ogromny
billboard
pięknego
Nieśmiertelnego, który wisiał nad Sunset Boulevard. Gdy przedarli się przez reklamę i runęli ku betonowi, walczyli w powietrzu, obijając się na zmianę plecami o luksusowy apartamentowiec. Chłopak cisnął w bestię i uderzyli w atrium budynku po drugiej stronie migoczącej Halo Strip, gdzie walczyli wręcz. Anioł Ciemności podstawił Mitchowi nogę i przewrócił go na ziemię, jednak ten odskoczył szybko dzięki swoim skrzydłom, jednocześnie wyciągając miecz.
Wbił czubek ostrza w falującą pierś demona. Boski Miecz rozświetlił się, a potwór zakwiczał i zamilkł, kiedy padł martwy na ziemię. - Trzymaj się z dala od mojego miasta! – Mitch splunął na leżące u jego stóp ciało. Nagle poczuł oślepiający ból z tyłu głowy. To kolejny wróg uderzył go zaciśniętą łapą. Anioł upadł na kolana i obrócił się szybko, jednak bestia miała przewagę. Była większa i groźniejsza niż te, które dotychczas widział. Chłopak zdołał wstać, ale nie zdążył obronić swojego prawego boku. Jęknął z bólu, gdy demon wyciągnął płonącą łapę i chwycił go za prawą rękę, w której trzymał broń. Boski Miecz upadł na ziemię z łoskotem, a szpony zaczęły miażdżyć zbroję, która zaczęła topić się pod wpływem płomieni. Mitch spojrzał z niedowierzaniem w piekielną twarz potwora otoczoną ogromnymi rogami i dwiema mniejszymi głowami. Zdawał się cały poruszać i lśnić, jakby jego skóra płonęła. Wysunął swoje drugie, potężne ramię, żeby chwycić Nieśmiertelnego. I rozerwać go na strzępy. Brzdęk-trzask. Charakterystyczny dźwięk rozbijanego okna i roztrzaskującego się o ziemię szkła. Demon wciąż trzymał Mitcha. Chuk-chuk-chuk-chuk-chuk-chuk-chuk.9 Huk karabinów maszynowych ciężkiego kalibru zagłuszył krzyki Anioła. Pociski trafiły potwora, uderzając go najpierw z jednej, później z drugiej strony. Grupa mieszczańskich żołnierzy ustawiła karabin
9
Nie wiedziałam, jakiego zamiennika użyć po polsku, więc zostawiłam w oryginale. :P
maszynowy na drugim piętrze tego, co pozostało z ekskluzywnego, anielskiego hotelu. Sięgające od podłogi do sufitu okna zostały wybite, a wylot lufy rozświetlał noc, gdy kontynuowali strzelanie do Anioła Ciemności. Oszołomiona wybuchem ognia z karabinów maszynowych bestia upuściła Mitcha na ziemię i próbowała złapać kule. Uderzając w ziemię, chłopak przewrócił się na swój prawy bok, ignorując rozdzierający ból w ramieniu i podniósł Boski Miecz. Wystrzelił w górę, celując ostrzem w brzuch demona. Wcisnął je w jelito Anioła Ciemności aż po rękojeść, sprawiając że na zewnątrz wylały się szkodliwe opary. Boski Miecz posłał w noc błysk światła, a makabrycznie uśmiercony demon zadrżał na końcu ostrza Mitcha. Nieśmiertelny odwrócił się do cywilów w zbombardowanym budynku po drugiej stronie ulicy i skinął głową z uznaniem. Następnie zniknął, a armia mieszkańców zaczęła przeładunek broni dla następnej bestii, która przetnie ich drogę. Nie będą musieli długo czekać. * Pięciu Aniołów Wojny Jacksa odeszło już przez wroga. Zabrali potwory ze sobą, posyłając ich z powrotem do piekła ostatnim cięciem swoich Boskich Mieczy. Ale było ich tak wielu. Nieśmiertelni mogli mieć jedynie nadzieję na wytrzymanie chociaż odrobinę dłużej. Spychano ich do Miasta Aniołów zbyt szybko i Jacks wiedział, że demony zamierzają powstać w pełni, zanim jego szeregi Aniołów
Wojny staną się ubogie. Bestie były bezwzględne i skuteczne. Chłopak zastanawiał się, czy właśnie widział ich przywódcę, który zdawał się nieubłaganie prowadzić Aniołów Ciemności. Wyobraził sobie ponuro ukazującego się osobiście lidera, który napawałby się zwycięstwem. - Jacks! – zawołał jakiś Anioł gdzieś za nim. Zdesperowany Godspeed zobaczył, że jego towarzysz patrzył na scenę gorszą niż mógłby sobie w ogóle wyobrazić. Od strony Miasta Nieśmiertelnych ku nim poruszała się gęsta, ciemna chmura demonów. Cały batalion otoczył ich jakimś cudem. Przygotowali zasadzkę. Jackson zaklął gorzko. Wojna miała zakończyć się, zanim naprawdę się rozpoczęła. To koniec, zostaną bezlitośnie rozdarci na strzępy. Przynajmniej odejdą, walcząc. - Do mnie! Przygotujcie się do zwarcia szeregów! – zawołał Jacks. Fragment zniszczonego, tlącego się asfaltu przed nimi wydawał się tak dobrym miejscem na ich ostatnie powstanie jak każde inne. Zaciskając zęby, chłopak zgromadził Aniołów Wojny obok siebie, spoglądając na falangi demonów maszerujących po ziemi oraz kolejnych, kształtujących się na niebie za nimi. Dzięki jakieś sztuczce byli w stanie otoczyć ich od drugiej strony. Ale jak? Nagle Jackson poczuł narastającą falę radości, kiedy w czerni potwornego batalionu dostrzegł białe, lśniące plamy na spodniej stronie ich skrzydeł. Rozlewały się po niebie i Nieśmiertelni zrozumieli, że chmura na niebie nie została utworzona przez wroga. Jakimś cudem przybyła reszta Aniołów.
Jacks oraz jego towarzysze wydali z siebie głośne okrzyki radości, gdy ujrzeli swoich braci, siostry oraz przyjaciół z Boskimi Mieczami w dłoniach. Chłopak naprężył się, żeby zobaczyć, kto znajdował się na ich czele. Z ogromnym niedowierzaniem odkrył, że formacją przewodził Archanioł Mark Godspeed. Zdezorientowane
widokiem
coraz
większej
ilości
materializujących się z powietrza Aniołów demony zawahały się. Zaczęły wycofywać się nieco do dalszej części miasta i rozdzielać na ulicach. Kilku gorliwych Nieśmiertelnych rozpoczęło za nimi pościg, jednak zostali szybko powstrzymani przez wściekłe bestie strzegące tyłów swojej grupy. Aniołowie mogliby przysiąc, że to nie był zwykły odwrót. Demony przegrupowywały swoje siły. Tak czy inaczej to dawało im szansę na zebranie własnych. Mark
wylądował
tuż
przed
Jacksem.
Wyglądał
na
zdecydowanego i zdeterminowanego. Zarówno on, jak i Nieśmiertelni za nim mieli na sobie zbroje Aniołów Wojny. Ojczym Jacksona wystąpił naprzód. Dziesiątki Aniołów Wojny lądowało za nim lekko, część z nich na budynkach – głównie po to, aby utrzymać bezpieczną linię obrony, lecz także dlatego, że nie było już dla nich miejsca na ziemi. Anielska flota rozciągała się po ulicach, parkach, alejach oraz dachach. Pełen batalion. Takie ilości Aniołów Wojny nie zgromadziły się od bardzo odległych czasów.
- Mark – odezwał się Jackson, nadal niedowierzając. - Przybyliśmy – odparł jego ojczym ze łzami w oczach. - Jak? – Chłopak był zdezorientowany. - Z twojego powodu. I za twoim przykładem – powiedział Archanioł, wskazując cały batalion. – Jesteś prawdziwym Aniołem z powodu tego, co zrobiłeś, przybywając tutaj na przekór wszystkiemu. Nie dla sławy, ale dla anielskich zasad. Byłeś iskrą, która wywołała eksplozję. Jackson rozejrzał się po tych wszystkich anielskich twarzach. Większość z nich znał przez całe swoje życie. Obezwładniły go wdzięczność, emocje oraz zdziwienie. - To teraz twoi Aniołowie Wojny – rzekł Mark. – Prowadź ich. To twoje przeznaczenie. Jacks skinął cicho głową z napiętym i zdecydowanym wyrazem twarzy, a jego blade, niebieskie oczy były bardziej wyraziste niż kiedykolwiek. Spojrzał na szeregi Nieśmiertelnych przed nim, nad nim, wszędzie. Byli gotowi poświęcić swoje życia dla miasta i czekali na jego polecenie. Młody Godspeed przeszedł kilka kroków w tę i z powrotem, po czym otworzył usta do krzyku. - Aniołowie! Wszyscy unieśli swoje miecze i wykrzyczeli odpowiedź, która potoczyła się echem nad Miastem Aniołów. Okrzyk nadziei dla tych, którzy dotychczas jej nie mieli. Ta nadzieja migotała teraz na dachach budynków oraz w całej metropolii.
Jacks przyłapał się na rozmyślaniu, czy kiedyś młodzi, szkolący się Stróże będą uczyć się manewrów w ten sam sposób co on oraz towarzyszący mu Aniołowie, którzy ślęczeli nad relacjami ze starożytnych ataków i kontrataków pomiędzy Aniołami a demonami, nad dawnymi historiami z pól bitwy. Zaniepokojeni Nieśmiertelni spoglądali tam, gdzie bestie chwilowo się wycofywały. Obecnie, kiedy mieli większe szanse, Aniołowie chcieli zaatakować. Jackson przeszedł ze swojego miejsca na przód grupy i podszedł do ojczyma. - Gdzie jest reszta? – spytał Marka. – Czy są bezpieczni? - Sanktuarium zostało porzucone. Niewalczący odeszli na północny-wschód. Twoja matka oraz Chloe także – odparł Archanioł Godspeed. Chłopak odetchnął z ulgi. - Pewne osoby w sanktuarium nadal pozostają lojalne wobec Rady. Było kilka… zamieszek. - Detektyw Sylvester uważa, że istnieje przywódca demonów. Jeśli go odnajdziemy i zabijemy, będziemy mogli powstrzymać to szaleństwo. Wierzę mu. Próbowaliśmy go ujawnić, ale jak dotąd nic. Sylvester twierdzi, że bazując na schematach ataków, możemy odkryć, skąd nadchodzą rozkazy. Jednak od dłuższego czasu nie mieliśmy żadnych wieści od ruchu oporu. Mark spojrzał na swojego pasierba. - W takim razie musimy powstrzymywać wroga tak długo, jak damy radę. Dajmy im więcej czasu.
Nagle powietrze przeszył demon-bomba, który rozbił się o budynek. Aniołowie Ciemności zgromadzili się i zaatakowali ponownie. Jackson wyciągnął swój miecz i obrócił się ku Aniołom Wojny. - Aniołowie! Walczymy z pełną mocą! – zawołał. Gdy uniósł broń, do jego ciała wlały się duma i siła, co spotkało się z okrzykami radości. – Zabrali wielu z nas, ale teraz jesteśmy silniejsi! Dajmy im wszystko, co mamy! Nie trzeba było ich dłużej przekonywać. Kiedy tylko Jackson dał sygnał, strumienie Nieśmiertelnych popłynęły ku bestiom, które posuwały się naprzód. Z ich demonicznych gardeł wybuchły bojowe okrzyki, lecz Aniołowie odpowiedzieli własnymi. Wojna zaczęła się na nowo. * Nadchodzili szybciej niż kiedykolwiek. Nieśmiertelnych wspierał cały batalion Aniołów Wojny, jednak w porównaniu z demonami, których wyraźnie nieskończone zasoby zła wyłaniały się z oceanu, wciąż byli mniejszością. - Mark! Zabierz kilku na drugą stronę! – zawołał Jacks, kiedy zobaczył szereg bestii poruszający się wzdłuż dachów i ulic na zachód. Archanioł Godspeed utworzył grupę z Aniołów Wojny, która przedzierała się ku wrogowi z mieczami w pogotowiu. Uspokojeni działaniem Marka Jacks oraz jego wojownicy odwrócili się i ponownie zmierzyli z przeciwnikiem. Demony
poruszały się nieugięcie, część z nich unikała powietrznych, anielskich patroli poprzez włamywanie się do budynków i przebijanie pomieszczenie po pomieszczeniu tylko po to, by zaatakować Aniołów z okna. Kiedy Jackson dobijał jednego z nich, usłyszał krzyk. Młody Anioł Wojny z sanktuarium wrzeszczał, ponieważ demon miażdżył jego ramię pazurami, trzymając go mocno. Jacks był za daleko, żeby mu pomóc. Nagle zza progu wyłonił się człowiek z AK-47 i spryskał potwora deszczem pocisków, po czym uciekł z powrotem do kryjówki. Jackson próbował dostać się tam na czas, żeby ocalić rannego Anioła, lecz było za późno. Demon doszedł do siebie i złapał Nieśmiertelnego za nogi, rozrywając go na dwie części niczym szmacianą lalkę. Jego Boski Miecz zabrzęczał, uderzając o ziemię, gdy wziął ostatni oddech. Następnie, jakby nigdy nic, bestia wzniosła się i odleciała po dzielnego człowieka. Wywołany przez nią podmuch wiatru sprawił, że mężczyzna stracił równowagę i została z niego krwawa plama. Jackson zobaczył, że demon znowu odlatuje. Podniósł Boski Miecz towarzyszącego mu upadłego Anioła i spojrzał w dół na bohatera z AK-47. Te dwie dzielne dusze poświęciły w wojnie wszystko. Chłopak wpatrywał się w rosnącą przed nim masę demonów, jego niebieskie oczy stały się bardziej ostre. Aniołowie Ciemności odwzajemnili spojrzenie. Jeśli potrafili odczuwać strach, to właśnie go czuły.
- Jacks! – zawołał Mitch, który z pewnością widział wzrok swojego przyjaciela. Ale ten nie zwracał na niego uwagi. Jackson Godspeed dołączył do rzezi z Boskimi Mieczami w obu dłoniach, które pulsowały czystym, białym światłem, kiedy odbierały życie demonom, zostawiając ślady z oderwanych, tlących się kończyn oraz pozbawionych życia szczątków zmasakrowanych bestii.
Rozdział 27 Maddy leciała nad miastem, obserwując rozwijającą się poniżej wojnę. Myśliwce pędziły z hukiem, pociski wybuchały, a demony prowadziły na ziemi niszczycielską walkę przeciwko Aniołom oraz ludziom. Dziewczyna widziała panoramę zniszczenia i miała jedynie nadzieję, że zdąży na czas. Z poczuciem winy powróciła myślami do lotniskowca. Do chwili, kiedy była w swojej kabinie. Przed ucieczką. Tuż przed tym, jak mieli z Tomem odlecieć helikopterem w bezpieczne miejsce, żeby dołączyć do prezydenta Lindena i stworzyć ruch oporu na Wschodzie. Maddy nie miała zamiaru towarzyszyć ukochanemu w samolocie. Nikt nie wiedział o tym, że zaraz po odejściu Jacksa przytłoczyła ją kolejna wizja. Nie znała zbyt wielu szczegółów. Przeczucie pojawiło się w jej umyśle, a następnie uległo zniszczeniu niczym bomba. Jednak ujrzała jeden szczegół, który natychmiast napiętnował jej mózg jak gorący pogrzebacz. Jedyną rzeczą, którą zobaczyła wyraźnie, była śmierć Jacksona Godspeeda. I nie mogła do tego dopuścić. Maddy wyjęła Boski Miecz z kąta kabiny i przyjrzała mu się po raz kolejny. Prawie usłyszała, jak do niej szeptał. Zawiły grawerunek na złotej rękojeści opowiadał dawną historię zapisaną starożytnymi, anielskimi symbolami, których nie potrafiła odczytać. Historię jej rodziny – Godrightów. Miała nadzieję, że
pewnego dnia będzie w stanie ją przeczytać. Jednak ona jedyna ze wszystkich ludzi wiedziała, że przeżycie nie było zagwarantowane. Anielica miała wizję w chwili, w której rozmyślała nad dziejami swoich przodków oraz jej dziedzictwem. Zarówno pierścień, jak i Boski Miecz świeciły coraz mocniej, gdy trzymała broń w ręku. Ostrze było ciężkie, lecz Jackson zapewniał ją, że kiedy będzie musiała go użyć, stanie się lekkie i wygodne. Maddy domyślała się, że niedługo sama się o tym przekona. Wiedziała, co powinna zrobić. Nie miała pojęcia z czym się zmierzy, ani gdzie się uda. Wiedziała jedynie, że musi iść. Musi ocalić Jacksa. Wizja wchodziła do jej umysłu fragment po fragmencie, ale przytłoczyła ją z siłą tsunami. Była wystarczająco silna, by powstrzymać falę poczucia winy wobec Toma, którego miała zostawić na pokładzie. Schowała miecz i przewiązała mocno skórzany pas przez ramię, zaciskając go wzdłuż piersi jak szarfę. Broń przylegała spokojnie do jej pleców i wszystkim, co Madison mogła zrobić, było wyciągnięcie jej jednym szybkim ruchem i ruszenie do walki. Przećwiczyła dobywanie miecza kilka razy, ale robiła to niezręcznie. Spróbowała jeszcze parę razy, tym razem nieco zgrabniej. Musiało tak pozostać – nie miała czasu na stanie się ekspertem w tej dziedzinie. Następnie wyciągnęła kartkę papieru i długopis. „Tom, nie wiem, jak zacząć…” Madison gapiła się w kartkę, lecz słowa nie nadchodziły. Zmięła list i wyrzuciła go do kosza. Nie było nic do powiedzenia, żadnego sposobu na wyjaśnienie mu, dlaczego musiała zrobić to, co
miała zamiar zrobić. Wyciągnęła świeżą kartkę papieru i napisała składającą się z dwóch słów wiadomość. Wszystko, co potrafiła napisać. Co rozdarło jej serce na dwie części. Ale została zmuszona przez coś znajdującego się poza jej kontrolą. Musiała ocalić Jacksona, nawet jeśli oznaczało to utratę własnego życia i złamanie Tomowi serca. Maddy złożyła wiadomość i zostawiła ją tam, gdzie znajdzie ją oficer i zaniesie do porucznika Coopera. Wiedziała, że ten nie zrozumie. Mogła mieć jedynie nadzieję, że pewnego dnia będzie potrafił to zrobić. Anielica otworzyła powoli drzwi do kabiny i wyjrzała na korytarze. Wszyscy biegali, przygotowując się do ostatecznej walki. Nikt nie zauważył, jak się wymykała. Jej sylwetka była ledwie widoczna, kiedy leciała nad szumiącymi falami w stronę Miasta Aniołów, gdzie czekało na nią jej przeznaczenie. * Madison wciąż miała problemy ze skupieniem się na pojedynczej częstotliwości – nawet na tej jedynej, którą znała tak dobrze – Jacksona. Panika, strach i chaos Miasta Aniołów przytłaczały jej zdolności kontrolowania darem, więc musiała bazować na krótkich momentach, podczas których potrafiła wyczuć obecność Jacksa, jego lokalizację, a nawet nastrój.
Wiedziała, że znajdował się w niebezpieczeństwie – śmiertelnym niebezpieczeństwie. Gorszym niż prawdopodobnie wiedział. Gdy Maddy zbliżała się do serca wojny, mogłaby przyciąć, że była bliżej niego. Ale i tak miała wrażenie, jakby poruszała się po omacku w ciemności,
słysząc
jedynie
przytłumiony,
odległy
głos,
który
przywoływał ją co kilka minut, więc leciała w tym kierunku, dopóki nie usłyszała ponownego wołania z innej strony. Frustrujące, lecz nie miała wyboru. Alternatywą było zwykłe poddanie się, co w ogóle nie było alternatywą. Madison spojrzała na odległe centrum Miasta Aniołów, gdzie spędziła całe życie. I gdzie znajdował się wujek Kevin. Nadal bezpieczny. Atak demonów nie sięgał tak daleko. Jeszcze. Nie zamierzała im na to pozwolić, o ile miała cokolwiek do powiedzenia na ten temat. A to oznaczało ocalenie w pierwszej kolejności Jacksa. Nagle Maddy usłyszała wstrzymujący bicie serca krzyk. Niepodobny do niczego, co kiedykolwiek w życiu słyszała – piskliwy, ale głęboki i grzmiący niczym ryk. Obwieszczenie śmierci, które zmierzało dokładnie ku niej. Dziewczyna dostrzegła go kątem oka: czarna i straszna sylwetka migotała ciemnymi płomieniami, a skrzydła i rogi stapiały się ze sobą, kiedy zbliżał się do niej. Anioł Ciemności. Jego krzyk był okrzykiem bojowym. Zanim w ogóle miała czas pomyśleć, Maddy przyciągnęła skrzydła do siebie i zanurkowała w dół, szybując w kierunku dachów.
Demon leciał za nią, jego ciemne oczy płonęły opalizująco. Dziewczyna przyspieszyła na tyle, na ile mogła, po czym skręciła ostro w prawo. Anioł Ciemności zawył ponownie. Zadymiony wiatr z płonącego Miasta Aniołów smagał jej twarz. Słynne skrzydła Madison naprężały się mocno, gdy leciała najszybciej, jak potrafiła. Spojrzała na sekundę do tyłu i dostrzegła, że demon zbliżał się do niej z każdą sekundą. Serce dziewczyny zabiło szybciej, a adrenalina rozprzestrzeniła się po całym jej ciele. Zanurkowała poniżej dachów, pod linie energetyczne i leciała alejami. Demon wciąż ją śledził. Nie miała szans na prześcignięcie go. Sięgnęła po miecz. Gdy Maddy chwyciła za rękojeść i pociągnęła go w górę, poczuła niesamowitą siłę ciążenia. Przypominało to powolną wspinaczkę po potężnym upadku na jej ulubionym roller coasterze, tylko około pięć razy bardziej intensywną. Każdy mięsień jej ciała napinał się, kiedy wspinała się… wspinała… wspinała. Zobaczyła, że demon leci niżej w ciemnym powietrzu. Podążał za nią, trzepocząc swoimi migoczącymi, pokrytymi łuskami i masywnymi skrzydłami. Anielica miała zaledwie kilka sekund… Maddy osiągnęła szczyt swojej wspinaczki. Przez chwilę jej ciało, ubrania oraz wiszące w powietrzu włosy stały się zupełnie nieważkie. Wtedy rzuciła się do tyłu, pozwalając grawitacji pociągnąć się znowu w dół. Jednocześnie okrążyła demona, sięgając za siebie i wyciągając miecz z pochwy. Jackson miał rację! Niegdyś kłopotliwa broń okazała się lekka i wygodna w chwili potrzeby.
Gdy Anioł Ciemności znalazł się z przodu jej pola widzenia, Madison wydała swój własny okrzyk bojowy. Może nie był tak przerażający jak jego, jednak sprawił, że poczuła się lepiej. Po wyczerpującej wspinaczce zdołała okrążyć bestię. Wściekły demon uświadomił sobie, co się wydarzyło i krzyknął, próbując obrócić się w powietrzu. Wyczuł miecz, ale było za późno. Ostrze Maddy oraz Boski Pierścień jaśniały coraz bardziej, kiedy pędziła w jego stronę. Uniosła miecz i zamachnęła się nim z całej siły, odcinając prawe ramię oraz skrzydło demona. Czarne niebo przeszył błysk światła, a potwór zawył, pozostawiając w uszach dziewczyny pisk, gdy leciała dalej, przyciągając miecz do ciała. Anioł Ciemności zaczął spadać, chociaż udało mu się spowolnić upadek. Madison raniła go w skrzydło i znajdował się teraz daleko, daleko pod nią. Kreatura zmierzała coraz niżej ku ciemnym ulicom, aż nie zniknęła całkowicie. Anielica usłyszała chrupnięcie, ponieważ potwór wylądował na zaparkowanym aucie. Zdyszana po pościgu Maddy krążyła w powietrzu, spoglądając w miejsce, gdzie zniknął Anioł Ciemności. Miecz ponownie stał się niesamowicie ciężki i chrząknęła, przesuwając chwyt. Nie mogła uwierzyć, że to zrobiła! Ćwiczenie zwinności podczas szkolenia na Stróża zdecydowanie się opłaciło. Jeśli jeszcze kiedyś zobaczy profesora Trueway’a, podziękuje swojemu nauczycielowi. I Tomowi oczywiście. Znowu pomyślała ze smutkiem o pilocie, którego zostawiła na lotniskowcu. Złamała swoją przysięgę. Ale w głębi serca wiedziała, że po prostu musiała to zrobić. Była to winna Jacksonowi.
Maddy odgoniła te myśli ze swojego umysłu. Powinna skupić się na w połowie umarłym demonie. Trzepocząc skrzydłami, uniosła się i zerknęła w dół ze swojej wysokiej pozycji, jednak oprócz budynków nie potrafiła nic dojrzeć. Czy umarł? Czy powinna zejść na dół i to sprawdzić? Wydawało jej się, że zabicie demona wymagało czegoś więcej niż tylko kilku ciosów w ciało. Poza tym, czy ranny Anioł Ciemności nie byłby jeszcze bardziej wściekły i niebezpieczny niż zdrowy? W normalnych okolicznościach – o ile „normalną” można nazwać sytuację w środku apokaliptycznej wojny z demonami – Madison na pewno zeszłaby na dół i to sprawdziła. Ale obecnie miała ważniejsze sprawy do przemyślenia. Wzniosła się ponownie, lecąc w kierunku miejsca, gdzie ostatnio wyczuwała częstotliwość Jacksa, nim przeszkodziła jej bestia. W oddali Aniołowie i ludzie toczyli bitwy. Czy demony wygrywały? Tego Maddy nie potrafiła powiedzieć i część niej nie chciała tego wiedzieć. Po prostu wznosiła się, a jej skrzydła świeciły fioletowym blaskiem na mglistym, ciemnym niebie. Nagle obmyła ją nieproszona powódź ulgi, kiedy uświadomiła sobie, że nie tylko przetrwała atak Anioła Ciemności, lecz także go zabiła. Ledwie mogła w to uwierzyć. Poczuła tę lekkość i zawroty głowy, które przychodzą, gdy przeżyje się jakieś traumatyczne wydarzenie. Madison czuła się, jakby miała się roześmiać. Zmierzyła się z demonem i wygrała. Rozkoszując się tymi myślami wysoko na niebie, ponad dymem i chaosem, wzięła głęboki wdech rześkiego powietrza. Poczuła świeżość
– poczuła się żywa. To był oddech wdzięczności za każdą sekundę jej życia. Wtedy uderzyła w nią niczym błysk. Częstotliwość Jacksona. Umysł Maddy zapełnił się niewyraźnymi falami abstrakcyjnych obrazów oraz uczuć. Wizja czerpana od Jacksa była niewyraźna. Dziewczyna poczuła ból. Potrzebował jej. Teraz wiedziała, gdzie zamierzał się udać. Jego ostateczne przeznaczenie. Widziała to przez ułamek sekundy. Nie mogła w to uwierzyć. To było gorsze niż samobójstwo. Skręcając w lewo, Madison obrała kurs na Wzgórza Miasta Aniołów. Trzepotała mocno skrzydłami, próbując nabrać szybkości. Wtedy – chociaż wydawało się to niemożliwe jak jakiś podstęp wyobraźni – dostrzegła w oddali wyłaniającą się zza chmur flotę, która zmierzała ku centrum bitwy. Niewiarygodne. Aniołowie! Pozostali Aniołowie przybyli! Może zaprowadzą ją do Jacka, zanim będzie za… Maddy nawet nie zdawała sobie sprawy, co się działo, dopóki nie poczuła ciosu. Wściekły demon pacnął ją łapą od boku, miażdżąc jej prawe skrzydło z ogromną siłą. Westchnęła z zaskoczenia i bólu. Potwór zmaterializował się z ciemności niczym zjawa. Syczący, tlący się koszmar. Krzycząc z agonii, oparzona dotykiem mrocznego ognia Maddy zwinęła się, zamieniając w bryłę bólu. Jej prawe skrzydło było bezużyteczne. Spadała coraz niżej w czarną niczym smoła ciemność. Aż w końcu wszystko stało się czarne.
