Prolog Luty 1829 W zamku panowała cisza. Za oknami śnieg ciężkim całunem pokrywał wzgórza i doliny, las i jezioro. Siedział w zbrojowni, jednej ze swy...
7 downloads
18 Views
2MB Size
Prolog
Luty 1829
W zamku panowała cisza. Za oknami śnieg ciężkim całunem pokrywał wzgórza i doliny, las i jezioro. Siedział w zbrojowni, jednej ze swych kryjówek. Z po chyloną głową, w skupieniu czyścił broń, użytą wcześniej tego dnia, gdy, korzystając z przejściowej poprawy pogo dy, wraz z grupką ludzi wypuścił się nieco dalej. Upolo wali dość zwierzyny, by zaopatrzyć zamek w świeże mię so na tydzień albo i dłużej. Odczuwał z tego powodu nie jaką satysfakcję. Przynajmniej mięso potrafił zdobyć. Jego uszu dobiegł odgłos zdecydowanych kroków. Ca ła satysfakcja się ulotniła. Zastąpiło ją... Nie umiał na zwać tej burzliwej mieszanki furii, frustracji i strachu. Do sali weszła jego matka. Nie uniósł głowy. Zatrzymała się u końca głównego stołu, przy którym siedział. Czuł na sobie jej gniewny wzrok, ale ze stoicyzmem kontynuował składanie wyczyszczonej broni. Złamała się pierwsza. Plasnęła dłonią w stół. - Przysięgnij! - syknęła, nachylając się ku niemu. - Przysięgnij, że to zrobisz, że pojedziesz na południe,
porwiesz jedną z sióstr Cynster i przywieziesz ją tutaj, że bym mogła dokonać zemsty. Nie spieszył się z odpowiedzią. Opieszałością zwykł maskować swą prawdziwą naturę, aby jeszcze lepiej kon trolować innych. Jednakże tym razem matka uknuła in trygę tak sprawnie, że wymknęła się spod jego kontroli, a wręcz - sama go kontrolowała. To bolało. Nie mógł uwolnić myśli od gdybania. Czy gdyby zwra cał większą uwagę na jej chaotyczne wypowiedzi, zdołał by wcześniej się zorientować, co ona knuje? Dostatecz nie szybko, aby się wmieszać i uciąć sprawę w zarodku? Jednakże była taka, odkąd pamiętał - odkąd dorósł na tyle, by to zauważyć - pełna czarnych myśli, skrycie pałająca żądzą zemsty. Ojciec nigdy jej nie przejrzał; ukazywała mu zawsze słodką twarz, maskę, którą skutecznie zasłaniała we wnętrzne rozgoryczenie. Żywił nadzieję, że śmierć ojca osuszy jej serce z czarnej goryczy. Tymczasem trucizna jeszcze wezbrała, czyniąc coraz większe spustoszenie. Zanadto przyzwyczaił się do jej wyrzekań; przestał ich słuchać dawno temu. A teraz im wszystkim przyjdzie za to zapłacić. Było już wszakże za późno na żale, a tym bardziej na wzajemne obwinianie się. Podniósł głowę i przez chwilę patrzył matce w oczy, nie ujawniając żadnej z targających nim emocji. Później krótko przytaknął. - Tak, zrobię to. - Zmusił się do wypowiedzenia słów, które chciała usłyszeć. - Przywiozę tu jedną z sióstr Cyn ster, żebyś mogła dokonać zemsty.
Rozdział pierwszy
Marzec 1829 Wadham Gardens, Londyn
Ledwo Heather Cynster weszła do salonu lady Herford, pojęła, że jej najnowszy plan znalezienia odpowied niego męża jest skazany na porażkę. W dalekim narożniku uniosła się głowa o ciemnych włosach, ułożonych starannie, zgodnie z najnowszą mo dą. Przenikliwe spojrzenie orzechowych oczu przyszpiliło Heather. - Do licha! Heather odruchowo zacisnęła zęby, ale zachowała uśmiech na twarzy i potoczyła wzrokiem dalej, jakby nie odnotowała, że najprzystojniejszy mężczyzna w pomiesz czeniu intensywnie się w nią wpatruje. Osaczały go aż trzy piękne damy, wyraźnie konkuru jąc o jego uwagę. Heather z całego serca życzyła im po wodzenia i modliła się, żeby Breckenridge rozsądnie udał, iż jej nie spostrzegł. Ona na pewno zamierzała udawać, że nie spostrzegła jego. Stanowczo wyrzuciła Breckenridge'a z myśli i skupiła się znów na zadziwiająco licznym tłumie, jaki stawił się u lady Herford. Oszacowała możliwości.
Goście przeważnie byli od niej starsi - w każdym razie mogła to powiedzieć o damach. Część z nich znała, in nych nie, zdziwiłaby się jednak, gdyby któraś jeszcze z obecnych tu pań nie była mężatką. Albo wdową. Albo starą panną zdecydowanie bardziej zaawansowaną wie kiem niż Heather. Wieczorki tego typu stanowiły dome nę dobrze urodzonych, lecz znudzonych matron, poszu kujących towarzystwa weselszego niż to, które ofiarowa li im sporo zwykle starsi, stateczni mężowie. Damy te nie były może, ściśle biorąc, rozpustne, niemniej dawno utraciły niewinność. Jako że wypełniły już swój obowią zek, obdarzając mężów dziedzicem albo nawet dwoma, większość z nich liczyła sobie więcej niż owe dwadzieścia pięć lat, które miała na karku Heather. Wstępne rozpoznanie kazało jej przypuszczać, że rów nież obecni w salonie dżentelmeni w większości są od niej zachęcająco starsi. Wyglądali przeważnie na trzy dzieści kilka lat, a wnioskując z tego, jak się nosili - dro go, modnie i szykownie ubrani, na wskroś wytworni - do brze zrobiła, czyniąc z wieczorku lady Herford swój pierwszy przystanek, obierając go sobie za cel pierwszej ekspedycji poza elitarne granice sal balowych, salonów i jadalni wyższych sfer. Przez lata właśnie w owych bardziej wyrafinowanych kręgach Heather poszukiwała swego bohatera, mężczyzny, który zawróciłby jej w głowie i uniósł ją w małżeńskie szczęście - aż wreszcie doszła do wniosku, że on się w nich nie obraca. Liczni dżentelmeni z towarzystwa, mimo iż pod każdym względem idealni kandydaci na mężów, wole li trzymać się z dala od uroczych młodych ślicznotek para dujących na małżeńskim targowisku. Zamiast tego spędzali wieczory w miejscach takich jak salon lady Herford, noca mi zaś oddawali się realizacji rozmaitych pasji - hazardowi i uganianiu się za kobietami, by wymienić dwie z nich. Jej bohater - Heather uparcie wierzyła w jego istnie nie - należał przypuszczalnie do grona owych bardziej
nieuchwytnych mężczyzn. Jako że w związku z tym wyda wało się mało prawdopodobne, iż sam do niej przyjdzie, uznała - po długich i ożywionych dyskusjach z siostrami, Elizą i Angeliką - że to ona powinna przyjść do niego. Namierzyć go i, jeśli okaże się to konieczne, zapolo wać na niego. Z miłym uśmiechem zstąpiła po płytkich stopniach do głównej części salonu. Niedawno wybudowana, dosyć zbytkowna rezydencja lady Herford mieściła się na pół noc od Primrose Hill, na tyle blisko Mayfair, że dało się do niej bez trudu dojechać, co stanowiło istotny szcze gół, gdyż Heather przybyła tu sama. Wolałaby mieć ko goś do towarzystwa, ale jej najbardziej prawdopodob na współkonspiratorka, Eliza, jedynie o rok młodsza i podobnie jak Heather zdegustowana niedostatkiem materiału na bohatera w ich ograniczonych kręgach, nie mogła tego samego wieczoru wymówić się bólem głowy, wtedy bowiem matka przejrzałaby podstęp. Dlatego też Eliza uświetniała w tej chwili swą obecnością salę balo wą lady Montague, podczas gdy Heather, jak sądzono, leżała bezpiecznie w łóżku przy Dover Street. Emanując spokojem i pewnością siebie, Heather wśli zgnęła się w tłum. Przyciągała nie lada uwagę; choć uda wała, że jest ich nieświadoma, czuła szacujące spojrze nia, jakie ślizgały się po eleganckiej jedwabnej sukni bar wy bursztynu, uroczo podkreślającej jej krągłości. Ta akurat kreacja miała uwodzicielski dekolt i maleńkie bu fiaste rękawki; ponieważ jak na tę porę roku wieczór był wyjątkowo ciepły, a jej kareta czekała na zewnątrz, He ather narzuciła na siebie jeszcze tylko piękny, turkusowo-bursztynowy, jedwabny szal, którego frędzle spływa ły z jej odsłoniętych ramion, flirtując z materią sukni. W tak zaawansowanym wieku mogła pozwolić sobie na noszenie sukien na tyle śmiałych - choć wokół widzia ła też znacznie odważniejsze kreacje - by przyciągały męskie spojrzenia.
Pewien dżentelmen, stosownie znęcony i odrobinę zu chwalszy od innych tu obecnych, wyłamał się z kręgu ota czającego dwie damy i leniwie zastąpił jej drogę. Zatrzymała się, unosząc dumnie brew. Uśmiechnął się i pokłonił z gracją. - Panna Cynster, jak mniemam? - W istocie, sir. A pan to? - Miles Furlough, moja droga. - Wyprostowawszy się, popatrzył jej w oczy. - Jest tu pani po raz pierwszy? - Tak. - Rozejrzała się, z rozmysłem okazując pew ność siebie. Zamierzała sama dokonać wyboru, nie zaś pozwolić komukolwiek się wybrać. - Towarzystwo wyda je się nader ożywione. - Gwar niezliczonych rozmów miarowo narastał. Spojrzała znów na Milesa Furlougha. - Zawsze panuje tu taka atmosfera? Usta mężczyzny wygięły się w uśmiechu, który nie do końca spodobał się Heather. - Sądzę, że przekona się pani... - Furlough urwał, spoglądając na coś za jej plecami. Otrzymała krótkie ostrzeżenie - dreszcz przebiegł jej po karku - nim długie, silne palce zamknęły się na jej łokciu. Z miejsca kontaktu z owymi palcami rozeszła się fala gorąca, lecz ów żar niemal natychmiast został wyparty przez dezorientujące zawroty głowy. Heather wstrzyma ła oddech. Bez oglądania się wiedziała, że to Timothy Danvers, wicehrabia Breckenridge - jej nemezis - posta nowił nie być rozsądny. - Witaj, Furlough. - Znad jej głowy, nieco z boku, nadpłynął głęboki głos, jak zwykle wywołując w Heather niepokój. Lekceważąc nieznośny dreszcz, który przemknął jej wzdłuż kręgosłupa, wolno odwróciła głowę i z rozmy słem spiorunowała wzrokiem przyczynę tego doznania. - O, Breckenridge. - Jej ton bynajmniej nie sugerował radości ze spotkania.
Mężczyzna zignorował podjętą przez nią próbę poha mowania jego roszczeń; nie była pewna, czy w ogóle ją zauważył. Ani na moment nie oderwał wzroku od Furlougha. - Wybaczy pan, przyjacielu, ale muszę omówić coś z panną Cynster. - Breckenridge patrzył Furloughowi w oczy. - Na pewno pan to rozumie. Wyraz twarzy Furlougha sugerował, że ów rad by nie ustąpił. Jednakże w tym otoczeniu Breckenridge'owi, ulubieńcowi gospodyni i wszystkich dam, praktycznie nie sposób było się przeciwstawić. Furlough z ociąganiem skłonił głowę. - Oczywiście. - Przeniósł spojrzenie na Heather i uśmiechnął się szczerzej, z nutką smutku. - Panno Cyn ster. Żałuję, że nie spotkaliśmy się w mniej tłocznym miejscu. Może innym razem. - Skinąwszy jej głową na pożegnanie, niespiesznie wmieszał się między gości. Heather sapnęła z irytacją. Zanim jednak zdołała choćby zebrać argumenty, którymi mogłaby uderzyć w Breckenridge'a, on mocniej ścisnął jej łokieć i popro wadził ją przez tłum. Zaskoczona, usiłowała się zatrzymać. -C o . . . ? - Jeśli ma pani choć odrobinę instynktu samozacho wawczego, wyjdzie pani stąd grzecznie przez frontowe drzwi. Sterował nią dyskretnie w tym właśnie kierunku, przy czym nie było to zbyt daleko. - Proszę. Mnie. Puścić - rozkazała przez zaciśnięte zęby, cicho, ale z emfazą. Wprowadził ją na stopnie salonu. Korzystając z tego, że znalazła się o stopień wyżej od niego, nachylił się do jej ucha i szepnął: - Co pani tu robi, u diabła? On także mówił przez zaciśnięte zęby, bijąc ją w tej sztuce na głowę. Słowa przepłynęły przez Heather, wy-
wołując w niej - ani chybi zgodnie z jego intencją - mgli sty, czysto instynktowny strach. Zanim się z niego otrząsnęła, Breckenridge płynnie, na pozór niespiesznie, powiódł ją przez tłum gości w holu. - Nie, proszę się nie silić na odpowiedź. - Nie spojrzał na nią, wbijał wzrok w otwarte drzwi wejściowe. - Nie in teresuje mnie, jakiż to niedorzeczny koncept wbiła pani sobie do głowy. Opuszcza pani to miejsce. Teraz. Cała, nietknięta, nadal jako dziewica. Breckenridge le dwie powstrzymał się przed wypowiedzeniem tych słów głośno. - Nie ma powodu, żeby pan się do tego mieszał. - W jej głosie wibrowała z trudem hamowana furia. Rozpoznał jej nastrój - wpadała w taki, ilekroć znalazł się w pobliżu. W normalnych okolicznościach by zrejterował, teraz jednak nie zostawiła mu wyboru. - Czy ma pani pojęcie, co by ze mną zrobili pani kuzy ni, o pani braciach nie wspominając, gdyby odkryli, że widziałem panią w tej jaskini bezeceństwa i przymkną łem na to oko? Prychnęła i spróbowała dyskretnie uwolnić łokieć, lecz bez powodzenia. - Dorównuje im pan posturą oraz, jak właśnie widać, brutalnością. Poradziłby pan sobie. - Z jednym, być może, ale z sześcioma? Nie sądzę. Nie mówiąc już o Luke'u i Martinie, i Gylesie Chillingworcie... a co z Michaelem? Nie, chwileczkę, jest jeszcze Caro i pani ciotki, i... mógłbym tak ciągnąć. Obdarcie żyw cem ze skóry wydaje się przyjemniejszą perspektywą. - Przesadza pan. Dom lady Herford trudno uznać za jaskinię bezeceństwa. - Obejrzała się. - W tym salo nie nie dzieje się absolutnie nic niestosownego. - W salonie być może nie, a przynajmniej jeszcze nie. Nie zapuszczała się pani jednak w głąb domu. Proszę mi wierzyć, to zdecydowanie jest jaskinia bezeceństwa. -Ale...
-N i e . Gdy dotarli na portyk, szczęśliwie pusty, zatrzymał się, uwolnił jej łokieć i wreszcie na nią spojrzał. Na jej twarz, idealny owal wypełniony delikatnymi rysami, z parą szaroniebieskich, żywych oczu w gęstej oprawie ciemnobrą zowych rzęs. Mimo że oczy te wyrażały teraz upór i nieprzystępność, mimo że soczyste wargi zacisnęły się w wą ską kreskę, była to twarz z gatunku tych, dla których od zarania dziejów wodowano armady i wszczynano woj ny. Twarz pełna życia. Pełna zmysłowej obietnicy i led wie trzymanej w ryzach witalności. Do tego dochodził jeszcze efekt smukłej figury, nie zbyt może krągłej, pełnej wszakże tak płynnej gracji, że każdy ruch Heather wywoływał - przynajmniej w nim - myśli, które lepiej było pozostawić niezbadane. W salonie nie została oblężona wyłącznie dlatego, że nikt poza Furloughem nie otrząsnął się -z wywołanego jej widokiem pierwszego wrażenia na tyle szybko, by do trzeć do niej przed Breckenridge'em. Poczuł, że twarz mu tężeje, toczył ze sobą bój, aby nie zacisnąć pięści, jako że próba zastraszenia jej była z gó ry skazana na porażkę. - Wraca pani do domu i na tym koniec. - Jeśli spróbuje mnie pan zmusić, zacznę krzyczeć - rzekła, zwężając oczy w szparki. Przegrał bój: zacisnął pięści. - Jeżeli pani to zrobi - rzekł beznamiętnie, wytrzymu jąc jej spojrzenie - ogłuszę panią uderzeniem w ten ślicz ny podbródek, powiem wszystkim, że pani zemdlała, wrzucę panią do powozu i odeślę do domu. Oczy jej się zaokrągliły. Przyjrzała mu się bacznie, ale nie ustąpiła pola. - Nie poważyłby się pan. - Proszę się przekonać - odparł bez mrugnięcia. Heather znalazła się w rozterce. Na tym właśnie po legał kłopot z Breckenridge'em: nie sposób było stwier-
dzić, co tak naprawdę w danej chwili myśli. Jego twarz - te godne greckiego boga gładkie płaszczyzny i ostre krawędzie, wysokie kości policzkowe, szczupłe policzki i mocna, kwadratowa szczęka - pozostawała arystokra tycznie niewzruszona, całkowicie nieprzenikniona, bez względu na okoliczności. Nawet z jego orzechowych oczu o ciężkich powiekach nie dało się nic wyczytać; nieodmiennie miał minę eleganckiego dżentelmena-hulaki, którego obchodzi niewiele poza doraźną przyjem nością. Każdy szczegół jego prezencji, począwszy od wytwornie prostego stroju, którego surowy krój tylko podkreślał ukrytą pod spodem siłę, aż po typowe dlań leniwe cedze nie słów, podtrzymywał ów wizerunek - stanowiący w isto cie, w przekonaniu Heather, jedynie pojemną fasadę. Bacznie zajrzała mu w oczy; nie wyczytała w nich nic, co by sugerowało, że nie spełni groźby. A to byłoby po prostu zbyt upokarzające. - Jak pani się tu dostała? Z niechęcią wskazała rząd powozów, który ciągnął się wzdłuż trotuaru wyginającej się w łuk ulicy Wadham Gardens, jak daleko sięgali wzrokiem. - Karetą moich rodziców. A uprzedzając pana wykład na temat niestosowności samotnego podróżowania nocą po Londynie, informuję, że zarówno stangret, jak i foryś służą w mojej rodzinie od lat. Skinął głową, zacinając usta. - Odprowadzę panią. Znów chciał ją chwycić za łokieć, ale cofnęła się gwał townie. - Proszę się nie kłopotać. Narosła w niej frustracja. Breckenridge niewątpliwie powiadomi jej braci, że spotkał Heather u lady Herford, kładąc tym kres planowi, który - dopóki on się nie wmie szał - zapowiadał się tak obiecująco. Dając ujście wście kłości, spiorunowała go wzrokiem.
- Potrafię sama przejść te dwadzieścia metrów. - Na wet dla niej zabrzmiało to jak dziecinne dąsy, dodała więc prędko: - Proszę mnie zostawić w spokoju! Wysunęła brodę, okręciła się na pięcie i pomaszero wała po schodach w dół. Rezolutnie unosząc głowę, skręciła w prawo i ruszyła trotuarem w stronę czekającej nieco dalej karety miejskiej jej rodziców. W środku aż dygotała. Czuła się dziecinna, wściekła... i bezradna. Jak zresztą po każdym starciu z Breckenridge'em. Mruganiem odpędzając łzy wściekłości, świadoma, że on ją obserwuje, sztywno wyprostowana maszerowała przed siebie. Stojąc na zacienionym portyku, Breckenridge przyglą dał się, jak zmora jego życia sztywnym krokiem zmierza z powrotem ku bezpieczeństwu. Nie miał pojęcia, dlacze go ze wszystkich dam z towarzystwa akurat przy Heather Cynster czuje się taki zagubiony, wiedział jednak, że ni jak nie potrafi temu zaradzić. Miała dwadzieścia pięć lat, on zaś był od niej o dziesięć lat i milion nocy starszy; nie wątpił, że Heather w najlepszym wypadku postrzega go jako wtrącającego się w jej sprawy kuzyna, w najgorszym zaś - jako wtrącającego się w jej sprawy wuja. - Cudownie - mruknął, przyglądając się, jak dziewczy na nieustraszenie kroczy trotuarem. Kiedy już Heather bezpiecznie stąd odjedzie, zamie rzał wrócić pieszo do domu. Być może dzięki nocnemu powietrzu otrząśnie się z rozkojarzenia, z tego niepokoju i niepewności, jakie dopadały go po każdej rozmowie z nią - z poczucia samotności, pustki, uciekającego czasu. Z poczucia, że życie - jego życie - było w jakimś sensie bezwartościowe lub raczej: warte mniej, niż powinno. Nie chciał o niej myśleć, nie chciał z całego serca. Tam w środku, w tłumie, znajdowały się damy nader skore do starczyć mu rozrywki, zaprzątnąć jego uwagę, lecz daw no już poznał wartość ich uśmiechów, ich westchnień rozkoszy.
Przelotne, pozbawione znaczenia, iluzoryczne relacje. Pozostawiały go z coraz większym poczuciem małost kowości, wykorzystania. Niespełnienia. Obserwował, jak blask księżyca igra w złotych włosach Heather. Poznał ją przed czterema laty, na ślubie Caro line, wdowy po jego biologicznym ojcu, z Michaelem Anstruther-Wetherbym, bratem Honorii, księżnej St. Yves i królowej klanu Cynsterów. Mąż Honorii, Diabeł Cynster, był najstarszym kuzynem Heather. Jakkolwiek Breckenridge po raz pierwszy ujrzał He ather tamtego słonecznego dnia w Hampshire, mężczyzn z rodu Cynsterów znał od ponad dekady - obracali się w tych samych kręgach, a zanim kuzyni się pożenili, dzie lił z nimi też wiele zainteresowań. Na lewo od niego jakiś powóz wyjechał z rzędu. Brec kenridge zerknął w tę stronę, na ruszające niespiesznie konie, po czym znów spojrzał w prawo, gdzie Heather nadal sunęła trotuarem. - Dwadzieścia metrów, a niech mnie. - Raczej pięć dziesiąt. - Gdzie ta jej kareta, do diabła? Ledwo skończył mówić, ów drugi pojazd, powóz po dróżny, zrównał się z Heather. I zwolnił. Otworzyły się drzwi, z powozu wypadł mężczyzna. Drugi zeskoczył z kozła, gdzie siedział obok woźnicy. Nim Breckenridge zdołał zaczerpnąć tchu, ci dwaj prześlizgnęli się między stojącymi wzdłuż trotuaru pojaz dami i chwycili Heather. Dławiąc okrzyk zszokowanej dziewczyny, unieśli ją i wpakowali do powozu. - Hej! - krzyknął Breckenridge; zawtórował mu stan gret z czekającej nieco dalej karety. Jednakże napastnicy wgramolili się właśnie do powo zu, a woźnica trzasnął z bata. Breckenridge zbiegł ze schodów i gnał ulicą, zanim w ogóle sformułował myśl o pościgu.
Powóz zniknął na łuku Wadham Gardens. Wnosząc z turkotu kół, skręcił w pierwszą przecznicę po prawej. Dobiegłszy do karety, której stangret wcześniej krzyk nął, a teraz gapił się, oszołomiony, w ślad za porywacza mi, Breckenridge wspiął się na kozioł, chwytając lejce. - Będę powoził. Jestem przyjacielem rodziny. Rusza my za nią. Stangret przełknął zaskoczenie i puścił lejce. Lawirując zręcznie i przeklinając ciasnotę, Brecken ridge wyprowadził karetę na ulicę. Kiedy tylko wytoczy ła się spomiędzy innych pojazdów, smagnął konie. - Miej oczy otwarte, nie wiadomo, dokąd jadą. - Tak jest, sir... milordzie... Breckenridge zerknął na popatrującego nań z ukosa stangreta. - Wicehrabia Breckenridge - przedstawił się. - Znam Diabła i Gabriela. - Oraz pozostałych, niemniej te dwa imiona wystarczą. - Tak, milordzie. - Stangret skinął głową, a potem od wrócił się i zawołał do forysia z tyłu: - James, ty obser wuj z lewej, ja z prawej. Jeśli ich nie wypatrzymy, zesko czysz na następnym rogu i poszukasz. Breckenridge skupił się na koniach. Na szczęście wo kół panował skromny ruch. Skręcili w tę samą przeczni cę co wcześniej powóz i natychmiast wytężyli wzrok. Dzięki wielu ulicznym latarniom dobrze widzieli w odda li skrzyżowanie czterech ulic zbiegających się pod niety powymi kątami. - Tam! - rozległ się głos z tyłu. - To oni, skręcają w le wo, w szerszą ulicę. Breckenridge podziękował w duchu za dobry wzrok Jamesa; jemu samemu mignął jedynie tył powozu. Popę dził konie, dotarł do skrzyżowania i wziął zakręt - aku rat w porę, by wszyscy trzej zobaczyli, jak na następnym skrzyżowaniu powóz skręca w prawo. - Oj - jęknął stangret.
- Co takiego? - Breckenridge zerknął na niego. - Skręcili w Avenue Road, która ciutkę dalej łączy się z Finchley Road. A z kolei Finchley Road przechodziła w Great North Road, główny trakt wiodący na północ - i właśnie na pół noc zmierzał powóz. - Może ich celem jest dom w tamtej okolicy. - Brec kenridge wmawiał sobie, że to całkiem prawdopodob n e . . . tyle że ścigali powóz podróżny, a nie miejski. Skierował dwa karosze na Avenue Road. Stangret i James pilnie spoglądali przed siebie. - Taa, to oni - oznajmił stangret. - Ale zdrowo nas wyprzedzają. Jako że powoził końmi Cynstera, Breckenridge nie martwił się tym, jak bardzo ścigany powóz się oddalił. - Bylebyśmy nie stracili ich z oczu. Okazało się to wszakże nie takie proste. Jakkolwiek konie Cynstera ich nie spowolniły, zrobiły to niemrawe zwierzęta zaprzężone do siedmiu pojazdów odgradzają cych ich od ściganego powozu. Kiedy toczyli się wąskimi drogami przez przedmieścia rozległej metropolii, przez Cricklewood i Golders Green, Breckenridge nie miał możliwości wyprzedzić żadnego z nich. Zdołali utrzymać kontakt wzrokowy z pojazdem porywaczy na tyle długo, by zyskać pewność, że istotnie zmierza on głównym trak tem na północ, lecz nim dotarli do High Barnet, z wi docznym dalej prostym odcinkiem drogi na Barnet Hill, powóz znikł im z oczu. Klnąc pod nosem, Breckenridge zboczył na dziedzi niec gospody Barnet Arms, dużej stacji pocztowej, gdzie dobrze go znano. Zatrzymał karetę. - Popytajcie wzdłuż drogi - zwrócił się do stangreta i Jamesa. - Może znajdziecie kogoś, kto widział powóz, może zmieniali konie, cokolwiek. Mężczyźni poszli, a Breckenridge spojrzał na stajen nych, którzy nadbiegli przytrzymać karosze.
- Potrzebuję kariolki i pary waszych najlepszych koni. Gdzie wasz szef? Pół godziny później rozstał się ze stangretem i Jame sem. Powóz widziało kilka osób - porywacze zatrzymali się na krótko w gospodzie Pod Berłem i Koroną, zmieni li konie i ruszyli dalej na północ. - Proszę. - Breckenridge wręczył stangretowi liścik, który nabazgrał, czekając, aż obaj z Jamesem wrócą. - Jak najszybciej przekaż to lordowi Martinowi. - Lord Martin Cynster był ojcem Heather. - Jeżeli z jakichkol wiek powodów nie zdołasz go znaleźć, wtedy któremuś z braci panny Cynster albo, jeśli i to okaże się niemożli we, St. Ivesowi. - Breckenridge wiedział, że Diabeł prze bywa w mieście; miejsca pobytu pozostałych nie był już tak pewien. - Tak jest, milordzie. - Stangret wziął liścik i zasaluto wał. - Powodzenia, sir. Oby dogonił pan tych łajdaków akuratnie szybko. Breckenridge miał taką nadzieję. Mężczyźni wspięli się na kozioł karety. Kiedy tylko opuścili dziedziniec, kierując się z powrotem do Londynu, Breckenridge pod szedł do czekającego z boku smukłego faetonu. Między dyszlami tańczyły dwa siwki, które właściciel gospody rzadko zgadzał się komuś wynająć. Dwaj stajenni nerwo wo przytrzymywali konie. - Zdrowo rozbrykane, milordzie. - Masztalerz podą żył za nim. - Nie biegały od dawna. Cięgiem szefowi mó wię, że przydałoby się czasem trochę je przegonić. - Poradzę sobie. - Breckenridge zajął miejsce w faetonie. Zależało mu na szybkości, a połączenie sportowego pojazdu z wyśmienitymi końmi ją obiecywało. Napiął lej ce, testując podatność koni, i skinął na stajennych. - Puśćcie je. Stajenni odskoczyli, kiedy siwki wyrwały do przodu. Breckenridge pohamował je zaledwie na tyle, żeby sprawnie wyjechać z dziedzińca, po czym poluzował lej-
ce i konie swobodnie pognały w górę Barnet Hill, a po tem dalej Great North Road. Na jakiś czas powożenie całkowicie zaabsorbowało je go uwagę, kiedy jednak siwki uspokoiły się i biegły mia rowo, połykając kolejne kilometry opustoszałej drogi, mógł wreszcie trochę pomyśleć. Podziękować w duchu za to, że noc nie jest mroźna, gdyż nadal miał na sobie strój wieczorowy. Zmierzyć się ze świadomością, że gdyby nie nalegał, aby Heather opuściła rezydencję lady Herford, gdyby chociaż nie pozwolił jej na samotne przejście tych dwu dziestu - czy raczej pięćdziesięciu - metrów do karety, dziewczyna nie znajdowałaby się teraz w rękach niezna nych napastników, cierpiąc rozmaite upokorzenia. Oczywiście, zapłacą za wszystko, już on o to zadba. Ta myśl wszakże nijak nie łagodziła jego przerażenia i po czucia winy z powodu faktu, że to wskutek jego działań Heather znalazła się w niebezpieczeństwie. Zamierzał ją chronić. Tymczasem... Zaciskając zęby, ze wzrokiem utkwionym w drogę, gnał przed siebie. ***
Porywacze trzymali Heather związaną i zakneblowa ną, dopóki nie znaleźli się kawałek drogi za Barnet, na pustym odcinku. Kiedy wepchnęli ją do powozu przed domem lady Herford, od razu ją zakneblowali, przewiązując jej twarz paskiem płótna, i prędko skrępowali jej ręce, a następnie nogi, gdyż próbowała ich kopnąć. Dwaj mężczyźni nie byli sami. W powozie, z przygoto wanym zawczasu kneblem, czekała postawna, silna ko bieta. Uciszoną i spętaną Heather ulokowano na siedze niu przodem do kierunku jazdy, obok kobiety; mężczyź ni zajęli miejsca naprzeciw. Jeden z nich powiedział, że-
by się uspokoiła i zwyczajnie poczekała, a wkrótce wszystkiego się dowie. Ta obietnica, jak również to, że nie próbowali jej skrzywdzić - w istocie, nawet jej nie grozili - na moment zbiły ją z tropu. Na tyle, by uzmysłowiła sobie, że tak na prawdę nie ma wyboru, równie dobrze więc może zasto sować się do ich zaleceń. Nie przeszkodziło jej to myśleć. Ani posługiwać się wyobraźnią. Jednakże obie te czynności prowadziły do nikąd. Wiedziała zbyt mało. Nic poza tym, że porywaczy było troje, plus woźnica na koźle, oraz że zabierali ją z Londynu gdzieś na północ - rozpoznała po drodze do statecznie wiele punktów orientacyjnych, aby mieć pew ność, że właśnie w tym kierunku zmierzają. Toczyli się Great North Road, kiedy odezwał się męż czyzna siedzący naprzeciw Heather, ten szczuplejszy, wyższy, aczkolwiek tylko średniego wzrostu, bardzo żyla sty, o kręconych, burobrązowych włosach i ostrych ry sach twarzy. - Jeśli jest pani skłonna zachowywać się przyzwoicie, rozwiążemy panią. Znajdujemy się na długim, wyludnio nym odcinku drogi i przez jakiś czas nie będziemy zwal niać: nikt tu nie usłyszy pani ewentualnych krzyków, a jeśli uda się pani wyskoczyć z powozu, zapewne złamie pani no gę, o ile nie kark. Jeśli więc jest pani skłonna zachować spokój, siedzieć i słuchać, możemy panią rozwiązać i wy tłumaczyć, o co chodzi, jak się rzeczy mają i jak to będzie dalej wyglądać. A zatem? - Uniósł brwi. - Co pani na to? Choć w ciemnym wnętrzu powozu nie widziała wyra zu jego oczu, skinęła głową. - Mądra dziewczyna - rzekł Żylasty. Bez sarkazmu. - Mówił, że będzie pani bystra. Kto mówił? Tymczasem mężczyzna schylił się, sięgając ku jej kostkom, po czym zamarł. Zerknął na kobietę obok Heather. - Lepiej ty rozwiąż jej nogi.
Wyprostowawszy się, zajął się sznurem krępującym nadgarstki Heather. Skonfundowana, popatrzyła na kobietę, która sapnęła z irytacją, ociężale zgramoliła się z siedzenia i przykuc nęła między ławkami, sięgając pod jedwabne spódnice Heather do pętających jej kostki pasów płótna. Kiedy tych dwoje luzowało węzły, Heather uzmysłowi ła sobie, że brali wzgląd na jej skromność - na tyle, na ile sama im na to pozwalała. Nie przypuszczałaby, że pory wacze mogą okazać się tak... dżentelmeńscy. Uwolniwszy jej nogi, kobieta wróciła na swoje miejsce. - Knebel też? - spytała żylastego. Przytaknął, patrząc na Heather. - Mamy jej zapewnić jak najwięcej wygody, jeśli zatem nie okaże się głupsza, niż sądzimy, nie ma powodu go zo stawiać. Heather odwróciła głowę, aby kobieta mogła zająć się węzłem z tyłu. Kiedy pas płótna opadł z jej twarzy, zwil żyła wargi, poruszyła szczęką i poczuła się zdecydowanie lepiej. Spojrzała na żylastego. - Kim jesteście i kto was przysłał? Jego zęby błysnęły w mroku, kiedy się uśmiechnął. - Ach, no właśnie, trochę za bardzo się pani spieszy. Najpierw może wyjaśnię, że wysłano nas po jedną z sióstr Cynster, niekoniecznie akurat panią. Obserwowaliśmy panie od tygodnia, ale żadna nie ruszała się nigdzie sa ma. Aż do tego wieczoru. - Skłonił się jej płytko. - Jeste śmy pani zobowiązani. Zaczynaliśmy już sądzić, że trze ba będzie zaaranżować coś drastycznego, aby dopaść którąś z pań na osobności. Jednakowoż, skoro już panią mamy, najlepiej będzie, jeśli zda pani sobie sprawę, że próba ucieczki się pani nie powiedzie. Nikt pani nie po może, przygotowaliśmy bowiem historyjkę wyjaśniającą nasze postępowanie wobec pani, tak więc cokolwiek pa ni zrobi lub powie, jakiekolwiek protesty wygłosi, jedynie uwiarygodni ją pani w oczach innych.
- Cóż to za historyjka? - spytała. Żylasty - Heather uznała, że chwilowo go tak nazwie - sprawiał wrażenie kompetentnego; raczej nie należał do osób, które wygłaszają deklaracje bez pokrycia. Takie już jej szczęście, że porwali ją ludzie niegłupi. Jakby na potwierdzenie jej podejrzeń, Żylasty się uśmiechnął. - Całkiem prosta. - W jego głosie pobrzmiewała sa tysfakcja. - Pani opiekun prawny wysłał nas, żebyśmy sprowadzili panią z powrotem do niego. Uciekła pani do zepsutego Londynu, a jakże, on zaś wyznaje bardzo surowe zasady. Toteż posłał nas, abyśmy panią odnaleź li i zabrali z powrotem, a to - dla większego dramatyzmu Żylasty zawiesił głos i pomachał wyjętą z kieszeni złożo ną kartką papieru - jest upoważnienie dla nas: mamy zrobić wszystko, co okaże się konieczne, żeby panią za trzymać i przewieźć do niego. Zmarszczyła brwi. - Opiekę nade mną sprawuje mój ojciec, a on nie dał wam takiego pozwolenia. - Ach, tyle że pani nie nazywa się Cynster, niepraw daż? Jest pani panną Wallace, a pani opiekun, sir Humphrey, nie może się doczekać, by sprowadzić panią z po wrotem do domu, gdzie pani miejsce. - I gdzie jest ów dom? - Liczyła na to, że Żylasty wy jawi, dokąd ją zabierają, lecz on tylko się uśmiechnął. - Wie to pani doskonale, oczywiście, nie musimy pani mówić. Zamilkła, w myślach analizując ich plan, szukając spo sobu, jak go udaremnić, lecz nie miała przy sobie nicze go, co poświadczyłoby jej tożsamość. Pozostawało jej ży wić nadzieję - ale tego nie zamierzała mówić głośno - że spotkają kogoś, kto zna ją z widzenia. Niestety, prawdo podobieństwo takiego zdarzenia na wsi, pod koniec mar ca, kiedy w Londynie zaczynał się właśnie sezon towarzy ski, wydawało się znikome.
Zerknęła na kobietę u swego boku. Żylasty jakby wy czuł jej pytanie. - Obecna tu Martha - wyjaśnił, wskazując kobietę głową - to, oczywiście, pokojówka, którą sir Humphrey wysłał, chcąc zapewnić pani wygodę w trakcie podróży. - Uśmiechnął się. - Martha będzie towarzyszyć pani przez cały czas. Zwłaszcza w sytuacjach, gdy obecność moja albo Cobbinsa u pani boku byłaby niestosowna. Uznając, że w tej chwili leży w jej interesie, jak to ujął Żylasty, zachowywać się przyzwoicie, Heather skinęła głową najpierw kobiecie, potem zaś baryłkowatemu męż czyźnie, niższemu, ale za to lepiej zbudowanemu od Ży lastego, siedzącemu dotąd w milczeniu w kącie powozu. - Martho. Panie Cobbins. A pańska godność? - Popa trzyła na Żylastego. - Proszę mi mówić Fletcher, panno Wallace - odparł z uśmiechem. Heather nasuwało się kilka epitetów, które bardziej by do niego pasowały, ale jedynie lekko skłoniła głowę. Umościwszy się na siedzeniu, wsparła głowę o podgłówek i zamilkła. Wyczuwała, że Fletcher spodziewał się po niej protestów, być może błagań o litość albo prób odwiedzenia od realizacji zamiarów, ona nie widziała jednak sensu tak się poniżać. Najmniejszego. Im dłużej myślała o tym, co Fletcher zgodził się wyja wić, tym bardziej się w tej kwestii upewniała. Nie słyszała nigdy o równie dziwnym uprowadzeniu... no cóż, nie zna ła szczegółów innych porwań, ale wydawało się nader za stanawiające, że traktowali ją z taką troską, taką... wrażli wością. Z takim ogromnym spokojem i pewnością siebie. Tych troje - Fletcher, Cobbins i Martha - odbiegało od wzorca poślednich porywaczy. Ubrani schludnie, w sposób nierzucający się w oczy, nie byli wprawdzie szlachetnie urodzeni, nie wywodzili się jednak również z najniższych warstw. Mimo swej postury Martha mogła
uchodzić za pokojówkę damy, zwłaszcza takiej, która większość czasu spędza na wsi. Nawet Cobbins, choć po wściągliwy i w swym nijakim ubraniu wtapiający się w tło, nie sprawiał wrażenia typa, jakiego można spotkać w ob skurnym szynku. Zarówno on, jak i Fletcher wyglądali dokładnie na ludzi, za których planowali się podawać - takich, jakich bogaty ziemianin mógłby wynająć, aby działali w jego imieniu. Ktokolwiek posłał ich do Londynu, dobrze ich przygo tował. Ich plan był zarazem prosty i, z punktu widzenia Heather, nader skuteczny. Nie znaczyło to, że im nie ucieknie - jakoś tego dokona - najpierw jednak musiała dowiedzieć się więcej o najbardziej zastanawiającym aspekcie tego dziwnego porwania. Tych ludzi wysłano, aby uprowadzili nie konkretnie ją, lecz jedną z sióstr Cynster, pod którym to pojęciem oprócz Heather, Elizy i Angeliki mogły się kryć również ich kuzynki, Henrietta i Mary. Jedyny powód tego rodzaju działania, jaki przychodził jej do głowy, to proste żądanie okupu, lecz w takim wy padku po co wywoziliby ją z Londynu? Po co by ją do ko goś zabierali? Przeanalizowała na nowo wszystkie infor macje, ale nie pozbyła się wrażenia, że Fletcher powie dział jej prawdę: uprowadzili ją na czyjeś zlecenie. Wynajęcie trzech ludzi, takich jak ci tutaj, a do tego woźnicy i czterokonnego powozu, na dłużej, bo przecież obserwowali ją i pozostałe Cynsterówny od ponad tygo dnia... Nie, to nie wyglądało na nieskomplikowane, ob liczone na szybki zysk porwanie dla okupu. Jeśli wszakże nie chodziło o okup, to o co? Czy jeżeli Heather ucieknie, nie poznawszy odpowiedzi, wszystkie młode panny Cynster będą nadal zagrożone? Ponieważ zmienili konie w High Barnet, przez Welham Green i Welwyn przetoczyli się bez przystanku. W końcu powóz zwolnił - wjeżdżali do jakiegoś mia steczka. Fletcher pochylił się, żeby wyjrzeć przez okno.
- Knebworth. - Cofnął się i spojrzał bacznie na Heather. - Zatrzymamy się tu na noc. Będzie pani rozsąd nie trzymać buzię na kłódkę, czy też musimy panią okieł znać i opowiedzieć w gospodzie naszą historyjkę? Jeśli tak zrobią... Jeżeli właściciel gospody i służba za pamiętają ją jako pannę Wallace, mogą o niej nie wspo mnieć, kiedy rodzina Heather przybędzie jej tu szukać - a nie wątpiła, że to nastąpi, gdyż Henry, wierny stan gret, z pewnością wszystkich już powiadomił. Spojrzała na Fletchera, wysuwając brodę. - Będę rozsądna. - I tak trzymać - rzekł z uśmiechem, bardziej wszakże zachęcającym niż triumfalnym. Westchnęła w duchu. Ów brak samozadowolenia do wodził inteligencji Fletchera. Gdyby Heather zdecydo wała się urządzić scenę, zapewne doprowadziłaby do we zwania przedstawiciela lokalnych władz, którego mogła by przekonać, żeby przetrzymał ją u siebie, dopóki nie zweryfikuje jej własnej opowieści w konfrontacji z tą o pannie Wallace. Niestety - nawet uwzględniając obec ność Marthy - reputacja Heather mocno by ucierpiała, gdyby tak jawnie odbito ją z rąk porywaczy. Zwłaszcza że wcześniej tego samego wieczoru dziewczyna wkroczyła w pikantny świat salonu lady Herford, w domniemaniu składając w ten sposób pewną deklarację. Przede wszystkim jednak, jeśli zachowa spokój i przyjmie narzuconą jej rolę, nie groziło jej, na ile potra fiła to ocenić, żadne bezpośrednie niebezpieczeństwo - i tak pozostanie, dopóki nie dotrą do zleceniodawcy. Do tego czasu Heather postara się ustalić, co kryło się za tym jakże dziwnym porwaniem. A gdy tego dokona, posłuży się sprytem i ucieknie.
Rozdział drugi
Trzy godziny później Heather leżała na wznak w nie zbyt wygodnym łóżku na piętrze gospody Pod Czerwoną Podwiązką w Knebworth i wpatrywała się w sufit. Wi działa go dość dobrze, jako że na dworze księżyc wychy nął wreszcie zza chmur i wiązka srebrzystego blasku wpadała do pokoju przez niezasłonięte okno, choć za sadniczo sufit jako taki nie stanowił przedmiotu badań Heather. - Co, u diabła, mam robić? - szepnęła, ale nie docze kała się odpowiedzi. Postąpiła słusznie, odrzucając koncepcję urządzenia sceny, aby uzyskać wsparcie właściciela gospody i jego gości. Kiedy przyjrzała się swym porywaczom w świetle lamp, zdała sobie sprawę, że są jeszcze bardziej kompe tentni, aniżeli pierwotnie sądziła. Zwłaszcza Fletcher sprawiał na tyle sympatyczne wrażenie, by nie wywoły wać pytań, czy Heather z własnej woli opuściła Londyn w jego towarzystwie. Zajrzawszy mu wreszcie w oczy, upewniła się ponad wszelką wątpliwość, że jest nie tylko inteligentny, ale też przebiegły i zdolny do szybkiej reak cji. Gdyby spróbowała zwrócić obsługę gospody przeciw niemu, użyłby wszelkich możliwych argumentów, aby
obalić jej twierdzenia. A wiedziała, co to oznacza. Gdy by popchnęła Fletchera do ostateczności, jej reputacja ległaby w gruzach, wolności zaś mogłaby mimo to nie odzyskać. Jakby tego nie było dość, wszelkie wynikające z owe go odkrycia rozważania, czy nie byłoby jednak mądrzej uciec teraz, dopóki znajdowała się ciągle niedaleko Lon dynu, w zasięgu ochrony swej rodziny, zostały zduszone w zarodku. Zabrali jej ubranie. W powozie, zanim jeszcze ją rozwiązali, Martha troskli wie otuliła ją ciemną wełnianą peleryną. Była to w istocie pierwsza oznaka, że zamierzają traktować Heather roz sądnie; im dalej w noc, tym bardziej cieszyła się z tej do datkowej osłony przed zimnem. Zgodnie z zaleceniem Fletchera, weszła do gospody szczelnie otulona ową pele ryną. Jednakże kiedy wraz z Marthą znalazły się w poko ju, kobieta odebrała od niej okrycie. Później zasugerowa ła, żeby przed pójściem do łóżka zdjęła ubranie, Heather zaś posłuchała bez większego zastanowienia, zasadniczo bowiem nie zwykła sypiać w sukniach wieczorowych. Niemniej przeważnie miała na sobie coś bardziej tre ściwego aniżeli jedwabna halka, która - nie licząc jeszcze delikatniejszych jedwabnych pończoch - stanowiła aktu alnie jej jedyny przyodziewek. Nie widziała możliwości zdobycia jakiegokolwiek ubrania, własnego czy Marthy, gdyby ubzdurała sobie sforsować zamek w drzwiach - klucz „pokojówka" scho wała do kieszeni obszernej sukni spodniej, w której się położyła - i wymknąć się na dół, aby podnieść alarm. Pójść w halce i jedwabnych pończochach? Heather prychnęła w duchu. I znów zerknęła na drugą stronę po koju, gdzie Martha spała na drugim łóżku, chrapiąc. Głośno. Ubrania Marthy, wszystkie, włącznie z tymi, które no siła w swej przepastnej torbie, wraz z suknią wieczorową
Heather, jej szalem oraz prostą, niemodną suknią dzien ną, którą „pokojówka" zabrała dla niej na zmianę, znaj dowały się aktualnie pod zwalistym ciałem śpiącej. Ko bieta starannie ułożyła stroje na łóżku, pod prześciera dłem, a potem na nich zległa. Tej nocy zatem Heather nie ucieknie. Coś w niej zdecydowanie skłaniało się ku panice, zwłaszcza że jak dotąd porywacze nader skutecznie uprzedzali każde jej potencjalne posunięcie. Z drugiej strony, jak wykazywała inna, znacznie bardziej nieustra szona część jej natury, być może los umieścił ją w obec nej kłopotliwej sytuacji, gdyż chciał zagwarantować, że Heather pozostanie z porywaczami na tyle długo, aby się dowiedzieć, co konkretnie groziło jej i pozostałym Cynsterównom. Toczyła wewnętrzny spór - panika przeciw fatalistycznemu pragmatyzmowi - kiedy na odgłos cichego drapa nia w szybę wzdłuż kręgosłupa przebiegły jej nieprzyjem ne ciarki. Marszcząc brwi, spojrzała ku oknu - czaił się za nim jakiś cień. Cień rozmiarów górnej połowy ciała mężczyzny. Do brze zbudowanego mężczyzny. Wyślizgnęła się z łóżka, owinęła kapą i przebiegła po nagich deskach. Wyjrzała przez okno... Prosto na twarz Breckenridge'a. Znieruchomiała, zszokowana. Był chyba ostatnią oso bą, którą spodziewałaby się tu zobaczyć. Chociaż właści wie... Irytacja na jego twarzy, kiedy jedną ręką obcesowo pokazał, żeby otworzyła przesuwne okno, pchnęła He ather do działania. Ostatecznie, pokój znajdował się na piętrze. Zdaje się, że Breckenridge wisiał na rurze spustowej od rynny. Przez chwilę mocowała się z zasuwką. Zapewne powin na była się domyślić, że on się zjawi. Obserwował ją, gdy
szła do karety. Ani chybi widział moment porwania. Wresz cie zwolniła zasuwkę i uniosła okienną ramę, oglądając się na Marthę, kiedy drewno przesuwało się z hałasem. Chrapanie ani na moment nie ustało, nie zmieniło na wet rytmu. Breckenridge zauważył, że się obejrzała. - Jest tam ktoś jeszcze? - spytał szeptem. Przytaknęła i oparła się o parapet, dzięki czemu ich głowy znalazły się na tej samej wysokości. - Tak. Pokojówka, silna kobieta, ale śpi jak zabita. To jej chrapanie słychać. Nasłuchiwał chwilę, po czym skinął głową. - W porządku. - Zmarszczył brwi. - Skąd pani ją wzię ła? Tę pokojówkę? - Moi porywacze, Fletcher i Cobbins, pracują dla ja kiegoś człowieka, który zatrudnił ich, aby mnie do niego przywieźli, zapewniając mi wszakże w drodze jak naj większą wygodę. Stąd Martha. Była w powozie, kiedy uprowadzili mnie z ulicy. O Breckenridge'u dało się powiedzieć sporo rzeczy, ale z pewnością nie był głupi ani powolny w myśleniu. - Porywacze zatroszczyli się o pokojówkę dla pani. Przytaknęła. - Aby dbała o moje potrzeby i udzielała mi wsparcia. Fletcher, ten chudy, żylasty... on chyba tu dowodzi... użył dokładnie takich słów, kiedy przedstawiał mnie i Marthę właścicielowi gospody. Nazywają mnie panną Wallace. - Czy istnieje powód - spytał Breckenridge po krótkim wahaniu - dla którego nie wyjawiła pani właścicielowi go spody swego prawdziwego nazwiska ani nie zażądała, by pomógł pani uwolnić się od Fletchera i pozostałych? - W istocie, istnieje - odparła z cierpkim uśmiechem. Powtórzyła mu historyjkę Fletchera o jej opiekunie prawnym, sir Humphreyu, domniemanej ucieczce na zde-
prawowane ulice Londynu oraz upoważnieniu, które Fletcher przypuszczalnie sam sfabrykował. Kiedy skończyła, Breckenridge przez jakiś czas milczał. Heather zerknęła nad parapetem, stwierdzając, że istotnie przytrzymywał się ołowianej rury spustowej, za klinowawszy jedną stopę na wsporniku. Zważywszy jego posturę i niewątpliwie znaczną wagę, uzyskanie tej pozy cji, nie wspominając o jej zachowaniu, należało uznać za imponujący wyczyn. Gdyby tylko Heather miała w tej chwili nastrój odpo wiedni, by się nim zachwycać. Tym dziwniejsze zatem, że cała jej wcześniejsza pani ka gdzieś się ulotniła. Podniosła wzrok i napotkała spoj rzenie Breckenridge'a. Popatrzył jej głęboko w oczy, za mrugał, nieznacznie potrząsnął głową, oderwał jedną rę kę od rury spustowej i skinął na Heather. - Chodźmy, pora opuścić to miejsce. Zagapiła się na niego, a później zerknęła znów po nad parapetem - na grunt daleko w dole. - Pan raczy żartować. - Przytrzymam panią przed sobą, żeby pani nie spadła. Patrzyła na niego. Zamierzał uwięzić ją między swym ciałem a rurą spustową? Na samą myśl... zadrżała w duchu. - Nie mam nic na sobie, Martha leży na moich ubra niach. Opuścił wzrok na jej szyję, odsłoniętą, a potem niżej, na kapę, którą się owinęła. - Pod tym jest pani naga? - spytał z napięciem. Albo niedowierzaniem? - Tylko w halce, co, jak może pan sobie wyobrazić, praktycznie równa się nagości. Na moment zamknął oczy. Kiedy znów je otworzył, wyraz jego twarzy stał się odrobinę bardziej zacięty. - W porządku. Wobec tego proszę wyjść drzwiami, spotkamy się na dole...
- Drzwi są zamknięte, Martha śpi z kluczem w kiesze ni, a choć potrafiłabym sforsować zamek, zapewne bym ją przy tym obudziła... nawet zaś jeśli nie, czy pana zda niem naprawdę powinnam ryzykować, że na dole wpad nę w negliżu na jakiegoś cierpiącego na bezsenność pro staka? Prawdę mówiąc, wziął to pod uwagę. - Poza tym nie powiedziałam panu wszystkiego. - Co pani pominęła? - Zmrużył oczy, jakby podejrze wał, że Heather sobie z nim pogrywa. Zignorowała to spojrzenie i zrelacjonowała, jakie in strukcje otrzymał Fletcher. - Mógł zatem porwać którąkolwiek z nas trzech, a może i pięciu. - No i? - Breckenridge zmarszczył brwi, nie rozumie jąc. - Za każdą z pań mogliby żądać okupu. - Tak, lecz jeśli porwanie zlecono wyłącznie dla oku pu, to po co wywozić mnie z Londynu? Po co robić sobie tyle kłopotu i mnożyć wydatki? Po co dawać mi poko jówkę? To nie ma sensu. - Pokojówka ma sens - odparł po krótkim wahaniu Breckenridge - jeśli zleceniodawca chce zmusić panią do małżeństwa i w ten sposób zagarnąć posag. - Zgadza się. Gdyby jednak to taki cel mu przyświe cał, wówczas jego rozkazy nie mają sensu. Każdy, kto przeprowadził choćby najbardziej powierzchowny wy wiad, wiedziałby, że podczas gdy Eliza i ja odziedziczyły śmy znaczny majątek, Angeliki to nie dotyczy. Urodziła się już po śmierci naszych wiekowych ciotek, dlatego spadek ją ominął. - Tłumacząc z zapałem, Heather jesz cze bardziej wychyliła się przez parapet. Breckenridge, który doskonale pamiętał o tym, że pod kapą jest praktycznie naga, z chęcią by się odsunął, z tyłu miał wszakże jedynie powietrze. Pozostało mu za gryźć zęby i jakoś znieść jej bliskość.
- Sam pan zatem widzi - ciągnęła zmora jego życia, całkowicie nieświadoma sytuacji - że to również nie mo że być powód porwania. - Popatrzyła mu w oczy. - Jaki kolwiek on jest, jeśli mam szansę dowiedzieć się prawdy, ustalić, czy coś będzie nadal zagrażało nie tylko mnie, ale także Elizie i Angelice, a może też Henrietcie i Mary, to muszę jechać dalej z Fletcherem i spółką, przynajmniej dopóki sprawy wyglądają tak jak obecnie, czyli nie grozi mi żadne bezpośrednie niebezpieczeństwo. Aktualnie większe niebezpieczeństwo groziło jej ze strony Breckenridge'a niż porywaczy. Skrzywił się, gdy to sobie uzmysłowił, ona zaś wzięła ów grymas za znak, że przyjął jej racje. Wysunęła spod kapy smukłe ramię i przelotnie do tknęła jego dłoni, tej, którą przytrzymywał się parapetu. - Zgodziłby się pan zawieźć wiadomość ode mnie do rodziny, dać im znać, że nic mi w tej chwili nie grozi i że odezwę się do nich, kiedy tylko odzyskam wolność? Patrzył na nią. Naprawdę myślała, że on... - Proszę nie opowiadać bzdur. - Spiorunował ją wzro kiem. - Nie pojadę sobie, zostawiając panią w rękach po rywaczy. Przyjrzał się jej, starając się oszacować, ile waży. Za stanawiał się, czy by się ośmielił... Musiała wyczuć jego wahanie, wyprostowała się bo wiem, cofnęła o krok i wycelowała palec w jego nos. - Niech pan nawet nie myśli o zabraniu mnie stąd si łą, ani teraz, ani nigdy. Jeśli mnie pan choćby tknie, za cznę krzyczeć. Cudownie. Spojrzał na nią zwężonymi oczami, znał ją jednak na tyle dobrze, aby wiedzieć, że nie zwykła rzucać słów na wiatr. Chyba spostrzegła, że zaakceptował sytuację, ponie waż złagodniała. - Gdyby więc zechciał pan dostarczyć wiadomość...
- Wysłałem już stangreta z informacją dla pani ojca, że wiozą panią na północ głównym traktem oraz że po dążam za panią. Przypuszczam, że jeśli do końca dnia nie otrzymają od nas wieści, pani kuzyni ruszą naszym śladem. Splotła ramiona na piersi i patrzyła nań ze zmarszczo nymi brwiami. - Czy to znaczy, że zamierza pan dalej śledzić powóz? - spytała po chwili. - Tak - szepnął przez zaciśnięte zęby. - Naturalnie. Przecież nie pozwolę, żeby wywieźli panią Bóg wie dokąd. - Hmm. - Nie odrywając od niego wzroku, zdawała się to rozważać. - W porządku. Oto, jaki mam plan. Po staram się wydobyć od Fletchera, Cobbinsa i Marthy jak najwięcej na temat ich zleceniodawcy, jego rozka zów i motywów, żeby przynajmniej określić, co ewentu alnie grozi moim siostrom i kuzynkom. Potem ucieknę. Jeśli nadal będzie pan wtedy w pobliżu, może mi pan pomóc. Zamilkła i patrzyła mu w oczy, ewidentnie czekając na jego odpowiedź. Wiedział, co chciałby jej rzec, ale... musiała pojechać z nim z własnej woli, a niewątpliwie była uparta. - Dobrze - powiedział z wysiłkiem. Po zastanowieniu dodał: - Wyślę wiadomość do Londynu, a sam będę śle dził powóz, trzymając się blisko. - Twardo spojrzał jej w oczy. - Muszę spotykać się z panią co noc. - Zerknął w stronę chrapiącej nadal głośno „pokojówki". - Nie po winno się to okazać zbyt trudne, nawet jeśli warunki bę dą takie jak w tej chwili. Kiedy już uzyska pani niezbęd ne informacje, natychmiast po ich zdobyciu odjedzie pa ni ze mną. Będę panią eskortował z powrotem do Lon dynu. Zatrudnię na ten czas pokojówkę, żeby uniknąć dwuznaczności. Dumała nad tym chwilę. - Doskonały plan - przyznała łaskawie.
Powstrzymał cisnącą mu się na usta sarkastyczną ripo stę; nigdy nie reagowała dobrze na takie uwagi z jego strony. Skinął głową. - Proszę zamknąć okno i wracać do łóżka. Zobaczymy się jutro. Ostrożnie zasunęła okno. Przez moment stała tuż za szybą, a później odwróciła się i odeszła. Popatrzył w dół, mężnie opierając się pokusie, by po dejrzeć, jak Heather odrzuca kapę i wślizguje się między prześcieradła. Zaczął schodzić po rurze. Jakkolwiek czuł się nieco zdegustowany i niewątpliwie poirytowany takim rozwojem spraw, kiedy miarowo opuszczał się na dół, musiał przyznać, że swą postawą He ather wzbudziła w nim niechętny, ale szczery szacunek. Rodzina jest ważna. Doceniał to bardziej niż ktokolwiek inny - on, który pod względem więzów krwi nie należał w pełni do żad nej rodziny. Jego biologicznym ojcem był świętej pamię ci Camden Sutcliffe, nadzwyczajny dyplomata i równie wielki kobieciarz, matką zaś hrabina Brunswick, która urodziła swemu mężowi dwie córki, ale nie obdarzyła go synem. Brunswick od razu uznał Breckenridge'a; począt kowo wiedziony ulgą, gdyż rozpaczliwie pragnął dziedzi ca, z czasem naprawdę go pokochał. To Brunswick nauczył go, czym jest rodzina. Brecken ridge rzadko używał swego imienia, Timothy; od urodze nia był Breckenridge'em, tak też o sobie myślał - to miano przysługiwało najstarszemu synowi hrabiego Brunswicka. Ponieważ nim w istocie się czuł: synem Brunswicka. Dlatego właśnie w pełni rozumiał potrzebę Heather, by ustalić, co kryło się za tym dziwnym porwaniem, sko ro podobny los mógł spotkać jej siostry, a niewykluczo ne, że i kuzynki. Sam miał dwie starsze siostry, lady Constance Rafferty oraz lady Cordelię Marchmain. Często nazywał je ję dzami, niemniej dałby się za nie pociąć, a i one, mimo że
nieustannie prawiły mu kazania i nękały go na rozmaite sposoby, bez wątpienia go kochały. Z tego zapewne bra ła się ich determinacja w owym nękaniu, gdyż Bóg świadkiem, że rezultaty osiągały mizerne. Znalazłszy się blisko ziemi, odepchnął się nogami od ściany i zeskoczył na żwir. Przekupił właściciela go spody, by ów wyjawił mu, w którym pokoju ulokował śliczną damę; jako że Breckenridge nadal miał na sobie strój wieczorowy, bez trudu mógł uchodzić za awantur niczego lowelasa. Wyprostował się i przez chwilę stał w chłodzie nocy, układając w myślach plan działań. Będzie musiał zamie nić faeton na coś mniej krzykliwego, na razie jednak po zostawi sobie siwki. Skrzywił się, zerknąwszy na swe ubranie, z tym jednak chwilowo nic nie pocznie. Z westchnieniem ruszył pieszo do niewielkiej oberży dalej przy drodze, gdzie wynajął pokój. Wysoko w górze stała Heather, wyglądając przez okno. Na widok odchodzącego Breckenridge'a ode tchnęła z ulgą. Nie mogła go dostrzec, dopóki nie odda lił się od ściany budynku; czekała, patrzyła przez okno, zaniepokojona, że poślizgnął się i spadł. Jakkolwiek go nie lubiła - ani trochę - a już z pewno ścią nie cierpiała jego dyktatorskich metod, nie chciała by, żeby stała mu się krzywda, zwłaszcza gdy przybył jej na ratunek. Owszem, postanowiła, że chwilowo nie życzy sobie, aby ją ratowano, nie była jednak tak głupia, by od rzucić jego pomoc. Jego wsparcie. A wręcz, jeśli zajdzie taka konieczność, jego opiekę - w najbardziej akcepto walnym znaczeniu tego słowa. Jak podejrzewała, jego umiejętności na tym polu oka żą się nie do pogardzenia. Mimo to wydawało jej się dziwne, że w chwili, gdy roz poznała go za szybą, wlały się w nią pewność i poczucie bezpieczeństwa, a wcześniejsze obawy zniknęły.
Wzruszyła w duchu ramionami, odwracając się od okna. Uspokojona, ośmielona, nieskończenie bardziej przekonana, że wybrała właściwą drogę, poczłapała z po wrotem do łóżka, zarzuciła kapę na pościel i wślizgując się między prześcieradła, położyła głowę na poduszce. Uśmiechnęła się na wspomnienie wyrazu twarzy Brec kenridge'a, kiedy dawał jej znak, żeby otworzyła okno - to nie był ów dobrze jej znany, beznamiętny wicehra bia. Rozbawiona, przepełniona ulgą, zasnęła.