Rozdział 28 Laptopy zostały spakowane, dokumenty wepchnięte do toreb, a dyski twarde ułożone w pudełkach. Nadszedł czas, żeby opór wykonał swój ruch. O ile był jeszcze czas. Głośny wybuch rozerwał ulice na zewnątrz. Całe biuro zadrżało, z płyt sufitowych opadło trochę pyłu. Detektyw Sylvester wysypał resztki swojej kawy do kosza na śmieci i zniszczył dokumenty. Na ścianie za nim wisiała ogromna mapa dorzecza Miasta Aniołów. Nieśmiertelni transmitowali informacje przez radio, a kobieta słuchała i zaznaczała ataki demonów, fala po fali, kolorowymi pinezkami. Próbowali odkryć schemat. Cokolwiek, co dałoby
im
przewagę
w
znalezieniu
przywódcy
demonów
i
powstrzymaniu wojny. Susan podeszła do Sylvestra z pudełkiem w dłoniach. Była gotowa. - Wiem, że nie wydaje się to odpowiednią porą – zaczęła, rozglądając się po pomieszczeniu pełnym przygotowujących się do ucieczki ludzi – ale to zwycięstwo. Przybyli Aniołowie. - Zwycięstwo na pewno, lecz możliwe, że krótkotrwałe – odparł Sylvester. – Nawet nie wiemy, czy cały batalion Aniołów Wojny zdoła powstrzymywać demony wystarczająco długo, żebym dowiedział się, jak dotrzeć do ich lidera. Na domiar wszystkiego, nasze biuro leży na linii ognia i znowu musimy się przenieść. Detektyw wskazał otaczający ich chaos, a dwóch członków ruchu oporu zaczęło zdejmować podziurawioną pinezkami mapę.
- To jedzie ostatnie! – zawołał do nich. Mężczyźni pokiwali w milczeniu głowami i wycofali się. - Sylvestrze, posłuchaj mnie. Oni w końcu przybyli – powiedziała Susan. Detektyw przytaknął. - To Jackson był kluczem przez cały ten czas. Powinienem o tym wiedzieć, skupić się na nim od samego początku. - Wiesz, co mówi się o patrzeniu wstecz. - Że lepsze to niż nic? - Coś w tym stylu. Sylvester pozwolił sobie na lekki uśmiech do Susan. - Louis i nasze źródła twierdzą, że prawie wszyscy Aniołowie zmienili front – kontynuował. – Jeśli to prawda, wspaniale. Mamy powód do dumy. Jednak nie sądzę, żeby tak się to skończyło. Nadal istnieje wiele odłamów. Gabriel i Rada nie będą stać spokojnie. To tylko początek. Ale przynajmniej fala się przesunęła. - Nie musisz mi nic mówić o anielskiej polityce – rzekła Susan, mrugając. – Jestem Archaniołem, pamiętasz? Posłuchaj. W te dni nie jest łatwo o pozytywy. Czy możesz po prostu cieszyć się nimi chociaż przez sekundę? Budynkiem wstrząsnął kolejny głośny wybuch. Sylvester uśmiechnął się ponuro. - Dla ciebie zrobię co w mojej mocy. - Archanioł Archson! Davidzie! – zawołał Bill Garcia. Para odwróciła się szybko do stojącego w drzwiach sierżanta, a ludzie biegali dookoła, przenosząc rzeczy do konwoju samochodów.
Garcia pomagał komuś wejść do środka. Mężczyzna szedł powoli – najwyraźniej był stary lub ranny, skoro potrzebował pomocy. Miał przewieszoną przez plecy kurtkę. Sylvester z przerażeniem zauważył cienką ścieżkę z kropelek ciągnącą się za skuloną sylwetką, która weszła do pokoju. Kropelki krwi. Tajemniczy gość podniósł wzrok. To przypominało zaglądanie w twarz ducha. Susan westchnęła. - Louis! Detektyw Sylvester pospieszył z krzesłem, żeby Louis Kreuz mógł usiąść. Miał bladą i nieogoloną twarz. Był wynędzniałym cieniem dawnego, eleganckiego siebie. - Dzięki Bogu, żyjesz – rzekł Sylvester. - Jesteś ranny – powiedziała Susan, podchodząc bliżej niego. - Złapali mnie, zanim zdołałem się wydostać po tym, jak ostrzegł mnie dzieciak Godspeeda – wyjaśnił Archanioł. – Udało mi się uciec podczas zamieszania, kiedy Aniołowie Wojny zdezerterowali, głównie dzięki współczującemu mi strażnikowi, którego przydzielono do obserwowania mnie. Drugi nie był tak miły. – Grymas męki wypisany na twarzy Louisa pokazał, że miał znacznie dłuższą i bardziej bolesną historię do opowiedzenia. Sylvester zdjął płaszcz z jego ramion. Górna część pleców Kreuza była zakrwawionym bałaganem bandaży, a niżej widniała kolejna, jeszcze głębsza rana. Susan nie zdołała powstrzymać okrzyku. Odebrali mu skrzydła. - Och, Louis… – powiedziała, z jej oczu popłynęły łzy.
- To? To tylko zadrapanie – odparł Archanioł, oddychając głęboko z powodu bólu. Zakaszlał, a siła tej czynności sprawiła, że zgiął się w pół. Jego twarz straciła gwałtownie kolor i stała się prawie szara. - Musimy zabrać cię do lekarza – rzekła Susan. Kreuz jedynie spojrzał na nich i potrząsnął głową. Przyłożył dłoń do rany – do brutalnego bałaganu. Bandaże nie powstrzymywały krwi. - Jestem umarlakiem. Wiem o tym. Wy też wiecie. - Nie mów tak, Louis. Nie wiesz, czy to prawda – zaprzeczyła Susan, a z jej oczu wciąż tryskały łzy, chociaż próbowała zachować swój archanielski spokój. Kreuz przyłożył dłoń do jej ramienia z niknącą siłą. - Mój bilet został skasowany, Sue. Patrząca w jego oczy kobieta nie chciała w to uwierzyć. Lecz on tylko skinął cicho głową. Zakaszlał ponownie, a Sylvester pomógł mu z powrotem usiąść. Tracił siły tak szybko. - Wiem, że to nie najlepsza pora – dodał Archanioł z delikatnym, pełnym bólu uśmiechem – ale mamy teraz ważniejsze sprawy na głowie. Demony. Jego słowa podkreślił huk kolejnej eksplozji. - Co masz na myśli? – spytał Sylvester. - Możemy powstrzymać tych drani – powiedział Kreuz, patrząc im bezpośrednio i zdecydowanie w oczy. – Wiem, jak to zrobić. Sylvester i Susan czekali, podczas gdy Louis doznał kolejnego ataku kaszlu. Kiedy skończył, spojrzał na nich. Jego jowialna i rumiana twarz była obecnie mizerna i śmiertelna.
- Wiem, jak dostać się do ich przywódcy. * Louis zmarł krótko po tym, jak przekazał ruchowi oporu najważniejsze informacje zdobyte w trakcie tej burzliwej dla ludzkości wojny. Wiadomości te mogły zmienić bieg wydarzeń, a Kreuz poświęcił swoje życie, żeby im je dostarczyć. Sylvester miał tylko nadzieję, że nie było za późno. Na zewnątrz, zaledwie kilka przecznic od biura ruchu oporu, szalała nieustanna, głośna wojna. Wkrótce zostanie ono zredukowane do gruzu, a czas grupy na przeprowadzkę uciekał. Linie radiowe zamarły. Nie było już żadnego sposobu na komunikowanie się. Na zewnątrz panował chaos, a ci, którzy zostali bez schronu, płynęli spanikowani ulicami tak daleko, jak mogli, zanim dotarli do imponujących Wzgórz. Demony posuwały się coraz głębiej w miasto, jednak siły Nieśmiertelnych oraz ludzi nie ułatwiali im tego. Mimo to Aniołowie Ciemności nadal mieli przewagę. Zachodnia część metropolii z eleganckimi hotelami oraz ekskluzywnymi restauracjami została zrównana z ziemią, a bestie znajdowały się zaledwie milę od centrum Miasta Aniołów – Alei Aniołów. Wkrótce walka rozegra się również na tej słynnej ulicy. Detektyw Sylvester wyciągnął swój rewolwer i sprawdził, czy był załadowany. Był. Otworzył zamkniętą szufladę jego tymczasowego biurka i wyjął karton pełen dodatkowej amunicji, którą wrzucił do
bocznej kieszeni starego płaszcza. Reszta biura została już spakowana i wszyscy czekali gotowi do przeniesienia się w bezpieczne miejsce. Susan podeszła do Sylvestra z czerwonymi od płaczu nad zmarłym oczami. Znała Louisa Kreuza od stuleci, pracowała z nim w sekretnym ruchu oporu przez wiele lat. Powierzyła mu swoje życie, a on jej swoje. A teraz zapłacił najwyższą cenę. - Davidzie – powiedziała delikatnie – obiecaj mi, że będziesz ostrożny. - Oczywiście – odparł detektyw, nie patrząc jej w oczy. - Dla mnie. To sprawiło, że mężczyzna uniósł wzrok. W jej oczach było coś niewypowiedzianego, coś czułego, co go zaskoczyło. - Ja… nie mogę cię stracić – dodała Archanielica. Trudności były poważne. Jednak Sylvester wiedział, że musi coś zmienić, że musi być tym, który wykorzysta informacje Louisa w odpowiedni sposób. Podążał tą teorią, włożył w nią swoje serce i duszę, a teraz byli tak blisko. Komunikacja siadła i nikt więcej nie znał prawdy. Detektyw musiał być tym jedynym. Skinął cicho głową. - Obiecuję, Susan. Ale muszę zrobić to sam. Telefony nie działają, a radio jest zablokowane. Możemy jedynie wysłać posłańców i mieć nadzieję, że zdołają odnaleźć Jacksa. Zbierz pozostałych najszybciej, jak możesz, i czekaj na mój sygnał. Jeśli do ciebie nie dotrze, wiesz, co robić. - Będę na ciebie czekać – powiedziała Susan.
Podeszła do Sylvestra i położyła swoje usta na jego. Detektyw poczuł przeszywający ciało szok. On i piękna Archanielica pozwolili sobie zatracić się z zamkniętymi oczami w tym krótkim, niebiańskim momencie. Momencie, na którego wykorzystanie czekali być może zbyt długo. W końcu Sylvester wybudził się z czaru i zmusił do odsunięcia. Patrząc na Susan, położył dłoń na jej czole i zaczesał włosy za jej lewe ucho – coś, czego nie robił żadnej kobiecie od lat. Ale przy niej wciąż odczuwał to jako swoją drugą naturę. - Do zobaczenia wkrótce – powiedziała uśmiechnięta kobieta. - Do zobaczenia, Archanioł Archson – odparł detektyw. Nadszedł czas, by ruszyć. Czas, żeby wyciągnąć przywódcę demonów i uszanować dziedzictwo Louisa. Sylvester odwrócił się do Susan i poddał się jej ostatniemu, długiemu spojrzeniu, zanim otworzył drzwi na zewnątrz. Ryk wojny zagłuszył pozostałe słowa, jakie mogli wypowiedzieć.
Rozdział 29 Pozostała tylko ciemność. Ciemność pulsująca niczym ból, który nigdy się nie skończy. Maddy próbowała dowiedzieć się, gdzie się znajdowała i co się stało, ale wszystko było pomieszane i mgliste. Przez jej umysł przepłynął cichy potok obrazów. Tom leżący na szpitalnym łóżku. Jackson w swoim mundurze Anioła Wojny. Złota rękojeść miecza. Kevin krzyczący do niej z werandy, gdy demony przebijały się przez ciemniejące niebo. Lotniskowiec. Madison nie mogła otworzyć oczu. A ciemność wciąż pulsowała. Powoli otworzyła jedno oko. Później drugie. Czarna jak węgiel ciemność sączyła się nieco jaśniejszym odcieniem, lecz dziewczyna nadal nic nie widziała. Próbowała skupić wzrok na czymkolwiek, jednak okazało się to niemożliwym do wykonania zadaniem. W głowie jej łomotało. Każda komórka ciała krzyczała z agonii, kiedy próbowała unieść głowę chociaż o milimetr, po czym znowu opadała. Jednak wszystko to było niczym w porównaniu do rozdzierającego bólu w prawym skrzydle. Wspomnienia zaczęły powracać jedno po drugim. Opuszczenie lotniskowca, żeby odnaleźć Jacksona. Pogoń i walka z Aniołem Ciemności. Ulga po przetrwaniu. Wizja potrzebującego jej Jacksa przerwana szybko przez okropną łapę innego demona, z którego obecności Maddy nie zdawała sobie sprawy, dopóki nie było za późno. Przytłaczający ból uderzenia. I ciemność, kiedy spadała.
Wciąż unieruchomiona spróbowała przystosować się do braku światła i poruszyć. Mogłaby przysiąc, że wylądowała na szczycie sterty gruzu w wąskiej uliczce pomiędzy dwoma budynkami. Jeszcze godzinę temu stos musiał być budowlą. W pobliżu nikogo nie było. Wszyscy musieli czmychnąć przed zniszczeniem. Albo cierpieli o wiele gorszy los niż ona. Łzy spłynęły po twarzy Madison, gdy oparła się powoli na obolałym łokciu, później na drugim. Siedziała tak przez kilka chwil, czekając w ciszy na ostry ból. Wtedy uświadomiła sobie zszokowana, że od przebudzenia nie usłyszała żadnego hałasu. Była głucha. Nie minie dużo czasu, nim dopadnie ją strach po zrozumieniu, w jakich opałach się znalazła. Rozejrzała się z gruzowiska i dostrzegła stojącego na ulicy, histerycznie szczekającego golden retrievera, którego pysk otwierał się i zamykał. Ale ona nic nie słyszała. Pies miał obrożę i ciągnął za sobą strzępy niebieskiej smyczy. Maddy siedziała i obserwowała zwierzaka, myśląc o jego właścicielach. Zastanawiała się, czy smycz była przetarta, ponieważ pies ją przegryzł, żeby uwolnić się z miejsca, do którego był przywiązany… czy trzymał ją ktoś słaby. Zabawne, pomyślała. Instynkt przetrwania pojawiał się u nawet najbardziej udomowionych zwierząt Amerykanów. Właśnie wtedy zaczęła powoli odzyskiwać słuch. Czuła się trochę tak, jakby znajdowała się pod wodą i próbowała usłyszeć rozmawiających na lądzie ludzi. Pies był blisko, lecz szczekanie brzmiało na odległe. Madison pstryknęła delikatnie palcami, żeby nasłuchiwać najdrobniejszych dźwięków. Odrobina po odrobinie odgłosy dookoła niej stawały się głośniejsze, aż usłyszała latające
wysoko nad głową myśliwce. A później, gdzieś niezbyt daleko, potwierdzający nadal szalejącą wojnę wybuch. Szczekający na nią pies nagle najeżył sierść na karku. Maddy usłyszała coś za sobą. Przerażona zdała sobie sprawę, na co tak naprawdę ujadał golden retriever. I to zdecydowanie nie była ona. Wyciągnęła obolałą szyję i zobaczyła go – ohydnego Anioła Ciemności. Najprawdopodobniej tego, który ją zaatakował. Przyszedł dokończyć robotę. Demon był ogromny, każda jego ręka była wielkości Corvetty, a za nim rozpościerały się złowieszcze skrzydła. Wzdłuż ramion, rąk i na plecach potwora biegły zakręcone rogi. Kontynuował przesuwanie się, czarne płomienie otaczały jego ogromne kończyny, a łuski błyszczały, gdy się poruszał. Jedyną rzeczą, która się nie zmieniała, były te przerażające oczy. Płonęły nienawiścią, jakby pochodziły prosto z piekła. I wtedy… czy on się uśmiechnął? Z mrożącym krew w żyłach przerażeniem Maddy zdała sobie sprawę, że to demon z jej koszmarów. Anioł Ciemności, który w snach zmienił się ze zwykłej bestii w coś większego i potężniejszego. Coś nieopisanie gorszego. Zrobił krok w jej stronę. Obolałe ciało dziewczyny przepełniała panika. Próbowała wstać, lecz mięśnie nie chciały słuchać. Przeszywający ból sięgnął jej nóg, kiedy próbowała unieść się na dłoniach i znowu opadła na gruz. Lewe skrzydło Madison miało odpowiedni kształt, ale zmiażdżone prawe po prostu zwisało.
Anielica usłyszała trzeszczące kroki demona. Czuła jego przytłaczające gorąco. Wiedziała, że musi coś zrobić. Podniosła się z gruzu na tyle, na ile mogła. Jej głowa, jej głowa… wszystko tak bardzo bolało. Dysząc, wyciągnęła ramiona i zaczęła podciągać się do przodu o kilka cali na raz. Po jej policzkach spłynęły łzy. Wcześniej przymarznięty z przerażenia do swojego miejsca pies uwolnił się z szału szczekania i uciekł, chowając ogon między nogami i nie oglądając się za siebie. Jęcząc, Maddy podciągnęła się rękoma o kolejne sześć cali. Kroki stawały się coraz głośniejsze, a gorąco jeszcze silniejsze. Nie chciała się odwracać. Nie mogła. Musiała tylko dostać się do skraju gruzowiska. Zaledwie dwie stopy dalej. Z całym wysiłkiem jaki zdołała zgromadzić, chwyciła zepsutą, wystającą ze skraju stosu płytę. Używając jej jako dźwigni, rzuciła się na krawędź góry, nie mając pojęcia, co znajdowało się poniżej. Po upadku z co najmniej dziesięciu stóp wylądowała na kopcu z gipsowokartonowych płyt oraz uszkodzonych dachówek. Krzyknęła z bólu, kiedy jej poobijane ciało spadło, targał nią wiatr. Madison zaczęła staczać się po pochyłym stosie, dopóki nie zatrzymała się na w połowie-rozbitym, betonowym filarze. Każdy oddech sprawiał ból. Usłyszała go, gdy starała się przesunąć. Głęboki, ochrypły baryton. Czy demon… śmiał się?
Maddy uniosła wzrok i zobaczyła, że stał w miejscu i obserwował ją. Nagle zeskoczył ze szczytu gruzowiska i wylądował tuż poniżej, wywołując straszliwy huk. Zaczął iść ku niej powolnymi, pewnymi krokami. Oszalała Anielica wykorzystała każdy okruch siły woli, aby podnieść się na kolana i przebiec kilka stóp w dół obok betonowego filaru, a następnie sturlała się z reszty gruzowiska na ulicę. Zatrzymała się, uderzając głową o asfalt, a ranne, obolałe skrzydło zwinęło się pod nią. Pomimo prób, nie mogła się podnieść. Czuła na głowie lepką i ciepłą krew, która spływała jej na oczy. Jakimś cudem nie zauważyła tego wcześniej. Idący ulicą demon ociągał się, najwyraźniej rozkoszując się tym doświadczeniem. Następnie wybił się z ogłuszającym rykiem i wylądował tuż przed Maddy, mijając ją o mniej niż cal. Oddychająca ciężko dziewczyna użyła resztek sił, żeby sięgnąć za siebie po miecz. Oczywiście! Nie było go tam. Zarówno pas, jak i ostrze musiały odpaść od jej ciała podczas upadku. Madison zaczęła tracić wszelką nadzieję. Odsunęła się na skraj asfaltu, na którym leżał rozsypany, niebezpieczny gruz. Przeciągnęła się po szorstkiej powierzchni, desperacko próbując uciec. Spod paznokci ciekła krew. Gorąco demona stało się nie do zniesienia, przypalało mocniej niż para. Wtedy Maddy dostrzegła go lśniącego niczym latarnia morska. Boski Miecz. Leżał zaledwie piętnaście stóp dalej na pokruszonym
betonie, jakby na nią czekał. Jej Boski Pierścień błyszczał. Z nadzieją, która raz jeszcze zatliła się w jej piersi, Madison rzuciła się słabo po broń, przesuwając się jedynie o stopę lub dwie. Demon ruszył naprzód szybko i pewnie. Prawie delikatnie, lecz z pewnością mocno, położył okropną nogę z pazurami na ramieniu Anielicy. Tylko po to, żeby przytrzymać ją w miejscu. Maddy wykrzywiła otwarte usta. Najpierw nie wydała z siebie żadnego dźwięku, jednak później jej gardło opuścił dziki krzyk, gdy gorąco bestii pokryło pęcherzami skórę na jej ramieniu. Niczym objawienie przed śmiercią uderzyło ją to, dlaczego tak często śniła o tym demonie. Śniła o własnej śmierci, której nigdy nie potrafiła przewidzieć. Teraz, kiedy ciemność zamykała się nad nią, zdawało się to takie oczywiste. W swoich ostatnich sekundach Madison powróciła myślami do wszystkiego, co wydarzyło się od tamtej nieszczęsnej nocy w jadłodajni wujka. Wchodzący do knajpy Kevina i zmieniający jej życie na zawsze Anioł w spodniach od garnituru i bluzie. Przekonujący ją Jackson. Ocalenie go na wieży biblioteki. Jej wybór, żeby zostać Stróżem, zamiast pójść na studia. Maddy pomyślała o towarzyszących temu sławie, bogactwu oraz wystawnych imprezach. O tym, jak dała się w to wciągnąć. Myślała o wszystkim. Kalejdoskop wspomnień przemykał przed jej oczami w postaci krótkich, wyraźnych chwil. Aż wreszcie jej pamięć osadziła się na jednym obrazie: rodzicach. W końcu miała ich zobaczyć.
Mogłaby przysiąc, że gdy jej mózg słaniał się ku nieświadomości, demon pochylił się bliżej, a jego straszne, pełne poczerniałych i poskręcanych zębów usta wyszeptały do jej ucha: „Maddy…”. Znał jej imię. Tak jak we śnie. Anioł Ciemności odsunął obrzydliwą paszczę od twarzy dziewczyny i uniósł kolczastą rękę do śmiertelnego ciosu. Madison zamknęła oczy i czekała na nieuniknione. Nie było sensu walczyć. Gorąco stawało się coraz silniejsze. Chciała osłonić twarz przed atakiem, ale zdołała odwrócić tylko jeden policzek. Jej przypalone ramię już pokryło się pęcherzami, a z narażonej skóry zaczęła unosić się para. Maddy westchnęła z bólu, jej oddech słabł, a płuca płonęły. Obecnie jedyną pociechą była śmierć, która miała wkrótce nadejść. Ciemność zamykała się wokół niej, aż nagle usłyszała odgłosy odległych wystrzałów. Powtarzały się. Anielica uniosła się nieco. Kiedy otworzyła oczy, zorientowała się, że to strzelanina. Pop-pop-pop-pop-pop. Demon odsunął się o krok i machał dookoła ręką, jakby odganiał muchy, po czym odwrócił się, by zmierzyć się z tym, kto go zaatakował. Pop-pop-pop-pop-pop. Anioł Ciemności ryknął tak głośno, że po raz kolejny ją ogłuszył. - Hej! Hej! Hej! – krzyczał ktoś do niego. – Tutaj! Tutaj! Chodź tu, ty głupku! Pop-pop-pop-pop-pop. Ten głos… Maddy rozpoznała go… Tom.
Jakimś cudem odnalazł ją. Uniosła się lekko i zobaczyła, że stał tam w swoim oliwkowozielonym mundurze lotniczym i z bandażem na głowie. W jednej ręce trzymał M-16, w drugiej pistolet. Wymienili ze sobą krótkie, pełne zrozumienia spojrzenie. Oboje wiedzieli, co pilot chciał zrobić, a serce Madison skurczyło się tak szybko, jak urosło. Potrząsnęła głową. W odpowiedzi Tom wycelował M-16 w demona i ponownie wystrzelił. Skrzecząca bestia zaczęła oddalać się od dziewczyny ku atakującemu ją mężczyźnie w ciemną ulicę. Wykrzywiła twarz w grymasie, a czarne zęby błyszczały w czerwonym świetle płonącego na asfalcie poniżej stosu. - Tak jest, ty obrzydliwy sukinsynu, chodź za mną – zawołał porucznik Cooper, biegnąc z powrotem w dół ulicy i próbując odciągnąć demona z dala od ukochanej. Wiedział, że nie da rady go zabić. Ale mógł go rozproszyć. Może na wystarczająco długo, żeby ją ocalić. – Uciekaj, Maddy! – krzyknął. Przerażona Anielica przymarzła do miejsca. Jak mogła tak po prostu odejść? - Dalej, Maddy! Dalej! – Tom wystrzelił kolejny magazynek amunicji i biegł ulicą. Było tak, jakby jakimś cudem Madison zyskała nową energię. Zdołała stanąć na jednej nodze, później kolejnej. Pilot był teraz za daleko, żeby pomóc rannej Anielicy. Czuła swoje połamane, zwisające na plecach skrzydło, co sprawiło, że poczuła się jeszcze bardziej bezradna. To ona powinna ocalić jego. Jej oczy zaszkliły się na myśl o poświęceniu, którego dokonywał Tom. Zrobiła kilka chwiejnych
kroków, po czym zatrzymała się i odwróciła, aby spojrzeć ponad ramieniem. Mężczyzna uciekał najszybciej, jak mógł, z bronią w pogotowiu. Biegł naprzód i strzelał dziko w demona. Ale Anioł Ciemności zbliżał się z każdym grzmiącym krokiem. - Tom! – zawołała Maddy. - Nie zatrzymuj się! Na
skrzyżowaniu
ulic,
pod
zniszczonymi
światłami,
zmaterializował się kolejny demon, który zablokował mu drogę. Był zwykłym Aniołem Ciemności, mniejszym niż inne, lecz miał dziesięć stóp wysokości, co ani trochę nie uspokoiło Madison. Tom odwrócił się i wystrzelił w drugiego demona. Bestia zadrżała pod wpływem ataku, jednak pociski spowolniły ją tylko na chwilę. Kontynuowała zbliżanie się do pilota, który opuścił pusty karabin i zaczął opróżniać magazynek swojego Glocka dziewięć milimetrów. Maddy obserwowała z oddali opadającą na plecy Toma (niczym lewy sierpowy w szczękę) łapę, która pojawiła się przed jego klatką piersiową. Ogromny Anioł Ciemności z jej koszmarów dopadł go. Dziewczyna stanęła jak wryta i krzyknęła, tymczasem pilot opadał powoli na kolana. Krew sączyła się z jego ust, kiedy dziwnie spokojny spojrzał na pazur, na który nadziane zostało jego ciało. Wokół zaczęły wzniecać się płomienie, jednak nie wyglądało na to, żeby mężczyzna odczuwał jakikolwiek ból. Drugi demon krążył dookoła nich, a broń Toma opadła na ziemię z łoskotem. Bestie syknęły z zadowolenia.
Odkrztuszając krew, porucznik Cooper sięgnął do wewnętrznej kieszeni kurtki i wyciągnął nóż. Ostatnim ruchem zanurzył lśniące ostrze w wystającej z piersi łapie demona. Okręcił je ostatkiem sił. Potwór zawył i wyrwał łapę z ofiary. Tom uśmiechnął się. Ocalił Maddy. Tylko to się dla niego liczyło. Łapa była jedyną rzeczą, która trzymała go w pionie, a kiedy zniknęła, wziął swój ostatni oddech i opadł na zakurzoną stertę gruzu. Spełnił swój obowiązek. Oniemiała z żalu i szoku Madison obserwowała wszystko z daleka. - Nie! – zawyła, a łzy rozmyły jej pole widzenia. Aniołowie Ciemności otoczyli pilota, czarne płomienie ich ciał falowały w oddali. Nadal nie zwracali na nią uwagi. Nagle Maddy przypomniała sobie ostatnie słowa Toma: „Nie zatrzymuj się”. Z każdym okruchem siły jaki miała, uciekła od makabrycznej sceny, rozglądając się za kryjówką. Jej Boski Miecz wciąż leżał w pobliżu ruin, ale i tak nie miała siły, żeby go podnieść. Musiała iść. Krew kotłowała się gorączkowo w jej żyłach, kiedy kuśtykała. Skręciła w lewo za szeregiem sklepów, w uliczkę dla obsługi. Patrzyła za siebie, dopóki zadymione alejki nie zostały w połowie oświetlone przez szalejące w Mieście Aniołów, odbijające się od chmur pożary i nie widziała żadnego demona na swojej drodze. Natknęła się na metalowe drzwi, które mogły prowadzić do jakiegoś magazynu lub piwnicy. Nadusiła metalową klamkę. Zamknięte.
Hrnnnh. Maddy obniżyła ramię i spróbowała uderzyć w drzwi, lecz jedynym efektem było lekkie odbicie. Ból przeszył jej ciało. Hrnnnh. Płacząc z agonii i żalu, spróbowała ponownie. Hrnnnh. Nic. I jeszcze raz ze wszystkim, co miała. Wyprostowała się, zacisnęła zęby i ruszyła na wrota z całej siły. Drzwi otworzyły się, a ona wpadła do czarnego niczym smoła pomieszczenia, które wyglądało na przechowalnię. Dysząc, zamknęła szybko drzwi. Nie byłyby w stanie powstrzymać demonów, ale przynajmniej nie zobaczą jej z zewnątrz. W małym pomieszczeniu panowała ciemność, jednak Madison potrafiła wyczuć, że była sama. Osunęła się po ścianie obok wiadra z mopem. Spróbowała schować ranne skrzydło, lecz nie miała na to siły. Była gorzej niż wyczerpana – była zużyta. Pozwoliła, by zawładnął nią wielki szloch. Tom nie żył. Ocalił ją. A teraz nie żył. Łzy nie przestawały płynąć. Tom nie żyje. Tom nie żyje. Tom nie żyje. I wtedy ciemność nadeszła ponownie.
Rozdział 30 Pocisk leciał w dół i wybuchł na ulicy dwie przecznice dalej od dachu, na którym stał Jackson. Chłopak nawet nie drgnął, kiedy skanował niebo w poszukiwaniu oddziału wsparcia Aniołów Wojny. Nie wiedział, ile godzin prowadzonej na niebie i na ulicach Miasta Aniołów wojny minęło. Wraz z inwazją demonów nastała ciemność, która zasłoniła słońce i zmieniła dzień w nieustanny zmierzch. Czy było już południe? Czas wydawał rozciągać się i kurczyć. Wyczerpany wojną Jacks stwierdził, że żadne nauki nie mogły go na to przygotować. Stojący u jego boku Mitch oceniał sytuację. Obaj Aniołowie wyglądali na zmęczonych walką, ich zbroje były poszarpane i oszpecone więcej niż kilkoma plamami krwi demonów. - Nadchodzą tak szybko, szybciej niż potrafimy ich zabijać – odezwał się Mitch. – Jak mamy ich powstrzymać? Osłabiają nas. - Nie wiem – odparł Jacks. – Ale musimy. Musimy dostać się do ich przywódcy. To nasza jedyna nadzieja. - Miejmy nadzieję, że detektyw wkrótce nam coś da. Nie damy rady powstrzymywać ich wiecznie. Jackson uniósł wzrok i dostrzegł małą, wracającą z zachodu grupkę Aniołów Wojny. Prowadził Archanioł Godspeed. Ich oczy wyrażały determinację. - Mark! – zawołał chłopak szczęśliwy, że ojczymowi nic nie jest. Nagle po lewej stronie Archanioła zobaczyli szereg Aniołów Ciemności lecących tuż nad horyzontem i próbujących ominąć linię
obrony Nieśmiertelnych. Jackson uderzył skrzydłami – raz, drugi – ale Mitch położył mu dłoń na ramieniu. - Mark i ja zajmiemy się nimi – powiedział. – Prawda, Mark? – zawołał do latającego nad nimi Archanioła Godspeeda, który skinął mu głową. - Ty, ty i ty – za mną! – wrzasnął ojczym Jacksa ponad zgiełkiem wojny do przelatującej gromady Aniołów. Mitch uśmiechnął się do swojego przyjaciela, kiedy opuszczał dach, żeby dołączyć do Marka w pogoni za demonami. Jackson obserwował, jak znikają na ciemnym niebie, jego serce szamotało się na widok ojczyma oraz najlepszego przyjaciela znikających z pola widzenia pośród atakujących demonów. - Jacks! Jacks! – zawołał nagle czyjś głos. Chłopak poczuł świst pędzącego obok swoich towarzyszy walki Anioła. - Znalazłem cię! Rozpoznał Stróża, którego spotkał tylko kilka razy. Pamiętał, że miał na imię Trevor. - W końcu cię znalazłem. Gromadzące się na ulicach poniżej demony posuwały się naprzód coraz szybciej. - O co chodzi? – spytał nieco zniecierpliwiony Jackson. - Louis Kreuz… Nazwisko Archanioła przyciągnęło jego uwagę. - Poradził sobie?
- Zabrali go agenci DRA. Uciekł dzisiaj… jednak nie przed tym, zanim odebrali mu skrzydła. Został poważnie ranny… To było coś gorszego niż tylko skrzydła. – Trevor zasępił się. – Miał dla ciebie wiadomość. Chciał, żebym przekazał ci ją osobiście. - Wiadomość? – Puls Jacksona przyspieszył. - Cóż, naprawdę jej nie rozumiem. Nie ma sensu. - O co chodzi? Jak brzmi wiadomość? – spytał Jacks, który musiał powstrzymywać się przed złapaniem Anioła za kołnierz. Gapił się na posłańca, prawie zabijając go z niecierpliwości. Wiedział, że wiadomość Kreuza mogła oznaczać różnicę pomiędzy zwycięstwem a całkowitą porażką. - Wiadomość brzmi: Gabriel – rzekł Trevor. Imię przypaliło ciało i duszę Jacksona niczym piorun. Nagle wszystko nabrało sensu. - W porządku, Jacks? – spytał posłaniec, z pewnością nieco zdenerwowany wpływem, jaki wywarła wiadomość na przywódcę Aniołów Wojny. - Tak. Tak, w porządku. W porządku… Dziękuję ci za dostarczenie tej informacji – powiedział młody Godspeed, próbując ochłonąć, by Stróż zostawił go w spokoju. – Zachowaj to dla siebie, proszę. Trevor skinął głową i, ku wielkiej uldze Anioła, wycofał się. Jacks spojrzał na Wzgórza Miasta Nieśmiertelnych, oczyma duszy wniknął w diabelską prawdę, która kryła się głęboko pod nimi. Oczywiście. Oczywiście. Oczywiście. To Gabriel. Gabriel nimi kontrolował. To on był przywódcą demonów.
Rozdział 31 Tym razem, kiedy Maddy otworzyła oczy, nie zaznała wytchnienia od ciemności. Czuła się odrętwiała, jednak z wysiłkiem przypomniała sobie, że uciekła z ulicy do pomieszczenia dla służby. Szybko dotarł do niej fatalny i okropny fakt, który wbijał się w jej mózg z każdym uderzeniem serca: Tom umarł, ratując ją. Próbowała stłumić narastające w niej cierpienie. Chociaż nigdy nie będzie miała szansy na poświęcenie się dla Toma, którego mogłaby dokonać w ciągu uderzenia serca, nadal istniał ktoś, komu mogła pomóc. Mogło nie być za późno. Madison wciąż słyszała stłumione odgłosy eksplozji z zewnątrz potwierdzające, że wojna o Miasto Aniołów toczyła się zaciekle jakkolwiek długo była nieprzytomna. Poruszając się na oślep, podciągnęła się do ściany i usiadła prosto, dotykając oparzonym ramieniem o wiadro z mopem, które zatrzeszczały w wyniku uderzenia o gładką, betonową podłogę. Ból w jej prawym skrzydle był tak rozdzierający i nierealny, że Maddy prawie zemdlała. Biorąc gwałtowne wdechy przez zęby, zmusiła się do skupienia na pozostaniu przytomną. Wiedziała, że zanim wyjdzie na zewnątrz, musi schować ranne skrzydło, które zwisało bezwładnie, obijając się i sprawiając ból z każdym ruchem. Anielica usiadła i zebrała siły do pochylenia się. Skupiła
się
najmocniej,
jak
potrafiła,
forsując
się
z
niewyobrażalnym bólem i próbując złożyć skrzydło. Ale schowała tylko lewe, podczas gdy prawe po prostu wisiało leniwie, nie emitując luminescencji, którą kiedyś wykazywało. Maddy płakała z bólu.
- No dalej, dalej… – szeptała przez zaciśnięte zęby i łzy. Spróbowała jeszcze raz… - Aaaaaaaaaaaaaaach! – krzyknęła z pewnością wystarczająco głośno, żeby usłyszał ją z zewnątrz jakiś człowiek, Anioł lub demon. Być może to pomogło, ponieważ skrzydło wydało dziwny dźwięk i w końcu się skurczyło. Madison położyła się na podłodze i leżała tam, dopóki jej oddech nie uspokoił się. Potem znowu usiadła, tym razem zdecydowanie. Po odczekaniu na choćby najmniejszy odgłos lub dowód niebezpieczeństwa – co wydawało się wiecznością – powoli otworzyła skrzypiące drzwi. Nikogo nie ujrzała. Nad miastem zalegał gęsty dym wypełniający ulice i nadający powietrzu złowieszczy charakter. Dziewczyna rozejrzała się po budynkach, lecz nigdzie nie widziała oznak obecności Aniołów Ciemności. Ani kogokolwiek innego. Niebo nadal było ciemne, ale to niczego jej nie powiedziało: za każdym razem, gdy demony atakowały, słońce znikało za całunem czarnych chmur przeplatanych cynobrowymi pasmami. Maddy słyszała ryk latających wyżej myśliwców wojskowych oraz niezbyt odległe wybuchy. Odgłosy te wywołały świeży ból, ponieważ pomyślała o śmierci Toma. Rozejrzała się i oceniła uszkodzenia swojego ramienia wywołane gorącym dotykiem demona. Było źle. Jej kurtka zajęła się ogniem podczas walki, a podszewka spłonęła, odsłaniając warstwę czerwonej, pokrytej pęcherzami skóry. Madison musiała odwrócić wzrok od groteskowego widoku własnego urazu. Nie była pewna, z jakiego
stopnia oparzeniem miała do czynienia, ale wiedziała, że nie było dobrze. Ruszyła ulicą najszybciej, jak mogła w jej stanie. Minęła miejsce, w którym Tom oddał swoje życie, szczęśliwa, że odchodzi z dala od miejsca pobytu demonów. Wtedy coś – coś nieuniknionego, potencjalny samobójczy impuls – kazało jej zawrócić. Zawrócić do miejsca, w którym to się stało. Potrzebowała swojego miecza. Ale… dlaczego? Dlaczego ciało jej to mówiło? Nie była w ogóle w stanie walczyć z bestiami. Jeśli będzie musiała zmierzyć się z jakimś Aniołem Ciemności, prawdopodobnie zginie, z mieczem czy bez niego. Niemniej jednak, głęboko w środku czuła, że wciąż go potrzebowała. Z niezwykłą ostrożnością weszła do sąsiedniego, porzuconego budynku i wkradła się na trzecie piętro, aby wyjrzeć przez jedno z rozbitych okien na scenę poniżej. Wszystko wydawało się ciche. Wiatr rozwiewał kilka smug dymu z płonących szczątków. Najwyraźniej demony odeszły. Maddy dostrzegła swój Boski Miecz na ulicy, jego rękojeść jaśniała coraz bardziej, kiedy na niego spoglądała. Nagle jej twarz oświetlił lekki blask Boskiego Pierścienia. Skanowała scenę, dopóki nie miała pewności, że będzie bezpieczna. I wtedy namierzyła go na końcu ulicy: ciemny kształt rozciągnięty na ziemi w pobliżu skrzyżowania. Ciało Toma. Krew Anielicy stała się zimna, gdy patrzyła na nieruchomą sylwetkę leżącą samotnie na asfalcie. Zmusiła się do ruszenia z miejsca.
Zeszła po schodach na opuszczoną ulicę pełną gruzu po bitwie. Dotarła do miecza, ale szła dalej. Weźmie go później. Powoli doszła do Toma. Pośrodku skrzyżowania, za jego ciałem, wciąż wisiało światło stopu, a po drugiej stronie ulicy zerwany kabel. Dolny, prawy róg urządzenia przesuwał się po asfalcie z podmuchami wiatru. Teren zalewał zgniły, siarkowy fetor demonów, ale przynajmniej gorąco i wilgoć ich mrocznej obecności rozproszyły się. Maddy poczuła szarpnięcie bólu w oparzonym ramieniu. Przyglądała się Tomowi, zanim do niego dotarła. Wyglądał na spokojnego. Ponad ramionami wyglądał jak on, z wyjątkiem spływającego z boku ust strumienia krwi. Jednak od klatki piersiowej do pępka wszystko było posoką. Dziewczyna myślała, że serce jej pęknie od spoglądała na pilota, który ją ocalił. Podeszła bliżej, zdjęła strzępy swojej wojskowej kurtki i zakryła śmiertelną ranę. - Tak mi przykro, Tom. Tak bardzo mi przykro – wyszeptała, ocierając łzy zdrową ręką. Wsadziła dłoń pod wciąż zabandażowaną głowę ukochanego i pochyliła się. Przycisnęła zapłakaną twarz do małego wgłębienia między jego jabłkiem Adama a obojczykiem, tuż nad miejscem, gdzie demon dokonał zniszczenia. Ale Tom nie odpowiadał. Maddy poczuła, że jego skóra zaczęła robić się zimna. Starała się pozbierać. Co mogła zrobić, żeby uczynić to chociaż odrobinę właściwym? Mogła dać jego ciału schronienie. Uniosła głowę i otarła rozmazane łzy. Następnie najdelikatniej jak mogła, wsunęła się pod prawe ramię mężczyzny i zaczęła ściągać go z ulicy cal po calu, a
obcasy jego butów szurały o chodnik. Przesunięcie go o kilka centymetrów na raz wymagało wszystkiego, co miała. Jednak wkrótce, zdyszana, zaciągnęła go do pobliskich drzwi domu, który wciąż stał na rogu. Z ogromnym wysiłkiem przeciągnęła pilota przez próg oraz coś, co wyglądało na pewnego rodzaju biurowe foyer. Położyła go na plecach i ułożyła mu ręce płasko u boków, żeby leżał wygodnie. Przesunęła swoją kurtkę wyżej, więc ubranie zakrywało nie tylko ranę, lecz także twarz mężczyzny. Wyszeptała krótką modlitwę. Cofnęła się o kilka kroków i spojrzała na ciało, które w końcu wyglądało na spokojne. - Przepraszam, Tom – powiedziała nad ciałem. – To najlepsze, co mogę zrobić. Gdybym mogła, zostałabym tutaj dłużej, cały dzień i całą noc. Ale wciąż muszę coś zrobić. Z ciężkim sercem Madison rzuciła mu ostatnie spojrzenie i odeszła ku miejscu przeznaczenia. Miecz czekał na nią na opustoszałej ulicy. Sięgając po broń, odkryła że jej włosy na karku były sztywne jak stalowe druty. Coś stało za nią. Zamarła. Wzięła oddech, potem kolejny. Gładkim ruchem spróbowała sięgnąć w dół, odpiąć skórzany zatrzask, wyciągnąć miecz z pochwy i obrócić się ku demonowi. Jej usta opuścił krzyk. Miecz upadł, gdy się okręciła, chrząkając. Straciła siłę, żeby podnieść broń. Przygotowała się na stawienie czoła losowi, ale zamiast Anioła Ciemności zobaczyła psa, który wcześniej szczekał na demona. Skulił się, kiedy zobaczył podnoszącą miecz dziewczynę, a ona poczuła się
winna przestraszenia biednego, wystraszonego zwierzęcia. Obniżyła miecz i wyciągnęła dłoń. - W porządku, dziewczynko – powiedziała. – Nie ma tu demonów. Sięgnęła do kieszeni i znalazła paczkę chusteczek do twarzy oraz baton muesli. Otworzyła pakunek i podzieliła się zawartością z psem, który zjadł go z wdzięcznością, po czym podszedł bliżej i spoczął obok Maddy. Anielica usiadła i pogłaskała suczkę, jedząc swoją połowę batona. Nagle nad ich głowami przeleciał myśliwiec. Był tak głośny, że ogłuszył ją na chwilę. Pies uciekł do pobliskiego budynku. Ryk silnika sprawił, że okna wypadły na ulicę. Wtedy Madison dostrzegła, co ścigało maszynę: odległy o około dziesięć przecznic demon, który wyłonił się znad dachów. Chociaż bestia była w miarę daleko, dziewczyna wciąż chowała się za nietkniętym SUVem. Zobaczyła także blask innej lecącej z oddali sylwetki – prawdopodobnie Stróża i jej boski Miecz. Śledziła Anioła Ciemności, który zdawał się oddalać. W tym samym czasie szybowiec skręcił w lewo i wystrzelił dwa pociski, które eksplodowały ogromnymi kulami ognia w wyniku zetknięcia z demonem. Wybuch oszołomił potwora tymczasowo, jednak nie zabił go. Akcja kupiła wystarczającą ilość czasu. Zaledwie sekundę później Maddy zobaczyła zbliżającą się Anielicę. Błysk światła rozbiegł się na horyzoncie, gdy zabiła demona. Dziewczyna obserwowała bezradnie, jak Stróż i myśliwiec odlatują w przeciwnych kierunkach. Marzyła o tym, żeby mogła ich w jakiś sposób zasygnalizować. Jednak po sekundzie zdała sobie sprawę, że to było lepsze niż solowa misja. Misje samobójcze zawsze takie są.
Maddy kontynuowała swój potajemny marsz ulicą Miasta Aniołów, dopóki nie odkryła, czego szukała. Apteka. Frontowa część sklepu reklamowała zestawy dla diabetyków oraz „Specjalny sobotni kupon oszczędnościowy” na wodę butelkowaną. Podeszła do przednich drzwi i wyciągnęła zza pleców broń. Zakrywając twarz i odwracając się, uderzyła grzbietem Boskiego Miecza w szklane okno. Płyta
rozbiła
się
na
tysiące
migoczących
kawałków,
które
zadźwięczały o podłoże. Działający prawdopodobnie na wypadek nagłego zużycia baterii zapasowy alarm zaczął słabo dzwonić i oświetlać wnętrze sklepu na zielono. Madison użyła miecza do odgarnięcia ostrych fragmentów wciąż wystających z metalowej ramy drzwi i wkroczyła do apteki przez prowizoryczne wejście. Szła alejką ciemnego, opuszczonego sklepu, rozglądając się za bandażami. Znalazła je tam, gdzie przypuszczała – w dziale pierwszej pomocy – po czym przeglądała półki naprzeciwko, dopóki nie znalazła kremów na oparzenia. Westchnęła z ulgi, ponieważ drzwi do miejsca wypełniania recept były otwarte. W biurze farmaceuty leżał pączek oraz w połowie pełna filiżanka kawy z czerwoną szminką na krawędzi papierowego naczynia stojącego na ladzie obok centrum pracy. Na powierzchni napoju unosiła się pleśń, nie wiadomo od jak dawna tam stał. Maddy skanowała półki niezliczonych leków. Azytromycyna, prekwas, fluoksetyna. Jak mogła określić, który z nich był odpowiednim pogromcą bólu, albo jaką dawkę zażyć? Wzdychając, wycofała się do głównej części sklepu. Za ladą znalazła butelkę ibuprofenu i połknęła kilka brązowych, pokrytych cukrem kapsułek.
Musiała to zrobić. Nie mogła sobie pozwolić na odurzenie lub zażycie czegoś powodującego ślepe zamroczenie. Anielica znalazła łazienkę. Wewnątrz było ciemno, lecz zielony blask alarmu zapasowego oświetlał jej twarz w lustrze w migawkach światła i ciemności. Poświata czyniła wszystko jeszcze bardziej przerażającym niż wcześniej. Madison odkręciła kran, wycisnęła odrobinę mydła i umyła dłoń zdrowej ręki. Próbowała przypomnieć sobie wszystkie instrukcje, których nauczyła się podczas kursu pierwszej pomocy w liceum. Co mówili na temat postępowania z oparzeniami? Nie pamiętała dokładnie. Ale była całkiem pewna, że nieważne, czego by jej nie nauczyli, nie przygotowali jej na to, że będzie tak mocno paliło. Zaciskając zęby w oczekiwaniu na ból, zwróciła się ku oparzonemu ramieniu, na którego spoglądania unikała, od kiedy obudziła się w ciemnym pomieszczeniu. Było czarne. Delikatnie sięgnęła palcami, żeby zdjąć kawałek spalonej bluzki, który stopił się ze skórą. Chwyciła zwęglony, luźny skrawek odzienia i krzyknęła z bólu, wyginając się do przodu. Prawie upadła na białą podłogę. Pomógł jej jedynie chwyt w ostatniej chwili za zlew. Łzy bólu zwilżyły policzki Maddy. Cóż, to nie zadziała, pomyślała. Musiała to zrobić. Jeśli jakimś cudem przetrwa i spotka lekarza, będą musieli wymienić się szczegółowymi informacjami na temat ubrań wtopionych w skórę. Znowu umyła zdrową dłoń, po czym umieściła tubkę kremu na oparzenia między zębami, żeby odkręcić nakrętkę. Ścisnęła ją i wydobyła odrobinę pasty. Biorąc głęboki wdech i wstrzymując go,
zaczęła powoli i ostrożnie nakładać leczniczy krem na oparzone miejsca. Na czole dziewczyny uformowały się krople potu, a zamglenie stało się jeszcze bardziej przerażające przez migoczące, zielone światło. Gdy skończyła i wypuściła wstrzymywany oddech, szlochając. W porządku. Jeszcze jedna rzecz. Za pomocą zębów rozdarła paczkę bandaży. Pokryła nimi bezpośrednio miejsce oparzenia tak, żeby nie zostawić żadnej części nieosłoniętej. To było straszne. Ale kiedy skończyła, mimo bolesności tego procesu, przynajmniej ramię mniej bolało. Przynajmniej było osłonięte. Maddy schowała resztkę butelki ibuprofenu do kieszeni i opuściła sklep tą samą drogą, którą weszła. Jej stopy łamały szkło, po którym stąpała. Kiedy szła otoczoną zaparkowanymi i spalonymi samochodami ulicą, wciąż słyszała rozbrzmiewający alarm. Nieważne. Jeszcze przez długi czas nikt nie przyjdzie, żeby zobaczyć, dlaczego wyje. Anielica wędrowała przez dłuższą chwilę, a główne działania wojenne rozgrywały się z boku. W końcu spojrzała przed siebie i zobaczyła, że znajdowała się u podnóża Wzgórz Miasta Aniołów. Przeszyło ją nagłe uczucie strachu, gdy uświadomiła sobie, że nie tak daleko na wschodzie mieścił się schron z wujkiem Kevinem w środku. Linie frontu zostały zepchnięte do tej dzielnicy i mogła mieć jedynie nadzieję, że istniał jakiś sposób na powstrzymanie demonów przed zniszczeniem ścian schronu. Maddy spojrzała na Wzgórza. Jej wzrok posuwał się coraz wyżej ponad ciemnymi drzewami, które odbijały blask płomieni z Miasta Aniołów. Gdzieś tam wysoko znajdowało się wejście. Przyciągało ją.
Nie miała wątpliwości co do tego, że musiała je odnaleźć. Miała jedynie nadzieję, że nie będzie musiała pukać. Zaczęła się wspinać.