Rozdział trzeci
Następnego ranka, stosunkowo wczesną porą, Heather znów znalazła się w powozie, w drodze na północ. Martha obudziła się godzinę po wschodzie słońca i ła skawie dala Heather przeznaczoną dla niej suknię dzien ną z zielonego batystu. Heather odzyskała swój jedwab ny szal z frędzlami, natomiast wieczorowa suknia barwy bursztynu oraz mała wieczorowa torebka zniknęły w przepastnej torbie „pokojówki". Zapobiegliwość Marthy nie objęła butów. Owinięta wełnianą peleryną, w wieczorowych pantofelkach na nogach, Heather zeszła pod eskortą do prywatnego saloniku na parterze. Przy śniadaniu, spożywanym w towarzystwie Fletchera, Cobbinsa i ponurej Marthy, Heather nie miała szans nawiązać choćby tylko wzrokowego kontaktu z uwijają cymi się posługaczkami. Wątpiła, czy przepracowane dziewczęta w ogóle będą ją pamiętać, gdyby ktoś tu póź niej o nią pytał. W trakcie posiłku odtwarzała w myślach swoje zacho wanie w powozie minionej nocy. Chociaż zadawala pyta nia, nie dostarczyła porywaczom podstaw do podejrzeń, że jest typem młodej damy gotowej rzucić im wyzwanie albo sprzeciwić się rozkazom. Owszem, nie wybuchła płaczem, nie załamywała rąk ani nie pochlipywała żało-
śnie, niemniej ostrzeżono ich, że jest bystra, nie oczeki wali więc chyba po niej tego rodzaju reakcji. Jakkolwiek stało to w całkowitej sprzeczności z jej na turą, zanim odprowadzono ją pod strażą do czekającego powozu, postanowiła zachowywać się stosownie do tego, co najwyraźniej wyobrażali sobie na jej temat porywacze - sprawiać wrażenie osoby podatnej na wpływy i względ nie bezradnej, pomimo jej domniemanej inteligencji. Po raz wtóry zajęła miejsce na siedzeniu przodem do kierunku jazdy, planując tak omamić tych troje, aby widzieli w niej pensjonarkę, którą eskortują do domu. W trakcie tych paru minut, kiedy wraz z Marthą i Cobbinsem czekali w powozie, aż Fletcher załatwi spra wy z właścicielem gospody, Heather wyjrzała przez okno i zobaczyła, że stajenny przytrzymuje drobiącego w miej scu gniadego wałacha, osiodłanego, gotowego do jazdy. Pokusa, by wyskoczyć z powozu, przebiec tych kilka kroków dzielących ją od konia, chwycić wodze, dosiąść gniadosza i ruszyć z kopyta z powrotem do Londynu, rozbłysła w niej raptownie... i równie prędko zgasła. Ta ki manewr byłby nie tylko ryzykowny - bez pieniędzy czy dobytku, nie mówiąc już o stosownym stroju, mogłaby wpaść z deszczu pod rynnę - lecz także, powiódłby się jej czy nie, pozbawiłby Heather szansy na ustalenie, co kry ło się za jej uprowadzeniem. Uznała, że musi polegać na Breckenridge'u, na tym, że podąży jej tropem. Zastanawiała się, czy już wstał. Należał do największych hulaków w towarzystwie; w po wszechnym mniemaniu tacy dżentelmeni nie bywają ran nymi ptaszkami, zwłaszcza w sezonie towarzyskim. Fletcher wsiadł, zamknął drzwi i powóz ruszył z szarp nięciem, skręcając na północ - a Heather odkryła, że po kładanie ufności w Breckenridge'u wcale nie jest trudne. Jakaś część jej umysłu już wcześniej się na to zdecydowała. Uzbroiła się w cierpliwość, aby zgodnie z planem uśpić czujność porywaczy. Godzina upłynęła w ciszy, po-
wóz połykał kolejne kilometry, aż wreszcie Heather uznała, że może wyjrzeć na dwór i z niejakim rozdrażnie niem zapytać: - Daleko jeszcze? Popatrzyła na Fletchera, ale tylko się uśmiechnął. Kiedy przeniosła pytający wzrok na dwoje pozostałych, po prostu zamknęli oczy. Znów spojrzała na Fletchera, marszcząc brwi. - Mógłby mi pan chociaż powiedzieć, jak długo będę zamknięta w tym powozie. - Jeszcze trochę. - Ale chyba zatrzymamy się na poranną herbatkę? - Otworzyła szeroko oczy. - Przykro mi. Harmonogram tego nie przewiduje. Wyglądała na zszokowaną. - Ale na lunch bez wątpienia się zatrzymamy? - Na lunch tak, ale to dopiero za jakiś czas. Umilkła, przybierając udręczony wyraz twarzy. Nie mniej skoro zatrzymają się na lunch, znaczyło to, że póź niej znów ruszą w drogę. - Jak daleko na północ mnie zabieracie? - spytała po chwili zastanowienia, cicho, jakby ta kwestia ją mar twiła. Co zresztą nie mijało się z prawdą. Fletcher przyjrzał się jej bacznie. - Jeszcze kawałek - rzucił tylko. Odczekała, aż pokonają kolejnych parę kilometrów, nim poruszyła się niespokojnie. - Ten zleceniodawca... Pracujecie dla niego na co dzień? Fletcher pokręcił głową. - Jesteśmy ludźmi do wynajęcia, ja i Cobbins. Martha zgodziła się nam pomóc, znamy się od zawsze. - Zatem to on nawiązał z wami kontakt? Fletcher przytaknął. - Gdzie się z nim spotkaliście? - W Glasgow - odrzekł z uśmiechem.
Popatrzyła mu w oczy, skrzywiła się i ponownie zamil kła. Założyłaby się o swój najlepszy kapelusz, że ani Fletcher, ani Cobbins nie pochodzą z północy, a Martha, wnosząc z jej akcentu, była bez wątpienia londynką. Czyżby zatem Szkotem był mężczyzna, który ich wynajął? Zamierzali przewieźć ją przez granicę? Korciło ją, by o to spytać, ale Fletcher przyglądał się jej z lekko kpiącym uśmiechem. Zorientował się, że nie wypytuje go ot tak, dla zabicia nudy, a więc nie zdradzi jej nic użytecznego. W każdym razie nie świadomie. Jednakże z tego, co dotąd wyjawił, wynikało, że miała jeszcze trochę czasu na przepytanie jego i pozostałych. Zaplotła ramiona na piersi, przymknęła powieki i posta nowiła dalej usypiać jego czujność. Zasadniczo przed ucieczką chciała dowiedzieć się je dynie dwóch rzeczy: kto ich wynajął i dlaczego. Otworzyła oczy, kiedy powóz wtoczył się między zabu dowania St. Neots. Zegar na mijanej wieży pokazywał dopiero dziewiątą. Heather wyprostowała się, przez ja kiś czas wyglądała przez okno, po czym znów oparła się wygodnie i spojrzała na Fletchera. - Czy pan i Cobbins zawsze pracujecie razem? Nie takiego pytania się spodziewał. Po chwili skinął głową. - Razem dorastaliśmy. - W Londynie? - Nieee, na północy. - Uśmiech Fletchera powrócił. - Ale często bywaliśmy w Londynie przez te lata. Sporo tam roboty dla takich jegomościów jak my. Zawahała się, uznała jednak, że nie zaszkodzi spytać. - Jak przypuszczam, nie wzięlibyście pod uwagę moż liwości zarobku większego niż ten, który oferuje wam wasz zleceniodawca, w zamian za zawrócenie powozu i odwiezienie mnie do domu? - Nie. - Fletcher pokręcił głową. - Pewno, nie pogar dziłbym dodatkowymi pieniędzmi, ale oszukiwanie zle ceniodawcy nie służy interesom.
Zmarszczyła brwi. - Czy to znaczy, że on, wasz zleceniodawca, tak do brze wam płaci? - Płaci tyle, ile trzeba, żeby wykonać tę robotę. - Zatem jest bogaty? - Tego nie powiedziałem - odparł z wahaniem Fletcher. Nie, ale tak ci się wydaje. Pochyliła się do przodu. - Ciekawi mnie, w jaki sposób człowiek taki jak wasz zleceniodawca przystępuje do zatrudnienia ludzi wasze go pokroju? Przecież chyba nie zamieszczacie w gaze tach ogłoszeń zachwalających wasze usługi. Fletcher zachichotał; nawet Cobbins się uśmiechnął. - Pracujemy z polecenia - wyjaśnił ten pierwszy. - Nie wiem, od kogo o nas usłyszał, ale wysłał wiadomość do naszego kontaktu i spotkaliśmy się w szynku. Zapro ponował nam pracę, my się zgodziliśmy. Proste. - Zatem nie zna pan jego nazwiska? - Posuwała się o krok za daleko, stwierdziła jednak, że warto zaryzykować. Wyraz twarzy Fletchera stał się nieprzystępny, ale gdy H e a t h e r nadal patrzyła nań wyczekująco, kpiący uśmiech leniwie powrócił. - Nic to pani nie da, panno Wallace, lecz skoro tak bardzo pani zależy, mogę z ręką na sercu - słowom to warzyszyła stosowna czynność - wyjawić pani, że przed stawił się nam nazwiskiem McKinsey. Zrozumiała aluzję. - Naprawdę się tak nie nazywa. - Nie. A nim zada pani sobie trud dalszego docieka nia, nie znam jego prawdziwego nazwiska. Należy do te go typu osób, którym mądrzy ludzie nie stawiają zbęd nych pytań. Skrzywiła się i oparła wygodnie. Chwilowo nie próbo wała dowiedzieć się niczego więcej. Zleceniodawca porwania był bogaty, mieszkał gdzieś na północy, niewykluczone, że aż w Glasgow, i zaliczał
się do ludzi takiego formatu, że wzbudzał zdrowy re spekt, jeśli nie wręcz strach, w kimś takim jak Fletcher. Jakkolwiek Heather bardzo ciekawiła jego tożsamość, narastała w niej pewność, że wolałaby nie poznawać te go człowieka osobiście. ***
Kiedy minęło południe, zatrzymali się na lunch we wsi Stretton. Gdy zajechali przed gospodę, Heather odczy tała szyld: Pod Klucznikiem. Nie kojarzyła tej wsi, mimo że już kilka razy podróżowała na północ, w odwiedziny do kuzyna Richarda i jego żony Catriony w Szkocji. Wysiadła z powozu, rozprostowała zdrętwiałe członki, po czym szybko się rozejrzała. Czy Breckenridge zauwa ży, że urządzili postój? Oczywiście, przy założeniu, że faktycznie za nimi po dążał i nie został zbyt daleko w tyle. - Chodźmy. - Martha ujęła ją pod ramię i powiodła do wejścia. - Zamówmy lunch, co to się pani o niego do pytywała, nim Fletcher się rozmyśli. Heather szła dość potulnie, lecz na tę uwagę się obej rzała. Pusty powóz ustawiano właśnie, na szczęście, nie na dziedzińcu w głębi, ale z boku przed gospodą, gdzie będzie dobrze widoczny z drogi. Fletcher i milczący zwy kle Cobbins stali już przy trakcie, spoglądali w kierunku Londynu i rozmawiali, być może się spierając. Weszła z Marthą do gospody, gdzie skierowały się do odgrodzonego przegrodą z desek boksu w kącie sali. Na skinienie kobiety Heather usiadła na ławce i przesu nęła się dalej, robiąc „pokojówce" miejsce obok siebie. Tym sposobem została uwięziona między Marthą a ścia ną. Spojrzała ku drzwiom - Fletcher i Cobbins jeszcze się nie pokazali. Nadeszła posługaczka. Martha spytała, co można tu dostać, po czym zamówiła dla każdego placek pasterski.
- I trzy kufle piwa. - Zerknęła na Heather. - Oraz je den jabłecznika. Posługaczka skinęła głową i odeszła. - Dziękuję - powiedziała Heather. Martha tylko chrząknęła. Odczekawszy chwilę, wpatrzona ciągle w otwarte drzwi, Heather spytała: - Na co czeka pan Fletcher? - Czyżby to tutaj miała zostać przekazana zleceniodawcy? - Ostrożny jest. Taki nawyk. Upewnia się, że nikt nas nie śledzi. Heather szybciej zabiło serce. - Jakże ktoś mógłby nas śledzić? - odezwała się spo kojnie. - Przecież gdyby widziano porwanie, pościg daw no by nas dogonił? - Racja. - Martha skinęła głową. - Ale, jakom rzekła, staruszek Fletcher jest ostrożny. Ani chybi to dlatego do tąd żyje. Zjawiła się posługaczka z talerzami na tacy. Kolej na przyniosła cztery kufle. Obie kobiety zasłoniły He ather wejście. Zanim się wycofały, postawiwszy na stole talerze i kufle, miała już zasugerować, żeby ktoś udał się po mężczyzn, bo wystygnie im jedzenie, gdy jednak znów spojrzała ku drzwiom, zobaczyła wchodzącego do sali Cobbinsa, a za nim Fletchera. Nieomal westchnęła z ulgą. Dla uspokojenia napiła się jabłecznika. Cobbins zajął miejsce naprzeciw niej, Fletcher wsunął się na ławę obok i spojrzał na Marthę. - Nikogo. Wygląda na to, że im uciekliśmy. Martha, już z ustami pełnymi jedzenia, jedynie pod niosła wzrok znad talerza i skinęła głową. Także Cobbins, a za nim Fletcher zabrali się do pla cka. Heather dźgnęła widelcem kopiec przykrytego ziem niakami mięsa i wzięła do ust niewielki kęs. Przeżuła
ostrożnie, po czym sięgnęła po więcej. Danie okazało się zaskakująco smaczne. Trudno orzec, co skłoniło ją do podniesienia wzroku kilka minut później, gdy jednak zerknęła ku drzwiom, uj rzała stojącego tuż za progiem Breckenridge'a. Patrzył na nią, lecz natychmiast umknął spojrzeniem i rozejrzał się po sali, jakby się zastanawiał, gdzie usiąść. Udając, że skupia się na jedzeniu, Heather obserwo wała go ukradkiem spod osłony rzęs, kiedy poruszył się i, lawirując wśród stołów, zadziwiająco cicho jak na tak potężnego mężczyznę, skierował się w stronę ich boksu. Zamrugała i uniosła głowę, kiedy zniknął za przepie rzeniem za plecami Fletchera - wślizgnął się do sąsied niego boksu. Powinien zatem usłyszeć ich rozmowę. Odłożyła widelec, popatrzyła na Fletchera, napita się jabłecznika i odchrząknęła. - Dokąd mnie zabieracie? - Spuściła wzrok, odstawia jąc kufel. Ostrożnie, jak osoba zdenerwowana i spięta. Fletcher oszacował ją spojrzeniem. - Dalej na północ. Popatrzyła mu w oczy i uderzyła w błagalny ton. - Ale jak daleko? Dalej głównym traktem? Czy gdzieś indziej? - Udało jej się nasycić ostatnie słowa nieokre ślonym strachem, jakby obawiała się czegoś na tej półno cy, czegoś niezwiązanego bezpośrednio z porwaniem. - Jak powiedziałem, na północ. - Fletcher zmarszczył brwi. - Ale dokąd konkretnie? - Rozpostarła ramiona. - Mnóstwo miejsc znajduje się na północ stąd! Gdzie...? - Zatchnęła się dramatycznie, przełknęła ślinę i podjęła ciszej: - Gdzie spędzimy najbliższą noc? Jej ton sugerował, że ogarnia ją panika na myśl o tym, iż mogą nocować zbyt blisko owej tajemniczej potworności. Zmarszczka między brwiami Fletchera się pogłębiła. Nachylił się ku Heather i zniżył glos.
- Nie wiem, co panią opętało, ale na noc zatrzymamy się w Carlton-on-Trent. - Przyjrzał się jej badawczo. - Czy istnieje jakiś powód, dla którego nie powinniśmy tego robić? Nie była pewna, czy Breckenridge usłyszał. Wysunęła brodę, zaczerpnęła tchu. - Carlton-on-Trent? - Uśmiechnęła się blado i pokrę ciła głową. - Nie, nie... Możemy się zatrzymać w Carl ton-on-Trent. - To dobrze. - Fletcher wyprostował się na siedzeniu, nadal marszcząc brwi, po czym spojrzał na towarzyszy. - Pospieszcie się z jedzeniem i ruszamy dalej. Odpowiedziały mu niechętne pomruki. Heather szyb ko przełknęła jeszcze kilka kęsów prawie zimnego plac ka. Porywacze, nadal skupieni na opróżnianiu talerzy, nie zauważyli postawnego mężczyzny, który wyszedł z są siedniego boksu. Nie rzuciwszy w stronę ich grupy ani jednego spojrzenia, Breckenridge opuścił gospodę. - Chodźmy. - Fletcher odsunął talerz i wstał. Pozostali z ociąganiem podążyli w jego ślady. Heather znów grała posłuszną, bez oporów wycho dząc z Marthą i Cobbinsem na dwór. Znalazła się przed gospodą akurat w porę, żeby zobaczyć, jak Brec kenridge, w burym, nijakim ubraniu, zupełnie różnym od typowego dlań eleganckiego stroju, opuszcza dziedzi niec w skromnej kariolce i kieruje konie na północ. Zapewne postanowił dotrzeć do celu przed nimi. Fletcher nie zwrócił najmniejszej uwagi na kariolkę i powożącego nią mężczyznę; ruszył prosto do ich woźni cy i zaczął z nim o czymś dyskutować. Cobbins raczej też nie zauważył Breckenridge'a, a Martha opuściła gospo dę jako ostatnia, mogła więc co najwyżej zobaczyć jego plecy, a i to z daleka. Fletcher otworzył drzwi powozu i dał Heather znak, żeby wsiadła. Zajęła swoje zwykłe miejsce, a gdy pozo stali lokowali się na siedzeniach, pomodliła się w duchu,
aby się nie okazało, że Fletcher przejrzał jej wybieg, zo rientował się, że Breckenridge ich śledzi, i z tego powo du skłamał w sprawie noclegu. Gdyby straciła swego obrońcę... Już kiedy ta myśl się w niej formowała, kiedy Heather uzmysławiała sobie, jak czułaby się samotna bez niego w pobliżu, jak o wiele bardziej by się wtedy bała i pani kowała, mimo wszystko dostrzegała ironię sytuacji. Ja kież to dziwne, że osobnik, którego zwykle unikała i szczerze nie znosiła, niespodziewanie przekształcił się w jej wybawcę. Breckenridge, mój wybawca. Nieomal prychnęła. Wyjrzała przez okno, kiedy po wóz z kołysaniem wytoczył się z dziedzińca. ***
Po trzeciej Breckenridge wjechał do Newark-on-Trent. Pędził jak szaleniec, chcąc znacznie wysforować się przed powóz wiozący Heather, toteż siwki opadały już z sił. Zajechał przed pierwszą dużą stację pocztową i zawołał na stajennych oraz masztalerza. Choć był skromnie ubrany, mężczyźni nadbiegli, re agując na jego władczy ton. Breckenridge zeskoczył z kariolki, rzucił lejce pierwszemu stajennemu i zwrócił się do masztalerza: - Dajcie mi najlepszą parę koni, jaką macie, niech bę dą zaprzężone i gotowe do drogi za... - Spojrzał na ze garek z dewizką, schował go z powrotem do kieszeni i popatrzył na mężczyznę. - Za godzinę. - Tak jest, sir. A siwki? Podał masztalerzowi namiary na właściciela siwków w High Barnet, a potem skierował się na Lombard Street. Najpierw zatrzymał się w lokalnym oddziale Banku Childa, gdzie uzupełnił zasób gotówki. Później, korzy stając ze wskazówek dyrektora banku, odszukał najlep-
szego szewca w mieście; dopisało mu szczęście, gdyż do brał tam na swoją stopę wyśmienite buty do konnej jaz dy. Następnie zaszedł do najlepszego sklepu z męskimi ubraniami i wywołał poruszenie żądaniem, by przygoto wano dlań strój stajennego oraz parobka z północy. Główny krawiec wybałuszył na niego oczy, pomocnicy także się gapili. Trzymając nerwy na wodzy, Breckenridge wyjaśnił szorstko, że chodzi o bal maskowy w wiejskiej rezydencji. Wówczas mężczyźni z zapałem przystąpili do realiza cji zamówienia. Nadal wszakże trwało to dłużej, aniżeli by sobie ży czył. Krawiec bardzo starannie dopasowywał ubrania, aż wreszcie Breckenridge nie wytrzymał. - Do diabła, człowieku! Nie przewidują tam nagrody dla najlepszego stajennego! Krawiec podskoczył. Szpilki wypadły mu spomiędzy warg i rozsypały się po podłodze. Pomocnicy rzucili się je zbierać. - Nie, oczywiście, że nie, sir. - Krawiec przełknął śli nę. - Jeśli szanowny pan raczy się nie ruszać, postaram się usunąć szpilki... chociaż, doprawdy, takie ramiona... cóż, myślałbym... - Mniejsza o prezentowanie wszystkim moich walo rów, proszę po prostu zapewnić mi swobodę ruchu. - Kiedy tylko elegancki, drobny mężczyzna odstąpił, Breckenridge machnął ramionami w górę i do przodu. Nic nie pękło. - Dobrze, tak wystarczy. Wskazał głową drugi komplet ubrań oraz surdut i spodnie, na które jeszcze w oberży w Knebworth wy mienił swój strój wieczorowy. - Proszę mi to zapakować. Pójdę w tym, co mam na sobie. Spieszy mi się. Krawiec i jego pomocnicy rzucili się wypełnić polecenie. Breckenridge zapłacił, dając im pokaźny napiwek, za dowolony, że jednak nie doprowadzili go do wybuchu.
Z paczką pod pachą szybko wrócił do gospody. Do kariolki, którą wynajął w Baldock w zastępstwie zbyt rzuca jącego się w oczy faetonu, zaprzężono tymczasem dwa przyzwoite karosze. Obejrzał je z uwagą, zapłacił masz talerzowi, upchnął paczkę pod siedzeniem, zajął miejsce, chwycił lejce i skinął na stajennych. - Puśćcie je. Stajenni odstąpili. Konie skoczyły do przodu, ale na tychmiast się przekonały, że lejce dzierży stanowcza rę ka. Szarpnęły łbami, jednak rychło się uspokoiły. Breckenridge sprawnie wyprowadził je na drogę i kariolka w szybkim tempie potoczyła się na północ. ***
Znajdował się już na stanowisku w barze gospody Pod Starym Dzwonem w Carlton-on-Trent, kiedy zaje chał przed nią powóz Heather. Sącząc piwo przy stole w narożniku od frontu, Breckenridge przyglądał się, jak cała grupa wysiada. Podobnie jak wcześniej, Heather znajdowała się pod ścisłą strażą. Poprowadzono ją zaraz do głównych drzwi, za którymi mieścił się hol recepcji. Tak się korzystnie złożyło, że hol oddzielała od baru drewniana przegroda. Ze swego miejsca Breckenridge mógł słyszeć każde, nawet cicho wypowiedziane w holu słowo, nie będąc przy tym widzianym. Oczywiście sam także nie mógł nikogo zobaczyć, liczył jednak na to, że Heather zorientuje się, iż w wiosce jest tylko ta jedna go spoda, i założy, że on przebywa gdzieś w pobliżu. Słyszał, jak otwierają się drzwi. W holu rozległy się ty powe odgłosy świadczące o przybyciu gości, później ktoś uderzył w dzwonek na ladzie. Popijając piwo, przysłuchi wał się, kiedy właściciel witał przybyłych i przydzielał im pokoje. Ich lokalizacji Breckenridge poświęcił szczegól ną uwagę. Jak się okazało, Fletcher i Cobbins otrzymali pokój w innym skrzydle niż kobiety.
Fletcher próbował negocjować, domagając się pokoju bliżej kobiet, ale właściciel twierdził, że zostały mu tylko te dwa ostatnie, ponieważ wiele innych zostało zalanych w czasie niedawnej burzy i aktualnie nie nadaje się do użytku. - Dobrze - mruknął Breckenridge. Zapłacił właścicielowi, gdyż zależało mu na tym, aby Fletcher i Cobbins znaleźli się tej nocy daleko od poko ju Heather. Żywił szczerą nadzieję, że do wieczora pan na Cynster będzie gotowa porzucić tę kompanię i wrócić do Londynu. Im dalej się zapuszczali... A jednak, o czym świadczyła liczba nabytych przez niego przebrań, Brec kenridge nie stawiał na to, że Heather odzyska zdrowy rozsądek; z całą pewnością nie stanie się tak jedynie z te go powodu, że jego zdaniem powinna. Wynikło jakieś zamieszanie z bagażem porywaczy, a potem odezwała się Heather - usłyszał ją wyraźnie. - Nie nawykłam do przebywania przez cały dzień w klatce. Stanowczo nalegam, aby pozwolono mi zażyć krótkiego spaceru. - Wykluczone - burknął Fletcher, a Breckenridge uzmysłowił sobie, że cała grupa przemieściła się bliżej baru. - Niech pani sobie nie myśli, że tak łatwo się nam wymknie. - Mój drogi panie - znów Heather, wyniośle; Brec kenridge znal ten ton - niby dokąd miałabym się wy mknąć na tym pustkowiu? Cobbins wysunął przypuszczenie, że mogłaby ukraść konia i odjechać. - O tak, w wąskiej sukni i wieczorowych pantofelkach - zadrwiła. - Poza tym wcale nie sugerowałam, żebyście mi pozwolili spacerować samej. Martha może udać się ze mną. Teraz zatem do boju przyłączyła się Martha, lecz He ather obstawała przy swoim, ani myśląc ustąpić pola w coraz bardziej zajadłej bitwie.
- Niech pani posłucha - interweniował wreszcie Fletcher, srodze poirytowany. - Mamy rozkaz zapewnić pani bezpieczeństwo, nie dopuścić do tego, żeby gdzieś sobie pani wywędrowała i padła łupem pierwszego przejeżdża jącego w pobliżu lowelasa, któremu wpadnie pani w oko. Przez trzydzieści sekund panowała cisza, a potem He ather głośno zaczerpnęła powietrza. - Informuję pana, że lowelasi mają dość rozsądku, by omijać mnie z daleka. Nieprawda, pomyślał Breckenridge, jednak to nie ten szczegół wybuchu Fletchera był najbardziej zaskakujący. - No, dalej, Heather, drąż temat - wymamrotał. - Jeśli jednak - ciągnęła beztrosko, całkiem jakby usłyszała tę zachętę - zamiast stać tu i się spierać, po traktowałby mnie pan jak rozsądną, dorosłą osobę i po wiedział mi, jakie konkretnie otrzymał pan w związku ze mną rozkazy, mogłabym spróbować się do nich dostoso wać albo przynajmniej pomóc panu je wypełnić. Breckenridge zamrugał, analizując to oświadczenie; niemalże współczuł Fletcherowi, kiedy ten przez zęby wypuścił powietrze. - W porządku. - Rozdrażnienie Fletchera sięgnęło zenitu. - Skoro koniecznie musi pani wiedzieć, mamy za pewnić pani całkowite bezpieczeństwo. Nie może pani spaść z głowy ani jeden cholerny włos. Jesteśmy zobo wiązani dostarczyć panią w doskonałej kondycji, dokład nie takiej, jak w momencie uprowadzenia. Z pewnej zmiany w tonie głosu mężczyzny Brecken ridge wywnioskował, że Fletcher przysunął się do He ather i góruje nad nią, starając się ją zastraszyć. Mógłby uprzedzić biedaka, że to na nic. - Rozumie już pani zatem - ciągnął Fletcher, cicho i stanowczo - że jakakolwiek włóczęga jest absolutnie wykluczona. - H m m - mruknęła Heather, z nader znaczącą łagod nością.
Za chwilę Fletcher zostanie znokautowany. Jako że choć raz to nie on sam miał być obiektem ataku, Breckenridge wyszczerzył zęby w uśmiechu i czekał na cios. - Skoro, jak pan twierdzi, rozkazano panu... proszę mnie poprawić, jeśli się mylę... utrzymać mnie w doskona łym zdrowiu aż do czasu, gdy przekaże mnie pan swemu zleceniodawcy, wobec tego, drogi panie Fletcher, mój spa cer jest absolutną koniecznością. Całodniowe zamknięcie w powozie nigdy mi nie służyło, jeśli zatem nie życzy pan sobie, bym nadwątliła siły czy wręcz zaczęła cierpieć na ja kąś przypadłość, muszę, w ramach rekompensaty, zażywać nieco ruchu i świeżego powietrza. - Zrobiła krótką prze rwę, po czym dodała tonem w najwyższym stopniu racjo nalnym: - Krótka wyprawa wzdłuż rzeki na tyłach gospo dy, tam i z powrotem, pozwoli mi się zregenerować. Breckenridge przysiągłby, że słyszy, jak Fletcher od dycha przez zaciśnięte zęby. Upłynęła pełna napięcia chwila. - Och, no dobrze! Martho, idź z nią. Dwadzieścia mi nut, słyszy pani? Ani minuty dłużej. - Dziękuję, panie Fletcher. Chodźmy, Martho, zanim się ściemni. Breckenridge słyszał, jak Heather i za nią, niechętnie, Martha wychodzą z gospody. Sączył piwo, czekał. Wreszcie Fletcher i Cobbins wspięli się po schodach, ten drugi utyskując, ten pierwszy w złowrogim milczeniu. Gdy zyskał pewność, że sobie poszli, wstał, przecią gnął się i przeszedł do holu. Moment później wyślizgnął się na dwór. ***
Rzeka Trent płynęła leniwie zaledwie sto metrów za go spodą. Wzdłuż brzegu wiodła dobrze udeptana ścieżka. Heather ruszyła nią bez pośpiechu, szczerze zadowolona, że ma okazję rozprostować nogi i odetchnąć świeżym po-
wietrzem, jakkolwiek nalegała na spacer głównie dlatego, aby się zorientować, czy Breckenridge już tu jest. Nie dowie się tego, dopóki go nie zobaczy - mógł przy jechać przed nimi, ale równie dobrze nadal być w drodze. Tak czy inaczej, na pewno się pojawi i będzie krążył w pobliżu. Zarządził conocne spotkania, ale nie dała się zwieść: jeśli Breckenridge uzna, że naprawdę coś jej gro zi, podejmie interwencję i uratuje Heather, nie zważając na jej opór. Podobnie tej nocy, kiedy się spotkają - jakkol wiek tego dokonają - ani chybi spróbuje na nią wpłynąć, aby zrezygnowała ze śledztwa i wróciła z nim do Londynu. Dlatego też w trakcie przechadzki robiła przegląd in formacji, które zebrała tego dnia. Choć nie było ich wie le, tych kilka znaczących faktów powinno wystarczyć ja ko argument za tym, by kontynuować dzieło i spróbować dowiedzieć się więcej. Uporządkowała je w myślach. Spacerowała w zadumie, kiedy odezwała się człapiąca mozolnie u jej boku Martha. - Okropnie dobrze to pani przyjmuje. Zerknąwszy na nią, Heather napotkała jej przenikliwe spojrzenie. - Bym się spodziewała histerii - ciągnęła Martha - a co najmniej napadów płaczu i błagalnych próśb. - No tak, cóż... - Heather przybrała pełen ekspresji wyraz twarzy, wbiła wzrok w dal. - Przyznaję, że na po czątku byłam bliska paniki, ale... tak się zastanawiam, czy nie powinnam traktować tego jak przygody. - Musia ła odeprzeć wszelkie podejrzenia, podała więc to jedno wyjaśnienie, które uznała za wiarygodne. Wykonała sze roki gest. - Romantycznej przygody, włącznie z tajemni czym czarnym charakterem, który może wszak okazać się druzgocąco przystojnym mężczyzną. - Więc to tak - prychnęła Martha. - Idealizuje pani szubrawca, co to zorganizował porwanie. - Masz pewność, że to szubrawiec? - Heather nie mu siała udawać zaniepokojenia.
- Po sprawiedliwości, to nie. - Martha się skrzywiła. - Nawet żem go nie widziała. Jeno Fletcher i Cobbins się z nim spotkali. Ale każdy łajdak, który zleca porwanie, i to tak na chłodno zaplanowane, pani mi wierzy, przy stojny czy nie, nie jest człowiekiem, co to by go pani chciała poznać. - Martha znów na nią zerknęła. - Więc jak będzie z tą histerią? - Czy coś bym tym sposobem wskórała? - Heather uniosła brwi. - Nie u mnie. A Fletcher też by się z panią nie cackał. - Wobec tego - Heather przechyliła głowę - chwilowo pozostanę przy idealizowaniu. Powinnaś się cieszyć, znacznie ułatwiam ci zadanie. Martha prychnęła. - Skoro o tym mowa. - Zatrzymała się. - Dotąd wy starczy. Pani może i trza ruchu, ale mnie nie. Wracamy. Heather przystanęła, wzięła głęboki oddech i z wes tchnieniem wypuściła powietrze z płuc. - Och, no dobrze. - Odwróciła się i u boku zwalistej, ubranej na ciemno Marthy ruszyła w kierunku gospody. Martha, choć niewiele wyższa od Heather, była od niej co najmniej dwa razy szersza i poruszała się ociężale, lecz mimo to w razie konieczności ani chybi zdołałaby zareagować dostatecznie szybko - a Heather miała już okazję zobaczyć, jak potężne ramiona kryją się w tych obszernych czarnych rękawach. Na imponują cą posturę Marthy składały się głównie mięśnie. Jeśli Heather będzie zmuszona uciec tej kobiecie, powin na najpierw upewnić się, że „pokojówce" nie uda się ru szyć za nią w pościg. Szły wolno w stronę gospody, Martha dlatego, że było to jej typowe tempo, Heather zaś, ponieważ nie widziała powodu, by skracać swój pobyt na świeżym powietrzu. Wreszcie skręciły w wąską ścieżkę, prowadzącą z go spody nad rzekę, tę samą, którą tu przyszły, i zaczęły się wspinać po łagodnym zboczu.
Podniósłszy wzrok na budynek z szarego kamienia, Heather zauważyła wysokiego, barczystego, ciemnowłosego mężczyznę, który przystanął w cieniu przy narożniku. Wcześniej, w Stretton, był ubrany jak mieszczanin z prowincji, skromny lokalny przedsiębiorca. Teraz wy glądał jak swój własny stajenny. Mimo to Heather rozpo znała go natychmiast. Zrobiło jej się lżej na sercu; zaczę ła się uśmiechać, ale prędko się opamiętała. Ukradkiem zerknęła na posapującą Marthę i stwier dziła z ulgą, że kobieta niczego nie spostrzegła. Popatrzyła znów w kierunku gospody... Breckenridge zniknął. Nie, żeby miało to znaczenie. Skoro już wiedziała, że tu jest, znajdą sposób, by spotkać się tej nocy. Skupiła się zatem na przećwiczeniu relacji, którą miała mu złożyć z tego, czego się dowiedziała. Musiała zrobić to w taki sposób, żeby bez większych oporów przystał na jej dalszą podróż z porywaczami. ***
Gospoda Pod Starym Dzwonem istotnie była wieko wa. Drzwi sypialni nie miały zamków, a jedynie zasuwy i haczyki, pozwalające zabezpieczyć je od środka. He ather błogosławiła właściciela za to, że nie wprowadził unowocześnień. Kiedy zapadła noc i wszyscy w budynku udali się na spoczynek, a chrapanie Marthy skutecznie zagłuszało skrzypnięcia podłogowych desek, zwolniła ry giel i wślizgnęła się w lodowaty mrok korytarza. Nie ośmieliła się zapalić świecy, ale oczy przywykły jej do ciemności na tyle, że jednym szybkim spojrzeniem upewniła się, iż na korytarzu nie ma nikogo. Ponownie za brano jej na noc ubranie, jednak narzekając na chłód i ar gumentując, że nie chcą przecież, by się przeziębiła, na kłoniła Marthę, aby zostawiła jej jedwabny szal oraz roz postarta na łóżku pelerynę jako dodatkowe przykrycie.
Przed wyjściem z pokoju Heather narzuciła pelerynę i obwiązała się w pasie szalem. Ta prowizoryczna suknia sięgała jej tylko do pól łydki, ale przynajmniej niżej jej ciało osłaniały jedwabne pończochy, a przy tym strój miał tę istotną zaletę w porównaniu z użytą minionej no cy kapą, że Heather nie musiała go stale na sobie przy trzymywać, chcąc zachować przyzwoitość. A na to wypadało szczególnie zważać, skoro szła na spotkanie z Breckenridge'em. Można rzec, że posta wił taki warunek w zamian za zgodę na jej dalszą podróż z porywaczami, Heather zaś znała go na tyle dobrze, by wiedzieć, że nie blefował. Poza tym pragnęła podzielić się z nim zdobytymi informacjami i sprawdzić, czy intu icja mu czegoś nie podpowiada. Zdecydowanie górował nad nią pod względem znajomości świata, zwłaszcza te go poza salonami wyższych sfer. Ostrożnie zamknęła drzwi i zwróciła się ku schodom. Przez kilka chwil trwała w bezruchu, nasłuchiwała, cze kała, aż jej oczy lepiej przystosują się do panującej w ko rytarzu ciemności, i przypominała sobie drogę. Kiedy wstały z Marthą od stołu, przy którym spędziły wieczór w towarzystwie Fletchera i Cobbinsa, Brecken ridge, siedzący po przeciwnej stronie baru, bliżej drzwi, również się podniósł i pierwszy opuścił salę. Wspinał się już po schodach, kiedy Heather i Martha znalazły się w holu recepcji. Podążyły jego śladem na piętro, Heather widziała więc, jak otworzył drzwi pokoju niedaleko schodów. Nie spojrzawszy w ich stronę, wszedł do środka, a ona i Mar tha poszły dalej do swej sypialni za załomem korytarza, mijając po drodze jego pokój. Podenerwowana, zaczerpnęła tchu i niemal bezsze lestnie podkradła się w wieczorowych pantofelkach do miejsca, gdzie korytarz zakręcał.
Kiedy dotarła do celu, przystanęła i obejrzała się. Na dal pusto. Uspokojona, zaczęła się odwracać, żeby zerk nąć za róg... Zza załomu korytarza wyłoniła się potężna postać i wpadła na nią. Heather zachwiała się, zrobiła krok w tył. Mocne ręce chwyciły ją i przytrzymały. Serce podeszło jej do gardła. Podniosła wzrok, ale wi działa jedynie ciemność. Otworzyła usta... Czyjaś dłoń zakryła jej wargi. Stalowe ramię oplotło ją i unieruchomiło, dociskając do mocarnego, twardego, męskiego ciała. Jej zmysły się rozszalały. Przytłoczyła ją męska siła, ciepło, muskularna twardość. Potem od zajadłego przekleństwa spuchły jej uszy. I uzmysłowiła sobie, kto ją pochwycił. Pod wpływem paniki i czystego przerażenia napięły się wszystkie jej mięśnie; teraz, kiedy zalała ją ulga, Heather z trudem utrzymała się na nogach. Pokusa, żeby osunąć się w ramiona Breckenridge'a, wspierając się o niego z wdzięcznością, okazała się prawie nieprzeparta - i zszo kowana tym Heather znów się spięła. Zniżył głowę, by zajrzeć jej w twarz. - Co pani robi, u diabła? - syknął przez zaciśnięte zęby. Pod wpływem tego tonu Heather natychmiast wrócił rozsądek. Breckenridge cały czas zatykał jej usta dłonią. Uszczypnęła go zębami. Zabrał rękę ze zduszonym przekleństwem. Zwilżyła wargi. - Idę się z panem zobaczyć, oczywiście - odszepnęła gniewnie. - A co pan tutaj robi? - Idę po panią, oczywiście. - Zachowuje się pan niedorzecznie. - Odruchowo wsparła dłonie na jego piersi i natychmiast cofnęła je, gestykulując. - Potrafię sama przejść tych kilka kroków!
Zdawała sobie sprawę, że brzmi to jak dziecinne fochy. Nie odpowiedział. Patrzył na nią w ciemności. Nie widziała jego oczu, ale spojrzenie było tak inten sywne, że poczuła... Serce coraz głośniej dudniło jej w piersi. Jej zmysły osiągnęły całkowicie dotąd nieznany He ather poziom wyostrzenia. Patrzył na nią... i patrzył. Poczuła mrowienie na karku. Raptem wyprostował się i odstąpił. - Chodźmy. Chwycił ją za łokieć, po czym bezceremonialnie po prowadził przed sobą za róg i dalej korytarzem. Zawrzał w niej gniew, nieodmiennie przyczajony tuż pod po wierzchnią, ilekroć Breckenridge znajdował się w pobli żu. Gdyby nie konieczność zachowania ciszy, powiedzia łaby mu, co sądzi o tak aroganckim traktowaniu. Breckenridge zatrzymał ją przed swoim pokojem. Wolałby inne miejsce spotkania, ale tutaj będzie najbez pieczniej, a jej bezpieczeństwo stało ponad wszystkim in nym. Zwolnił rygiel i pchnął drzwi. - Do środka. Wychodząc, zostawił zapaloną lampę, przykręcił tylko knot. Kiedy teraz podążył za Heather do pokoju, za mknął drzwi i przyjrzał się, w co jest ubrana, stłumił ko lejne przekleństwo. Rozejrzała się, ale w pokoju nie było krzeseł. Brec kenridge wyminął ją szybko i zerwał kapę z łóżka. - Siądzie pani tutaj. Posłała mu wściekłe spojrzenie zwężonych oczu, nie mniej posłuchała, zajmując miejsce z gracją urażonej monarchini. Kiedy tylko usiadła, otulił ją kapą. Zerknęła nań z lekka zdziwiona, ale łaskawie przy trzymała kapę na sobie.
Nic nie powiedział; jeśli chciała myśleć, że Breckenridge troszczy się o to, by się nie przeziębiła, tym lepiej. Przynajmniej kapa była na tyle długa, że zasłaniała jej łydki, z powodu których nie potrafił zebrać myśli. To wydawało się doprawdy niedorzeczne. Biorąc pod uwagę, jak wiele nagich kobiet widział w życiu, nie pojmował, dlaczego akurat widok jej obleczonych poń czochami łydek wywierał nań taki wpływ. Usiadł obok niej, zachowując dobre pół metra odstępu. - Czego zatem się pani dowiedziała? Przyglądała mu się przez chwilę. - Mniej niż bym chciała - rzekła wreszcie. - Zlecenio dawca wynajął ich w Glasgow, płaci za wszystko, oni zaś wyglądają na zadowolonych z uzgodnień finansowych, co by sugerowało, że chodzi o dość majętnego człowie ka, natomiast jak dotąd nie wydobyłam z nich nic na te mat tego, dokąd mnie zabierają. - Kuląc się pod kapą, ze zmarszczonymi brwiami wbiła wzrok przed siebie. - Je dyne, co jeszcze ustaliłam, opiera się raczej na odniesio nym przeze mnie wrażeniu. - Jakim? - ponaglił, kiedy zamilkła. Zmarszczka między jej brwiami się pogłębiła. - Oni... to znaczy Fletcher i Cobbins, bo to ci dwaj spotkali się z tym człowiekiem... odnoszą się do niego z niejaką... chyba można by powiedzieć: ostrożnością. - Szacunkiem? Skrzywiła się lekko. - Tak, ale raczej w sensie fizycznym. Nie da się wyklu czyć, że to po prostu paskudny, nieprzyjemny typ. Breckenridge zastanawiał się nad tym przez chwilę. - Gdzie w Glasgow się z nim spotkali? - W jakimś szynku. Są ludźmi do wynajęcia, do zadań tego rodzaju. Usłyszał o nich od kogoś, dla kogo praco wali wcześniej, i odezwał się do nich za pośrednictwem osoby kontaktowej, którą mają tam na miejscu. - Czyli niekoniecznie cokolwiek o nim wiedzą?
- Moim zdaniem nie. Podali mi nazwisko, ale proszę się nie cieszyć, bo Fletcher wyraźnie zasugerował, że we dług nich jest fałszywe. - Jak ono brzmi? - McKinsey. - Szkockie, czyli przypuszczalnie to Szkot. Świadomość faktu, że ona siedzi tuż obok na łóżku - jego łóżku - utrudniała mu myślenie, toteż Breckenridge wstał. Zaczął spacerować w tę i z powrotem. Heather podniosła nań wzrok. - Nie jestem pewna, czy możemy przyjąć takie założe nie. Niewykluczone, że Fletcher uznał nazwisko za fał szywe, ponieważ zleceniodawca jest Anglikiem. - Istotnie. - Breckenridge się skrzywił. - A w Glasgow Anglików nie brakuje. - Tak czy owak - wyprostowała się - bez wątpienia muszę dowiedzieć się więcej. Breckenridge posłał jej z ukosa mroczne, mało zachę cające spojrzenie. - Już teraz sporo dzieli nas od Londynu, a ciągle po dróżujemy Great North Road. Nie mamy pojęcia, jak daleko na północ porywacze zamierzają panią zabrać, niemniej z każdym kilometrem oddala się pani od rodzi ny, od bezpieczeństwa. Zacisnęła usta, ale pozostała opanowana. Jak dotąd zachowywał się rozsądnie, wspierał ją, Heather spróbuje zatem przedstawić mu swoje argumenty i przekona się, ile to da. - Co do tej kwestii, jakkolwiek może się to wydać dziwne, otrzymali wyraźne rozkazy, by zapewnić mi bez pieczeństwo. Mają mnie chronić przed zagrożeniami i utrzymać w dobrym zdrowiu. Powołując się na te roz kazy, wymogłam na nich, aby pozwolili mi pójść na spa cer nad rzeką, chyba więc traktują je poważnie. Breckenridge z niechęcią skinął głową.
- Bytem w barze, tuż za przepierzeniem, oddzielają cym salę od holu recepcji. Wszystko słyszałem. - Nadal przechadzał się niespiesznie, z typowym dlań, nieprze niknionym wyrazem twarzy. Spojrzał na nią. - Przyznaję, że to zdecydowanie dziwne. - W rzeczy samej. - Skinęła głową. - Im bardziej od dalamy się od Londynu, tym mniej prawdopodobna wy daje się koncepcja porwania dla okupu. Ciągle więc nie mamy pojęcia, co się za tym kryje, nie znamy tożsamości zleceniodawcy ani jego motywów. - Poczekała, aż znów zawróci, i pochwyciła jego wzrok. - Sądzę, że musimy uwzględnić wiele różnych możliwości. Usta drgnęły mu jakby w uśmiechu - była tego niemal pewna - ale nie zaprzestał spaceru. - Co znaczy tyle, że chce pani kontynuować to swoje - zrobił wymowny gest - śledztwo. - Oczywiście. - Przekrzywiła głowę. - Do porwania już doszło, a zarazem dali mi pokojówkę i pieczołowicie wypełniają rozkazy, wedle których mają dbać o moje zdrowie i bezpieczeństwo. Co więcej - skinęła ku niemu - pan tu jest. Jeśli nadal będzie pan za nami podążał, w razie potrzeby ucieknę i schowam się za panem. Bóg świadkiem, że jest pan na to dostatecznie wielki. Uniósł brew. - Ponieważ zagrożone są także moje siostry, a niewy kluczone, że i kuzynki - ciągnęła, nie dopuszczając go do głosu - przy czym na razie nie zgromadziliśmy infor macji wystarczających do tego, aby przeciwstawić się owemu zagrożeniu bądź je zniwelować, ja zaś, podróżu jąc z porywaczami, niczym więcej nie ryzykuję, uważam za swój obowiązek pozostać z Fletcherem i spółką przy najmniej do czasu, aż dowiemy się dość, by zidentyfiko wać zleceniodawcę porwania oraz, w miarę możliwości, poznać jego motywy. - Stanowczo patrząc Breckenridge'owi w oczy, zakonkludowała: - W mojej ocenie więcej
przemawia za dalszą podróżą z porywaczami aniżeli przeciw niej. Breckenridge przyglądał się jej, nadal spacerując. Pra gnął poinformować ją, że się myli, że w jego ocenie ko nieczność zapewnienia jej absolutnego bezpieczeństwa - przez co rozumiał odstawienie Heather z powrotem do Londynu, do domu jej ojca - zdecydowanie przeważa nad wszelkimi innymi względami. Bo też z jego punktu widzenia tak było. Dla niej jednak... Przekleństwo pole gało na tym, że rozumiał jej postawę. I nie mógł oskar żyć jej o to, że jest uparta, nierozważna i samolubna, sko ro kierowała się bardzo niesamolubnym poczuciem obo wiązku wobec rodziny. Na jej miejscu zareagowałby dokładnie tak samo. Zatrzymał się, przeczesał palcami włosy, uzmysłowił sobie, co robi, i opuścił rękę. Spojrzał na nią. Siedziała na łóżku, owinięta kapą, z głową uniesioną wysoko i wy suniętą brodą, choć nie było to jeszcze otwarte wyzwanie. Ani chybi rzuci mu takie, jeśli Breckenridge spróbuje pokrzyżować jej szyki. Z łatwością zdołałby to zrobić, oczywiście, mimo że walczyłaby z nim wytrwale i zniena widziła go na wieki. Przyjąłby to wszystko ze spokojem - gdyby tylko miał pewność, że działa w najlepszym inte resie Heather i jej rodziny. W obecnej sytuacji... - Dobrze. - Przystanął i spojrzał jej w oczy, w świetle lampy ciemnoszare. - Jeśli mocno pani przy tym obstaje? - Owszem. - Zadarła brodę. - Wobec tego na razie niczego nie zmieniamy. - Zmarszczył brwi. - Będziemy musieli działać na wyczu cie. - Pozostawało mu ufać, że ona się do tego zastosu je. - Jeśli obieca mi pani, że kiedy tylko pozna pani na zwisko albo miejsce zamieszkania zleceniodawcy lub choćby dowie się, gdzie mają mu panią przekazać, powie mi pani o tym, da mi przynajmniej jakiś znak, abym mógł
wyrwać panią z ich szponów... Jeżeli mi to pani obieca, możemy kontynuować tę grę. - Obiecuję. - Uśmiechnęła się zadowolona. - Kiedy tyl ko zdobędę jakieś przydatne informacje, dam panu znak, żebyśmy mogli się spotkać i wszystko przedyskutować. Odnotował drobną rozbieżność między tym, czego się domagał, a co ona obiecała, przypuszczał jednak, że na nic więcej nie może liczyć. Skinął głową na znak zgo dy i zasygnalizował, że powinna już iść. Wstała, odłożyła kapę na łóżko i ruszyła do drzwi. Utrzymując wzrok na wysokości jej twarzy, gestem na kazał jej się zatrzymać. Wyjrzał na korytarz - pusto. Ująwszy Heather za ramię, szybko, w ciszy odprowadził ją do pokoju. Kiedy otworzyła drzwi, ze środka dobiegło dziarskie chrapanie. Z szerokim uśmiechem odwróciła się do Breckenridge'a. - Dobranoc - powiedziała bezgłośnie. Wślizgnęła się do pokoju i cicho zamknęła za sobą drzwi. Cofnął się, oparł o ścianę korytarza na wprost jej po koju i czekał, nasłuchując. Kiedy upłynęło na tyle dużo czasu, by zdążyła wślizgnąć się do łóżka, a donośne chra panie rozbrzmiewało nadal, Breckenridge ruszył w dro gę powrotną. U siebie rozebrał się i wślizgnął pod przykrycia - a wtedy otulił go subtelny zapach, który zidentyfikował bez trudu. Ten zapach wydzielały jej włosy, teraz zaś przesiąkła nim kapa. Zwiewny, delikatny, podniecająco kobiecy, natychmiast przywołał obraz jej obleczonych pończocha mi łydek, delikatnego jedwabiu, połyskującego na wypu kłościach... Jęknął i zamknął oczy. Najwyraźniej tej nocy nie było mu pisane zaznać snu.
Pogodził się z tym i spróbował jakoś wytłumić swą re akcję, szukając ucieczki w analizie praktycznych szczegó łów tej ich niespodziewanej przygody. Musiał wynaleźć sposoby na to, by trzymać się blisko Heather, zarazem pozostając niewidocznym dla porywaczy. Wtapianie się w tło nie zaliczało się do umiejętności, które do tej pory aktywnie rozwijał. Podobnie jak dotąd obce mu było prowadzenie z He ather rzeczowych dyskusji. Wyglądało na to, że chcąc zapewnić jej bezpieczeń stwo w trakcie śledztwa, Breckenridge będzie musiał za angażować całą swą pomysłowość. Jednakże bez wzglę du na to, z której strony próbował ugryźć zagadkę, w jed nym względzie przyznawał Heather słuszność. To nie było zwykłe porwanie.
Rozdział czwarty
O pierwszej kolejnego popołudnia Breckenridge sie dział przy stole przed gospodą Pod Białym Koniem w miasteczku Bramham. Sączył piwo, oparty plecami o kamienną ścianę budynku, i obserwował bramę, przez którą wjeżdżało się na dziedziniec gospody Pod Czerwo nym Lwem nieco dalej. Powóz z Heather i porywaczami zajechał tam przed po nad godziną. Breckenridge przeprowadził zwiad, upew niając się, że z dziedzińca prowadzi tylko jedna droga, mianowicie pod lukiem bramy, po czym wycofał się tutaj, aby z bezpiecznej odległości pełnić wartę. Był przekona ny, że jak dotąd porywacze go nie zauważyli; jeśli nawet przelotnie zatrzymali na nim wzrok, nie utkwił im w pa mięci na tyle, by rozpoznali go przy kolejnej okazji, zwłaszcza że zmieniał przebrania. Tego dnia zdecydował się na strój pozyskany jeszcze w Knebworth. Źle dopasowany surdut i luźne płócienne spodnie nadawały mu wygląd handlowca, któremu ostat nio nie idą interesy. Dopóki pamiętał o tym, żeby się przygarbić, dobrze wtapiał się w tło. Pociągnął kolejny łyk piwa. Zapuszczali się coraz da lej na północ, a jemu coraz mniej się to podobało. Przez
cały ranek podróżowali głównym traktem. Bramham le żało już niemal na wysokości Yorku. A jednak, mimo złych przeczuć, w Breckenridge'u także narastało zain trygowanie tym porwaniem oraz chęć ustalenia, co się za nim kryje. Kiedy znalazł czas, by przetrawić wszystko, czego Heather dowiedziała się poprzedniego dnia, mu siał przyznać, że zagadka jest nader osobliwa. Pod łukiem bramy Czerwonego Lwa ukazała się para koni, za nią druga, a wreszcie powóz porywaczy. Pojazd ociężale wytoczył się z dziedzińca i znów ruszył na północ. Breckenridge odprowadził go wzrokiem, dopił piwo i udał się na boczny dziedziniec gospody Pod Białym Ko niem, gdzie zostawił wynajętą kariolkę. Pięć minut później dogonił powóz i nieco wstrzymał parę gniadoszy, które aktualnie chodziły w jego zaprzęgu. Wolno toczył się w ślad za porywaczami, zachowując od ległość na tyle dużą, by nawet na dłuższym prostym od cinku nie mieli wielkich szans go dostrzec. Nie, żeby wy patrywali pościgu. Może na początku parę razy obejrzeli się za siebie, odkąd jednak dogonił ich w Knebworth, zdawali się nie przejmować taką ewentualnością. Bez wątpienia uznali, że skoro nikt nie pognał za nimi od razu spod domu lady Herford, udało im się wymknąć. Bo też istotnie, gdyby Breckenridge nie był świadkiem porwania, jakikolwiek pościg zorganizowany przez Cynsterów miałby do porywaczy kilka dni straty. Przypusz czalnie do tej pory nikt by jeszcze nie ruszył ich śladem, ponieważ rodzina Heather musiałaby najpierw ustalić, w jakim kierunku dziewczynę zabrano, a wręcz - że w ogóle została wywieziona z Londynu. Jak sama zauwa żyła, gdyby uprowadzono ją dla okupu, porywacze naj pewniej trzymaliby ją w mieście, o wiele łatwiej bowiem ukryć kobietę w tłumie, w tłocznej kamienicy czynszo wej, gdzie nikt nie zadaje niezręcznych pytań. Mile uciekały spod kół. Początkowo Breckenridge utrzymywał stałą odległość od powozu, ale w miarę upły-
wu czasu stopniowo ją zmniejszał. To wytrwałe parcie na północ napełniało go coraz większym niepokojem co do celu podróży i, przede wszystkim, jej powodów. ***
Heather zmusiła się, by odczekać przynajmniej godzi nę od postoju na lunch, nim wznowiła przesłuchiwanie porywaczy. Przez cały ranek była potulna, nie domagała się nicze go. Zlustrowała otoczenie gospody, w której zatrzymali się na posiłek - rozglądała się za Breckenridge'em, ale tego porywacze nie byli świadomi - poza tym wszakże grała rolę szlachetnie urodzonej, delikatnej panny, jako więzień całkowicie bezradnej. Chociaż nigdzie nie dostrzegła Breckenridge'a, nie wątpiła, że znajdował się niedaleko. Pozostawiła mu za tem kwestie związane z troską o jej bezpieczeństwo - jakkolwiek samozwańczo mianował się jej obrońcą, te raz już z wdzięcznością przyjmowała tę pomoc - a sama oddała się usypianiu czujności porywaczy w nadziei na to, że staną się bardziej rozmowni. W tej chwili, w ramach wstępu, westchnęła ciężko i wyjrzała przez okno. Fletcher, jak zwykle siedzący naprzeciw niej, oszaco wał ją pełnym namysłu spojrzeniem. Popatrzyła na niego i skrzywiła się nieznacznie. - Skoro nie chce mi pan powiedzieć, dokąd jedziemy ani jak nazywa się wasz zleceniodawca, czy może mi go pan przynajmniej opisać z wyglądu? Jako że mam go poznać, zapewne już niedługo, nie zdradzi mi pan żadnej wielkiej tajemnicy, mnie zaś wiedza o tym, jakiego pokroju czło wiekowi zostanę przekazana, pomogłaby ukoić nerwy. Fletcher lekko się uśmiechnął. - Nie wiem, jak niby wiedza na temat jego wyglądu ma pani pomóc, ale... - Zerknął na Cobbinsa, który wzru-
szył ramionami. Fletcher popatrzył znów na Heather. - Co chce pani wiedzieć? Wszystko, co tylko możliwe. Otworzyła szeroko oczy. - Kolor włosów? - Czarny. - Oczu? Fletcher się zawahał. - Koloru nie jestem pewien, ale... zimne. Brunet o zimnych oczach. - W jakim wieku i czy przystojny? Fletcher ściągnął usta w ciup. - Rzekłbym, że jakoś po trzydziestce, ale trudno stwier dzić dokładnie. A czy przystojny... - Uśmiechnął się sze roko. - Pani by go pewnie tak określiła. Chociaż jak na mój gust ma trochę za grubo ciosane rysy, no i ostry nos. Zmarszczyła brwi; nie do końca podobał jej się ten obraz. - Jedno, co utkwiło mi w pamięci - ciągnął Fletcher, jakby trochę się z nią drocząc - to ponury mars na jego czole. Taki diabelski. Z tego typu człowiekiem się nie za dziera. - Wysoki? - Ogólnie potężny. Taki szkocki byczek. - Czyli to Szkot? Fletcher się zawahał, ale później wzruszył ramionami. - Jak pani mówiła, wkrótce go pani pozna. Wyglądał nam na lairda , niemało ich tam przecież, ale skąd kon kretnie pochodził, z nizin czy z wyżyn, czy jeszcze skąd inąd, nie potrafiliśmy orzec. Poczuła się jeszcze bardziej zagubiona, ale chciała w pełni wykorzystać nagłą wylewność Fletchera. - Czy coś go wyróżnia, jakaś blizna, nietypowy pier ścień, chroma noga? - Cokolwiek, co ułatwiłoby identy fikację. *Laird - szkocki posiadacz ziemski, najczęściej wywodzący się ze średniej szlachty, bez arystokratycznego tytułu - przyp. red.
Fletcher popatrzył jej w oczy. Upłynęło kilka sekund. - Tyle już chyba wystarczy na ukojenie pani nerwów. Spojrzała na niego, westchnęła i odpuściła. - Och, w porządku. - Kroczek po kroczku. ***
Wbrew przekonaniu Fletchera, nerwy Heather były bardzo napięte, wręcz rozedrgane, kiedy w gasnącym świetle popołudnia powóz zajechał przed hotel King's Head w mieście Barnard Castle. Nie znajdowali się już na Great North Road. W Dar lington skręcili z głównego traktu na zachód, Heather zaś nie miała jak zasygnalizować Breckenridge'owi tej zmiany kierunku. Myśl o tym, że ich zgubił, że nie ma go już przy niej, gotowego pospieszyć jej na ratunek, dręczyła Heather coraz bardziej. Gdy powóz zatrzymał się przed hotelem, prawie drżała z niepokoju, ściskało ją w żołądku. Kiedy Cobbins pomógł jej wysiąść, rozejrzała się w de speracji. - Chodźmy - ponagliła ją Martha. - Wejdziem do środ ka, bo zimno. Heather z ociąganiem wspinała się po schodach. Póź niej wszakże, poprzez wywołany ich przybyciem harmider, do jej uszu przebił się stukot uderzających o bruk kopyt. Dotarłszy na podest przed wejściem, obejrzała się szybko - i zobaczyła Breckenridge'a, jadącego kariolką główną ulicą. Wyglądał jak pośledni, ubogi podróżny. Nie spojrzał w jej kierunku. Spiesznie odwróciła się ku wejściu do ho telu, nie chcąc, żeby Martha, która z trudem gramoliła się po schodach w ślad za nią, dostrzegła jej ulgę. Lecz, och, jakże jej ulżyło! Uzmysłowiła to sobie, kiedy, o wiele spokojniejsza, weszła do hotelowego westybulu. Musiała przyznać, że jej nemezis nie zasługuje dłużej na owo miano. Jakkol-
wiek nie myślała jeszcze o Breckenridge'u jako o swym wybawcy, wiedziała, że może na nim polegać, wierzyć, iż bez względu na okoliczności on zrobi, co w jego mocy, aby zapewnić jej bezpieczeństwo. Ufała mu całkowicie; pomimo ich wcześniejszych nie snasek, akurat to nigdy nie ulegało wątpliwości. Odetchnęła głęboko, niezmiernie podniesiona na du chu, po czym ruszyła ku ladzie recepcji, gdzie Fletcher wynajmował dla nich pokoje. Im więcej się dowie na te mat tego, gdzie spędzą tę noc, tym łatwiej uda jej się spo tkać z Breckenridge'em. ***
Ponownie zobaczyła Breckenridge'a, kiedy tego wie czoru weszła do hotelowej jadalni w ślad za Fletcherem, z Marthą u boku i zamykającym pochód Cobbinsem. Siedział przy stole w narożniku przy oknie, z opusz czoną głową, na pozór skupiony na lekturze gazety. Nie okazał najmniejszego zainteresowania ich grupą. Z kolei Fletcher i Cobbins, choć omietli wzrokiem sa lę, całkiem go zignorowali. Zobaczyli go, ale natychmiast zlekceważyli. Heather szczerze to zdumiało. Wprawdzie Breckenridge znów zmienił przebranie i wyglądał teraz mniej niechlujnie, jak dżentelmen w podróży, jednak przekra czało jej pojęcie, że ktokolwiek mógł przeoczyć stalową silę jego szerokich ramion bądź arogancki sposób, w ja ki trzymał głowę. Ona zawsze widziała go takim, jaki był naprawdę. Niebezpieczny i nieprzewidywalny. Człowiek, którego źle jest nie doceniać, a cóż dopiero lekceważyć. Kiedy zaprowadzono ich do stolika dla czterech osób po drugiej stronie sali, Heather szybko wybrała krzesło, z którego mogła kątem oka obserwować Breckenridge'a. Obok niej usiadła Martha, najmniej spostrzegawcza
z grona porywaczy. Fletcher i Cobbins zajęli miejsca na przeciw, skąd mieli widok na wejście do jadalni i dalej na część hotelowego westybulu. Nieświadomi, że prawdziwe niebezpieczeństwo czaiło się za ich plecami. Jeszcze bardziej uspokojona, przystąpiła do wydoby wania od współbiesiadników kolejnych szczegółów, któ re mogłyby rzucić nieco światła na tożsamość tajemni czego zleceniodawcy. - Zjedliście z tym lairdem obiad? - Popatrzyła na Fletchera szeroko otwartymi oczami. - Tym, który was wynajął? Rzucił jej wymowne spojrzenie. - Spotkaliśmy się z nim w szynku. I nie było to spotka nie towarzyskie. - H m m . . . Jak tam dotarł? Fletcher zamrugał. - Nie wiemy - odparł Cobbins, marszcząc brwi. - Przyszedł po nas, wyszedł przed nami. - Spojrzał na ta lerz z mięsem w cieście i ugotowanym na parze pasterna kiem, który postawiła przed nim posługaczka. - Zostali śmy jeszcze, coby to uczcić. Wszyscy zaczęli jeść, więc Heather chwilowo po wstrzymała się od dalszych dociekań. Moment później Fletcher popatrzył na nią chmurnie znad talerza. - Nie rozumiem, po co pani tak wypytuje o tego czło wieka. Jak dla mnie, dowie się pani o nim wszystkiego, kiedy mu panią przekażemy. - Czyli kiedy? - Gdy odpowiedź nie nadchodziła, He ather wycelowała we Fletchera widelec. - Widzi pan? Dlatego pytam. Przestałabym, gdyby zaspokoił pan mo ją ciekawość. Fletcher chrząknął. - Wkrótce wszystkiego się pani dowie. Do tego czasu lepiej niech pani da sobie spokój.