Rozdział 32 Drzwi
windy
otworzyły
się,
żeby
ukazać
opuszczone
sanktuarium. Idący powoli Jackson znalazł się sam w głównym pasażu. Nikogo nie było w domu. Na końcu korytarza ktoś – lub coś – pędził przez prostopadły hol, po czym zniknął. Przytłumione światła działały na zasilaniu awaryjnym, nadając opuszczonemu sanktuarium jeszcze dziwniejszy wygląd, gdy Jacks odkrywał marmurowe korytarze. Było to ostatnie ze wszystkich miejsc, które wyobrażał sobie jako miejsce, w którym mógłby skończyć w dniu ostatecznej wojny o Miasto Aniołów. Wkrótce dotarł do głównego węzła, gdzie opuszczone sklepy i restauracje strzegły centralnie położonej fontanny. Wyglądało na to, że miały tu miejsce pewnego rodzaju zamieszki. Stół
kawiarni
leżał
przewrócony,
puste,
plastikowe
filiżanki
zaśmiecały teren, a mrożone kawy rozlały się na zwykle dobrze wypolerowanej podłodze. Kilka zacienionych sklepów miało wybite okna. Jacks ruszył powoli i ostrożnie przez znajome korytarze, nie widząc nikogo. Jego wojskowe kroki rozbrzmiewały w tunelach. Mijał pokoje Emily. Kiedy do nich dotarł, stał się bardziej cichy, ponieważ usłyszał dziwny dźwięk dochodzący z jej kwater. Podszedł bliżej z przyciszonym oddechem, aż w końcu dosięgnął do progu. Fałszywy alarm. Drzwi były szeroko otwarte, a włączony telewizor trzeszczał. O dziwo na kanapie obok niego leżała walizka od
Louisa Vuitton z wystającymi z niej designerskimi ubraniami. Emily musiała odejść w pośpiechu. Ale dlaczego? Wtedy coś przykuło uwagę Jacksa, więc spojrzał na podłogę. Kilka kropli krwi. Co się tutaj wydarzyło? Anioł
Wojny
zbliżał
się
do
zewnętrznego
pierścienia
sanktuarium. Światła stały się mniej liczne, a złowieszcze powietrze zgęstniało, gdy dotarł do prowadzących do komnat Rady korytarzy. Nie miał pojęcia, czego się spodziewać, albo co mógł zastać w środku, ale był pewien, że to nie będzie proste. Światła migotały, a dookoła zawisł wyraźny niepokój. To miejsce zostało całkowicie opuszczone. Odnosiło się wrażenie, jakby źródło niepokoju pochodziło z sanktuarium i nie miało nic wspólnego z atakiem demonów. Jackson nie miał wątpliwości, że Gabriel wiedział o jego przybyciu. * Jacks znajdował się w pobliżu solarium, gdzie spędził tak wiele czasu z Gabrielem. Słuchając go. Wierząc w jego słowa. Wierząc w jego usprawiedliwienia. Teraz potrafił dostrzec, czego Prawdziwy Nieśmiertelny chciał od niego. Potrzebował mieć u swego boku potężnego i lojalnego Anioła, gdyby nieuchronny konflikt pośród społeczności anielskiej rozrósł się. Rada była niepodważalna, ludzie zostaliby zgładzeni, a on
był pewien, że konszachty z demonami nie spodobałyby się wszystkim Aniołom. Pojawiłyby się trudności. Gabriel mógłby wykorzystać kogoś takiego jak Jacks do „załagodzenia” tych problemów. A Prawdziwy Nieśmiertelny chciał, żeby zaczął od pozbycia się Kreuza oraz Sylvestra. Louis nie tylko wiedział zbyt wiele, ale także dzielił się tym z przeciwnikami Gabriela oraz Rady. Musiał coś zrobić, zanim byłoby za późno. Na szczęście los stanął mu na przeszkodzie. Gabriel przecenił swoją umiejętność wywierania wpływu na Jacksona. Nie liczył na potężny wpływ nieobecności Maddy na młodego Godspeeda. Umysł chłopaka ścigał się z tymi myślami, kiedy przeszedł wejście do wewnętrznego ogrodu. Ogromne, szklane drzwi były uchylone, chociaż w środku panowała ciemność. Zrobił kilka kroków do przodu. - Nie podchodź bliżej – powiedział srogi głos. W mroku zalśniła lufa broni. Jacks zamarł. Wtedy zobaczył srebrne oprawki znajomych okularów odbijające małe światełko pochodzące z głębi korytarza. - Detektyw Sylvester? - Jackson? Detektyw wkroczył w światło, wypuszczając oddech. - Co ty tutaj robisz? - Mógłbym zadać ci to samo pytanie – odparł chłopak. - Przepraszam, myślałem, że mam to miejsce dla siebie. Przestraszyłeś mnie.
- Zaczekaj. Na co miałeś nadzieję, przychodząc tutaj? – Jackson wyglądał na podejrzliwego z powodu służbowego rewolweru, którym detektyw mierzył w niego, i który teraz umieścił z powrotem w kaburze. - Szczerze mówiąc, jeszcze o tym nie myślałem. Zamierzałem coś przemyśleć. Nie mogłem nawiązać kontaktu z kimkolwiek innym. Radia, telefony komórkowe, linie naziemne – wszystko padło. Na zewnątrz
panuje
chaos.
Nie
chciałem
zabierać
tutaj
Susan.
Powiedziałem jej, że wiem, jak cię tu sprowadzić. Gdybym wyznał jej prawdę, nigdy nie pozwoliłaby mi pójść samemu. - Okazuje się, że to było bliższe prawdy niż myślałeś. Jestem tutaj – rzekł Jacks. – Louis zdołał dostarczyć mi wiadomość. Gabriel. Tylko tyle. Ale wystarczyło. Kreuz nie jest głupcem. Jak sobie poradził? - Najwyraźniej Cassius Holywaine postradał zmysły w ostatniej chwili. Zaplanował ucieczkę Louisa. - Cassius z Rady Dwunastu? - Miał wyrzuty sumienia. Powiedział Louisowi, że to Gabriel stoi za wszystkim i uwolnił Louisa. Kreuz zrobił to. Cassius nie był zbyt szczęśliwy. – Detektyw potrząsnął głową. – To było takie oczywiste, a ja byłem ślepy. Jakiekolwiek pobożności Gabriel okazywał publicznie, nigdy nie był przyjacielem dla ludzi. Pracował dla nich, ale dlaczego nie miałby stworzyć świata bez nich i zagarnąć wszystkiego dla siebie? - Tak, bez ludzi, lecz z demonami – dodał Jacks. – Nie rozumiem jedynie, dlaczego Aniołowie Ciemności? Czy Gabriel pomyślał o tym, co wydarzy się po tym, jak demony zniszczą wszystko i uczynią Ziemię swoim domem?
- Oni też byli kiedyś Aniołami, nie zapominaj o tym. Upadłymi Aniołami. - Ale sami wybrali ciemną ścieżkę. - Tak, i taką samą drogę Gabriel obrał dla wszystkich Aniołów – powiedział Sylvester. – Nie widzi dużej różnicy pomiędzy Aniołami a Demonami, od kiedy nie są połączeni z Domem. Postrzega ją jedynie jako kwestię stopnia. Wie, że Aniołowie i demony stawali się coraz bardziej podobni, niż ktokolwiek chciałby przyznać. Spójrz, co uczyniła Stróżom Ochrona za Pieniądze. - Jeśli Gabriel potrafi kontrolować demonami teraz, zawsze będzie w stanie to robić – przyznał ponuro Jacks. – Miałby Armię Ciemności, która zapewniłaby mu, że nikt na Ziemi nie będzie z nim rywalizował. Nigdy. - Nie jest za późno, Jackson. Jesteś tutaj – powiedział Sylvester. W korytarzu zabrzmiało odległe dudnienie z zewnątrz. – Co tam się dzieje? - Nie jest dobrze. Nawet z całym batalionem Aniołów… demony nie zatrzymają się ot tak. - Twój ojczym…? – spytał niepewnie Sylvester. Wiedział, że nie wszyscy Aniołowie obrócili się przeciwko Radzie. - Mark jest teraz na zewnątrz. Walczy. Sylvester i Jacks dotarli do narożnika sanktuarium, kiedy nagle usłyszeli głos. - Zatrzymaj się, Jackson. Przed solidnymi, zamkniętymi drzwiami stał agent DRA. Trzymał w ręce Boski Miecz i wyglądał groźnie, ale Godspeed natychmiast
dostrzegł jego przerażenie. Sylvester wyciągnął swój rewolwer, lecz Jacks machnął na niego ręką. Uniósł dłonie, aby pokazać, że nie miał złych zamiarów. - Nie zamierzam cię skrzywdzić. Wiesz, że to, co się dzieje, jest złe. Musisz zrobić krok w bok i pozwolić sprawiedliwości zająć jej miejsce. Strażnik uniósł miecz, który wahał się w jego niepewnym uścisku. - Nie wiem, o czym mówisz – powiedział Anioł zza czarnej zbroi drżącym głosem. - Nadal jest czas, żeby dołączyć do reszty – powiedział Jacks. – Gabriel wplatał zaklęcia w swoje słowa. Prawdopodobnie wiem o tym lepiej niż ktokolwiek z was. Ale odkryłem prawdę. Nie musisz pozwalać mu rządzić twoim przeznaczeniem. - Nie będziesz w stanie go pokonać – powiedział agent, krople potu wystąpiły na jego czoło. Jackson nagle uświadomił sobie, co było nie tak. Bardzo źle. Coś gorszego niż to, co już przewidywał. Zza drzwi unosił się nieprzyjemny zapach. - Co tam jest? - Ja… nie wiem – jąkał się strażnik. – Nie zamierzam tego odkrywać. Powiedział mi jedynie, że jeśli zawiodę, nadal będą inni. - Inni? – dopytywał Sylvester. Strażnik wskazał za drzwi, praktycznie drżąc.
- Nie jest za późno – mówił Jackson. – Możesz dołączyć do pozostałych. Tylko odłóż miecz i pozwól nam przejść. Nie skrzywdzimy cię. - Skąd mam wiedzieć, że mogę ci zaufać? – spytał mężczyzna, jego oczy krążyły nerwowo pomiędzy Aniołami. - Nie musisz. Pozwól nam albo przejdziemy przez ciebie. Twój wybór. Strażnik jeszcze raz przeanalizował swoje opcje, pot lśnił na jego twarzy pod czarną zbroją. - Ostatnia szansa – powiedział Jacks. Zaczął sięgać po znajdujący się na plecach Boski Miecz. Agent powoli pochylił się i odłożył broń. Zaczął uciekać od drzwi, mijając ich. Cokolwiek znajdowało się za wrotami, musiało być tym, co wypędziło wszystkich z sanktuarium. Kroki uciekiniera zaczęły niknąć. Nastała śmiertelna cisza. Taka, że Sylvester i Jackson słyszeli bicie serca drugiego. Wstrzymali oddechy i nasłuchiwali za jakimiś ostrzegawczymi znakami zza drzwi. Ale nie mogli nic usłyszeć. Wiedzieli, że coś czaiło się w korytarzu prowadzącym do wielkiego atrium. Wrota pociły się z powodu silnego gorąca po drugiej stronie. Jackson ruszył dłonią zaledwie sześć cali od drzwi i poczuł promieniujące od mahoniowego drewna gorąco. Powoli sięgnął niżej – mosiężna klamka parzyła. Sylvester przeszukał jedną z kieszeni swojego płaszcza i wyciągnął starą chusteczkę.
Nie było innego sposobu. Cokolwiek znajdowało się za tymi drzwiami, musieli stawić temu czoło. Jedna z dłoni detektywa zaczęła trząść się niekontrolowanie. Jego pole widzenia zaczęło zawężać się z powodu niepokoju. Wielki wstyd dla jego nerwów. Nie bał się o siebie. Bał się, że zawiedzie innych. W tym momencie wielu. Miliony. To byłoby większą porażką, niż mógłbym sobie wyobrazić. Musiał zmierzyć się z tym, musiał z tym walczyć. Widział strach na twarzy… - Dobrze się czujesz? – spytał Jacks. - Tak – odparł Sylvester, biorąc głęboki wdech. Niepokojąca ciemność w polu widzenia zaczęła się rozpraszać. Nadszedł czas. Godspeed skinął na niego głową. Detektyw otwierał cicho drzwi o cal za każdym razem. Gorąco stawało się coraz bardziej intensywne, a ciemność pozostawała głęboka. Jackson przekroczył próg. Ogromny cień poruszył się w ciemności, po czym skoczył prosto na niego. Przypominało to zderzenie z lokomotywą. Demon rąbnął w Anioła, zanim ten w ogóle go zobaczył. Chłopak opadł na drzwi, rozbijając pokaźne drewno. - Jackson! – Sylvester pchnął drzwi. I zamarł. Jacks usiłował poderwać się na nogi, ale wiatr znokautował go zaskakującym podmuchem. Obaj byli osłupieni ze zdziwienia i obrzydzeni potwornym demonem przed nimi. Był to największy demon, jakiego kiedykolwiek widzieli, większy niż mogli sobie wyobrazić. Miał co najmniej dwadzieścia stóp wysokości i prawie tyle samo szerokości, jego kulfoniaste ciało było
zwinięte, więc nie mógł przebić się przez sufit. Nie było absolutnie żadnego sposobu na poruszanie się wokół niego. Rozłożył swoje łuskowate skrzydła i uderzył nimi o ściany. W samym środku ciała bestii płonął ciemny ogień zasilający silnik zła. Najgorsze okazały się jego głowy: Jackson i Sylvester nie potrafili ich zliczyć, chociaż zdawało się, że miał ich osiem. Każda wyrastała z wysadzanego rogami ciała i była jeszcze straszniejsza niż kolejna. Drażniący smród dymu zadławił korytarz, a gorąco stało się prawie nie do zniesienia. To coś zaryczało. Gardła wszystkich głów krzyczały na raz, tworząc symfonię zła. Jackson nie czekał długo. Skacząc naprzód, obrócił Boskim Mieczem w powietrzu, oddzielając jedną z głów od jej szyi. Z ostrego kikuta wystrzeliła gęsta, czarna krew, kiedy głowa poturlała się do kąta. Demon zaskrzeczał i dał chłopakowi wszystko, co miał, gryząc go wieloma głowami w nogi, ręce i klatkę piersiową.. Zamachujący
się
ostrzem
Jacks
robił,
co
mógł,
żeby
powstrzymywać ataki, lecz było ich zbyt wiele na raz. Czarne zęby gryzły, rozdzierając jego zbroję. Jeszcze chwila i przebiłyby ją. Anioł zgromadził wszystkie swoje siły i podskoczył. Rozłożył skrzydła i udało mu się trafić jedną z głów demona prosto w usta. Usłyszał jej ostatnie krzyki, gdy przemieszczała się po ostrzu, zanim je wyciągnął. A jednak demon nie zwalniał w najmniejszym stopniu. Właściwie to stał się jeszcze bardziej nieznośny.
- Główna, Jacks! – zawołał Sylvester, wskazując największą z głów, która miała szczególnie groźne, czarno-czerwone oczy i przepastne usta przypominające szczęki piekła. – To jedyny sposób. Jackson skinął głową, próbując wyrżnąć sobie drogę. Ale demon nie był głupi. Wiedział, jak siebie strzec. Godspeed nie był w stanie uderzyć, chociaż trzy głowy poleciały pod jego nogi. Chrząkając, opadł na kolana, a kolejna głowa trzasnęła go w pierś. Pozostałe gotowały się do śmiertelnego ciosu, z ich obrzydliwych paszcz ciekła ślina. BANG. BANG. BANG. BANG. BANG. BANG. Z lufy rewolweru Sylvestra unosiły się smugi dymu. Opróżnił wszystkie rundy amunicji, celując wprost w oczy głównej głowy demona. Bestia zaskrzeczała, walcząc, kiedy jej głowy zwinęły się z powodu obrażeń. Mimo to pociski odczuła jako piasek w oczach. Była zirytowana, ale daleka od śmierci. Jednak to wystarczyło, żeby ją spowolnić. - Teraz, Jacks! – krzyknął Sylvester, starając się przeładować broń. Demon strzelił w niego jedną ze swoich głów. Detektyw uniósł rękę w obronnym geście, która została wygięta pod bestialskim kątem, gdy uderzył w podłogę, a następnie w ścianę. Opadł na ziemię nieruchomy. - Nie! Jackson zdołał wstać. Miał zaledwie chwilę. Demon wciąż był częściowo oślepiony i rozproszony strzałami Sylvestra. Jednak pozostałe głowy nadal zamierzały trzymać Anioła na długość ręki.
Sięgnął do tyłu i rzucił Boskim Mieczem jak oszczepem mocniej niż kiedykolwiek w życiu. Jego cel był prawdziwy. A może coś w broni utrzymywało jej kurs prosto. Miecz przebił lewe oko demona, zanurzając się w nim aż po rękojeść. Fontanny czarnej krwi wylewały się, kiedy bestia zaskrzeczała i opadła na kolana. Nagle cały tunel wypełniło jasne światło. Każdy pyłek kurzu – i każdy centymetr demona – teraz były wyraźnie widzialne w świetle. Oślepiająca jasność błysnęło z ostrza Boskiego Miecza i zniknęła. Jackson opadł na kolana, dygocąc i łapiąc oddech. Ostateczne drgawki demona wypełniły tunel dudnieniem. Anioł wiedział, że to śmierć. Miecz mu to powiedział. Po kilku chwilach mógł wstać. Ruszył szybko do miejsca, gdzie leżał zgięty pod ścianą Sylvester. Obawiał się najgorszego. Jacks odetchnął z ulgą, gdy odkrył, że mimo nieprzytomności, mężczyzna wciąż oddychał. - Detektywnie Sylvestrze! – powiedział. Poklepał go lekko po policzku, bez efektu. Podniósł rewolwer z podłogi i włożył go do jego płaszcza. Następnie posadził go. Musiał to zrobić teraz. Podszedł
do
parującego
cielska
demona,
które
prawie
wypełniało cały korytarz. Zaczął ostrożnie wspinać się po padlinie. Łuskowata skóra bestii stwardniała, chociaż wciąż była gorąca. Podeszwy butów Jacksona parowały, kiedy po niej szedł. Pozbawiona życia główna głowa Anioła Ciemności patrzyła na niego całkowicie pustymi oczodołami.
- Masz coś ode mnie. Zadowolony Jacks wydobył Boski Miecz z czaszki demona i wytarł go o twardniejące łuski skrzydeł potwora. Spojrzał ostatni raz na nieprzytomnego Sylvestra, zszedł z drugiej strony zmarłej bestii i popatrzył dalej w mroczne przejście. Na końcu znajdowała się główna sala, gdzie spędził większość czasu z Gabrielem. W oddali płonęło niewielkie światło pochodni lub świec, wskazując drogę do komnat – prawdopodobnie czekał tam Gabriel. Jackson
przeszedł
zdeterminowany
niż
ciemny
korytarz
kiedykolwiek.
do
Otarł
atrium
bardziej
przedramieniem
skumulowany na twarzy podczas walki z demonem pot. Nie miał pewności, czy był gotowy na Gabriela, szczególnie po tym, co przeszedł. Ale mógł nigdy nie być gotowy, więc teraz było tak samo dobrą porą jak każda inna. Dwie pochodnie płonęły na ścianie. Przez świetlik w najwyższym punkcie łukowatej sali głównej przebijała się widmowa, czerwona poświata. Miasto Aniołów płonęło. Mroczne, czerwone światło oświetlało fryz z piaskowca odzyskanego ze starożytnego, anielskiego zigguratu10, który opowiadał historię Nieśmiertelnych pokonujących Aniołów Ciemności podczas Zamieszek Demonów dawno, dawno temu. Jackson zastanawiał się, ile tysięcy lat minęło od wtedy. A teraz znowu tam powrócili.
10
Wieża świątynna o zmniejszających się schodkowo kolejnych tarasach.
Po prawej stronie atrium znajdowały się komnaty Rady, ich drzwi były szeroko otwarte. Mieściła się tutaj ogromna, podobna do kaplicy przestrzeń, gdzie Gabriel podejmował wszystkie decyzje z Radą. Miejsce, w którym Jacks postanowił opuścić Miasto Aniołów. Dostrzegł migoczące w środku płomienie. Powolnymi i precyzyjnymi krokami podszedł do otwartych drzwi. Światło pochodni rzuciło jego długi cień przez próg komnaty. Chociaż jeszcze nikogo nie widział, głos, który usłyszał, nie pozostawiał wątpliwości. - Czekałem na ciebie, Jackson – powiedział Gabriel. – Jak najbardziej zapraszam.
Rozdział 33 Jackson ostrożnie wszedł do środka, trzymając swój Boski Miecz w pogotowiu. Panowała tam śmiertelna cisza. Słyszał jedynie stłumione odgłosy bitwy z zewnątrz. Każdy krok, który robił, rozbrzmiewał echem w ogromnej, otwartej komnacie. Światła świec migotały wzdłuż stojących po obu stronach rzędów kolumn korynckich. Lekki przeciąg sprawił, że płomienie zafalowały, a rzucane przez nie, zabarwione na pomarańczowo cienie tańczyły na łukowatym suficie. Gabriel siedział samotnie u szczytu stołu Rady. - Muszę przyznać, że jakaś część mnie cieszy się na twój widok, Jackson. Jestem pod wrażeniem tego, co zrobiłeś. Dobrze cię wyszkoliliśmy. Jako jedyny ze wszystkich członków Rady pozostał tam. Ponadczasowy król na ponadczasowym tronie. Jego czupryna białych włosów lśniła jaśniej niż kiedykolwiek, a na twarzy tańczyły cienie. Jackson szedł ostrożnie dalej, upewniając się, że trzyma Boski Miecz między nim a Prawdziwym Nieśmiertelnym. Gabriel wydawał się tym zupełnie nieprzejęty. - Obawiam się, że niezależnie od tego, jakie zwycięstwo odniosłeś tutaj, będzie ono krótkotrwałe. I jedyne, które niektórzy mogą nazwać moralnym. Demony nie upadną dzisiaj. Upewniłem się co do tego.
- Jak możesz? – spytał Jacks. Patrzył na starożytnego Prawdziwego Nieśmiertelnego przed nim. Anioła, który od czasów dzieciństwa był symbolem wszystkiego co sprawiedliwe i czyste. Gabriel tylko potrząsnął głową. - Po tym wszystkim co przeszliśmy, po wszystkich naszych rozmowach myślałem, że się zrozumieliśmy. Że wyszedłeś poza słabość i niedojrzały sentymentalizm do większego i ważniejszego odkrycia. Myślałem, że zrozumiałeś, co jest konieczne, by Aniołowie dobrze się rozwijali. Przeceniłem twoją zdolność zrozumienia tak złożonych, wiecznych spraw. Moje ciężkie serce rozmyśla o tym, jak mnie zdradziłeś. Zdradziłeś nas. Zdradziłeś Aniołów. Jackson nie dowierzał. - Jedynym, który zdradził, jesteś ty. - Naprawdę myślałeś, że pozwolimy ludziom, najsłabszym stworzeniom ze wszystkich, działać na tej planecie? Wszyscy Nieśmiertelni pochodzą z tej samej rodziny, Jackson. Niezależnie od tego, czy ze światłości, czy z ciemności. A teraz nastała chwila, żebyśmy powstali razem i przyjęli nasze wspólne przeznaczenie. Od zbyt dawna my, idealni Nieśmiertelni, radziliśmy sobie z ludzkimi wadami i słabościami. Ale już nie. Dzisiaj przejmujemy nasze dziedzictwo. Jestem rozczarowany, że do nas nie dołączysz, Jackson. Naprawdę pokładałem w tobie ogromne nadzieje. Teraz widzę, że mój osąd był zły. Twarz
Gabriela
okazywała
szczery
przekonany co do słuszności swoich racji.
żal.
Był
całkowicie
- Mój największy żal pozwala rosnąc ci w siłę – kontynuował. – Nigdy nie powinienem pozwolić na to, żebyś stał się wystarczająco wpływowy,
żeby
przeciągnąć
na
swoją
stronę
pozostałych
Nieśmiertelnych. Anielskie prawo poważnie dotknie tych, których namówiłeś. - Wszyscy do mnie dołączyli. - Tak. Wymierzanie kary z pewnością zajmie dużo czasu. Ale w końcu wrócą. Nie martw się o to. Kiedy zobaczą, jak marnie zawiodłeś. Jak poprowadziłeś ich na manowce, pozbawiając przeznaczenia. Będą przeklinać nazwisko Godspeed. Jestem pewien, że ciężko ci zrozumieć, jak wielu zniszczeń dokonałeś w tak krótkim czasie. Jednak chciałbym, żebyś
chociaż
spróbował.
Naprawianie
zniszczeń,
które
spowodowałeś, zajmie nam wiele czasu. Musimy odbudować nasze lojalności,
sprowadzić
wszystkie
owieczki
do
owczarni.