Heather ustąpiła i skupiła się na jedzeniu. Oraz na sporządzaniu w myślach wyczerpującego raportu z in formacji, które tego dnia zdołała wydobyć ze swych jak że opornych źródeł. Breckenridge, oczywiście, będzie ciekaw jej ustaleń, a ona rada się nimi podzieli. Konsumując pieczoną rybę, rozmyślała o odpowiedzi Fletchera, o jego tonie. O słowach Cobbinsa. Musiała zadać sobie pytanie, ile ci dwaj w gruncie rzeczy wiedzą na temat swego zleceniodawcy. Spod osłony rzęs przyjrzała się Fletcherowi. Miał nie przystępny wyraz twarzy. Wątpiła, czy wyjawi jej tego wieczoru coś jeszcze. Chyba lepiej będzie nie pytać. Po winien okazać się bardziej wylewny nazajutrz, jeśli w tej chwili Heather odpuści. Breckenridge siedział zbyt daleko, by usłyszeć ich roz mowę, zwłaszcza że w jadalni panował hałas. W istocie, nawet się nie wysilał, żeby coś podsłuchać - powierzył Heather uzyskiwanie informacji, ufając, że potem zda mu raport. Z a t e m . . . gdzie się spotkają? Całkiem jakby usłyszał jej pytanie, Breckenridge wstał od stołu. Z gazetą w ręku przelotnie spojrzał na He ather. Porywacze nie podnieśli głów znad talerzy. Pochwyciwszy jej spojrzenie, Breckenridge odwrócił głowę i popatrzył w głąb sali. Gdy Heather podążyła za jego wzrokiem, spostrzegła przeszklone drzwi na ty łach pomieszczenia. Z tego, co udało jej się dostrzec przez szyby, był to hotelowy bar. Upewniła się, że jej towarzysze pozostają niczego nie świadomi, i przelotnie spojrzała na Breckenridge'a, który wolno zmierzał do wyjścia. Nie ośmieliła się skinąć gło wą, ale porozumieli się wzrokiem. Nie zwalniając tempa marszu, na powrót wbił oczy w gazetę i wyszedł z jadalni; moment później usłyszała jego kroki na schodach. - Jeszcze nigdy tędy nie jechałam. - Zerknęła na Marthę i Cobbinsa. - Zauważyłam, że tu niedaleko, na wprost
mostu, są ruiny zamku. Miniemy jutro jakieś inne godne uwagi budowle? Martha pokręciła głową, ale z zaciekawieniem spoj rzała na towarzyszy. Cobbins wzruszył ramionami. - Ze dwa starodawne zamki i jeden czy dwa rzymskie forty, ale z nich nie zostało wiele do oglądania, w każ dym razie nie z okien powozu. - Sama się pani przekona, co będzie do obejrzenia. - Fletcher popatrzył na nią gniewnie, odłożył serwetkę i wstał. - Jutro czeka panią kolejny długi dzień w powo zie, pora więc udać się na spoczynek. Heather spojrzała na niego, skłoniła głowę i wstała. Eskortowana przez tych troje, wspięła się po scho dach. ***
Skradała się tymi samymi schodami z powrotem na dół, kiedy hotelowe zegary na wiele głosów wybiły pierwszą w nocy. Nie poważyła się wyślizgnąć wcześniej. Tym razem pokój, który dzieliła z Marthą, sąsiadował z sypialnią Fletchera i Cobbinsa; musiała minąć ich drzwi, żeby dotrzeć do schodów. Jakkolwiek Martha spała jak zabita, wprawiając ścia ny w drżenie swym chrapaniem, w odniesieniu do Flet chera, a nawet małomównego Cobbinsa, Heather wola ła zachować daleko posuniętą ostrożność. Zeszła po schodach, trzymając się blisko ściany i ba cząc, żeby nie skrzypiały deski. Później, skryta w cieniu, przemknęła przez westybul do jadalni. Ponieważ okna nie miały zasłon, było tu na tyle widno, że pewnie ruszy ła ku przeszklonym drzwiom na końcu pomieszczenia. Zajrzała przez szybę. Sala barowa miała kształt litery L. Część bliżej drzwi tonęła w mroku, natomiast drugie ra mię oświetlał, trochę niesamowicie, blask księżyca.
Zaczerpnęła tchu, otworzyła drzwi i wślizgnęła się do środka. Szeroko otwierając oczy, starała się przeniknąć wzrokiem ciemność. Zamykane drzwi szczęknęły cicho. Wstrzymując oddech, ruszyła ku lepiej oświetlonej części pomieszczenia. Na jej ramionach zamknęły się mocne dłonie. Drgnęła - nieomal pisnęła - i ponownie osłabła z ulgi, kiedy Breckenridge pociągnął ją do tyłu, bliżej swego po tężnego, ciepłego ciała. Stał w gęstym mroku przy ścianie. - Szszsz. Rozkaz - jakkolwiek był to tylko syk, wyczuła stosow ną nutę - musnął jej ucho. Obejrzała się poirytowana. - Gdyby przestał mnie pan głupio straszyć, nie byłoby potrzeby mnie uciszać. Ich spojrzenia spotkały się w ciemności. Stali blisko siebie. W końcu puścił ją i odstąpił. - Wolałaby pani, żebym ją klepnął w ramię? Sapnęła. - Nie, ale... - Urwała, kiedy wziął z pobliskiego stołu jakiś dokument oraz swoją pelerynę. - Co to takiego? - Skinieniem wskazała ten pierwszy. - Mapa. Nie znam tych okolic tak dobrze, jakbym so bie życzył. Zarzucił jej pelerynę na ramiona. Okazała się na tyle długa, że marszczyła się na podłodze wokół stóp He ather. - Dziękuję - wymamrotała dziewczyna, zaskoczo na jego troskliwością. Trochę marzła w swej prowizo rycznej szacie, zwłaszcza że nogi miała gołe, gdyż wie czorem uprała pończochy. - Proszę ją dobrze trzymać - rozkazał szorstko. Chwy cił Heather za skryty pod materiałem łokieć. - Za ro giem będziemy bezpieczni. Przypuszczając, że chodziło mu o to, by nie potknęła się o fałdy obszernej peleryny bądź nie zahaczyła nią o krzesło, Heather posłusznie zebrała materiał - i po-
czuła ciepło, które w nim pozostało, wychwyciła zapach, bez wątpienia jego, sosnowy i bardzo męski. Ten zapach wprowadził zamęt w jej myślach, nie mo gła się skoncentrować. Na szczęście Breckenridge pro wadził ją pewnie, lawirując między stołami i krzesłami, aż skręcili za róg i znaleźli się w bardziej odizolowanej, a zarazem jaśniejszej części hotelowego baru. Puścił ją przy dobrze oświetlonym przez księżyc stoli ku przy oknie. Heather usiadła, poprawiając na sobie pelerynę, dzię ki czemu ukryła wszystkie detale, które mogłyby go roz praszać. Zajął miejsce naprzeciw, kładąc mapę na stole. - Najpierw proszę mi opowiedzieć, co pani dziś usta liła. Zakładam, że poczyniła pani postępy? Przytaknęła. - Człowiek, który to zorganizował, jest Szkotem, a w każdym razie tak uważają Fletcher i Cobbins. Opisują go jako lairda, choć nie wiem, na jakiej podstawie orzekli, że to duży posiadacz ziemski. Brunet o zimnych oczach, żaden nie pamięta koloru. Potężnie zbudowany, ma wyjąt kowo diabelskiego marsa na czole i najwyraźniej nie nale ży do ludzi, z którymi oni dwaj chcieliby mieć na pieńku. - To wszystko? - zapytał, kiedy umilkła. - Tak. - Skrzywiła się. - I zdaję sobie sprawę, że do te go opisu pasują setki, jeśli nie tysiące lairdów szkockich. Spytałam o jakieś cechy charakterystyczne, bliznę, pier ścień, ranę, ale wtedy Fletcher szorstko uciął rozmowę. - Szorstko? - Mhm. Mogę się mylić, ale wydaje mi się, że moimi pytaniami uzmysłowiłam mu, jak niewiele w istocie wie dzą o człowieku, dla którego pracują. Nie orientują się nawet, czy przybył na spotkanie w Glasgow w powozie czy wierzchem. Oparłszy przedramiona na blacie, Breckenridge roz ważył zebrane dotąd informacje. Wahał się, czy zadać to pytanie, ale wreszcie podniósł wzrok na Heather.
- Jest już pani gotowa uciec i wrócić do Londynu? Odpowiadała na jego spojrzenie na tyle długo, że obu dziła się w nim nadzieja... lecz potem zaczęła mówić, spokojnie i rzeczowo: - Nie dałam im podstaw do przypuszczeń, że mogę spróbować ucieczki, nie mają też pojęcia o pańskim ist nieniu. Coraz bardziej się odprężają, coraz chętniej od powiadają na pytania, nawet Fletcher. Nie zdążyłam jeszcze rozpracować Marthy. Skupiałam się na Fletcherze, gdyż wydaje się wiedzieć najwięcej i jest najbardziej spostrzegawczy. - Jak również najbardziej z nich trojga niebezpieczny. - Tak, wiem, lecz zarazem pieczołowicie wypełnia roz kazy, nic mi zatem z jego strony nie grozi. Nie skrzywdzi mnie, bo ze wszystkich ich dotychczasowych wypowiedzi wynika, że tak on, jak i Cobbins wolą nie narazić się swe mu zleceniodawcy. Robię postępy, ale nadal nie uzyska łam informacji pomocnych w zidentyfikowaniu tego lairda. A Fletcher nie chce mi wyjawić, choćby tylko dać wskazówki, gdzie mają mu mnie przekazać. Gdybyśmy się tego dowiedzieli, może udałoby się zidentyfikować naszego lairda jako kogoś, kto bywa w owym miejscu. Breckenridge odczekał kilka sekund. - Na razie jeszcze nie zamierza pani uciec, zgadza się? Przez chwilę patrzyła mu w oczy, a potem się skrzywiła. - Mówiąc szczerze, chyba nawet nie mogę. Gdybym to zrobiła, a potem Eliza, Angelica, Henrietta albo Mary zostałyby porwane i coś by się im stało... Nie potrafiła bym z tym żyć. - W porządku. - Skinął głową. Choć mu się to nie podobało, oczekiwał czegoś w tym stylu i w gruncie rzeczy rozumiał jej postawę. W trakcie długich godzin jazdy za toczącym się nie spiesznie powozem miał dość czasu, żeby przeanalizo wać ich sytuację. Pogodził się z faktem, że - ponieważ w mniemaniu londyńskiej śmietanki towarzyskiej oboje
zniknęli z miasta i podróżowali razem już przez pełne dwa dni - biorąc pod uwagę pozycję i reputację ich oboj ga, bez względu na to, czym zakończy się ta przygoda, ich ślub stal się nieunikniony. Gdy to sobie uzmysłowił... niespecjalnie się zmartwił. Kiedyś musiał się ożenić i spłodzić dziedzica, a jego ko chane jędzowate siostry od lat nękały go, by dokonał wy boru. Heather zaś doskonale spełniała wszystkie kon wencjonalne kryteria. Zszokowała go wszakże łatwość, z jaką obraz ich dwojga jako męża i żony wpasował się w jego plany na przyszłość, jego nie tak znów sprecyzowaną wizję ko lejnych lat życia. Koncepcja Heather jako jego żony po prostu wślizgnęła się na centralne miejsce w zamglo nym wszechświecie Breckenridge'a i podziałała jak kata lizator, dzięki któremu inne elementy połączyły się i wy klarowały. Okrzepły. Choć się nie lubili, był świadom natury owej iskry, ja ka zawsze, od pierwszych dni znajomości, przeskakiwała między nimi. Wiedział, że można tę iskrę rozdmuchać w płomień na tyle potężny, aby dal im nadzieję na uda ne wspólne życie. Jakkolwiek nieidealny, taki związek miał szansę funk cjonować. Oczywiście, Breckenridge zbyt dobrze znał damy, He ather zaś w szczególności, aby w tej chwili poruszać tę kwestię. Nie dziwiło go, że ona sama o tym nie pomyślała; traktowała go jak kuzyna, jeśli nie wręcz dobrego wujaszka, niekoniecznie zatem dostrzegała, czym grozi - w kate goriach jej reputacji - pozostawanie z nim sam na sam. - To dobrze. - Rozluźniła się, lekko uśmiechnęła. Jej szaroniebieskie oczy połyskiwały srebrzyście w blasku księżyca. Spojrzała na mapę. - Skoro ów człowiek jest Szkotem, przypuszczam, że zmierzamy właśnie do Szko cji. Fletcher zdradził, że nie potrafili orzec, czy pochodzi z nizin czy z wyżyn.
- Dziwne. - Marszcząc brwi, Breckenridge rozpostarł mapę na stole. - Górale mówią z zupełnie innym akcen tem niż ludzie z nizin, a Fletcher i Cobbins mieszkali w Glasgow. Wzruszyła ramionami. - Nie wiadomo, ile czasu tam spędzili. Równie dobrze mogli dopiero co przybyć. - Jeśli nadarzy się okazja, proszę spróbować wybadać, od jak dawna pracowali na północ od granicy. - W porządku. - Przyglądała mu się chwilę, aż wreszcie zapytała: - Nie wyjaśni mi pan, dlaczego to takie istotne? Uśmiechnął się, mimo że bynajmniej nie było mu do śmiechu. - Jeszcze nie teraz. Proszę najpierw zdobyć dla mnie tę informację. - Przesunął mapę i wskazał palcem. - Je steśmy tutaj, w Barnard Castle. - Możemy chyba bezpiecznie założyć, że w którymś momencie Fletcher i spółka przewiozą mnie przez grani cę. - Heather prześledziła palcem dalszą drogę na za chód, równolegle do granicy. Odbijało od niej kilka po mniejszych traktów, prowadzących na północ, do Szko cji. - Cobbins wspomniał, że zobaczę z powozu kilka zamków oraz jeden czy dwa rzymskie forty. - Z większą uwagą przyjrzała się mapie. - To znaczy, że zostaniemy na tej drodze czy że wkrótce skręcimy na północ? Przez jakiś czas ślęczeli nad mapą. - Niedaleko drogi stoi kilka zamków - mruknął w koń cu Breckenridge - oraz co najmniej dwa rzymskie forty. Mówi nam to tyle, panno Spryciulo, że powóz nie zboczy z trasy przynajmniej do Penrith. Uśmiechnęła się na tę pochwałę, a potem spojrzała nań z uwagą. - Dlaczego jest pan z tego taki zadowolony? Popatrzył jej w oczy. - Chcę się gdzieś zatrzymać i nabyć kilka rzeczy. - Lepsze przebranie, na tyle dobre, aby mógł zbliżyć się
do niej i porywaczy. Oraz jakąś broń, co najmniej jeden pistolet i nóż. - Wyruszę jutro skoro świt - ciągnął po za stanowieniu. - Nie ma sensu dawać im okazji, żeby mi się przyjrzeli. Założę, że zabiorą panią do Szkocji... bo zgadzam się, że Szkocja wydaje się pewna... przez Penrith, a potem Carlisle. Analizowała mapę. - To chyba najbardziej prawdopodobna trasa. - Prze śledziła palcem drogę z Carlisle na północ, w głąb Szko cji. - Skoro jechaliśmy Great North Road, wiodącą pro sto do Edynburga, ale zboczyliśmy z niej i kierujemy się do Carlisle, wszystko wskazuje na to, że celem podróży jest Glasgow. Przytaknął. - Glasgow albo jakiś punkt dalej na północy. Ten laird spotkał się z nimi w Glasgow, więc może tam mają mu panią przekazać. - Zrobił krótką przerwę. - Orien tuje się pani, czy ktoś z pani rodziny ma w Szkocji wro gów? Jej wzrok na krótko stał się nieobecny. Później wolno pokręciła głową. - Nic mi o tym nie wiadomo. Właściwie nie mamy po wiązań ze Szkocją. To znaczy, nie licząc Richarda i Catriony, oczywiście. Rozważył to, po czym także pokręcił głową. - Trudno mi sobie wyobrazić, aby jakiś laird szkocki obrał za cel panią i pani siostry, nawet gdyby Richard czymś mu się naraził. Związek jest zbyt słaby. - Znów na nią popatrzył. - Pani bracia nie wspominali o proble mach w Szkocji? Skrzywiła się. - Nie napomykali o żadnych trudnościach, ale - wzruszy ła ramionami - nie da się wykluczyć, że Rupert zaangażo wał się w ujawnienie jakiegoś tamtejszego szalbierstwa. Zna go pan przecież. Lub też Alasdair porwał cenny arte fakt sprzed nosa zachłannemu szkockiemu kolekcjonerowi.
- Hmm. Podejrzewam, że gdyby pani bracia sądzili, iż pani lub jej siostrom grozi choćby cień niebezpieczeń stwa, dawno by panie o tym wiedziały. - Istotnie. - Uśmiechnęła się. - Na Dover Street po lałaby się krew, kiedy spróbowaliby nas tam uwięzić. Przez pewien czas siedzieli w milczeniu, zatopieni każde we własnych myślach. Wreszcie Breckenridge zło żył mapę, schował ją do kieszeni surduta i wyciągnął rę kę do Heather. - Chodźmy. Odprowadzę panią do pokoju i szacownej Marthy. Przyjęła jego pomocną dłoń. - Jutro... proszę się nie martwić - mruknął, prowa dząc ją z powrotem przez ciemniejszą część baru. - Bę dę czekał w Carlisle. - W mroku zajrzał jej w oczy. - Nie zgubię pani. Uśmiechnęła się nieznacznie. - Nawet mi to przez myśl nie przeszło.
Rozdział piąty
Heather niewiele spała tej nocy. Wstała przed świtem i zajęła pozycję przy oknie, spoglądając na wschód, na tylny dziedziniec. Kiedy niebo przybrało barwę perło wej szarości z delikatnymi smugami złota i różu, zoba czyła, jak Breckenridge wychodzi z hotelu, wsiada do kariolki i odjeżdża, trzasnąwszy zamaszyście z bicza. Parę godzin później, w niezbyt dobrym nastroju, zajęła miejsce w powozie. Kiedy opuszczali Barnard Castle, wy glądała przez okno, pełna trwożnej niepewności co do te go, czy lada moment nie skręcą na północ - wówczas Brec kenridge zgubiłby ich trop. Nie mogła odrzucić takiej ewentualności, postanowiła jednak nie dopuścić, aby tego rodzaju gdybania dodatkowo wytrąciły ją z równowagi, to też odsunęła je od siebie i skoncentrowała się na tym, co jeszcze mogłaby wydobyć z porywaczy na temat ich zlece niodawcy, owego tajemniczego lairda. Analizując dotych czasowe odpowiedzi Fletchera, uznała, że wyjawił jej już niemal wszystko, co wiedział. Przypomniała sobie pytanie Breckenridge'a, dumała chwilę, a potem spojrzała na Flet chera, który tradycyjnie siedział naprzeciw niej. Przyglądała mu się otwarcie, aż wreszcie poruszył się i gniewnie uniósł brew.
- Co znowu? - Tak się zastanawiałam... Jak przypuszczam, prze kroczymy granicę i spotkamy się z tym lairdem w Szko cji. Mówił pan, że widział się z nim w Glasgow. Byłam wprawdzie w Edynburgu, ale Glasgow nigdy nie odwie dziłam. Jakie ono jest? Fletcher wzruszył ramionami. - Jak każde inne portowe miasto. - Zadumał się na chwilę. - Przypomina Londyn... nie, bardziej Liverpool. - Rozumiem, że tam mieszkacie. - Trochę tu, trochę tam. - Fletcher popatrzył jej w oczy i uśmiechnął się chytrze. - Często się przemiesz czamy, zawsze tam, gdzie interes najbardziej się opłaca. W ostatnich latach stacjonowaliśmy w Glasgow, ale tak sobie myślę, że kiedy już panią przekażemy, wypadnie nam się przenieść. Jakby plany Fletchera jej nie interesowały - bo zresz tą tak było - Heather wzruszyła ramionami i znów wyj rzała przez okno. Zdobyła informację, na której zależa ło Breckenridge'owi, musiała jednak poczekać do kolej nego spotkania z nim, żeby poznać jej znaczenie. Cobbins pochylił się, wskazując jej zamek na pobli skim wzgórzu. Podziwiała budowlę, wymieniając uwagi z Cobbinsem i Marthą. Kiedy znów siedziała wygodnie oparta, czuła większą pewność, że minionej nocy nie pomylili się w kal kulacjach. Powóz znajdował się na drodze do Penrith - tej z kilkoma zamkami i rzymskimi fortami po bokach. O co jeszcze mogła zapytać? Czego jeszcze mogła się dowiedzieć? Fletcher lepiej reagował na krótkie serie pytań, zwłasz cza niebezpośrednich. Choć jednak łamała sobie głowę, nie znalazła innego sposobu, aniżeli zapytać wprost: - Gdzie mamy się spotkać z tym lairdem? Nie rozu miem, czemu to taka tajemnica.
- Cóż... - Fletcher wymienił z Marthą znaczące spoj rzenia. Kątem oka Heather zobaczyła, że kobieta kręci głową. - Nie ma potrzeby, żeby wiedziała to pani wcześniej - rzekł Fletcher, przenosząc znów wzrok na Heather. - Dowie się pani, kiedy tam dotrzemy. -Ale... Naciskała, marudziła, dręczyła, lecz bez skutku. Uśmieszek Fletchera sugerował, że się z nią droczą. Skoro Fletcher okazał się niewzruszony, zaapelowała do Marthy. - Z pewnością mnie zrozumiesz. Byłoby mi lżej, gdy bym to wiedziała. Martha prychnęła. Poprawiła na sobie obszerną pele rynę, zaplotła ramiona na piersi i opuściła powieki. - Niech se pani da spokój - oznajmiła. - Niedługo się pani dowie. Nawet jakbyśmy pani powiedzieli, niczego by to dla pani nie zmieniło. Po tych słowach Martha umilkła, a kiedy Heather spojrzała na Fletchera, przekonała się, że on również za mknął oczy. Manifestując wściekłość, wtuliła się w swój kąt i także zaplotła ramiona na piersi. Cobbins nie przymknął powiek, ale pilnował jej leni wie. Heather uzmysłowiła sobie, że ci troje przez cały czas zachowują dyskretną czujność; zawsze przynajmniej jedno z nich miało ją na oku, żeby nie uciekła, nawet w powozie. Jedynie wtedy, gdy sądzili, że taka możliwość została wykluczona, czyli gdy osaczali ją przy stole albo zamykali na noc z Marthą w pokoju, bez ubrania, pozwa lali sobie na chwilę odprężenia. Minęli dwa kolejne zamki, które Cobbins sumiennie jej pokazał. Wkrótce ujrzała znak z informacją, że od Penrith dzieli ich dziesięć mil. Spłynęła na nią ulga, napięcie częściowo opadło. Skoro podróżowali przez
Penrith i kierowali się do Szkocji, z całą pewnością prze jadą przez Carlisle, gdzie będzie czekał Breckenridge. Postrzegała teraz tę swoją nemezis zdecydowanie ina czej. W istocie, wątpiła, czy kiedykolwiek jeszcze określi go w ten sposób. Obecnie uosabiał w jej oczach bezpie czeństwo, a choć dałoby się powiedzieć o nim też wiele innych rzeczy, była pewna, że może na nim polegać. Poczuła się podniesiona na duchu. Z braku innych zajęć odtworzyła w myślach wszystko, co wiedziała na temat Szkocji. Powoli zbliżało się połu dnie. Przy tym tempie jazdy będą musieli zatrzymać się na noc niedługo po przekroczeniu granicy; nie zdołaliby dotrzeć tego dnia do Glasgow. I właściwie na tym kończyła się jej wiedza. W trakcie wcześniejszych podróży do Szkocji odbijała zawsze na zachód niedaleko za Carlisle, w Gretnie, skręcając na drogę do Dumfries i dalej do New Galloway, a potem na północ do Doliny Casphairn, gdzie mieszkali Richard i Catriona. Znała tamte drogi, tamte miasta i krajobrazy, lecz poza nimi oraz Edynburgiem, dokąd pojechała kie dyś z Richardem i Catrioną, Szkocja jawiła jej się niezba daną krainą, osnutą mgłą, dżdżystą, wilgotną i zimną. W tych okolicznościach perspektywa zobaczenia Glasgow, a kto wie, czy nie podróży jeszcze dalej na pół noc, na szkockie wyżyny, nie wzbudzała w Heather entu zjazmu. Prawdę mówiąc, uważała, że spotkanie z owym tajem niczym lairdem, zleceniodawcą porwania, może sobie darować. W zupełności wystarczy, jeśli ustali jego tożsamość. Zostawili za sobą Penrith i potoczyli się dalej głów nym traktem do Carlisle. Zaczynała ją już boleć głowa, zdecydowanie też zgłod niała, kiedy powóz wjechał leniwie do wsi Plumpton Wall i wreszcie zwolnił. Woźnica wstrzymał konie na dziedziń cu niewielkiej gospody.
Heather stanęła w promieniach słońca, ofiarujących wszakże niewiele ciepła, odetchnęła głęboko i rozejrzała się. U jej boku zaraz ukazała się Martha, popędzając ją do środka. Kiedy Heather pokonała niskie stopnie i we szła za Fletcherem do niewielkiej sali, pomyślała o wcześniejszych postojach, przyznając w duchu, że pory wacze zaiste działali ostrożnie. Przeświadczeni, że Heather brakuje determinacji, by publicznie urządzić scenę, zwłaszcza kiedy przygotowali na taką okoliczność doskonałą historyjkę, traktowali ją przyzwoicie, lecz zarazem nie podejmowali zbędnego ryzyka. Miejsca, w których dotąd popasali - Knebworth, Stretton, Carlton-on-Trent, Bramham, Barnard Castle, a teraz Plumpton Wall - były to albo maleńkie mia steczka, albo wręcz zapadłe dziury, gdzie prawdopodo bieństwo spotkania kogoś, kto mógłby rozpoznać He ather, wydawało się znikome. Ich plan miał tylko ten je den słaby punkt, postarali się więc zredukować niebez pieczeństwo. W rzeczywistości, skoro w Londynie zaczął się właśnie sezon towarzyski, ryzyko takiego spotkania praktycznie nie istniało. Heather zjadła posiłek w milczeniu, nadal grając ob rażoną; w tej chwili próby wydobycia kolejnych informa cji mijały się z celem. Kiedy godzinę później zajęła miejsce w powozie, to warzyszyło jej poczucie narastającego napięcia, wzbiera jącego na nowo trwożnego wyczekiwania. Odczekała, aż znów znaleźli się na drodze, po czym bacznie przyjrzała się porywaczom i zrozumiała, że po prostu udzielił jej się ich nastrój. Fletcher już się nie garbił, lecz, wyprostowany i czuj ny, przez większość czasu wyglądał przez okno, z mar sem na czole, jakby coś sobie kalkulował. Cobbins sie dział z dłońmi wspartymi na udach, wpatrzony przed sie bie niewidzącym wzrokiem. Nad czymś rozmyślał, snuł
jakieś wyobrażenia, a dotąd nieczęsto oddawał się tym czynnościom. Zerknąwszy z ukosa na Marthę, Heather stwierdziła, że i ona ma się na baczności. Usiłowała wykoncypować, z czego wynika ta wzmożo na czujność porywaczy. Granica znajdowała się dopiero za Carlisle... Może chodziło jedynie o to, że przygranicz ne miasto miało być największym, przez jakie przejadą od momentu opuszczenia Londynu, zwykle też roiło się w nim od żołnierzy i urzędników, poborców celnych i im podobnych. Może jej porywacze po prostu bardziej niż do tej pory przykładali się do swego zadania. Odwróciła wzrok, wyglądając przez okno na wiosenne pola. Pomimo napięcia, czuła się wewnętrznie przygoto wana. Opanowana i gotowa stawić czoło wszystkiemu, co czekało dalej. Ponieważ bez wątpienia przejadą przez Carlisle. ***
Breckenridge stał w cieniu, w miejscu, gdzie półkoli sta baszta łączyła się z prostym zewnętrznym murem obronnym zamku Carlisle. Oparty plecami o mur z czer wonego kamienia, obserwował powozy, ciągnące na pół noc drogą z Penrith. Wszystkie pojazdy wjeżdżające do Carlisle musiały minąć jego stanowisko. Ponieważ krył się w głębokim cieniu, ich pasażerowie zdołaliby go dostrzec tylko wówczas, gdyby wpatrywali się dokładnie w ten punkt. Czuł się usatysfakcjonowany przygotowaniami, jakie poczynił przed spotkaniem z tym, co mogło czyhać za gra nicą. W pierwszej kolejności nabył dwa pistolety, krótkolufowe, w srebrnej oprawie, na tyle małe, że mieściły się w kieszeni surduta. Następnie zakupił surdut, spodnie, prostą koszulę i kamizelkę. Musiał odwiedzić kilku kraw-
ców, nim skompletował ubrania na swój rozmiar, zwłasz cza że zależało mu na z lekka niechlujnym wyglądzie. Je go najnowsze przebranie - kancelista, któremu ostatnimi czasy źle się wiodło, aktualnie bez zajęcia - miało pozwo lić mu otwarcie zbliżyć się do trojga porywaczy Heather. Mimo że w Newark zaopatrzył się w przybory do gole nia, tego ranka z nich nie skorzystał. Zarost przyciemnił jego policzki i szczękę, nadając mu surowszy, dzikszy, bardziej podejrzany wygląd. W sklepie z używanymi rze czami znalazł porysowany, sfatygowany pulpit wraz z przyborami do pisania, w środkowy palec i poduszkę kciuka wtarł atrament. Zamierzał udawać kogoś takiego jak Fletcher, Cobbins i Martha - człowieka im równego, który nie wzbudzi w nich natychmiastowej, instynktow nej nieufności. Jeżeli całkowity brak zainteresowania, z jakim się spo tkał, kiedy tłumiąc wrodzony, arystokratyczny sposób by cia, przespacerował się przez miasto, można było uznać za wskazówkę, to odniósł sukces. Udało mu się nabyć starą, rozklekotaną dwukółkę z ledwie zipiącym koniem bez konieczności kilkakrotnego zapewniania, że tak na prawdę chce tego konia i ten wehikuł. Gdyby przyjaciele mogli zobaczyć jego nowy zaprzęg, uśmialiby się do łez. Zmienił nieco pozycję, nadal oparty o przyjemnie na grzany od słońca mur, i kontynuował obserwację powo zów, na zewnątrz wzór opanowania, w duchu coraz bar dziej niespokojny. Już wcześniej rozważył, czy wysłać kolejną wiadomość na południe, do Cynsterów. Bił się z myślami ponad go dzinę, lecz ostatecznie tego nie zrobił. Przede wszystkim, gdyby kuzyni Heather ruszyli natychmiast na północ, co wydawało się wielce prawdopodobne, niemal na pewno zniweczyliby dotychczasowe starania Breckenridge'a, aby utrzymać w sekrecie, że Heather znajduje się w rękach porywaczy.
Gdyby w towarzystwie kiedykolwiek się dowiedziano, że spędziła z Fletcherem i Cobbinsem choćby jedną noc, wówczas, pomimo obecności Marthy, jej reputacja zosta łaby bezpowrotnie zszargana. Nic, co Breckenridge by później powiedział bądź zrobił, nie zdołałoby naprawić szkody. Ich bliscy zaakceptowaliby prawdę, społeczeń stwo w ogólności - już nie. Co więcej, nie dało się łatwo wytłumaczyć sytuacji ko muś nieznającemu całej historii, przekonać taką osobę, że Heather wprawdzie przebywa w rękach porywaczy, ale nic jej nie grozi. Że Breckenridge dba o jej bezpie czeństwo. Właśnie tę ostatnią kwestię najtrudniej było wyłożyć, zwłaszcza gdy towarzyszyła jej informacja, że wkrótce znajdą się w Szkocji. Nieważne, jakich próbował użyć słów, jak gładkich wyjaśnień, efekt brzmiał jak słabo zawoalowana deklaracja, że ją poślubi. Co wszakże, jeśli Heather odmówi? Dopóki nie znał jej zapatrywań, niemądrze byłoby składać oświadczenia. Oczywiście, biorąc pod uwagę okoliczności, które do datkowo pogarszał fakt, że Breckenridge miał reputację sławnego londyńskiego kobieciarza, ona zaś - dobrze urodzonej, niewinnej młodej damy, nie było alternatywy. Zwłaszcza że ich rodziny obracały się w najbardziej wy sublimowanych kręgach towarzystwa. I choć coś w głębi Breckenridge'a pragnęło utyskiwać na taki narzucony przez konwenanse los, przeważała w nim, co zaskakują ce, zgoda na owo rozwiązanie. Przypuszczał, że w pewnej mierze wynikało to z przekonania, iż lepsze znane zło. Kiedy to określenie przemknęło mu przez myśl, zaczął przypominać sobie wszystko, czego dowiedział się na te mat Heather w minionych dniach. Okazała się zaskakująco bystra. Zdecydowana i lojal na. Obserwowała i działała tam, gdzie wiele innych dam kuliłoby się bezradnie ze strachu. O nie, nie była słaba, ani pod względem siły woli, ani też charakteru.
Mógłby trafić znacznie gorzej. Ich rodziny nie będą stawiać przeszkód. Chociaż nie miał to być związek z miłości - ostatni krzyk mody - na podstawie wydarzeń minionych dni Breckenridge nie wątpił, że jeśli tylko dojdą do porozumienia, jakoś im się ułoży. Nie mógłby tego powiedzieć o żadnej innej znanej mu damie. Jakkolwiek związki oparte na uczuciu były teraz w modzie, on sam zrezygnował z miłości dawno temu. Przed piętnastu laty, gwoli ścisłości. A chociaż podejrze wał, że Heather wolałaby wyjść za mąż z miłości, to mia ła dwadzieścia pięć lat i z końcem tego sezonu towarzy skiego zostanie oficjalnie uznana za starą pannę. Oczy wiste, że jej książę z bajki dotąd się nie pojawił. Biorąc wzgląd na pragmatyzm, który ostatnio u niej zaobserwo wał, Breckenridge przypuszczał, że kiedy poprosi ją o rękę, Heather, po dokładnym przemyśleniu sprawy, przyjmie oświadczyny. A jeśli nie? Zmarszczył brwi, wyprostował się i odrzucił tę myśl. Była rozsądną kobietą, zaakceptuje to, co konieczne. Gdyby jednak mimo wszystko tak się nie stało... Po zostawała owa zawsze obecna między nimi iskra, którą Breckenridge, jeśli tylko zechce, rozdmucha w zniewala jący, gwałtowny płomień, wystarczający do tego, żeby spopielić jej obiekcje. Przekonywanie jej mogłoby nawet dostarczyć mu roz rywki. Wyobrażał sobie właśnie rozmaite możliwości, kiedy z gęstniejącego ruchu na drodze wyłonił się znajomy po wóz, momentalnie absorbując jego uwagę. Skryty w cie niu Breckenridge poczekał, aż pojazd go minie, a póź niej przyglądał się, jak ociężale skręca na północ. Było późne popołudnie, a do granicy pozostało im ja kieś piętnaście kilometrów. Wydawało się oczywiste, że
porywacze zamierzają wwieźć Heather do Szkocji jesz cze tego dnia. Oderwawszy się od muru, Breckenridge przez kolejną chwilę obserwował powóz, następnie zaś poszedł ode brać z pobliskiej stajni swoją dwukółkę. ***
Heather przelotnie ogarnęła panika, kiedy powóz przetoczył się przez most na rzece Sark i wjechał do Szkocji. Powtarzała sobie, że Breckenridge podąża tuż za nią, że nie jest sama. Że we właściwym czasie pomoże jej uciec. To ją uspokajało. Nieco wcześniej powóz minął główną drogę, prowa dzącą do Edynburga przez Hawick i Selkirk. Wyglądało na to, że z całą pewnością zmierzają do Glasgow. Najbliższy odcinek tej trasy znała. Tuż za granicą leża ła wieś Gretna, z chatami rozsianymi bezładnie na lewo od traktu. Moment później minęli, także po lewej, dro gę, którą Heather podróżowała zwykle do Dumfries i dalej do Doliny. Wsparłszy głowę na podgłówku, pomyślała refleksyj nie, że oto wjeżdża na niezbadane terytorium. Zastana wiała się, jak daleko planują dotrzeć tego dnia. Pytała o to wielokrotnie, ale Fletcher lub Martha zbywali ją sło wami, że wkrótce zobaczy sama. Prychnęła w duchu i umościła się na siedzeniu, szczel niej otulając się peleryną od Marthy. Mimo że nastała już wiosna, w Szkocji było zdecydowanie zimniej niż na południu Anglii. Powóz zwolnił. Wyjrzawszy przez okno, Heather zobaczyła chaty wio ski Gretna Green, leżącej na północ od Gretny i słynącej ze ślubów, udzielanych młodym parom bez zgody rodzi ców w kuźni nad kowadłem.
Powóz niemal stanął, a następnie ociężale skręcił w lewo. - To ten budynek? - spytała Martha, wyglądając przez drugie okno. - Ta słynna kuźnia? - Tak, ten - potwierdził Fletcher, zerknąwszy we wskazanym kierunku. Potem spojrzał na Heather. - Za trzymamy się w małej gospodzie dalej przy tej dróżce. Urządzali kolejny, typowy postój. Heather powtarzała sobie, że sąsiedztwo słynnego kowadła to przypadek. Choć przejeżdżając przez Gretnę, minęli kilka zajazdów, mała wiejska gospoda, przed którą się zatrzymali, była zdecydowanie bardziej w stylu Fletchera. Piętrowa gospoda Nutberry Moss, choć nadgryzio na przez ząb czasu, nadal sprawiała solidne wrażenie. W bielonych ścianach odcinały się czarne ościeżnice i drzwi, potężne czarne belki podtrzymywały kryty sza rym łupkiem dach. Budynek zdawał się wrastać w zie mię, jakby dosłownie zapuścił korzenie. Fletcher wysiadł pierwszy i pomógł Heather. Przysta nęła na stopniu powozu, żeby się rozejrzeć. Prawie nie było tu drzew, które przesłaniałyby widok. Nie dostrze gła Breckenridge'a, zdołała za to ustalić ich pozycję. Dróżka biegła dalej na zachód, łącząc się z szerszą dro gą do Dumfries. Stojąc na wysypanym żwirem podjeździe, Heather omiotła spojrzeniem gospodę, emanującą atmosferą swojskiego komfortu. Potem dołączyła do niej Martha i obie ruszyły za Fletcherem do środka, z Cobbinsem w ariergardzie. Wewnątrz było znacznie cieplej. Heather wyciągnęła ręce do niewielkiego ognia na kominku, który wbudowa no w ścianę holu recepcji, i rozejrzała się ciekawie. Pro wadzące na piętro wąskie schody dzieliły hol na dwie części. Właściciel gospody wyszedł właśnie przez waha dłowe drzwi na tyłach holu, na lewo od schodów; zapew ne mieściła się za nimi kuchnia. Wytarłszy ręce w ścier-
kę, przywitał się z Fletcherem. Kiedy usłyszał, że chcą wynająć pokoje, przeszedł do długiej lady przy ścianie po prawej. Odwróciwszy się znów do ognia, Heather rozważała potencjalne pytania - zastanawiała się, jakie jeszcze in formacje mogłaby wydobyć od porywaczy - kiedy do jej uszu dotarły słowa Fletchera: - Nie wiem, ile dni tu spędzimy. Co najmniej dwa, prawdopodobnie więcej. Poczekamy tu na przyjazd przedstawiciela sir Humphreya Wallace'a, pana McKinseya, który będzie eskortował tę młodą damę dalej. Heather okręciła się na pięcie i wlepiła oczy we Flet chera, a konkretnie w jego plecy, gdyż dalej rozmawiał z właścicielem, targując się o cenę pokojów. Odwróciła się zatem do Marthy. - To tutaj macie mnie przekazać? Tutaj będziemy czekać na tego waszego lairda? - Tak gada Fletcher. - Martha wzruszyła ramionami; z jej pociągłej twarzy nie dało się nic wyczytać. - Ale jeszcze go tu nie ma? - Nie. - Martha poprawiła na sobie szal. - Zdaje się, że trza mu kilku dni, żeby tu dotrzeć, skąd tam jedzie. Ponieważ Fletcher ciągle rozmawiał z właścicielem, Heather popatrzyła na Cobbinsa, jak zawsze stojącego w pobliżu. - Kiedy wysłaliście mu wiadomość, że mnie macie i je dziecie na północ? Liczyła na to, że Cobbins jej odpowie, i nie pomyliła się. - W Knebworth, nocną pocztą. Dokonała w myślach obliczeń. Traciła rachubę dni, jednakże... gdyby McKinsey przebywał w Edynburgu lub Glasgow, powinien już tu być, ewentualnie dotrzeć najpóźniej nazajutrz. Nim zdążyła rozwinąć tę myśl, podszedł do nich Fletcher. - Dwa pokoje, jak zwykle, oba we wschodnim skrzy dle, ale nie obok siebie. - Zerknął na dwóch posługaczy,
wnoszących ich bagaże. - Weźmiemy z Cobbinsem ten bliżej schodów. Heather wyprostowała się, wysunęła brodę i popatrzy ła na Fletchera zmrużonymi oczami. - Dlaczego się tu zatrzymujemy? - To tutaj pan McKinsey polecił nam panią przywieźć - odparł Fletcher z mało przekonywającym spokojem. - Dlaczego ze wszystkich miejsc w Szkocji wybrał aku rat Gretna Green? - Nie mam pojęcia. - Fletcher zrobił wielkie oczy. Wy mienił spojrzenia z Marthą, po czym znów popatrzył na He ather. - Moglibyśmy zgadywać, ale - wzruszył ramionami - nic nam nie przychodzi do głowy. Polecono nam przywieźć panią tutaj i tak zrobiliśmy. Miejsce jak każde inne. Nie wierzyli w to ani przez sekundę. Heather zupełnie nie podobał się podtekst tej sytu acji. Wiedziała, że - teoretycznie - kobieta musi wyrazić wolę zawarcia związku małżeńskiego, nad kowadłem czy w jakikolwiek inny sposób, w Szkocji czy gdziekolwiek indziej na Wyspach Brytyjskich. Nie wiedziała natomiast, jaką postać powinna przy brać zgoda kobiety w miejscu takim jak Gretna Green. Musi wygłosić jakieś oświadczenie? Czy też wystarczy, jeśli zostanie odurzona bądź w inny sposób zniewolona? Jedno, czego Heather była pewna, to że małżeństwa zawarte w kuźni w Gretna Green są legalne i wiążące. Jej rodzice się tu pobrali. Nie sprzeciwiała się, kiedy Martha zagoniła ją po schodach na górę. Spoglądała na nowe okoliczności z dziwnego dystansu. Prawdę mówiąc, po prostu stało się jasne, jak ma postępować dalej. Nadszedł czas, żeby opuścić porywaczy, wziąć nogi za pas wraz ze wszystkim, czego dotąd się dowiedziała. Kiedy przybędzie Brecken ridge, powie mu, że jest gotowa uciec... Tyle że Fletcher wspomniał, iż spędzą tu co najmniej dwa dni.
Weszła do pokoju przed Marthą, ledwie zauważając dwa wąskie łóżka i niewielkie okno. Po zastanowieniu uznała, że Fletcher nie kłamał. Choć zasadniczo nie był wobec niej szczery, skupiał się na realizacji planu, nie podejrzewała go zatem o zmyślenie historyjki na temat dwudniowego oczekiwania. Bo i dlaczego miałby to robić? Nie wiedział, że Breckenridge jest blisko, gotów pomóc Heather w ucieczce. Z punktu widzenia porywaczy nie było powodu okłamy wać jej w kwestii tego, jak długo przyjdzie im czekać na przybycie McKinseya. Przysiadła na łóżku bardziej oddalonym od drzwi, wpa trzyła się w ścianę i zadumała nad tym, jak mogłaby wyko rzystać sytuację do własnych celów. Czy zdoła wycisnąć z Fletchera, Marthy i Cobbinsa coś więcej na temat McKinseya? I czy, kiedy w końcu zdecyduje się uciec, uda im się tak dograć wszystko w czasie, aby ona i Breckenridge zdążyli jeszcze zobaczyć przybysza? Gdyby dobrze przyjrzeli się temu człowiekowi, mieliby większą szansę go zidentyfikować i w konsekwencji zni welować zagrożenie, jakie stwarzał teraz i potencjalnie stworzy w przyszłości dla jej sióstr, kuzynek i niej samej. Odetchnęła głęboko, odsuwając od siebie te spekula cje do czasu, gdy będzie mogła przedyskutować je z Breckenridge'em. Wstała i podeszła do Marthy, goto wa rozpocząć negocjacje na temat tego, jakie ubrania „pokojówka" łaskawie wydzieli jej ze swej obszernej tor by, której strzegła niczym terier kości. *** Breckenridge, w swym przebraniu kancelisty, siedział w barze przy stole, jedząc gulasz w towarzystwie trzech miejscowych, kiedy Heather i jej porywacze weszli do sali. Szczęśliwym zrządzeniem losu gospoda była zbyt ma ła na to, aby chlubić się osobną jadalnią. Breckenridge
mógł podnieść wzrok znad talerza, gdyż pozostali męż czyźni, znacznie bardziej od niego posunięci w latach, zrobili to samo, zaintrygowani widokiem młodej, szla chetnie urodzonej damy - bez względu na to, w co Heather była ubrana, jej postawa i opanowanie dobitnie za świadczały o jej korzeniach. Ich spojrzenia spotkały się przelotnie. Gdy go zoba czyła, jej oczy zaokrągliły się odrobinę, poza tym jednak ani na jotę nie zmieniła wyrazu twarzy. Potoczyła wzro kiem dalej, lustrując obecnych, a później popatrzyła na posługaczkę, która nadbiegła wskazać ich grupie stół w przedniej części sali. Ze wszystkich zebranych tu mężczyzn przypuszczalnie tylko Breckenridge prawidłowo odczytał, co znaczy jej zadarta broda. Robiła dobrą minę do złej gry, czyli coś ją martwiło. Opuścił wzrok na talerz i zmarszczył brwi. Do tej po ry zdawała się specjalnie nie przejmować swoją sytuacją. Nie, żeby wytworzyła sobie o niej mylne wyobrażenie, ale postrzegała ją chyba jako krzyż, który musi nieść, do póki nie ustali, co kryje się za porwaniem. Teraz... coś się zmieniło. Odezwał się w nim instynkt, tym razem bardziej natar czywie. Nie zachwyciło go, że Fletcher wybrał gospodę, którą zaledwie krótki spacer dzielił od aż nazbyt słynnej kuźni, ponieważ jednak wraz z Heather założyli, że pory wacze wiozą ją do Glasgow, sądził, iż to po prostu kolej ny postój. Nagły niepokój Heather sugerował, że niekoniecznie tak było. Bawiąc się kawałkami baraniny pływającymi w sosie na jego talerzu, Breckenridge zastanowił się, gdzie oni dwoje mogliby się spotkać tej nocy. Po przeciwnej stronie niewielkiej sali Heather siedzia ła na ławie w narożniku, zaklinowana przez masywną syl wetkę Marthy. Jedynym pozytywnym aspektem było to,
że mogła obserwować Breckenridge'a, który wraz z trze ma miejscowymi okupował stół niedaleko kontuaru. Kiedy leniwie, na pozór w roztargnieniu, spoglądała w tamtym kierunku, Breckenridge wygłosił jakiś komen tarz, na który jego towarzysze zareagowali śmiechem. Zmierzwione włosy oraz przyciemniający policzki i szczękę zarost nadawały mu bardziej prostacki wygląd. Z upchniętą za kołnierz serwetką, wsparty łokciami o blat stołu, jadł gulasz widelcem i mówił z pełnymi usta mi. Heather nigdy nie poznała jego zmarłej matki, ale je go siostry doznałyby wstrząsu, gdyby go teraz zobaczyły. Niemniej jego przebranie spełniało swoją funkcję. Choć nie był tutejszy, choć nadal w oczywisty sposób się wyróżniał, mimo wszystko pasował do tej gospody, tego towarzystwa. Ciągle jeszcze odczuwała intensywną ulgę, która zala ła ją w chwili, kiedy jej oczy spoczęły na ciemnowłosej głowie Breckenridge'a. Najwidoczniej niepokoiła się bardziej, aniżeli chciała to przed sobą przyznać. Skoro jednak był tutaj, tuż obok, mogła odsunąć od siebie ów niepokój i skoncentrować się na poznaniu kolejnych detali, zanim oczekiwany przyjazd McKinseya wymusi na niej ucieczkę. Posługaczka przyniosła ich talerze. Heather bez słowa zabrała się do konsumpcji cienko pokrojonej pieczeni ja gnięcej z pasternakiem i kapustą, w duchu podsumowując informacje, jakie uzyskała dotąd od Fletchera, Cobbinsa i Marthy. Kiedy później spotka się z Breckenridge'em, będzie musiała podeprzeć czymś twierdzenie, że skoro McKinsey znajduje się nadal o kilka dni drogi stąd, nie trzeba się spieszyć z ucieczką. Mogli zostać tu jeszcze trochę, aby dowiedzieć się więcej. Chociaż Fletcher przyglądał się jej badawczo, zapew ne spodziewając się po niej jakiegoś ataku histerii w związku z tym, co potencjalnie sugerowało sąsiedztwo
słynnej kuźni, Heather nie podnosiła głowy, uległa i pa sywna. Takie zachowanie było dla niej nietypowe, lecz porywacze o tym nie wiedzieli. Kiedy już uporządkowała zebrane do tej pory infor macje, skupiła się na tym, o co jeszcze mogłaby zapytać, a co uzasadniałoby opóźnienie ucieczki. Posiłek dobiegł końca. Martha zerknęła na nią i sapnęła. - Nie wiem, jak tam pani, ale mnie chce się spać. Idziem na górę. - Ciężko podźwignęła się z ławy. Heather spojrzała na Fletchera, westchnęła i również wstała. Mężczyźni pozostali na swoich miejscach, z ku flami piwa. Kiedy Heather szła za zwalistą „pokojówką", Brec kenridge pochwycił jej spojrzenie i natychmiast popa trzył przed siebie, przez otwarte drzwi baru, w głąb holu recepcji. Podążyła za jego wzrokiem, ku wąskim drzwiom za la dą recepcji, prowadzącym najprawdopodobniej do ma leńkiej szatni. Kiedy znów spojrzała na Breckenridge'a, przekonała się, że na nią patrzy - podobnie jak wszyscy inni męż czyźni w barze. Udała, że poprawia włosy. Breckenridge opuścił wzrok, zaglądając do swego kufla. Heather wyszła z sali i ruszyła w ślad za Marthą po schodach. Zadowolony, że się porozumieli, Breckenridge osu szył kufel i zaproponował dolewkę trzem kompanom, którzy tego wieczoru dostarczyli mu tak znakomitej przykrywki. Przyjazne dusze. Wypili do końca i wręczyli mu swoje kufle. - A myślałżem, że ni masz roboty - rzeki jeden. - Bo nie mam. - Breckenridge zebrał kufle i wstał z uśmiechem. - Ale ciężkie by to nastały czasy, gdyby człek nie mógł się napić z pokrewnymi duszami. Jaki był by wtedy sens harować?
Zgodzili się z nim hałaśliwie. Oparł się o szynkwas, kiedy barman napełniał kufle. Wśród obecnych w barze przeważali miejscowi. Choć zakładał, że on i Heather spędzą w tej gospodzie tylko jedną noc, w razie potrzeby nie powinien mieć trudności z przedłużeniem pobytu. Odwrócił się i popatrzył w stronę stołu, gdzie czekali jego trzej nowi przyjaciele. Kątem oka widział Fletchera i Cobbinsa, którzy rozmawiali cicho, popijając piwo. Przez chwilę bawił się myślą, czyby do nich nie zagadać. Jeśli wszakże pozostaną tu na więcej niż jedną noc, cier pliwe uwiarygodnianie wizerunku nieszkodliwego kan celisty, akceptowanego przez miejscowych, powinno przynieść lepsze rezultaty aniżeli bezpośrednia próba za warcia znajomości. - I ostatni. - Barman postawił na tacy czwarty pełny kufel. - Podziękowanko. Breckenridge w ostatniej chwili przypomniał sobie, że powinien zapłacić, zamiast oczekiwać, iż mężczyzna do pisze mu piwo do rachunku. Bezrobotni kanceliści rzad ko mogą pić na kredyt. Zaniósł tacę z powrotem na stół i usiadł. Każdy się gnął po kufel, a potem zapanowała cisza, kiedy sączyli napitek. Prawdę mówiąc, wyśmienity. Jeden z mężczyzn rozpoczął opowieść o miejscowym poganiaczu, którego urzędnicy z Gretny zatrzymali, nim przekroczył granicę. - Trza mu tera udowodnić, że wszystkie cielaki są jego. - Już to widzę - prychnął inny. - Każdy wie, jak to on „znajduje" te swoje sztuki na wzgórzach. Wałęsają się i przyczepiają mu do stada, sam żem słyszał, jak gadał. Wszyscy się roześmiali i rozmowa potoczyła się dalej, zahaczając o rozmaite aspekty lokalnego życia. Piwa ubywało i przybywało. Po jakimś czasie sąsiad Breckenridge'a skinieniem głowy wskazał Fletchera i Cobbinsa.
- Wiadomo, co za jedni? Wzorem pozostałych Breckenridge pokręcił głową. - No to sprawdźmy, czy chcą do nas dołączyć - powie dział mężczyzna, mocno już podchmielony. - Ino grzecz nie. Hej, wy tam! - zawołał, podnosząc kufel. - Napije cie się z nami? Demonstracyjnie osuszył kufel i z trzaskiem odstawił na blat. Fletcher i Cobbins wymienili spojrzenia, naradzili się krótko, po czym wzięli swoje kufle i podeszli, przyciąga jąc dla siebie krzesła. Dokonano prezentacji. Jako najmłodszy z siedzących już przy stole, Breckenridge czekał. Jeden z jego nie świadomych sojuszników przyszedł mu w sukurs. - A ten tu to Timms - rzeki, machnięciem ręki wska zując Breckenridge'a. - Kancelista z Londynu, tera bez roboty. Jedzie do Glasgow, szukać jakiej posady. Breckenridge skinął głową nowo przybyłym i wymie nił z nimi uściski dłoni. Poza tym wszakże się nie narzu cał. Powierzył prowadzenie rozmowy Jimowi, Cyrylowi i Henry'emu, zaciekawionym, co takiego sprowadza Fletchera i Cobbinsa na ich zagon. W odpowiedzi na to pytanie Fletcher elokwentnie powtórzył historyjkę, któ rą Breckenridge słyszał już od Heather. Jeśli wcześniej pielęgnował nadzieję, że uda się ją łatwo obalić, to stra cił ją teraz, słuchając gładkich wyjaśnień porywacza. Fletcher był bardzo wiarygodny. Wyglądał dokładnie jak ktoś, kogo podstarzały szlachciura wynająłby na swe go przedstawiciela. Trzymając się roli Timmsa, Breckenridge ze znaw stwem pokiwał głową. - Mnóstwo dziewcząt ucieka, kiedy im się zdaje, że ich opiekunowie są za surowi. Pełno takich w Londy nie. I pakują się w kłopoty. Pozwolił rozmowie toczyć się dalej, zadowolony, że je go pozycja została ugruntowana, a Fletcher nie przyglą-
da mu się już bacznie, ale traktuje go na równi z pozosta łymi. Choć był tu obcy, nie odznaczał się, nie zasługiwał na uwagę. Wreszcie barman grzmotnął pięścią w szynkwas i po informował ich, że zamyka. - Zostawcie kufle na stole, dziewki jutro sprzątną. Wymienili spojrzenia, osuszyli kufle i podnieśli się ociężale. Breckenridge cieszył się, że przez lata wytrwa le praktykował całonocne pijaństwo - przynajmniej w tej chwili jako tako trzymał się na nogach. Wraz z Fletcherem i Cobbinsem odprowadzili trzech miejscowych do wyjścia. Właściciel podziękował im, zary glował drzwi i serdecznie życzył wszystkim dobrej nocy. Breckenridge podążył ku schodom, Fletcher za nim. Cobbins z wysiłkiem wspinał się na końcu. U szczytu schodów Breckenridge przystanął i obejrzał się na Fletchera. - Planowałem jechać dalej do Glasgow, ale stara ra na właśnie zaczęła mnie rwać jak diabli. - Przyłożył rękę do prawego boku, krzywiąc się z bólu. - Pewno od jazdy tą moją rozklekotaną dwukółką. - Pozdrowił ich uniesie niem dłoni, znów ruszając przed siebie. - Więc jutro się zobaczymy albo i nie. Tak czy owak, powodzenia. - I nawzajem - zawołał za nim Fletcher. Nie oglądając się, Breckenridge podziękował mu mach nięciem ręki i poszedł korytarzem dalej. Uśmiechnięty. ***
Heather skradała się na dół, kurczowo przytrzymując się balustrady, żeby się nie potknąć, gdyż schody i hol poniżej tonęły w egipskich ciemnościach. Ostrożnie zstą piła z ostatniego stopnia na kamienną posadzkę i zwró ciła się, na wyczucie, w kierunku lady recepcji. Z ulgą odkryła, że wąskie drzwi za nią są uchylone, a w szparze migoce przytłumione światło świecy.
Wślizgnęła się za ladę i otworzyła drzwi. Breckenridge siedział na ustawionej wzdłuż ściany wąskiej ławce, pod rzędem pustych kołków na płaszcze, wsparty łokciami o kolana, z podbródkiem na splecio nych dłoniach. Kiedy weszła, uniósł głowę i skinął ku drzwiom. - Proszę je zamknąć - powiedział cicho - a potem usiąść tutaj. Wykonała polecenie. Kiedy odwróciła się od drzwi, jak zwykle w prowizorycznym stroju, tym razem skompo nowanym z przewiązanej w talii jedwabnym szalem na rzuty, Breckenridge wstał, zdjął swą obszerną pelerynę i troskliwie okrył nią Heather. Wdzięczna za tę dodatko wą ochronę przed chłodem, otuliła się nią szczelnie i usiadła. - Dziękuję. Dosyć tu zimno. - Mhm. - Siadł obok niej. - Czego się pani dowiedziała? Mówił zduszonym szeptem. Odpowiedziała tak samo, nachylając się ku niemu, dzięki czemu znalazła się blisko jego potężnego, jakże krzepiącego ramienia. Szczegół, którego niegdyś nie doceniała: jego postura działała na nią bardzo uspokajająco. - Po pierwsze, co do pańskiego pytania, czy Fletcher i Cobbins długo mieszkali w Glasgow. Najwyraźniej była to ich baza wypadowa przez co najmniej dwa ostatnie la ta, w każdym razie Fletcher wspomniał o „kilku" latach. - Otaksowała nieogoloną twarz Breckenridge'a, która, co dziwne, za sprawą owej szorstkości jakby jeszcze wyprzystojniała. - Co to panu mówi? Już wcześniej nie wyglądał na zachwyconego - stop niowo uczyła się przenikać wzrokiem jego maskę - ale w reakcji na to pytanie na jego ustach pojawił się otwar cie ponury grymas. - Sugeruje, że ten ich laird może być w istocie kimś więcej. - Popatrzył jej w oczy. - Wie pani, że laird to ina czej po prostu posiadacz ziemski? - Kiedy przytaknęła,
znów spojrzał przed siebie. - Gdyby ów laird wywodził się ze szlachty niższej, mówiłby z akcentem, skoro zaś Fletcher i Cobbins spędzili w Glasgow ponad rok, rozpo znaliby, z jakiego regionu pochodzi. Glasgow jest dru gim co do wielkości miastem w Szkocji i jej największym portem. Zjeżdżają się tam Szkoci z całego kraju. Ze względu na swoją profesję, Fletcher i Cobbins z pewno ścią nauczyli się rozpoznawać akcent, niemal odrucho wo. - Zrobił krótką przerwę. - W rzeczy samej, Fletcher powiedział, że nie potrafili orzec, skąd pochodził ten mężczyzna. Innymi słowy, próbowali, spodziewali się, że zdołają to stwierdzić, a jednak im się nie udało. - Tak, faktycznie. Ale co to oznacza? - Oznacza to, że nasz laird nie wywodzi się ze szlach ty niższej. - Zerknął na Heather. - W Szkocji są wyśmie nite szkoły, w Edynburgu i paru innych miejscach. Jeże li ów laird pochodzi z dobrego rodu, został posłany do jednej z nich. Uczył się angielskiego od Anglików, którzy zachęcali go do wyrugowania akcentu, tak by na południe od granicy traktowano go jak cywilizowane go człowieka. Swego czasu otarłem się o paru Szkotów z wyższych sfer. Mówią tak, jakby uczęszczali do Eton. Skrzywiła się. - Czyli nasz laird to nie byle posiadacz ziemski, lecz prawdopodobnie, a wręcz na pewno, arystokrata? - Tak bym to interpretował. Westchnęła. - Przyjedzie po mnie tutaj jak po jakąś przesyłkę. - Wyczuła, że jej towarzysz tężeje, więc prędko ciągnęła: - Jednakże zarówno Fletcher, jak i Martha twierdzą, że dotrze tu dopiero za kilka dni, dwa co najmniej. - Zerk nęła na Breckenridge'a i napotkała jego kamienny wzrok. - Najwidoczniej podróż zajmie mu aż tyle, choć wysłali do niego wiadomość nocną pocztą z Knebworth. Skoro mimo to jeszcze go tu nie ma i nie zjawi się przez co najmniej dwa kolejne dni...
Przyglądała się, kiedy Breckenridge dokonywał w my ślach obliczeń, podobnie jak wcześniej ona. Na jego twarzy pojawił się bardzo dlań nietypowy gry mas. - Góral. Bez wątpienia góral. Do Edynburga wiado mość dotarłaby w dwa dni. Nawet przyjmując, że potem ktoś dopiero przekazał ją dalej, to nadal zbyt długo. Przecież skoro zlecił porwanie, nie pojechałby sobie na wycieczkę. Ani chybi czekał na wiadomość, gotów wy ruszyć natychmiast po jej otrzymaniu. - Po chwili Brec kenridge znów spojrzał jej w oczy. - Tylko w ten sposób można racjonalnie wytłumaczyć równie długą zwłokę. To musi być góral. - Pokręcił głową, a kiedy znów się odezwał, w jego tonie pojawiła się nutka zdegustowania. - Arystokrata ze szkockich wyżyn. Kto wie, o jaką pra dawną waśń między nim a Cynsterami może chodzić? Słyszała, że jej wuj Sebastian oraz dziadek Sylvester, obaj już nieżyjący, swego czasu działali na rzecz Korony w sprawach tyczących Szkocji. Wolno skinęła głową. - Rzeczywiście, może pan mieć rację. Podobno Szko ci mają bardzo długą pamięć. - W istocie. - Breckenridge zamilkł na chwilę. - Bez względu na to, co nim kieruje, fakt, że ze wszystkich miejsc w Szkocji polecił czekać z panią na niego akurat tutaj, nie wróży nic dobrego. Przyjrzał się profilowi Heather, wyczuwając jej nie pewność i instynktowną odrazę, choć na jej twarzy trud no było się ich doszukać. Wyglądała zaledwie na nieco znękaną. Jeśli chodzi o jego odczucia... Sytuacja okazała się znacznie gorsza, niż przewidywał. Jeżeli faktycznie mieli do czynienia ze szkockim arystokratą, wówczas tutaj, w Szkocji, Breckenridge'a, pomimo jego tytułu i pozycji, czekała z takim przeciwnikiem ciężka przeprawa. Szko ci, co być może zrozumiałe, zwykli darzyć większym po ważaniem własną arystokrację, chętnie też korzystali
z okazji, by utrzeć nosa aroganckim sąsiadom. Rzeczywi ście poznał swego czasu kilku lairdów szkockich. Mieli skłonność walczyć do upadłego. Jako wojownik i strateg cenił taką nieustępliwość - nie wtedy wszakże, gdy zwra cała się przeciw Heather. Jej bezpieczeństwo było i zawsze będzie dlań sprawą nadrzędną. - Sądzę - rzekł, pochwyciwszy jej spojrzenie - że po winna pani natychmiast wracać ze mną do Londynu. Wysunęła dłoń spod peleryny i położyła mu na ramie niu. Ze wszystkich sił starał się nie zareagować na ten gest; zrobiła to chyba zupełnie odruchowo, szukając u niego otuchy. - Naturalnie myślałam o tym, ale... Zazgrzytał w duchu zębami. Oczywiście, że miała ja kieś „ale". Delikatnie uścisnęła jego ramię, a potem cofnęła rękę i umknęła wzrokiem. Perwersyjnie zapragnął, żeby znów go dotknęła. - Spodziewają się tego człowieka nie wcześniej niż za dwa dni. - Znów pochwyciła jego spojrzenie. - Przez te dwa dni możemy wydobyć z Fletchera i Cobbinsa coś jeszcze, cokolwiek, co pozwoli nam zidentyfikować tego tajemniczego lairda i... - Zaczerpnęła tchu. - Myślałam też, że gdybyśmy zorganizowali moją ucieczkę tuż przed jego przyjazdem, moglibyśmy pozostać w okolicy na tyle długo, żeby rzucić na niego okiem. Kiedy po prostu patrzył na nią bez słowa, wsparła zno wu dłoń na jego ramieniu i nachyliła się ku niemu. - Bez większych trudności dotarliśmy aż tutaj. Tamci troje nie podejrzewają, że zamierza mnie pan uratować, ja zaś przez cały czas z rozmysłem usypiam ich czujność, udając bezradną i pogodzoną z losem. Kto wie, czego możemy się dowiedzieć przez tych parę dni, zwłaszcza gdy znaleźliśmy się u celu podróży i niewykluczone, że
Fletcher zacznie się odprężać, przynajmniej jeśli chodzi o to, co jest gotów wyjawić? Wystarczyło, że spojrzał, jak wysunęła brodę, by pojął, że nie ma szans jej tego wyperswadować. Ponieważ nie miał również prawa - w każdym razie w jej mniemaniu - rozkazywać jej czy choćby nalegać, praktycznie nie zo stawiła mu wyboru. Sprowokowanie sceny nie wchodziło w rachubę. Opracował plan, pozwalający ocalić nie tylko samą Heather, ale i jej reputację, a publiczna awantura by go zniweczyła... Poza tym, prawdę mówiąc, mleko już się rozlało, kości zostały rzucone, klamka zapadła, a kil ka dni więcej niczego w tym względzie nie zmieni. Nie mniej jednak chwilowo wstrzymał się z kapitulacją. - O co jeszcze zamierza ich pani zapytać? - Myślałam, żeby ich przycisnąć, dokąd wysłali wiado mość, tę z Knebworth. Jakie otrzymali instrukcje co do sposobu nawiązania kontaktu z lairdem. Wiadomość bez wątpienia trafiła do pośrednika. Skoro ten człowiek był na tyle ostrożny, że posłużył się fałszywym nazwi skiem, nie podałby im swojego adresu. To po pierwsze. - Odetchnęła. - Następnie chciałabym wybadać, ile ów laird wie na temat moich sióstr, kuzynek i mnie, jakie in formacje przekazał Fletcherowi i Cobbinsowi. Najwyraź niej wystarczające do tego, żeby mnie odnaleźli i śledzi li, ale co jeszcze wiedzą? - Popatrzyła mu w oczy. - Od powiedzi na te pytania mogą rzucić światło na tożsamość tego człowieka. Czy to ktoś, kogo spotykamy czasem w Londynie, na salonach? Czy też wszystkie jego wiado mości są tego rodzaju, że mógłby je zdobyć każdy zainte resowany, nawet na odległość? - Całkiem niezła taktyka - przyznał. - I ma pani rację, to może być jakaś wskazówka. Prędko dokonał ponownej oceny sytuacji i doszedł do tych samych wniosków co wcześniej. Nie podobało mu się to, ale skinął głową.
- W porządku. Poświęcimy najbliższe dni na zbieranie informacji. - Spojrzał jej w oczy. - Oboje. W moim naj nowszym przebraniu będę w stanie zbliżyć się do Fletchera i Cobbinsa. W razie czego proszę udawać, że mnie pani nie zna, i odnosić się do mnie jak do ubogiego kan celisty bez zajęcia. - Jest pan kancelistą? - Uśmiechnęła się. Z trudem stłumił uśmiech, domyślając się, że Heather wyobraża sobie, jak opowiada później o nim tę wyśmie nitą historię. - Może pani jednak zrobić jedną rzecz, która leży po za moim zasięgiem: wypytać Marthę. - Nie towarzyszyła im, kiedy spotkali się z lairdem - odparła Heather, marszcząc brwi. - Nie, ale o wszystkim jej opowiedzieli. Na ile znam kobiety, a proszę mi wierzyć, że znam, Martha wyrobiła sobie opinię o tym człowieku na podstawie nie tylko re lacji Fletchera i Cobbinsa, ale też ich emocji i reakcji. Niewykluczone, że wyjawiły jej więcej, niż ci panowie przypuszczają. Tak czy owak, bardziej ufałbym ocenie Marthy aniżeli tych dwóch. - Tak, rozumiem. - Wolno pokiwała głową, a później przelotnie spojrzała mu w oczy. - W takich sprawach ko biety są bardziej spostrzegawcze. Odchrząknął. - Zapewne. - Nawet jeśli dotyczyło to także jej samej, jakoś dotąd nie uzmysłowiła sobie, że wskutek tej przy gody oni dwoje są skazani na małżeństwo. Wyobraził so bie jej reakcję, kiedy ta prawda do niej dotrze. Poruszył się niespokojnie. - Zatem pani zada swoje pytania i spróbuje wydobyć coś z Marthy, ja zaś skoncentruję się na zachęceniu Fletchera i Cobbinsa do zwierzeń. - Po patrzył jej w oczy. - Przede wszystkim jednak zajmę się przygotowaniami do ucieczki. - Ogólnie biorąc, doskonały plan. - Radośnie pokiwa ła głową.
Chłonął jej aprobatę, napawał się tym nowym dozna niem: oto patrzyła nań z entuzjazmem, w pełni podziela jąc jego zdanie. Ta cała przygoda miała swoje pozytywne strony. Oprócz tego, że ukazała mu Heather w znacząco odmiennym świetle, postawiła go również przed nietypo wymi wyzwaniami. Za każdym razem, gdy dzięki deter minacji i sprytowi podołał kolejnemu zadaniu, doświad czał cudownego, zapomnianego już uczucia triumfu. Jakkolwiek jego nadrzędnym celem było zapewnić Heather bezpieczeństwo, podobnie jak ona czuł się co raz bardziej zaintrygowany kwestią, kim jest ów tajemni czy laird oraz z jakich powodów zdecydował się na tak dziwne posunięcie. Narastała w nim pewność, że Cynsterowie będą mu wdzięczni za wszelkie pozyskane infor macje, dopóki tylko Heather nie groziło nic poważnego. Heather badawczo zaglądała mu w oczy; wydały jej się łagodniejsze, nie tak krystaliczne. Uświadomiła sobie, że nadal, nie wiedzieć jakim sposobem, trzyma dłoń na je go ramieniu. Poklepała go lekko, cofnęła rękę i, umyka jąc wzrokiem, na powrót ukryła ją pod peleryną. Jego peleryną - subtelny zapach Breckenridge'a otu lał ją podstępnie. Nader osobliwy był ów zwrot w sposobie, w jaki go po strzegała. Zawsze ją pociągał, lecz o której damie z to warzystwa nie dało się powiedzieć tego samego? Jeśli wierzyć plotkom, nawet siedemdziesięcioletnie wdowy nie pozostawały odporne na jego czar. Nie rozumiała jednak, dlaczego teraz pociąga ją jeszcze mocniej. Zerknęła nań z ukosa, spod osłony rzęs: wytarty sur dut i zarost nadawały mu o wiele bardziej szorstki wy gląd. O ile w Londynie, ubrany z wyszukaną elegancją, fascynował, o tyle tutaj, w tej chwili, prezentując się pra wie jak robotnik, emanował surową męskością, znacznie potężniejszą... Wbiła wzrok przed siebie, walcząc z impulsem, by się powachlować.
Po jej skórze pełzał dreszczyk, jak zresztą zawsze, kie dy Breckenridge przebywał w pobliżu. Niemniej aż do tej pory udawało jej się go ignorować, wytłumiać. Niedorzeczne. To był Breckenridge. Fakt, o którym nie powinna zapominać. Może i aktualnie stal się jej wy bawcą, później jednak bez wątpienia powróci do roli ne mezis. Choć w tej chwili traktował ją jak dorosłą, godną za ufania osobę, równorzędną partnerkę, kiedy to wszystko się skończy, bez wątpienia znów zacznie odnosić się do niej jak do głupiutkiego dziewczątka. Jakiś przyczajony w niej demon namawiał, by podzię kowała Breckenridge'owi pocałunkiem - by, korzystając z tej wymówki, przekonała się, jakie to uczucie - ale nie zamierzała ulegać impulsowi. Zmusiła się, żeby wstać, oddalając się od jego ciepła, jego magnetycznej siły. - Lepiej już wrócę na górę. Dziękuję za pelerynę. Zsunęła ją z ramion... i natychmiast odczula tę stratę. Również wstał, odbierając od niej pelerynę. Popatrzył jej w oczy, zawahał się krótko. - Spotkajmy się tutaj jutrzejszej nocy - rzekł cicho. - Dobrze. - Skinęła głową. Wyślizgnęła się do holu, zanim demon w niej zwycię żył. Skradając się po schodach na górę, napominała się, że powinna pamiętać o pewnym istotnym względzie. Ak tualnie jej relacje z Breckenridge'em układały się cał kiem dobrze. Gdyby go pocałowała, on zaś odwzajemnił by ów pocałunek... nie była pewna, czy wystarczyłoby jej sił, żeby to przerwać. Poniżająca prawda wyglądała tak, że mogłaby nawet nie spróbować. I dokąd by ich to zawiodło?
Rozdział szósty
Kolejnego ranka Breckenridge, w przebraniu bezro botnego kancelisty Timmsa, siedział już w barze przy stole pod oknem, popijając kawę i czytając dwustronicową gazetę, kiedy weszli Fletcher i Cobbins, a za nimi kobiety. Tak jak się spodziewał, Fletcher poprowadził grupę do tego samego stołu w narożniku, który zajmo wali minionego wieczoru - tuż obok Breckenridge'a. Kiedy się zbliżali, Breckenridge podniósł wzrok i skinął głową mężczyznom, po czym, nie zwracając najmniejszej uwagi na kobiety, na powrót skupił się na wieściach z Edynburga. I słuchał. Wiedział, że lepiej zrobi, nie nagabując Fletchera i Cobbinsa, nie okazując zainteresowania ich sprawami. Dzień wstał pochmurny i dżdżysty, skoro zaś ci dwaj cze kali na zleceniodawcę, raczej nigdzie się nie wypuszczą, a to znaczyło, że będą szukać jakiejś rozrywki, przypusz czalnie w barze. Przypuszczalnie w towarzystwie jedynego gościa, jaki oprócz nich pozostał w gospodzie, czyli Breckenridge'a. Trzej inni podróżni, którzy spędzili tu noc, zjedli już śniadanie i ruszyli w dalszą drogę.
Historyjka o dawnej ranie usprawiedliwiała jego prze dłużony pobyt, zwłaszcza przy tak paskudnej pogodzie. Odwrócił gazetę na drugą stronę, popijał kawę i czekał. Posługaczka nadbiegła przyjąć zamówienie. Heather zdecydowała się na owsiankę, pozostali także dokonali wyboru. - Muszę trochę odetchnąć świeżym powietrzem - oznaj miła Heather, ledwie posługaczka się oddaliła. - Krótki spacer po śniadaniu, tam i z powrotem tą dróżką... - Nie - uciął Fletcher. - Nie tutaj. - Nonsens. Martha może iść ze mną. - W to błocko? - oburzyła się Martha. - Dziękuję pa ni, nigdzie się stąd nie ruszam. - Święta racja - oświadczył Fletcher. - Nie wychodzi pani stąd ani dziś, ani jutro. - Dlaczego? - zaprotestowała Heather. - Nie sądzicie chyba, że ucieknę wam na wzgórza. - Kto wie? - odparował Fletcher. - Zostaniemy tu przynajmniej dwa dni, nie widzę powodu, by dawać pani okazję do zapoznania się z okolicą. Wynająłem już pry watny salonik. Breckenridge podniósł wzrok, na pozór mimocho dem, akurat w porę, żeby zobaczyć, jak Fletcher skinie niem głowy wskazuje zamknięte drzwi po drugiej stronie holu recepcji. Na powrót wbił oczy w gazetę, kiedy pory wacz kontynuował: - Pozostanie tam pani z Marthą aż do przybycia przedstawiciela pani opiekuna prawnego. Spod osłony rzęs Breckenridge obserwował, jak He ather pochyla się ku Fletcherowi. - Oboje wiemy - szepnęła - że nie ma żadnego opie kuna, a... - Wiemy również oboje, że nie może pani nic zrobić - rzekł twardo Fletcher. - Jeśli urządzi pani scenę, przy sięgam, że opowiem właścicielowi gospody naszą historyj kę i zasiądzie pani w tym saloniku związana. Pani wybór.
Breckenridge wprawdzie już nie patrzył, wyczuwał jednak gromy w spojrzeniu Heather. Kiedy zapanowała cisza, ciężka, lecz niezmącona, przelotnie ogarnął go podziw dla Fletchera, który zdołał się oprzeć przymilnym naciskom Heather. Breckenridge'owi nigdy się ta sztuka nie udała, mimo że wobec nie go Heather nawet nie starała się być miła. Posługaczka wróciła z talerzami. Breckenridge poprosił o dolewkę kawy i udał, że po raz trzeci czyta pierwszą stronę gazety. Po skończonym śniadaniu Heather, ponaglona przez Marthę, wstała wyniośle i naburmuszona opuściła bar. Nasłuchiwał jej kroków. Minęła schody, przystanęła na moment, zapewne otwierając drzwi, po czym weszła do saloniku. Martha poczłapała za nią i drzwi saloniku zamknęły się cicho. Fletcher i Cobbins usadowili się wygodnie, żeby de lektować się kawą. Po dziesięciu minutach niezobowiązującej rozmowy Fletcher wyprostował się, omiótł spojrzeniem opusto szały bar, a potem odwrócił się w stronę Breckenridge'a. Ten podniósł wzrok. - Ruszasz dalej? - spytał Fletcher. Breckenridge pokręcił głową. - Na jakiś czas dam spokój. - Skrzywił się. - Wsiadać znów do tej mojej dwukółki to byłaby tortura. Trzeba mi paru dni, żeby ból odpuścił. - Zerknął za okno. - Pogo da w tym nie pomaga, ale to i tak lepiej, niż jechać w ta kiej zimnicy. - Czyli nie masz nic do roboty? - zapytał Fletcher. - Póki co, nie. - Może więc zagramy w karty? - Fletcher wyszczerzył zęby w uśmiechu. - Czemu nie? - Breckenridge również się uśmiechnął. Zaczęli od blackjacka, z którego przerzucili się na spe kulację, a później, gdy zbliżało się południe, na euchre.
Breckenridge pilnował się, żeby nie wygrywać za często. Kiedy w porze lunchu do baru weszło kilku gości, prze rwali grę, by pogawędzić z miejscowymi rolnikami oraz dwoma podróżnymi w drodze do Glasgow. Z kuchni wy szła posługaczka, obwieszczając nieskomplikowane me nu: gulasz barani lub baranina w cieście. Podczas gdy w barze zastanawiano się nad wyborem, Fletcher powie dział dziewczynie, żeby zaniosła dwie porcje gulaszu do saloniku. Posługaczka wypełniła polecenie i wróciła obsłużyć głodnych mężczyzn. Breckenridge działał bez pośpiechu. Dopilnował, by je go kompani wychylili do posiłku po trzy kufle piwa. Kiedy miejscowi wrócili do swych zajęć, a podróżni otulili się pe lerynami i ruszyli w dalszą drogę, przy coraz bardziej par szywej pogodzie, Fletcher i Cobbins odprężyli się. Usadowiwszy się znów przy stole pod oknem, Brecken ridge podniósł talię kart i leniwie upuszczał je, jedną po drugiej, na blat. Siedzący naprzeciw niego Fletcher przypatrywał się spadającym kartom jak zahipnotyzowany. - To na jak długo utkwiliście w tym ekscytującym miejscu? - spytał Breckenridge. - Nie wiemy dokładnie. - Fletcher uśmiechnął się krzywo. - Zanim dotrze tu ten laird, przedstawiciel opie kuna prawnego dziewczyny, miną co najmniej dwa dni, a może i więcej. Zależy. - Laird, hę? - Breckenridge udał, że tłumi ziewnięcie, i zamrugał, jakby morzył go sen. - Prawdziwy laird? Czy tylko za takiego się podaje? - O, nie, to laird pełną gębą. - Cobbins wsparł pod bródek na dłoniach. - Nie, żeby tak gadał, ale to da się poznać. - Ach tak? - Breckenridge zmarszczył brwi, jak ktoś z trudem zbierający myśli. - Po czym? - Spojrzał na Cobbinsa. - Jak rozpoznać lairda po samym wyglądzie? - Nie po samym wyglądzie, to po pierwsze - zaśmiał się Fletcher. - Jego głos, sposób mówienia. To taki typ,
co wydaje rozkazy i spodziewa się, że zostaną wypełnio ne. Ci lepiej urodzeni zachowują się tak, jakby wszyscy wkoło powinni wiedzieć, że mają schodzić im z drogi. - Były też inne oznaki. - Cobbins osunął się niżej, składając głowę na ramieniu. - Wielki byczek z niego. - Spojrzał zezem na Breckenridge'a. - Jeszcze wyższy od ciebie. I szerszy w barach. Cięższy. A do tego nie cho dzi, tylko kroczy. - Może to zwykły pyszałek? - prychnął Breckenridge. - Nieee. - Fletcher opadł na oparcie krzesła, wycią gnął nogi pod stołem i przymknął powieki. - Twarz jak wykuta w skale i oczy jak lód. - Zadrżał teatralnie. - Jak mówi Cobbins, jest coś takiego w tych typach, że po pro stu się wie. Breckenridge obserwował kompanów. Obaj zamknęli oczy. Potem Cobbins cicho zachrapał. Fletcher uniósł powiekę, zerknął na towarzysza, wes tchnął i na powrót ją opuścił. - Chyba też się zdrzemnę. Zagramy później. Breckenridge poczekał, aż i on zaśnie, a następnie wstał i cicho opuścił salę, bacząc, żeby iść, a nie kroczyć. ***
W obliczu faktu, że porywacze raptem zaczęli pilnie jej strzec, Heather poczuła się zmuszona poświęcić więk szą część dnia na umacnianie swego wizerunku typowej, a zatem nieszkodliwej i bezradnej młodej damy z towa rzystwa. Wielkim wysiłkiem woli powstrzymała się od wypyty wania Marthy do czasu, gdy marudzeniem wymogła na „pokojówce", by ta zamówiła popołudniową herbatę. Kiedy posługaczka przyniosła tacę, Heather opuściła wreszcie stanowisko przy oknie, gdzie tkwiła dosłownie godzinami, wyglądając na dżdżysty dzień. Usiadła na so fie, żeby nalać herbaty do filiżanek.
Usadowiona w fotelu Martha, zajęta robótką, obser wowała ją może nie tyle podejrzliwie, ile tak, jakby coś jej nie do końca pasowało. Heather podała jej pełną filiżankę. Martha z cichym chrząknięciem odłożyła robótkę na swe pokaźne łono i przyjęta dar. Upiwszy tyk herbaty, Heather westchnęła i oparta się wygodnie. - Jak to się stało, że dołączyłaś do Fletchera i Cobbinsa? Wiem, że znacie się od lat, ale w tym konkretnym wypadku? Martha odstawiła filiżankę na spodek i wzruszyła ra mionami. - Normalnie to się opiekuję chorymi. Moja ostatnia bidula dopiero co wzięła i umarła, więc żem siedziała w do mu, kiedy zaszedł Fletcher. Nie widziałażem go ze dwa lata albo i więcej, odkąd wyniósł się na północ, do Glas gow. Powiedział mi, że jeden laird chce przewieźć panią na północ, z pokojówką dla obyczajności. Łatwa, przy jemna robota: zobaczyć kawałek kraju, za nic nie płacąc, za niezłe pieniądze. Heather odczekała chwilę, popijając herbatę. - Co wiesz o tym lairdzie? - spytała. Napotkała ostre spojrzenie Marthy. - Skoro niedługo osobiście mnie stąd zabierze, chyba nic się nie stanie, jeśli mi powiesz. Martha przyglądała się jej przez chwilę, a później ką ciki jej ust nieznacznie się uniosły. - Jeśli dzięki temu przestanie pani się tak snuć i wypa trywać oczy, powiem, że na pewno jest przystojny, ina czej Fletcher nigdy by go tak nie określił. I nie taki stary, bym stawiała, że niewiele po trzydziestce. Heather przybrała na twarz wyraz zainteresowania, aby zachęcić Marthę do dalszych wynurzeń. - Nie widziałażem go, pani pamięta. - Martha dopiła herbatę i odstawiła filiżankę ze spodkiem na niski stolik. - Ale znam Fletchera i Cobbinsa, więc bym rzekła, że
ten laird jest... - Ściągnęła usta w ciup. - Potężny. Tych dwóch niełatwo wystraszyć. Swoje w życiu widzieli, ale ten człek zrobił na nich wrażenie. - Czyli jest niebezpieczny? - No to też, ale nie tak po prostu groźny. Byle zbir mo że być groźny, ale taki nie zrobiłby wrażenia na Fletcherze i Cobbinsie. Heather studiowała twarz Marthy, starając się dociec, co też „pokojówka" usiłuje jej przekazać. - Oni dwaj... Zaimponował im? - To już bardziej. - Martha pokiwała głową, biorąc swoją robótkę. - Nie strach, ale i nie do końca atencja. Byli pod wrażeniem, a jednocześnie czujni. Tak czy owak, za nic nie chcą go zawieść. Heather zadumała się nad tym niepożądanym spo strzeżeniem. - Typ z wyższych sfer, to bez wątpienia - dodała Mar tha, znów pobrzękując drutami. - Wiedzą to czy tylko - Heather, marszcząc brwi, wy konała szeroki gest - zgadują? Wpatrzona w robótkę Martha prychnęła. - Żadne tam zgadują. - Przelotnie spojrzała na He ather. - Rozumie się samo przez się. Pani mi wierzy, ino typ z wyższych sfer pomyślałby o pokojówce, planując porwanie. Heather uzmysłowiła sobie, że to prawda. A wobec tego zleceniodawca porwania niemal na pewno wywodził się z jej warstwy społecznej. Co czy niło go jeszcze bardziej niebezpiecznym. ***
- Żadnych wyskoków, słyszy pani? Heather spojrzała na Fletchera, zaskoczona. Przyszły z Marthą na obiad i zajmowały właśnie miejsca w naroż niku, kiedy Fletcher do nich podszedł - na ich widok
wstał od stołu, gdzie pił z miejscowymi oraz pewnym wi cehrabią, którego nie rozpoznałyby jego własne siostry. Polecenie zostało wygłoszone nieco bełkotliwie, zwłaszcza że Fletcher mówił szeptem. - A czemu? - Heather zmarszczyła brwi, lecz zaraz uzmysłowiła sobie, że jej ton nie całkiem pasuje do wize runku bezradnej, nieszkodliwej, głupawej osóbki, toteż pociągnęła nosem i dodała: - Czy kiedykolwiek zrobiłam coś nie tak? - Usiadła gwałtownie i spojrzała na Fletchera nadąsana, jakby ją niesprawiedliwie potraktowano. - Proszę po prostu siedzieć, patrzeć w talerz i jeść. - Fletcher również miał chmurną minę. - I ani słowa. To tylko kancelista bez zajęcia, niech pani sobie nie wyobra ża, że może liczyć na jego pomoc. Obejrzał się na stół, od którego niedawno wstał. Podążywszy za jego wzrokiem, Heather zobaczyła, że Cobbins podnosi się ociężale - a wraz z nim Breckenridge. - Kto to taki? - spytała z niewinnym zainteresowa niem, uznawszy, że jej alter ego by tak postąpiło. - Dołą czy do nas? - Tak, ale nie musi pani znać jego nazwiska. - Flet cher znów na nią spojrzał. - To nie spotkanie na salo nach, nikt nie zamierza pani przedstawiać. Jak mówiłem - nachylił się, zniżając głos, gdyż Cobbins i Breckenrid ge się zbliżali - proszę siedzieć, jeść i trzymać buzię na kłódkę. Heather spiorunowała go wzrokiem, lecz Martha opa dła właśnie ciężko na ławę obok niej, a Fletcher odwró cił się, by powitać Breckenridge'a. Fletcher pokazał Breckenridge'owi, żeby usiadł na je go miejscu, naprzeciw Marthy, sam zaś przyciągnął sobie krzesło i ustawił je u szczytu stołu, między tymi dwoj giem. Cobbins ulokował się naprzeciw Heather. - Ta tutaj to Martha. - Fletcher machnął ku niej, a Martha skinęła głową na powitanie. - To nasz przyja ciel Timms, jedzie do Glasgow poszukać nowego zajęcia.
Zgodnie z zaleceniem, Heather siedziała ze spuszczo ną głową i dłońmi splecionymi na podołku, spod osłony rzęs obserwując Breckenridge'a. Skinieniem przywitał się z Marthą, a potem zerknął na Heather i popatrzył py tająco na Fletchera. - Im mniej będziesz wiedział o naszej podopiecznej - rzekł Fletcher - tym szczęśliwszy będzie jej opiekun, jeśli rozumiesz, co mam na myśli. - Ach, no tak. Oczywiście. - Breckenridge uprzejmie odwrócił wzrok od Heather. Ponad ramieniem Fletche ra spojrzał na spieszącą ku nim posługaczkę. - Czym dzi siaj raczą? Łupaczem z rzepą albo ponownie baraniną. - Poproszę łupacza - szepnęła Heather, gdy ją zapyta no. Popatrzyła na posługaczkę. - I szklankę wody. Pozostali zamówili piwo. Nie podnosząc głowy, Heather przysłuchiwała się roz mowie. Od czasu do czasu ukradkiem zerkała na towa rzyszy. Głównie na Breckenridge'a. Oczywiście, wiedziała, że to on - pomimo ciemnego zarostu, potarganych włosów oraz niedbałego stroju bez trudu go rozpoznawała - ale mówił zupełnie inaczej niż zwykle, co wytrącało ją z równowagi. Przyzwyczaiła się, że modnie przeciągał zgłoski bądź komenderował nią krótko, ostro i beznamiętnie, ale kiedy teraz go słucha ł a . . . byłaby wręcz skłonna uwierzyć, że to istotnie jakiś skryba ledwie wiążący koniec z końcem. Co się zaś tyczy tematów, które uznał za stosowne przy posiłku... Popychając po talerzu kawałki rozgotowanego łupa cza, z pełną fascynacji zgrozą przysłuchiwała się, gdy ra czył Fletchera i Cobbinsa opowieściami z walk kogutów. Zerknąwszy na Marthę, przekonała się, że nawet ona z zainteresowaniem chłonie makabryczne niekiedy szczegóły. Stłumiła dreszcz - jej wyobrażenie o budują-
cej konwersacji nie obejmowało opisów tego, jak młode koguty są pozbawiane głów albo rozrywane na strzępy przez przeciwników z doczepionymi ostrogami - i spró bowała skoncentrować się na czymś innym, ale łupacz okazał się mało intrygujący. Jej myśli zboczyły ku osobliwemu spostrzeżeniu, że choć Breckenridge wyglądał i mówił zupełnie inaczej niż zwykle, nadal otulało ją poczucie bezpieczeństwa, od pewnego czasu nierozerwalnie związane z jego bli skością. Ponadto, mimo że wymiętoszony i zaniedbany, nadal ją pociągał... co było dziwne. Zakładała do tej po ry, że to jego elegancka prezencja tak na nią działa. Jeśli zatem nie tu kryła się odpowiedź, to gdzie? I tak w barze maleńkiej gospody w Gretna Green He ather przez długie chwile usiłowała rozwikłać zagadkę. Znaleźć odpowiedź na pytanie, co też kryło się w Brecken ridge'u, że reagowała nań z tak szczególną intensywnością, aż jej zmysły wyostrzały się w ów jakże kobiecy sposób. Później chrząknięcie Fletchera gwałtownie przywoła ło ją do rzeczywistości. W zamyśleniu nie usłyszała, jak Breckenridge'owi udało się zmienić temat rozmowy, niemniej Fletcher ochoczo wyjaśnił: - Na pewno spędzimy tu cały jutrzejszy dzień i chyba też kolejny. Wydawało mi się, że dobrze porachowałem, ale dziś rano powtórzyłem obliczenia i wychodzi, że zgu biłem jeden dzień. - Fletcher skupił zamglony wzrok na Breckenridge'u, który z chwili na chwilę prezentował się coraz podlej. - A ty? Czujesz się na tyle dobrze, żeby jutro jechać? Breckenridge zapatrzył się na trzymany w obu dło niach kufel piwa, jakby się zastanawiał, a potem wolno, zamaszyście pokręcił głową. - Nie. Rana ciągle rwie jak diabli. - Wygiął usta w pi jackim uśmiechu i przepił do Fletchera. - Ale to pomaga.
- Zacna wymówka. - Fletcher podniósł dzban, który zostawiła na stole posługaczka. - Dawaj. Żeby nie gada li, żem odmówił rannemu lekarstwa. Breckenridge uśmiechnął się głupkowato, a kiedy Fletcher napełnił mu kufel, wzniósł toast. - Jest pan uczonym i dżentelmenem, drogi panie. Fletcher radośnie wyszczerzył zęby, a Cobbins ryknął śmiechem. Wszyscy mieli już nieźle w czubie. Nawet Martha ki wała się sennie. Fletcher zauważył to i trącił kobietę łok ciem. - Weź panienkę i idźcie już na górę. Martha parsknęła, wstrząsnęła się i spojrzała na Heather. - Racja. Pora spać. - Podniosła się ociężale i ruchem głowy dała Heather znak, aby szła za nią. Tłumiąc westchnienie, H e a t h e r wstała od stołu. Przy tej okazji zerknęła na Breckenridge'a, on jednak właśnie tępo kiwał Marcie głową na pożegnanie. Prychnąwszy w duchu, ruszyła za „pokojówką" do wyj ścia. Opuściła salę, nie oglądając się za siebie. ***
Tej nocy w gospodzie prędko zapadła cisza. Heather jeszcze trochę się wstrzymała, a potem ostrożnie prze mknęła na dół. Wolała czekać na Breckenridge'a w cia snej szatni, niż słuchać chrapania Marthy. Żywiołowego, pijackiego chrapania. Dotarła do holu, wślizgnęła się za ladę recepcji i ostrożnie otworzyła drzwi szatni. W pomieszczeniu by ło ciemno, jednak oczy Heather przywykły do mroku na tyle, by dać jej pewność, że w środku nikogo nie ma. Nie tylko zresztą wzrok poinformował ją, że Brecken ridge na nią nie czeka.
Spięta, zawahała się, niezbyt rada sama wstępować w ciemność. Mogła upłynąć godzina, zanim Breckenrid ge nadejdzie; kto wie, czy nie był równie pijany jak Mar tha. Nie uzgodnili, o której się spotkają... Zaalarmował ją jakiś dźwięk. Bezszelestnie okręciwszy się na pięcie, zobaczyła podrygujące w barze światło świe cy, niesionej przez osobę, której jeszcze nie widziała, nie mniej ciężkie kroki zmierzały w stronę holu recepcji. Jakiś cień spłynął ze schodów i ruszył prosto na Heather. Otworzyła usta... Przywarła do nich ciężka dłoń. Opasało ją stalowe ramię. Breckenridge uniósł Heather i prędko wślizgnął się wraz z nią do szatni, przymykając łokciem drzwi, tak że pozostała wąziutka szpara. Cofnął dłoń z jej ust i nachylił się do jej ucha. - Cicho - szepnął ledwie słyszalnie. I tak nie zamierzała nic mówić; powątpiewała, czy do byłaby z siebie choć jedno sensowne słowo. Rześki ton rozkazu wskazywał, że Breckenridge wcale nie jest pija ny. A jednak nie wypuścił Heather z objęć. Serce tłukło jej się w piersi. Niewiele widziała, ale wyczuwała, że Breckenridge intensywnie nasłuchuje odgłosów w holu. Przełknęła ślinę i uczyniła wysiłek, żeby również coś usłyszeć. W końcu poprzez bicie wła snego serca wychwyciła mamrotanie tuż pod drzwia mi... Właściciel gospody przyszedł sprawdzić coś przy ladzie recepcji. Wzdłuż krawędzi przymkniętych drzwi rysowała się cienka linia światła. Czekali, milczący i nieruchomi, aż mężczyzna upora się ze swoimi sprawami i sobie pójdzie. Heather starała się oddychać zwyczajnie, uspokoić rozszalałe tętno, po wtarzała sobie, że jest bezpieczna. Bezpieczna w ramio nach Breckenridge'a. Część jej umysłu wirowała.
Reszta była zbyt zajęta chłonięciem ciepła, uwodzi cielskiego i męskiego, które przesączało się przez ubra nia między nimi i rozlewało na jej skórze. Miała na sobie tradycyjny nocny strój: kapę narzuco ną na przejrzystą halkę i przewiązaną w pasie jedwab nym szalem. On był w pelerynie, która teraz częściowo osłaniała Heather przed chłodem nocy. Kiedy puls jej zwolnił, usiłowała odetchnąć głęboko, ale jej płuca okazały się niewytłumaczalnie ściśnięte. Na moment przed tym, nim Breckenridge jej dotknął, stężała z przerażenia, kiedy zaś ów dotyk, jego bliskość zaatakowały jej zmysły, kiedy pojęła, kto ją pochwycił, z ulgi ledwie mogła ustać na nogach. Jednakże prawie natychmiast jej nerwy zaczęły znów się napinać, z każdą sekundą coraz bardziej, gdy tak trwała przytulo na do niego, gdy stykali się ciałami, ona delikatna, on twardy i bezsprzecznie męski. Chronił ją, osłaniał. Powtarzała to sobie, lecz jej zmy sły nadal wirowały. Udało jej się częściowo odzyskać panowanie nad so bą, kiedy właściciel gospody rzucił wyraźne: „Aha!". Usłyszeli odgłos zamykanej szuflady. Moment później światło w szparze zadrżało i zaczęło stopniowo przygasać. - Proszę się nie ruszać. - Słowa zdawały się ledwie tchnieniem, musnęły luźne kosmyki włosów Heather i uwodzicielsko owiały jej ucho. Ze wszystkich sił tłumiąc dreszcz, mówiła sobie, że zrobił to odruchowo. Ani chybi zawsze szeptał w ten spo sób do kobiet, które trzymał w ramionach. Czekała, aż ją puści. Po dłuższej chwili wyczula, jak stopniowo spływa z niego napięcie. Jednak nie rozluźnił się całkowicie. Ani też jej nie puścił. Otulił ją za to szczelniej swą pe leryną, zamykając w kokonie ciepła. - Nie możemy ryzykować zapalenia świecy - rzekł cicho.
Jego głęboki głos, napływający z tak bliska, podrażnił nerwy Heather. Przekrzywiła głowę, starając się dojrzeć w mroku jego twarz. Widziała jednak tylko blady zarys, przyciemnione zarostem policzki, tonące w cieniu oczy, zaciśnięte usta i szczękę. - Musimy się pospieszyć. Potaknęła. Musieli. Inaczej ona zrobi coś niewymow nie głupiego. Zanotowała w myślach, że nigdy więcej nie wolno jej dopuścić, by pochwycił ją w ciemności. - Jak pani słyszała, laird przybędzie najwcześniej po jutrze. Wydaje się zatem pewne, że to góral, a wobec te go powody, dla których postanowił porwać panią lub jedną z pani krewnych, mogą kryć się głęboko w mro kach czasu. Co gorsza, zarówno Fletcher, jak i Cobbins są przekonani, na podstawie wielu różnych przesłanek, że ich zleceniodawca nawykł do posiadania władzy, do wydawania rozkazów i oczekiwania, że zostaną wy pełnione. - Przyjrzał się jej bacznie. - Dowiedziała się pani czegoś od Marthy? Odchrząknęła. - Co nieco - odparła szeptem. - Na podstawie reakcji Fletchera i Cobbinsa oceniła, że ów laird jest, cytując jej określenie, potężny. Wywarł na nich spore wrażenie, wzbudził ich respekt, a ponadto, zdaniem Marthy, bez wątpienia wywodzi się z wyższych sfer, gdyż tylko ktoś ta ki zatrudniłby pokojówkę z myślą o mojej reputacji. - Słusznie. - Breckenridge się skrzywił. Patrzył na nią przez chwilę. - Mamy problem. Ona z pewnością miała - kręciło jej się w głowie, od dychała z trudem. - Ten laird... - ciągnął Breckenridge. - Ze wszystkie go, co mówią Martha, Fletcher i Cobbins, wynika, że chodzi o lairda przez duże L. Prawie na pewno arysto kratę. Nie będzie łatwo go pokonać, zwłaszcza na jego własnym terenie.
Twarz jak wykuta w skale i oczy jak lód. Breckenridge dobrze pamiętał opis Fletchera. - To znaczy, że nie chcemy stanąć z tym człowiekiem oko w oko. Nie tutaj, w Szkocji, zbyt daleko od kogokol wiek, kto mógłby poświadczyć naszą tożsamość. Przyglądał się, jak na szlachetnym czole Heather po jawia się mars. Aż do tej pory na jej twarzy malował się wyraz... pewnej czujności, oszołomienia. Breckenridge doskonale wiedział dlaczego. Bicie jej serca... uwiódł zbyt wiele kobiet, żeby się nie zorientować. Nie poznać, że pociąga ją równie mocno jak ona jego. Jakkolwiek zasadniczo nie potrzebował na to dowodu, skoro już go zdobył... Ta wiedza krążyła mu w żyłach, drażniąc instynkty, które w jej obecności starał się za wsze głęboko ukryć i spętać. - Ale nie ma powodu uciekać już teraz - szepnęła. - Laird zjawi się dopiero za parę dni, a my nadal nie wie my niczego, co pozwoliłoby go zidentyfikować. - Mars na jej czole się pogłębił, nadając twarzy tak doskonale znany Breckenridge'owi wyraz uporu. - Na razie nie mo żemy wyjechać. Zacisnął wargi, żeby nie rzucić jakiejś niemądrej uwa gi. Próbował uporządkować sprzeczne impulsy, napiera jące nań ze wszystkich stron. Ten najsilniejszy nakazywał mu usunąć Heather poza zasięg niebezpieczeństwa, nie mniej skoro pozostawał u jej boku, był w stanie ją ochro nić - a teraz zyskał już pewność, że ze strony Fletchera, Cobbinsa i Marthy absolutnie nic jej nie groziło. W rze czy samej, chronienie jej przed wszelkimi zagrożeniami leżało w najlepszym interesie tych trojga, przynajmniej do czasu, gdy przekażą ją tajemniczemu lairdowi. Znał też jej braci, kuzynów, ojca i wujów. Nie mieliby doń pretensji, gdyby uciekł, uwożąc ją z powrotem do bezpiecznego Londynu, zarazem jednak, podobnie jak on sam, z całego serca chcieliby się dowiedzieć, któ ryż to laird ośmielił się porwać ich pieszczoszkę.
Sprawiedliwości nie stanie się zadość, dopóki nie wia domo, przeciw komu zwrócić szablę. - W porządku. - Ledwie wyrzekł te słowa, wyraz jej twarzy złagodniał, dlatego też on dla odmiany przybrał surową minę. - Ale odwlekamy ucieczkę tylko o dzień. Jeden dzień. - Dobrze. - Uśmiechnęła się nieznacznie. - Zobaczy my, czego dowiemy się jutro. Ten uśmiech... igrał uwodzicielsko w kącikach jej ust. Breckenridge zamrugał, nasrożył brwi. - Nawet gdybyśmy nie dowiedzieli się niczego więcej, pojutrze opuszczamy to miejsce. Czy to jasne? Mimo że mówił szeptem, ostatnie pytanie przybrało formę rozkazu. Jej uśmiech tylko się poszerzył. - Tak, oczywiście. Przekonajmy się jednak, co nam przyniesie jutro. Zajrzał jej w twarz... i czas się zatrzymał. Pojmował, że to niebezpieczne, lecz nie potrafił się ruszyć, nie umiał przełamać coraz silniejszego czaru. Jej uśmiech stopniowo przygasał, zaglądała mu w oczy... Oddychała nierówno. Zaczęła się ku niemu przybliżać... Raptem prędko, z wysiłkiem zaczerpnęła powietrza i zachwiała się na piętach. - Rana... Mówił pan coś o ranie. Chwycił się tej ostatniej deski ratunku. - Zmyśliłem to, żeby mieć wymówkę, czemu zwlekam z wyruszeniem w dalszą drogę. Taki powód daje mi spo re pole manewru, zwłaszcza przy tej pogodzie. - Och, to dobrze. To znaczy... że nie jest pan ranny. - Wreszcie spuściła wzrok i cofnęła się. Uwolnił ją z objęć, bardzo niechętnie. Na tyle niechętnie, że wzbudziło to w nim niepokój. Odstąpiła, wyzwalając się z jego peleryny. - Proszę wracać na górę - szepnął. Wskazał głową drzwi. - Będę panią obserwował, a potem pójdę za panią.
Przytaknęła i odwróciła się. Otworzyła drzwi, odcze kała chwilę i wyślizgnęła się do holu. Przez szparę przyglądał się, jak Heather, niczym duch, wspina się po schodach. I zastanawiał się, czemu jej nie pocałował. Nie oponowałaby. Może wpadłaby w lekki popłoch, ale... Wreszcie odkryłby, jak ona smakuje, które to pyta nie dręczyło go przez minione cztery lata. Ostatecznie mieli się pobrać. Kiedy ta eskapada do biegnie końca, nic innego im nie pozostanie. Jednak gdyby ją pocałował... dowiedziałaby się, że Breckenridge podziela jej odczucia, o czym aktualnie nie miała pojęcia. Był pewien, że na razie nie podejrzewała, jak on ją naprawdę postrzega. Jeśli zaś istotnie mieli się pobrać... Miała charakter Cynsterów. Lepiej, żeby nigdy się nie dowiedziała, jak bardzo go fascynuje. Jak uporczywa i in tensywna - j a k ogromnie irytująca - okazała się ta fascy nacja. A przy tym niemożliwa do wyplenienia. Bo próbował ją wyplenić. Setki razy. Żadnej kobiecie nie udało się zastąpić Heather. Za władnęła jego myślami, tkwiła u źródła pragnień, w ser cu namiętności. Tego wszystkiego z pewnością nie musiała wiedzieć. Zatem... żadnych pocałunków. Jeszcze nie teraz. Do piero kiedy Heather uzmysłowi sobie, że ich ślub jest przesądzony. Jeśli wówczas Breckenridge zainicjuje po całunek, nie będzie to tak wymowne. Coś w nim oponowało przeciw temu ograniczeniu, lecz dawno nauczył się trzymać pożądanie na bardzo krótkiej smyczy. Nie odsłoni się przed nią. Ani chybi dotarła już do pokoju, który dzieliła z Mar thą. Opuścił szatnię i wspiął się po schodach, obierając kurs na własne łóżko.
*** - Pan sobie żartuje? - Heather stała w holu recepcji, wpatrując się we Fletchera. - Wczoraj tkwiłam w tym pokoju cały dzień, a pan chce, żebym dziś znów siedzia ła tam spokojnie do samego wieczoru, przyglądając się, jak Martha robi na drutach? Fletcher przytaknął, zaciskając szczękę. - I jutro takie. Do czasu, aż przyjedzie po panią pan McKinsey, pozostanie pani pod stałą opieką Marthy. Tak będzie dla pani bezpieczniej. Heather patrzyła nań zmrużonymi oczami. - Dobrze, ale najpierw chcę się wybrać na krótki spa cer. Do końca dróżki i z powrotem. - Nie. - Fletcher przybliżył się groźnie. Martha i Cobbins przyglądali się scenie bez większego zainteresowania, pewni jej finału. Tego ranka na śniadanie nie zszedł nikt poza ich grup ką i Breckenridge'em, który moment wcześniej zniknął w barze. Właściciel gospody był zajęty gdzie indziej, mo gli zatem spierać się bez świadków. Spoglądając na nią gniewnie z góry, Fletcher wskazał drzwi saloniku. - Wejdzie pani do środka i pozostanie tam przez resz tę dnia. Jeśli trzeba pani ruchu, może pani pospacero wać po pokoju. Jeśli szuka pani rozrywki, może pani wy glądać przez okno albo pomóc Marcie liczyć oczka. Heather otworzyła usta, ale Fletcher wycelował palec w jej nos. - Zna pani naszą historyjkę. Jeśli mnie pani zmusi, przysięgam, że skorzystam z niej, żeby panią związać, za kneblować i posadzić tam z Marthą. Zmarszczyła brwi, nie tyle ze względu na słowa Flet chera, ile dlatego, że uzmysłowiła sobie, iż powinna przy najmniej się go obawiać, jeśli nie zwyczajnie bać, a tym czasem tak się nie działo, po prostu. Widziała w nim za-
ledwie przeszkodę do pokonania - źródło informacji, które należy wykorzystać do cna, a potem porzucić i uciec. Uciec z Breckenridge'em. Czy to ze względu na jego obecność nie bala się Fletchera? Tak czy inaczej, rozumiała, że w tej chwili praktycznie nie ma wyboru. - Och, w porządku! - Okręciła się na pięcie, gwałtow nie otworzyła drzwi saloniku i weszła do środka, z nie chęcią powstrzymując się przed trzaśnięciem nimi za so bą: wiedziała, że Martha zaraz do niej dołączy. Stanęła przy oknie, splotła ręce na piersi i wyjrzała na nowy dzień. W Londynie zapanowała już wiosna, tu taj jednak zima ciągle mocno trzymała się na pozycji. Nie licząc drzew iglastych, gałęzie pozostawały nagie. Ranek był chłodny, wiał zimny wiatr, ale mżawka ustala, chmury się przerzedziły i gdzieś tam wysoko usiłowało się przez nie przebić słońce. Za jej plecami zamknęły się drzwi saloniku. Słyszała, jak Martha ciężko opada na fotel. - Błoto na dróżce powoli schnie, zwłaszcza po bokach - burknęła Heather, wyglądając na dwór. - Jak najbar dziej można by się wybrać na spacer. Może po lunchu? - Pani o tym zapomni - poradziła Martha. - Słyszała go pani. Nie opuszcza pani gospody. - Ale dlaczego? - H e a t h e r okręciła się na pięcie, rozpościerając ramiona. - Czy jemu się zdaje, że uciek nę na to pustkowie? Gdybym zamierzała uciec, zrobi łabym to pierwszej nocy. - Zwiesiła ręce. - Umiem grać na pianinie i tańczyć walca, o ucieczkach nie mam pojęcia! Martha zmierzyła ją wzrokiem, nie bez sympatii. - Proszę mu dzisiaj ustąpić - odezwała się po chwili. - Rozmówię się z nim wieczorem albo lepiej jutro z ra na. Jeśli pogoda dopisze, może zezwoli pani na prze chadzkę, ale pani pamięta, niczego nie obiecuję.
Heather popatrzyła Marcie w oczy. Poczuła się zobli gowana przyjąć tę gałązkę oliwną. - Dziękuję - powiedziała, skłaniając głowę. Na powrót odwróciła się do okna i dopiero wtedy się skrzywiła. Straci w ten sposób cały dzień. Przepytała już Marthę; wątpiła, czy zdołałaby wydobyć od niej coś jesz cze, a kolejne próby przypuszczalnie wzbudziłyby podej rzenia całkiem bystrej „pokojówki". Skoro niczego więcej nie mogła się dowiedzieć, nic zrobić... Nawiedzająca ją nieustannie myśl - ta, która minionej nocy podążyła za Heather w sny i powitała ją tuż po przebudzeniu - znów rozbłysła. Tam, w szatni, nie omal pocałowała Breckenridge'a. Nie był to przypadek, jakaś omyłka - przez cały czas wiedziała, z kim ma do czynienia. Mimo to chciała go pocałować, zrobiłaby to, radośnie powitałaby jego ewentualny pocałunek. Gdyby dał jej najmniejszy znak, że ucieszyłby się z jej względów, wspięłaby się na palce i przywarła do jego ust. Powstrzymało ją to, że nie umiała nic wyczytać z jego twarzy. Nie widziała jego oczu. Przyglądała mu się bacznie, ale nijak nie potrafiła od szyfrować jego myśli, stwierdzić, czy sama także choć trochę go pociąga, nie wspominając o tym, że miałby w pełni podzielać jej odczucia. W jej przypadku, jak są dziła, chodziło o utajoną zmysłową ciekawość, która wzięła swój początek z ich wcześniejszych, napiętych, pełnych docinków relacji, a w trakcie tej przygody naro sła za sprawą ich wymuszonej bliskości. Tak czy owak, minionej nocy Heather zdecydowanie chciała go pocało wać i zrobiłaby to, jednak raptem powstrzymała ją bynaj mniej nie panieńska wrażliwość ani tym bardziej nie skromność, lecz potworna myśl, że być może on wcale nie ma ochoty jej pocałować. Doprowadziło ją to z powrotem do owej uporczywej obawy, nie, mocno zakorzenionego przekonania, że Brec-
kenridge widzi w niej zaledwie pensjonarkę. Dziewczątko. Istotę tak młodą i niedoświadczoną, że mężczyzna jego pokroju nigdy nie pomyślałby o niej jako o kobiecie ani też nie zniżyłby się do skorzystania z jej wdzięków. A cóż dopiero zbudowania czegoś więcej, partnerskie go związku. Mocno splatając ramiona, z chmurną miną utkwiła niewidzący wzrok w drzewach za oknem. Musiała przy znać, że w minionych dniach jej nastawienie do Breckenridge'a się zmieniło. Zmieniło albo... wyklarowało. Nie gdyś spodziewałaby się raczej, że zrobi użytek ze swych ust, by go zwymyślać, nie zaś całować, lecz teraz... Myśl o tym, żeby go pocałować - skorzystać z pierw szej nadarzającej się okazji i zrobić to, wyrzucić z siebie owo szaleństwo i zaspokoić ciekawość - prędko stawała się obsesją. Obsesją, której Heather przez kilka najbliższych go dzin nijak nie mogła zaradzić. Sapnęła, odsuwając od siebie tę kwestię. Z determinacją skupiła się na drzewach na dworze, zwracając myśli ku jedynemu zadaniu, które mogła w tej chwili zrealizować, mianowicie opracowaniu sposobu na to, jak po ucieczce obserwować wraz z Breckenridge'em gospodę i przyjrzeć się tajemniczemu lairdowi na tyle dobrze, żeby go potem zidentyfikować. ***
Korzystając z poprawy pogody, Breckenridge spędził ranek poza gospodą, wolał bowiem przez jakiś czas trzy mać się z dala od Fletchera i Cobbinsa, aby nie uznali, że zanadto interesuje się ich sprawami. Skoro lairda spo dziewano się najwcześniej pojutrze, Heather była bez pieczna, zamknięta w saloniku z Marthą. Po późnym śniadaniu zaszedł do stajni sprawdzić, jak się miewa stary kasztan, którego zakupił w Carlisle wraz
z wysłużoną dwukółką. Koń wyglądał nieźle; zawiezie ich dwoje dostatecznie daleko, żeby ucieczka się powiodła. Ale w którym kierunku? Przez resztę ranka spacero wał wokół Gretna Green, zapamiętując poszczególne drogi i osłonę, jaką zapewniały tam elementy krajobra zu, po czym przewędrował około kilometra z powrotem głównym traktem, w stronę Gretny i granicy tuż za nią. Wrócił do gospody w porze lunchu, smagany coraz mniej przyjemnym wiatrem, który przygnał też nowe chmury. Przystanąwszy w holu, zerknął ku drzwiom salo niku, ale panowała za nimi cisza. Wszedł do baru. I ponownie dołączył do Fletchera i Cobbinsa. Jak zwykle spożyli posiłek w towarzystwie miejscowych, a potem, gdy wieśniacy wrócili na swoje pola, zasiedli we trzech przy stole pod oknem. Fletcher przyniósł karty, ale nie wydawał się zaintere sowany grą. Unosił talię kilka centymetrów nad blatem, po czym kolejno wypuszczał karty, i tak w kółko. Zna mienne. - Martwisz się, czy ten wasz laird w ogóle się pokaże? - spytał Breckenridge. - Hę? - Fletcher podniósł nań wzrok, a później po kręcił głową. - Nie, przyjedzie. Po prostu wolałbym, że by już tu był. - Jutro, zgadza się? Fletcher wzruszył ramionami. - Jutro albo pojutrze. Do tej pory na pewno się zjawi. - Zerknął na Breckenridge'a. - Nie lubię tak tkwić w jednym miejscu i czekać, ot co. Czuję się jak na celow niku, to mi działa na nerwy. - Ach. Rozumiem. Breckenridge znał tylko jeden typ ludzi, którzy narze kali, gdy okoliczności zmuszały ich do pozostawania w jednym miejscu. Byli to wszelkiego rodzaju przestęp cy. Czuli się wówczas niczym w pułapce. Zerknąwszy
na Cobbinsa, mniej rozmownego niż Fletcher, odnoto wał, że w nim również narasta zdenerwowanie. O ile się nie mylił, swego czasu obaj mężczyźni byli mocno na bakier z prawem. Nawet jeśli nigdy ich nie zła pano, wiedzieli, co znaczy być ściganym. Fakt godny odnotowania, skoro Breckenridge plano wał zwędzić im sprzed nosa najnowszą zdobycz. W trak cie wcześniejszych pogawędek dowiedział się, że Flet cher nieźle posługuje się nożem i zawsze nosi ich kilka przy sobie, Cobbins zaś jest w istocie zabijaką, osiłkiem, który, gdy już się w coś zaangażuje, nie odpuszcza. - Powiedzcie mi. - Rozsiadłszy się wygodnie, Brec kenridge zagaił tonem człowieka, który usiłuje pomóc kompanom zapomnieć o obawach. - Jak to się odbywa? Rzekłbym, że to kapitalna sprawa. Robicie swoje, prze kazujecie przesyłkę, inkasujecie należność i wszyscy są szczęśliwi. - Zmarszczył brwi, jakby się zastanawiał. - Ale najpierw musicie wyłożyć forsę, żeby zgarnąć dziewczynę, opłacić podróż i całą resztę... - Urwał, po nieważ Fletcher kręcił głową. - Nie. - Fletcher odłożył karty i wsparł przedramio na na blacie. - Jest lepiej. Ale pamiętaj - rzucił Breckenridge'owi ostre spojrzenie - trzeba lat, żeby wyrobić so bie reputację taką jak nasza. Nie dostaje się takich zle ceń ot tak, za pierwszym razem. - Z nas są zawodowcy. - Cobbins pokiwał głową. - Dokładnie tak. - Fletcher spojrzał znów na Brec kenridge'a. - No więc z nami sprawa wygląda w ten spo sób, że jako zawodowcy z renomą dostajemy należność z góry. Odpowiednią rekompensatę za czas, jaki poświę cimy na wykonanie roboty, oraz środki na pokrycie wszelkich wydatków, jak podróż do Londynu i z powro tem, pobyt w stolicy, zapłata dla Marthy i cała reszta. - Wszystko z góry? - Breckenridge zamrugał, auten tycznie zdumiony. Najwyraźniej tajemniczy laird nie tyl-
ko był majętny, ale też skłonny niemało zainwestować w samą możliwość schwytania jednej z Cynsterówien. - Gotówka do ręki, na początku - potwierdził Flet cher. - Inaczej nie bierzemy roboty. - Ale... - Breckenridge'owi dreszcz przebiegł po ple cach, kiedy formułował to pytanie. - Jaką wasz zlecenio dawca ma gwarancję, że w ogóle wykonacie robotę? - Nasz bonus, oczywiście. - Fletcher wyszczerzył zęby w uśmiechu. - Wraz z lairdem jadą do nas dwa tysiące funtów. - Dwa tysiące?! - Breckenridge nie musiał udawać szoku. Uśmiechając się jeszcze szerzej, Fletcher przytaknął. - Mówiłem, że to rozkoszne zajęcie. - Zawahał się, przyglądając się bacznie Breckenridge'owi, wymienił spojrzenia z Cobbinsem i znów popatrzył na swego roz mówcę. - Gdybyś się kiedy znudził urzędniczą robotą, odszukaj nas, nadałbyś się. Jeśliby cię trochę ogarnąć, mógłbyś uchodzić za dżentelmena. Pożyteczna rzecz w naszym fachu. Nadal wstrząśnięty odkryciem, jak bardzo owemu lairdowi ze szkockich wyżyn zależało na Heather, Brec kenridge zmusił się, by przytaknąć. - Pomyślę o tym. - Poruszył się i potrząsnął głową, pro stując się na krześle. - Dwa tysiące! To... zadziwiające. Zadziwiające i bardzo wymowne, w jak najgorszym znaczeniu.
Rozdział siódmy
- Chyba pora uciekać - oznajmiła Heather, zanim jeszcze usiadła obok Breckenridge'a na wąskiej ławce w szatni. Zwlekała na tyle długo, by stało się pewne, że właści ciel gospody ich nie zaskoczy. Przez cały ten czas żywiła nadzieję, że Breckenridge nie tylko będzie już na nią czekał, ale również zapali świecę. Tak też było - powitało ją migotliwe światło. Wślizgnę ła się do szatni, zamknęła drzwi i popatrzyła na Brecken ridge'a, momentalnie pokrzepiona jego widokiem. Poczekał, aż usiadła, i okrył ją trzymaną w ręku pele ryną. Ponieważ nie zdjął jej z siebie, zachowała niewiele jego zapachu, niemniej Heather i tak cieszyła się z tej dodatkowej ochrony przed chłodem. - Czy ta kobieta kiedykolwiek zostawi pani na noc ubranie? - Wątpię. To chyba jej typowy sposób kontrolowania podopiecznych. Chrząknął, a potem zacisnął usta w ponurą kreskę i spojrzał Heather w oczy. - Obawiam się, że ucieczka okaże się trudniejsza, ani żeli nam się wydawało.
- Dlaczego? - Zamrugała, wpatrując się w jego twarz. Popatrzył na swe dłonie, splecione między rozwartymi kolanami. - Fletcher i Cobbins mają otrzymać za panią dwa ty siące funtów. - Dwa tysiące... Dobry Boże! - Zareagowałem dokładnie tak samo. - Ale... - Usiłowała to ogarnąć. - Ewidentnie nie ma my do czynienia z ubogim dusigroszem. Na pewno nie chodzi mu o okup ani też o małżeństwo. - W każdym razie nie o małżeństwo dla pieniędzy. Zerknęła na niego. - Nie wydaje mi się, bym kiedykolwiek spotkała tego człowieka, więc z jakiego innego powodu... Och, myśli pan, że chce się wżenić w rodzinę? - Kto wie? Niemniej, bez względu na jego motywy, musimy się zmierzyć ze znacznie większym problemem, niż przewidywaliśmy. - Zajrzał w jej szaroniebieskie oczy. - Fletcher i Cobbins to nie pierwsi lepsi niekompetentni głupcy. Są niebezpieczni i nie pozwolą, by dwa tysiące funtów ot tak prześlizgnęło im się przez palce. Podejmą zdecydowaną próbę, żeby je, czyli panią, odzyskać. Potaknęła. Wyraz jej twarzy świadczył o tym, że zrozu miała i przyjęła jego argumentację, lecz zarazem nie wy dawała się szczególnie zmartwiona. Zamrugała i znów popatrzyła na niego. - Co więc zrobimy? Gdy w blasku świecy zaglądał jej w oczy, raptem dotar ła doń prawda. Ufała mu. Ufała bezwarunkowo, że ją ochroni, wyrwie z potrzasku. Zrobi to, oczywiście, nie spo dziewał się jednak, że Heather okaże się taka... zgodliwa. Z nieznacznym uśmiechem wbił wzrok przed siebie. - Trzeba będzie odwrócić uwagę Fletchera i Cobbinsa, by nie zauważyli pani ucieczki. Jeśli się uda, przez ca ły dzień. Będą nas ścigać jak szaleńcy. - Szaleńcy motywowani dwoma tysiącami funtów.
- Właśnie. A kiedy już odwrócimy ich uwagę, musimy prędko schronić się w jakimś bezpiecznym miejscu. Skrzywiła się. - Nie możemy po prostu uciec i zatrzymać się w go spodzie w Gretnie, prawda? Pokręcił głową. - Zakładałem, że ruszymy z powrotem do Londynu, zahaczając po drodze o posiadłości Brunswicka. - Jego ojciec był teraz w Baraclough, głównym hrabiowskim majątku w Berkshire. Skoro Breckenridge miał się z He ather ożenić, chciał najpierw powiadomić o tym ojca, osobiście. - Jednak to w tym kierunku Fletcher i Cobbins zaczną szukać w pierwszej kolejności, a po drodze nie mamy gdzie się schronić, zanim nas dogonią. Zadumał się na chwilę. - Co prawda już w Anglii - ciągnął - mógłbym posłużyć się moim tytułem, żeby ich aresztowano. Problem w tym, że, przy ich doświadczeniu, zapewne nie zorientujemy się, iż nas osaczają, więc to rozwiązanie nas nie ocali. Nie ocali jej. Jeśli Fletcher i Cobbins ich dościgną, w najlepszym razie obezwładnią Breckenridge'a i na po wrót wykradną Heather - by prędko dostarczyć ją tajem niczemu lairdowi. Ponadto, powołując się na swój tytuł, Breckenridge podałby do publicznej wiadomości ich wspólną podróż bez stosownej przyzwoitki, a tego wolałby uniknąć. Cynsterowie bez wątpienia wytłumaczyli jakoś nieobec ność Heather - leczyła paskudne przeziębienie lub coś w tym stylu - a jego zniknięcia nawet nie odnotowano. Jeśli ktokolwiek w towarzystwie będzie go szukał, to za łoży, że Breckenridge przebywa w Baraclough. W mia rę możliwości planował przedstawić swoje skądinąd nieuniknione zaręczyny z Heather jako rezultat dys kretnych uzgodnień między rodzinami, nie zaś następ stwo porwania, za które w dodatku bezpośrednio nie odpowiadał.