Prawdopodobnie zajmie to lata, a nawet dekady. Ale naprawimy to. Zaufaj mi, Jackson. Z niekłopoczącymi nas ludźmi będziemy mieć na to cały czas świata. Aniołowie odzyskają całkowitą władzę. Tak powinno być zawsze. - Naprawdę myślisz, że demony poprzestaną na ludziach? – spytał Jacks. – Uważasz, że możesz ufać Aniołom Ciemności? Oni obrócą się ku nam. Gabriel uśmiechnął się. - Znam ich od dawna, Jackson. Znam ich sekrety. Wszystkie. Wiem, jak sobie z nimi radzić. Nie odważyliby się mnie ukrzyżować. – Zamilkł. – Oni… boją się mnie. Niższe kręgi Ziemi zostaną im przekazane w pełni. Ludzie są ich naturalnymi zabawkami. My,
Aniołowie, zajmiemy słuszne miejsce na tej planecie jako w pełni uznane i wybitne istoty. Nie będziemy musieli więcej martwić się drobnymi, śmiertelnymi problemami. Naprawimy opinie na nasz temat. Prowadzony przez Boski Miecz Jacks zrobił krok do przodu. - Odwołaj ich. Demony. To koniec. Aniołowie już za tobą nie podążają. Tkwisz w tym sam. Gabriel zaśmiał się na te słowa. - Kiedy wszystko się skończy, zrobią to, co im się powie. Jak zawsze. Jesteś zbyt młody, żeby o tym wiedzieć. Nagle Archanioł wstał. Wydawał się prawie większy niż życie. - Uwierz w to, co mówię, Jackson. Nie sprawia mi radości myślenie o tym, że muszę zabić drugiego członka rodu Godspeedów. - Co? – spytał Jacks. Co Gabriel miał na myśli mówiąc drugiego? Nie do końca to rozumiał, lecz krew zaczęła napływać do jego głowy i kończyn, jakby całe ciało wiedziało, co się wydarzy, zanim jego umysł zdołał pojąć sens tych słów. - Twój ojciec. Nie mogliśmy pozwolić mu żyć. - Ale jego zabójców aresztowano… – Adrenalina i szok wstrząsnęły chłopakiem do rdzenia. Zachwiał się i prawie zgiął, kiedy dotarła do niego powaga wyznania. - Ja jestem Aniołem, Jackson. Nic nie dzieje się bez mojej wiedzy. – Archanioł miał grobowy wyraz twarzy, który zmienił się w prawie sadystyczny grymas. – Osobiście wykonałem tę szczególną pracę. Gabriel zabił mojego ojca. Jacks spędził tak wiele godzin z zaprzysiężonym Prawdziwym Nieśmiertelnym, założycielem Rady
Dwunastu, będącym ucieleśnieniem wszystkiego, co powinien posiadać przywódca i prawdziwy Anioł, który wyciągnął pozostałych z ukrycia. Który opowiadał mu, jak przykładnym Stróżem był jego ojciec. Przez cały ten czas wlewał mu do uszu kłamstwa zupełnie niezawstydzony faktem, że zamordował ojca siedzącego obok niego chłopaka. Ile razy Gabriel kładł pocieszającą, ojcowską dłoń na ramieniu Jacksa? Gdyby tylko wiedział, że była to ręka śmierci. Godspeed uniósł głowę i spojrzał na zabójcę przed nim. Zacisnął usta ze złości. Prawdziwy Nieśmiertelny przyglądał mu się chłodno. - Nie ma mowy, Jackson. Stworzyłem cię. A teraz cię złamię. Jacks wziął głęboki wdech przez zaciśnięte zęby, a następnie wypuścił z ust straszliwy okrzyk, kiedy rzucił się na Gabriela. Archanioł uśmiechał się. Nagle z jego złotych szat wystrzeliły skrzydła i uniósł się nad podłogą. Chłopak zderzył się z nim w powietrzu ze straszliwym hukiem, który wstrząsnął kolumnami. Krążyli wokół marmurowych kolumn, rozbijając się o nie. Pęknięty kamień i fragmenty marmuru kruszyły się na podłogę z każdym uderzeniem. Odłamki gruzu zwalniały, zamierały, a następnie znowu przyspieszały, opadając na ziemię – Aniołowie stosowali wobec siebie blokadę czasu, żeby zyskać przewagę nad przeciwnikiem. Nagle Gabriel ruszył naprzód i rzucił Jacksa do głównej sali. Chłopak rozbił się o odległą ścianę ponad fryzem, który prezentował prowadzącą Aniołów ku Przebudzeniu Radę. Jackson zwinął się i spadł z wysokości trzydziestu stóp na podłogę, twardo lądując.
Wstrząśnięty upadkiem uniósł wzrok i dostrzegł zbliżającą się do niego, ciemną sylwetkę. Gabriel leciał wprost ku niemu. Godspeed sięgnął po swój Boski Miecz schowany w pochwie z ogromną szybkością, ale zanim zdołał go wydobyć, Gabriel przyszpilił mocno jego ramię stopami i kopnął miecz na bok, zostawiając go bezbronnego. Jacks myślał szybko i podciął nogami przeciwnika, który uniósł się, żeby uniknąć ataku. Jednak dało mu to wystarczająco dużo czasu, aby zerwać się na równe nogi. Uderzył mocno skrzydłami i ponownie spotkał się z Prawdziwym Nieśmiertelnym w powietrzu, zderzając się z nim twardo. Okręcając się i okręcając, Aniołowie wirowali wysoko w pobliżu szczytu komnaty. Ich skrzydła splatały się, kiedy sięgali sobie nawzajem dłońmi do gardeł, rąk i nadgarstków. Wtedy spadli z ogromnej wysokości niczym kamień, wciąż walcząc ze sobą i rozbijając się o marmurową podłogę tak mocno, że na całej długości atrium pojawiła się duża szczelina. Oszołomiony uderzeniem Jacks ledwie zdołał powstać, zanim Gabriel znowu znalazł się nad nim. Prawdziwy Nieśmiertelny uderzył go pięścią w brzuch, a gdy chłopak zgiął się, kopnął go kolanem w twarz. Jęczący i plujący krwią Anioł starał się podnieść. - Mówiłem ci, że to bezużyteczne – powiedział Gabriel. – Jakie szanse ma Godspeed przeciwko Prawdziwemu Nieśmiertelnemu? Obawiam się, że żadnych. Sięgnął do szaty i wyciągnął złocony sztylet, na którym lśnił symbol Rady. Uniósł ostrze nad głową Jacksona.
Rozdział 34 Każdy krok był dla Maddy agonią, kiedy zasapana przemierzała korytarze sanktuarium. Może wcześniej była w szoku i tego nie odnotowała, ale wyglądało na to, że miała złamane przynajmniej jedno żebro. Każdy oddech, każdy krok naprzód sprawiały jej ból. Ibuprofen zdecydowanie go nie pokonał. Madison była posiniaczona, a jej obandażowane skrzydło mocno poturbowane. Jednak nie miało to znaczenia. W głębi serca wiedziała, że czas uciekał. Dla Jacksona i dla nich wszystkich. Skupiając się na jego częstotliwości, potrafiła przywołać tylko jeden obraz. Twarz Gabriela. Co to oznaczało? Jej jedynym wyborem było kierowanie się instynktami. Nawet, jeśli sojuszniczy Aniołowie i ludzie w jakiś sposób pokonaliby demony, nie było opcji, żeby Jackson przetrwał walkę z Prawdziwym Niesmiertelnym, jednym z Dwunastu, założycielem NSA, potężnym liderem Aniołów od dnia, kiedy wyprowadził ich z cienia, który stanowił symbol Ochrony za Pieniądze oraz całego anielskiego świata. Powstanie przeciwko Gabrielowi było samobójstwem. Maddy miała jedynie nadzieję, że podświadomość starała się powiedzieć jej coś jeszcze, a Archanioł to tylko fałszywy trop. Kiedy te ponure myśli przemknęły przez jej głowę, natknęła się na łączące dwa korytarze, ciężkie, drewniane drzwi. Były lekko
uchylone. Duchota i wilgoć wisiały w powietrzu, mówiąc jedną rzecz: demon. Madison weszła ostrożnie do środka, wyostrzając zmysły. Wtedy zauważyła za progiem ogromną, czarną masę, prawie tak dużą, jak mała góra. Nie ruszała się, uspokajając ją, że może kontynuować. Spojrzała ze zdziwieniem na olbrzymie ciało demona, które leżało w przejściu niczym kłoda. Kątem oka zauważyła drugą leżącą z boku sylwetkę. Oddychała. Maddy ruszyła ku rannemu i spoczywającemu przy ścianie detektywowi Sylvestrowi. Stracił przytomność. Próbowała go obudzić, ale jedyną odpowiedzą był jęk bólu. Miał nienaturalnie wygiętą rękę, lecz oddech mężczyzny zdawał się normalny i wyglądało na to, że nic mu nie będzie. - Detektywie, detektywie – szeptała Madison, próbując go ocucić. Sylvester powoli odzyskiwał świadomość, mamrocząc. Otworzył szeroko oczy ze zdziwienia, kiedy ją rozpoznał. - Detektywie! Dzięki Bogu nic ci nie jest. Co się stało? – spytała praktycznie bez tchu. - Jacks… – mruknął Sylvester, którego oczy znowu zaczęły się zamykać. - Co? – Madison nie miała pojęcia, co się tutaj wydarzyło. Wiedziała tylko, że demon zawiódł, a Sylvester żył. Wiedziała także, że to nie pistolet detektywa odciął głowę potwora. To musiał być Jackson. Ale nie miała pojęcia, gdzie i w jakim stanie był. Mógł być ranny… albo gorzej. – Zostań tutaj, detektywie Sylvestrze. Wrócę po ciebie. – Jeśli będę w stanie, pomyślała, ale nie powiedziała tego na głos.
W dole ciemnego korytarza Anielica dostrzegła słaby blask pochodni. Istniała dla niej tylko jedna droga. Naprzód. Gdy tylko pomyślała, że właśnie zużyła ostatnie strzepy siły woli, odkryła w sobie nową moc. Jeszcze raz spojrzała na rannego, żeby upewnić się, że nadal oddychał, po czym wstrzymała oddech, aby nie czuć smrodu przerażającego demona, kiedy przeskoczyła nad jego potężnym ciałem. Zatrzymała się na chwilę. W korytarzu rozbrzmiewał echem czyjś głos. Przez zniekształcenie mogłaby przysiąc, że to Jackson krzyczał z bólu. O nie. A co, jeśli się spóźniła? W jej umyśle zaświtała wizja pozbawionej życia twarzy Anioła. Maddy zacisnęła zęby, zmusiła się do myślenia i pobiegła najszybciej, jak mogła, a łzy bólu płynęły niekontrolowanie, gdy wkroczyła do głównego holu. Minęła skrytych w cieniu, milczących,
marmurowych
wartowników,
którzy
obserwowali
ostatnią drogę do głównego holu oraz komnat Rady. Przeszła przez próg do atrium. Wtedy dostrzegła dwie rzeczy. Pierwszą był stojący ze sztyletem gotowym do zadania morderczego ciosu Gabriel. Jego oczy były przerażające, przepojone demoniczną mocą. Drugą rzeczą, którą zobaczyła, był leżący pod nim bezwładnie Jackson. Miał poobijaną twarz i rozdartą zbroję. Madison miała mniej niż chwilę, żeby zareagować. - Jacks! Wyciągnęła rękę i rzuciła z całej siły swoim Boskim Mieczem w jego stronę, jednocześnie zamrażając czas dla wszystkich, oprócz niej,
Jacksa i ostrza. Żyły na czole Gabriela wybrzuszyły się, kiedy zwolnił pod wpływem sztuczki dziewczyny, starając się przeciwdziałać jej, spowalniając czas wokół miecza. Broń sunęła powoli po marmurowej podłodze, a Maddy i Gabriel siłowali się, walcząc ze swoim zamrożeniem czasu. W końcu ostrze odbiło się po raz ostatni i dotknęło stóp Jacksona. Wzdychając, Madison zdjęła swoją blokadę, gdy tylko Archanioł stracił kontrolę nad Boskim Mieczem. Jacks pochylił się jednym płynnym ruchem i podniósł broń, aby ochronić się przed następnym ciosem Gabriela. W pomieszczeniu eksplodował wybuch światła, kiedy chłopak uniósł go i zablokował Prawdziwego Nieśmiertelnego. Ten krzyczał i odsunął się od miecza, jakby był gorącym płomieniem, jego oczy przez chwilę zaświeciły na czerwono. Czy to możliwe, że Gabriel nie tylko sprawował kontrolę nad demonami, ale sam stał się jednym z nich? Cofnął się o kilka kroków, doszedł do siebie, zakrywając twarz okrytym ramieniem, po czym zamachnął się skrzydłami, żeby odskoczyć. Jacks zrobił krok do przodu. I kolejny. Ruszył z mieczem na przeciwnika, który unosił się kilka stop nad ziemią, ale Prawdziwy Nieśmiertelny unikał każdego dźgnięcia. Gabriel był starożytny, ale zwinny. Sięgając w tył i lecąc naprzód, Jacks zamachnął się z całej siły mieczem po dużym łuku. Archanioł rozłożył skrzydła, złapał go za ramię i wygiął je do tyłu, odpychając broń. Obaj chrząkali z wysiłku, gdy napierali na siebie, dopóki nie opadli na podłogę. Na twarzy Gabriela pojawił się lekki uśmiech, gdy odgiął ramię przeciwnika jeszcze bardziej. W ciągu kilku chwil znalazł się nad nim.
Jacks musiał wykonać ruch. Nagle opuścił miecz na ziemię i złapał Nieśmiertelnego za skrzydła. Zanim ten się zorientował, Godspeed wykorzystywał swoją wagę, napierając na niego i użył wszystkich sił, aby rozedrzeć jego skrzydła. Cybernetyczne kończyny Jacksa naciskały na podłogę podczas walki, dając mu jeszcze więcej sił. Ślina i piana wystrzeliły zza zaciśniętych zębów Gabriela, który próbował się uwolnić. Wtedy, jedno i drugie – dźwięki rozbrzmiewały w korytarzach wyraźnie, niczym głośne pęknięcia gałęzi – Jackson złamał skrzydła Gabriela, kości pękły pod wielkim naciskiem. Chłopak ryknął, gdy to zrobił, a przeciwnik krzyczał. Obezwładniające impulsy oślepiającego światła oraz fale mocy zaczęły eksplodować z Prawdziwego Nieśmiertelnego z siłą trzęsienia ziemi, zwalając ze stop najpierw Jacksona, a później Maddy. Wszystko stało się dla dziewczyny jasnobiałe, więc stąpała po omacku. Kiedy huk ucichł, zaczęła powoli odzyskiwać wzrok. Nadal ślepy Jacks zdołał unieść jej Boski Miecz i odejść od leżącego na plecach Gabriela. Zwinięte pod nim na marmurowej podłodze spoczywały jego złamane skrzydła. Jacks machał mieczem niepewny, co się stało. Gabriel był spokojny, jego piers unosiła się i opadała lekko. - Jacks! – zawołała Maddy. – Jest czysto! Ruszyła ku niemu i wsunęła dłonie pod jego ramiona, dając mu znać, że nie musi już więcej bronić się mieczem. - To koniec. Dygocący Anioł opadł na ziemię razem z Madison. Powoli odzyskiwał wzrok i spojrzał na leżącą zaledwie dziesieć stop dalej
sylwetkę. Pokonany miał świszczący oddech, a jego piers unosiła się i opadała. Maddy i Jacks podeszli do niego ostrożnie. Oczy Gabriela pozostały otwarte, ale było oczywiste, że nie mógł ruszyć głową. Obracały się bezradnie dookoła, jakby prosił ich o pomoc. Godspeed nadal trzymał Boski Miecz w gotowości do ataku, na wypadek, gdyby to była jakaś sztuczka. Wkrótce uświadomił sobie, że tak nie było. Maddy złapała go za ramię. Ciało Prawdziwego Nieśmiertelnego zaczęło drżeć. - Co się dzieje? – spytała z szeroko otwartymi oczami. - Myślę, że on… starzeje się. Wiecznie młody Gabriel powoli zaczął starzeć się na ich oczach. Skóra na jego twarzy poszarzała i pomarszczyła się, a włosy straciły blask, aż w końcu zaczęły wypadać i rozpuszczać w nicość. Na twarzy i rękach wykwitały plamy wątrobowe, zmarszczki rozprzestrzeniały się już wszędzie. Złamane skrzydła stały się pożółkłe i kościste, a ostre pióra wyparowały w drobny pył. Z każdą sekundą stawał się coraz starszy. Oczy okręcały się w oczodołach w agonii. Otworzył usta, jednak nie wydał z siebie żadnego dźwięku. Maddy wrzasnęła i odskoczyła, gdy skóra poległego zaczęła wsiąkać w kości, a każda uncja tłuszczu oraz mięśni kurczyła się i topiła, znikając. Wszystko spływało, pozostawiając jedynie bałagan naczyń krwionosnych i kości, które także wyschły na wiór. Ostatnie były oczy, które zgniły niczym dojrzałe owoce, po czym obróbiły się ku sobie i rozpuściły jak reszta.
Madison odwróciła się, ponieważ zrobiło jej się niedobrze. Lecz Jackson nie odwracał wzroku od potwornego spektaklu. Od śmierci tego, który pociągnął Aniołów ku zapsuciu i granicy zniszczenia. Który zabił jego ojca. Z Gabriela nie zostało nic, oprócz kupki popiołu pod anielskimi, ceremonialnymi szatami. Podmuch chłodnego powietrza z korytarzy sanktuarium rozdmuchał jego pozostałości w powietrze, aż nie pozostał żaden ślad po przywódcy Rady Dwunastu, Prawdziwym Nieśmiertelnym, twórcy NSA oraz Ochrony za Pieniądze, przywódcy Wielkiego
Przebudzenia
i
skorumpowanym
współpracowniku
Aniołówi Ciemności. - Myslałam, że był Prawdziwym Nieśmiertelnym – odezwała się Maddy. Zanim Jacks zdążył odpowiedzieć, zza nich zabrzmiał głos. - Musiał złamać tę więź, kiedy sprzymierzył sie z demonami – przemówił Sylvester. - Detektywie! – zawołał Jacks. – Obudziłes się! Nic ci nie jest? - Będę żył. – Mężczyzna uniósł złamane ramię zdrową ręką. – To był najprawdopodobniej jedyny prawdziwy sen, jakiego zaznałem w ciągu ostatnich kilku tygodni. – Spojrzał na parę z niepokojem. Twarz chłopaka była bardziej zakrawiona, a amatorskie bandaże Madison rozpadały się w szwach. - Nie martw się. To tylko wyglada gorzej, niż jest w rzeczywistości. – Uspokoił go Jacks.
Detektyw zerknął z mieszaniną zdziwienia i żalu na szatę, która zaledwie chwilę temu zdobiła potężne ciało Gabriela. Teraz była niewiele lepsza od szmaty. * Cała trójka wyszła z tego, co pozostało z komnat Rady. Rozbity marmur, pękniete szyby, okaleczone kolumny oraz zwalone belki zasmiecały korytarze sanktuarium, stanowiąc dowód po trzęsieniu. Świątynia stała się ruiną i od tego momentu miała być znana jako utracone, podziemne miasto Aniołów. W holach migotała energia z zasilania awaryjnego, oświetlajac wirujący w powietrzu pył. Ściana ekranów z tyłu była pogrążona w mroku. Po napotkaniu kilku zablokowanych przejść, Jacks, Maddy i detektyw w końcu dotarli do głównej windy na powierzchnię. Drzwi zdawały się nietkniete, lecz Jackson nadal patrzył z powątpiewaniem na guzik przywołujacy. Nacisnął go, lecz winda nie odpowiedziała. - Będziemy musieli się wspiąć. Znaleźli awaryjną klatkę schodową i zaczęli wyczerpującą wędrówkę ku powierzchni. Nie mieli pojęcia, co tam zastaną. Po kilkuminutowej wspinaczce odkryli, że wywołane śmiercią Gabriela trzęsienie spowodowało, iż część klatki schodowej uległa zawaleniu. Na szczęście ich droga nie została całkowicie zablokowana, więc odsuwali większe kawałki gruzu, a następnie kontynuowali wspinaczkę.
W końcu dotarli do wyjścia. Maddy wstrzymała oddech, gdy Jackson otworzył drzwi, aby ukazać rozległe ruiny szklanej, sześciennej budowli. Ciepły wiatr omiatał wzgórza, kiedy trójka szła pośród szczątków na rozciągającą się nad miastem grań, nikt nie marnował sił na oglądanie się do tyłu. Madison łakomie łykała świeże powietrze, wdzięczna że uwolniła się z parnej klatki schodowej. Zza horyzontu wyłonił się świt, przedzierając się w końcu przez osłonę krwistoczerwonych i czarnych chmur. Na niebie pojawiały się powitalne pasma pomarańczy i fioletu, a smog zaczął się rozpraszać. Jackson początkowo obserwowal niebo, nadal gotowy do walki z pozostałymi Aniołami Ciemności, jednak żadnego nie było w pobliżu. - Spojrzcie! – zawołała Maddy, wskazując w kierunku oceanu. Śmierć Gabriela spowodowała, że demony straciły swoją siłę napędową. Uciekały, bo ich Mroczny Mistrz nie żył. Jacks, Maddy i Sylvester obserwowali jak grupy Aniołów Wojny popychały demony z powrotem ku oceanowi, tym razem na dobre. Na horyzoncie rozbłyskiwały wybuchy światła, a każdy oznaczał śmierć potwora. Po twarzy dziewczyny spływały łzy radości. Pochyliła się ku Jacksonowi, gdy spoglądali ze wzgórza na migocące od pierwszego światła dnia miasto. Nad Miastem Aniołów zawitał nowy świt. Ciepłe, złote światło ukazało metropolię z dymem, zniszczonymi budynkami, ukrywającą się ludnością oraz wieloma zmarłymi żołnierzami, obywatelami i Aniołami. Ale nie było to złamane miasto. Miasto Aniołów przetrwało. Kiedy Jackson, Maddy i Sylvester rozglądali się po zniszczeniach, stało
się jasne, że od teraz będzie inaczej – dużo inaczej, niż ktokolwiek mógłby sobie wyobrazić. Miasto Nieśmiertelnych udowodniło, że samo w sobie jest nieśmiertelne. Nastał nowy dzień.
Rozdział 35 Maddy, Jacks i Sylvester wyszli z komnat Rady na światło słoneczne nowego świata. Innego Miasta Aniołów. - Jacks… – zaczęła dziewczyna przytłoczona wszystkim, co się wydarzyło. Trzymała go za rękę i rozgladała się po metropolii. – Oni odeszli. To koniec. - Czuję, że śnię – przyznał Godspeed. Aniołowie powracali z ostatnich misji, zmierzając do wyznaczonego miejsca spotkań u podnóża Wzgórz. – Ale wtedy patrzę na ciebie i wiem, że to prawda. Kilka kroków dalej detektyw Sylvester szeptał modlitwę dziękczynną. Uniósł okulary i przetarł oczy, w których zebrały się łzy. - Sylvesterze… – odezwał się Jackson. – To, co zrobiłeś… Dziękuję. Ocaliłes mi życie. - Spełniałem tylko swój obowiazek – odparł mężczyzna, dławiąc się od emocji. – Przypuszczam, że to dlatego tutaj skończyłem. – Spojrzał na Maddy i Jacksa. – Dlatego my wszyscy tu skończyliśmy. Nagle przez umysł Madison przemknęła myśl. Kevin. Spanikowana spojrzała na wschód, w kierunku dzielnicy Miasta Aniołów, gdzie mieścił się schron. Wydawało się, że obszar ten uszedł bez szwanku. Dziewczyna odetchnęła z ulgą. Zaczęli schodzić w dół wzgórza do miejsca zbiórki. Jacks spojrzał na ruiny szklanego sześcianu, zanim sanktuarium całkowicie zniknęło z pola widzenia.
- Świat dowie się dzisiaj zarówno o bohaterstwie, jak i złu Aniołów. Nie będziemy tego dłużej ukrywać. Nigdy więcej kłamstw. * Dotarli do miejsca spotkania u podnóża Kanionu Runyon, które – jak na ironię – dotychczas było według turystów i paparazzich najgorętszym miejscem na spotkanie Aniołów. Dziś, w dniu, kiedy Nieśmiertelni naprawdę wyszli na jaw – w dniu, kiedy wygrali – w zasięgu wzroku nie było żadnej kamery czy turysty. Aniołowie lądowali dookoła, wielu z nich było rannych. Dowódcy wykrzykiwali rozkazy do anielskich pielęgniarek, żeby rozpoczęły badanie pacjentów. Światło poranka nadal prześwitywało przez chmury podczas tej sceny zwycięstwa. Pomimo wszystkich poświęceń i ofiar, zdawało się być jasnością i nadzieją, o których istnieniu Maddy zdążyła już zapomnieć. W tymczasowym obozie nastała cisza, gdy tylko Nieśmiertelni uświadomili sobie, kto właśnie przybył. Patrzyli z szacunkiem na wyłaniających się zza szczytu Wzgórz Jacksona Godspeeda, utykającą Maddy Montgomery oraz detektywa Sylvestra. - Gabriel nie żyje – obwieścił Jackson. – To on sprowadził demony. Okazał się zdrajcą zarówno wobec nas, jak i ludzi. Wraz z jego śmiercią Aniołowie Ciemności stracili swoją odwagę. Gabriel upadł, lecz od teraz Aniołowie nie upadną nigdy więcej. Tłum pozdrowił swojego lidera w ciszy.
Jeden z Aniołów Wojny wystąpił naprzód. Spojrzał na Jacksa ze smutkiem na twarzy. Żołądek Maddy zacisnął się nerwowo na to, co miał do powiedzenia. - Jackson… straciliśmy Archanioła Godspeeda. - Marka? – głos chłopaka zadrżał. Opadł na kolano, trzymając głowę lewą dłonią. Łapał głębokie wdechy. Czas dookoła niego zdawał sie spowolnić. Czuł się jak pod wodą. Madison zabrakło słów. - Był z nim Mitch – kontynuował Anioł Wojny. W powietrzu zawisła smiertelna cisza, okropna chmura oczekiwania. Dziewczyna musiała powtrzymać się przed odwróceniem się, bojąc się o los Mitcha. - Został poważnie ranny podczas powstrzymywania demonów. Ale udało mu się. Maddy wypuściła powietrze, a Jackson skinął głową. - Cieszę się. – Zdołał się otrząsnąć. – Obaj… zrobili zbyt wiele. - Twój ojczym nie umarł na próżno – powiedział wojownik. – Grupa demonów zmierzała w stronę schronu pełnego obywateli. Jakby wiedzieli, że muszą zejść i sprobować zamordować jak najwięcej ludzi, zanim odeślemy ich do piekła. Mark i Mitch zdołali powstrzymać dziesięciu z nich, nim padli. Jednak to wystarczyło, żeby żołnierze zdążyli ewakuować schron. Mark jest bohaterem. Jackson przytaknął, nadal klęcząc i przyciskając pięść do ust, jakby próbował powstrzymać rozbijające się w nim fale emocji. Zapamięta ten moment na zawsze. Moment, w którym usłyszał, że jego ojczym – jego ojciec – umarł.
Godspeed w dalszym ciągu zbierał się po usłyszanych wiadomościach, aż przypomniał sobie, czego właśnie się nauczył: jego własny ojciec został zamordowany przez Gabriela. Żałował, że oboje, ojciec i ojczym, padli ofiarami zdrad Prawdziwego Nieśmiertelnego. Poświęcili swoje życia za innych. - Nigdy go nie zapomnę – mruknął Jackson, walcząc ze łzami, gdy uświadomił sobie, że nigdy więcej nie ujrzy Marka. Stojący przed nim wojownicy wolności, Aniołowie i ludzie, milczeli. Patrzyli na niego z żalem i współczuciem – z szacunkiem. Wieści o tym, czego dokonał, już się rozeszły. Zniszczył Gabriela, zdrajcę i przywódcę armii demonów. Jackson Godspeed powoli wstał i spojrzał w oczy swoich towarzyszy walki, tych, którzy walczyli z demonami. Dali z siebie wszystko, żeby powstrzymać atak. Byli pierwszą, składającą się z Aniołów i ludzi, linią obrony przed unicestwieniem. - Wszyscy, którzy tutaj walczyliście, jesteście bohaterami – powiedział. – Nie zapominajcie o tym. Jestem dumny, że mogłem być z wami. A teraz, zanim pomyślimy o naszej ścieżce uzdrowienia, uczcijmy poległych chwilą ciszy. Maddy pochyliła głowę razem z resztą tłumu. Najpierw pomyślała o Tomie, później o Marku, a następnie o tym, co musiał obecnie czuć Jacks. Po jej brudnej twarzy spłynęły gorące łzy. Po pełnej minucie Jackson uniósł głowę i spojrzał na wszystkich. Miał mokre od łez oczy. - Dziękuję wam – powiedział.