Zwracając na nich dwoje uwagę, położyłby kres na dziejom na zachowanie reputacji Heather. Wbił wzrok we własne dłonie. - Absolutnie też nie możemy pozwolić sobie na to, by złapali nas w Szkocji. Musimy założyć, że mamy do czy nienia z arystokratą, z aroganckim i, tak się składa, ma jętnym góralem. Jeśli dojdzie do konfrontacji naszych ty tułów... a my dwoje nie posiadamy przy sobie nic, co by potwierdziło naszą tożsamość, nie znamy też w pobliżu nikogo, kto by za nas poświadczył... nie da się wyklu czyć, że on zdoła uzasadnić swoje prawo do pani i zabie rze panią Bóg wie dokąd, podczas gdy ja będę zza krat dowodził swej niewinności i tożsamości. Taki scenariusz jawił mu się jako największy koszmar. - Nie ma pan przy sobie kart wizytowych? - spytała, marszcząc brwi. - Nie sądzę, żeby mój srebrny wizytownik z kartami nam pomógł. - Spojrzał jej w oczy. - Powiedzą, że go ukradłem. Skrzywiła się i popatrzyła przed siebie. - Dlatego właśnie - ciągnął, znów opuszczając wzrok na dłonie - potrzebne nam bezpieczne miejsce w miarę blisko, o maksymalnie dzień drogi stąd. Łamałem sobie głowę, lecz niczego nie wymyśliłem. - Casphairn. Zerknął na nią. Powiedziała to stanowczym tonem, a jej twarz wyrażała spokój i zdecydowanie. - Gdzie? - Dolina Casphairn. Tam mieszkają Richard, mój kuzyn, i Catriona. To... cóż, o dzień jazdy powozem z Carlisle. - W którym kierunku? - Na zachód. Skręcamy w Gretnie, jedziemy przez Annan i Dumfries... - Skrzywiła się. - Dalej nie jestem pewna. Wiem, że przejeżdżamy przez miasteczko St. John's of Dairy. Stamtąd do Doliny jest godzina drogi. - Jeśli zdobędę mapę, znajdzie ją pani?
Przytaknęła. - I wiem, że Richard i Catriona są na miejscu. Rzad ko przyjeżdżają do Londynu na sezon, a w tym roku ich nie oczekiwano. - Dobrze. - Znał Richarda Cynstera. Skinął głową. - Tam się skierujemy. Heather z ulgą powitała takie rozwiązanie. Myśl, że Breckenridge mógłby zostać wepchnięty do celi, podczas gdy ją uprowadziłby jakiś nieokrzesany góral... Wzdry gnęła się w duchu, a później stanowczo odepchnęła od siebie tę wizję. - Zatem jak ucieknę? - Popatrzyła na Breckenridge'a. - I kiedy? Po krótkim namyśle pokręcił głową. - Nie jutro. Fletcher spodziewa się lairda najwcześniej pojutrze, mamy więc cały dzień na opracowanie planu. Zerknął na nią i wstał. Poszła w jego ślady. Przez chwilę patrzył jej w oczy. - Na początek zdobędę mapę - rzekł cicho. - W mię dzyczasie oboje powinniśmy się zastanowić, czym zająć Fletchera i Cobbinsa na tyle długo, abyśmy bezpiecznie uciekli. Skinęła głową. Przypomniała sobie o pelerynie i zsu nęła ją z ramion. Znów natychmiast odczuła tę stratę. - Martha obiecała, że jeśli jutro pogoda dopisze, spró buje przekonać Fletchera, żeby puścił nas na spacer, mo że więc dowiem się czegoś użytecznego. Wziął od niej pelerynę i popatrzył jej w oczy. - Cokolwiek pani zrobi, proszę nie narażać na szwank opinii, jaką wyrobili sobie na pani temat. Nie ma potrze by, żeby uzmysłowili sobie, do czego jest pani zdolna, i postanowili lepiej pani pilnować. Fakt, że przyznał, iż nie uważa jej za potulną, bezrad ną, głupiutką panienkę z wyższych sfer, wywołał na twa rzy Heather uśmiech. - Proszę się nie martwić, nie narażę.
Odchrząknął i sięgnął ku gałce w drzwiach, ale znów się zatrzymał. Pochwycił jej spojrzenie, zaglądał jej w oczy... na tyle długo, że zaczęła mieć trudności z od dychaniem, a w jej głowie pojawiły się myśli zupełnie niezwiązane z ucieczką... ale wtedy Breckenridge skrzy wił się i umknął wzrokiem. - Bez względu na to, co wymyślimy, najpóźniej poju trze musimy panią stąd wyrwać. To wtedy ma przyjechać laird. Poczuła nagły chłód, ale powiedziała sobie, że to dla tego, iż zdjęła już pelerynę. Breckenridge zdmuchnął świecę, otworzył drzwi, wyj rzał do holu, po czym wyszedł pierwszy i stanął z boku. Wyślizgnęła się z szatni, rzuciła ostatnie spojrzenie w je go stronę i ruszyła po schodach na górę. Pouczając się, że w tej chwili nie może poddać się im pulsowi i po prostu paść mu w ramiona, aby przekonać się, co wydarzy się dalej. ***
Nie rano, na co liczyła Heather, lecz dopiero po lun chu Martha przekonała wreszcie Fletchera, aby puścił je na spacer. Dzień wstał słoneczny, trawa nie była już mo kra, a jedynie lekko wilgotna. Fletcher, choć daleki od zachwytu, przystał na to, żeby przeszły przez pola na pobliski trawiasty pagórek, na południowy zachód od gospody. Martha zmierzyła wzrokiem odległość, nie tak znów małą, i poinformowała Fletchera, by nie oczekiwał ich powrotu wcześniej niż za dwie godziny. - Siądziem se w słońcu. Jako że Martha poczynała sobie dość wojowniczo, Flet cher zgrzytnął zębami i odprawił je machnięciem ręki. Heather skorzystała ze sposobności, żeby lepiej zo rientować się w okolicy. Minęły stajnie przy gospodzie,
na zachód od głównego budynku, i podążyły przez pła skie pola. Nieliczne żywopłoty okazały się niezbyt gęste. Ponieważ o tej porze roku drzewa i krzewy nie wypuści ły jeszcze liści, trudno tu było znaleźć osłonę. W tym mo mencie zgasła pielęgnowana przez Heather nieśmiała nadzieja, że po ucieczce przyczają się z Breckenridge'em w pobliżu, by zobaczyć lairda. Dość szybko dotarły do pagórka. Kiedy Heather za trzymała się na szczycie i spojrzała na południe, dostrze gła rozbłyski słońca na wodach zatoki Solway Firth. Martha przyjrzała się trawie, odstawiła torbę z robót ką i strzepnęła koc, który przyniosła pod pachą. Rozło żyła go i wskazała jego skraj. - Pani tu siada. I żebym nie żałowała, żem się za pa nią wstawiła z tym spacerem. Pamiętając o zaleceniu Breckenridge'a, Heather trzy mała się swej roli i posłusznie zajęła wskazane miejsce. Martha również usiadła, wyjmując robótkę. Jakkolwiek Heather stęskniła się za świeżym powie trzem, nie upłynęło dziesięć minut, a poczuła się dogłęb nie znudzona. Ostatnie, czego potrzebowała, to był nad miar czasu na rozmyślania na temat niesfornych impul sów, które coraz częściej odzywały się w niej, gdy Brec kenridge przebywał w pobliżu. Nie, z całą pewnością nie chciała myśleć o nich ani tym bardziej o samym Breckenridge'u, na temat którego stopniowo zmieniała opinię. O wiele łatwiej przychodzi ło jej radzić sobie z owym niefortunnym pociągiem do niego, kiedy uważała go za zbyt przystojnego, aby mo gło mu to wyjść na zdrowie, zbyt doświadczonego, aby choć na nią spojrzał, aroganckiego, leniwego, lubiącego sobie dogadzać hulakę. Obecnie... wszystkie te określenia zapewne nadal doń pasowały, lecz dowiódł, że posiada również cechy bez wątpienia zasługujące na podziw. Opiekuńczy mężczyźni bywają trudni, ale za to są na miejscu, kiedy się ich po-
trzebuje, a w niebezpieczeństwie ich obecność podnosi na duchu. Co więcej, Breckenridge bardzo zaskoczył Heather, traktując ją jak partnerkę. Nie spodziewałaby się tego po nim. Ta refleksja przypomniała jej, że tego dnia mieli obo je rozważyć sposoby ucieczki. Zerknęła na Marthę. Ko bieta powoli przysypiała, gdy jednak poczuła na sobie wzrok Heather, podniosła głowę. Heather zerknęła z powrotem ku gospodzie, dobrze widocznej przez pola. Mylnie zinterpretowawszy to spoj rzenie, Martha zachichotała. - Och, pani się nie martwi. Nie przybiegnie zaciągnąć nas z powrotem. - Odłożyła robótkę i także popatrzyła w stronę gospody. - Idę o zakład, że przez jakie dziesięć minut nas obserwował, ale tera już się przekonał, co nic pani nie grozi. - Szerokim gestem omiotła okoliczne po la. - Nie ma sposobu, żeby kto się tu podkradł i panią porwał. - Z ciężkim westchnieniem zległa na swojej czę ści koca. - Utnę se drzemkę w słońcu. Pani nawet nie myśli się stąd ruszać. Zara spostrzegę, mam lekki sen. Heather, oniemiała, zagapiła się na kobietę, która noc w noc spała jak zabita, niczego nie słysząc. Niemal po kręciła głową z niedowierzaniem, powstrzymała się jed nak, na wypadek gdyby Martha obserwowała ją spod osłony rzęs. Odetchnęła więc tylko głęboko i rozejrzała się wokół z nowym zainteresowaniem. Popatrzyła ku lejkowatemu ujściu rzeki widocznemu w oddali. Czy mogliby uciec wodą? Z pewnością znaleź liby rybaka, który... Ale nie. O tej porze roku w małej lo dzi niekoniecznie podróżowaliby szybciej niż drogami, a poza tym niewiele by im to dało, gdyż Dolina leżała w głębi lądu. Podczas gdy chrapanie Marthy odstraszało okoliczne ptaki, Heather zastanawiała się, jak mogliby odwrócić uwagę porywaczy. Potrzebowali czegoś, co zajęłoby Fletchera i Cobbinsa na dłużej...
Odwróciła się na odgłos cichych kroków i zobaczyła zbliżającego się niespiesznie Breckenridge'a. Spojrzał na Marthę, a potem uprzejmie skinął głową Heather. - Przyjemne miejsce. Mogę się przyłączyć? Zrozumiała, że nadal grają swoje role, i skłoniła głowę. - Jeśli pan sobie życzy. Usiadł na trawie nieco dalej. Wyjął z kieszeni mapę i rozpostarł ją między nimi. - Pomyślałem sobie, że popatrzę, jak by tu najlepiej dojechać do Glasgow - powiedział cicho, ale wyraźnie, wskazując palcem Gretnę. Odczekał chwilę, ale chrapanie Marthy nie zmieniło rytmu. Popatrzył na Heather, unosząc brew. Nachyliła się i powiodła palcem wzdłuż głównej drogi z Gretny do Annan i dalej do Dumfries. Tam się zatrzy mała, uniosła palec i zaczęła przepatrywać mapę dalej na północ i zachód. - Tutaj - szepnęła, wskazując małą wioskę. Zerknął, a później posłał jej pytające spojrzenie. - To wioska Casphairn - szepnęła ledwie słyszalnie. - Jakieś półtora kilometra dalej na południe skręca się na zachód, do Doliny. Skinął głową i przyciągnął do siebie mapę. Przeanali zował wskazany przez Heather obszar, a następnie sprawdził drogi, prowadzące tam z Dumfries. Zerknął na Marthę. - Nawet w mojej rozklekotanej dwukółce powinienem dać radę w jeden dzień - mruknął. - Jeśli nie pojawią się żadne przeszkody - stwierdziła, kiwając głową. Rzucił jej szybkie spojrzenie. - Wierzę, że nie. Ale tej nocy muszę dobrze się wyspać. Zmarszczyła brwi, odwracając się tylem do Marthy. - Dziś w nocy? - spytała samym ruchem warg. - Nie spotykamy się - zaryzykował odpowiedź, przeko nany, że nikt nie potrafiłby udawać tak potężnego chrapa-
nia. - Muszę opracować sposób odwrócenia uwagi. Proszę się przygotować na jutro, godziny jeszcze nie znam. Wziął mapę, wstał, złożył ją i wsunął do kieszeni, a po tem uprzejmie skinął Heather głową i ruszył z powrotem do gospody. Nie odprowadzała go wzrokiem. Odczekała do czasu, gdy wedle jej oceny powinien był już pokonać większą część drogi, i dopiero wtedy się obejrzała. Dziarskim krokiem zbliżał się właśnie do stajni. Kiedy zniknął w gospodzie, stłumiła westchnienie i wróciła do poprzedniej pozycji. Co planował? I dlacze go odmówił jej dziś krzepiącego spotkania w szatni, na które tak czekała? ***
Kolejne dwadzieścia cztery godziny okazały się naj dłuższymi w życiu Heather. Spała niespokojnie, rzucała się i wierciła... i zastanawiała, co robi Breckenridge. Skoro odwołał spotkanie, najwyraźniej nie spędzał nocy w gospodzie. Wobec tego gdzie, u licha, przepadł? Od świtu siedziała jak na szpilkach. Tego dnia oczeki wano przybycia lairda - niebezpiecznego, tajemniczego arystokraty z wyżyn, który kazał ją porwać i przywieźć do Gretna Green. Fletcher i Cobbins poświęcili sporo uwagi porannym ablucjom, a później starannie się ubrali. Nawet Martha się wystroiła. W porównaniu z nimi troj giem Heather czuła się bardzo niechlujnie, w zgrzebnej sukni i gryzącym się z nią szalu, najwyraźniej jednak jej wygląd nie mieścił się w kręgu zainteresowań porywaczy. Breckenridge'a nie było nigdzie widać. Nie pojawił się na śniadaniu, w każdym razie nie w czasie, kiedy He ather i Martha były w barze. Oczywiście, po posiłku Flet cher odesłał je do saloniku, nie miała zatem pojęcia, czy Breckenridge pokazał się później, ale w czasie lunchu również do nich nie dołączył. Nie śmiała o niego spytać,
lecz na szczęście Martha zagadnęła Cobbinsa, gdzie podziewa się ich przyjaciel, i usłyszała, że Timms szykuje się do wyjazdu, planując etapami pokonać trasę do Glas gow. Ta informacja uspokoiła Heather. Kierunek na Glas gow ich dwoje nie interesował. Podrzucenie porywa czom fałszywego tropu było sensownym pomysłem. Pogoda znów się popsuła, mocno wiało. Kiedy do ba ru weszła grupa marynarzy, a zaraz potem trzech parob ków, Fletcher nakazał kobietom wracać do saloniku. Heather posłuchała z ociąganiem. Godzinę później stała przy oknie i wyglądała na wysy pany żwirem dziedziniec przed gospodą, walcząc z poku są obgryzania paznokci - mimo że dawno wyzbyła się te go nawyku - kiedy dróżką szybkim, zdecydowanym kro kiem nadeszli trzej mężczyźni. Skręcili na dziedziniec, bez wahania zmierzając ku frontowym drzwiom gospody. Ich mundury wskazywały, że należą do lokalnej policji. Wojownicze miny obwieszczały, że są na tropie złoczyńcy. Weszli do gospody. Heather ruszyła do drzwi saloniku, pełna sprzecznych myśli. Martha podniosła wzrok, ostrzegawczo marszcząc brwi, ale Heather właśnie dotarła do celu, położyła pa lec na ustach i poinformowała ją bezgłośnie: - Policja. Martha upuściła robótkę. Zbladła, zerwała się na no gi. Upchnęła wełnę i druty do płóciennej torby. Tymczasem Heather ostrożnie uchyliła drzwi. Odrzu ciła już pomysł, by zdać się na łaskę konstablów; historia Fletchera, poświadczona przez Cobbinsa i Marthę, brzmiała po prostu zbyt wiarygodnie. Ale co się działo, u czorta? Martha dołączyła do niej przy drzwiach, zaciskając palce na jej nadgarstku.
- Ciii - szepnęła Heather, nawet na nią nie spojrzawszy. Wyjrzała przez szparę do holu. Martha przykucnęła obok, aby także coś zobaczyć. Mężczyzna, który wszedł do gospody jako pierwszy, stał u stóp schodów i rozmawiał z właścicielem. Mówił coś szybko, ale cicho. Ewidentnie się znali - nic dziwne go w tak małej wiosce. Dwaj pozostali konstable ustawi li się plecami do drzwi wejściowych. Klienci baru, wśród nich Fletcher i Cobbins, zostawili kufle i stłoczyli się w prowadzącym do holu łukowym przejściu. Właściciel gospody skinął głową swemu rozmówcy i po dążył do lady recepcji, nieco na bok od drzwi saloniku. Heather nie widziała, co mężczyzna robi, ale odgłos przewracanych kartek sugerował, że sprawdza księgę meldunkową. Starszy rangą konstabl spojrzał groźnie na stłoczo nych w przejściu mężczyzn. - Wracajcie na swoje miejsca. Nie trza nam z wami kłopotów. Choć kilku mężczyzn uniosło z niedowierzaniem brwi, wszyscy niespiesznie wycofali się do baru. Fletcher i Cobbins popatrzyli ostro w stronę saloniku, lecz osta tecznie podążyli za grupą. Konstabl, który najwyraźniej tu dowodził, odwrócił się do podwładnych przy drzwiach. - Miejcie na nich oko. - Ruchem głowy wskazał bar. - Nikt nie wchodzi ani nie wychodzi. - Tak jest, sierżancie - odparli obaj. Właściciel gospody wrócił do czekającego u stóp scho dów konstabla. Powiedział coś, czego Heather nie dosły szała. Sierżant odwrócił się, kładąc dłoń na poręczy. - Lepiej chodź ze mną - polecił i ruszył na górę, po konując po trzy stopnie naraz. Właściciel gospody po spieszył za nim.
- Domyślasz się, o co może chodzić? - szepnęła po chwili Heather - Nie - warknęła Martha. - Ale mi się to nie podoba. Na kolejny akt przedstawienia nie musiały długo cze kać. Wkrótce na schodach zadudniły ciężkie kroki i znów ukazał się sierżant. W każdej ręce dzierżył długi srebrny świecznik. Zatrzymał się na ostatnim stopniu i spojrzał na właściciela gospody, który właśnie do niego dołączył. Ponaglił go skinieniem głowy. - Pokaż im, którzy to. Mężczyzna przytaknął. Konstable odeszli do drzwi i stanęli obok niego pod łukowym przejściem do baru. - Ten i ten. - Właściciel wskazał palcem. Konstable przepchnęli się obok niego. Heather nadstawiła uszu. - Panowie udadzą się z nami, mamy kilka pytań. Padła jakaś odpowiedź, ale Heather nie rozróżniła słów, nie rozpoznała też głosu. Jednakże... - Nie zajmie to dłużej niż chwilkę. Reszta niech zosta nie na swoich miejscach. Heather zerknęła na Marthę. - Czy ktoś oprócz nas nocował dziś w gospodzie? - szepnęła. Wpatrzona w szparę między drzwiami a ościeżnicą, Martha nie odpowiedziała. Kiedy Heather znów wyjrzała do holu, jej podejrzenia się potwierdziły. Z baru z ociąganiem wyszli Fletcher i Cobbins, eskortowani przez dwóch konstabli. Tymczasem sierżant nadal stał u stóp schodów, ze świecznikami w rękach. Fletcher zauważył je, lecz tylko uniósł brwi i popatrzył mężczyźnie w oczy. - W czym problem? - spytał. - W nich. - Sierżant uniósł świeczniki. - Zeszłej nocy znikły z domu sir Kennetha Baxtera. Nie za mądrze tak się włamywać do tutejszego sędziego pokoju.
- Bez wątpienia. - Na czole Fletchera pojawił się mars. - Ale co to ma wspólnego z nami? Nic nie wiemy o żad nym włamaniu. Sierżant prychnął kpiąco. - Nie z nami te gierki. Zajmujecie pokój zaraz przy schodach, numer pięć, zgadza się? Choć Fletcher nadal spokojnie patrzył na sierżanta, Heather wyczuła, że nagle zrozumiał, dostrzegła, że in stynktownie się spiął, oceniając swoje szanse... Nie umknęło to także uwagi sierżanta i jego podwład nych. Ci ostatni sięgnęli do wiszących u boków pałek. - No, no - rzekł z przyganą sierżant. - Po co ma się zrobić nieprzyjemnie? Pójdziecie spokojnie, a... - Gwoli jasności - przerwał mu Fletcher, unosząc dłoń - nie mamy nic wspólnego z kradzieżą tych świecz ników. Ktoś musiał podrzucić je nam do pokoju... - Każdy tak mówi. - Ale nasz pracodawca... - Opowiecie swoją historię sędziemu pokoju, sir Ken nethowi. Pewnikiem chętnie posłucha. Zanim Fletcher zdążył znów się odezwać, konstable skuli jego oraz Cobbinsa i powiedli ich ku drzwiom. Flet cher spojrzał jeszcze ostro w stronę saloniku; potem wy pchnięto go z gospody. Drugi konstabl wyprowadził Cobbinsa. Sierżant za mienił dwa słowa z właścicielem gospody i ruszył za tam tymi, niosąc świeczniki. W saloniku Heather zamknęła drzwi i, prostując się, wbiła w nie wzrok. U jej boku Martha poderwała się, ze wzburzeniem zlustrowała salonik, a następnie przyszpiliła Heather spojrzeniem zwężonych oczu. - Jak, u czorta, to się pani udało? Cały czas żem mia ła na panią oko. Heather zamrugała i popatrzyła na Marthę. - Ja nic nie zrobiłam. - Ale wiedziała, kto zrobił.
Bez wątpienia była to dywersja Breckenridge'a. Mi nionej nocy kradł świeczniki. Przy czym, oczywiście, ukradł je sędziemu pokoju, gdyż tylko w tym przypadku istniała pewność, że policja bez zwłoki zajmie się sprawą. Ale co Heather miała teraz zrobić? Czekać na Breckenridge'a? Czy udać się na posterunek i tą drogą nawią zać kontakt z sędzią pokoju...? Nie. Potrafiła sobie wyobrazić, jaką wzbudziłaby sensację, tłumacząc, że porwali ją i przez kilka dni przetrzymywa li osobnicy pokroju Fletchera i Cobbinsa; pomimo obec ności Marthy wynikłby z tego ogromny skandal. Przy puszczalnie tak wielki, że nigdy by go jej nie wybaczono, bez względu na jej nazwisko. Wróciła zatem do pierwotnego planu: poszukają schro nienia w Dolinie, u Richarda i Catriony. Breckenridge zneutralizował Fletchera i Cobbinsa. Wystarczyło, że He ather uwolni się od Marthy, a będą mogli ruszyć w drogę. Popatrzyła na swoją „pokojówkę". Martha, kurczowo przyciskając do obfitego łona torbę z robótką, po raz ostatni przeczesała wzrokiem pokój i zaczęła przesuwać się ku drzwiom. - Wynoszę się stąd - oznajmiła, sięgając do gałki. Heather zmarszczyła czoło, nim jednak zdążyła coś powiedzieć, Martha otworzyła drzwi, wyjrzała, a potem wyślizgnęła się z saloniku. Zdezorientowana Heather podążyła za nią, przystając jedynie po to, by zamknąć drzwi. Właściciel gospody wycofał się do baru; słyszała, jak raczył pozostałych gości szczegółową opowieścią o odna lezieniu świeczników na dnie toreb Fletchera i Cobbin sa, w szafie w ich pokoju. Martha podkradła się do schodów, zadziwiająco ci cho, jeśli pamiętać o jej tuszy, i spiesznie wspięła się na górę. Nadal skonfundowana Heather podążyła za nią, aż do ich pokoju.
Martha cisnęła torbę z robótką na łóżko, wydobyła z szafy swą przepastną torbę podróżną, postawiła ją obok tej pierwszej i zaczęła wyjmować rzeczy Heather. - Może je pani sobie zabrać. Niedobrze, gdyby znaleź li przy mnie te fatałaszki. Heather stanęła po drugiej stronie łóżka, odbierając swą suknię wieczorową, torebkę oraz drugą pospolitą suknię, którą przygotowali dla niej porywacze. Dziwnie było dotykać delikatnego jedwabiu wieczorowej kreacji po całych dniach noszenia zgrzebnych strojów. Mamrocąc przekleństwa, Martha wyjęła z szafy wła sne ubrania i byle jak upchnęła je do torby. - Dzięki Bogu, uparłam się, żeby mi zapłacili przed tą hecą. Wiedziałam, że to wszystko brzmi zbyt pięknie. Rzuciła torbę z robótką na skotłowane ubrania i spoj rzała na Heather, która ciągle stała, nic nie rozumiejąc, po drugiej stronie łóżka. - Nie wiem, jak pani... jeśli o mnie idzie, może se tu pani zostać i spotkać się z tym lairdem... ale ja się wyno szę. Teraz. - Dokąd? - Pędem z powrotem przez granicę, to na początek. Potem, w Carlisle, wsiądę w dyliżans pocztowy do Lon dynu, może jeszcze tego wieczora. - Martha zerknęła w stronę drzwi. - Im szybciej się stąd wyniosę, w ogóle ze Szkocji, tym lepiej. Zanim kto z dołu powie tym tam, że my, pani i ja, panieneczko, żeśmy tu były z Fletcherem i Cobbinsem. - Zapięła torbę. - Nie zdąży pani splunąć, a przymkną nas za współudział. - Współudział? - Heather zamarła. - A jakże. - Martha urwała na chwilę, mrużąc oczy, po czym burknęła: - Bym się nie zdziwiła, jakby Fletcher sam im to podsunął, byle nas tu zatrzymać. Żeby jednak przekazać panią temu lairdowi. - Dźwignęła torbę z łóż ka i spojrzała na Heather. - Nie wrzeszczała pani ani nic, więc dam pani radę: na pani miejscu migiem bym się
stąd wynosiła. - Po raz ostatni omiotła wzrokiem pokój. - Ja zmykam. To rzekłszy, poczłapała ku otwartym drzwiom, wyjrza ła na korytarz i wymknęła się z pokoju. Heather nasłuchiwała jej oddalających się kroków... Prędko zamknęła drzwi, popędziła do szafy i wyjęła z niej torbę, którą porywacze zorganizowali, by udawała jej bagaż. Cisnęła ją na łóżko, w pośpiechu zebrała elementy garderoby, własne oraz te od porywaczy, a także otrzy mane od nich szczotkę i grzebień, byle jak wrzuciła to wszystko do torby i szybko ją zapięła. - Gdzie, u diabła, ten Breckenridge? Zarzuciła torbę na ramię, założyła pelerynę i odwró ciła się ku drzwiom - akurat gdy zaczęły się otwierać. Powoli. Serce jej łomotało. Rozejrzała się gorączkowo za jakąś bronią, spostrzegła oparty o kominek pogrzebacz. Chwy ciła go ostrożnie i na palcach zajęła pozycję za drzwiami. Uniosła wysoko pogrzebacz, gdy drzwi otworzyły się sze rzej. Zaczerpnęła tchu, uzbroiła się wewnętrznie... Rozpoznała ciemną głowę, ten wzrost, profil. Wstrzymywane powietrze wyrwało się z niej ze świ stem. - Na litość boską, niech pan puka! - rzekła ze złością. Breckenridge błyskawicznie odwrócił się ku niej, za uważył pogrzebacz, który właśnie odstawiała, torbę po dróżną i pelerynę. Wszedł i zaczął zamykać drzwi. Oburącz pchnęła go z powrotem. - Musimy iść! - syknęła. - Teraz! On wszakże, jak to mężczyzna, stanął niczym wrośnię ty w podłogę. - Dlaczego? - Rozejrzał się, jakby w poszukiwaniu te go, co wywołało panikę Heather. - Nie ma pośpiechu.
- Popatrzył znów na nią z uśmiechem typowo męskiego samozadowolenia. - Sędzia pokoju nie był ubawiony. Fletcher i Cobbins pozostaną pod kluczem co najmniej przez kilka dni. - Owszem! A ja z nimi jako ich wspólniczka! - Wspólniczka? Widziała moment, w którym to do niego dotarło. W mgnieniu oka zadowolony z siebie dandys zmienił się w czujnego wojownika. Ze stężałą twarzą zlustrował pokój. - Gdzie Martha? - W drodze do Londynu, ile sił w nogach. - No tak. - Spojrzał jej w oczy. - Wezmę tylko swoje rzeczy: mapę, pistolety. Znów popchnęła go oburącz, ale tym razem łaskawie się poruszył. - Do pańskiego pokoju. Jeśli ktokolwiek na dole ze chce wspomóc policję i mnie złapać, tutaj będzie szukał w pierwszej kolejności. Bez słowa chwycił ją za ramię, wyciągnął na korytarz i zamknął drzwi. Ruszyli do drugiego skrzydła, mijając główne schody. Zatrzymali się przed ostatnim pokojem, tuż przy schodach dla służby. Breckenridge otworzył drzwi przed Heather, a później wszedł za nią do środka. Heather stała z boku, nie przeszkadzając, gdy wyjął z szafy dwie torby podróżne i szybko, nad wyraz spraw nie spakował do pierwszej z nich część ubrań, dwa pisto lety, proch i kule, które owinął kolejnymi ubraniami. Na wierzch dorzucił szczotkę do włosów. Do drugiej tor by włożył buty i resztę rzeczy. Zapinał sprzączki, kiedy wyrwało mu się przekleń stwo. Jadowite. Zmrużywszy oczy, spojrzała na jego pochyloną głowę. - Jak pan śmie mnie przeklinać! Nie podniósł na nią wzroku, dostrzegła jednak, że mocniej zacisnął usta.
- Przeklinałem nie panią, tylko fakt, że nie możemy wziąć dwukółki. - Nie możemy? - Zamrugała. Popatrzył na nią. - Ma pani rację, przyjdą po panią, i to lada chwila. Fletcher ich naśle, gdyż jedynie w ten sposób zdoła tu panią zatrzymać. W dwukółce musielibyśmy korzystać z dróg. Kiedy stwierdzą, że pani zniknęła, przeszukają gospodę i natychmiast odkryją, że ja również się ulotni łem, wraz z moją dwukółką. - Ale uznają, że po prostu ruszył pan dalej do Glas gow. - Myślała gorączkowo. - Cobbins tak sądził. Pokręcił głową. - Wspomniałem o tym tylko im dwóm, właścicielowi powiedziałem, że przypuszczalnie spędzę tu jeszcze kil ka nocy. - Zarzucił na ramiona pelerynę i zawiązał ją luźno pod szyją. - Gdy zauważą brak dwukółki, odgad ną, że jest pani ze mną, i roześlą jeźdźców we wszystkich kierunkach. Zresztą, wyślą ich do pobliskich miasteczek tak czy owak, nawet jeśli nie połączą tych dwóch faktów. A mój koń... Choćbym ukradł stąd innego, silniejszego, jeźdźcy i tak dogoniliby nas przed Annan. Zarzuciwszy obie torby na ramię, skinął na Heather i poprowadził ją ku drzwiom. Wsparła na nich dłoń, nim je otworzył. Spojrzała na niego. - Czyli uciekamy pieszo? - W pierwszym etapie. Później ewentualnie wynajmie my powóz lub gig. Zerkniemy na mapę i rozważymy nasze opcje, ale to potem, w tej chwili musimy opuścić to miej sce. Pójdziemy przez pola w kierunku Annan, jak najdalej zdołamy przed nocą. A wtedy przeanalizujemy sytuację. Widząc determinację na jego twarzy, skinęła głową i cofnęła rękę. Poczekała, gdy sprawdzał, czy na korytarzu nikogo nie ma, a następnie, ponaglona przezeń, wyminęła go i spiesznie
podążyła ku schodom dla służby. Wyprzedził ją i zszedł na dół pierwszy. Schody kończyły się w niewielkiej sieni między kuch nią a tylnymi drzwiami. O tej porze przygotowywano obiad, toteż w kuchni wrzało jak w ulu. Wyślizgnęli się z gospody niezauważeni przez nikogo. Breckenridge zamknął drzwi i chwycił Heather za rękę. Ruszył szybkim krokiem obok stajni; usiłowała za nim na dążyć. Za stajnią przystanął i pomógł jej pokonać przełaz. - Ponieważ pola są zupełnie płaskie - wyjaśnił cicho - musimy jak najdłużej korzystać z osłony stajni i stodół. Heather spojrzała przed siebie. W oddali pas drzew wspinał się po niewielkim wzniesieniu. - Jeśli nie wypatrzą nas z gospody, nim tam dotrzemy, powinniśmy im uciec - rzekł Breckenridge. ***
Nie mogli pozwolić sobie na to, by pochwycili ich przedstawiciele władz, a tym bardziej ów laird. Kiedy dotarli do linii drzew i wyglądało na to, że nikt ich nie ściga, Breckenridge poczuł jedynie bardzo delikat ne muśnięcie ulgi. Napięcie praktycznie nie zelżało. Gdy by zostali złapani, aresztowano by go za pomoc w uciecz ce wspólniczce przestępstwa, a może i za nakłanianie do jego popełnienia. Kiedy laird pojawiłby się w Gretnie i usłyszał o wszystkim od Fletchera, zapewne bez trudu nakłoniłby władze do wydania mu Heather. Wywiózłby ją na szkockie wyżyny jako swą odzyskaną podopieczną, Breckenridge zaś tkwiłby w celi, niezdolny temu zapobiec. Gdyby ich schwytano, żadne ich oświadczenia nie zmieniłyby tego scenariusza. Tego koszmaru. Brnęli dalej przez pola. Zerknął na Heather, chłonąc jej stoicki wyraz twarzy. Mimo trudów ucieczki nie wy rzekła ani słowa skargi.
Większość dam z towarzystwa zamęczyłaby go utyski waniami. Z drugiej strony, zawsze słyszał, że kobiety Cynsterów mają charakter. Wedle jego oceny wyróżniała się również pod wzglę dem kondycji fizycznej. - Jeździ pani konno? - spytał, nim zdążył się zastanowić. Zerknęła nań, zaskoczona, ale potem skinęła głową. - Uwielbiam. Ponieważ spędzam sporo czasu w Lon dynie, nie mam ku temu aż tylu okazji, ile bym sobie ży czyła, ale kiedy tylko się da, dosiadam konia. - Spojrza ła nań z uśmiechem. - Najchętniej ze stajni Demona. - O tak, jego są najlepsze. - Również się uśmiechnął. - Ma pan jakiegoś? Przytaknął. - Choćby z tego względu warto należeć do rodziny. - Uwielbiam tę ekscytację w galopie. Chyba ona spra wia mi największą przyjemność. Zamrugał. Doszedł do wniosku, że ostra jazda nie jest najlepszym tematem do rozmowy. W każdym razie nie dla niego. Zwłaszcza gdy rozmawiał z nią. - A tańce? - Uwielbiam walca. Lubię też starsze rodzaje, kadry le, kotyliony. Choć nie są teraz w modzie, kryje się w nich... jakaś tłumiona siła, zgodzi się pan? - Mhm. - Gdzie się podziały wszystkie niewinne te maty? - Tańczył pan kiedyś gawota? - Lata temu. - Ale nadal to pamiętał. I, oczywiście, natychmiast owładnęła nim myśl o pląsaniu z nią do ta kiego metrum, w pełnym pędzie. Rozejrzał się w poszukiwaniu czegoś, co odwróciłoby jego uwagę. - Na dół. - Naparł dłonią na jej plecy, żeby przykuc nęła. Przypadł do ziemi u jej boku i zerknął na jej zasko czoną twarz. - Jeźdźcy na drodze.
Jechali równolegle do drogi do Annan, dobre dwie ście metrów od niej, kryjąc się przed wzrokiem podróż nych za żywopłotami i zagajnikami. Po chwili Breckenridge skrzywił się lekko. - Proszę nie wstawać. - Nadal przytrzymując Heather przy ziemi, obrócił się i uniósł głowę. Rozluźnił się nie co. - Nie widzieli nas. Jadą dalej tym samym tempem. - Konstable? - Wyprostowała plecy. Przytaknął, cofnął dłoń, znów się rozejrzał, a potem wstał, podał Heather rękę i pociągnął ją na nogi. Z westchnieniem spojrzała w dół. - Moje wieczorowe pantofelki nieszczególnie dają radę. Kiedy podążył za jej wzrokiem, puściła jego dłoń i odrobinę uniosła spódnice, by pokazać mu swoje obu wie, zaiste w opłakanym stanie. Zmełł w ustach przekleństwo. - Dziury? - Tak tragicznie nie jest, ale źle znoszą wilgoć. Nie za projektowano ich na spacery po podmokłych polach. Nie pomyślał o tym... podobnie jak, najwyraźniej, po rywacze. Spojrzał przed siebie. - Musimy zdobyć dla pani odpowiednie buty. Może w Annan. - Na razie jeszcze wytrzymają. - Ruszyła dalej. Zrównał się z nią, lecz nie kontynuował tematu, koncentrując się zamiast tego na pilniejszych kwestiach związanych z ich ucieczką. Plan zakładał, że pojadą do posiadłości Richarda i Catriony, ale teraz... - Szkoda, że nie możemy prześlizgnąć się z powrotem w kierunku Gretny - odezwała się Heather jakieś trzy ki lometry później. - Liczyłam, że uda nam się ukryć gdzieś na tyle blisko, żeby zobaczyć tego lairda. Odchrząknął. - Też z chęcią bym mu się przyjrzał, ale skoro szuka nas nie tylko on, lecz również władze, to zbyt ryzykowne. - Zerknął na nią, po czym dodał: - Przeprowadziłem
zwiad, ale nie znalazłem bezpiecznej kryjówki, z której moglibyśmy obserwować gospodę. Heather przelotnie spojrzała mu w oczy, skinęła gło wą i szła dalej. Zaczynała godzić się z myślą, że nie jest aroganckim despotą, za jakiego zawsze go miała. Świad czył o tym choćby fakt, że przeprowadził ów zwiad, pró bując znaleźć sposób na spełnienie jej życzenia, mimo że sam nie był zapalony do pomysłu, obejrzenie lairda nie wydawało mu się warte takiego wysiłku. Przypuszczalnie miał słuszność, a jednak usiłował ją zadowolić. Jakkolwiek nie dostała tego, na czym jej zależało, sa ma świadomość, że się starał, wprawiła Heather w dobry nastrój. Szli ku zachodzącemu za chmurami słońcu. Póki było jeszcze w miarę jasno, Breckenridge sprawdził ich pozy cję na mapie. - Powinniśmy zbliżać się do Dornock. - Popatrzył w dal, mrużąc oczy. - Widzę dachy, to na pewno ta wieś. - Nie możemy tam po prostu wejść i poprosić o noc leg, prawda? - Już to sobie przemyślała. - Ci jeźdźcy za trzymali się we wsi, żeby przestrzec mieszkańców przed nami, a w każdym razie przede mną. Chrząknął na znak zgody. Przeczesał wzrokiem pła skie pola, po czym dotknął ramienia Heather i wskazał na południe. - Tam dalej jest stodoła, dotrzemy do niej, nim się ściemni. Sprawdźmy, czy się nada. Bez słowa ruszyła we wskazanym kierunku. Wtulona w róg pola, dostatecznie oddalona od najbliż szego domostwa, stodoła okazała się solidna, a do tego pełna siana. Część leżała luzem; kiedy wspinali się na wy żki, otoczył ich zapach przywołujący wspomnienia lata. Breckenridge rozejrzał się. - Tu, na górze, nie zmarzniemy i będziemy w miarę bez pieczni. - Obejrzał się na drabinę, po której się wspięli. - Drabina nie jest umocowana na stałe, wciągnę ją na noc.
Aby Heather czuła się bezpiecznie. Zamaskowała uśmiech; choć nadal nieczęsto udawało się jej rozszyfro wać wyraz jego twarzy, pod pewnym względami robił się bardzo przewidywalny. Odstawiła torbę, zdjęła pelerynę, rozpostarła ją na stercie siana i usiadła na niej, moszcząc się, by utwo rzyć wygodne zagłębienie. Zdjęła swe nieszczęsne pan tofelki i obejrzała je w gasnącym świetle dnia. - Ognisko to zapewne zbyt duże ryzyko? - Spojrzała na Breckenridge'a, którego oczy tonęły w cieniu. Po krótkim wahaniu pokręcił głową. - Za duże. Niemniej też chętnie by je rozpalił. Skinęła głową. Odstawiła pantofelki na bok, wytarła stopy peleryną, ob ciągnęła palce, rozruszała kostki i sięgnęła pod spódni ce, żeby pomasować łydki. Odkaszlnął. - Nie mamy też nic do jedzenia. - Krótka głodówka nas nie zabije. - Posłała mu nie znaczny uśmiech. Przez chwilę patrzył jej w oczy. - Jest pani bardzo niewymagająca - stwierdził wresz cie. - Oczekiwałem czegoś bliższego histerii. - I cóż by to dało? - prychnęła, po czym wzruszyła ra mionami. - Tkwimy w tym razem, każde z nas stara się, jak może. Nie oczekuję, że dokona pan cudu. - Położyła się na prowizorycznym sienniku i popatrzyła na Brec kenridge'a. - Dopóki pan nie zacznie oczekiwać cudów ode mnie, przypuszczam, że poradzimy sobie całkiem nieźle. Wpatrywał się w nią jak zwykle z nieprzeniknionym wyrazem twarzy. Nie znała innego mężczyzny, który aż tak doskonale by się kontrolował. Postawił swoje torby obok jej bagażu i odwrócił się ku drabinie. - Sprawdzę teren wokół budynku. Nie odejdę daleko, niedługo wrócę.
Heather rozluźniła się, nasłuchując jego kroków. Chwilę krążył po stodole, następnie wyszedł na dwór. Czekając, wyobrażała go sobie, jak obchodzi budynek i wszystko analizuje. Jej bracia i kuzyni byli opiekuńczy, przywykła więc do dziwactw mężczyzn tego pokroju. Wszelako Breckenridge, chociaż równie, a wręcz bar dziej niż oni opiekuńczy, lepiej to ukrywał. - Nie, to nie tak - mruknęła po zastanowieniu. Nie tyle ukrywał te swoje skłonności, ile je tłumił, przezwyciężał. Argumentował tak, że wydawały się sen sowne i usprawiedliwione. Stosował subtelniejszą, a zarazem bardziej skuteczną metodę. Gdyby poczynał sobie jak jej bracia bądź kuzyni, czu łaby się już stłamszona - i naskakiwałaby na niego, z ca łych sił protestując przeciw nakazom i zakazom, choćby tylko dla zasady. On jednak zachowywał się rozsądnie, słuchał - a przynajmniej takie sprawiał wrażenie - jej su gestii, wobec czego Heather również starała się być roz sądna. Cóż za ironia, że właśnie on jawił jej się teraz jako wzór rozsądku. Nim wrócił, zrobiło się ciemno, jednak księżyc w półpełni dawał dość światła, by można było rozróżnić kształty, nawet wewnątrz stodoły. Kiedy Breckenridge stanął na wyżkach, Heather na powrót założyła pantofel ki i wstała, strzepując spódnice. - Muszę wyjść na dwór. Nie odejdę daleko, niedługo wrócę. Zamarł. Obdarzyła go promiennym uśmiechem, na wet jeśli w mroku nie mógł w pełni tego docenić. Zacy towała jego własne słowa. Ona mu zaufała, w zamian oczekiwała tego samego. Z wyraźną niechęcią odsunął się, by mogła chwycić drabinę. - Jest ciemno.
- Będę ostrożna. - Zaczęła schodzić, ale jeszcze nań zerknęła. - Proszę tu zostać. Dotarła na dół i skierowała się do wrót stodoły, na które padał blask z okna wysoko w bocznej ścianie. Otworzyła wrota, wyjrzała na zewnątrz, a następnie wśli zgnęła się za róg stodoły, podążając za zewem natury. Kiedy pięć minut później wróciła do środka, Breckenridge czekał na nią tuż przy wejściu. Spojrzała na niego, mrużąc oczy, on jednak tylko zamknął wrota i zaparł je ciężką belką. - Jeśli ktoś spróbuje tu wejść, będzie musiał ją przesu nąć. Usłyszymy to. Sapnęła i ruszyła ku drabinie, zastanawiając się, czy pomyślał o belce, zanim podążył jej tropem na dół, czy dopiero po fakcie. Kroczył tuż za nią, podał jej rękę i pomógł wejść na drabinę. Wspięła się po niej, uważając, żeby nie za plątać się w spódnice. Kiedy znalazła się na wyżkach, Breckenridge poszedł w jej ślady, a potem z zadziwiają cą łatwością wciągnął długą drabinę na górę. Usadowiła się znów na pelerynie i przyglądała mu się, gdy, skąpany w bladym blasku księżyca, manewrował drabiną, chcąc ułożyć ją wzdłuż krawędzi wyżek. Mimo że był w pełni ubrany, Heather zdawało się, że widzi pra cę jego mięśni, kiedy dokonywał tego wyczynu. Cóż, nie bez powodu cieszył się uwielbieniem dam z towarzystwa. Uśmiechając się do siebie, odprężyła się na swym pro wizorycznym legowisku. Breckenridge spojrzał na nią, wziął swoją pelerynę i również rozpostarł ją na sianie, tyle że po przeciwnej stronie bagaży. Heather prychnęła w duchu. Kiedy się mościł, usiadła i przyciągnęła swoją torbę. Wyjęła z niej obie suknie, własną wieczorową i tę zgrzebną od porywa czy. Miała nadzieję, że jedwab ją ogrzeje.
On, naturalnie, jedynie owinął się peleryną. Jeśli wziąć pod uwagę, jaki zawsze wydawał jej się gorący, ty le najpewniej mu wystarczy. Pieczołowicie okryła się naj pierw jedwabną suknią, potem tą drugą, a wreszcie poło żyła się i zarzuciła na siebie poły peleryny. Powtarzała sobie, że jest jej ciepło. Zamarznąć w każ dym razie nie powinna. - Rano ruszymy do Annan - odezwał się Breckenridge w gęstniejącej ciemności; blask księżyca przygasał. - Może uda nam się wślizgnąć do miasta, żeby przynaj mniej zjeść śniadanie i zdobyć dla pani jakieś buty. - Mhm. Zapewne łatwiej przemkniemy niezauważeni w mieście niż na wsi. Nie odpowiedział. - Dobranoc - mruknął w końcu. - Dobranoc. - Wsparła głowę na ramieniu i opuściła powieki. Zapadła cisza. Czy to jej słuch się wyostrzył, kiedy zamknęła oczy, czy też owe odgłosy zaczęły się dopiero jakiś czas po tym, jak oni dwoje zamilkli, w każdym razie do uszu Heather do tarły szelesty, początkowo odległe, stopniowo jednak siano ruszało się coraz bliżej i bliżej... Raptem całkowicie oprzytomniała. Ogarnęła ją panika większa niż w jakimkolwiek mo mencie minionego dnia. Jedyny sposób obrony, jaki przyszedł jej do głowy, wy magał szokująco śmiałego zachowania. Heather potrafiła się zdobyć na zaskakującą śmiałość, byleby uciec przed myszami. Wstała - niemalże poderwała się na nogi - chwyciła wszystkie swoje przykrycia oraz pelerynę i przemknęła obok stosu toreb do miejsca, gdzie rozłożył się Breckenridge. W ciemności ledwie go widziała, wyciągniętego na plecach, z ramionami pod głową. Milczał, lecz z pew-
nością nie spał. Wyczuwała, że patrzy na nią z marsem na czole. - Co pani robi? - Chcę być bliżej pana. - Upuściła suknie i rozpostar ła pelerynę obok jego legowiska. - Dlaczego? - Myszy. Upłynęła krótka chwila. - Boi się pani myszy? - zapytał ostrożnie. Pokiwała głową. - Gryzoni. Żadnego nie dyskryminuję. - Siadła na pe lerynie, chwyciła suknie i ułożyła się u boku Breckenridge'a. - Jeśli będę blisko pana, ominą szerokim łukiem nas oboje albo, gdyby zdecydowały się nas ugryźć, istnie je co najmniej pięćdziesiąt procent szansy, że nie zaczną ode mnie. Jego pierś się zatrzęsła. Walczył, żeby się nie roze śmiać. Cóż, przynajmniej się starał. - Poza tym - powiedziała, moszcząc się pod sukniami - zimno mi. Na krótko zapadła cisza. Potem westchnął. Poruszył się na sianie. Nie wiedziała, co zrobił, lecz raptem zsuwała się po pochyłości, której tam wcześniej nie było. Zatrzymała się na nim, na jego boku - twar dym, umięśnionym i cudownie ciepłym. Jej zmysły rozbudziły się, chciwe, przyjemnie zszokowa ne, rozkosznie zaskoczone; wstrzymując oddech, stłamsiła je brutalnie. Rozpaczliwie. Przecież chodziło o Breckenridge'a! I na pewno nie był to odpowiedni moment. Objął ją ramieniem i przytulił. - To nic nie znaczy - szepnął. Wygoda, bezpieczeństwo, ciepło - tych znaczeń było wiele. - Wiem - odszepnęła. Jej zmysły nie słuchały poleceń. Leżała przy nim, przez warstwy ubrań ocierała się piersią o jego bok, bio-
drami o jego biodra. Jej serce zaczęto bić mocniej, odro binę szybciej. Jednak, mimo tego wyczulenia zmysłów, wraz z jego ciepłem wkradał się w nią spokój, napięte mięśnie rozluźniały się stopniowo, kiedy nader śmiało wsparła policzek na jego piersi. To nic nie znaczy. Wiedziała, o co mu chodziło. Ten dziwny, wyrwany z ich codziennego życia czas, kiedy to oni dwoje zwyczajnie starali się radzić sobie w trudnej sy tuacji, niedługo minie. Wyciszyła się. Nasłuchiwała. Bicie jego serca, regularne i mocne, zagłuszało wszel kie szelesty. Zadumała się nad tym, co składało się na wyjątkowość tej chwili. - Jesteśmy uciekinierami, prawda? - szepnęła. - Tak. - W obcym kraju, niezdolni udowodnić swej tożsamości. - Tak. - I ściga nas jakiś nieznajomy, góral, przypuszczalnie groźny. - Mhm. Powinna się bać. Bardzo poważnie martwić. Tymcza sem zamknęła oczy i, wsparta policzkiem o pierś Breckenridge'a, opasana jego ciepłym, stalowym ramieniem, spokojnie zapadła w sen. Breckenridge tulił ją do siebie i zmysłami wyczulony mi znacznie bardziej, niż by sobie życzył, wychwytywał, jak stopniowo spływa z niej napięcie... aż zasnęła. Spoczywała miękko i cicho w jego ramionach, delikat nym oddechem wzburzała jego zmysły, uwodzicielskim ciężarem ciała zadawała mu najsubtelniejszą z tortur. Dlaczego tak postąpił? Chciała spać blisko niego, lecz nigdy nie pchałaby się w jego ramiona. Sam dokonał ta kiego wyboru, przy czym uczynił to bezwiednie. Najbardziej wszakże niepokoiło go to, że gdyby nawet dogłębnie przemyślał sprawę, rezultat byłby identyczny.
Kiedy chodziło o nią, bez względu na okoliczności, za wsze jasno wiedział, co ma robić. Chronić ją, zapewnić jej bezpieczeństwo - troszczyć się o nią. Odkąd ujrzał ją po raz pierwszy cztery lata te mu, stało się to jego obsesją. Jego wyborem. Żadne z je go bądź jej poczynań nie zdołało tego zmienić. Jednakże dlaczego tak się działo... Nawet teraz z całą pewnością nie chciał poznawać odpowiedzi na to pytanie. Wolno wypuścił powietrze z płuc i nasłuchiwał chwilę, upewniając się, że nikt nie próbuje się dostać do stodo ły. Czekała go ciężka noc.
Rozdział ósmy
Wyruszyli do Annan niedługo po świcie. Dzień wstał pochmurny, ale wiatr nieco zelżał. Ze względu na stan swoich pantofelków Heather cieszyła się, że nie pada. Po przebudzeniu odkryła, że jest opatulona w swoje suknie i pelerynę, a także pelerynę Breckenridge'a, lecz on sam gdzieś zniknął. Wszedł do stodoły, akurat gdy He ather stanęła u stóp drabiny. Również wyszła na dwór, a kiedy wróciła, schodził już po drabinie ze wszystkimi ba gażami oraz jej peleryną. Ramię w ramię podążali równym tempem na zachód. Okrążyli od południa wieś Dornock - kilka domów przy drodze do Annan - zbliżając się do zatoki Solway Firth. Morze było szare, ale względnie spokojne. Kiedy za ich plecami wstało słońce, woda zabarwiła się różem. Minęli Dornock i widzieli już dachy Annan, kiedy Breckenridge powstrzymał Heather, kładąc jej dłoń na ramieniu. Zerknąwszy nań, przekonała się, że patrzy na drogę kilkaset metrów na północ od ich pozycji. Gdy podążyła za jego spojrzeniem, zobaczyła dwóch jeźdź ców, konstabli, zmierzających na zachód, którzy właśnie zwolnili, by porozmawiać z nadjeżdżającymi z przeciwka dwoma kolegami. Przez chwilę czterej mężczyźni kręcili
się w miejscu, najwyraźniej wymieniając wieści, a później zawrócili i dwójkami ruszyli w kierunku Annan. Heather i Breckenridge znajdowali się akurat w lasku. Między drzewami rosło sporo krzaków, jeśli więc pozostaną w bezruchu, konstable ich nie zauważą. Przyczaili się, obser wując jeźdźców. Heather popatrzyła do przodu. Po liczbie dachów oceniła, że Annan jest niedużym miastem. Kiedy konstable dotarli do pierwszych zabudowań, z namysłem przyjrzała się swoim pantofelkom. - Jak daleko do Dumfries? Breckenridge zerknął na nią. - W linii prostej - odparł po chwili - czyli mniej wię cej tak, jak idziemy, około dwudziestu kilometrów. Skrzywiła się i uniosła głowę. - Zatem lepiej ruszajmy - rzekła i od razu wprowadzi ła te słowa w czyn. Breckenridge prędko się z nią zrównał. Doceniała, że nie zaprotestował ani nie dociekał, o co jej chodzi. Ode zwała się pierwsza, świadomie zwalniając go z koniecz ności podejmowania decyzji, która, jak mniemał, pogłę biała jej dyskomfort. Nic nie mówił, kiedy szerokim lukiem okrążali An nan. Przez jakiś czas szli brzegiem zatoki. Kiedy droga odbiła nieco na północny zachód, tak że mogli, zachowu jąc od niej stalą odległość, wrócić znów na pola, Brec kenridge bacznie przyjrzał się Heather. - Moglibyśmy spróbować zdobyć coś do jedzenia w jednej z mniejszych wiosek. Nieomal się uśmiechnęła. Jego ton wyraźnie wskazy wał, że wolałby nie podejmować ryzyka, lecz czul się w obowiązku wysunąć taką propozycję. - Moglibyśmy, ale czy powinniśmy? - Zatrzymała się pod osłoną żywopłotu, obok przełazu, na który musieli się wspiąć, i zajrzała w jego orzechowe oczy. - O wiele łatwiej i bezpieczniej wślizgniemy się do większego mia sta, jak Dumfries. Jeśli zatrzymamy się w wiosce, dowol-
nej, choćby nikt tam nie spróbował nas pochwycić, ludzie z pewnością nas zapamiętają i opowiedzą o nas pierw szemu konstablowi, który będzie tamtędy przejeżdżał. Nie mówiła nic, czego sam by nie wiedział. Brecken ridge nie odwrócił wzroku. - Zgadza się, wolałbym jednak, żeby pani nie zemdla ła. Jeśli będę zmuszony wnieść panią do Dumfries, rów nież niechybnie zwrócimy na siebie uwagę. Zacięła usta. - Obiecuję nie zemdleć. Obejdę się bez jedzenia aż do Dumfries, a wody do picia na szczęście nam nie brakuje. Przekraczali już niejeden strumień. Okolica była nimi usiana, o tej porze roku płynęły nader wartko. - Jeżeli jest pani pewna... - Gestem wskazał przełaz. - Jestem. Chwyciła szczebel. Przełaz był wysoki, wyższy od Breckenridge'a. Zaczęła się podciągać, ale balowe pantofelki ślizgały się na mokrej trawie. Przytrzymał ją w talii i ustabilizował. - Do licha! - Zdmuchnęła włosy z czoła. - Będzie mi pan musiał pomóc. Zaciskając zęby, Odegnał od siebie wszelkie myśli, chwycił ją za biodra i podniósł. Stłumiła westchnienie, złapała się najwyższego szcze bla i prędko wdrapała na górę. Tam się zawahała. Z wierzchołka przełazu spoglądała w dół na drugą stronę. - Tu jest wyżej. - Proszę tam poczekać. Pokonał przełaz, sprawnie omijając Heather. Zesko czył na ziemię po drugiej stronie, rozejrzał się, a potem skinął na nią. - Dalej. Zaczęła schodzić. Kiedy znalazła się na ostatnim stop niu, nadal, jak dla niej, zbyt wysoko na skok, ponownie chwycił ją za biodra i zestawił na ziemię.
Zachwiała się, gdy ją puścił. Przytrzymał ją w talii. Omiótł wzrokiem jej twarz. - W porządku? Jej policzki odrobinę się zaróżowiły, nie potrafił jed nak stwierdzić, czy spowodował to wysiłek, czy może co innego. Przytaknęła, kiedy znów ją puścił. - Tak, dziękuję. - Spojrzała przed siebie i odetchnęła głęboko. - Chodźmy. Stłumił uśmiech, nim zdążyła cokolwiek spostrzec, i posłusznie się z nią zrównał. - Obawiałem się, czy pani nie zemdleje, wyłącznie dlatego, że moje siostry na pewno by to spotkało - ode zwał się w połowie pola. - W pani wieku miały zwyczaj się głodzić. A kiedy nie zjadły nic rano, przed lunchem opadały z sil. Popatrzyła na niego. - Siostry są od pana znacznie starsze, ode mnie więc tym bardziej. - Ponownie wbiła wzrok przed siebie, z no sem w górze. - Moda się zmienia. - Wiem. - Zawahał się. - Chciałem tylko, by pani wie działa, że moje obawy nie wynikały z tego, iżbym uważał ją za słabowitą. Zdawała się zaskoczona tym wyjaśnieniem, nie mniej niż on sam. Otrząsnęła się pierwsza, krótko skinęła głową. - Rozumiem. I szła dalej. Dotrzymywał jej tempa, zastanawiając się, co nim po wodowało, dlaczego chciał ją uspokoić. Mówił sobie, że kieruje nim troska o jej bezpieczeństwo, że zapewni je Heather zdecydowanie łatwiej, jeśli nie będzie na niego obrażona. Mimo że oboje obracali się w wytwornym towarzy stwie, spędzali też każdego roku nieco czasu na wsi. Uwi daczniało się to teraz, kiedy szli obok siebie równym kro-
kiem, oboje długonodzy, miarowo skracając dystans do Dumfries. Kiedy tak maszerowali, Breckenridge miał mnóstwo czasu, żeby dumać nad ironią sytuacji - raptem docenił wszystkie te cechy jej charakteru, które wcześniej niemi łosiernie go drażniły. Jej determinację, siłę woli, nieza leżność i pewność siebie, przekładające się na zdolność do myślenia i działania. Przedtem uważał je nie za wy zwanie, lecz za irytującą wadę. Teraz za nie dziękował. Gdyby była innego pokroju kobietą, taką, jaką jeszcze do niedawna pragnąłby ją wi dzieć, znajdowaliby się obecnie w nieskończenie gor szym położeniu. Z drugiej strony, gdyby była inna, potulna i łagodna, bez trudu wyciągnąłby ją z gospody w Knebworth i za wiózł prosto do domu. Rozważył to, na drugiej szali kładąc rezultaty wyboru, którego ostatecznie dokonali... Mimo wszystko nie umiał potępić postawy Heather. Jej uporu, by dowie dzieć się jak najwięcej na temat lairda, który zlecił po rwanie jej lub jednej z jej krewnych. Tego rodzaju lojalność, pragnienie chronienia rodziny, tkwiły w niej głęboko... i w nim również. Trudno, żeby po tępiał jej chęć ochrony tego, co sam uważał za świętość. Zerknął na nią. Zastanawiał się, kiedy Heather uzmy słowi sobie konsekwencje tej ich przygody. Nie istniała alternatywa. Pogodzi się z tym? Czy spróbuje walczyć? Albo, podobnie jak on, zrozumie, że mogłaby trafić znacznie gorzej? Uśmiechnął się przelotnie. Zbliżali się do kolejnego żywopłotu z przełazem. Ten był niższy. Breckenridge pokonał go pierwszy, po czym ujął Heather za rękę, by pomóc jej przejść. Kiedy stanęła obok niego na ziemi, nie puścił jej ręki, a przeciwnie - chwycił ją mocniej i ruszyli dalej.
Postała mu krótkie spojrzenie, lecz odwzajemniła uścisk. I tak, trzymając się za ręce, wędrowali do Dumfries. ***
Fletcher i Cobbins, przybici i zrezygnowani, siedzieli na pryczach w kamiennej celi urzędu celnego w Gretnie i modlili się o wybawienie, kiedy do ich uszu dotarł niski, kulturalny, spokojny głos. Unieśli głowy. Wytężyli słuch, usiłując rozróżnić sło wa, ale wytłumiały je grube ściany. - To on? - Cobbins popatrzył na Fletchera. Fletcher wolno skinął głową, wsłuchany w odległe dudnienie. - Tak. Dzięki Bogu. - Zrobił krótką przerwę. - Miej my nadzieję, że nas stąd wyciągnie. Ledwie skończył mówić, jękliwie zgrzytnęły drzwi pro wadzące do cel. - Dziękuję. - Usłyszeli, kiedy dźwięk zamarł. - To nie zajmie długo. Wymamrotano niezrozumiałą odpowiedź i drzwi za mknęły się z identycznym jękiem. Fletcher i Cobbins wstali. Obciągnęli na sobie surdu ty, przygładzili włosy, wytarli dłonie o uda. W kamiennym korytarzu słychać było długie, spokojne kroki. Moment później przed kratami celi stanął mężczy zna, znany im jako McKinsey. Zdawał się potężniejszy, niż go zapamiętali - wysoki, barczysty, emanujący siłą, z twarzą o ostrych rysach, jak by wykutych z granitu, z której spoglądały blade, lodowa te oczy. Miał na sobie bryczesy, buty do konnej jazdy oraz doskonale uszytą pelerynę. Taksował ich przez chwilę, aż wreszcie uniósł brew. - A zatem, panowie? Gdzie moja przesyłka? Fletcher przełknął ślinę.
- W gospodzie, Nutberry Moss, jak nam pan przykazał. - Nie. - McKinsey pokręcił głową. - Już tam byłem. - Zniknęła? - spytał Cobbins, autentycznie wstrzą śnięty. McKinsey odnotował szczerość tej reakcji. Przytaknął. - Nie widziano jej od czasu waszego niefortunnego aresztowania. - Przeniósł zimne spojrzenie na Fletchera. - Nawiasem mówiąc, jak do tego doszło? - Nie wiemy. - Fletcher pojmował, że za wszelką cenę muszą przekonać McKinseya o swej niewinności. - Nie ukradliśmy tych przeklętych świeczników. Niby po co? - Prychnął. - A gdyby nawet, nie ukrywalibyśmy trefnych fantów u siebie w pokoju. McKinsey przyglądał mu się przez chwilę, a potem zerknął na Cobbinsa. W końcu skinął głową. - Wierzę wam. Sprawdziłem waszą przeszłość, zanim was nająłem. Nigdy dotąd nie poczynaliście sobie jak skończeni głupcy. - Właśnie. - Fletcher pozwolił sobie okazać irytację faktem, że wzięto go za byle złodzieja. - Ktoś musiał je nam podrzucić. - W rzeczy samej - rzekł McKinsey. - Pytanie brzmi, kto, a przede wszystkim, dlaczego. - Policja? - Fletcher ośmielił się spojrzeć mu w oczy. - Nie. Rozmawiałem z właścicielem gospody. Sierżant znalazł świeczniki tam, gdzie się spodziewał: w waszych torbach w pokoju. Właściciel nie kojarzy, by ktoś jeszcze wchodził tego ranka na piętro. Służba nic nie wie. - A co z Marthą? - Cobbins popatrzył na McKinseya. - Pokojówką, co to ją najęliśmy na pana życzenie? - A, tak. Ona również zniknęła. - Nie ukradłaby tych świeczników - powiedział Flet cher. - Nie w jej stylu, a sam pomysł, że miałaby po no cy odszukać dom sędziego pokoju i się tam wślizgnąć... - Prychnął kpiąco. - Nonsens. Cobbins mu potaknął.
- Jest mocno nieruchawa. McKinsey znów przez jakiś czas im się przyglądał. - Przypuszczam - rzekł wreszcie cicho - że za wielce wymowne uznać należy to, iż kradzieży dokonano akurat u sędziego pokoju. Gdyby chodziło o kogokolwiek inne go, konstable nie działaliby z taką werwą. Zakładam, że ktoś pieczołowicie uknuł tę intrygę, żeby usunąć was dwóch z drogi i cichcem wykraść przesyłkę, którą dla mnie przetrzymywaliście. Z a t e m . . . Kto wiedział o dziewczynie i miał dość sprytu, by obmyślić i wprowa dzić w życie taki plan? Minęło parę sekund, po czym Cobbins spojrzał na Fletchera. - Timms? - Kim jest Timms? - McKinsey uniósł brwi. - Bezrobotny kancelista. - Na czole Fletchera pojawił się mars. - Zatrzymał się w gospodzie po drodze do Glasgow. Chyba przyjechał parę godzin po nas. - I został? Fletcher potwierdził. - Ponoć zaczęła mu dokuczać stara rana, pewno z wojny. - Mówił, że to od długiej jazdy w rozklekotanej dwukółce - dodał Cobbins. - I nie wyglądało, że kłamał, bo ta jego dwukółka ma swoje lata. - Zatem nadjechał po was i nadal przebywał w gospo dzie, kiedy was aresztowano? - spytał McKinsey. - Nie wiemy, czy jeszcze tam wtedy był. - Fletcher wy mienił spojrzenia z Cobbinsem. - Szykował się do wyjaz du, chciał dostać się do Glasgow etapami. Zamarudził już dosyć długo. - Jak ten człowiek wygląda? - Wysoki, ale nie tak jak pan - odparł Fletcher. - Nie tak potężnej budowy. Brązowe oczy. - Orzechowe - poprawił Cobbins. - I ciemne włosy, bardzo ciemny brąz. Ubrany normalnie, jak to kanceli-
sta, na ciemno. Zawsze trochę niechlujny, jakby zgubił szczotkę do włosów i jakby mu się zdała nowa brzytwa. Fletcher potakiwał. - Jak mówił? - dociekał dalej McKinsey. - Wysławiał się raczej poprawnie, jak by się tego ocze kiwało po londyńskim kanceliście. - Fletcher wzruszył ramionami, lecz potem ściągnął brwi. - Ale kiedy teraz o tym myślę, właściwie nie miał akcentu. Trochę jak... - Jak ja? - McKinsey uśmiechnął się lodowato. - Mam szczerą nadzieję, że nie - mruknął cicho do sie bie, a potem głośniej zapytał: - Czy Timms dobrze po znał dziewczynę? Po zastanowieniu Fletcher pokręcił głową. - Nie przy mnie. Skinął jej głową, wiedział, że jest z nami, ale przełknął naszą historyjkę i trzymał się z da la. - Zerknął na Cobbinsa. - Widziałem, jak przystanął obok niej i rozmawiali... - Twarz Cobbinsa ściągnęła się w zadumie. - Przedwczo raj, tak, kiedy poszły z Marthą na krótki spacer. Obser wowaliśmy je z gospody, znaczy na zmianę. Timms też akurat spacerował. Przysiadł obok dziewczyny, ale nie za blisko, żeby spojrzeć na mapę. Poza tym Martha cały czas z nimi była. - A w nocy? - Martha zna się na rzeczy - powiedział Fletcher. - Zawsze spala na ubraniach, swoich i dziewczyny, więc gdyby dziewczyna próbowała uciec, musiałaby to zrobić praktycznie nago. I zawsze były w jednym pokoju. - Hmm. - Po chwili McKinsey skinął głową. - W po rządku. Oto plan. Porozmawiam z sędzią pokoju i wyja śnię mu, że wysłałem was na południe po pewną przesył kę, że czekaliście z nią na mnie w gospodzie, lecz wów czas ktoś, nie mamy pojęcia, kto taki, ukradł mu świecz niki, podrzucił je do waszego pokoju i powiadomił konstabli. Kiedy was aresztowano, moja przesyłka zniknęła. - Wbił lodowate oczy we Fletchera. - Sędzia pokoju
z pewnością okaże zrozumienie, skoro odzyskał świeczni ki. Nie dysponuje dowodem na to, że to istotnie wy je wzięliście, zatem wszystko mogło odbyć się tak, jak twier dzę ja. W rzeczy samej, zaginięcie przesyłki można uznać za dowód waszej niewinności w sprawie kradzieży. Fletcher i Cobbins potaknęli. Żaden nie poważył się na komentarz. - No właśnie. - McKinsey uśmiechnął się zimno. - W zamian za pomoc w odzyskaniu wolności oraz zapła tę, jaką zostawię dla was, panowie, w gospodzie... choć, niestety, nie będzie to kwota, jaką otrzymalibyście, gdy bym dostał moją przesyłkę zgodnie z ustaleniami, w tych okolicznościach powinna was usatysfakcjonować... W zamian za te dwie przysługi oczekuję, że opuścicie Gretnę, a potem Szkocję, i zapomnicie o całym zdarze niu. Szwankująca pamięć leży w waszym najlepiej poję tym interesie. Nie obchodzi mnie, dokąd się udacie, na legam jednak, byście nie zaglądali do Szkocji przez... powiedzmy, kolejny rok? W oczach McKinseya czaiło się tyle wyrafinowanej groźby, że Fletcher i Cobbins prędko pokiwali głowami. Fletcher odkaszlnął. - Układ wydaje się w porządku - rzekł. - W rzeczy samej. - A co z przesyłką... z dziewczyną? McKinsey utkwił we Fletcherze lodowate spojrzenie. Upłynęły dwie sekundy. - Dopadnę moją przesyłkę - oznajmił cicho. - Nie są dzę, abym potrzebował do tego pomocy. Fletcher przełknął ślinę i potaknął. - No tak. Oczywiście. McKinsey jeszcze przez chwilę patrzył mu w oczy. Później się odwrócił. - Żegnam panów. Zadbam, byście odzyskali wolność, ale nie nastąpi to natychmiast. Zachowajcie spokój, nic nie mówcie, a do wieczoru opuścicie to miejsce.
Fletcher i Cobbins nasłuchiwali jego oddalających się kroków. Jęknęły otwierane, a potem zamykane drzwi. Kiedy ponownie nastała cisza, Fletcher popatrzył na Cobbinsa. - Przerażający typ. Cobbins przytaknął, opadając z powrotem na pryczę. - Nie wiem, jak ty, ale ja tam się cieszę, że więcej go nie spotkamy. ***
Mężczyzna, znany Fletcherowi i Cobbinsowi jako McKinsey, rad był z tego, że posłużył się przybranym na zwiskiem. Pomówił z sędzią pokoju, który, choć nie mógł go sko jarzyć, od razu rozpoznał jego pozycję społeczną i ocho czo zgodził się zwolnić zatrudnionych przez niego ludzi. Następnie wrócił „wynagrodzić" konstabli, pozyskać ich wsparcie w poszukiwaniach zaginionej przesyłki oraz za gwarantować, że Fletcher i Cobbins pozostaną w celi do wieczora. Do tej pory on będzie już w drodze, ścigając zwierzynę. Na swym ulubionym kasztanowym wałachu wrócił do gospody Nutberry Moss w Gretna Green. Konstable, którym jego szczodrość rozwiązała języki, wyjawili, że starsza kobieta, uważana za jedną ze wspólniczek Fletchera i Cobbinsa, minionego wieczoru uciekła przez gra nicę do Anglii; nie zawracali sobie głowy dalszym pości giem. Nie mieli natomiast pojęcia, co się stało z dziew czyną. Dręczyła go myśl, że dziewczyna uciekła, sama lub - co bardziej prawdopodobne i przypuszczalnie gorsze - w towarzystwie owego łotra, podającego się za kance listę. Nie tak to sobie zaplanował. Jednakże dawno już nauczył się płynąć z losem, sku tecznie odpierając jego ciosy. Kierował się zasadą, że
trzeba radzić sobie w każdej sytuacji i jak najlepiej wyko rzystywać okoliczności. W tym przypadku należało ustalić, dokąd udała się dziewczyna, podążyć za nią i ją uratować. Później będzie kontynuował plan, w miarę możliwości wszystko jej re kompensując. Osobną kwestię stanowiła jej rodzina, ale tym na razie jeszcze nie musiał się martwić. Po pierwsze, znaleźć dziewczynę. Po drugie, pozbyć się owego łotra. Zajechał na dziedziniec przed gospodą, uśmiechając się do chłopaka, który nadbiegi przytrzymać wierzchow ca. Zsiadł i przekazał mu wodze. - Zabawię tu nie dłużej niż godzinę. Oprowadź go tro chę, a potem niech odpocznie. Chłopak, pełen respektu, ukłonił się i z pietyzmem od prowadził Herkulesa. Potężny wałach otrzymał swoje imię ze względu na ciężar, jaki przyszło mu dźwigać na grzbiecie. Wszedł do gospody. Fletcher i Cobbins z zaskocze niem odnotowaliby sposób, w jaki rozmawiał z właścicie lem. Nie widział potrzeby zastraszać tego człowieka, to też tego nie robił. - Timms? - Właściciel sprawdził w księdze meldunko wej. - A tak, milordzie. Zawitał tu tego samego dnia co pańscy ludzie, tyle że nieco później. - A kiedy wyjechał? - No tak trudno rzec, czy wyjechał, milordzie. - Męż czyzna podrapał się w ucho. - Dziewczęta mi mówią, że znikły jego torby i ubrania, to jest wszystkie rzeczy osobi ste, ale pulpit do pisania został, podobnie jak koń i dwukółka w stajni. Nic nie mówił, że rusza dalej. Ponoć ra na ciągle mu dokuczała. Zapłacił za dwie kolejne noce. - Rozumiem. - Namyślał się chwilę. - Fletcher i Cob bins zostaną dziś zwolnieni. Wrócą tu po swój bagaż. - Z wewnętrznej kieszeni wyjął zapieczętowaną paczusz kę. - Powiedziałem, że to dla nich zostawię. Mógłby pan dopilnować, żeby to dostali?
Właściciel gospody potaknął i schował pakiecik pod ladę. - A tymczasem - ciągnął jego gość - byłbym wdzięcz ny za możliwość obejrzenia pokoi, tych dwóch wynaję tych przez Fletchera i, jeśliby się dało, również pokoju Timmsa. Nic się nie stanie, skoro nie ma tam jego rzeczy osobistych. - Naturalnie, milordzie. Kobiety zajmowały jedynkę, na końcu korytarza na lewo od schodów, Fletcher i Cobbins piątkę, to zaraz przy schodach, a Timms ósemkę, też na końcu korytarza, ale na prawo. - Dziękuję. - Uśmiechnął się. - Jedynie się rozejrzę, nie będę już pana kłopotał. - Ależ żaden kłopot, milordzie. W razie czego proszę zawołać. Zaczął od pokoju kobiet. Nic w nim nie zostało, choć by tylko szpilka do włosów na toaletce. Przypuszczalnie więc dziewczyna miała dość czasu, żeby się spakować. U Fletchera i Cobbinsa stwierdził, że ich torby nadal spoczywają w szafie. Zajrzał do pokoju Timmsa. Istot nie, otwarta szafa ziała pustką. Z rzeczy kancelisty w po mieszczeniu został jedynie stary pulpit podróżny na sto liku przy łóżku. Uniósł wieko pulpitu. Kilka pożółkłych kartek, zestaw starych stalówek i piór, buteleczka atramentu. Papier byt całkiem gładki - żadnego pomocnego nazwiska czy adre su. Wszystkie przybory, nawet kawałek bibuły, sprawiały wrażenie nieużywanych od lat. Opuścił wieko, raz jesz cze zlustrował pokój i wyszedł. Zamknąwszy za sobą drzwi, z namysłem spojrzał na ukryte w cieniu wąskie schody dla służby na końcu korytarza. Kiedy po raz pierwszy tego dnia zajechał do gospody, właściciel zrelacjonował mu przebieg wyda rzeń, których kulminację stanowiło aresztowanie Flet chera i Cobbinsa. Obie kobiety, na ile ktokolwiek się orientował, pozostały wtedy w saloniku. Ich nieobecność
odkryto dopiero znacznie później, kiedy zajrzała tam jedna z posługaczek, zaskoczona, że nie zadzwoniły po popołudniową herbatę. On zastał drzwi saloniku już otwarte. Przy założeniu, że kobiety znajdowały się w środku, kiedy nadeszli konstable, bez wątpienia wszystko słyszały, a może i widzia ły. Martha ani chybi dostrzegła, jakie to dla niej będzie miało implikacje - to tłumaczyło jej szybką i skuteczną ucieczkę. No i, oczywiście, porzuciła dziewczynę, żeby ta radziła sobie sama. Jeśli wszakże to Timms uknuł całą intrygę, gdzie się wówczas podziewał? Właściciel gospo dy i służba nie widzieli go tamtego dnia od śniadania. Spoglądając w kierunku pokoju kobiet na drugim końcu korytarza, nabrał pewności, że Timms przyczaił się u siebie, kiedy konstable usuwali mu z drogi Fletche ra i Cobbinsa. Później... Popatrzył znów na schody. Jeśli prowadziły tam, gdzie mu się wydawało... Cicho zszedł na dół. Tak jak podejrzewał, znalazł się w maleńkiej sieni między kuchnią a tylnymi drzwiami. Choć nie zaliczał się do osób, które łatwo przeoczyć, zdołał prześlizgnąć się obok otwartych kuchennych drzwi i chyłkiem wymknąć z gospody. - To w ten sposób Timms wchodził i wychodził nie zauważony przez nikogo. Zstąpił z pojedynczego stopnia i omiótł wzrokiem dziedziniec stajenny, który mieścił się nie bezpośrednio na tyłach gospody, ale nieco z boku, po jej zachodniej stronie. Jeżeli Timms i dziewczyna wyszli tędy... Dlacze go nie odjechali dwukółką? Przeciął dziedziniec i wszedł do stajni. Znany mu już chłopak, masztalerz oraz dwaj stajenni zebrali się przy boksie, podziwiając Herkulesa. Na jego widok chło pak natychmiast się wyprężył. - Życzy go pan już sobie, milordzie?
- Nie, jeszcze nie - odparł z uśmiechem. Nadal uśmiechnięty, przeniósł spojrzenie na masztalerza. - Chciałbym rzucić okiem na dwukółkę Timmsa. Masztalerz z radością uczynił zadość jego życzeniu. Odpowiadając na pełne entuzjazmu pytania tyczące drzewa genealogicznego Herkulesa, obejrzał dwukółkę. Istotnie, była tak rozklekotana, jak to opisał Cobbins. Co do szkapy... Gdyby Timms i dziewczyna uciekali tym za przęgiem, schwytaliby ich konstable, którzy, jak mu po wiedziano, przemierzyli wszystkie okoliczne drogi w po ścigu za wspólniczkami Fletchera i Cobbinsa. Oznajmił tym dwóm, że sam zajmie się dziewczyną, nie widział wszakże powodu, by nie wykorzystać do swych celów konstabli. Uciekł się do tej samej histo ryjki, którą zalecił Fletcherowi tłumaczyć to, że dziew czyna przebywa pod strażą, i pozyskał ich wsparcie. Mie li pilnować dróg i pojmać dziewczynę, jeśli tylko się na nią natkną. Jak do tej pory raporty od jeźdźców, którzy, jak go za pewniono, przeczesali wszystkie główne drogi z Gretna Green, były negatywne. Nikt nie widział dziewczyny - a dysponowano jej precyzyjnym opisem. Stopniowo nabierał szacunku dla inteligencji Timmsa. Podziękował masztalerzowi, zapowiedział, że za kilka minut wróci po Herkulesa, wyszedł przed stajnię i spoj rzał na gospodę. Następnie przebiegł wzrokiem okolicę. Puste pola. Przy swym wzroście widział nawet połyskujące w oddali, na południu, wody zatoki. Skoro Timms okazał się na tyle sprytny, że przewi dział, czym grozi użycie dwukółki, ani chybi zdał sobie również sprawę, że gdyby ruszyli przez pola, nieważne, w którym kierunku, prędko dostrzeżono by ich z gospo dy, jeśli nie z parteru, to na pewno z piętra. Z jednym drobnym wyjątkiem.
Odwrócił się i zmierzył wzrokiem stajnię, z jej wyso kim dachem nad strychem na siano. Skutecznie zasłania ła widok na położone za nią pola. Obszedł stajnię i przystanął na pasie trawy na tyłach. Przy prowadzącym na pole przełazie. Góral z krwi i kości umiał wytropić na skalistym pod łożu niemal każde stworzenie. Tropienie kobiety i mężczyzny na miękkiej, wilgotnej ziemi było uwłaczająco proste. Jednakże odcisk buta, który odkrył przy przełazie, za niepokoił go. Przyglądał mu się przez chwilę, nim uzmy słowił sobie, z jakiego powodu. Odcisnął własny ślad tuż obok i porównał oba. Wpatrywał się w nie coraz bardziej ponury i skonfun dowany. Narastała w nim pewność, że nie ma do czynienia z ubogim kancelistą. Timms nosił buty do konnej jazdy od wyśmienitego szewca. Dziewczyna, dla kontrastu, nadal miała na nogach pantofelki do tańca. Wyprostował się i spojrzał przez pola. Ci dwoje podą żyli do drzew na szczycie wzniesienia, niespełna dwa ki lometry dalej. Kiedy je minęli... Skoro uniknęli patroli, bez wątpienia pozostali na polach. Znając kierunek, wytropi ich bez trudu. Między zato ką na południu a drogą ciągnął się wąski pas lądu, dzię ki czemu będzie mógł popędzić traktem, jedynie od cza su do czasu sprawdzając, czy gdzieś nie zboczyli. Odnajdzie ich. Zacisnął usta. Ruszył z powrotem do stajni, z daleka wołając o swego konia.
Rozdział dziewiąty
Wczesnym popołudniem Breckenridge i Heather we szli do Dumfries. Kiedy, nadal trzymając się za ręce, skierowali się ku głównej ulicy handlowej, Breckenridge spostrzegł dwóch konstabli, kręcących się przy jednym z większych skrzy żowań. Bez trudu uniknęli spotkania, niemniej ten widok przypomniał mu, że muszą zachować najwyższą ostroż ność. Wyłonili się z zaułka między dwoma sklepami i wmieszali w tłum na głównej arterii. - Dobrze, że wstrzymaliśmy się aż do Dumfries. - He ather szczelniej otuliła się peleryną. - Annan nie byłoby na tyle tłoczne, żeby ryzykować spacer po głównej ulicy. Breckenridge chrząknął. Zerknęła na niego. - Są w pobliżu kolejni? Dzięki swemu wzrostowi mógł się rozejrzeć po nad głowami ruchliwej ciżby. - Nie widzę żadnego, ale zapewne należy się ich spo dziewać na dużym skrzyżowaniu kawałek dalej. - Popa trzył na Heather. - W tłumie będziemy w miarę bez pieczni. Jeśli zobaczymy zbliżające się mundury, schroni my się w bocznej uliczce.
Tych w Dumfries na szczęście nie brakowało. Brec kenridge raz jeszcze przeczesał wzrokiem okolicę. - Skoro o tym mowa. - Korzystając z tego, że nadal trzyma ją za rękę, pociągnął Heather w głąb wąskiego, brukowanego zaułka, gdzie kołyszący się nad drzwiami niewielki szyld zapraszał do oberży Pod Starym Murem. Breckenridge zatrzymał się przed wejściem i spojrzał na Heather. - Najpierw coś zjemy, a potem zdobędzie my buty dla pani. Zajrzała przez grubą szybę w oknie od frontu. - Wygląda nieźle. Otworzył drzwi, w ostatniej chwili przypomniał sobie, że udają osoby niższego stanu, i wszedł pierwszy, wiodąc Heather za sobą. Wybrał stolik w narożniku, poza zasię giem wzroku każdego, kto zajrzałby do środka. Nadbiegła posługaczka. - Do wyboru są ostatnie placki pasterskie z lunchu al bo obiadowa dziczyzna w cieście, prosto z pieca. Zdecydowali się na dziczyznę. Breckenridge zamówił dla siebie piwo, a dla Heather piwo z wodą. - W takim miejscu nie dostaniemy herbaty ani wi na - mruknął, kiedy posługaczka odeszła. Heather wzruszyła ramionami i rozejrzała się z uśmie chem. - Prawdę mówiąc, jestem ciekawa. Nigdy nie piłam pi wa z wodą. Znów chrząknął. Posłała mu spojrzenie, które sugero wało, że jego umiejętności prowadzenia konwersacji wy magają niejakiego doszlifowania, ale udał, że tego nie zauważył. Nie mógł jej powiedzieć, co sądzi o jej komen tarzu, ani tym bardziej, jakie on wywołał w nim odczucia - jakie odczucia narastały w nim przez ostatnie godziny. Bolały ją stopy. Nie utykała, jednakże, zwłaszcza gdy znaleźli się na brukowanych ulicach, ostrożnie stawiała kroki. Oczywiście, nic nie powiedziała, nie wyrwała jej się najmniejsza skarga, lecz z tego powodu jedynie naro-
sły w nim te odczucia... których nazwać nie potrafił. Po nadto, bez względu na to, co mówiła, bez wątpienia było jej słabo z głodu. Kobiety nie potrafią obyć się bez jedze nia tak długo jak mężczyźni, szczególnie gdy nie zmaga zynowały w swym ciele ani grama tłuszczu. Wmawiał sobie, że martwi się jej wygłodzeniem - tym, że nie jest w stanie jej nakarmić - jedynie z obawy, iż ona mimo wszystko padnie zemdlona u jego stóp... Wiedział jednak doskonale, że nie w tym rzecz. Albo nie wyłącznie w tym. Prawdę rzekłszy, czuł się rozdarty w kwestii tego, której z dwu bolączek Heather powinien zaradzić naj pierw. Nakarmienie jej zwyciężyło po prostu dlatego, że spostrzegł tę małą i, jak się zdawało, bezpieczną oberżę. Zapewnienie dziewczynie bezpieczeństwa nadal sta nowiło dlań priorytet. Dziczyzna okazała się zaskakująco smaczna. Heather wiedziała, że umiejętność prowadzenia kon wersacji nie jest Breckenridge'owi obca, mimo iż aktual nie jakby gdzieś ją zagubił. Widywała już takie zachowa nie u swych braci i kuzynów, ilekroć absorbowało ich chronienie kobiet, za które z jakichkolwiek powodów czuli się odpowiedzialni. Dlaczego dominowały wówczas akurat chrząknięcia, nie umiała odgadnąć, niemniej okoliczność, że Breckenridge, tak zwykle wygadany, za pomniał języka w gębie, wydala jej się zabawna. Zarazem czuła wobec niego wdzięczność. Wdzięczność za opiekę, której by się z jego strony nie spodziewała. Kiedy wyczyścili talerze i osuszyli kufle - jej rozcień czone wodą piwo okazało się nadspodziewanie odświe żające - Breckenridge zostawił zapłatę na stoliku i po prowadził Heather do wyjścia. Na ulicy znów chwycił ją za rękę, jakby uważał to za swoje prawo. Ponieważ uścisk jego dłoni podnosił ją na duchu, postanowiła za wiele nad tym nie rozmyślać. Wmieszali się w tłum na High Street i szli niespiesznie, rozglądając się za szewcem, o którego zapytali posługacz-
kę w oberży. Breckenridge szedł blisko niej, samą swą po sturą chroniąc Heather przed naporem ciżby kupujących. Gdyby poważył się na coś takiego na londyńskiej Bond Street, rozwścieczyłby ją. Tutaj, z dala od domu, jego bli skość - nawet gdy wisiał nad nią, kiedy zatrzymała się przed witryną szewca, żeby obejrzeć wystawione towary - uspokajała ją i pokrzepiała. Wiedziała aż nazbyt dobrze, że w przypadku męż czyzn jego pokroju opiekuńczość wykazuje niepożądaną tendencję do przekształcania się w burkliwą zaborczość, lecz w aktualnej sytuacji była gotowa przystać na takie ryzyko. - Te by się nadały. - Wskazała parę trzewików do pół łydki, cięższych niż wszystko, co dotąd miała na nogach, niemniej tylko one wyglądały mniej więcej na jej roz miar. - Wejdźmy. Pchnęła drzwi i do wtóru brzęku dzwonka weszła do sklepu. Breckenridge rozejrzał się, nim podążył za nią; musiał się schylić, żeby nie uderzyć głową o framugę. Na tyłach niewielkiego pomieszczenia szewc, drobny, starszy, żylasty mężczyzna w binoklach, podniósł wzrok znad naprawianego buta. Heather uśmiechnęła się do niego. - Szukam wygodnych butów. Czy mogłabym przymie rzyć tę parę? - Wskazała witrynę. Szewc wyszedł zza lady, wyraźnie zadowolony. Wytarł ręce w szmatę, skinął głową Breckenridge'owi i wyminął ich oboje, żeby sięgnąć na wystawę. - Ma pani dobre oko. - Odwrócił się z trzewikami w ręku. - Wyśmienite buty. Wiem, bo sam żem je uszył. - Martwi mnie tylko rozmiar. - Heather rozejrzała się, gdzie by mogła usiąść. - Pani spocznie tam na ławce. - Szewc wskazał wąską ławkę z boku pod ścianą. - Zobaczmy, czy się zdadzą. Heather usiadła, zdjęła wieczorowe pantofelki i pręd ko przesunęła je do tyłu, ukrywając pod spódnicami.
Gdyby szewc je zobaczył... Przypuszczała, że rzadko za glądały do jego sklepu klientki w zniszczonych pantofel kach do tańca prosto z Londynu. Breckenridge to zauważył. Zrozumiał. Wziął trzewiki z rąk szewca. - Ja jej pomogę. Przyklęknął na jedno kolano, torsem osłaniając nogi i stopy Heather przed wzrokiem mężczyzny. Odstawił je den trzewik i wolną ręką sięgnął po jej stopę. Odnalazł ją - zamknął dłoń na smukłym łuku, oble czonym przejrzystą jedwabną pończochą. Heather drgnęła, gdy jej dotknął. Rumieniec zabarwił jej policzki. - Mam łaskotki - powiedziała niemal na bezdechu. Napotkał jej spojrzenie i poznał, że skłamała. Nie miała łaskotek, lecz była wrażliwa na dotyk, zwłaszcza gdy to on tulił, niemal gładził jej praktycznie nagie ciało. Zaklął w duchu, choć zarazem czuł się zafascynowany. Spojrzał w dół, wziął się w karby i wsunął trzewik na jej stopę. - W porządku? - spytał, podnosząc wzrok na jej twarz. Patrząc mu w oczy, zwilżyła wargi i przytaknęła. - Tak. Przymierzmy drugi. Przy zakładaniu drugiego buta obyło się już bez takie go zmysłowego dramatu. Następnie Breckenridge pole cił Heather stanąć i unieść nieco spódnice, tak by mógł jej zasznurować trzewiki. Dyskretnie zgarnął porzucone wieczorowe pantofelki, a potem, miażdżąc je w dłoni, wstał i odstąpił. Przespacerowała się trzy kroki po ciasnym wnętrzu. Kiedy uwaga szewca skupiła się na klientce, Brecken ridge upchnął pantofelki w torbie. Heather odwróciła się, spostrzegła to i poczekała, aż zamknie torbę, nim ru szyła z powrotem. - I jak? - spytał, patrząc jej w oczy. - Będą dobre. - Pokiwała głową.
Szewc, początkowo przygaszony z racji tego, że przy właszczono sobie jego rolę przy obsługiwaniu młodej da my, teraz odzyskał uśmiech. Podczas gdy Breckenridge się targował, a później pła cił, Heather, pod pretekstem rozchodzenia butów, spa cerowała w tę i z powrotem, starając się uspokoić zmy sły, rozbudzone jego dotykiem. Nadal czuła uwodzicielskie ciepło jego wielkiej, twar dej dłoni, trzymaną w ryzach siłę, z powodu której prze szył ją dreszcz podniecenia. Któż by pomyślał, że jej stopa okaże się tak wrażliwa? W dodatku wrażliwa w tak szalenie niestosowny sposób? Nadal dumała nad tym wstrząsającym odkryciem, kie dy znów znaleźli się na ulicy. - Czy Marcie nie przyszło do głowy, żeby dać pani grubsze pończochy? - mruknął Breckenridge, nachylając się ku niej, gdy znów wmieszali się w tłum. Pokiwała głową. - Ale były tak szorstkie, że nie dałam rady ich nosić. Drapały. Breckenridge przymknął powieki. Nie był to dobry moment na oddawanie się wywołanej tymi słowami wizji szlachetnej, jedwabiście delikatnej skóry wnętrza jej smukłych ud. Kiedy znów otworzył oczy, prędko wepchnął Heather w najbliższy zaułek. - W naszą stronę zbliża się spacerkiem dwóch konstabli. Musimy iść naokoło. Ulicę, na której się znaleźli, wypełniały stragany ze świeżymi produktami. Wymienili spojrzenia. Stal na straży, kiedy Heather targowała się o jabłka, trochę suszonych owoców, bochen chleba i worek orzechów. Spostrzegł stragan z bukłakami na wodę i dorzucił jeden do ich łupów. Z coraz bardziej pękatymi torbami podą żyli dalej, ciągle czujnie wypatrując konstabli. W końcu stanęli na Buccleuch Street.
- Musimy zejść z widoku. - Skinął głową ku kawiarni po drugiej stronie ulicy. - Usiądźmy tam i zerknijmy na mapę, żeby ustalić dalszą trasę. Kawiarnia okazała się całkiem spora i, na szczęście, słabo oświetlona. Heather ruszyła przodem, do stolika w cieniu przy ścianie, na tyłach sali. Nadbiegła posługaczka. Breckenridge zamówił kawę, a Heather, po krótkiej wymianie zdań, dzbanek herbaty oraz dwa duże talerze słodkich bułeczek z dżemem i śmietaną. Kiedy dziewczyna odeszła, uniósł brew. - Nadal głodna? Heather wzruszyła ramionami. - Na pewno będą przepyszne, jak to zwykle na wsi. - Raptem spojrzała na niego czujnie. - Mamy dość pie niędzy? To znaczy, pan ma? Prawie się roześmiał na widok jej miny. Machnął ręką. - Mnóstwo. Uzupełniłem zasoby jeszcze w Carlisle, o pieniądze nie musimy się martwić. - To dobrze. - Wsparła podbródek na dłoni i po nad stołem popatrzyła mu w oczy. - Bo zmartwień nam nie brakuje. Pokiwał głową. - Jak trzewiki? - Całkiem nieźle. Miał rację ten szewc. Solidna robota. - W porządku. Zatem... - Z kieszeni surduta wyjął mapę i złożył tak, żeby było widać interesujący ich frag ment. Wsparł ją o ścianę między nimi. - Jesteśmy tutaj. - Wskazał Dumfries. - A wieś Casphairn tutaj. Musimy postanowić, jaką drogą się tam dostać. Posługaczka przyniosła kawę dla niego, herbatę dla Heather oraz dwa talerze słodkich bułeczek. Na jakieś dziesięć minut zamilkli, gdy jednak Breckenridge uporał się z drugą bułeczką, wyładowaną dżemem i śmietaną, łyknął kawy i na powrót skupił się na mapie. - Smaczne bułeczki.
- Mhm. Uśmiechnął się, słysząc ów pomruk. Była to jed na z rzeczy, które odkrywał w Heather: umiała czerpać radość z drobnych przyjemności. Jak zareaguje na większą, bardziej intensywną przy jemność... Zamrugał i przemocą skierował uwagę na mapę. - Zacznijmy od listy potencjalnych rozwiązań. Mogli byśmy wynająć gig, to najbardziej oczywiste. Heather wepchnęła do ust kawałek bułeczki z kopcem dżemu. - Albo wynająć konie i pojechać wierzchem, wtedy nie musielibyśmy się trzymać głównych dróg. Na przykład moglibyśmy puścić się tędy. - Pokazała wiodącą przez wzgórza polną dróżkę. Zastanowił się. - Na mapie ta trasa wygląda na krótszą, ale na pewno stracimy sporo czasu na omijanie rozmaitych przeszkód. Z drugiej strony, raczej nie natkniemy się tam na żaden pa trol, a o tej porze roku przełęcze powinny być przejezdne. Heather pociągnęła długi łyk regenerującej herbaty, westchnęła i odstawiła filiżankę. - Ale nie możemy ryzykować wynajęcia gigu, powozu czy choćby samych koni, prawda? Breckenridge spojrzał jej w oczy i skrzywił się. - Rozważałem ten koncept, ale nie wiem, jak to zro bić, żeby nie zostawić śladu. Konstable nie są głupi, na pewno powiadomili wszystkie stajnie. Musimy też przyjąć, że ów tajemniczy laird depcze nam po piętach. Do tej pory bez wątpienia przybył już do Gretny i nieroz sądnie byłoby zakładać, że mamy go z głowy. Ani chybi sprawdzi każde miejsce, gdzie moglibyśmy wynająć za przęg albo same konie. Heather potaknęła mu energicznie. - Wobec tego musimy iść pieszo. Breckenridge zawahał się, patrząc jej w oczy.
- Pasuje pani takie rozwiązanie? - odezwa} się wresz cie cicho. Odnotowała, że nie pytał, czy Heather da radę; zaiste umiał postępować z kobietami. Tłumiąc uśmiech, przy taknęła. - W domu sporo spaceruję. Może i te wzgórza są wyż sze od wzgórz Quantock, ale do prawdziwych gór im da leko. Poradzę sobie. - Skoro tak - rzekł po chwili - wolałbym to rozwiąza nie, jest mniej ryzykowne. Dołóżmy starań, żeby uniknąć spotkania z konstablami i lairdem, jeśli istotnie nas szuka. Lepiej dotrzeć do Doliny nieco później, ale bezpiecznie. Znów potaknęła. - Zgadzam się. Dla nas najlepsza będzie mało uczęsz czana droga, najmniej prawdopodobna. - Czyli polne dróżki. - Sięgnął po mapę i przeanalizo wał możliwości. - Musimy znaleźć główny trakt do Glas gow. Interesująca nas dróżka odbija od niego jakieś trzy czy cztery kilometry za miastem. Heather spojrzała przez frontowe okno kawiarni. - Niedługo zacznie się zmierzchać. Powinniśmy ru szać. Dopili kawę i herbatę. Ze słodkich bułeczek pozosta ły jedynie okruszki. - Do Glasgow to którędy? - spytał Breckenridge, kie dy posługaczka przyszła odebrać należność. Dziewczyna wskazała w prawo. - Prosto tą ulicą, przez most i potem w prawo. Nie idzie przeoczyć. Breckenridge podziękował jej i zostawił niewielki na piwek, taki, jakiego można by oczekiwać od ubogiego kancelisty. Dziewczyna dygnęła i z uśmiechem odprowadziła ich do wyjścia. Gdy znaleźli się na ulicy, Breckenridge ujrzał idących trotuarem dwóch konstabli, którzy wszakże, szczęśliwym
zrządzeniem losu zwróceni do nich plecami, oddalali się tak od nich dwojga, jak i od rzeki. - Chodźmy. - Zdążył już chwycić rękę Heather. Spoj rzał na nią, na szal, który zarzuciła sobie na ramiona. - Może pani owinąć tym szalem głowę? Dzięki temu trudniej będzie panią poznać. Spełniła prośbę, puszczając jego rękę. Potem znów spletli dłonie. Ramię w ramię, szli równym krokiem, unikając po śpiechu, ulicą, przez most, a potem drogą z Dumfries. ***
Góral, przedstawiający się jako McKinsey, wjechał do Dumfries godzinę później. Kiedy prowadził Herkule sa w kierunku High Street, od razu rzuciła mu się w oczy znaczna liczba konstabli, obserwujących główną drogę lub patrolujących pieszo ulice. Konstable rozglądali się za dziewczyną. On wszakże szukał pary. Znalazł ślady tych dwojga na południowy wschód od miasta, w miejscu, gdzie wrócili na drogę, prowadzą cą do centrum. Rozważył, czy przekazać te informacje konstablom, ale zrezygnował z pomysłu. Tutaj przypusz czalnie nie wiedziano, że poszukiwania zostały wszczęte za jego namową, straciłby zatem czas na udzielanie szczegółowych wyjaśnień. Co jednak ważniejsze, kiedy dopadnie uciekinierów, chciałby móc uporać się z tym łotrem na swój sposób - po cichu i anonimowo. Zostawił Herkulesa w stajni przydrożnej gospody i pieszo zagłębił się w labirynt ulic w centrum miasta. Jako Szkot mógł liczyć na to, że gdy o coś zapyta, miejscowi chętnie udzielą mu odpowiedzi. Musiał tylko pamiętać, by mówić z nieznacznym akcentem. Wcześniej znalazł stodołę, w której uciekinierzy spę dzili noc. Podążył dalej ich tropem; ku jego niejakiemu
zaskoczeniu, nie zatrzymali się na posiłek w żadnej z mi janych wsi ani nawet w Annan. Biorąc pod uwagę oko liczności, w jakich opuścili gospodę w Gretna Green, nie przypuszczał, by mieli przy sobie prowiant. Co oznaczało, że dotarłszy tutaj, z głodu ledwo trzymali się na nogach. Dlatego też w Dumfries niewątpliwie zaczęli od posił ku. Ponieważ trafili na dzień targowy, mogli liczyć na do skonałą osłonę w tłumie, lepszą niż trzeba do tego, by umknąć uwagi patrolujących ulice konstabli. Na podstawie śladów ocenił, że para weszła do miasta trzy do czterech godzin wcześniej. Zaczął na początku High Street i zaglądał do każdej jadłodajni, pytając o swego bra ta i jego kobietę, z którymi się rozminął i których próbował dogonić; z informacji zebranych na temat Timmsa wnosił, że takie pokrewieństwo mogło uchodzić za wiarygodne. Trafił w dziesiątkę. W oberży Pod Starym Murem, w zaułku przy High Street posługaczka nie umiała mu powiedzieć, dokąd zmierzało dwoje podróżnych, ale wy słała go do szewca przy głównej ulicy, nieco dalej na pół noc. Tu usłyszał o dokonanym przez nich zakupie. Pa miętając o pantofelkach dziewczyny, nie poczuł się tym zaskoczony, nie potrafił wszakże rozstrzygnąć, czy zakup solidnych trzewików coś sugeruje. Szewc, zapytany, wzruszył ramionami. - Jedyna para w jej rozmiarze, jaką żem miał. - Mo ment później staruszek uśmiechnął się szeroko. - Ale pan to powinien przestrzec brata. Za długo mieszkał w Lundynie. Policzył żem mu cenę jak stamtąd, a on ani mrugnął. Wyciągnął pieniądze i zapłacił. Pewno na brak gotówki nie narzeka? Góral przekrzywił głowę, uśmiechając się z rozbawie niem. - Nie. - Odepchnął się od lady i ruszył do drzwi. - Przypomnę mu. Za długo go tu nie było. Dopiero gdy wyszedł ze sklepu i zamknął za sobą drzwi, uśmiech spłynął mu z twarzy. Pełna kiesa, a do te-
go zarówno posługaczka, jak i szewc, którzy mieli okazję dobrze przyjrzeć się im obu, bez zastrzeżeń przyjęli wia domość, że on i Timms są braćmi. Nieco inaczej postrzegał teraz owego łotra, domnie manego bezrobotnego kancelistę. Mocniej zacinając usta, ruszył ulicą. Szewc nie wie dział, dokąd wybierali się ci dwoje, zapamiętał jednak, że spod jego drzwi skręcili na północ. Ponad godzinę później, kiedy sprawdził już wszystkie miejsca, gdzie mogli zrobić sobie przystanek lub skąd mogli zostać zauważeni, przy całej High Street i dalej na zachód, wzdłuż drogi do Edynburga, ciężkim krokiem wrócił do centrum. Czyżby uznali, że mogą bezpiecznie zatrzymać się w Dumfries na noc? Biorąc pod uwagę liczbę krążących po mieście konstabli oraz dotychczasową ostrożność uciekinierów, mocno w to wątpił. Przystanął u wylotu High Street i spojrzał ku zacho dzącemu słońcu, wzdłuż Buccleuch Street i dalej, na most na Nith. Przypomniał sobie, że według Fletchera Timms zmierzał do Glasgow. Oczywiście, Fletcher wierzył również, że ma do czynienia z kancelistą bez za jęcia, ale... może Timms, kimkolwiek byt, rzeczywiście zdążał do Glasgow, nim młoda Cynsterówna odwróciła jego uwagę? Stłumił westchnienie i zagłębił się w Buccleuch Street, przystając w każdym sklepie, by spytać o zbłąkanego bra ta i jego kobietę. Posługaczka w kawiarni ich pamiętała. Aż nie mógł uwierzyć we własne szczęście. Nie dość, że przypadkiem podsłuchała, iż zdecydowali się iść pie szo, to jeszcze zapytali ją później o drogę do Glasgow. Podziękowawszy dziewczynie czarującym uśmiechem i paroma monetami, usiadł i zamówił kawę oraz wielki kawał piernika.
Konsumując, szacował możliwości. Zmierzchało już, wkrótce zapadnie noc. Wyruszając teraz... ryzykowałby, że po ciemku zgubi zwierzynę. Ci dwoje zapewne znów prześpią się w jakiejś stodole, ewentualnie u kogoś w chacie, rankiem zaś ruszą w dalszą drogę. Znał tę trasę. Między Dumfries a Thornhill rozciąga ły się rozległe, otwarte przestrzenie. Jutro konno bez trudu dogoni uciekinierów, dopadnie ich właśnie na tym pustkowiu. Wcześniej będzie miał mnóstwo sposobno ści, żeby obserwować ich z daleka, ocenić, co ich łączy, a następnie podjąć decyzję co do dalszych działań. Potem zaś wprowadzi ją w życie. Tymczasem... i on, i Herkules wygodnie spędzą noc, a rankiem, wypoczęci, ruszą dalej. Skoro dylemat został rozstrzygnięty, ciasto zjedzone, a kawa wypita, góral wstał, położył na stole zapłatę wraz z pokaźnym napiwkiem i ruszył z powrotem do gospody, gdzie zostawił konia.
Rozdział dziesiąty
Zapadał zmrok, po zachodzącym słońcu pozostały na niebie falujące pasma purpury i błękitów, kiedy He ather i Breckenridge weszli do maleńkiej wioski Gribton. Jakieś trzy kilometry za Dumfries skręcili z głównej drogi do Glasgow w polną dróżkę, którą wybrali wcze śniej. Minęli interesujący kamienny krąg, ale nie zatrzy mali się przy nim. Ponieważ mapa Breckenridge'a była wystarczająco szczegółowa, nie obawiali się, że się zgu bią, chcieli wszakże jak najbardziej oddalić się od Dum fries, nim poszukają miejsca na nocleg. Dróżka prowadziła ich licznymi przełęczami. Przy odro binie szczęścia nazajutrz dotrą do głównej przełęczy, a mo że nawet do Doliny, jednak na tę noc musieli poszukać schronienia. Dlatego znaleźli się w Gribton. W miarę jak oddalali się od morza, krajobraz się zmieniał. Płaskie pola w pobliżu zatoki ustąpiły pofalowanym pastwiskom, z gęstszymi ży wopłotami i wyższymi drzewami. Dachy Gribton dostrze gli, kiedy słońce zaczynało się kryć za horyzontem. Woleli nie ryzykować wędrówki do kolejnej wioski, zboczyli więc z dróżki ku pięciu chatom skupionym przy rozdrożu. Breckenridge zatrzymał się pomiędzy nimi.
- Do której pukamy? Nie puszczając jego dłoni, Heather przyjrzała się bu dynkom. - Spróbujmy w środkowej. Chata, schludna, z pobielonymi ścianami i solidnym łupkowym dachem, wtuliła się między dwa drzewa przy dróżce. Wyglądała na najbardziej dostatnie domo stwo w tym gronie. Z Heather u boku Breckenridge wstąpił na podest i zapukał do pomalowanych na zielono drzwi. Otworzyła im kobieta o znękanym wyrazie twarzy, którego przyczyna rychło stała się jasna, gdy z głębi do mu nadbiegła gromadka dzieci, by stłoczyć się za jej ple cami. Bezskutecznie próbując odepchnąć swe pociechy do tyłu, kobieta spojrzała na Breckenridge'a, a potem na Heather. - Tak? Breckenridge uprzejmie skłonił głowę. - Zastanawialiśmy się, czy zgodziłaby się pani nas przenocować. Jesteśmy w drodze na wzgórza. Jeśli tylko miałaby pani wolny pokój, z chęcią zapłacimy. Kobieta jakby się zawahała, lecz potem zerknęła na stłoczone za nią potomstwo i westchnęła. - Nie mogę. Ale spytajcie tam, w ostatniej chacie. - Machnęła ręką. - Mieszkają tam Cartwrightowie, star sze małżeństwo. Najpewniej będą mogli was przenoco wać. Ze dwa miesiące temu ich syn z żoną przenieśli się do Glasgow, więc mają wolny pokój, a i pieniądze im się zdadzą. Breckenridge i Heather podziękowali z uśmiechem. Wycofali się, kiwając głowami na pożegnanie, a kobieta zagoniła dzieci z powrotem do środka i zamknęła drzwi. Wrócili na dróżkę i skierowali się ku ostatniej chacie, skrytej w niewielkim ogrodzie. Nim dotarli do celu, Breckenridge zatrzymał się, a gdy Heather zrobiła to sa mo, pociągnął ją tak, że stanęli naprzeciw siebie.
- Nie możemy liczyć na więcej niż jeden pokój, a żeby zechcieli nam go udostępnić, muszą uwierzyć, że jeste śmy małżeństwem. Choćby nawet znalazł drugi pokój w którejś z pozosta łych chat, nie poważyłby się zostawić Heather samej w oddzielnym budynku, kiedy tajemniczy laird przypusz czalnie podążał ich tropem. Ku jego uldze jedynie wzruszyła ramionami. - Zatem pozwolimy im wierzyć, że jesteśmy małżeń stwem, a jeśli zapytają wprost, skłamiemy. Puścił ją, zdjął sygnet z małego palca i ponownie się gnął po jej rękę. - A ponieważ będzie pani... Nie, musimy zacząć mó wić sobie po imieniu. Ponieważ będziesz nosiła to - wsu nął sygnet na serdeczny palec jej lewej dłoni - przy odro binie szczęścia nawet nie przyjdzie im do głowy spytać. Uniosła rękę, by obejrzeć pierścień, a potem okręciła go na palcu, ukrywając pieczęć, tak że widać było tylko obrączkę. Skinęła głową. - W porządku. Nie całkiem tak wyobrażał sobie moment wsuwania pierścionka na jej palec, ale... Znów chwycił ją za rękę i poprowadził do furtki w ni skim płotku przed chatą, a później dalej, do frontowych drzwi. Otworzył im starszy mężczyzna, chudy, niegdyś wyso ki, teraz zaś przygięty do ziemi. Kiedy Breckenridge za pytał o pokój, starzec odwrócił się i zawołał: - Emmo?! Starsza kobieta, która pospieszyła do drzwi, niska i korpulentna, stanowiła zupełne przeciwieństwo swego męża. Poznawszy ich prośbę, uśmiechnęła się serdecznie. - Tak, oczywiście. Wejdźcie, proszę. Mężczyzna odsunął się, gestem zapraszając ich do środka. Breckenridge puścił Heather przodem, a po tem wszedł za nią do schludnej izby dziennej.
- Tędy. - Skinęła na nich kobieta. - Jestem pani Cartwright, a to - machnięciem ręki wskazała męża - oczywi ście pan Cartwright. Heather cieszyła się, że Breckenridge dał jej swój pier ścień. Grzał ją i dziwnie ciążył jej na palcu. Podążyli za pa nią Cartwright przez maleńką kuchnię do drzwi w głębi. Pani Cartwright pchnęła je i odstąpiła, żeby mogli wejść. - Dobudowaliśmy ten pokoik, kiedy nasz syn się oże nił. Zaraz przyniosę świecę, żebyście widzieli, gdzie po stawić torby. Heather weszła do małego pomieszczenia. Było tu jedno okno, w ścianie naprzeciw drzwi, ale zasłony szczelnie zaciągnięto. Większość przestrzeni zajmowało zepchnięte w kąt łóżko, dostatecznie szerokie dla dwóch osób. W bliższym rogu stała maleńka komódka. W rezul tacie pozostało tylko wąskie przejście u stóp łóżka i wzdłuż jego boku. - Proszę. - Wróciła pani Cartwright, osłaniając pło mień świecy. - Dziękujemy. - Heather wzięła świecę i umieściła ją na komódce. Tymczasem Breckenridge postawił dwie niesione przez siebie torby u stóp łóżka i zdjął pelerynę. Heather odstawiła swoją torbę obok komódki, odwi nęła z głowy szal i również pozbyła się okrycia. Odwróci ła się, kiedy pani Cartwright znów się odezwała: - Prześcieradła są świeże, a do tego macie dwa koce. Zawsze trzymam pokój gotowy, na wypadek gdyby syn i synowa zjechali z wizytą. - Dziękujemy, na pewno będzie nam tu bardzo wy godnie. - O wiele wygodniej niż w stodole na sianie. He ather się uśmiechnęła. - Podróżujemy od kilku dni. Je steśmy wdzięczni, że zechcieli nam państwo udzielić noc legu. - Och, nic takiego. Cieszymy się, że możemy pomóc. A teraz. - Pani Cartwright utkwiła zaskakująco pogod-
ne, niebieskie oczy w Breckenridge'u. - Jedliście coś? Pan Cartwright i ja jesteśmy już po kolacji, ale została zupa i trochę chleba, gdybyście mieli ochotę. - Dziękujemy - odparł Breckenridge. - Bylibyśmy bardzo wdzięczni. Jedliśmy lunch w Dumfries, ale to by ło już jakiś czas temu. - Och, wiem, ile wy, młodzieniaszkowie, potraficie zjeść. - Pani Cartwright poklepała Breckenridge'a po ra mieniu i pospieszyła do kuchni. - Podgrzeję zupę. Heather zacisnęła usta, żeby się nie roześmiać, a po tem zdmuchnęła świecę. Breckenridge wyglądał na lekko oszołomionego tym, że nazwano go młodzieniaszkiem. Zaraz jednak poszedł za panią Cartwright, aby pomóc jej zawiesić ciężki kociołek z zupą na haku nad paleniskiem. Nieproszony przykucnął i zajął się ogniem. Pani Cartwright popatrzyła nań z aprobatą, a później spojrzała na Heather. - Chodź, kochana, pokażę ci niezbędniki. Jak się okazało, pod tym pojęciem kryło się niewielkie pomieszczenie, pełniące zarazem funkcję umywalni i pralni, do którego wchodziło się z maleńkiego ganku na tyłach, oraz wychodek za nim. W umywalni znajdowa ła się pompa - pani Cartwright wyjaśniła, że doprowa dzili tu wodę ze studni. - Wody nie brak, choć jest taka raczej orzeźwiająca. Zostawię ci tu ręcznik, kochana. - Pani Cartwright zdję ła z półki czysty ręcznik, położyła go na umywalce i ro zejrzała się po pomieszczeniu. - Mój syn to dla nas wy budował, kiedy mieszkał tu z żoną. - Musi pani za nimi tęsknić - powiedziała Heather. Pani Cartwright westchnęła. - Owszem, a jakże, ale trudno zabronić młodym żyć po swojemu, prawda? To nie byłoby słuszne. Poprowadziła swego gościa z powrotem do kuchni, lecz Heather rychło przeprosiła, chcąc od razu skorzy stać z „niezbędników". Kiedy umyła ręce i twarz, natych-
miast poczuła się schludniej. Wiszące nad umywalką ma leńkie lustro pomogło jej uporządkować skołtunioną fry zurę. Jej londyńska pokojówka zemdlałaby, gdyby zoba czyła ją w takim stanie. W zdecydowanie lepszym nastroju dołączyła do Brec kenridge'a i państwa Cartwrightów w kuchni. Mężczyźni rozpoczęli tymczasem dyskusję na temat okolicznych te renów i uprawy roli. Pani Cartwright napełniła zupą dwie miski, położyła na stole pół bochna chleba oraz dwie osełki masła, po czym zapędziła Breckenridge'a i Heather do jedzenia. Zasiedli do posiłku. Pan Cartwright cicho pykał z faj ki, jego żona zaś paplała bez ustanku, a to o zbiorach, na jakie liczyła tego roku ze swych wybornych śliw dama szek, a to znów o swych przewidywaniach w związku z odwiedzinami syna i synowej na Wielkanoc. Było to dziwnie wyciszające pół godziny, które przy pomniało im dwojgu o tym, że choć sami uciekają przed potencjalnie groźnym, tajemniczym lairdem, życie wokół nadal toczy się na tysiąc spokojnych sposobów. Dlatego też Heather, wycierając chlebem resztki zu py, czuła się znacznie bardziej pokrzepiona, niż mogłoby to być zasługą samego posiłku. Znajdowali się na wsi, toteż ich gospodarze kładli się wcześnie. Życząc Breckenridge'owi i Heather dobrej no cy, zostawili ich przy kuchennym stole, w towarzystwie samotnej świecy. Heather przez chwilę wpatrywała się w roztańczony płomień, a potem westchnęła. - Powinniśmy też się położyć, ale najpierw skorzystam ze sposobności i porządnie się umyję. - Idź pierwsza. - Breckenridge pchnął ku niej świecę. Niosąc świecę, Heather wzięła z pokoiku szal i pelery nę, po czym przeszła do umywalni. Spięła się w sobie, ro zebrała do naga, umyła, osuszyła, a później, niemalże szczękając zębami, prędko założyła halkę, otuliła się sza-
lem i wreszcie okutała peleryną. Wsunęła czyste teraz stopy w nowe trzewiki, zwinęła suknię i pospieszyła z po wrotem, przez kuchnię do ich pokoiku. - Zostawiłam ci w umywalni świecę - powiedziała w biegu. - W pokoju jest druga, zaraz ją zapalę. Breckenridge przyglądał się jej, gdy przemykała przez kuchnię. Jeśli choć przez moment miał chęć się roze śmiać, ów impuls zdławiła myśl, że pod peleryną He ather zapewne jest praktycznie naga. Niełatwo przyjdzie mu zaznać snu tej nocy, skoro miał ją spędzić w jednym pokoju z owym ucieleśnieniem po kusy. Dlaczego akurat Heather ucieleśniała w jego pożądli wym umyśle pokusę, nad tym nawet nie chciał się zasta nawiać. Wycofał się do umywalni i skorzystał z dostępnych tam udogodnień. Nie spieszył się, w nadziei - niemal na pewno płonnej - na to, że ona zdąży zasnąć przed je go powrotem do pokoju. Obejrzał brodę, coraz dłuższą i gęstszą, notując w myślach, by rano wyszperać z bagażu przybory do golenia. Nie zaszkodziłoby też umyć i ucze sać włosy. Przyjąwszy wreszcie do wiadomości, że nie sposób w nieskończoność odwlekać tego, co nieuniknione, wziął świecę i wrócił do kuchni. Sprawdził, czy ogień jest do brze zabezpieczony, a potem pchnął drzwi ich poko iku... Heather zwinęła się na łóżku pod ścianą, zostawia jąc dla niego więcej niż połowę materaca. Leżała na boku, pod przykryciami odznaczały się na der kobiece krągłości jej biodra i ramienia. Rozpuściła i wyszczotkowała włosy, lśniące złote pasma wiły się na poduszkach barwy kości słoniowej. Zostawiła na komódce zapaloną świecę. Kiedy przy stanął w drzwiach, odwróciła głowę, by nań spojrzeć. Było oczywiste, że na niego czekała.
Poruszając się wolno, za to myśląc z zawrotną prędko ścią, wszedł do pokoju i zamknął za sobą drzwi. Zeszłej nocy w stodole zaznał niewiele snu; w miarę możliwości dzisiaj chciałby się wyspać. Zdmuchnął swoją świecę i postawił ją obok tej, która płonęła na komódce. Stara jąc się nie patrzyć na Heather, usiadł przy końcu łóżka i zzuł buty. Odstawił je pod drzwi, zmierzył wzrokiem za soby wolnego miejsca na podłodze, po czym schylił się po swoją pelerynę. - Co robisz? - Będę spal na podłodze. - Nie spojrzał na nią, tylko strzepnął pelerynę i rozłożył ją na deskach. Kątem oka spostrzegł, że gwałtownie usiadła. Przelot nie - instynktownie - zamknął oczy, później jednak za czął podglądać z ukosa, spod osłony rzęs. Dzięki Bogu, przytrzymywała przykrycia na wysokości biustu; najwy raźniej miała na sobie jedynie przejrzystą halkę. Blask świecy zaigrał na złotej obrączce na jej palcu. Jego sygnet. Na moment zamarł na ten widok, ale szyb ko się otrząsnął. Równie dobrze mógł zacząć się przy zwyczajać, gdyż obrączka i wszystko, co z nią związane, wkrótce staną się prawdą. Jak to było do przewidzenia, Heather spojrzała nań z marsem na czole. - Nie bądź śmieszny! - szepnęła z mocą. Zawahała się. - Wiem, że łóżko, jakkolwiek to głupie, zarówno dla mnie, jak i zapewne dla ciebie, różni się istotnie od sterty sia na w stodole. Jednakże ani ja nie jestem księżniczką, ani ty rycerzem na moich usługach. Tkwimy w tym razem i nie ma powodu, żebyśmy nie mieli dzielić tego loża. Och, jest taki powód. Kusiło go, by obrazowo wyjaśnić jej tę kwestię, lecz powiedzenie pewnych rzeczy na głos mogło okazać się mało pomocne. Na przykład gdyby oświadczył, że po ostatniej nocy, po wydarzeniach minionego dnia, nie ufał już sobie, iż zdoła utrzymać ręce z dala od niej. Tysiące drobiazgów
podkopało jego samokontrolę; wolał nie stawiać przed nią kolejnych wyzwań. W dodatku problem stanowiły nie tylko jego niekon trolowane popędy. Pociągał ją, jak i zresztą większość kobiet. Najgorsze z nich zaś były młode, niezamężne da my, takie jak ona - przeważnie gloryfikowały go, widząc w nim boga seksu. Nie mógł nic na to poradzić, zmagał się z tą sytuacją przez całe swe dorosłe życie, przy czym, jak przekonał się własnym kosztem, w głębszym sensie tego rodzaju uwielbienie nic nie znaczyło. Na tym polu ufał jej jeszcze mniej niż sobie. Była dziewicą, całkowicie niedoświadczoną, entu zjazm przeważał w niej nad umiejętnościami, pod niezli czonymi względami stanowiła przeciwieństwo wyrafino wanych dam, których łoża Breckenridge sporadycznie zaszczycał swą osobą, toteż wydawało się nader dziwne, że akurat przy niej obawiał się utraty samokontroli. Nie mniej również i nad tą kwestią wolał zanadto nie rozmy ślać. Nie teraz. Z pewnością nie tutaj. Odwrócił się wolno ku Heather i spojrzał jej w oczy z beznamiętnym, nieprzeniknionym wyrazem twarzy. - Będę spał na podłodze, ponieważ nie powinniśmy dodatkowo komplikować naszych relacji. Zwykle, gdy - jak w tej chwili - mówił ze śmiertelną powagą, większość ludzi rozsądnie mu ustępowała. Ona zacisnęła usta. Zmrużyła oczy. - Zdaję sobie sprawę - oświadczyła ostrzejszym to nem, choć nadal szeptała - że uparcie starasz się być opiekuńczy, honorowy i tym podobne. Jednakże, na wy padek gdybyś nie zauważył, temperatura cały czas spada, a że nie ma tu kominka, do świtu w pokoju zrobi się lo downia, ja zaś będę tak przemarznięta i rozdygotana, że nie zdołam zasnąć, jeśli więc naprawdę chcesz zachować się opiekuńczo i honorowo, położysz się tutaj - dźgnęła palcem wolną część łóżka - i mnie ogrzejesz.