* Dalej
u
podnóża
wzgórza
Maddy
znalazła
namiot
amerykańskiego wojska. Weszła do środka i zasalutowała żołnierzowi. - Poruczniku dowódco. - Szeregowcu, czy jest szansa, że masz tutaj działające radio? - Tak, panienko. – Mężczyzna przetrząsnął szufladę biurkową, wyciągnął urządzenie i podał jej. Madison wcisnęła guzik, żeby włączyć mikrofon. – Słychać mnie? – powiedziała. - Odbiór. Kontynuuj – ryknęło radio. - Tu Madison Montgomery Godright. Dwie przecznice na wschód od La Brea, na południe od Sunset, znajduje się dom o numerze dwacztery-trzy-i-pół Formosa. W środku znajdziecie ciało. Ofiara to Pierwszy Porucznik Marynarki Wojennej U.S. Thomas Cooper. Zmarł bohatersko… * Maddy krzyczała i szarpała się wewnątrz tymczasowego namiotu medycznego, pomimo wszelkim wysiłkom, żeby tego nie robić. Anielski doktor zdejmował prowizoryczne bandaże z jej ramienia, ściagając z nimi dużo uszkodzonej skóry. Dziewczyna na przemian traciła i odzyskiwala przytomność. Ból był tak silny, że zaatakowała lekarza. - Siostro!
Pielęgniarka przytrzymała ją i Madison poczuła się słaba – dostała jakiś zastrzyk. Wkrótce po jej ciele rozeszła się ciepła mgła, a ramię nie bolało tak bardzo. - To poważne oparzenie, panno Godright – powiedział doktor. – Ale nie jest tak źle, jakby się wydawało. My, Aniołowie, odkryliśmy nowatorskie leczenie oparzeń, które pomoże ci wyglądać jak nowonarodzona. DRA nie zatwierdziła jej jeszcze do użytku na ludziach, lecz nic ci nie będzie. Na pewno zostanie blizna. Nie da się tego obejść. Jednak nie będzie zdeformowania. Na razie wyrównamy oparzenie, a leczenie zaczniemy najszybciej, jak to będzie możliwe. Maddy przytaknęła. - Czy mogę zobaczyć skrzydło? – spytał lekarz. Próbując uniknąć dwóch rozdzierających fal bólu na raz, Madison powiedziała doktorowi jedynie o oparzeniu. Zaczęła pocić się na myśl o bólu, który zawładnął nią, kiedy schowała się w magazynie. - A muszę to zrobić? – spytała. - Obawiam się, że tak. To jedyny sposób, żebym cię zdiagnozował i wyleczył. Doktor
i
pielęgniarka
odsunęli
się,
aby
zrobić
Maddy
wystarczająco miejsca na rozłożenie jej słynnych skrzydeł. Dziewczyna
poczuła
mrowienie
w
miejscu
swoich
Nieśmiertelnych Znaków, a prawa strona zaczęła mocno boleć. Czuła się jak wtedy, gdy skrzydła wystrzeliły za pierwszym razem w łazience. Jej oddechy stawały się coraz szybsze i cięższe, lewe skrzydło wybiło się ze świstem, ale prawe nie podążyło w ślad za nim. Tak, jak
oczekiwała, ból był rozdzierający, pomimo zastrzyku, który dostała od pielęgniarki. Maddy krzyczała w agonii, kiedy pojawiło się prawe skrzydło. Siła ta spowodowała, że spadła z łóżka na podłogę. Doktor i pielęgniarka pomogli jej wstać. Ranne skrzydło Anielicy nie wyprostowało się tak, jak powinno. Jej całe ciało pokryło się warstwą potu, kiedy próbowała walczyć z bólem, podczas gdy lekarz je prostował - Tak, tak, hmm… trzy, cztery, dwa ruchy boczne – mówił do pielęgniarki, która robiła notatki. Przekazywał liczby, których Maddy nie rozumiała. W końcu przestał recytować i spojrzał na nią. Jego twarz była nieczytelna. – Co do skrzydła… - Co oznaczają te wszystkie liczby? – spytała Madison. - To oznacza, że jest poważnie zwichnięte i posiniaczone. Nie będziesz latać przez co najmniej kilka miesięcy – rzekł. – Jednakże nie jest złamane. Miałaś szczęście. Powinnaś zobaczyć niektóre z uszkodzonych skrzydeł, z którymi mieliśmy tutaj do czynienia. Część z tych Stróży już nigdy nie będzie latać. Tragedia. Maddy pomyslała o Jacksonie, kiedy nie mógł latać, oraz o tym, jak zmagał sie sam ze sobą, depresją, powolnym zanikaniem. Miała nadzieję, że z ostatnimi osiągnięciami w rozwoju anielskich technologii, zbyt wielu Aniołów nie pozostanie niepełnosprawnych na zawsze. W przeciwnym razie całe pokolenie Stróżów może zostać skazane na życie w cieniu demonicznej wojny. *
Drzwi były zamkniete, a Maddy zgubiła klucze. Musiała zapukać. Spotkała się z wujem, który miał ciemne sińce pod oczami. Jego twarz była pomarszczona ze zmartwienia i braku snu. - Maddy! Dzięki Bogu! – Rzucił się na nią, ale zatrzymał, gdy zobaczył jej zabandażowane ramię. – Co się stało? Nic ci nie jest? - W porządku. Boli. Moje ramię zostało poparzone i prawdopodobnie zawsze będę mieć bliznę. Ale jestem szczęściarą w przeciwieństwie do niektórych… – Głos jej zadrżał. - Co jest? – spytał Kevin, a na jego twarz opadł wyraz lęku oczekiwania, kiedy tak patrzył na swoją siostrzenicę. - Tom… Tom nie żyje – wydukała Anielica. - Co? – Kevin nie potrafił powstrzymać szoku. - Odszedł. Podjęłam decyzję o ocaleniu Jacksa, a wtedy Tom umarł, chroniąc mnie. – Maddy zaczęła cicho płakać. Wiedziała, że to musiało wstrząsnąć jej wujkiem – on i Tom nawiązali ze sobą bliską więź. Nieważne, jak bardzo probowała, myślami powracała do poświęcenia ukochanego. Kevin szukał odpowiednich słów. - To była wojna. Nie odpowiadasz za to, co wydarzyło sie podczas niej. - Ale to ja miałam być Stróżem – odparła Madison. – I nie potrafiłam go uratować. Nie potrafiłam ocalić samej siebie. Kevin położył dłoń na jej ramieniu. Dziewczyna pochyliła się i pozwoliła przytulić. Mężczyzna uważał, żeby nie naciskać na jej poparzone ramię.
- To nie twoja wina – dodał. – To wina Gabriela, demonów, Rady. To wina całego zepsutego do rdzenia systemu. Twój ojciec wiedział o tym już dzwadzieścia lat temu i właśnie dlatego rozpoczął walkę z NSA. - Nie mogłabym nie pójść po Jacksa – dodała Maddy. – Czułam to tak mocno. Kevin spojrzał na nią z czułością. - Tom czuł to samo wobec ciebie. Madison przelała kilka cichych łez. - Dlaczego wszystko jest zawsze takie skomplikowane? Wujek tylko ścisnął ją mocniej. Maddy poczuła się pusta. I zmęczona. Tak bardzo zmęczona. - Czy kiedykolwiek o tym zapomnę? - Nigdy nie zapomnisz. Ale będziesz w stanie z tym żyć. Własnie tego chcieliby polegli. Właśnie tego chciałaby moja siostra, a twoja matka, twój ojciec, a teraz Tom.
Rozdział 36 Darowizny napływały z całego świata do Miasta Aniołów, które służyło jako broń przeciwko atakom demonów na resztę Ziemi. Przerażony glob obserwował rozszerzające się zniszczene i wiedział, że jeśli Miasto Nieśmiertelnych nie powstałoby, mogli być następni. Zapasy, pieniądze i wolontariusze napływały, żeby pomóc pozbierać gruz i odbudować nowe Miasto Aniołów. Zamiast patrzeć na to jak na tragedię, wielu próbowało dostrzec w tym okazję do ruszenia ku jaśniejszej przyszłości. Jaką rolę odegrają w tym Nieśmiertelni? Pytanie to zaprzątało myśli wszystkich. Maddy nie miała zbyt wiele czasu na rozmyślania. Przynajmniej nie teraz. Cztery dni po zakończeniu wojny przemierzała pozostałości Alei Aniołów. Słynna ulica zamieniła się w otwarty skwer dla obywateli oddających hołd Aniołom oraz ludziom, którzy poświecili swoje życia w wojnie przeciwko domonom. Mieszkańcy przynosili kwiaty, zostawiali wiersze oraz oprawione w ramki zdjęcia tych, którzy zginęli. Na ulicy rozlewało się ciepłe światło słoneczne – mile widziane przypomnienie, że nie wszystko sie zmieniło. Madison szła cicho w kierunku prowizorycznego pomnika. Pomimo ogromnych okularów, ktoś w tłumie rozpoznał ją. - To Maddy! Kamery zaczęły warkotać, a ludzie krzyczeć jak dawniej, kiedy paparazzi oraz hordy oddanych fanów roiły się w pobliżu
ekskluzywnych przyjęć. Lecz kiedy Anielica podeszła do ogrodzenia, tłum rozstąpił się cicho z szacunkiem, aby mogła przejść. Na jednym ramieniu miała brązową torbę na zakupy, a w drugiej ręce bukiet kwiatów. Tłum zamarł. Kamery sieci informacyjnych skupiały się na niej, w ciszy uchwycając ten moment. Wiedzili o roli, jaką odegrała w pokonaniu demonów, i chociaż wszyscy chcieli usłyszeć, co miała do powiedzenia po tym wszystkim, wiedzieli że lepiej nie przeszkadzać jej w tak emocjonalnej chwili. Maddy otworzyła papierową torbę, wyjęła oprawione w ramkę zdjęcie i umieściła je na ogrodzeniu. Przedstawiało uśmiechającego się i stojącego przy myśliwcu wojennym F-18 Toma. Fotografia została zrobiona tuż po ukończeniu szkoły lotniczej i wyglądał na niej pogodnie. Etykieta na ramce glosiła: PIERWSZY PORUCZNIK THOMAS A. COOPER, MARYNARKA WOJENNA STANÓW ZJEDNOCZONYCH. Powód, dla którego Madison przywdziała ciemne okulary stał się jasny, kiedy jej oczy wypełniły się łzami na myśl o tym, co zrobił dla niej Tom. Pozwolił jej ocalić Jacksona i, ostatecznie, miasto. Następnie ułożyła kwiaty w wazonie, który także przyniosła w torbie. Przerwała na chwilę, przyglądając się zdjęciu przed nią, po czym odwróciła się do tłumu. Spojrzała w twarze tych, którzy również kogoś stracili. Oni również potrzebowali nadziei. - Chciałabym powiedziec coś o Tomie Cooperze. Reprezentował on wszystko to, co najlepsze w nas, ludziach. Był lojalny i kochający, niedoskonały i szalony. Miał serce. Był odważny. Był prawdziwym
bohaterem w obliczu poważnych przeciwności. Ocalił mi życie i zginął. Wiem, jak to jest chcieć ocalić kogoś, kogo się kocha. Znam uczucie, które poprowadziło go do poświęcenia życia. Wielu z was również straciło ukochane osoby podczas wojny o Miasto Aniołów. Pewnie zastanawiacie się: Dlaczego on? Dlaczego ona? Nie ma odpowiedzi na te pytania. Pozostaje jedynie świadomość, że nie umarli na próżno. To tutaj dokonaliśmy powstania przeciwko ciemności. To tutaj, w Mieście Aniołów, ciemność została pokonana. Tom już wcześniej stawał twarzą w twarz ze śmiercią, broniąc tego miasta, kraju, świata. Jego samolot rozbił sie podczas drugiej fali ataków i istniała niewielka szansa, że jakiś Anioł odnajdzie go unoszącego sie na falach. – Głos Maddy zalamał się na chwilę, otarła łzy spod okularów przeciwsłonecznych. – Pomimo poważnych obrażeń, Tom nadal ryzykował życie i dał nam wszystko. Ocalił mnie, a w następstwie, ocalił nas wszystkich. I za to powinniśmy być mu wdzięczni. Wiem, że nigdy nie będę w stanie odpłacić mu za wszystko, czego mnie nauczył lub co dla mnie zrobił. Madison pochyliła się, wyciągając z papierowej torby ostatnią rzecz, którą ze sobą przyniosła. Położyła na pomniku skórzaną kurtkę Toma – tę, którą nosił podczas latania, którą miał na sobie, kiedy po raz pierwszy pocałował Maddy – ku pamięci. - Tom, nigdy cię nie zapomnimy. *
Aleja Aniołów stała się miejscem publicznego okazywania żalu, szacunku,
miejscem
do
refleksji.
Zamiast
paparazzich
oraz
designerskich butików, chodnik został wyłożony zniczami, wierszami i zdjęciami tych, którzy zginęli w wojnie przeciwko armii demonów. Przy wciąż niedziałających telefonach komórkowych oraz łączach internetowych, stała się także miejscem póbujących odnaleźć się rodzin i bliskich, których rozdzielił atak demonów. Na ogrodzeniu z łańcucha z boku pomnika upamiętniającego zmarłych wisiały setki ogłoszeń o poszukiwaniu zaginionych. W tłumie poruszali się również ranni wojskowi oraz obywatele, oddając honorowy zaszczyt tym, którzy walczyli z nimi na linii frontu. Nad wszystkim rozciągała się ogromna fotografia Archanioła Marka Godspeeda. Ojczym Jacksona stał w głównym biurze NSA, ubrany w swój szyty na miarę, włoski garnitur, z jedną ręka w kieszeni spodni i z odpiętym guzikiem marynarki. To właśnie takiego na zawsze zapamięta go Jacks. Na lewo znajdowało się mniejsze zdjęcie Marka z rodziną: Kris, Chloe oraz Jacksem. W pobliżu wisiało wisiało także ogromne zdjęcie Porucznika Marynarki Wojennej Stanów Zjednoczonych, Toma Coopera.
Rozdział 37 Maddy prześlizgnęła się cicho obok ochroniarza. Wiedziała, że wpuściłby ją, gdyby zobaczył, kim była, ale po prostu nie chciała zostać rozpoznana. Nie chciała wyjaśniać, dlaczego była tam o pierwszej czterdzieści pięć nad ranem, tym bardziej, że sama tego nie wiedziała. Kolejna bezsenna noc. Ubrała swoją bluzę i jeansy, i wybiegla z domu, starając się nie obudzić Kevina, który bezpiecznie chrapał. Wsiadła do samochodu, lecz nie miała w głowie żadnego celu. Jednak coś przyciągało ją do świątyni i to wlaśnie tam się teraz znajdowała. * Maddy stała przed zburzonymi łukami Świątyni Aniołów. Tu i ówdzie wciąż tliły się szczątki, chociaż od wojny minął już cały tydzień. Przez lata odbywała się tutaj większość prestiżowych, anielskich uroczystości, a co sekundę klikało tysiące aparatów, kiedy idealni Nieśmiertelni opuszczali swoje limuzyny, żeby przejść po czerwonym dywanie. Madison stąpała ostrożnie pośród gruzu, który zagracał główne wejście, gdzie odbywały się wszystkie wywiady – gdzie co roku Tara wypytywała każdego pięknego Anioła o to, “kogo” ubrał. Teraz była to tylko kupa marmuru i kamieni. Na szczycie stosu urzędowała wrona wbijająca dziub w szczątki. Zakrakała na Maddy, kiedy ta się zbliżyła. Fruu – odfrunęła w noc.
Podczas wchodzenia do środka oczy dziewczyny przesuwały się po szkieletowych przyporach, jedynych stojących pozostałościach w połowie zawalonej świątyni. Tylna część budowli wciąż stała z dumnie widzącym i połamanym dachem. Częściowo zniszczone witraże wyglądały na gwiazdy. To powinno być miejsce wszystkich wystawnych uroczystości Aniołów, pomyślała. Punkt centralny, aby świat mógł obserwować wszystko co anielskie. Czy świątynia odrodzi się jeszcze kiedyś? Madison usłyszała hałas i wzdrygnęła się. - Halo? – odezwała się niepewnie. Z cienia wyłoniła sie twarz. Wszędzie rozpoznałaby te bladoniebieskie oczy oraz pełne kości policzkowe. - Jacks? Co tutaj robisz? – spytała zaskoczona. - Mógłbym zadać ci to samo pytanie – odparł, wychodząc z cienia w przedzierające się do prawie zawalonego kościoła światło księżycowe. - Nie mogłam spać. - Ja też nie. – Patrzył na nią tym wzrokiem. – Jak się tu dostałaś? - Wkradłam się. A ty? - Setki razy omijałem ochronę. - Co robiłeś, ukrywając się tam? – Maddy wskazała cienie za kolumną. - Wiesz, że nie powinno nas tu być. Usłyszałem kogoś i chciałem zobaczyć, kto to. Okazało się, że to Maddy Montgomery. - Okazało się. - Wszystko… w porządku?
- Nie wiem. A co z tobą? - Też nie wiem. Zapadła między nimi wymowna cisza, więc zaczęli przechadzać się pośród ruin. Dotarli do słynnego wejścia, do ktorego prowadzono Stróży przed Przemianą. Kamienny łuk zawalił się, lecz pomnik w centrum pozostał nienaruszony, chociaż leżal na boku częściowo przykryty gruzem. Wiekszość wyrytych w kamieniu, wielkich liter była nadal czytelna. - Tuż przed moją Przemianą przeczytałem przysięgę – powiedział Jacks do Maddy. – “Czyń swoją powinność.” Te słowa przemknęły mi przez głowę, zanim odszedłem, by ocalić cię po przyjęciu Ethana. Nie myślałem o swoich obowiązkach wobec Aniołów. Wiedziałem, że zostałem powołany do czegoś więcej. Teraz wydaje się to takie odległe. - Spełniłeś swój obowiązek. Wszyscy to zrobiliśmy. – Odparła Madison drżącym głosem. Jacks otoczył ją ramieniem, kiedy siadali na skraju marmurowej płyty, która spadła i roztrzaskała się na trzy gigantyczne fragmenty. - Nie miałem szansy, żeby… – Zawiesił głos. Nie wiedział, co powiedzieć. Ale wiedział to, gdy podszedł do Maddy. Naprawdę musiał coś powiedzieć. W tej mroźnej godzinie przed świtem poczuł, że ciało dziewczyny było zimne. - Przemarzłaś. Weź moją kurtkę. - Nie trzeba. Nie chcę, żebyś ty zmarzł. Nic mi nie jest…
- Jasne. Drżysz, Mads. Weź ją. – Anioł nałożył jej kurtkę na ramiona. - Dzięki. – Uśmiechnęła się lekko. Przez chwilę siedzieli tak w ciszy. Dopóki Jackson jej nie przerwał. - Pamietasz naszą pierwszą randkę? - W jadłodajni? - To się nie liczy. Naszą pierwszą randkę, nie kiedy spotkaliśmy się po raz pierwszy. - Chodzi ci o punkt widokowy. - I późniejsze latanie. Byłaś taka nieufna. Na twarzy Maddy pojawił się cień uśmiechu. - Z dobrego powodu. - Starałem się tylko być miły. - Próbowałeś się zaprezentować. - Cóż, zadziałało, prawda? - Zgaduję, że tak. Może. - Musisz przyznać, że podobało ci się to. - Ferrari to było zbyt wiele. – Madison przybrała zadumany, marzycielski wyraz twarzy. – Lataliśmy nad Miastem Aniołów. Mój pierwszy raz. Miasto było takie piękne. – Rozejrzała się po otaczających ją ruinach. – Tak właśnie chciałabym je zapamiętać. Nie w ten sposób. Nie… zniszczone. - Można je odbudować. Maddy skinęła głową, ale utkwiła wzrok w zniszczeniach. - Wróćmy do środka, tam jest cieplej – zaproponował Jacks.
Udali się do części świątyni, która wciąż pozostawała częściowo zasłonięta. Połowa ściany blokowała chłodny wiatr i było prawie przytulnie. - Kris i Chloe… – zaczęła Madison, myśląc od matce i siostrze Jacksona, które także cierpiały po stracie Marka Godspeeda. – Jak one się czują? - Są w szoku. Wszyscy jesteśmy. Każdy kogoś stracił. Żadna anielska rodzina nie pozostała nietknięta. Zło Gabriela sięgało głęboko. – Głos chłopaka łamał się, kiedy mowił o swoim ojczymie. – Mieliśmy w przeszłości kilka spięć. Jednak mimo tego, że nie był moim prawdziwym ojcem, zawsze był moim tatą. Maddy położyła dłoń na jego ramieniu. - Jacks, to co zrobiłeś… Umowa, którą musiałeś zawrzeć z Lindenem, żeby przenieść mnie i Toma w bezpieczne miejsce… Nie wiem, co powiedzieć. - Chciałem, żebys była bezpieczna i… nie samotna. Nigdy bym nie pomyślał, że przetrwamy atak demonów. Jackson przysunął się bliżej. - Kochałaś go, prawda? Anielica zawahała się, patrząc na niego. - Tak. Odwróciła się. Jacks dotknął jej ramienia, sprawiając że z powrotem spojrzała na jego twarz. - Kochałem cię. Nigdy nie przestałem cię kochać. Nagle Maddy poczuła się przytłoczyła gorączką czułości. Każda emocja, którą do niego czuła, uderzyła w nią w jednej chwili.
- Jacks… Pocałowal ją, nim zdążyła dobrać słowa. Objęła go w pasie i przyciągnęła bliżej. Otwarła usta i odwzajemniła pocałunek, a ich wargi stały się jednością. Ludzko-anielska wojna, wir wodny demonów, walka na lotniskowcu, oblężenie, śmierć Toma, upadłe Miasto Aniołów – wszystko to miało wpływ na tę chwilę. Nic nie miało teraz znaczenia. Po prostu potrzebowała go. A on potrzebował jej. Oddychali głęboko, ich ciała napierały na siebie idealne dopasowane, jakby stopione ze sobą. Maddy zrobiła mały, powolny krok w tył, później kolejny i pociągnęła Anioła za sobą. Gdy kontynuowali pocałunek, Jackson zdjął z niej kurtkę. Jej ciało nie było już zimne. Delikatnie położył okrycie na ziemi, po czym powoli ułożył dziewczyę na nim. Madison wyciągnęła ręce i przyciągnęła go bliżej, podwijając mu koszulkę. Uświadomiła sobie, jak to miało się stać. Oczywiście. Było idealnie. Jacks ściągnął jej bluzkę, a ona pozwoliła mu na to. Drżąc z podniecenia, a nie z zimna, objęła go i pozwoliła każdemu mięśniowi, kości, wypukłości i wgłębieniu jego klatki piersiowej napierać na siebie. Chciała czuć go jak najblizej, czuć ciepła ich ciał mieszające się we wczesno porannym powietrzu. Jackson odsunął się nieco i spojrzał na Maddy, jego twarz otaczał mrok księżycowego światła.
Skrzydła Anioła pojawiły się ze świstem. Madison przebiegła dłońmi po dziwnych, nowych kończynach, które najeżyły się i zrobiły gorące pod wpływem jej dotyku. Uczucie było zarówno znajome i obce – częsciowo stare, częściowo nowe. - Wszystko w porządku? – spytał Jacks. - Tak – wydyszała Maddy, kiedy znowu się całowali. W końcu się rozdzielili, łapiąc oddechy. Chłopak wpatrywał się w nią. - Chcesz tego? – spytał po czasie, który zdawał się wiecznością. Madison zwinęła się w cieniu, lekko onieśmielona. - Wstydzę się. Jackson pochylił się, położył dloń na jej policzku i pocałował w czoło. - Maddy, jesteś piękna. Anielica uśmiechnęła się i przyciągnęła jego twarz bliżej swojej. Spojrzała w te niebieskie oczy. Czuła na sobie jego ciężar i przytuliła go, przyciskając mocniej usta do jego warg. Krzyknęła, co odbiło sie echem w pozostałościach świątyni. - Wszystko w porządku? – spytał zmartwiony Jacks. - Tak – wydyszała Maddy przytłoczona uczuciami, emocjami – wszystkim. Położyła dłoń na talii Anioła i przyciągnęła go bliżej. – Wszystko w porządku. * Drżała. Nie mogła przestać. Fale energii rozbijały się w jej ciele.
- Czy było… dobrze? - Tak – odparła, przeczesując włosy ręką. Jackson położył dłoń na jej policzku i spojrzał Maddy w oczy. - Śniłem o tym. O byciu z tobą tak blisko. Ale to było lepsze niż wszystko, co sobie kiedkolwiek wyśniłem. Madison przytaknęła, przygryzając lekko dolną wargę. Czuła ciepło jego ciała i skóry. Przyciągnęła go do siebie. - Chodź bliżej, Jacks – wymruczała mu do ucha. – Chodź tak blisko, jak możesz. * Po jakimś czasie Maddy drzemała w ramionach Jacksona, jej głowa spoczywała na jego piersi. Nie sniła, nie miała koszmarów. Miała cichy i głęboki sen, a kiedy się obudziła, pasma różowego świtu zaglądały przez to, co pozostało z kiedyś wspaniałych witraży. Jacks obudził się obok niej, wciąż obejmując ją ciepłymi ramionami. Skupił wzrok na resztkach okien, które teraz opowiadały roztrzaskaną historię Aniołów. - Hej – wyszeptała. - Hej – odpowiedział cicho. Dotknął lekko ustami jej czoła. – Spałaś? Madison przytaknęła. Jacks zwrócił wzrok ku wschodzącemu słońcu. - Powinniśmy wyjść, zanim będzie zbyt jasno. - Okej.
Okrył ją kurtką, a Maddy wślizgnęła się w swoje ubrania. Chłopak odwrócił się i zrobił to samo, chociaż Anielica nie mogła powstrzymać się od spojrzenia i uśmiechu. Na zewnątrz szli przez gruz ku miejscu, gdzie mogli wymknąć się za płot niezauważeni. Różowo-fioletowa poświata świtu skąpała scenę w bajecznym świetle. Lecz kiedy Jacks ścisnął dłoń Maddy, wiedziała że to prawdziwe. Czuła, iż powinna coś powiedzieć. Cokolwiek, aby dać mu znać, jak się czuła. Noc – ich noc, ich pierwszy raz – nie mogła skończyć się w ten sposób. - Jacks, ja… Anioł spojrzał na nią z nadzieją. - Nieważne… Właściwie to nic takiego. Chciałam tylko zapamietać to w ten sposób. Nas. Następna część może przyjść później. Jackson skinął głową i uśmiechnął się. - Oczywiście, Maddy. Co tylko zechcesz.
Rozdział 38 Ludność na ulicy milczała, kiedy prezydent Linden, Maddy i Jacks odbywali smutną wędrówkę po zniszczonej Angel Boulevard. Spalone pozostałości
drzew
palmowych
majaczyły
nad
popękanym
chodnikiem, który kiedyś był wypolerowaną Aleją Aniołów z Anielskimi Gwiazdami oraz tłumami turystów i ich nieustannie klikajacymi aparatami. Nad wszystkim górowały czarne od dymu ochłapy billboardów – przypomnienie innego miejsca i innego czasu. Odbywała się uroczysta procesja rządu Stanów Zjednoczonych i delegacji GKA, w której uczestniczyli także Maddy i Jacks, którzy stali się najpopularniejszymi symbolami heroicznego oporu przeciw demonom. W wydarzeniu mogła wziąć udział tylko niewielka grupka wybranych dziennikarzy. Jackson miał na sobie czarny, dopasowany garnitur, a Madison ubrała elegancką, a zarazem prostą, czarną sukienkę – jedną z kilku ulubionych rzeczy, którą zabrała z ogromnej szafy jej apartamentu. Niedawno dowiedziała się, że luksusowy budynek spłonął i był obecnie jedynie drogimi szczątkami. Obszerna szafa również padła ofiarą pożaru, ale Maddy uznała, że i tak nadal woli swoje zwykłe jeansy i bluzę. Para wymieniła potajmnie nerwowe spojrzenia. Widzieli się po raz pierwszy od poranka, kiedy opuścili świątynię. Całe to doświadczenie wydawało się dziewczynie nierealne. Zakończyło się w niebiańskim blasku świtu, a teraz, gdy znajdowali się na świetle dziennym, ciężko było określić, na czym stali. Madison wiedziała jedynie, że Jacks zadzwonił do niej przed procesją, ponieważ musiał
powiedzieć jej coś na osobności. Jego głos brzmiał nieco dziwnie. Nie bardzo dziwnie, ale dziwnie. Maddy dusiła się z ciekawości, lecz musiała czekać do końca ich publicznego wystąpienia. Ona sama nie wiedziała, na czym stała. Kotłowało się w niej tak wiele sprzecznych emocji i uczuć, że czuła się zarówno radosna i całkowicie wyczerpana. Wystarczyło, że straciła dziewictwo po wszystkim, co sie wydarzyło, kiedy opłakiwała Toma… Prawie pragnęła poczuć się winna. Nie miała pojęcia, co przyniesie przyszłość, ale noc z Jacksonem w świątyni wydawała się taka naturalna, odpowiednia. Zastanawiała się, czy Anioł czuł to samo. Towarzystwo dotarło do prowizorycznego pomnika. Filmik z pojawienia się tam Maddy zaledwie kilka dni wcześniej rozszedł się po świecie, a wielu ludzi czerpało z jej słów siłę i odwagę. Stała się symbolem odnowionej siły po tragedii. Linden zatrzymał się przy pomniku z ponurym spojrzeniem. On i jego grupa stanowili niemal przytłaczający obraz żalu i szacunku. Cały naród, a nawet świat, obserwował go teraz z nadzieją i siłą. W krótkim czasie zmienił się z kandydata w lidera wolnego świata. Wielu jego wrogow oraz zdrajców czekało, aż zawiedzie, jednak tak się nie stało. Okazał się silny nawet w obliczu prawie niemożliwych decyzji. Linden podążał za własnym moralnym kompasem, za co ludzie byli mu teraz wdzięczni. Prezydent skupił się na zdjęciu Toma, które Maddy zostawiła przy pomniku. Następnie podniósł wzrok i odchrząknął, odwracając się do kamery.
- Powiedziano mi, że w Mieście Aniołów zmarł dzielny, młody mężczyzna o nazwisku Thomas Cooper, pilot marynarki wojennej. Nie zginął w swoim samolocie, lecz walcząc na ulicy. Za coś – za kogoś – kogo kochał. Maddy poczuła, że zaciska dłonie, a jej twarz traci kolor. W gardle narastała jej klucha, ale obiecała sobie trzymać się, przynajmniej dopóki kamery nie przestaną nagrywać. - Jego historia jest jedną z setek tych, które będą opowiadane przyszłym pokoleniom. Nigdy o nich nie zapominajmy. Również wśród Aniołów przelano wiele krwi, kiedy przybyli pomóc ludzkości w godzinie największej potrzeby. Archanioł Mark Godspeed był jednym z tych, którzy poświęcili wszystko. – Linden spojrzał przez ramię na pomnik wybudowany dookoła zdjęcia Marka. Następnie wskazał pamiątkę po Louisie Kreuzu. Było to czarnobiałe zdjęcie z lat trzydziestych XX wieku, kiedy System Szkolenia na Stróży znajdowal się u szczytu chwały, kiedy posiadał niezrównaną moc. Oczywiście przybrał swoją słynną pozę z cygarem w ustach. - Był tam też bohaterski Louis Kreuz – kontynuował Linden – który poswięcił wszystko, aby dostarczyć niezbędną informację walczącym z demonami. To właśnie ona ostatecznie doprowadziła nas do rozgromienia armii wroga. Louis jest synonimem Starego Miasta Aniołów. Zawsze będziemy mu dłużni. Fala emocji przepłynęła przez Maddy, gdy pomyślała o swojej przeszłości z Kreuzem, jak na początku szkolenia był wobec niej niemiły i obscesowy, a później okazał się wspaniałym sojusznikiem. Przez cały ten czas starał się ją chronic.
- Na końcu muszę powiedzieć, że to dla mnie ogromny zaszczyt, stać tutaj z dwójką bohaterów wojny. To była nasza najciemniejsza godzina, a Jackson Godspeed zdolał pozyskać wsparcie anielskiej społeczności. Wsparcie, bez którego nie stałbym tutaj, mowiąc do was. – Linden odwrócił się do Anioła. – Jacksonie, w imieniu Globalnej Komisji Anielskiej, a także w imieniu wszystkich ludzi na świecie, dziękuję ci. Jeszcze raz chcę podkreślić, jak bardzo przykro jest nam przykro z powodu straty twojej rodziny. Twój ojczym był wspaniałym bohaterem. Linden wyciągnął rękę i ścisnął dłoń Jacksa. Aparaty robiły zdjęcia, ale chłopak zauważył, że paparazzi nie krzyczeli, jak to mieli w zwyczaju. Przybyli uroczyście udokumentować wydarzenie. Prezydent zwrócił się ku Maddy. - I Madison Montgomery Godright… Przeszkodziło mu kilka okrzyków z tłumu. - Maddy! - Maddy! Jednak brzmiały inaczej od wrzasków szalonych tłumów stad anielskich wielbicieli gotowych oddać wszystko i pójść gdziekolwiek, żeby spojrzeć na ich ulubionego, idealnego Nieśmiertelnego. Nie, te głosy brzmiały jak okrzyk dzielonego bólu, wołanie o pomoc i przewodnictwo w tych ponurych czasach. Linden kontynuował. - Jako pół-anioł, Madison znalazła się na wyjątkowej pozycji, aby pomóc połączyć nasze siły. Jeszcze zanim demony zaatakowały, pokazała swój wyjątkowy heroizm, demaskując zepsuty system
Ochrony za Pieniądze. Wprowadzona do Marynarki Wojennej USA jako Porucznik Dowódca Godright zdołała dać nam przewagę strategiczną, której potrzebowaliśmy, żeby utrzymać się o krok przed potworami. Twarz Maddy zaczęła płonąć ze wstydu, kiedy przypomniała sobie, jak porzuciła posterunek podczas ostatniej bitwy. Ale Jackson potrzebował jej i okazało się, że takie było ich przeznaczenie. - Wiem, że ona także opłakuje w szczególności swojego bliskiego przyjaciela, Porucznika Thomasa Coopera. Niech nasze mysli i modlitwy
będą
z
tymi,
którzy
utracili
bliskich
w
tym
bezprecedensowym ataku na ludzkość. Jackson spojrzał na Madison, gdy Linden wspomnial Toma. Dostrzegł, że jej twarz zbladła na chwilę, ale kolor wkrótce powrócił. Dziewczyna nadal unikała jego wzroku. - Madison okazała się ważnym posłem zarówno dla nas, ludzi, jak i dla Aniołów, a przemowa, którą wygłosiła tutaj zaledwie kilka dni temu, przyciągnęła uwagę całego świata. Z przyjemnością informuję, że oferuję jej stanowisko specjalnego doradcy do odbudowy Miasta Aniołów. Oklaski przebiły się przez tłum, a Maddy skinęła głową z uznaniem, lecz w środku czuła się wytrącona z równowagi. Walczyła z paniką i zastanawiała się, czy będzie w stanie utrzymać posadę. Wymieniła szybcie spojrzenie z Jacksonem. Nie została o tym poinformowana. Anioł uśmiechnął się do niej lekko. Świetnie sobie poradzisz, powiedział bezgłośnie, jak to zrobił przed jej pierwszym wystąpieniem w telewizji po pojawieniu się skrzydeł.
Prezydent Linden spojrzał na zgromadzony tlum, a dziennikarze i kamerzyści nagrywali każdy moment. - Teraz, kiedy Gabriel został pokonany, a reszta Rady rozwiązana i pozbawiona władzy, możemy być pewni nowej, pomyślnej epoki w ludzko-anielskich relacjach. Zamierzamy wstąpić w nową erę współpracy z Nieśmiertelnymi, dlatego, jako pokaz dobrej wiary, ogłaszam natychmiastowe uchylenie Ustawy o Nieśmiertelnych. To nie nagroda dla Aniołów za interwencję podczas ataku demonów, chociaż zawsze
będziemy
im
za
to
wdzięczni.
Wierzymy,
że
pod
nadzwyczajnym przywództwem Jacksona Godspeeda Aniołowie obiorą nowy kierunek. Nowy cel. A ludzie na nowo im uwierzą. Zobaczyliśmy to w trakcie Bitwy o Miasto Aniołów i możemy mieć pewność, że nadal będziemy widzieć to w przyszłości. Linden wskazał Jacksona. - Będziemy zaszczyceni, mogąc pracować ramię w ramię z Aniołami, żeby odnowić i odbudować to miasto w coś jeszcze lepszego, niż było wcześniej. Będziemy sojusznikami, nigdy wrogami. Przez tłum jeszcze raz przetoczyły się oklaski, wybuchło też kilka okrzyków. Prezydent odwrócił się do Jacksona, żeby uścisnąć mu dłoń, lecz ten zasygnalizowal mu coś i wystąpił do przodu. - Przepraszam was i dziękuję, prezydencie Lindenie, za wszystko, co powiedziałeś, ale nie możemy tego zrobić. Twarz Lindena zamarła z wyrazem wstrząsu i zmieszania. Przez tłum przebiegły zaintrygowane szepty. Kamery nagrywały wszystko, transmitujac to na cały świat. Maddy była oszołomiona i nie wiedziała, co myśleć o słowach Jacksa. Co on robił?
- Z całym szacunkiem, sir. Aniołowie popierają ciebie i twoją sprawę. W pełni doceniamy wszystko, co robisz i tolerujemy to. Po prostu nie chcę składać żadnych obietnic, których nie będziemy w stanie dotrzymać. – Jacks odchrząknął i przyglądał się zszokowanym ludziom z pewnością siebie. – Wkrótce wszystko stanie się jasne. Nadal zszokowana Maddy zbliżyła sie do niego i wyszeptała mu do ucha: - Jacks, co się dzieje? - Właśnie o tym chciałem z tobą porozmawiać – odparł cicho. – Wkrótce wszystko wyjaśnię. Ale nie tutaj. – Odwrócił się do niej. – A ty musisz przygotować się na podjęcie decyzji.
Rozdział 39 Zanim Maddy zdołała zadać więcej pytań, Jacks odszedł jak najgrzeczniej potrafił. Zostawił wstrząśniętego prezydenta Lindena, radzącego sobie z tłumem, i zabrał Maddy do jednego z czekających czarnych sedanów, który przywiózł ich na wydarzenie. Powiedział kierowcy, żeby udał się do Jadłodajni Kevina, po czym zanurkował w skórzanym siedzeniu obok Maddy. - Nie chciałem tego robic w ten sposób, ale nie mogłem dłużej grać z Lindenem. To nie byłoby fair. Zmieszana Maddy gapiła sie na niego w milczeniu. Po wszystkim, co sie wydarzyło, Jackson miał teraz powiedziec, że Aniołowie nie będą współpracować z Lindenem i ludzkością? - Jacks, co się dzieje? Co miałeś na mysli? Na jego twarzy zamigotała słaba wersją jego slynnego uśmiechu, po czym wyjrzał przez okno z dziwnym spojrzeniem. - Ile to już czasu? Nadal nie potrafisz mi po prostu zaufać? Maddy nie wiedziała, co powiedzieć. Nie chodziło o to, że mu nie ufała. Chodziło o to, ze tak wiele zmieniało się tak szybko i nie wiedziała, jak to przetworzyć. Resztę przejażdżki spędzili w ciszy. Dziewczyna wyjrzała przez okno. Dotarli do restauracji w ciągu kilku minut i wyszli z samochodu na pusty parking. Nie zawracała sobie głowy spytaniem Jacksa, dlaczego polecił kierowcy pozostać tam. To była najmniejsza z tajemnic, z którymi miala się dzisiaj zmierzyć. Jadłodajnia pozostała zamknięta po ataku
demonow. Nie dlatego, że została zniszczona, ale dlatego, że Kevin zgłosił się na ochotnika, aby nakarmić tych, którzy stracili domy. Mieli ogromną placówkę w stołówce Szkoły Średniej Miasta Aniołów, gdzie pitrasił swoje slynne omlety, hamburgery oraz szejki z zespołem pięciu kucharzy pracujacych pod nim. Wysiedleni rozciągali się na łózkach polowych w klasach, korytarzach oraz sali gimnastycznej, i chociaż z pewnością nie czuli się jak w domu, potrawy Kevina powoli pomagały im odzyskać zdrowie i szczęście. Tak oto Maddy i Jackson mieli jadłodajnię tylko dla siebie. Anielica otworzyła drzwi do ciemnej przestrzeni i włączyła światła. Usiedli na jednej ze zużytych, popękanych sof, które tak dobrze znała. Siedziała cicho, po czym spojrzała oczekująco na Jacksa. - Może powinniśmy wypić filiżankę kawy? – spytał. Madison wstała, żeby wstawić czajnik, ale on polożył jej rękę na ramieniu, zatrzymując ją. - Ja to zrobię. Nie jestem jakimś nieprzydatnym Aniołem – powiedział, mrugając okiem. Wstał i poszedł do kuchni. – Jak trudne może to być? Maddy słyszała mnóstwo stuknięć dochodzących z kuchni, które nie wróżyły dobrze. Lekko przewracając oczami, usmiechnęła się słabo. Wtedy uświadomiła sobie, że ostatnim razem Jacks był w jadłodajni w owe nieszczęsne popołudnie, kiedy ocaliła nie tylko swojego Podopiecznego, Jeffreya Rosenberga, ale też jego asystentkę, Lauren. To właśnie rozpoczęło wielki kryzys z Lindenem i Ustawą o Nieśmiertelnych. Była z Tomem, a wtedy przyszedl Jacks… A teraz znowu tam był. Tom. Powróciła do niego myślami, nieważne jak
bardzo próbowała umieścić wspomnienia spokojnie w sercu. Ciągle odtwarzała ponurą scenę na zadymionej ulicy, kiedy powiedział: “Nie zatrzymuj się”. Kilka minut później z kuchni wyłonił się Jacks trzymający dwa parujące kubki kawy. Podał jeden Maddy. Cokolwiek w nich było, wyglądało jak kawa. Dziewczyna upiła ostrożnie łyk. Niezła. Zdecydowanie nie ta dobra jak jej wujka, ale – jak na pierwszy raz Jacksona – dobra. Anioł odchrząknął. Madison spojrzała na niego oczekująco. - Naprawdę przykro mi z powodu tego, co się stało – przemówil. – Chciałbym, żeby było inaczej. Nie wiedziałem, że Linden zrobi to, co dziś zrobił. Maddy potrzebowała całej siły woli, żeby pozostać cierpliwą, czuła sie nieco zirytowana. - Czy.powiesz.mi.proszę.co.się.dzieje? Jackson spojrzał na nią z filizanką kawy w dłoniach. - Maddy, rozważając wszystko, co się wydarzyło… przejście Gabriela na złą stronę, zepsucie Rady… NSA i Ochronę za Pieniądze, które sprawiły, że Aniołowie stracili pojęcie o tym, co jest najważniejsze… I w końcu atak demonów… to jasne. - Co jest jasne? - Musimy odejść. Co? Nie tego oczekiwała. - Odejść? Dokąd? Co masz na myśli? - Czas Aniołów wśrod ludzi dobiegł końca – powiedział Jacks. – Musimy wrócić do spraw takich, jakimi były. Musimy odejść.
- Co? – Maddy niedowierzała. Poczuła wybuch motyli w żołądku. - Tylko jeden jest wyżej od nas. - Masz na mysli… bBoga? Jacks uśmiechnął się. - Ma wiele imion. Nadszedł czas, abyśmy udali się do Domu, do Niego. Oszołomiona Madison milczała. Aniołowie odchodzili? - Dom? – dopytywała, nadal niedowierzając. – Potrafisz to w ogóle zrobic? – słyszała dudnienie tego miejsca podczas czasu spędzanego z Aniołami. To właśnie stamtąd nadeszli. Ale sposób w jaki mówili o tym ludzie – albo tak naprawdę nie mówili – zdawało się po prostu mglistą, staromodną plotką wśród błyskotliwych samochodów, kart płatniczych oraz imprez w Mieście Nieśmiertelnych. - Nie mogę opisać ci, skąd wiem, że powinnismy odejść – kontynuował Jackson. – Po prostu wiem, że to odpowiednia pora. Jego spojrzenie dryfowało nad miasto. Zmarszczył czoło. - Czy Mark i inni Stróże, którzy zginęli… a nawet Tom… czy zginęli na próżno? – Spojrzał na Maddy. – Nasi bohaterowie nie mogli umrzeć tylko po to, żebyśmy wrócili do tego, jak było kiedyś. Maddy, zawsze mówiłaś o zmianie. O wydostaniu sie stąd, aby zrobić coś ważniejszego. A teraz ten czas nadszedł dla nas wszystkich. Słońce
zaczęło
zachodzić,
ukazując
wspaniałe
Miasto
Nieśmiertelnych skąpane w pomarańczowym świetle zachodu. Pasma czerwonego światła wpadały przez okna restauracji.
- Tego chciałby mój ojciec, biologiczny ojciec. Myślę, że Mark także, gdyby przeżył, by zobaczyć koniec wojny. Własnie tak przypuszczają Aniołowie. Gabriel był tym, ktory wyprowadził nas z ukrycia do życia publicznego. Okazał się zdrajcą prowadzącym nas z dala od naszego przeznaczenia przez swoją własna chciwość. Jackson wwiercał się swoimi bladoniebieskimi oczami wprost w duszę Madison. - Wracamy do domu – powiedział. Nagle wszystko nabrało dla niej sensu. Oczywiście, że zamierzali odejść. Dziewczyna nadal nie mogła mówić, próbujac poukładać wszystkie sprzeczne emocje i pytania, przepływające przez jej cialo i umysl. Jackson… odchodził? Razem z pozostałymi Aniołami? Ze wstrząsem zdała sobie z czegoś sprawę. Czyż ona także nie była Aniołem? Co Jackson próbował jej powiedzieć…? - Już raz prosiłem cię, żebyś podjęła taką decyzję, jednak ta jest najważniejsza, Mads. Kiedy już dokonasz wyboru, nie będzie odwrotu. – Czas zatrzymał się dla niej, kiedy czekała na to, co miał zaraz powiedzieć. – Czy udasz się z nami do Domu jako jedna z Nieśmiertelnych, czy pozostaniesz tutaj, na Ziemi? Maddy poczuła się przytłoczona. Co w ogóle oznaczało udanie sie do Domu? - J-jaa… – wydukała. - Nie potrzebuję odpowiedzi w tej chwili. Nie oczekiwałem jej. Mogę sobie jedynie wyobrażać, co w tej chwili czujesz, dlatego nie chciałem cię zaskakiwać. Pomyśl o tym na spokojnie. – Anioł dotknął
jej dłoni. Podmuch czegoś, niczym czystej energii, zaiskrzyło miedzy ich opuszczami palców, jak podczas pierwszego spotkania, zaledwie kilka boksów dalej. – Chciałem się upewnić, że zrobisz, co dla ciebie najlepsze. Ale wiesz, co mam nadzieję, że powiesz… Madison była oszołomiona. - Mam tak wiele pytań. O… wszystko. Ich dłonie pozostały złączone. Jego stabilne, jej drżące. - Wiem, że nie żyłaś od początku jako Anioł, więc powaga tego może nie miec dla ciebie sensu, ale wiesz, że Dom jest miejscem, do którego
należymy.
Tam
wszyscy
możemy
być
Prawdziwymi
Nieśmiertelnymi i czynić jak najwięcej dobra przez wiekszość życia, zarowno dla Aniołów, jak i ludzi. - Ale jak mogę podjąć decyzję tak o? – spytała Maddy. – Miasto Aniołów jest jedynym domem, jaki znam. Czym byłby dla mnie Dom Aniołów? – Na jej twarzy pojawiła się niepewność. – Skąd mam w ogóle wiedzieć, czy kiekolwiek będę tam należeć? - Zerknij w swoje wnętrze, a znajdziesz odpowiedzi. Wiedza o Domu już jest. Żyje w tobie. Musisz ją tylko znaleźć. Jesteś Aniołem w każdym sensie tego słowa. Ich palce wciąż były splątane, a dzieczyna poczuła wstrząs, kiedy powrociła myślami do ich wspólnej nocy w świątyni. Otworzyła usta, ale zamknęła je, nim przemówila. Jacks podszedł bliżej. - Nie taki miałem plan. Aż do dzisiaj nie byłem pewien, czy odejdziemy. Nie chcę, żebyś myślała, że to, co wydarzyło się między nami tamtej nocy…
- Nawet, jeśli byś wiedział… – zaczęła Maddy, rumieniąc się. - Pozwolę ci odejść – powiedział Jacks, uśmiechając się i ściskając jej dłoń. – Musisz to przemyśleć. – Podszedł do niej, pochylił się i pocałował ją w policzek. I wtedy idealny Nieśmiertelny zniknął, a dwrzi jadłodajni zadzwoniły, kiedy przez nie wyszedł. * Madison nie potrafiła powiedzieć, jak długo została w jadłodajni po wyjsciu Jacksona. Zagubiła się w myślach, jej umysł probował pojąć sens wszystkiego, co się właśnie wydarzyło. Pomyślała o tym, o co poprosił. O odejściu z nim. Na zawsze. Gdzieś, że nie potrafił jej w pełni tego wyjaśnić. Do miejsca, z którego przybyli Aniołowie. Do Domu. Nagle drzwi zadzwoniły, a do jadłodajni wszedł Kevin, przerywając jej oszołomienie. - Cześć, Mads – zawołał, taszcząc jakieś torby do kuchni. – Pomyślałem, że mogę cię tu zastać. Zobaczyłem włączone światło. Maddy uśmiechnęła się do niego, ale nie odpowiedziała. - Przyniosłem trochę tortilli ze schronu, jeśli jesteś głodna. Wegetariańskie. - Nie, dzięki, Kevin. Mężczyzna w dalszym ciągu mówił, kiedy szedł do kuchni, podnosząc głos, żeby wciąz go słyszała.
- Wszyscy w schronie mówią o twoim wystąpieniu z Lindenem. Co się dzieje na świecie? Wiesz może? – Kevin wyszedł z kuchni do jadłodajni. – Wszystko w porządku, Maddy? - W porządku – odpowiedziała, starając się przywdziać swój najlepszy uśmiech. – Jestem nieco zmęczona po całym tym podekscytowaniu. Myślę, ze wrócę do domu. Co miałaby powiedzieć Kevinowi? Że musi zdecydować, czy zostawić jego i ludzi na zawsze? Wiedziała, że będzie musiała sama podjąć decyzję, czy tego chce, czy nie. - W porządku. Daj mi znać, gdybyś czegoś potrzebowała. – Kevin otworzył dla niej drzwi wejściowe i obserwował, jak odchodzi. * Maddy wyjrzała przez okno z sypialni na piętrze na wzgórze z pozostałościami znaku Miasta Aniołów. Był zmaltretowany i ledwie czytelny. Jedną z perwszych rzeczy, które zrobiły załogi ratunkowe, było tymczasowe oświetlenie go. Gest ten był symbolem dla ludzi oraz świata, że ducha Miasta Nieśmiertelnych nie można stłumić. Światło emitowano na całą wyczerpaną, ale nie pokonaną, metropolię. Mogła zostać skopana, zraniona, a nawet roztrzaskana, ale nie pokonana. Spoglądając na znak, Madison nagle zrozumiała, gdzie powinna pójść. Ubrała swoją ulubioną bluzę i spodnie. Ześlizgnęła się szybko po schodach i wyszła przez tylne drzwi. Mogłaby iść do tego miejsca przez sen: prosto ulicą Franklin, następnie w prawo Angel Boulevard w kierunku Alei Aniołów. Ile to
razy przechodziła tędy, kiedy była uczennicą liceum, marząc o studiach i wydostaniu się z Miasta Aniołów? Większość zniszczeń została poczyniona na wschodzie, w Highland. Sklepy turystyczne nadal pozostawały zamknięte, wiekszość z nich zabito dechami lub metalowymi kratami zabezpieczonymi dużymi kłódkami. Maddy dostrzegła niewyraźne sylwetki poruszające się za kilkoma ponurymi, zacienionymi oknami. Przetarła ręką kurz z jednej z szyb i przyłożyła do niej dłoń, żeby zajrzeć do środka. Wewnątrz znajdowały się upominki i drobiazgi, których możnaby oczekiwać po sklepie turystycznym na Angel Boulevard. Coś dla każdego fana Aniołów w rodzinie. Kubek z napisem “Moja żona pojechała do Miasta Aniołów i przywiozła mi jedynie ten głupi kubek”, klasycze koszulki “Zostałem ocalony w Mieście Aniołów”, kule snieżne z Miastem Nieśmiertelnych lub anielskie skrzydła. Wtedy ją zauważyła – figurkę. Jej figurkę. Na pudełku widniał napis: MADISON GODRIGHT, STRÓŻ PIERWSZEJ KLASY. Z CHOWANYMI SKRZYDŁAMI! *NIE ZAWIERA BATERII* NOWA!! Zabawka ubrana była w seksowną, anielską szatę – którą miała na sobie na czerwonym dywanie – ale reklama na pudełku głosiła, że w środku znajdował się strój treningowy, który nosiła podczas szkolenia na Stróża. Skrzydła lalki były rozłożone i wykonali kawał dobrej roboty, robiąc jej fioletowe skrzydła lekko przezroczystymi. Wydawało się nawet, że lekko świecą.