Uniosła palec. - Co więcej, jeśli się przyjrzysz, zobaczysz, że na pod łodze między łóżkiem a ścianą jest dla ciebie zbyt wąsko. Jeżeli się tam ułożysz... Co będzie, gdy we śnie odwró cisz się i grzmotniesz głową w łóżko? Kto mnie obroni przed tym przeklętym lairdem, skoro ty będziesz nie przytomny? Wsparł ręce na biodrach i spojrzał na nią, również mrużąc oczy. Zasadniczo nie powinien się dziwić, że usi łowała go zmanipulować. Pomimo t o . . . jego pierścień połyskiwał w blasku świecy, naigrawając się z Breckenridge'a. - Ja... - zaczął. Sygnet znów błysnął, kiedy jej ręka wystrzeliła w górę. - Jeszcze nie skończyłam. Heather wytrzymała jego twarde spojrzenie. Pragnęła wygrać ten spór z powodów dla niej samej niepojętych. Myśl, że on woli spać na zimnej podłodze, zamiast w wy godnym łóżku u jej boku, w niezrozumiały sposób obra żała ją i wyprowadzała z równowagi. Skoro byli partne rami, równymi sobie, skoro wspólnie mierzyli się z zaist niałą sytuacją, powinni również oboje korzystać z kom fortu łoża, koniec dyskusji. Poza tym wiedziała, jaki to konkretnie skrupuł kryje się pod wszystkimi jego argumentami. - Nie musisz się obawiać, że mnie skompromitujesz, dzieląc ze mną łoże, czy raczej, że ów fakt w jakimkol wiek stopniu wpłynie na moje przyszłe życie. Zamrugał; na jego nieprzeniknionej zwykle twarzy przelotnie zagościła konfuzja. - Owszem - ciągnęła Heather - mam pełną świado mość, że po tego rodzaju podróży moje perspektywy na małżeństwo staną się zerowe. Tylko że one już wcze śniej takie były. Ponieważ jedyny mężczyzna, którego ewentualnie skłaniałaby się poślubić, nigdy nie widział w niej kandy-
datki na żonę. Stał przed nią teraz, niemal na pewno na dal postrzegając ją jako zbyt młodą dla niego młodą da mę. Świadczył o tym chociażby obecny spór. Oto wzbraniał się przed spaniem z Heather w jednym łóżku, nawet w zaistniałych okolicznościach, sypiąc argu mentami, jak to tylko on potrafił, gdyż w jego odczuciu byłaby to, ni mniej, ni więcej, niemądra „komplikacja". Tak czy owak, teraz już na pewno się nie pobiorą. Gdyby w tej chwili jej się oświadczył, kierowałby się wy łącznie nakazem honoru, zmuszony do tego okoliczno ściami - a takiego powodu do zawarcia małżeństwa He ather nigdy nie zaakceptuje. Jej matka, siostry, ciotki, wszystkie bliskie jej kobiety zrozumieją, dlaczego nie może go zaakceptować. Zmusić jakiegokolwiek mężczyznę do ślubu... to by łoby odrażające. Zmusić do tego Breckenridge'a... Wykluczone! - Znam wytworne towarzystwo równie dobrze jak ty - podjęła spokojniej, ale nadal zdecydowanie. - Mam dwadzieścia pięć lat. Za kilka miesięcy zostanę oficjalnie uznana za starą pannę, i tyle. Postanowiłam już, jak spę dzę resztę życia, a ta podróż nie wpłynie w jakiś istotny sposób na moje plany. Srożył brwi. - Jakie to plany? - spytał po chwili. Całkiem jakby nie dowierzał, że faktycznie jakieś mia ła. Uśmiechnęła się cierpko. - Lubię dzieci i wiem, że Catriona ma ich wiele pod opieką poza własnymi pociechami. Już wcześniej myślałam, by tego lata złożyć w Dolinie dłuższą wizytę, dowiedzieć się więcej na temat działań Catriony i jej per sonelu, a potem wrócić do domu, do Somerset, i spraw dzić, ile tam dokonam. Zatem, jak widzisz, wszystko przekalkulowałam, a ta podróż jedynie przyspiesza reali zację moich planów o kilka miesięcy. Ewentualne towa rzyskie reperkusje mojego porwania i późniejszej uciecz-
ki z tobą nijak na moje życie nie wpłyną. W znacznej mierze nie będę ich nawet świadoma, nie będę wiedzieć, jakie opinie na mój temat krążą na salonach. Patrzyła mu w oczy. Choć jak zwykle nie umiała nic wyczytać z jego twarzy, uznała, że w tym wypadku najle piej sprawdzi się całkowita szczerość. - I żeby wszystko było jasne, jakkolwiek rozumiem, że w opinii londyńskiej socjety jedynym akceptowalnym fi nałem tej sprawy byłoby nasze małżeństwo, ja nie wyjdę za mąż tylko dlatego, że tak nakazują konwenanse. Ni gdy nie poślubiłabym mężczyzny, któremu zależałoby je dynie na ochronie własnego, a przy okazji też mojego, honoru. Urwała na chwilę, nadal nań patrząc, choć słuszniej byłoby rzec, że to on przyszpilał ją twardym spojrzeniem orzechowych oczu, które wwiercało się w nią z niepojętą intensywnością. Z trudem zaczerpnęła tchu, minimalnie wysunęła brodę. - Ufam, że sytuacja jest teraz klarowna. A także, że skoro już rozumiesz, iż żaden szczegół tej podróży, włącznie ze spędzeniem z tobą nocy w jednym łóżku, nie zmieni mojej przyszłości, po prostu zamilkniesz - celowo przybrała gniewny wyraz twarzy - i położysz się tu obok! Dla ukoronowania występu - by podkreślić rzucone mu wyzwanie - spiorunowała Breckenridge'a wzrokiem, poderwała przykrycia i zległa na boku, plecami do niego. Breckenridge wpatrywał się w jej sterczącą wojowni czo łopatkę. I zmagał się z burzą emocji. Czuł się... obrażony. Wściekły. Chciał nią potrząsnąć. Przywrócić jej nieco rozsądku. Albowiem we wszystkich swych wspaniałych planach, tak pieczołowicie opracowanych, zapomniała o jednym. Zapomniała o nim. Walczył z niemal przemożnym pragnieniem, by mio tać się po pokoju, przeczesując włosy palcami, zaciskać
pięści, by kontynuować ten spór, a nawet wyładować na niej wściekłość, gdyby okazało się to konieczne. Zaci skał szczękę, piorunował ją wzrokiem... lecz pod owymi kipiącymi emocjami ta część jego osobowości, która mia ła w sobie więcej z wojownika niż z cywilizowanego, wy rafinowanego, spętanego konwencjami dżentelmena, dokonywała prędkiej oceny sytuacji. Sądził dotąd - jak widać, mylnie - że Heather nie do strzegła towarzyskich konsekwencji swego porwania oraz zaangażowania Breckenridge'a w tę sprawę. Tym czasem... nie dostrzegła jedynie tego, że on może nie podzielać jej zapatrywań. Nadal z rękami na biodrach, stanął przy łóżku w mil czeniu, patrząc na nią z góry. Jeszcze raz przyjrzał się swoim wcześniejszym przemyśleniom, przeanalizował wnioski, swą niewzruszoną wiarę w to, że oni dwoje mu szą się pobrać. Że to jedyne zakończenie tej przygody, jakie sam zaaprobuje. Jego wiara, pewność, absolutne, niezachwiane prze konanie się nie zmieniły, argumenty Heather nie podko pały ich w najmniejszym stopniu. Zatem... Ponuro zaci skając usta, ciągle z rękami na biodrach, wbijał w nią spojrzenie zwężonych oczu. Oto stanął przed wyzwa niem znacząco większym, aniżeli przewidywał. Prosta prawda - ta, której ona nie chciała przyjąć do wiadomości - przedstawiała się tak, że w następstwie tej przygody, ponieważ chodziło właśnie o Heather, Breckenridge nie widział innego rozwiązania, niż tylko ją poślubić. Nawet nie dlatego, że w przeciwnym wypadku w wytwornym towarzystwie metaforycznie, a kto wie, czy i nie dosłownie, domagano by się jego głowy, ani też nie dlatego, że potrzebował żony, Heather zaś pod wieloma względami była idealną kandydatką. Nadrzędny powód był taki, że, nie wiedzieć kiedy zawędrował z nią w rejo ny, w które dawno temu przysiągł sobie nigdy więcej się nie zapuszczać, i teraz ślub z nią stał się... konieczny.
Dla niego to małżeństwo było już przesądzone. I ukryty w nim wojownik ani myślał rezygnować z owych planów. Spoglądał na nią z góry, na jej jedwabiście gładką ło patkę, pieszczoną migotliwym blaskiem świecy, na złote refleksy w jasnych włosach. Jeśli w sferze seksualnej aż do tej pory ze wszystkich sil starał się utrzymać między nimi skuteczne bariery, postępował tak wyłącznie dlate go, że przewidywał, iż gdyby uległ coraz bardziej natar czywym podszeptom instynktu i uwiódł ją, wymawiając się tym, że i tak będą zmuszeni się pobrać, ona uznałaby później, że ją wykorzystał. Że nieuczciwie związał ją ze sobą, żerując na jej względnej naiwności, aby zagwaran tować, że się pobiorą. Że rozegrał wszystko po swojemu, nie bacząc na jej opinię i uczucia. Sądził, że by go za to znienawidziła, miała mu za złe, że z taką perfidią wzmocnił swoje roszczenia względem jej osoby. Chciał, żeby czuła się zmuszona do małżeń stwa przez konwenanse, nie zaś przez jego bezpośrednie działania. Jako że zakładał, iż Heather nie dostrzega społecz nych konsekwencji ich obecnego położenia, było to lo giczne rozumowanie. Tyle że ona dostrzegła te konsekwencje, przeanalizo wała je i zamiast się z nimi pogodzić, uparła się nie wyjść za mąż w ogóle, ani za niego, ani za dowolnego innego mężczyznę. To całkowicie zmieniało sytuację. Patrząc z góry na Heather, badał ten nowy teren. Jeśli ona wytrwa przy swoim stanowisku, nawet gdy już dotrą do Doliny, jeśli nadal będzie odmawiać poślu bienia go, bez względu na dyktat konwenansów... uwo dząc ją w tej chwili, Breckenridge niekoniecznie zdobę dzie istotną przewagę. Znał Cynsterów, cały klan, wiedział zatem, że jeśli ona się uprze - nawet gdyby powstały miedzy nimi intymne
relacje i nawet jeśli mężczyźni przypuszczalnie wezmą je go stronę - kobiety jak jeden mąż poprą Heather. A ko biety Cynsterów stanowiły potężną siłę. Gdyby doszło do przepychanek, zapewne by wygrały; w sprawach ro dzinnych w obrębie klanu reprezentowały najwyższą władzę. Zatem uwodząc ją, Breckenridge nie zyska dodatko wego atutu, nie w tym sensie, ale... tutaj miał w rękawie jeszcze jednego asa. Nie bez powodu był ulubieńcem dam z towarzystwa. W dodatku ją pociągał. Nie wątpił, że ów pociąg bie rze się z typowej dla młodych dam fascynacji mężczyzną, o którego doświadczeniu krążą legendy, niemniej był to jakiś punkt wyjścia. A patrząc obiektywnie, cóż miał do stracenia? W obec nej sytuacji zdobędzie jej rękę jedynie wówczas, gdy zdo ła przekonać Heather, aby oddała mu ją z własnej woli. Raz jeszcze przeanalizował dostępne rozwiązania, lecz nic się nie zmieniło. Nie pojawiła się żadna nowa możliwość. Zaakceptował swój nowy cel, zmierzył wzrokiem wol ną część łóżka, zdjął surdut, odwiązał fular oraz tasiem ki koszuli pod szyją i przy nadgarstkach. Spojrzał na He ather, świadom, że wytęża słuch. Zdjął pończochy, od piął guziki u dołu bryczesów, zdmuchnął świecę i pozbył się spodni. W samej koszuli sięgnął ponad wezgłowiem i odcią gnął zasłonę z okna na tylnej ścianie, wpuszczając do po koiku słaby blask księżyca. Uniósł koce. Jak przypusz czał, Heather leżała pod miękkim prześcieradłem. Poło żył się na nim, czyniąc z niego ostatnią barierę rozdziela jącą ich ciała. Nie, żeby zdołała powstrzymać nieuniknione. Złożył głowę na poduszce i spróbował się rozluźnić. Patrząc w sufit, czekał, aż natura zrobi swoje. Aż przeznaczenie weźmie się do dzieła.
***
Kiedy łóżko ugięło się za jej plecami, Heather nie wie działa, czy uśmiechać się triumfalnie, czy poprzestać na skromnej satysfakcji. Chwyciła się skraju materaca, kiedy Breckenridge się mościł... i odkryła, że jeśli nie chce się nań stoczyć, będzie musiała nadal kurczowo się trzymać. Przynajmniej niemal natychmiast zrobiło jej się cie plej. Mówiąc sobie, że teraz może zasnąć, zamknęła oczy. Czekała, aż jej zmysły się uspokoją. Wyciszą. Nic z tego. Oddychała z trudem, zbyt znacznym, by mogła zasnąć. Skóra ją mrowiła, dotkliwie uwrażliwiona. Jej umysł uczepił się informacji, że Breckenridge położył się do łóżka nagi. Widziała już nagich mężczyzn - młodszych kuzynów i ich przyjaciół, kiedy kąpali się, nieświadomi tego, że ona i jej siostry są w pobliżu. Intuicja przestrzegała ją, że tamte obrazy nijak nie od dawały prawdy o tym, kto leżał właśnie za jej plecami. Ale to bez znaczenia. Breckenridge nie był dla niej. Z determinacją zacisnęła powieki i leżała nierucho mo, usiłując przywołać sen. I sny nadeszły, mimo że Heather pozostała w pełni rozbudzona. Natarczywe, kuszące wizje tego, jak by to mogło być. Z nim. Leżeć z nim, dotykać i być dotykaną... Biorąc pod uwagę jej aktualną sytuację życiową, nigdy nie położy się z innym mężczyzną. Ponieważ nie zamie rzała wychodzić za mąż, nie potrzebowała dziewictwa, które podarowałaby małżonkowi... Zatem na cóż jej ono? Czy naprawdę zamierzała przepuścić okazję do upra wiania miłości z najsłynniejszym londyńskim kochan kiem?
Zwłaszcza gdy alternatywą było pozostanie zgorzknia łą dziewicą aż po kres jej dni. Zwłaszcza gdy wiedziała, że pociąga go nie mniej niż on ją, oczywiście, w sensie czysto seksualnym. Nigdy za sobą nie przepadali, cóż by to więc mogło być innego, jeśli nie zwykła żądza? W dodatku teraz, po doświadczeniach ostatnich dni, nie wydawał jej się już tak arogancki, niewrażliwy i pełen rezerwy. Koncept przeżycia z nim krótkiej, namiętnej przygo dy, zanim Heather rozpocznie resztę swej samotnej eg zystencji, jawił jej się zaiste nęcącym. Naturalnie, pierwszy krok należał do niej, a Brecken ridge, na ile go znała, zmusi ją, żeby głośno wypowie działa swe życzenia, może nawet, żeby go błagała... Niemal prychnęła. Nie była aż tak niewinna, a przy najmniej nie tak naiwna. Jeśli jej pożądał... może to ona jego zdoła zmusić do błagań? Pomysł szalenie jej się spodobał. Ale jak tego dokonać? Prędko uznała, że trafiła na jedno z tych pytań, na które, im dłużej się rozmyśla, tym trudniej znaleźć od powiedź. Zatem... pierwszy krok. Puściła skraj materaca. Odwróciła się i, bez najmniejszego wysiłku ze swej strony, potoczyła ku Breckenridge'owi. Leżał na wznak, patrząc w sufit; wsparła dłoń na jego piersi. Nadal miał na sobie koszulę i spoczywał na prze ścieradle, nie zaś, jak Heather, pod nim. Odwrócił wolno głowę i w sączącym się przez okno blasku księżyca spojrzał jej w oczy. Nieco wyniośle uniósł brew. Odkaszlnęła. - Ja... Kiedy bezskutecznie szukała właściwych słów, ta jego przeklęta brew powędrowała wyżej.
Spiorunowała go wzrokiem. Poderwała się, przytrzymała dłonią jego pokryty zaro stem policzek i przywarła wargami do jego warg. Pocałowała go bez krztyny nieśmiałości, ogniście, z determinacją. Jego reakcja była jeszcze bardziej zdecydowana. Wez brała w nim, by gwałtownie uderzyć w Heather. Namiętność. Paląca, niepohamowana. Bezlitosna. Na jedną szaloną chwilę wyrwała Heather z rzeczywi stości, spopieliła jej zmysły, wprawiła ją w oszołomie nie... Potem wziął tę namiętność w karby. Brutalnie, żela zną silą woli poskramiał ów ognisty szał, aż trzymał go mocno w garści. Ale nie przerwał pocałunku. Zamiast tego, za pomocą tej samej żelaznej, nieprze zwyciężonej siły woli, przejął nad nim kontrolę. Wpijał się w usta Heather z powolną, odurzającą intensywno ścią. Smakował ją długimi, niespiesznymi pocałunkami, ciągle podsycając w niej żar. Te pocałunki niosły obietni cę, pełne trzymanego na uwięzi głodu, który opowiadał o pożądaniu, namiętności i intymności... i kusił ją. Hip notyzował. Wzbudzał w niej pragnienie. Bolesne. Raptem Breckenridge uniósł się, przetoczył i Heather znalazła się na plecach. Rozchyliła usta, ze świstem zaczerpnęła powietrza, czując go tak blisko, rozpaloną, muskularną twardość je go torsu marne centymetry nad swymi piersiami. Breckenridge skorzystał z okazji, by wsunąć język głę biej, między te soczyste wargi, w miodową słodycz za ni mi. Otarł się o jej język, a potem, zadowolony z siebie, przystąpił do kuszenia i dręczenia, wciągnął ją w tę grę, uczył bardziej intymnych pocałunków, których, jak wie dział, nie doświadczyła dotąd z żadnym mężczyzną.
Nigdy wcześniej nie wzięła sobie kochanka, jego wszakże chciała. A on zamierzał wziąć ją, wolno, w sposób przemyśla ny, bardzo gruntownie. Ich biodra spoczywały obok siebie, rozdzielone sko tłowanym prześcieradłem. Wsparty na łokciu, górną czę ścią ciała zawisł nad nią, uwięził w dłoniach jej nadgarst ki, dociskając je do poduszki po obu stronach jej głowy, i bez pośpiechu, starannie plądrował wnętrze jej ust, za właszczając każdy jedwabisty skrawek. Dyszała, rozpalona, kiedy w końcu uniósł głowę. Gdy otworzyła oczy, zajrzał w nie z bliska. - Wiesz, co robisz? Odpowiedziała na jego spojrzenie, a potem przecią gnęła koniuszkiem języka po dolnej wardze i opuściła wzrok na jego usta. - A ty? Wybuchnął śmiechem, który w zamierzeniu miał wy rażać pewność siebie, lecz w jego odczuciu zabrzmiał trochę nierówno. - Dla mnie to nie pierwszyzna. Znów popatrzyła mu w oczy, z jawnym wyzwaniem. - Nie ze mną. Temu nie dało się zaprzeczyć. Nigdy dotąd nie uwiódł kobiety, wobec której miał poważne zamiary. Nigdy nie musiał wysilać się tak, jak zamierzał tej nocy. - To nasuwa mi kolejne pytanie. - Nie wiedziałam, że przesłuchanie będzie stanowić tak istotną część gry. - A ja nie wiedziałem, że w ogóle chcesz grać. - Po chwycił jej spojrzenie. - Nadal tego nie wiem. Nie umknęła wzrokiem. - Czy nie dość jasno wyraziłam swe życzenia? - Ubierz je w słowa. Jej oczy zapłonęły. Wzięła głęboki oddech i zamarła, kiedy otarła się piersiami o jego tors. Zawahała się, lecz
później, zamiast się cofnąć, zaczęła kusząco pocierać go zuchwałymi wzgórkami, przesuwając płótno koszuli na jego skórze. Powstrzymanie się przed reakcją kosztowało Brecken ridge'a wiele wysiłku. - Chcę, żebyś się ze mną kochał - powiedziała wyraź nie, z rozmysłem, nadal wyzywająco patrząc mu w oczy. - Chcę, żebyś został moim kochankiem. - Uznała chyba, że nie jest to wystarczająca zachęta, gdyż dodała: - Mo im jedynym kochankiem. Uśmiechnął się mimowolnie, nie w rozbawieniu, lecz z determinacją. Zostanie jej jedynym kochankiem, taki właśnie obrał sobie cel. Zamierzał jednak zawłaszczyć dla siebie tę pozycję na zawsze, nie tylko na tę jedną noc. - Spełnię twoje życzenie, jeśli zrobimy to po mojemu. - Patrząc na nią z góry, wyczuwał siłę charakteru, skrytą za delikatną linią jej szczęki. - Żadnych żądań, żadnych wskazówek. Będziesz podążać za moim przewodnic twem. - Ty tu jesteś ekspertem. - Wzruszyła ramionami. - Właśnie. Zgadzasz się więc? Bacznie zaglądała mu w oczy, najwyraźniej wyczuwa jąc, że za tym warunkiem czają się ukryte motywy, dla niej niezrozumiałe. Cóż, wkrótce wszystko zrozumie. Z trudem zaczerpnęła powietrza i przytaknęła. - W porządku. Po twojemu. Determinacja w jego uśmiechu jeszcze się pogłębiła. Uniósł się nad Heather, a później wolno na nią opuścił. Prześcieradło odgradzało ich ciała od pasa w dół; powy żej barierę tworzyły jej przejrzysta halka i jego koszula. Wstrzymała oddech, odrobinę się spięła, lecz jej otwarte szerzej oczy, sposób, w jaki się zaszkliły, gdy zmysłami chłonęła doznanie, nagłe przyspieszenie jej tętna, które wyczuwał pod opuszkami palców, utwierdzi ły go w przekonaniu, że nie zmieni zdania, nie zacznie się opierać.
Puścił jej nadgarstki. Nadal po części wsparty na łok ciach, wsunął dłonie w jej jedwabiste włosy, przekrzywił jej twarz ku sobie i pocałował ją. Głęboko, z większym niż wcześniej zdecydowaniem. Podniecająco, odrobinę natarczywie. Uciekając się do wszelkich znanych mu erotycznych sztuczek, testo wał, pieścił tu i tam, gładził jej najwrażliwsze miejsca, te punkty w soczystym raju ust, które pozwalały najskutecz niej podsycić rodzącą się w niej namiętność. I wezbrała, przybyła na jego wezwanie. Przyzywał ją miarowo, aż fundamentalna potrzeba i żar rozlały się pod jej skórą. Nie spieszył się, nie widział ku temu powodu. Zabawiał się z Heather powoli, aż jej ciało zaczęło wznosić się pod nim, falować, szukając instynktownie, nader sugestyw nie. Swym ciężarem przyszpilał ją do materaca, unierucho mioną na tyle, by nie zdołała nadmiernie go pobudzić. Wreszcie oderwał się od jej ust i ruszył w dół, sunąc wargami ponad delikatną, jakże kobiecą linią szczęki, wzdłuż długiej, wygiętej szyi. Heather wstrzymała oddech, gdy liznął wrażliwy punkt u nasady jej szyi, złożył w tym miejscu palący po całunek, a później possał lekko. Drażniąco. Jakby dokładnie wiedział, gdzie całować, gdzie doty kać. Jak dotykać. Tego właśnie oczekiwała... na to miała nadzieję. Przesunął się w łóżku niżej, wycofując ręce z jej wło sów, uwalniając jej przedramiona. Z półprzymkniętymi powiekami, szukając po omacku, musnęła jego policzek, szczękę, a później wsunęła palce w bujne, ciemne włosy, lekko zaciskając, kiedy wargami wytyczał ścieżkę wzdłuż jej obojczyka do ramiączka halki. Przynajmniej nie zasugerował, że porwał ją pocałun kiem do tego stopnia, iż nie wiedziała, o co go prosi. A porwał ją - w morze pulsującej namiętności, której istnienia wcześniej nawet sobie nie wyobrażała. Już to
krótkie objawienie wystarczyło, by ją uzależnić, wzbu dzić w niej tęsknotę. Wówczas zaś... oświadczenie, że chce go na kochanka, przyszło jej bez trudu. Złożyłaby każdą deklarację, jakiej by sobie zażyczył, byleby znów posmakować tej odurzającej rozkoszy. Z wysiłkiem uniosła ciężkie raptem powieki i zerknę ła w dół, gdzie on, złożywszy hołd krągłości jej ramienia, zębami rozwiązywał kokardę u ramiączka halki. Następnie policzkiem i szczęką zsunął niżej szlachet ny materiał. Jego zarost drapał ją delikatnie. Ze świstem wciągnęła powietrze i wygięła się w łuk, napierając biustem na jego wargi. Ponownie zamknęła oczy, kiedy te niecne wargi ułożyły się na jej skórze w uśmiech, a później zadrżała, gdy rozpoczęły umiejętną wędrówkę, dręcząc ją swym dotykiem. Pieszczotą, która pętała jej zmysły, by powieść je na powolną eksplorację. Jej własnego ciała. Nigdy by nie pomyślała, że jej skó ra okaże się tak wrażliwa, że nerwy może przeszywać tak ostre doznanie. Nie przyszłoby jej do głowy, że pod wpły wem zwykłego muśnięcia warg jej sutek ściągnie się tak mocno, iż poczuje autentyczny ból. Ból, który zatonął pod sensacyjnym doznaniem, kiedy Breckenridge lizał twardy pączek, a potem wziął go w rozpalone usta. Ssał wolno, delikatnie, stopniowo co raz silniej. Ze zduszonym westchnieniem wygięła ciało w luk. Momentalnie zaprzestał tortury... Heather zaś na tychmiast zapragnęła, by podjął ją na nowo. Chwyciła jego głowę i naprężyła mięśnie, by go nakie rować, on jednak, trąc zarostem o jej skórę, przeniósł się na drugą pierś... Wyczuwając jej wahanie, pewien jego przyczyny, Breckenridge uśmiechnął się w duchu i powtórzył proces przewlekłego edukowania jej zmysłów, pokazując He ather, jak wiele może odczuwać, jak wiele fascynujących
doznań jest w stanie wywołać u niej za sprawą samych warg, języka, ust, którymi pieścił i smakował jej wspania łe piersi. Nie przypuściłby, że tak go zaabsorbują. Spodziewał się, że powolne działanie będzie go kosztowało sporo wysiłku, a tymczasem... odkrywanie jej samo w sobie okazało się rozkoszą, niespodziewanie fascynującą. Jej piersi były nie tyle duże, ile idealnie uformowane, zwieńczone rozkosznie pięknymi, sterczącymi sutkami, teraz twardymi. Satynowa skóra, szlachetna i gładka, aż prosiła się o pieszczotę. Jako ekspert umiał to ocenić. Poznał pełną skalę ko biecych wdzięków. Heather zajmowała na tej skali bardzo wysoką pozycję. Dla jego zmysłów na samym szczycie. To odkrycie kompletnie go zaskoczyło, było na tyle potężne, by w pełni skupić jego męskie instynkty. Na niej. Kiedy ściągał w dół jedwabną halkę, odsłaniając wię cej jej delikatnego ciała dla swych warg i języka, kiedy zsunął się w łóżku niżej, pod przykrycia, żeby kontynu ować edukację ich obojga, przez cały czas miał świado mość narastającego w jego żyłach pożądania. Na razie jeszcze bez trudu mu się opierał, ale zdecy dowanie tam było. Pragnął jej, pragnął od zawsze. Kiedy zsunął pomarsz czoną halkę poniżej jej talii, obnażając pępek, umiał to przyznać, zaakceptować. Teraz, gdy trzymał ją w ramio nach, już niemal nagą, nie miało to dłużej znaczenia. Uniósł się nad nią, patrzył, badał. Przemieścił się i zległ u jej boku, ramieniem podtrzymując w górze przy krycia, tak że blask księżyca igrał na jej gładkiej skórze, podkreślając wypukłości, rzucając tajemnicze cienie. Ostrożnie otulił dłonią jej pierś, a potem zaczął ją kształ tować, gładzić, pieścić. Poznawać dotykiem innego rodzaju.
Czuł na sobie spojrzenie Heather, gdy bez pośpiechu zawłaszczał jej ciało. Później zamknął dłoń i ugniatał. Wie dział, kiedy zamknęła powieki, słyszał, jak się zatchnęła. Poruszyła się, ale ją przytrzymał, żeby dalej smakować w blasku księżyca. Żeby ją badać, jak długo będzie miał ochotę, i przeka zywać wiedzę jej zmysłom. Muśnięcia warg są intymniejsze niż dotyk rąk; zwykł zaczynać od tego drugiego, lecz w jej przypadku instynk townie wiedział, że okazałoby się to nazbyt przyziemne, że nie zaskoczyłby tym jej zmysłów na tyle, by je spętać. Spętać tak, jak pragnął. Do tego stopnia, by objąć nad nimi całkowitą kontro lę. By prowadzić Heather, jak jej to zapowiedział. Znów ją pocałował, przeciągle zagłębił się w jej roz koszne usta, zarazem mocniej zaciskając dłoń na piersi. Znalazł twardy sutek, przetoczył go w palcach, ścisnął. Wchłonął jej zszokowane westchnienie, wyczuł jęk, który starała się powstrzymać. I był kontent. Nie groziło jej już, że zmarznie. Kiedy wreszcie uniósł głowę, uwolnił jej pierś i po raz kolejny zsunął się niżej na łóżku, wargi miała opuchnięte, na jej skórze perlił się pot, oddech przyspieszył, aż niemal dyszała, a mimo to nadal obserwowała go spod osłony rzęs, czekając na ko lejną lekcję. Najpierw wargi i język, potem dłonie. Trzymał się tej zasady, kiedy, liżąc i całując, sunął w dół jej napiętego brzucha, by znienacka ugryźć ją lek ko tuż przy pępku i wyrwać z jej ust zduszony śmiech. Spojrzał na jej drżący brzuch. Na swe palce, długie i opalone, rozczapierzone na jej szlachetnej skórze. - Łaskocze? Potrzebowała wymownej chwili, by złapać oddech. Odzyskać władzę nad językiem. - Nie... twój zarost.
- Ach, tak. - Drapiący zarost, użyteczny dodatek do jego zmysłowego arsenału. Spojrzał w dół, tam, gdzie niemal przezroczyste fałdy halki niedostatecznie osłaniały miękkie, brązowe loki u zbiegu jej ud. Wyczul, że wyczekiwanie zatapia w niej szpony, po zwolił na to, sam zaś spokojnie skupił uwagę na czym in nym - na jej długich nogach. Sięgnął w dół, odnalazł jej stopę, przeciągnął dłonią po jej łuku, wolno powiódł opuszkami palców wzdłuż łydki, okrążył kolano, ruszył wyżej, ledwie muskając wrażliwą skórę wnętrza uda, i wreszcie zatrzymał się tuż przed owymi hipnotyzującymi lokami, które skrywały nieskończenie bardziej delikatne ciało. Znów zaparło jej dech, a potem rozpaczliwie zaczerp nęła powietrza i przytrzymała je w płucach, kiedy powta rzał tę samą, niespieszną pieszczotę na drugiej nodze. Tym razem opuszki jego palców powędrowały dalej, wy tyczając ognisty szlak w górę jej biodra, przez talię, wo kół piersi, nim w końcu uniósł się nad nią, przytrzymał jej twarz i raz jeszcze wpił się w jej usta. Z o wiele większą namiętnością, choć i tak była to za ledwie namiastka tego, co Heather wzbudziła w nim swym pierwszym śmiałym pocałunkiem. Jak zwykł postępować w przypadku wszystkich kobiet, z którymi uprawiał miłość, trzymał wodze pewną ręką. Wtargnął w usta Heather i zawłaszczał, karmił jej pożą danie, podsycał płomienie. Aż wygięła się pod nim w luk, rozpalona, zdesperowa na i złakniona. Raptem zdał sobie sprawę, że wsunęła mu dłonie pod koszulę i powiodła nimi wzdłuż jego boków. Rozproszyła tym jego uwagę. Dostatecznie, by zdołała oderwać się od jego ust i wydyszeć: - Zdejmij to! Zdejmij! Chcę cię dotykać.
To tyle w kwestii „żadnych żądań". Zawahał się, ale z determinacją zbierała w garściach płótno, usiłując pod ciągnąć mu koszulę. Cofnął się z pomrukiem i stoczył na bok, a potem, na pół siedząc, zdjął koszulę przez głowę. Syknął, kiedy drobnymi, parzącymi, nieustępliwymi dłońmi odnalazła jego pierś. Kiedy uwalniał ramiona z rękawów, chciwie rozczapie rzyła palce na jego ciele i pieściła. Zerknął na jej twarz, delikatne rysy iluminowane blaskiem księżyca - i nie po trafił odwrócić wzroku. Pozostało mu tylko spętać własne zmysły i pozwolić jej działać wedle woli. Zajrzała mu w oczy, gdy jednak wyczuła jego przyzwo lenie, z lekkim uśmiechem przystąpiła do eksploracji, dotykając, gładząc, ucząc się każdego jego muskułu, okrążając płaskie sutki, sunąc w górę, ku twardym mię śniom klatki piersiowej i mocarnych ramion. Obserwował jej twarz. Wyrażała fascynację, inaczej nie dało się tego określić. A choć więcej kobiet, aniżeli zdołałby zliczyć, spoglądało nań znacznie bardziej pożą dliwie, jej uznanie było dlań nieskończenie słodsze. Wreszcie naparła na niego, popychając na plecy. Uległ jej, mówiąc sobie, że powoduje nim paląca, zmy słowa ciekawość, jakiej nigdy wcześniej nie doświadczył - ciekawiło go, co też może przyjść do głowy dziewicy. Na szczęście pomarszczone prześcieradło nadal rozdzie lało ich ciała poniżej talii; wątpił, czy w przeciwnym ra zie udałoby jej się do tego stopnia skoncentrować na od dawaniu mu przyjemności. Spętała go swym osobliwym oddaniem. Na tyle, że pozwolił jej znaleźć się na górze i zawłasz czyć jego usta - leżał na wznak, ona zaś całowała go, jak tylko miała ochotę, tak głęboko, jak się ośmieliła, drę cząc go, rzucając mu wyzwanie.
Podczas gdy jego zmysły z rozkoszą syciły się obietni cą, zawartą w jej pocałunku niewypowiedzianą deklara cją, że wkrótce mu się odda, gdy pewnie trzymał ją nad sobą, plądrującą jego usta w ognistym zatraceniu, ja kaś część jego umysłu notowała, rejestrowała. Niewiele z zapamiętanych przezeń kobiet wykazało się taką śmia łością, taką natarczywością. Zwykle po prostu leżały, pozwalając mu się adorować; nieliczne zdobywały się na to, by odwzajemnić mu przy jemność. I czerpać z tego rozkosz - bo o tym właśnie infor mował zmysłowo namiętny wyraz twarzy Heather, gdy przerwała pocałunek. Bez wątpienia była dziewicą, wątpił jednak, czy wszystkie dziewice cechuje taka szczodrość. Naśladując go, przesunęła wargami po jego szczęce i szyi, aż do jej nasady. Stamtąd, liżąc i całując, podążyła do płaskiego sutka, pieściła go językiem, zwilżała, ssała - i wreszcie skubnęła zębami. Dziwny, nieznaczny ból wlał ogień w jego lędźwie; kiedy przerzuciła się na drugi sutek, ujął od tyłu jej głowę. Nim zdołał ją powstrzymać, znów go ugryzła, aż pod skoczył, prężąc się pod wpływem przeszywającego do znania. Gdy, niemal na bezdechu, wybuchnęła krótkim śmiechem, przepełnionym przyjemnością i radością, stał się twardszy niż żelazo. Przyciągnął ją do siebie i wpił się w jej usta, wkłada jąc w to dość ognia, aby na powrót wyrwać jej wodze. Przytrzymywał dłonią jej głowę, by nie mogła przerwać pocałunku, a drugą ręką powiódł po jej kształtnych plecach, wślizgnął się pod zwiewną halkę i ujął jej po śladki. Sugestywnie ugniatał rozkoszne półkule, aż zaczęła dyszeć, bliska utraty kontroli. Wtedy zsunął pogniecioną halkę niżej, obnażając jej biodra, pośladki, smukłe uda, by móc pieścić je dotykiem, jeśli nie wzrokiem.
Obrócił ją i ostatecznie uwolnił z halki, którą porzucił gdzieś u jej stóp, w skotłowanej pościeli. A wszystko to, ani na chwilę nie przerywając pocałunku. Przygarnął ją do siebie, tak że twardymi, obolałymi sutkami otarła się o zarost na jego klatce piersiowej, a potem jeszcze mocniej, aż miękkie wzgórki jej piersi rozpłaszczyły się na jego twardym ciele, podczas gdy co raz bardziej natarczywie plądrował jej usta. Niepewnie dotknęła jego policzka, pogładziła delikat nie. Nieomal pokonała go tym dotykiem, pełnym prostej, niewinnej tęsknoty, którą jako doświadczony hulaka na tychmiast rozpoznał... i której łaknął. Z całych sił. Miał jednak inne plany, wyznaczył sobie inne cele. Wgniótł ją w materac, ignorując coraz bardziej natar czywy impuls, by po prostu wyrwać spomiędzy nich prze ścieradło i zanurzyć pulsujący członek w gładką, rozpa loną miękkość między jej udami. Zamiast tego gwałtow nie przerwał pocałunek, przesunął się w dół, twardymi dłońmi rozwarł szeroko jej uda, zaklinował je w tej pozy cji ramionami, przylgnął wargami do jej loków, a kiedy, zszokowana, ze świstem wciągnęła powietrze, powiódł nimi niżej. Wysunął język i delikatnie liznął. Heather serce waliło tak mocno, że sądziła, iż zaraz umrze. Doznanie, ostre jak okruchy szkła, drażniło każdy jej nerw, żar spływał wszystkimi żyłami. Nie mogła złapać tchu, lecz zdawało się, że już go nawet nie potrzebuje. Zacisnęła w dłoniach prześcieradła, na próżno starając się zakotwiczyć rozszalałe zmysły. Nie mogła uwierzyć, że zrobi! coś takiego... a zarazem pragnęła to poczuć, po znać, doświadczyć wszystkiego, co on zechce jej pokazać. To ona zainicjowała tę nową podróż; wbrew swym oczekiwaniom, od chwili, gdy go pocałowała, nie czuła najmniejszych wątpliwości. Najmniejszego strachu ani nawet wstydu. Na każdym poziomie ta sytuacja - oni
dwoje razem w łóżku, w ten sposób, nadzy i rozpaleni, kiedy twardymi dłońmi wędrował po jej ciele, zawłaszcza jąc je, kiedy Heather mogła go zadowalać i rozkoszować się jego ciałem - wydawała jej się całkowicie słuszna. Zmagając się z kaskadą doznań, które fachowo na nią zsyłał, odrzuciła w tył głowę, gwałtownie zaczerpnęła tchu i spróbowała go dosięgnąć, ale zdołała tylko zaci snąć w dłoniach jego włosy. Koniuszkiem języka wirował wokół wrażliwego pączka skrytego w jej lokach i jej świat zatrząsł się w posadach. Naprężyła się, usiłowała się od sunąć, okazał się wszakże szybszy, położył ciężkie ramię na jej talii, unieruchamiając Heather, a potem jeszcze śmielej ją smakował, lizał i muskał, aż utraciła zdolność myślenia, aż każdy centymetr jej skóry parzyły płomie nie, wzniecone tam, gdzie zarostem pocierał wnętrze jej ud, podsycane odgłosami mlaskania, kiedy z każdym liź nięciem jej ciało stawało się bardziej wrażliwe. Płomienie buchały, z wyciem wnikały w jej ciało, sza lały w nim, spopielając ostatnie zahamowania, aż wycze kiwała kolejnego dotyku, zdyszana i tak piekielnie złak niona następnego posuwistego liźnięcia, tęskniąca za tym ostatnim, krytycznym dotknięciem... Utrzymywał ją tam, na wierzchołku druzgocącego ob jawienia, smakując ją bez końca, w niej zaś narastało na pięcie, żar gromadził się u samego jej jestestwa. Wiła się pod jego ramieniem, prawie że z nim walcząc, o co jed nak - tego nie wiedziała. Breckenridge pchnął ją na sam skraj wytrzymałości. Kiedy instynkt podpowiedział mu, że nadszedł czas, gwałtownie wezbrała w nim euforia. Szerzej rozwarł jej uda i wsunął język w rozpalony tunel. Rozpadła się na kawałki; w ostatnim momencie zdła wił dłonią jej przenikliwy krzyk. Jej ciało wygięło się w łuk, po raz pierwszy wstrząsane spazmami ekstazy.
Lizał, zwilżał, przez ostatnią, długą chwilę rozkoszo wał się cierpką ambrozją na języku, później zaś we pchnął palec, a za nim drugi, do jej nadal pulsującej pochwy i zaczął poruszać ręką, napierając pięścią na jej o p u c h n i ę t e ciało. Jednocześnie uniósł się nad nią, lokując biodra tam, gdzie dotąd znajdowały się jego ramiona. Cofnął dłoń z jej ust, zastępując ją wargami. Złączył się z Heather w pocałunku tak namiętnym, że straciła dech, lecz zaraz, dziko się go czepiając, znów się pod nim wyprężyła. Zdesperowana i chętna, złakniona i stęskniona, się gnęła po niego gorączkowo. Przerwał namiętny pocałunek. Poruszał palcami w jej pochwie, rozciągając ją, przygotowując. Wirowało mu w głowie. Wsparł szczękę o jej włosy, gdy już prawie łkała. - Szsz, kochanie. Zaraz. - Teraz! - wydyszała. Odnalazła go, twardego i pulsującego, zacisnęła na nim dłoń. Drobnymi palcami pogładziła rozpaloną żołądź. Zaklął i odciągnął jej rękę. Wcisnął się głębiej między jej uda, wyjął palce z gorącej pochwy i nakierował erek cję do ciasnego wejścia. Naparł do środka. Minimalnie. Poczuł, że się zatchnęła. Zaczęła tężeć. Przełknął przekleństwo, wolną ręką chwycił ją za kark i przyciągnął do siebie, znów łącząc się z nią w niewiary godnie łapczywym pocałunku. Czuł, że stopniowo traci nad sobą kontrolę, kiedy do ciskał ją do materaca, schwytaną w pułapkę pod jego cia łem. Nie przerywając namiętnego, nieomal brutalnego pocałunku, przytrzymał jej biodro, naparł mocniej, a po tem, otumaniony potrzebą, bezgranicznie niecierpliwy,
wycofał się i pchnął potężnie, przedzierając się przez jej dziewictwo. Parł coraz głębiej, aż przyjęła go całego. Jego samokontrola legła w gruzach, kiedy Heather krzyknęła w jego usta, na uderzenie serca zamarła, a później zacisnęła się na nim ciasno. Potrzeba, pożądanie i namiętność smagały go ognisty mi skrzydłami, wbijały weń szpony rozszalałego głodu. Chciał działać powoli, zapoznać ją z każdym aspek tem ekstazy, lecz gdy poruszyła się pod nim, gdy zafalo wała nagląco, wszelka nadzieja na odzyskanie kontroli wyparowała. Szalała w nim prymitywna potrzeba; wycofał się i pchnął znowu, mocno, ciężko, biorąc i zawłaszczając. Zniknęło wszelkie wyrafinowanie. Opadły maski; nie miał jak się ukryć. Nie przed tym. Nie przed namiętnością, potrzebą i pragnieniem, któ re przeszyły go w odpowiedzi na jej pierwotne wezwanie. Nie przed owym żywiołowym zawłaszczaniem. W dodatku aktywnie dotrzymywała mu kroku, uno sząc biodra, aby wziąć wszystko, co jej dawał. Heather owładnęła rozszalała namiętność, zniewoliła ją paląca potrzeba. Pochwyciła i uwięziła wstrząsająca intymność. Czuła go w sobie, gdy, gorący, twardy i ciężki, potęż nymi pchnięciami wypełniał ją i dopełniał, bezlitośnie głęboką penetracją zawłaszczając jej ciało, zmysły, serce. Wszystkie jej myśli skupiły się na tym naglącym ryt mie, niekontrolowanym tempie. Nie liczyło się nic prócz tego, by go mieć, trzymać, poznawać w ten sposób. Być z nim - być jego - w ten sposób. Uwięziona w pocałunku, mogła oddychać tylko po przez niego. Nie dbała o to. Wirowało jej w głowie, roz kosz i namiętność narastały, kiedy uczepiła się Breckenridge'a i jechała wraz z nim, desperacko, potrzebując, pragnąc...
Pożądanie zrosiło ich skórę potem; ich ciała ślizgały się, rozpalone. Palce chwytały, mocno. Trzymali się. Trzymali siebie nawzajem. Breckenridge zatracił się. Zagubił. Po raz pierwszy w życiu dal się całkowicie oczarować. Znów szczytowała, cicho i namiętnie wypowiadając jego imię. Przeorała mu paznokciami plecy, jej pochwa zacisnęła się, spazmowała potężnie na jego długości, ciągnąc go dalej, ponagla jąc, wysysając... Desperacko przerwał pocałunek, odrzu cił w tył głowę i zacisnął zęby, usiłując stłumić ryk, kiedy orgazm wstrząsnął nim, spustoszył go, zrównał z ziemią. I pozostawił tonącego pod falą spełnienia. Osunął się, częściowo na nią, zbyt wycieńczony, by się poruszyć. Płuca pracowały mu jak miechy, serce łomotało. Stopniowo zwolniło. Odzyskał świadomość na tyle, by zarejestrować, że Heather głaszcze go łagodnie, a ów do tyk zarazem uspokaja go i dziwnie zawłaszcza. Chciał odnaleźć swój pancerz wyrafinowania, założyć go na powrót, nim na nią spojrzy, nim ona zobaczy... Ubiegła go, poruszyła się pierwsza. Zwróciła ku nie mu głowę, odgarnęła mu z twarzy wilgotne włosy, opuch niętymi wargami musnęła jego szczękę, a potem, uśmie chając się sennie, przylgnęła nimi do kącika jego ust. - Dziękuję - szepnęła z cichutkim westchnieniem. - To było... ekscytujące. I... takie wyrafinowane. Nieomal prychnął. Wyrafinowane? Intensywność zbli żenia prawie go zabiła, a ona określa je jako „wyrafino wane"? Opadła na plecy, całkowicie rozluźniona. Po chwili odwrócił głowę i spojrzał na nią. Studiował błogi wyraz na jej twarzy. Wreszcie wziął głęboki oddech i zebrał w sobie dość sił, by się z niej podnieść. Zwalił się na wznak u jej boku i wpa trzył w sufit, lecz nie znalazł na nim żadnych wskazówek. Po raz pierwszy w swej bogatej karierze nie panował, nawet teraz, nad sytuacją. Czuł się... obnażony. Niepew
ny. Jak nie on, tak przecież zwykle wytworny, elegancki, aż do znudzenia zadowolony z siebie. A przecież z nich dwojga to on był, teoretycznie, obe znany z wszelkimi niuansami. Wiedział, co i kiedy nale ży zrobić. Ona... Zerknął znów na nią, na jej twarz. Zawahał się, lecz ostatecznie uległ impulsowi i przy ciągnął ją do siebie. Okrył ich oboje i umościł Heather w kołysce ramienia, z głową na jego piersi. Wymruczała coś i rozluźniła się. Ucałował ją w czoło. - Śpij. Poczuł, że jej usta wygięły się w uśmiechu, ale nic nie odrzekła. Wtuliła tylko zwinięte palce w bok jego szyi, spoczywając wygodnie w jego objęciach. Niewytłumaczalnie usatysfakcjonowany i zaspokojo ny, zamknął oczy. Natychmiast zapadł w głęboki sen bez snów.
Rozdział jedenasty
Kiedy Heather obudziła się następnego ranka, odkry ła, że Breckenridge już wstał i opuścił pokoik. Zamruga ła, ziewnęła, przeciągnęła się... Poczuła ból w mię śniach, nienawykłych do tego rodzaju nocnej aktywności. Ta aktywność... przerosła jej najdziksze marzenia, najbardziej erotyczne fantazje. Na twarzy Heather pojawił się uśmiech. Nadal czuła ciepło, nieoczekiwane, lecz mile widziane. Później o czymś sobie przypomniała i uniosła prze ścieradło. - Dzięki Bogu. Odrobinę krwawiła, lecz zmięta halka, która szczęśli wie znalazła się akurat pod nią, wchłonęła tych kilka kropel. Heather ulżyło. Wyczołgała się z kokonu pościeli i ubrała szybko, z pominięciem halki. Wyjrzała przez uchylone drzwi. Zobaczyła jedynie panią Cartwright, piekącą racuszki na patelni. Gospodyni stała plecami do Heather, a skwierczenie tłuszczu maskowało inne odgłosy. Wy chyliwszy się za ościeżnicę, Heather przekonała się, że drzwi na ganek oraz te do umywalni stoją otworem. Przemknęła do umywalni, zaryglowała za sobą drzwi,
a później rozluźniła się, uśmiechnęła i przystąpiła do po rannych ablucji. Jej promienny nastrój utrzymał się przez całe śniada nie, które zjadła w towarzystwie gospodarzy i Breckenridge'a. Ten ostatni nadszedł z dworu, zawołany przez panią Cartwright; najwyraźniej rąbał drwa, żeby pomóc starszej parze. Ponieważ nalegał także, aby w ramach za płaty za nocleg i wikt przyjęli nieco więcej, niż zostało uzgodnione, Heather miała poczucie, że żegnają gospo darzy bardzo zadowolonych. Słońce rozpoczęło już wędrówkę po niebie, kiedy, trzymając się za ręce, z torbami na ramionach, opuścili wioskę. Gdy wrócili na dróżkę, która miała ich zaprowa dzić do Dunscore i dalej, do Kirkland, Breckenridge, z nieprzeniknionym wyrazem twarzy, towarzyszącym mu od rana, zatrzymał się i wyjął zegarek z dewizką. Sprawdził czas, odchrząknął i schował zegarek do kie szeni. - Dopiero dziewiąta. - Spojrzał przed siebie, mocniej ścisnął dłoń Heather i znów zaczął iść. - Zerknąłem po nownie na mapę. Teoretycznie mamy szansę przed na staniem zmroku dotrzeć do Doliny albo przynajmniej znaleźć się na tyle blisko celu, żeby ryzykować dalszą wę drówkę, przypuszczam jednak, że dalej droga będzie co raz trudniejsza, co nas zasadniczo spowolni. - Popatrzył na Heather. - Zapewne będziemy musieli zatrzymać się gdzieś na nocleg. Przytaknęła beztrosko, ciągle uśmiechnięta. - Coś znajdziemy, jakąś wioskę lub samotną chatę. Tak jak zeszłej nocy. - Dokładnie tak samo jak zeszłej nocy. W odpowiedzi jedynie chrząknął. Uśmiechnęła się szerzej. Szli w przyjaznym milczeniu, podczas gdy słońce niespiesznie wspinało się na niebo skłon, by opromieniać ich z góry. Tego cudownego, wio sennego dnia w przydrożnych zaroślach śpiewały ptaki
i bzyczały pszczoły. Niebo stopniowo błękitniało. Wszystko wokół wydawało się świeże, połyskiwało rosą, niosło nadzieję. Heather chłonęła te wrażenia, czując, jak w jej sercu pęcznieje podobna radość. Najchętniej szłaby w podskokach, wręcz tańczyła na dróżce, jednakże przez wzgląd na mruka u swego bo ku utrzymywała równy krok. Już dawno nauczył się do pasowywać do niej swe tempo. Miarowo zdążali ku wy rastającym przed nimi wzgórzom. Oczywiście, nie zdołała powstrzymać się przed odtwa rzaniem zdarzeń z minionej nocy. Tych emocji, fizycz nych doznań. Intymności, niemożliwego do opisania związku serc i ciał, potęgi owej chwili, błogości, która na stała potem. Dzięki niemu Heather wreszcie przejrzała na oczy. Nie mogła uwierzyć, że z własnej woli przez tyle lat uni kała tej czynności, rezygnując tym samym z tak licznych korzyści. Z drugiej strony, poważnie wątpiła, czy jakikolwiek in ny mężczyzna sprostałby jej oczekiwaniom, zarówno wcześniejszym, jak i, tym bardziej, posiadanym teraz. Prawda była taka, że gdyby Heather wiedziała, ile tra ci, złapałaby Breckenridge'a w sidła lata temu. Ta wizja wywołała uśmiech na jej twarzy, lecz zarazem skierowała myśli Heather ku teraźniejszości, ku nieunik nionemu. Pomimo owej nieopisanej przyjemności wie działa całą sobą, że nie zboczy z raz obranej drogi. Nigdy nie zaakceptuje męża narzuconego jej konwenansami, nieważne, jak niewiarygodnym by był kochankiem. Ow szem, zdarzenia minionej nocy nadały nowy odcień jej zmieniającym się zapatrywaniom na Breckenridge'a, ży wiła też cichą nadzieję, że i on spojrzał na nią inaczej, niemniej ich życiowe ścieżki będą nadal biec oddzielnie, w tym względzie nic się nie zmieniło. Zmieniła się jedynie, być może, ich najbliższa przy szłość. Kilka nadchodzących dni.
Zerknęła na niego. Pomijając kwestię jej utraconego dziewictwa, w ich relacjach nastąpiło subtelne przesunię cie akcentów. Może dzieje się tak zawsze, kiedy mężczy zna i kobieta przeżyją chwile intymności? Nie potrafiła tego rozstrzygnąć, niemniej stał się jej bliższy i zarazem czuła się w jego towarzystwie swobodniej. Pod wieloma względami. Do czego mogło to prowadzić... W marszu rozważała perspektywy. Breckenridge obserwował Heather kątem oka, odno towując jej spokojny, a jednocześnie zadumany wyraz twarzy. Wiele by dat, żeby poznać jej myśli. Przy całym swoim doświadczeniu z kobietami, dawno już nauczył się nie podejmować prób zgłębienia tajników ich umysłów; zaskakiwały go nieodmiennie i miał pewność, że He ather nie będzie pod tym względem wyjątkiem. A kto wie, czy nie okaże się gorsza, niech mu Bóg do pomoże. Gorsza, ponieważ w jej przypadku naprawdę chciał - a zapewne i powinien - znać jej myśli. W mniemaniu Breckenridge'a fakt, że ją uwiódł, pod parł jego prawo do tego, by u końca podróży domagać się ręki Heather. Nawet jeśli ona jeszcze nie zdała sobie z tego sprawy, zbliżenie zmieniło układ sił między nimi. Nieodwracalnie. Zmieniło też parę innych rzeczy. Sama ta myśl wystar czyła, by jedna z owych zmian doszła do głosu. Walczył, by nie ścisnąć jej dłoni jeszcze mocniej, pró bował wyciszyć w sobie zaborczość, która po minionej nocy znacząco przybrała na sile. Nie chciał, żeby przycią gnęła uwagę Heather. Była kobietą z rodu Cynsterów; gdyby zorientowała się w jego intencjach, zaprzestałaby współpracy. Dlatego bezwzględnie musiał zataić przed nią swe prawdziwe uczucia - uczucia i emocje, które zaniepokoiły go swą in tensywnością.
Szedł pewnym krokiem, część uwagi nieustannie po święcając otoczeniu, wypatrując ewentualnych niebez pieczeństw, podczas gdy w duchu borykał się ze zmiana mi, które przyniosła miniona noc. Gdy przekraczał z Heather próg intymności, nie spo dziewał się napotkać niczego, czego by nie znał z tysiąca wcześniejszych doświadczeń. Tymczasem... zapamiętał tylko szokującą intensywność, druzgocącą żywiołowość owej chwili. Oraz falę emocji, która później się przezeń przetoczyła. Potężne emocje towarzyszące stosunkowi seksualne mu były dla Breckenridge'a całkowicie nowym doświad czeniem. Już to uważał za niepokojące, a pod wpływem świado mości, że jest również wyraźnie emocjonalnie obnażony, stał się... nerwowy. To słowo najbardziej adekwatnie od dawało jego obecny stan ducha. Tak czy owak, miniona noc ugruntowała jego decy zję. Poślubi Heather. Niewykluczone, że zbliżenie z nią tak dalece przewyższyło jego wcześniejsze, jakże liczne doświadczenia, ponieważ w myślach uznał ją już za swoją. Była wyjątkowa - jego przyszła żona. Zrozumiałe, że teraz wydawała mu się droższa, że jeszcze bardziej niż dotąd pragnął ją poślubić. Po minionej nocy nie istniało dlań inne rozwiązanie. Dotarli do miejsca, gdzie dróżka została niemal cał kiem wymyta przez rwący strumień. Z jednej strony po łożono kłody, aby piesi mogli pokonać podmokły odci nek. Breckenridge wszedł na prowizoryczną kładkę pierwszy, złapał równowagę, po czym, mocniej ścisnąw szy dłoń Heather, ostrożnie ruszył bokiem. Wolną ręką zebrała spódnice i podążyła za nim, szurając nogami. Skorzystał z okazji, gdy skupiała się na tym, gdzie stawia stopy, i zlustrował jej twarz.
Kiedy stanął znów na twardym gruncie, pomógł jej za kończyć przeprawę. Zeskoczyła na gęstą, wilgotną trawę i ich spojrzenia przelotnie się spotkały. Potem odwrócił się i ruszyli dalej, ciągle, ku jego za dowoleniu, trzymając się za ręce. Choć nie potrafił precyzyjnie odgadnąć jej myśli, ów nieznaczny uśmiech igrający na jej ustach, ów pełen za dowolenia, przyjazny, zachęcający blask, jaki przed mo mentem dostrzegł w jej oczach... wszystko to sugero wało, że nie miałaby nic przeciw powtórce z ubiegłej nocy. Biorąc pod uwagę, że planował ją poślubić, a wątpił, by już zrewidowała zapatrywania w kwestii swej przyszłej drogi życiowej, czekało go wiele pracy. W jego najlep szym interesie leżało zrobić wszystko, co tylko możliwe, wykorzystać każdą nadarzającą się sposobność, by zara zem zmienić jej zdanie i przywiązać ją do siebie za po mocą namiętności, rozkoszy i pożądania. Ta perspektywa, intrygująca i, uwzględniając niedaw ne wydarzenia, nader nęcąca, niosła nie lada wyzwanie. Analizując dostępne rozwiązania, równym krokiem szedł przed siebie. ***
Mężczyzna przedstawiający się jako McKinsey ran kiem wyjechał z Dumfries w kierunku na Glasgow. Nie wątpił, że odnajdzie dziewczynę i jej towarzysza; wkrótce będzie ich miał w zasięgu wzroku. A wtedy... Poświęcił kilka nocnych godzin na rozważania, jak da lej postąpić. Jako że narastała w nim pewność, iż ów mężczyzna nie jest - nigdy nie był - kancelistą, uznał, że najrozsądniej będzie zacząć od obserwacji. Droga obfitowała w długie, odsłonięte odcinki; kiedy już namierzy uciekinierów, dyskretne obserwowanie ich z dystansu nie nastręczy mu trudności.
Gdy przyjrzy się ich zachowaniu i zyska pewne pojęcie na temat natury ich wzajemnych relacji, będzie wiedział, jak postąpić. Może nawet obróci zdarzenie na swoją ko rzyść, tak by przysłużyło się jego sprawie, samo z siebie lub dzięki ukazaniu wszystkiego w odpowiednim świetle. Jechał, ważąc możliwości. Słońce grzało go w plecy, uszy wypełniał mu miarowy tętent kopyt Herkulesa. Wy raz jego twarzy pozostawał jednak zacięty, usta formo wały nieprzejednaną kreskę. Cokolwiek się zdarzy, bez względu na wszystkie inne kwestie, na potrzeby jego i jego ludzi, wskutek potknię cia w planie aktualnie nadrzędnym celem stało się dlań ocalenie Heather Cynster. Musiał się upewnić, że nie doznała krzywdy, że jej przyszłość - z nim czy z innym - rysuje się pomyślnie, nio sąc w sobie obietnicę komfortu, na jaki dziewczyna mo głaby liczyć, gdyby nie został zmuszony do porwania jej. W rzeczy samej, cóż za zwrot akcji. Z pewnością pier wotnie nie taki miał cel. Niemniej w obecnej sytuacji su mienie nie pozwoliłoby mu obrać innej drogi. Przełknąwszy westchnienie frustracji, jechał dalej. ***
Niewiele przed Kirkland Heather i Breckenridge urządzili sobie popas nad brzegiem strumienia, w pro mieniach wiszącego wysoko nad ich głowami słońca, że by zjeść część zapasów, kupionych dzień wcześniej w Dumfries. Siedzieli na rozgrzanych od słońca kamieniach, nad ko tłującą się wodą, jedli i spoglądali do tyłu, na wzgórza, po między którymi łagodnie wspinała się dróżka. Mimo że od dłuższego czasu miarowo szli pod górę, zielone wznie sienia przesłaniały widok na południe. Równie dobrze mogliby być jedynymi ludźmi na ziemi, samotnymi pośród wrzącej bogactwem i żywotnością natury. Krzewy wypusz-
czały pąki, nagie gałęzie drzew łagodniały w wysypie pierwszych liści. Heather wyjęła z torby jabłko. Przypomniała sobie staruszkę, od której kupiła je na straganie w Dumfries. Teraz Dumfries wydawało się tak odległe, jakby od tam tej pory minęło więcej niż marne dwadzieścia cztery go dziny. Było tak, jakby skok w intymność z Breckenridge'em podzielił życie Heather na „wtedy" i „teraz". Spojrzała na niego i nie zdołała powstrzymać uśmiechu. Pałaszował chleb i kawałek żółtego sera, przeczesując wzrokiem pola poniżej ich stanowiska. Zarost przyciem niał mu policzki, maskując surowe, aroganckie, wyraźnie arystokratyczne rysy, tak że wyglądał na wymiętoszonego szubrawca, co dziwnie dodawało mu człowieczeństwa - je go niemalże boskie piękno zostało przytłumione. Niemniej, oczywiście, nadal tam było. Ilekroć napoty kała jego spojrzenie, widziała go takim, jaki był naprawdę. Jakiego ujrzała minionej nocy, kiedy blask księżyca osre brzał muskularne linie jego torsu. Jego aktualne wcielenie stanowiło zaledwie chwilowe odstępstwo od normy. Kiedy wrócą do cywilizacji, kiedy się ogoli i założy swe zwykłe ubrania, znów stanie się Breckenridge'em, pierwszym hu laką w towarzystwie i ulubieńcem dam. Wszakże do tego czasu pozostanie kimś innym... i ten inny, w odczuciu Heather, należał do niej. Nikt poza nią nie ujrzy go nigdy w tym wcieleniu, w tej konkretnej chwili. Tylko ona będzie wiedzieć, jak się do niej odnosił w trakcie tej podróży. Pomijając bowiem nawet kwestię zapoznania Heather z rozkoszami ciała, traktował ją tu zupełnie inaczej niż w Londynie. Wystawiła twarz do słońca, aby pieściło jej policzki wespół z delikatnym wietrzykiem. Zamknęła oczy. Czer pała radość z tych drobnych przyjemności. Zawsze będzie pamiętać tę chwilę, omywający ją zefirek. Londyńskiego bawidamka, siedzącego u jej boku w przebraniu kancelisty.
Uśmiechnęła się. Nieodparcie wybiegła myślami na przód. Podjęła już decyzję w sprawie najbliższej nocy. Z całą pewnością będą zmuszeni zatrzymać się w jakiejś chacie bądź stodole. Na cokolwiek padnie, zamierzała znów do świadczyć tych nowych dla niej przyjemności, a także, je śli się uda, nakłonić Breckenridge'a, by poszerzył jej ho ryzonty. Po powrocie do cywilizacji ich romans się zakończy, jeśli nie natychmiast, to wkrótce. Nie miała pojęcia, ile może potrwać - jak bardzo zdoła go przeciągnąć, jak długo utrzyma zainteresowanie Breckenridge'a, jak wia domo, nader zmienne, gdy chodziło o kochanki - zatem w interesie Heather leżało jak najlepiej wykorzystać ten krótki czas, który jeszcze z nim spędzi. Ten krótki czas, kiedy Breckenridge należał tylko do niej. Siedziała w słońcu, z nim u boku, i puszczała wodze fantazji. Breckenridge zerknął na nią, odnotował malujące się na jej twarzy zadowolenie, a potem znów spojrzał na dróżkę, którą przyszli - i z niechęcią skonstatował, że choć zdawali się być tu całkiem sami, lada moment mo gło się to zmienić. W innym miejscu, innym czasie, w bezpieczniejszych okolicznościach kusiłoby go, żeby wykorzystać tę chwilę i poczynić postępy w realizacji no wego planu, jednakże troska o bezpieczeństwo Heather przeważała w nim nad przymusem, by ją do siebie przy wiązać. Poza tym... Jeszcze nie pogodził się z tym, że gdy mi nionej nocy dołożył starań, by przywiązać ją do siebie, i przypuszczalnie odniósł na tym polu pewien sukces, jednocześnie sam nieodwołalnie przywiązał się do niej, w dodatku w sposób nie w pełni dlań zrozumiały. Sposób, którego na razie nie chciał zrozumieć. Znów na nią popatrzył, na ponętne łuki jej warg...
Siłą oderwał od nich wzrok, poruszył się, zapiął torby i wstał. Spojrzała na niego, unosząc brwi, ciągle z owym dziw nym, nieznacznym, lekko uwodzicielskim uśmiechem na ustach. Raptem uderzyła go myśl, że nie miał pojęcia, jak wie le dostrzegła, jak wiele odgadła. Wziął się w karby, przybrał chłodny wyraz twarzy i wy ciągnął do niej rękę. - Powinniśmy ruszać dalej. Musimy pokonać jeszcze kawałek drogi, jeśli chcemy zyskać pewność, że jutro do trzemy do Doliny. Przekrzywiła głowę, przez chwilę mu się przyglądała, aż wreszcie przytaknęła i podała mu dłoń. Pociągnął ją na nogi. - Dziękuję. Poczekał, aż otrzepie spódnice, nim podał jej torbę. - Za kolejnym zakrętem powinniśmy dotrzeć do szer szego traktu. Kirkland będzie nieco dalej na zachód. Skinęła tylko głową, a potem wsunęła swoją dłoń w je go. Ścisnął ją lekko i wrócili na dróżkę, zostawiając stru mień za sobą. Trzymając się za ręce, podążyli do Kirkland, przy czym Heather szła swobodnie u jego boku, wyraźnie zadowolona. ***
Mężczyzna ukrywający się pod nazwiskiem McKinsey był w zdecydowanie bardziej grobowym nastroju, kiedy, klnąc w duchu, jechał na południe, z powrotem ku Dumfries. Gdyby sprawy potoczyły się zgodnie z planem, znajdo wałby się już w tej chwili daleko na wyżynach, niemalże w domu, wiodąc ze sobą Heather Cynster, a jego posia-
dłość i związani z nią ludzie wkrótce znów byliby bez pieczni. Tymczasem... Z zaciętym wyrazem twarzy zatrzymywał każdego zmierzającego na północ podróżnego, by zapytać o tę parę, przystawał w każdej chacie, stodole, oberży, każ dym potencjalnym miejscu popasu, sprawdzał każdą boczną dróżkę. Dotarł aż do Thornhill, nie natknąwszy się na ich ślad - a to oznaczało, że albo gdzieś się zatrzymali, on zaś nieświadomie ich minął, albo też w którymś miejscu zbo czyli z drogi do Glasgow. Nie miał pojęcia, dokąd mogli się kierować. Ani przez moment nie planował zwracać na siebie uwagi, nagabując dziesiątki osób na szlaku, ale nie miał wyboru. Chociaż tyle, że od odcinka drogi na południe od Thornhill odbijało na boki niewiele dróżek, a nieda leko rozdroży stały zwykle jakieś chaty. O tej porze, kie dy słońce wisiało wysoko na niebie, wieśniacy pracowali w polu, dzięki czemu łatwo mógł wypytywać, czy widzie li jego brata z kobietą. Uzyskał kolejny przeczący ruch głową, na powrót do siadł Herkulesa i popędził go do galopu, zastanawiając się, czy dziewczyna jest warta takiego wysiłku. Gdyby nie to, że uciekła z nieznanym łotrem... Westchnąwszy w duchu z rezygnacją, jechał dalej. Bez względu na wysuwane przez siebie argumenty po prostu nie mógł pozwolić, by głupiutkie dziewczę zagubiło się na pustkowiu i doznało jakiejś krzywdy, skoro to wyłącz nie za jego sprawą się tam znalazło, zamiast przebywać bezpiecznie w Londynie, na łonie rodziny. On ponosił winę za całą sytuację. Potencjalnie ryzykowne położenie Heather Cynster stanowiło niezamierzony skutek jego planu. I to on musiał wszystko naprawić. Zaciskając zęby, popędził Herkulesa do cwału.