Maddy była oczarowana figurką. Widziała wcześniejsze projekty, ale nie gotowy produkt, ponieważ wypadł dobrze, chociaż jej nielegalne ocalenie wywołało ogromny skandal. Pomyślała o dzieciach zabierających jej figurkę do domu po rodzinnych wakacjach i patrzących na nią jak na bohatera. Maddy powoli odeszła od okna. Jej dłoń pozostawiła wyraźny odcisk na zakurzonej szybie. Odwróciła się i spojrzała na opuszczoną ulicę. Nie było korków. Ulice nadal pozostały zamknięte, wyłaczając pojazdy policyjne oraz służby ratunkowe. Dziewczyna szła pustą ulicą, zatrzymując się na podwójnej, żółtej linii w połowie odcinka, ktory pękł, prawdopodobnie w wyniku jednego z trzęsień zwiastujących nadejście demonów. Rozejrzała się po bulwarze i sprobowala wyobrazić sobie Miasto Aniołów bez nich. Noc była cicha, maszyny naprawcze pozostawały w spoczynku. Był to krótki odcinek wzdłuż Alei Aniołów, za punktem kontrolnym w Highland i pomnikiem bitwy. Za Świątynią Aniołów. Puls Madison przyspieszył, gdy pomyślala o tym, co tam się stało. Jednak nie dlatego przyszła. Stopy poprowadziły ją do znajomego miejsca. Do pomnika Toma. Jego skórzana kurtka wciąż leżała pod zdjęciem. Maddy zawsze uważała, że przemawianie do nagrobków jest głupie. Z zajęć angielskiego przypomniała sobie, że kiedy ktoś robił to w książce lub wierszu, nazywało się to apostrofą – ale teraz zamierzała zaprzestać drwin. Spojrzała na zdjęcie, kurtkę, kwiaty i świeczki. Zaczęła desperacko szeptać.
- Mów do mnie, Tom. Co powinnam zrobić? Co jest dla mnie najlepsze? Proszę, powiedz. Musisz mieć wgląd stamtąd, gdzie jesteś… Zaledwie kilka metrów dalej zauważyła małe dziecko z nastolatką. Dziewczyna zapalała świeczkę i płakała przed zdjęciem pary, pewnie zaginionych rodziców. Serce Maddy zapałało dla nich. Chłopczyk odwrócił się i spojrzał na Maddy. Jego oświetlona światłem świeczki twarz była piękna. Spływały po niej łzy. Nastolatka i dziecko wymieniły ze sobą szeptem kilka słów, po czym ostrożnie podeszły do Anielicy. - Przepraszam, że ci przeszkadzamy, Maddy, ale mój brat i ja chcemy ci podziękować – powiedziała dziewczyna. – Bardzo mi przykro z powodu twojego przyjaciela. Widziałam w wiadomościach. To dla nas wiele znaczy, że wy, Aniołowie, wiecie przez co my również przechodzimy. I że będziesz pracować z prezydentem, aby nam pomóc. - To dla ciebie – powiedział mały chłopczyk. – możesz wykorzystać dla przyjaciela. Moi rodzice już mają jedną. – Podał Maddy świeczkę. - Dziekuję – odparła przytłoczona uczuciami Madison. – Naprawdę. – Otarła łzy, kiedy chłopczyk z siostrą odchodzili ulicą. * Maddy umówiła się na spotkanie z Jacksonem nad morzem, na wschodzie Santa Monica, blisko parku stanowego. Obszar ten nie ucierpiał podczas wojny. Nad morzem wznosiły się wysokie, kamienne
klify, a fale rozbijały się o nie, rozpryskując wodę w powietrzu. Dziewczyna chciała oczyścić umysł z dala od Miasta Aniołów. Przybyła wcześnie i odkryła, że jej samochód był jedynym na parkingu. Pasma piasku wirowały na asfalcie targane bryzą. Podeszła do drewnianego płotu i spojrzała na niesamowity szmaragd i błękit Oceanu Spokojnego. Usłyszała warkot silnika, a chwilę później zobaczyła oślepiające reflektory czarnego Ferrari Jacksona, które wjechało na parking. Niektóre rzeczy nigdy się nie zmienią, pomyślała. Anioł wyszedł z auta i ruszył ku niej. - Cześć. – Pochylił się i zanim Maddy się zorientowała, całowali się pod kamiennymi palisadami i nad wodą. Po chwili odsunęła się, lecz nadal stała blisko niego. Zerknęła na ocean, gdzie kiedyś widniał wir wodny. Nic z niego nie pozostało – zapełniło go million galonów wody morskiej. Jakby nigdy nie istniał. - Wszystko wydaje się teraz takie prawdziwe – rzekła po chwili. – To, co sie wydarzyło. Nigdy nie bedziemy tacy samy. - Nie chcę być taki sam. - Chciałam je dziś zobaczyć. – Wskazała ocean, który migotał delikatną, złotą poświatą, gdy słońce zaczęło opadać za horyzont. – Chciałam zobaczyć je w pełni oświetlone. Nie pod wpływem ich… – Jej myśli zadrżaly pod wpływem przywołanego obrazu demonów atakujących niebo, siejących ciemność, przemoc oraz śmierć. Rozlewających się niczym tusz nad Miastem Nieśmiertelnych i szargających wszystko swoim złem.
Jacks czekał, żeby Madison mogła mowić. Znał ją wystarczająco, żeby wiedzieć, że zrobi to w swoim czasie. - Jackson, jesteś wspaniały. Jesteś wszystkim i niczym, czego mogłabym oczekiwać po mężczyźnie lub Aniele. To, co wydarzyło się tamtej nocy w Świątyni Aniołów, było piękne. Nawet nie potrafię tego opisać. To jedna z najpiekniejszych rzeczy w moim życiu. Dla nas – spojrzała na niego – dla siebie zachowam to na zawsze. Jacks zrobił wdech, czekając na ale. Nie nadeszło, chociaż wiedział, co powie Maddy. - Zawsze bylaś uparta – przemówił z zaczątkami zadumanego uśmiechu na twarzy. – Rozumiesz, co stracisz, jeśli dokonasz wyboru, którego myślę… wiem… że dokonasz? – W jego głosie nie było złości, lecz wiadomo, że ostatnią rzeczą jakiej chciał, była rozłąka z Madison. Dziewczyna skinęła glową, w pełni akceptując ciężar swojej decyzji. - Tak, rozumiem. Nie mogę pójśc z tobą. Należę tutaj. Muszę czynić dobro w Mieście Aniołów. Fale pod nimi rozbijaly się, a piana nawarstwiała się na skałach i uciekała. - Czy to przez… niego? – spytał cicho Jacks. Maddy spojrzala na Ocean Spokojny, myśląc o Tomie. - Może częściowo. Nie potrafię tak po prostu o nim zapomnieć. W jakis sposób zawsze będę do niego przywiązana. Jest teraz częścią mnie, tak jak ty. Odwróciła się od blyszczącego oceanu i zerknęła na Miasto Nieśmiertelnych.
- To miasto mnie potrzebuje. I może ja jego też. To zabawne, zawsze marzyłam o opuszczeniu go. Chciałam się stąd wydostać. Nieważne gdzie, tylko nie Miasto Aniołów. Ale teraz nie potrafię wyobrazić sobie bycia gdziekolwiek indziej. – Spojrzała na Jacksona. – Pochodzę z tego świata. Miasto Aniołów jest moim domem. Prezydent Linden dał mi szansę czynienia dobra. Pomóc w odrodzeniu od podstaw. Pomóc odbudować ludzi. – Maddy znowu spuściła wzrok w ziemię obok jej stop, po czym podniosła wzrok. – Mogą mnie potrzebować, a ja ich. Tym razem Jacks nie próbował kłótni czy walki. Po prostu przytaknął. - Rozumiem, Maddy. - Naprawdę? – Oczekiwała innej odpowiedzi. Ale zapomniała, że nie była jedyną, która się zmieniła. - Tak – odparł. Smutek ciążył mu w sercu. - Kocham cię, Jacks – powiedziała Madison, a smutek wypełnil jej ciało i duszę. – I przepraszam, ale nie mogę odejść.
Rozdział 40 Wydarzenie to miało zostać okrzyknięte ostatnim, corocznym pojawieniem się Nieśmiertelnych. Zamiast normalnej fanfary – tłumów krzyczących fanów, limuzyn, wywiadów na czerwonym dywanie, ochrony, sportowych samochodów zatrzymujących się z piskiem opon przed salami balowymi, czarnych okularów przeciwsłonecznych i słuchawek, gorączkowych publicystów, reflektorów na niebie, garniturów, wielkich i wymuszonych uśmiechów, naskakujących i wypchanych
botoksem
reporterów,
wzbierających
tłumów
paparazzich, a przede wszystkim, idealnych Aniołów ubranych w designerskie
suknie
i
garnitury,
machających
do
tlumów,
reklamujących produkty, swoje reality show, ukrywających swoje uzależnienia od narkotyków – po prostu był to spokojny krajobraz pięknego, zielonego parku na Wzgórzach Miasta Aniołów. Matka Jacksona, Kris, oraz jego siostra, Chloe, stały za nim razem z dziesiątkami innych Aniołów oraz Archaniołów. Znajdowała się tam Archanioł Susan Archson, stojąca obok Davida Sylvestra, znanego wcześniej jako detektyw David Sylvester z DPMA, aż do jego oficjalnej rezygnacji dzień wcześniej. - Przemawiam dziś w imieniu Aniołow z całego świata jednym głosem. – Zagrzmiał Jackson przez mikrofon. – Gabriel oraz Rada wyciągnęli Aniołow z ukrycia po Wojnie Domowej w Ameryce, ponieważ nie wierzył, że ludzkość zaprzestanie rozlewu krwi. Obserwował, oceniał ich i orzekł, że zostali skazani na nieubłagany cykl wojenny. Jednak nie miał racji. Z tego zgubnego przewinienia
narodziły się NSA. Mój ojciec walczył przeciwko temu. I koniec końców, ja także z tym walczyłem, chociaż było prawie za późno, kiedy w końcu sie ocknąłem. Nie uważam, że nigdy nie powinniśmy wyjść z ukrycia. Jeśli porozmawiacie z większością uczonych o Księdze Aniołów, napisano tam, że ostatecznie dotrzemy na Ziemię jako Stróże, żeby ludzie mogli zobaczyć, iż naprawdę istniejemy. Jednak nigdzie nie napisano, że odegramy taką część w historii ludzkości, jaką odegraliśmy. Stróżostwo odstawało poza pierwotny cel. I wtedy osiągnęliśmy kryzys. Ale pomimo korupcji i zdrad, wielu Aniołów powstało w te czarne dni, gdy nadeszły demony. Ci Aniołowie są bohaterami. Jednym z nich był Archanioł Mark Godspeed, którego jestem dumny nazywać Ojcem. Poświęcił życie dla prawdziwego, anielskiego ideału, za którym w głębi duszy wszyscy z nas chcieli podążać. Wiedzieliśmy, że powinniśmy podążać za nim, lecz nie wiedzieliśmy jak. Dopóki nie było prawie za późno. Jednak nie bylo za późno. Stałem się prawdziwym Stróżem. Wszyscy ci, którzy wzięli udział w Bitwie o Miasto Aniołów. To największy dar, jaki dała nam ludzość. Kiedy Gabriel upadł, dostrzegliśmy, kim staliśmy się po Przebudzeniu, Po dekadach Ochrony za Pieniądze. To było niczym zasłona zerwana z naszych oczu. I nagle nasza prawdziwa, pierwotna anielska natura powróciła do nas. Naszą naturą jest służba i miłość wobec ludzkości. Nie jest powiązana z pieniędzmi, chciwoscią czy sławą.
Nasza
bezwarunkowej
prawdziwa miłości.
natura Wierzę,
jest że
bezinteresowna. powodem,
dla
Pełna którego
nadeszliśmy i pokazaliśmy się ponad sto pięćdziesiąt lat temu, było
zaczerpnięcie tej lekcji od was. Mieliśmy chronic ludzkość, a ona ostatecznie ochroniła nas przed nami samymi. A teraz musimy odejść. Wiedzcie, że nie opuszczamy was. Nie będziemy już widzialni, lecz to nie znaczy, że będziemy nieobecni. Cuda będą się zdarzały, ale w starodawny sposób. Aniołowie będą obecni w życiu ludzi jako niewidoczni pomocnicy. Nie dlatego, że nam zapłacono, lecz dlatego, że musimy pomagać. Każdemu. – Oczy Jacksona błyszczały. – Tak powinno być. Gdy jego przemowa zbliżała się ku końcowi, spojrzał prosto w kamerę. - Dziękujemy wam. W imieniu wszystkich Aniołów mówię, że życie pośród was w Mieście Nieśmiertelnych było zaszczytem i przywilejem. Dziękujemy. I żegnajcie. Kilku fotoreporterów uzyskało pozwolenie na ciche robienie zdjęć podczas uroczystości. Jacks zrobił kilka kroków w tył do grupy Aniołów, którzy powoli zaczynali się rozpraszać. Chociaz prezydent Linden nie brał udziału w wydarzeniu, publicznie wyraził swoje rozczarowanie, że Aniolowie odchodzą tak szybko pod przewodnictwem “kogoś, w kogo może wierzyć – Jacksona Godspeeda”, ale wiedział, że to najlepsze dla wszystkich, Aniołów i ludzi. Zostanie teraz przywrócona równowaga, ktora funkcjonowala od tysiacleci, lecz została obalona podczas Wielkiego Przebudzenia. Publiczny potok wdzięczności dla Aniołów rozciagał się na cały świat. Jednak nie było kilkugodzinnych, specjalnych analiz każdego
aspektu życia Aniołów gotowych na powrót do Domu. Odchodzili cicho i pokornie. Świat opłakiwał stratę. Kilku Aniołów otoczyło Jacksona po jego przemowie. Teraz, kiedy zabierał ich do domu, stał się potrzebny wśród Nieśmiertelnych. Wciąż przyzwyczajał się do tego, ale dobrze sobie z tym radził. Spojrzał na Maddy i obdarzył ją uśmiechem z serii “co mogę na to poradzic?”, który powiedział jej, że złapie ją, jak będzie mógł. Archanioł Archson oraz David Sylvester wystąpili z tłumu i podeszli do niej. Susan przytulała ją mocno i długo. - Dobrze cię widzieć – powiedziała nauczycielka. – Cieszę się, że to dla nas zrobiłaś. Aniołowie wczesniej… zresztą sama wiesz. - Jasne. Chciałam być tutaj dla Jacksa i dla pozostałych Aniołów. – Madison rozejrzała się dookoła i zauważyła, że brakowało kilku rzucających się w oczy twarzy. – Co z pozostałymi? Na przykład wieszkim, moją starą australijską przyjaciółką? Susan wyjaśniła, że nie wszyscy Aniołowie byli gotowi i nie chcieli wrócić do Domu. Podczas bitwy Archanioł Churchson i kilku Stróżów, w tym Emily Brightchurch, odeszło z sanktuarium i nadal ich brakowało. - Prawdopodobnie jeszcze nie zdają sobie z tego sprawy, ale zostaną przywołani do Domu – rzekła Susan. – Obojętnie, czy będą tego chcieli, czy nie. Osąd będzie sprawiedliwy, ale szybki. Myśli Maddy zawirowały na myśl o znaczeniu tych słów.
- Detektywie Sylvestrze, odchodzisz z nimi? – spytała. Nie widziała go od czasu ostatniego poranka bitwy, kiedy pomógł Jacksonowi pokonać Gabriela. - Tak, Madison. Teraz tylko David. Nie jestem już pod przykryciem. - To tam należy – powiedziała Susan. – Z nami. Nieważne, co o sobie myślał przez tyle lat. Madison poczuła się nieco winna, kiedy Susan wymówiła słowa “gdzie należy”. - Nie mam nic złego na myśli. Uważam, że to, co robisz, jest niewiarygodnie odważne. Może odrobinę uprate. – Susan uśmiechnęła się lekko i spojrzała jej w oczy. – Ale ostatecznie dobre. Ludzie nadal potrzebują bohaterów. A ty możesz zostać pierwszym w po-anielskim wieku, kiedy Miasto Nieśmiertelnych zostanie odbudowane. - Ludzie z Miasta Aniołów już mają prawdziwego bohatera – rzekła Maddy. – Zawsze będą pamiętać Jacksona Godspeeda. Zawsze. - Wiedzą też, co ty zrobilaś, Maddy. I co zrobisz. Jestem tego pewna. W końcu jesteś specjalnym doradcą. Dziewczyna zarumieniła sie na wspomnienie tytułu, do którego wciąż nie mogła się przyzwyczaić. - Darcy wydzwania jak wariatka. Chce spisać moje doświadczenia w książce “Twarz Nowego Miasta Nieśmiertelnych”. Susan zaśmiała się. - Niektore rzeczy nigdy się nie zmienią, nieważne jak bardzo zrobi to reszta świata.
Maddy uniosła wzrok i zauważyla Jacksona pośród grupki Aniołów. - Wybaczycie mi na chwilkę? – Przeprosiła rozmowców. Jackson rozmawiał ze starszym Aniołem, który zdawał się mieć jakies ważne kwestie do przedyskutowania. Było jasne, że Jacks był rozproszony i rozgladał się za uprzejmym sposobem wykręcenia się od tego. Madison podeszła do nich. - Przepraszam, że przeszkadzam. – Odwróciła się do chłopaka. – Jackson, mam ważne pytanie. - Przepraszam Archaniele, ale musimy przełożyć tę rozmowę na później, mam pilne sprawy ze specjalnym doradcą. Chwycił ją za ramię i poprowadził z dala. - Dzięki za wydostanie mnie z tego. Archanioł Holyfield nie przestałby gadać. Maddy uśmiechnęła się. - Specjalny doradca. – Potrząsnęła głową. Zeszli na ubocze tłumu, gdzie nikt im nie przeszkodzał. Mieli widok na park na Wzgórzach tuż nad nimi. - Jesteś gotowy, żeby odejść? Jackson uśmiechnął się do niej. - Myślę, że jesteśmy. Maddy zauważyła, iż często mówił “my” o sobie i pozostałych Aniołach. Zastanawiała się, jak wielu przywódców tak robi. - Jak to się… stanie? To poważna wyprawa… – Maddy znowu poczuła się jak beztroska kelnerka wprowadzana we wszystkie
anielskie sprawy pierwszy raz. Nawet podstawowe rzeczy, ktore normalni ludzie już wiedzieli. Z wyjątkiem tej, której nikt nie wiedział. Jackson uśmiechnął się, jego oczy błyszczały. - To proste. Kiedy świat obudzi się jutro, nas już nie będzie. Niektóre rzeczy lepiej pozostawić w tajemnicy. Wydawał się taki… szczęśliwy. Lepszy niż zgorzkniały Jackson z rannymi skrzydłami i z dala od światła reflektorów. Lepszy także od skoncentrowanego na sobie playboya, który przemierzał Halo Strip swoim Ferrari. Jackson odnalazł swoje przeznaczenie. Pasowało mu to. Za jasnym ekranem drzew, w dole wzgórza, Maddy dostrzegła resztę Aniołów idących do swoich czekających aut. - Chyba powinieneś już iść – powiedziala. Jej serce łomotało i ledwo oddychała. Jackson zerknął na oddalających się Aniołow. - Pewnie tak. Jednak żadne z nich nie chciało tego powiedzieć. Ostatnich słów rozstania. Ociagali się chwilę. W końcu Maddy przemówiła. - Żegnaj, Jackson. - Maddy, zawsze będę przy tobie. – Przyłożył dłoń do jej policzka i otarł łzę kciukiem. Jego bladoniebieskie oczy błyszczały jak wtedy, gdy po raz pierwszy zaczął zdobywać jej serce kawałek po kawałku. Nadal był idealnym, przystojnym Aniołem, który zawrócił jej w głowie po tym
wszystkim, nawet jeśli zmienił się tak bardzo pod wpływem wojny z demonami. - Muszę już iść. – Obdarował ją słodko-gorzkim usmiechem. – Bez żalu. - Jacks… Ale nie było już nic do powiedzenia. Jackson pochylił się i delikatnie przyciagnął ją do siebie. Przycisnął usta do jej i poczuła ten sam błyskotliwy wstrząs, który wstrząsnął nią, kiedy po raz pierwszy dotknął jej dłoni w jadłodajni. Na te chwilę nie istniało na świecie nic, oprócz ich pocalunku, ich połączenia. Ich cała historia narodziła się w tym akcie. Wszystko, cokolwiek powinno lub mogłoby zostać powiedziane, zostało wypowiedziane w tym momencie ciszy przez pocałunek. Jackson odsunął się. - Żegnaj, Maddy.
Rozdział 41 Maddy popijała herbatę, para unosiła się z brązowego kubka, kiedy odlożyła go na stół i zatopiła się w wygodnym siedzeniu w Jadłodajni Kevina. Obfite światło słoneczne przelewało się przez drzewa palmowe i w miejscu, w którym siedziała, mogła niemal udawać, że Bitwa o Miasto Aniołów nigdy nie miała miejsca. Pewnego dnia wszystko będzie tak wyglądać. Knajpa została ponownie otwarta. Przy stołach oraz w boksach siedzieli plotkujący klienci, pipijający kawę lub wsuwający ciasto jagodowe i potrojne kanapki. Maddy obserwowała, jak nowa dziewczyna, Sophie, roznosiła w pośpiechu talerze z gorącym jedzeniem wśród klientów. Kevin wciąż narzekał, że biedna Sophie była bezużyteczna i nie odróżnia mięsnych omletów od hamburgerów, nie potrafiła też zapamiętać, czym był Specjał Maddy, ale siostrzenica wiedziała, że jej wujek miał słabość do nowych kelnerek. Czasem słyszała jak w kuchni na tyłach mówił, że Madison “nigdy nie zostanie zastąpiona”, czemu towarzyszyła swobodna oferta, żeby wróciła i obsługiwała stoły, kiedy tylko miałaby ochotę. Wiedział, że miała nową pracę. Musiała pomagać w odbudowywaniu miasta. Jackson oraz Aniołowie zniknęli. Tak, jak obiecał, kiedy dziewczyna obudziła się o następnego dnia rano, już ich nie było. W kawiarniach I barach prześcigano się w opowieściach o tym, jak odeszli. Niektórzy twierdzili, że widzieli o świcie nad miastem oślepiające, białe światło. Inni głosili, że Aniołowie wędrowali przez
pustynię. Niektórzy teoretycy spisku konspiracyjnego obstawiali, że odlecieli UFO z Elvisem i Stevem Jobbsem. Dla Maddy to “jak” się nie liczyło. Niezależnie od tego oni – i Jackson – odeszli. Biorąc kolejny łyk herbaty, Maddy wyjrzała przez błyszczące okno Jadłodajni Kevina na wzgórze, gdzie zawsze znajdował się znak Miasta Anołów. Nie miał szczęścia podczas walki z demonami. Potwory uderzyły w litery M oraz I, a pozostałe A, S, T, O spłonęły i były zwęglone. Odłamki z eksplozji przecięły N i I dokładnie w połowie. Zdjęto zniszczony znak, pozostawiając to, co według Maddy przypominało otwartą raę. Znak, który oznaczał, że znajdowałeś się w wielkim Mieście Nieśmiertelnych. Jednak bez Aniołów. Nie było to już “Miasto Aniołów”. Kiedy ekipa remontowa zdjęła znak, urzędnicy miejscy zastanawiali sie, jak ponownie nazwać to miejsce. Musieli odkopać kilka zakurzonych ksiąg ze zbiorów Biblioteki Hrabstwa Ventura, ale w końcu znalezli informację, której szukali. Pracownicy montowali nowe litery jedna po drugiej. Na szczęscie oba słowa miały podobną liczbę liter, więc nie mieli zbyt długiej pracy. Urzędnicy miejscy mieli większe zmartwienia. Ludzie czuli, że rozpoczęcie wszystkiego od nowa jest ważne, a Maddy zgadzała się z nimi. Ludzie nigdy nie zapomną Aniołów, lecz teraz musieli myśleć o sobie. Pracownicy już postawili większość liter. Świeciły jasno i wyraźnie w słońcu pieknego dnia: H O L L Y W O O.
- Hollywood. – Maddy spróbowała wymówić to na głos. Brzmiało dziwnie. Nie miało takiego samego wydźwięku jak “Miasto Aniołów”. Domyślała się, że przyzwyczai się do niego. Musiała. Wszyscy musieli. Jej zmysły wyostrzyły się, kiedy lekko przesunęła się nie siedzisku, słońce odbijało się od okna jadłodajni posyłając pasmo światła na jej dłonie i kubek herbaty. Telefon Madison zabrzęczał i sięgnęła po niego do torby. Dostała wiadomość od Gwen, najlepszej przyjaciółki, z którą ponownie spotkała się po bitwie. Wiadomość brzmiała: Tutaj są zdjęcia z wczoraj. Ale chyba coś nie tak z moim aparatem. Zobacz. Telefon zadzwonił, kiedy nadeszło kilka zdjęć. Były to fotki, które Gwen zrobiła, kiedy wygłupiały się w knajpie zeszłej nocy: uśmiechający się wujek Kevin w swoim fartuchu, selfie Gwen i Maddy. Wtedy zobaczyła, o co chodziło przyjaciółce w jej wiadomosci. Na wszystkich zdjęciach przedstawiających Madison otaczało ją dziwne, niebieskie światło. Dziewczyna powiększyła obraz i skupiła się na blasku. Był w jakiś sposób znajomy. Dlaczego nie otaczał Gwen albo wujka Kevina? Praktycznie w transie szybko otworzyła Instagrama i spojrzała na kilka innych jej zdjęć zrobionych różnymi aparatami. Na każdym z nich otaczała ją aureola o dziwnym, niebieskim odcieniu. Wtedy zrozumiała, co było w tym znajomego. Kolor słynnych skrzydel Jacksona.
Maddy spojrzała na swoje zdjęcia, a następnie rozejrzała się po jadłodajni w poszukiwaniu czegoś, bo wiedziała, że nie zobaczy nic gołym okiem. Poczuła coś w środku. Uczucie, którego nigdy nie doświadczyła. Czyjąś obecność. Własnie tam, obok niej. - Jacks – powiedziała, a z jej oczu popłynęły łzy.
Tłumaczenie i korekta: DD_TranslateTeam