Rozdział dwunasty
Późnym popołudniem Heather i Breckenridge weszli do wioseczki, według mapy pyszniącej się nazwą Craigdarroch. W milczącym porozumieniu zatrzymali się i przyjrzeli trzem chatom, zbitym w gromadkę na łagod nym wzgórzu przed nimi, ponad dróżką. - Za zakrętem nie znajdziemy większej wioski? - He ather wskazała głową dalej, tam, gdzie dróżka znikała za kolejnym wzgórzem. - Zgodnie z mapą nie. Przez spory odcinek drogi nie od notowano na niej żadnej większej osady, nie możemy więc ryzykować dalszej wędrówki. - Spojrzał na niebo na zacho dzie. - Wbrew pozorom, słońce niedługo się schowa. Do Kirkland dotarli wczesnym popołudniem i podą żyli dalej szerszym traktem, który biegł przez wzgórza, łącząc Thornhill z New Galloway. Szli wolno, bo choć ta droga miała lepszą nawierzchnię, wiła się, kluczyła, wspi nała i opadała, jakkolwiek nigdy nie stromo. W każdym razie nie było szans na to, że tego dnia dotrą do Doliny. Mniej więcej przed godziną minęli wioskę Moniaive i, trzymając się ustalonej z góry trasy, skręcili w znacznie węższą, wyboistą dróżkę, praktycznie ścieżynę, która do prowadziła ich do Craigdarroch.
Breckenridge miał nadzieję, że dzięki wyborowi takie go mało oczywistego szlaku przez wzgórza zgubią ewen tualny pościg. U jego boku Heather się poruszyła. - Spróbujmy w ostatniej chacie. Wygląda na to, że z tylu dobudowano dodatkowy pokój. Spojrzał i przytaknął, mocniej ściskając rękę Heather. Podeszli do chaty o pobielonych ścianach, na końcu krótkiego szeregu, zatrzymując się na podeście przed pomalowanymi na czerwono drzwiami. Brecken ridge poprawił torby na ramieniu i zapukał. Po chwili otworzyła kobieta. Zdawała się zaskoczo na ich widokiem. Kiedy spojrzała na Breckenridge'a, w jej oczach pojawiła się panika; prędko przymknęła drzwi. - O co chodzi? - zapytała przez szparę. Nim zdążył odpowiedzieć, Heather wystąpiła na przód. Uwolniła lewą dłoń z jego uchwytu i złapała Brec kenridge'a za przedramię, ściskając... ostrzegawczo? - Zastanawialiśmy się, czy mogłaby nam pani wynająć pokój na noc. Idziemy odwiedzić moją rodzinę, ale dro ga okazała się cięższa, niż się spodziewaliśmy, dlatego musimy gdzieś przenocować. Breckenridge spostrzegł, że wzrok kobiety opada na dłoń Heather na jego przedramieniu - tę samą, na któ rej połyskiwał jego sygnet - i postanowił się nie odzywać. Kobieta popatrzyła na Heather, w wymiętej sukni, z włosami wymykającymi się z upiętego tego ranka koku oraz zaróżowioną od słońca skórą, zwykle tak alabastro wą. Potem ze znacznie większą ostrożnością przyjrzała się Breckenridge'owi. Omiotła go spojrzeniem od głowy do stóp i z powrotem, nim wreszcie znów skupiła uwagę na Heather. - To panin chłop? - Tak. Jest mój. Miał chęć spojrzeć na Heather pytająco, ale się poha mował. Odpowiedziała kobiecie natychmiast, z nieza-
chwianą pewnością; kątem oka widział, że minimalnie wysunęła brodę, jakby rzucała rozmówczyni wyzwanie, by ta spróbowała wyrazić się o nim niepochlebnie. Nie przypominał sobie, kiedy po raz ostatni jakaś ko bieta patrzyła nań bez wyraźniej aprobaty, ale nie był głupi. Ich rozmówczyni ewidentnie nie ufała postawnym, silnym mężczyznom. Dlatego pochylił głowę i zwiesił ra miona, starając się, w miarę możliwości, wyglądać nie groźnie. - Chętnie narąbię dla pani drew na opał - wymamro tał, przestępując z nogi na nogę. - Jak dla tej pary, któ ra przenocowała nas wczoraj, jeszcze w Gribton. Jako dodatek do zapłaty, naturalnie. Kobieta znów spojrzała na Heather, skinęła głową i odstąpiła. Otwarła szerzej drzwi, gestem zapraszając ich, by weszli. - Nazywam się Croft. Jestem wdową, to muszę być ostrożna, rozumiecie. Ale grosiwem nie pogardzę, a i drewno się przyda. Heather rozejrzała się po maleńkiej izbie dziennej. Otwarte drzwi pośrodku tylnej ściany prowadziły do kuchni w przybudówce, ze stołem z nieheblowanych desek na poczesnym miejscu. Za drzwiami po prawej ani chybi znajdowała się sypialnia gospodyni. Piec z komi nem wbudowano w tylną ścianę, na prawo od kuchen nych drzwi. Jeszcze dalej na prawo wiodły na górę wą skie schody, które zakręcały, znikając za kominem. Pani Croft zamknęła solidne drzwi wejściowe na cięż ką, żelazną zasuwę i machnęła ręką ku schodom. - Zapasowy pokój jest na górze. Obejrzyjcie sobie, zo stawcie rzeczy. Umywalnia jest z tyłu, wchodzi się przez kuchnię. - Zawahała się, prześlizgując spojrzeniem po Breckenridge'u, by utkwić je w twarzy Heather. Póź niej skinęła głową, jakby podjęła decyzję. - Przybyliście akurat w porę, właśnie się brałam do gotowania obiadu.
Jeśli chcecie, mogę was przyzwoicie nakarmić, teraz i na śniadanie, jako dodatek do pokoju. - Dziękujemy. - Heather uśmiechnęła się ze szczerą ulgą. - Bardzo bylibyśmy radzi. - Przypomniawszy sobie, ile zapłacili Cartwrightom, zaproponowała tę samą kwotę. Pani Croft nieomal się rozpromieniła. - Byłoby akuratnie, jeśli na pewno możecie sobie na tyle pozwolić. - To uczciwa suma - wymamrotał Breckenridge, któ ry stał z pochyloną głową pod jedną z niskich belek po wały. - Mogę też od razu zacząć napełniać pani kosz na drewno, póki ciągle jasno. W piecu płonął już niewielki ogień. Pani Croft zerk nęła na stojący obok kosz na drewno, zapełniony do po łowy. Nie patrząc Breckenridge'owi w oczy, machnęła ręką. - Och, to może zaczekać do rana. Jak idziecie z Gribton, toście cały dzień na nogach, a zara i tak zrobi się ciemno. W ten sposób zostawią ją z pełnym koszem na drewno. - Tedy rano. - Breckenridge jeszcze bardziej zwiesił głowę. Heather zacisnęła usta, maskując uśmiech. Wyglądał tak bardzo... jak nie on, kiedy starał się sprawiać wraże nie nieszkodliwego. - W takim razie pójdziemy na górę - powiedziała. Pani Croft skinęła głową. - Dam znać dzwonkiem, kiedy talerze będą na stole. Heather ruszyła po schodach. Gdy obejrzała się na za kręcie, zobaczyła, że Breckenridge ustawia się pod ką tem, żeby się zmieścić; nigdy dotąd nie zastanawiała się nad trudnościami, na jakie natrafia ktoś tak wysoki i bar czysty. Pokonała krótki odcinek schodów i stanęła na maleńkim podeście przed drzwiami. Po ich otwarciu znalazła się w małym, lecz schludnym pokoju, bezpośrednio nad kuchnią. Z okien roztaczał się
widok na łąkę za chatą, w ścianie naprzeciw nich biegł przewód kominowy. Centralne miejsce zajmowało drewniane łóżko, dosunięte wezgłowiem do ściany z oknami. W pokoju zmie ściła się także niewielka komoda, ustawiona pod ścianą w głębi, oraz umywalka przy drzwiach. Heather postawiła swoją torbę obok komody. Odwró ciwszy się, zobaczyła, że Breckenridge przykłada dłoń do komina. - Skoro na dole się pali, nie zmarzniemy - wyjaśnił, zauważywszy spojrzenie Heather. Odstawił swoje torby w kąt obok umywalki. Właśnie się prostował, gdy zapukano do drzwi. Dobiegł zza nich głos pani Croft: - Przyniosłam dzban ciepłej wody, gdybyście chcieli się umyć. Heather machnęła na Breckenridge'a, żeby się cofnął, i pospieszyła do drzwi. Otworzyła je z uśmiechem. - Dziękujemy. Bardzo pani uprzejma. - No tak, cóż, bardzo proszę. - Pani Croft przekazała jej dzban, wytarła ręce w fartuch w niebieskie pasy i po spieszyła z powrotem na dół. Heather odprowadziła ją wzrokiem, a później podała ciężki dzban Breckenridge'owi. Przejął go od niej i po stawił na umywalce, Heather tymczasem zamknęła drzwi. - Zastanawiam się, co jej się przytrafiło - powiedziała cicho. Breckenridge zerknął na nią. Nalał trochę parującej wody do miski na umywalce. - Zapewne mąż ją bil. Jego ton sugerował, że rozpoznał symptomy w reakcji pani Croft na jego osobę. To dlatego starałeś się wyglą dać tak nieszkodliwie, pomyślała Heather, nie powie działa tego wszakże głośno, a jedynie przyjęła jego wyra żone gestem zaproszenie do skorzystania z ciepłej wody.
Obmyła twarz z kurzu, osuszyła ją ręcznikiem, wiszą cym z boku umywalki, i udała się na inspekcję łóżka, podczas gdy Breckenridge robił użytek z reszty wody. Na chwilę odciągnęła kapę, żeby przyjrzeć się prze ścieradłom, następnie usiadła i przetestowała spręży stość materaca. Zzuła trzewiki, położyła się na plecach i wyciągnęła na całą długość łóżka, z głową wspartą na poduszce. - Pościel jest świeża, a łóżko całkiem wygodne. Odwiesiwszy ręcznik, Breckenridge przyjrzał się Heather. Zamknęła oczy, rozluźniła się i westchnęła, zaskakują co ukontentowana. Teraz, kiedy wreszcie ulżyła nogom, kiedy sprawa posiłku została załatwiona i nie czekały na nią żadne inne obowiązki... mogła oddać się rozważa niom, co jeszcze zdołałaby osiągnąć przy odrobinie starań. Breckenridge spijał wyraz jej twarzy, igrający na jej wargach uśmiech - i poczuł, że nieodparcie go do niej ciągnie. Nogi same zaniosły go do krawędzi łóżka; kusi ło go, och, jakże go kusiło, żeby przeciągnąć wierzchnią stroną palców po jej delikatnym policzku... Niemądre. Wiedział, do czego prowadziłby najniewinniejszy choćby dotyk, ona zaś spędziła cały dzień na no gach. Niech trochę odetchnie, nim Breckenridge przy stąpi do realizacji kolejnego etapu planu. Planu, który umożliwi mu zdobycie jej ręki. Dzięki niemu, gdy nadejdzie właściwy czas, Heather bez słowa protestu, z radością powie „tak". Czekała go nie lada praca, niemniej ostatecznie aku rat na tym polu był mistrzem. Po cóż zachowywać się jak niecierpliwy gbur? Miał czas. Odwrócił się z niechęcią, usiadł na skraju łóżka, przy ciągnął do siebie jedną z toreb i wyjął z niej mapę. Roz łożył ją. Kiedy analizował dalszą trasę, pod podłogą od czasu do czasu brzękał kociołek albo szczękały zamykane
drzwiczki pieca. Skoncentrował się na mapie, szacując odległość, jaka została im do pokonania, przewidując ukształtowanie terenu, sumując godziny. Pomimo sku pienia, częścią umysłu rejestrował rytm oddechu He ather; wiedział, że nie śpi. - Przed nami jeszcze godzina, może dwie wspinaczki, a dalej będziemy już schodzić. Jeśli Dolina leży tam, gdzie mówiłaś, jutro na pewno do niej dotrzemy, choć przypuszczalnie dopiero po południu. - Mhm. Usłyszał kryjący się w tej odpowiedzi namysł, nie za mierzał jednak dręczyć się próbami odgadnięcia, co też roiło się w jej głowie. Wpatrzony w mapę, usłyszał kolejne dobiegające z kuchni hałasy i pomyślał o pani Croft, o strachu w jej oczach. Widywał już takie reakcje, wiedział, co zwykle oznaczają. Ilekroć się z nimi stykał... zastanawiał się, jak w ogóle mężczyzna może uderzyć kobietę. Na samą myśl o uderzeniu kobiety, jakiejkolwiek, autentycznie robiło mu się niedobrze. Znał swoją siłę, dostatecznie często walczył z dorównującymi mu posturą mężczyznami, by orientować się, jak potężny, jak niszczycielski bywa wy mierzony przezeń cios - dla mężczyzny. A dla kobiety? To po prostu przekraczało jego zdolność pojmowania. Nie, żeby nie spotkał kobiet zasługujących na miano skończonych suk - natychmiast przypomniała mu się ta, za sprawą której poznał prawdziwą wartość miłości - niemniej bez względu na to, jak bardzo zasługiwałyby na karę, zawsze był zdania, że jej wymierzenie należy po zostawić losowi. Wiedział z doświadczenia, że los zwykle w końcu do pada winowajców, często w sposób, jakiemu nie dorów nałoby żadne ludzkie działanie. Wbrew woli wrócił myślami do kobiety z przeszłości. Ona i jej podobne - nieważne, że poznał je od najgorszej strony, wszystkie te znudzone matrony, które rzucały się
sobie nawzajem do gardeł, a potem przyklejały na twarz fałszywy uśmiech i usiłowały zwabić go do swego łoża - należały do jego warstwy społecznej i czuł instynktow ną potrzebę chronienia ich. Miałby zwrócić się przeciw nim? Równie dobrze mógłby próbować wyrwać sobie kręgosłup. Co do Heather... Kiedy skoncentrował się na niej, po czuł, że coś w nim narasta. Jakieś nieprzejednanie. Nigdy nie podniósłby na nią ręki, lecz zarazem zabił by każdego, kto by się na to poważył. Tej zagadki na swój temat, swój i podobnych mu męż czyzn, jak choćby Cynsterowie, jak dotąd nie zdołał ra cjonalnie wyjaśnić. Nigdy nie zachowaliby się brutalnie wobec swych kobiet, ale gotowi byli wykazać się bezprzy kładną brutalnością, stając w ich obronie. Od lat był świadom, że nosi w sobie taką skłonność. Tyle że teraz, z Heather ta... nie, nie emocja, skądże, ra czej wrodzona tendencja... osiągnęła swój pełny i cokol wiek niepokojący potencjał. Niestety, wiedza o tym, że jego odczucia są typowe dla mężczyzn jego pokroju, nijak nie ułatwiała Breckenridge'owi radzenia sobie z towarzyszącymi im popędami. Materac za nim się ugiął. Breckenridge założył, że Heather mości się do drzemki, lecz raptem wgłębienie pojawiło się tuż za jego plecami i oto przytuliła się do niego, rozwierając kolana, obejmując go ramionami i dociskając miękkie wzgórki piersi do twardych mięśni po bokach jego kręgosłupa. Bez zastanowienia uwięził jedną z wędrujących po je go torsie dłoni. - Co robisz? Uniósł głowę i przekrzywił ją lekko, kiedy szturchnęła go nosem tuż pod uchem. - Próbuję cię uwieść, w nadziei na to, że dobrze wyko rzystasz godzinę, jaką mamy, nim pani Croft zadzwoni na posiłek. - Ciepłemu podmuchowi jej oddechu towa-
rzyszyła delikatna pieszczota warg. Później Heather cof nęła się i wyszeptała mu do ucha: - Jak mi idzie? Nie spodziewała się odpowiedzi, w każdym razie nie ubranej w słowa. Działała instynktownie, pod wpływem impulsu, nie wiedząc, czy on podejmie grę. Skoro miała to być ich ostatnia noc wolna od jakichkolwiek ograni czeń, zamierzała wykorzystać ją jak najlepiej. Kto wie, czy w Dolinie on zechce kontynuować romans, a jeśli na wet tak, wszystko skończy się wraz z jego powrotem do Londynu, na który Breckenridge zapewne się zdecy duje, kiedy tylko odstawi ją bezpiecznie pod dach Ri charda i Catriony. Znieruchomiał. Może nie do końca zamarł, ale... Nim zdążyła choćby mrugnąć, leżała na plecach na łóż ku, a on unosił się nad nią, wsparty na ramionach, zamy kając ją między nimi niczym w klatce. Wwiercał się w nią oczami barwy jasnego orzecha, z nutkami zieleni i złota. - Co konkretnie miałaś na myśli? Najwyraźniej jej uwodzicielska gra przyniosła owoce. - Ciekawiło mnie... - Zaglądając mu w oczy, zastano wiła się, czy ośmieli się wypowiedzieć te słowa głośno. Uznała, że i owszem. - Ani chybi wielokrotnie spotyka łeś się z damami w trakcie balów i różnych przyjęć na sa lonach, w sytuacjach, kiedy dysponowaliście ograniczo nym czasem, a ryzyko wpadki było bardzo realne. - Oni dwoje nigdy nie spotkają się w ten sposób, jeśli więc chciała wiedzieć, jak to jest, musiała zapytać teraz. Śmia ło przeciągnęła palcem po jego szczupłym policzku, aż do kącika ust. - Mamy godzinę, gdyż co najmniej tyle zajmie przygotowanie obiadu, lecz ze względu na obec ność pani Croft pod nami, nie możemy robić hałasu... Kiedy, zamiast odpowiedzieć, po prostu jej się przy glądał, zuchwale uniosła brew. - Jak zatem byś postąpił? Zastanowił się - po błysku w jego oczach poznała, że coś sobie kalkuluje.
- Po pierwsze oboje, ja i dama, z konieczności pozo stalibyśmy w ubraniach. Nie pojmowała, dlaczego na tę myśl przeszył ją dreszcz ekscytacji; była pewna, że wolałaby leżeć z nim nago, zwłaszcza w miękkim świetle popołudnia. Zrobiła nadąsaną minę. - Tutaj nie widzę ku temu powodu. Mamy sporo cza su, żeby się ubrać, nim pani Croft zadzwoni na obiad. Kiedy sobie tego życzył, z jego twarzy dało się co nie co wyczytać. W tej chwili pojawił się na niej z lekka pro tekcjonalny wyraz. - Wydawało mi się, że interesuje cię autentyczne do świadczenie. Poza tym nikt nie twierdzi, że uwiniemy się szybko. Wzdłuż jej kręgosłupa przemknął kolejny dreszcz podniecenia. Przekrzywiła głowę. - Skoro nalegasz. Co po drugie? - Po drugie, przypuszczalnie nie dysponowalibyśmy łóżkiem, a jeśli nawet znaleźlibyśmy sypialnię, nie mogli byśmy skorzystać z niego w tradycyjny sposób. - Istotnie. - Zmarszczyła brwi. - Jak zatem...? Stoczył się z niej, wstał z łóżka, chwycił Heather za rę kę i pociągnął za sobą. - Zacznijmy od początku: drzwi. Powiódł ją ku drzwiom, wsparł się o nie plecami i wziął ją w ramiona. Ujął jej twarz w dłonie i wpił się w jej usta. Żarłocznie. Wdarł się w nie bez wahania, nie pytając o pozwole nie. Zawłaszczał. Wyszła mu naprzeciw, chętna, zuchwała, nęcąco lu bieżna w swej nieskrępowanej odpowiedzi. Żadna wyfiokowana dama z towarzystwa nie była ni gdy tak bezpośrednia. Tak szczera. Brał jej usta, jak tylko zapragnął, ona zaś poddawała się temu radośnie, a potem starła się z nim w rozpalo nym pojedynku języków.
Bez trudu rozbudził w nich obojgu stosowny głód, ową roziskrzoną desperację, typową dla takich chwil, podsy caną poczuciem, że robi się coś niedozwolonego. To właśnie ów zakazany owoc fascynował najbardziej. Breckenridge doskonale znał zarówno teorię, jak i praktykę, niemniej z Heather wszystko wydawało się in ne, świeże. Jakby ta udeptana ścieżka została wytyczo na na nowo, dzięki czemu ekscytowała i oczarowywała tam, gdzie zwykle borykał się z lekkim znudzeniem. Nie czuł się ani trochę znudzony, kiedy rozchyliła mu surdut i rozczapierzyła na jego piersi drobne dłonie, a potem zacisnęła w pięściach płótno koszuli, jakby chciała ją z niego zerwać. Zaklął w duchu, nie przerywając pocałunku. Przeana lizował możliwości i natychmiast uzmysłowił sobie, że jest tylko jedna. W tym pokoju dało się zrobić użytek wy łącznie z łóżka, ale jak najlepiej mógł je wykorzystać? W taki sposób, by, zaspokajając ciekawość Heather, po pchnąć do przodu własną sprawę? Zdał się w pełni na swój instynkt doświadczonego roz pustnika. Puścił jej twarz, lecz nie przerwał pocałunku. Sięgnął niżej i poderwał ją z ziemi. Przeszedł do łóżka i usiadł na nim, z Heather na kola nach. Obróciła się twarzą ku niemu, ujęła w dłonie jego po liczki i dziko oddała pocałunek. Podtrzymując ją jednym ramieniem, po przyprawiają cym o zawrót głowy pojedynku, kiedy to szala zwycięstwa mogła przechylić się w dowolną stronę, odzyskał kontro lę nad pocałunkiem, a wtedy jego wolna dłoń wyruszyła na wędrówkę. W górę, do jej szyi, aby ustawić jej twarz pod idealnym kątem do dalszego, coraz bardziej absorbującego poca łunku.
Kiedy ogniste spółkowanie ich ust pochłonęło He ather w pełni, pozwolił dłoni ześlizgnąć się na jej pierś. I złamał jej koncentrację. Zamknął w ręku jędrny wzgórek, lekko ścisnął... Kie dy zatchnęła się w pocałunku, zaczął ugniatać, pozna wać, zawłaszczać. Gdyby to zależało od niego, darowałby sobie obiad, obnażył jej piersi i ucztował na nich. Jednak to ona wy znaczyła reguły gry, on zaś chciał i, dzięki większemu niż konieczne doświadczeniu, potrafił spełnić jej życzenie. Ugniatał zatem jej piersi, aż nabrzmiały, pełne, cięż kie i obolałe, napinając materiał stanika sukni, tak że po ruszyła się niespokojnie, szukając ulgi. Której na razie jeszcze nie miała zaznać. Puścił jej pierś i powędrował dłonią w dół, ugniatając palcami twardy wzgórek jej brzucha, a potem jeszcze ni żej, by przez spódnice umiejętnie naprzeć między jej uda. Heather wstrzymała oddech. Mogła oddychać tylko poprzez jego usta, uczepiła się żarliwego pocałunku w nadziei na to, że zakotwiczy w nim wirujące zmysły. Opuszkami palców nacisnął znowu, mocniej, głębiej, po gładził sugestywnie, a ona uniosła biodra na spotkanie jego ręki, prosząc, bezwstydnie żądając. Choć dotykał jej przez materiał sukni, nic nie zdołałoby wytłumić dozna nia, gdy twardymi palcami krążył wokół jej wrażliwego miejsca, badał i poznawał... Ten przeklęty mężczyzna wiedział zbyt wiele. Z braku tchu spróbowała przerwać pocałunek, lecz nie pozwolił jej na to. Trzymał ją w pułapce gorącej wy miany, sugestywnego plądrowania, do którego sama go zachęciła i które spętało jej zmysły. Musiała... Cofnął palce. Nim zdążyła zareagować - zaprotesto wać - sięgnął pod jej spódnice. Krążył dłonią po jej łyd ce, muskał palcami, a Heather westchnęła. Czekała.
Spełnił jej życzenie, dał jej ogień, żar, igrał z nią fa chowo. Aż czuła się obolała i pusta, chciała mieć go tam... a wtedy długi palec wślizgnął się w nią głęboko i roztrzaskała się. Jej zmysły rozpadły się na milion okruchów oślepiają cej, cudownej rozkoszy. Kiedy się przegrupowały, poczuła, jak on pracuje dło nią między jej udami, jak dwa duże palce głaszczą ją głę boko, podtrzymując w niej żar, raptem też zdała sobie sprawę, że w końcu uwolnił jej wargi i uniósł głowę. Roz paczliwie wsunęła palce w jego ciemne włosy. Zmusiła się, by unieść ciężkie od namiętności powieki, spojrzała na jego twarz - i odkryła, że on patrzy gdzie indziej. Podkasał jej spódnice do pasa i całą uwagę skupiał na swej dłoni, poruszającej się między jej szeroko roz wartymi udami... Zadrżała i zamknęła oczy. - Chcesz kontynuować? - spytał rzeczowo, lecz zara zem ochryple; nauczyła się już rozpoznawać w jego gło sie tę niską melodię pożądania. - Tak. - Nie miała wątpliwości. Otworzyła oczy i po chwyciła jego spojrzenie. - Chcę całego przedstawienia. Chcę mieć cię w sobie, poczuć, jak mnie wypełniasz. Teraz to Breckenridge zadrżał, na moment opuszcza jąc powieki. Potem zaczerpnął tchu. Przez łomot własne go serca usłyszał jej żądanie: - Więc jak to zrobisz? Cofnął dłoń, wysuwając palce z jej pochwy, szarpnię ciem opuścił jej spódnice i wstał, unosząc Heather w ra mionach. Zajrzał jej w oczy, kiedy odwracał się w stronę łóżka. - W ten sposób. Rzucił ją na materac, twarzą w dół, chwycił jej biodra i pociągnął ku sobie. - Na kolana. Spełniła polecenie. Wyprostowana, przysiadła na pię tach. Ze zmarszczonymi brwiami obejrzała się przez ramię.
-Jak...? Pocałował ją przeciągle, unieruchamiając w dłoniach jej twarz, a potem puścił ją i od tyłu naparł na jej ramio na. Ustawił się między jej kostkami. - Och - rzekła, podpierając się na rękach. - Właśnie. - Poderwał jej spódnice. Jedną dłonią wo dził po jej zroszonych potem, apetycznych pośladkach, drugą odpinał guziki spodni. Uwolnił członek, nabrzmiały i ciężki. Raz jeszcze wsu nął palce między jej uda, pogładził opuchnięte, parząco śliskie płatki, a potem otworzył ją i wolno wprowadził w nią główkę erekcji. Zagłębiał się w nią ciężko. Aż dotarł do raju. Wyrwał jej się drżący jęk, na szczęście prawie bezgłośny. - Żadnych hałasów - napomniał ją. Chwycił ją za biodra, wysunął się z niej leniwie, a po tem rozkosznie wolno wszedł w nią znowu. Jak jej po wiedział, nie mieli potrzeby się spieszyć. Dlatego przeciągał każdy moment, każdy dotyk, każ de pchnięcie, podkręcając napięcie do granic. Grał na niej, wsłuchując się w dźwięki, jakie z niej wy dobywał, napawając się każdym z nich, świadom, że na koniec będzie musiał zatkać jej usta dłonią, by zdławić krzyk... Postanowił sobie bowiem, że będzie krzyczała. Najchętniej jego imię. Z każdą niespieszną penetracją, kiedy jej pochwa roz ciągała się, by go przyjąć, a potem zaciskała na nim moc no, choć zarazem delikatnie, czuł, że coś w nim pęcznie je. Gdy tak raz po raz brał ją umiejętnie - choć może to ona brała jego - wyczuwał, jak ta nowa część, której wcześniej w nim nie było, rozrasta się coraz bardziej. Ten nowy, niezdefiniowany element jego osoby delek tował się rozkoszą, nie tylko tą, którą Breckenridge da wał Heather, zyskując w zamian liczne wyrazy uznania, lecz nawet bardziej rozkoszą, jakiej sam zaznawał za sprawą pieszczot jej wspaniałego ciała.
Był jej pierwszym mężczyzną i to z pewnością stanowi ło dlań odmianę, dodając nowy, niepowtarzalny i uzależ niający wymiar ich zbliżeniu - aktowi, w którym uczest niczył tyle razy wcześniej, lecz nigdy dotąd z takim zaan gażowaniem. Kiedy tak ją ujeżdżał, przyspieszając stopniowo, od wróciła nieco głowę i ukazała mu swój profil - zamknię te oczy, wyraz zmysłowej błogości na twarzy, wargi wy gięte w uśmiechu najwyższej rozkoszy... Na ten widok zaparło mu dech. Poruszali się coraz szybciej, ostrzej, w tych zmaga niach gnając ku szczytowi. Żar narastał. Wezbrała potrzeba. Otaczały ich podniecające odgłosy spółkowania - plaskanie skóry o skórę, urywane, rozpaczliwe oddechy, stłumione łkanie, jakie wyrwało się Heather. Namiętność ich pochwyciła. Przytrzymała w niewidzialnym uścisku i nieustępliwie pociągnęła dalej. Aż ostatkiem sił trzymali się rzeczywistości, zdespero wani, chciwi, targani niewiarygodną potrzebą, tak bliscy zmysłowej otchłani, lecz ciągle nie u celu... Wdzierał się w nią głęboko, jej nagie pośladki podnie cająco nacierały na jego pachwinę. Nachylił się nad nią, jedną dłonią zasłonił jej usta, drugą ujął nabrzmiałą pierś, odnalazł twardy sutek i ścisnął, a zarazem pchnął mocniej, głębiej. Rozpadła się z krzykiem, napierając na niego, kiedy nadal raz po raz ją wypełniał. Jej pochwa zacisnęła się na nim, nieodparcie ciągnąc go dalej - poddał się i podą żył za nią w oślepiającą ekstazę, rozkoszując się tą chwi lą, żarem, szaleństwem, owym roztapiającym myśli, miaż dżącym kości kataklizmem, który z mocą uderzył w nie go, w nich oboje, kiedy wspinali się na ostatni szczyt. Rozpękli się. I spadli.
W otchłań nieopisanej błogości. Zwalił się na nią, zdołał jednak przesunąć się w bok na tyle, by jej nie zmiażdżyć. Walczyli o oddech, bezradni i słabi, pozbawieni wła dzy w członkach, z rozplecionymi nerwami. Wreszcie zebrał w sobie dość sił, by się z niej wysunąć. Przetoczył się na plecy i zaczerpnął tchu. Po chwili poszła w jego ślady, leżeli na wznak obok siebie. Zerknął na nią, kiedy wzięła głęboki oddech i głośno wypuściła powietrze. - To było... fantastyczne. Z szerokim uśmiechem na powrót wbił wzrok w sufit. Cel został osiągnięty. Nazajutrz dotrą do Doliny, do domu Richarda i Catriony. Jako gość pod ich dachem, nie będzie mógł z czy stym sumieniem odwiedzać łoża Heather, dlatego też wszelkie ewentualne bodźce do małżeństwa musiał za aplikować jej teraz. Jeżeli później ona będzie chciała kontynuować grę, Breckenridge z chęcią się dostosuje. Na podstawie swojego bogatego doświadczenia stwier dzał, że ich wspólne dokonania zdecydowanie były więcej niż fantastyczne.
*** Zdrzemnęli się przytuleni. Obudził ich dźwięk dzwon ka na dole. Prędko wstali, umyli się, poprawili na sobie ubrania, po czym zeszli wąskimi schodami do kuchni, gdzie pani Croft właśnie rozkładała talerze na stole. Smakowity zapach gulaszu pobudził apetyt Heather. Komplementując gospodynię, zajęła wskazane jej miej sce - pomiędzy krzesłem pani Croft a zydlem przy końcu stołu, na który wdowa skierowała Breckenridge'a. Pani Croft zerknęła nań, gdy siadał, zmówiła krótką modlitwę
i zabrali się do jedzenia. Przez pewien czas słychać było tylko skrobanie łyżek o dna metalowych talerzy. Heather odnotowała, że Breckenridge znowu skulił się, przygarbił, starał się wręcz skurczyć w sobie. Wbił wzrok w talerz i nie zabierał głosu, jeśli nie liczyć paru słów uznania dla potrawy. Ewidentnie uspokoił tym panią Croft, która z werwą, w milczeniu również zajęła się swoim talerzem. Kiedy Heather zaspokoiła głód, poszukała tematu do rozmowy. Przez otwarte drzwi wypatrzyła stos rzeczy do cerowania w koszu obok fotela w izbie dziennej. - Zajmuje się pani cerowaniem? - Tak. - Pani Croft spojrzała na nią. - Tu wkoło jest sporo ziemiaństwa. Zanim wyszłam za pana Crofta, by łam szwaczką w pańskim dworze, więc tera dzięki temu sobie radzę. - Jeśli pani chce, kiedy pozmywamy, mogłabym pani pomóc. - Była to chyba jedyna praktyczna umiejętność, którą Heather opanowała do perfekcji. Pani Croft zamrugała, lecz potem wolno skinęła głową. - Jeśli ma pani chęć, nie odmówię. - Wskazała stertę rzeczy w koszu. - Muszę to obrobić jak najszybciej. Tym sposobem Heather spędziła dziwnie przyjemny wieczór, siedząc przy ogniu i obrębiając ubrania oraz re perując rozdarcia. Co do opinii pani Croft na jego temat, Breckenridge zdziałał cuda, kiedy zaproponował, że po zmywa po posiłku, aby one dwie mogły od razu zabrać się do cerowania. Później stanął w drzwiach, schylając głowę, i poprosił wdowę, żeby pokazała mu siekierę oraz stos drewna. - Jutro wstanę wcześnie, żeby narąbać pani drew na zapas. Pani Croft już praktycznie przestała się go obawiać. Ochoczo pokazała mu, gdzie co się znajduje, a potem wróciła na fotel obok Heather.
Breckenridge podążył za wdową do izby dziennej. Przez chwilę stal w cieniu, obserwując - przyglądał się twarzy Heather, kiedy drobniutkim ściegiem cerowała koszulę jakiegoś dandysa. Wyglądała zadziwiająco ła godnie. Skrywając uśmiech, poruszył się, aby zwrócić uwagę kobiet. Skłonił głowę. - No to ja już pójdę na górę. Dobranoc. Skierował pożegnanie do nich obu. Wspiął się po schodach, uśmiechając się na myśl o scence rodzajowej, którą pozostawił na dole. Z tym uśmiechem wszedł do pokoju. Szycie dziwnie uspokajało Heather. Nie była pewna, czy wynika to z satysfakcji, że wreszcie może zrobić coś użytecznego swoimi bez wątpienia drobnymi dłońmi, czy też z wiedzy, że gdy skończy i uda się na górę, Brecken ridge będzie na nią czekał w wygodnym łóżku, niemniej przepełniało ją wręcz niewytłumaczalne szczęście. Kolejne pól godziny wytrwałej pracy i kosz został opróżniony. - Ha! - Pani Croft spojrzała na stos poskładanych rze czy, jakby zdumiona, że we dwie dokonały aż tyle. - Mu szę przyznać, że szybko pani robi igłą. Szczerze dziękuję... Kiedy pani Croft zamilkła, Heather spojrzała na nią pytająco. - Pani mąż - odezwała się z wahaniem wdowa. - To dobry człowiek, prawda? - Bardzo dobry - odparła z niezachwianą pewnością Heather. - Ach, cóż, ja też miałam dobrego chłopa. Z Crofta był prosty drwal, ale o pięknym sercu. - Pani Croft zacisnęła wargi. - Za to przed nim... o, tamten to się trafił drań. Uśmiechy, słodkie słówka, oko było na czym zawiesić, ale serce miał czarne. Więc zaznałam złego, jednak i dobre potrafię rozpoznać, kiedy jakie zobaczę. Ten panin
chłop, prawda, przystojny, że grzech, ale serce u niego szczere. Powinna się go pani trzymać i nie puszczać. Heather uśmiechnęła się, lecz nie zdołała się zmusić do kłamstwa. Zamierzała rozstać się z Breckenridge'em, zgodnie z nakazem zdrowego rozsądku, którym on bez wątpienia też się kierował. - Dziękuję - wymamrotała. - Lepiej już do niego pójdę. Pani Croft skinęła głową. - Do zobaczenia rano. H e a t h e r wzięła od wdowy świecę i wspięła się po schodach, dłonią osłaniając płomień. Drzwi na górze zastała uchylone. Pchnęła je i weszła do pokoju. W migotliwym blasku świecy zobaczyła wy ciągniętego pod przykryciami Breckenridge'a. Nie spał. Odwrócił głowę i obserwował Heather, kie dy zamykała drzwi, a potem odstawiała świecę na komo dę. Spojrzała na niego. - Pani Croft jest teraz przekonana, że masz dobre serce. Z uśmiechem wbił wzrok w sufit. Rozebrała się szybko, zdmuchnęła świecę i zanurko wała pod przykrycia, które usłużnie dla niej podniósł. Przekopała się bliżej i odkryła, że zgodnie z jej ocze kiwaniami - oraz nadziejami - Breckenridge także jest nagi. Przylgnęła do jego boku i westchnęła, kiedy otuliło ją jego ciepło. Gdy tak z nim leżała, skóra przy skórze, z jednej strony owładnął nią spokój, z drugiej - narasta ło w niej podniecenie. Raczej poczuła niż usłyszała jego dudniący śmiech. Objął ją ramieniem i mocniej przygar nął do siebie. Wsparła policzek na jego piersi, wtuliła się w to silne ciało i rozluźniła. Niebo. Tak by to określiła. Breckenridge musnął szczęką jej włosy, a potem uca łował ją w czoło. - Śpij. Przed nami kolejny długi dzień. Poświęciła pełną minutę na rozważenie tego polece nia, pomyślała o subtelnym napięciu w jego mięśniach,
obecnym, odkąd weszła do pokoju. Przesunęła głowę i w blasku księżyca zajrzała mu w twarz. - Nie jestem aż tak śpiąca. Wolałabym dowiedzieć się paru nowych rzeczy. Cały czas towarzyszyło jej delikatne zdumienie, że wy głaszanie równie nieskromnych żądań przychodzi jej tak łatwo, niemniej z Breckenridge'em czuła się pewnie, więź między nimi dopuszczała taką bezpośredniość, a wręcz czyniła tradycyjne, zawoalowane nawiązania do namiętności niestosownymi, prawie że absurdalnymi. Zaglądając w jego skryte w cieniu oczy, nie wątpiła, że z chęcią spełni jej prośbę. W blasku księżyca Breckenridge patrzył na jej twarz, czytał w jej oczach wyczekiwanie. Oczywiście, zakładała, że on zastosuje się do jej sugestii - i już skupiała się na tym, o co go poprosić... Przytrzymał od tyłu jej głowę i pocałował ją. Tym razem była jego kolej, ani myślał dawać Heather czas na spory w tej kwestii. Pocałował ją głęboko, bez pośpiechu zawłaszczał gładką słodycz jej ust, ciężko gładził jej język swoim, co raz bardziej angażując ją w tę wymianę, postępującą w rytm uderzeń ich serc. Miarowych. Pewnych. Pocałunek rozwijał się niespiesznie, do rytmu narasta jącego pożądania. Breckenridge trzymał w ryzach palącą potrzebę, aby dać Heather czystą, nieskrępowaną, gwał towną przyjemność. Chciała wiedzieć, więc jej pokazywał. Powiódł ją do krainy zmysłowej obfitości, wykreowanej dotykowym doznaniem, niespieszną, intymną eksploracją, zwieńczoną seksualnym objawieniem. Prowadził ją przez doliny przyjemności, malowane połyskliwymi tęczami roz koszy, na płaskowyże, gdzie niepohamowana namiętność
płynęła strumieniem tak wartkim i cudownie głębokim, że przyprawiała Heather o wirowanie zmysłów. Zmysły Breckenridge'a były zbyt wyćwiczone, żeby całkiem wymknąć mu się spod kontroli, lecz nawet on miał trudności z oddychaniem, nawet on przelotnie uległ zachwytowi. Cudownemu, migotliwemu zachwytowi, podkręcane mu przez każdą pieszczotę, każdy zakazany, wytęskniony dotyk. Kiedy przetoczył się, wzniósł nad nią i ulokował ją pod sobą z szeroko rozwartymi nogami, musiał z całych sił walczyć, by nie ulec impulsowi, nakazującemu mu pu ścić wodze i po prostu cieszyć się zdobyczą... Ale miał swoje plany, ustalony porządek działań, którego musiał się trzymać. I gdy nadal wpijał się w jej usta w pocałun ku, stanowczo utrzymując w ryzach tempo, wiedział, do głębi duszy, że obrał słuszną drogę. Ten nowy byt, powołany w nim do życia przez He ather, jaśniał niczym latarnia morska, prowadzące go światło przewodnie, które przydawało znaczenia każde mu ruchowi jego rąk, każdemu zaborczemu dotykowi. Emocje, z którymi nigdy dotąd nie igrał, nie pracował, nagięły się do jego woli. Zdawały się przepływać przez niego, coraz barwniejsze i silniejsze, wzbudzając i utrzy mując jej fascynację. Tej nocy uczyli się oboje. Dominujący w nim doświadczony kochanek, cyniczny i znudzony światem, zauważył ten nowy element i przy glądał mu się podejrzliwie, jednak pozostała część oso bowości Breckenridge'a o to nie dbała. Tę drugą, lepszą część, mężczyznę skrytego pod reputacją hulaki, zbyt po chłonęła ostrzejsza przyjemność, zwiększona rozkosz, ja śniejsza, rozmigotana wspaniałość ich namiętności. Złączony z Heather w pocałunku, wszedł w nią powo li, swobodnie.
Zamknęła się na nim, gorąca i śliska, wzięła go w sie bie, unosząc biodra w bezgłośnym błaganiu, gotowa, spragniona, potrzebująca. Oddawała mu się szczodrze. Zawłaszczała go. Rezultatem była nirwana, rozkosz nad rozkoszami. Heather podążała ślepo za jego przewodnictwem. Stała się istotą uformowaną z czystej namiętności, prze pełnioną nią, skąpaną w niej, kołysaną przez nią, kiedy odpowiedziała na wezwanie Breckenridge'a i przyjęła go w siebie, kiedy jechała wraz z nim, trzymając się mocno, dzieląc z nim nieopisaną rozkosz. Poruszali się razem, złączeni namiętnością, otuleni go rącym pożądaniem, spętani nierozerwalną wstęgą emocji. Z chęcią dokładniej zbadałaby tę więź, to elementar ne połączenie, lecz jej zmysły nie należały w tej chwili do niej, umysł poddał się niszczycielskiej rozkoszy. On ani na moment nie oderwał się od jej ust, spijał z nich stłumione jęki. Wsparty na łokciach, uwięził ją pod sobą. Przy każdym potężnym pchnięciu szorstkimi włosami torsu pocierał jej twarde sutki. Wklinowany bio drami między jej uda, przyszpilał do materaca jej uległe ciało, wypełniał je, jego członek, ciężki, twardy niczym powleczona gorącym jedwabiem stal, wdzierał się w nią bezlitośnie. Rytmicznie wycofywał się i wchodził w nią znowu, mocno, coraz głębiej i głębiej. Nieubłaganie popychał ją ku ekstazie. Nie była w stanie oddychać. Liczyła się wyłącznie ta zmysłowa wspólnota. Spotkanie ciał i zmysłów, które do głębnie zaabsorbowało ich oboje. Breckenridge nigdy jeszcze nie doświadczył takiej fa scynacji, takiej głębi zmysłowego zatracenia. Zwykle czę ścią świadomości kontrolował otoczenie, zachowywał czujność... lecz nie tej nocy. Nie z Heather.
Namiętność pochwyciła w sidła ich oboje. Poruszali się razem w intymnej harmonii, jakiej nigdy wcześniej nie doświadczył, o jakiej nawet nie marzył. Tańczyli w ciemności, pod przykryciami, połączone desperacko, rozpalone, śliskie, pozbawione tchu ciała, a namiętność wygrywała coraz wyższe tony. Długie, żarłoczne, zachłanne pocałunki potęgowały ich głód aż do szaleństwa. Niedwuznaczne pieszczoty, intymne i nieskrępowane, wytrwale podkręcały pożądanie. Aż, w opętaniu, znaleźli się na szczycie. Zdesperowani, stęsknieni, poszukujący i łaknący, przywarli do siebie z drżeniem, gdy zagłębił się w niej po raz ostatni. Nastąpiła erupcja rozkoszy. Migotliwej, iskrzącej w każdym nerwie, spływającej wszystkimi żyłami. I rozpadli się. Na kawałeczki. Utracili kontakt ze światem. Zagubili się w pustce... A potem wtargnęła ekstaza, porywając ich ze sobą. Przetworzyła ich i uformowała na nowo. I zostawiła, by wolno opadli z powrotem na ziemię, w inną, odmienioną rzeczywistość. Unosił się nad nią ze zwieszoną głową, ich pocałunek został wreszcie przerwany, ciała zwalniały bieg, drżały mięśnie. W tej chwili jasno dostrzegł prawdę, usłyszał ją we własnym chrapliwym oddechu, w jej cichym dyszeniu. Chciał zastawić na Heather pułapkę, wzbudzić w niej tęsknotę za zmysłową rozkoszą, tak aby, gdy się jej oświadczy, oferując perspektywę stałego zaspokojenia, wyraziła zgodę. Z jedwabnych nici namiętności planował utkać sieć, zdolną ją utrzymać. Zamierzał złapać Heather w sidła.
Nie myślał sam w nie wpadać. A jednak tak właśnie się stało. Ta wiedza rezonowała w nim, kiedy runęło nań zaspo kojenie. Przetoczyło się przez niego nieubłaganie, cięż sze, gęstsze, zaprawione krzepiącym spokojem, dotąd mu nieznanym. Nie sposób było im się oprzeć. Tłumiąc jęk, zebrał w sobie siły, żeby unieść się z niej i zlec obok, nadal oplatając ją ramionami. Jego miejsce. Tu przynależał. Poddał się, zamykając oczy. ***
Po niebie wędrował już księżyc, kiedy domniemany McKinsey wprowadził Herkulesa do Kirkland. Złapał trop uciekinierów w New Bridge. Tam zboczy li z drogi do Glasgow, by z niepojętego powodu ruszyć akurat tą trasą. Na szczęście, choć trafił na ich ślad tak późno, dróżka, którą podążali, nie miała odnóg, a po nadto znajdowały się przy niej liczne mniejsze i większe gospodarstwa. Dzięki temu nie trwonił zbyt wiele czasu na weryfikowanie postępów pary. Narzucił sobie ostre tempo; szli pieszo, zatem pomi mo jego opóźnienia nie mogli go zanadto wyprzedzać. Gdy jednak światło dnia zaczęło gasnąć, musiał zwolnić. Teraz zrobiło się już zbyt ciemno, by ryzykować dalszą jazdę. Zatrzymał się i popatrzył przed siebie. Rozświetlony budynek w połowie krótkiego szeregu domów wyglądał na gospodę. Tłumiąc westchnienie, ruszył wąską drogą. Weźmie pokój w gospodzie, a o pierwszym brzasku na nowo podejmie misję. Zacznie od objechania tego miejsca, aby się upewnić, że ci dwoje tędy przechodzili - że minęli Kirkland i podążyli dalej. Po tym, jak zgubił
ich tego ranka, nie zamierzał już czynić założeń w kwe stii celu ich wędrówki. Aczkolwiek chętnie poznałby jej powód. W jego ocenie reputacja Heather Cynster została nieod wracalnie zrujnowana. Kiedy się co do tego upewni, życze niu jego matki stanie się zadość, a on i jego ludzie na po wrót będą bezpieczni. Tyle że nie tak to sobie umyślił. Najmisterniej ułożone plany... zbyt często kończą się fiaskiem. Zwłaszcza gdy w grę wchodzą kobiety. Naprawdę nie chciał, żeby temu głupiutkiemu dziew częciu stała się krzywda, ale... Cóż, bez względu na to, co zaszło między Heather a człowiekiem, z którym po dróżowała, jego własne zamiary pozostały niezmienione. Doścignie tych dwoje i upewni się, że dziewczyna jest pod dobrą opieką - jeśli nie zadba o nią ten cwany łaj dak, on sam to zrobi. Cokolwiek będzie wolała. Zbliżywszy się do gospody, uniósł głowę, ze zmęcze niem zaczerpnął tchu i złożył w myślach przysięgę. Jutro, w ten lub inny sposób, zadośćuczyni za swe niedawne przewiny. Znajdzie uciekinierów i dowie się, co czeka Heather Cynster - oraz co takiego los, kapryśny niczym kobieta, zaplanował dla niego.
Rozdział trzynasty
Pożegnali się z panią Croft niedługo po wschodzie słońca. Kiedy tego ranka Heather obudziła się w widmo wym świetle przedświtu, odkryła, że miejsce obok niej jest puste. Niemal natychmiast z dworu dobiegł jej uszu charakterystyczny odgłos rąbania drew. Zanim się umyła, ubrała, pościeliła łóżko, spakowała torby i wreszcie zeszła na dół, pani Croft uwijała się w kuchni przy piecu, a Breckenridge siedział na zydlu, popijając kawę. Przywitawszy się radośnie, Heather zajęła wolne krze sło. Natychmiast musiała wysłuchać katalogu cnót Brec kenridge'a, z czego wywnioskowała, że narąbał dla pani Croft drewna na cały tydzień. Rozstali się z wdową, wymieniając serdeczności. He ather pochwaliła pokaźny napiwek, jaki Breckenridge zostawił na umywalce na górze. Dziarskim krokiem opuścili Craigdarroch. Choć do pobliskich szczytów nadal lgnęła mgła, przesłaniając drogę przed nimi, dzień zapowiadał się pogodny. Breckenridge znów wziął ją za rękę; darowała sobie komentarz, że na w miarę równej dróżce raczej jej nie groziło potknięcie.
Prawdę mówiąc, nie wiedziała, czemu on tak się upie ra, jakkolwiek bez stów, przy trzymaniu jej za rękę, ale nie zamierzała unikać kontaktu. Nawet gdy szli, przy jemnie było czuć z nim tę więź sugerującą bliskość. Sto metrów dalej przyszło jej do głowy, że sposób, w ja ki trzymał ją za rękę, dałoby się odczytać jako zaborczy... Natychmiast rozkojarzyła Heather jej własna reakcja na myśl o tym, że to jego działanie, nieistotne, bezwiedne czy celowe, może - jak podpowiadało jej doświadczenie, w przypadku mężczyzny jego pokroju było to nader praw dopodobne - stanowić znak, że Breckenridge postrzega ją, na ów typowo męski sposób, jako swoją. Jakaś część Heather nie miała absolutnie nic przeciw byciu „jego". Biorąc pod uwagę jej awersję do zaborczo opiekuń czych, a tym samym arogancko despotycznych mężczyzn, jak choćby jej bracia i kuzyni, ten brak sprzeciwu z jej strony był dziwny. Dziwny, lecz zarazem poniekąd przyjemny. Obfite śniadanie - owsianka z miodem - bardzo im się przydało w tym miarowym marszu. Zgodnie z przewidy waniami Breckenridge'a, dróżka prowadziła w górę jesz cze przez parę kilometrów, wijąc się między wzgórzami, a potem zagłębiając w las. Wreszcie jednak ze szczytu kolejnego wzgórza zobaczyli, że teren, a wraz z nim dróżka, opada łagodnie w zieloną kotlinę. Za nią, w od dali, na horyzoncie rysowały się mglistą purpurą następ ne wzgórza. Heather wskazała je palcem. - To wzgórza wokół Doliny. - Opuściła rękę, przecze sała wzrokiem odległy kraniec kotliny, po czym znów wskazała. - A mniej więcej tam znajduje się Dolina, ale stąd nie widać dworu. Breckenridge skinął głową. Podczas gdy Heather spo glądała przed siebie, wypatrując znajomych punktów orientacyjnych, on obejrzał się w kierunku, z którego przyszli... i zamarł.
Ze swego miejsca widział jedynie fragment pokonanej przez nich od rana trasy, jednak dzięki korzystnemu ukształtowaniu terenu mógł sięgnąć wzrokiem aż do okolic Moniaive. I ujrzał jeźdźca, pewnie zmierzającego ich śladem. Ściśle biorąc, mężczyzna po prostu jechał tą samą wą ską dróżką, którą wcześniej szli oni dwoje, niemniej na tym pustkowiu nie napotkali dotąd innych podróż nych... Breckenridge odwrócił się i znowu chwycił Heather za rękę. - Chodź. Szkoda czasu. Popatrzyła nań zaciekawiona, ale podporządkowała się bez oporów. Skoro on widział jeźdźca, to jeśli tamten przypadkiem podniósł wzrok, również ich zobaczył. Breckenridge uznał, że powinni jak najszybciej dotrzeć do Doliny. Mu siał wziąć wzgląd na możliwości Heather, jednak narzu cił przyzwoite tempo, a ona się dostosowała. Niemniej raz po raz posyłała mu zaintrygowane spoj rzenia. - O co chodzi? - spytała wreszcie, zwężając oczy. - Co zobaczyłeś? Przelotnie pochwycił jej wzrok, rozważył zbycie pyta nia milczeniem albo wręcz kłamstwo... - Jeźdźca - odparł. - Na dobrym koniu. Otworzyła szeroko oczy i natychmiast się obejrzała. - Myślisz, że to nasz laird? Pociągnął ją dalej. - Jest sporo za nami, chyba tuż za Moniaive. Nie po trafię orzec, czy to nasz łotr. Zawsze łatwiej ocenić klasę konia, niemniej jeździec był ciemnowłosy i, na oko, po tężnej postury. - I stać go na dobrego konia. Przytaknął, jeszcze przyspieszając kroku, tak że led wie za nim nadążała.
- Mijaliśmy kilka dużych majątków ziemskich. Pani Croft wspomniała, że jest ich trochę w okolicy. Może to być zatem jakiś wracający do domu miejscowy. Tak czy owak, wolałbym nie spotkać się z nim na tym pustkowiu. Zgodnie z jego przewidywaniami, po kilku krokach odezwała się: - A gdybyśmy...? - Nie. Nie zastawiamy pułapki ani nie szukamy do godnego miejsca do obserwacji, na wypadek gdyby to był nasz łotr. - Posłał jej ostrzegawcze spojrzenie. - Musimy się skupić na bezpiecznym doprowadzeniu cię do Doli ny. - Nie dopuści, aby jakiś szubrawiec odgrodził ich od celu. W kieszeni surduta niósł jeden z kupionych wcześniej pistoletów, załadowany i gotowy do strzału, jednak gdy by wycelował w jeźdźca... W tym scenariuszu było zbyt wiele zmiennych. Co, jeśli przeciwnik też miał pistolet albo, jeszcze gorzej, flintę? Gdyby był sam, kusiłoby go, żeby postąpić dokładnie po myśli Heather, ale z nią u boku nie mógł pozwolić so bie na podjęcie jakiejkolwiek akcji, która choćby w zni komym stopniu wiązała się z ryzykiem pozostawienia jej bez opieki. Nie mógł ryzykować, że jeździec istotnie oka że się ich łotrem, a on, Breckenridge, przegra potyczkę. Wszystko się w nim buntowało przeciw ucieczce, ale... Zerknął na Heather. - Powiedz mi, jeśli idę za szybko. Będziemy szli bez przestanku. Możemy jeść w marszu. Przez moment patrzyła mu w oczy, po czym - ku jego niejakiemu zaskoczeniu, spodziewał się bowiem prote stów, a w najlepszym razie cierpkiego komentarza - ski nęła głową i spojrzała przed siebie. - W porządku. Jeszcze przez jakiś czas - dodała po chwili - wytrzymam takie tempo. Przytaknął i mocniej ścisnął jej dłoń.
Heather kusiło, żeby przewalczyć swoje, ale kiedy zaj rzała mu w oczy, kiedy poczuła ów pełen napięcia uścisk... zrozumiała. Musiał zapewnić jej bezpieczeń stwo. Jednocześnie, zamiast próbować ochronić ją przed wiedzą o bliskim zagrożeniu, zamiast ją okłamać, racząc byle bajeczką o przyczynach pośpiechu, co bez wątpienia zrobiliby jej bracia, potraktował Heather jak rozsądną, dorosłą osobę, mówiąc jej prawdę i dzieląc się swymi wnioskami. Już choćby z tego względu czuła się zobowiązana uła twić mu sprawę i przychylić się do jego prośby. Nie myślała o tym wcześniej, lecz najwyraźniej wejście w sferę intymności wpłynęło na sposób, w jaki Brecken ridge ją postrzegał; z pewnością nie odnosił się już do niej jak do pensjonarki. Nie zamierzała narzekać z tego powodu. W rzeczy sa mej, uznana kobieca mądrość, przekazana jej przez lady Osbaldestone oraz ciotkę Helenę, księżną wdowę St. Ives, głosiła, że gdy mężczyzna taki jak Breckenridge poprawia swe zachowanie, należy go za to nagrodzić. Pięć kroków dalej Heather raptem się zatrzymała. Mo mentalnie zwrócił na nią chmurne spojrzenie. Przystąpi ła do niego, ujęła w dłonie jego twarz i pocałowała go. Nawet w tych okolicznościach wyczuła u niego natych miastową reakcję, jakby wygłodniały ogar wyrwał się na wolność... lecz on prędko na powrót go spętał i od ciągnął. Uśmiechając się w duchu, przerwała pocałunek. Otworzyła oczy i opuściła ramiona. - Co to było? - Nasrożył brwi. Uśmiechnęła się otwarcie. - Po prostu „dziękuję". - Znów chwyciła go za rękę i ruszyła dróżką. Szybko się z nią zrównał. Wpatrywał się w jej twarz - czuła na sobie jego spojrzenie - aż wreszcie sapnął i wbił wzrok przed siebie.
Mocniej ścisnął jej dłoń. Zadowolona, nadal uśmiechnięta, skupiła się na do trzymywaniu mu tempa. ***
Niespełna dwa kilometry dalej natrafili na pierwsze osuwisko. Ze szczytu wzniesienia dróżka biegła w dół bardziej stromo niż ta, którą się tu wspięli, a ponadto wy żłobiły ją i zniszczyły woda z roztopów oraz wiosenne deszcze. - Ostrożnie. - Breckenridge powstrzymał Heather. Przyjrzał się luźnym kamieniom i okruchom skalnym, które oderwały się ze zbocza powyżej, zasypując dróżkę. Zdarzyło mu się już pokonywać rumowiska, wiedział za tem, co robić. - Postaraj się stawiać stopy tam, gdzie ja. Nadal trzymając Heather za rękę, rozpoczął przeprawę. Pomijając jedno czy dwa niegroźne poślizgnięcia, do tarli bezpiecznie na drugą stronę. Heather odetchnęła i obejrzała się na niestabilny odcinek. - To spowolni konia, prawda? Przytaknął. - Będzie musiał zachować wielką ostrożność, ale war stwa kamieni nie jest tak gruba, żeby koń sobie nie pora dził. Z tym że wierzchowiec zapewne nie będzie chciał na nie wejść, zależy więc, jak dobrze zna swego pana i jak dobrym jeźdźcem jest ten człowiek. - Czy koń mu ufa. - Lokując znów dłoń w jego uści sku, Heather machnęła przed sobą. - Idziemy. Kilometr dalej natknęli się na kolejne rumowisko, większe niż poprzednie. Kiedy je przekroczyli, Breckenridge poczuł się zdecy dowanie spokojniejszy. - Jeżeli nadal za nami podąża, to na pewno go spo wolni.
Ruszyli dalej. Słońce wędrowało wysoko nad ich gło wami. Stan dróżki się pogarszał, aż wydawało się wątpli we, by ktokolwiek mógł jechać tędy wierzchem - nie, je śli cenił swego konia. Wokół nich wiosna uparła się przejąć władzę, wyrwać te tereny z ponurego uścisku zimy. Jaskółki i skowronki pikowały wysoko na niebie, z głębi lasu, tworzącego przed nimi zwartą ścianę zieleni, odezwała się kukułka. Dróżka zagłębiła się między drzewa. W miarę jak schodzili, otaczały ich coraz wyższe, gęste zarośla. Brec kenridge oglądał się kilka razy, lecz ukształtowanie tere nu nie pozwalało dostrzec, czy ktoś ich ściga. Dotarli do skrzyżowania z inną, szerszą dróżką. Przy stanęli i spojrzeli w obie strony, ale ściana drzew i krze wów wyglądała wszędzie identycznie. - Chyba w prawo - powiedziała Heather. - Jeśli do brze pamiętam, przy dróżce, kawałek dalej, będzie nie wielkie jezioro. Breckenridge wyjął mapę. Po chwili skinął głową. - W prawo. Jak dotąd utrzymywali dobre tempo, minęli też wiele trudnych odcinków, które na pewno spowolnią jeźdźca, jeśli nadal ich śledził. Mimo to Breckenridge czul pode nerwowanie, kiedy skręcili w szerszą, znacznie wygod niejszą dróżkę. Wkrótce między drzewami po lewej ukazało się zapa miętane przez Heather jezioro. Długie i wąskie, ciągnę ło się wzdłuż dróżki, czy raczej to dróżka biegła jego brzegiem, wytrwale na północny zachód. Breckenridge zdławił w sobie przymus nieustannego oglądania się za siebie. W razie czego usłyszy jeźdźca z daleka; będą mieli dość czasu, żeby się schować, a w gę stych krzakach bez trudu znajdą przyzwoitą kryjówkę. Chociaż nie orientował się, czy jeździec wciąż podąża ich tropem, instynkt uparcie przestrzegał go przed nie bezpieczeństwem. Jeszcze nigdy nie czuł się tak pode-
nerwowany, tak... gotów do walki w czyjejś obronie. W głębi ducha pojmował, że równie skrajna reakcja wy nika z faktu, iż to Heather idzie obok niego, że to jej, da mie, która była już prawie jego narzeczoną, grozi niebez pieczeństwo, jednakże świadomie nie chciał dumać nad nasuwającymi się w związku z tym wnioskami. Po prostu zależało mu, żeby znalazła się bezpiecznie w Dolinie. Heather szła równym krokiem u boku Breckenrid ge'a, najszybciej, jak była w stanie. Zastanawiała się, czy sądził, że ona nie zdaje sobie sprawy z napięcia, które niemalże w nim wibrowało. Jakkolwiek jego twarz pozo stała nieprzenikniona, pojawił się na niej ponury cień, surowe rysy jeszcze się wyostrzyły. Był całkowicie skoncentrowany na zagrożeniu, poten cjalnie zdążającym za nimi. Tymczasem Heather nie czuła strachu, jaki bez wąt pienia stałby się jej udziałem, gdyby uciekała sama. Mia ła świadomość niebezpieczeństwa, lecz z Breckenridge'em u boku zachowała jasność umysłu. Jeśli zagroże nie rzeczywiście ich doścignie, zdrowy rozsądek jej się przyda - choćby po to, by zagwarantować, że oboje wyj dą z tego bez szwanku, a on nie będzie bez potrzeby ry zykował. Że mógłby wykazać się przesadną wręcz odwagą - że, jeśli uzna, iż okoliczności tego wymagają, tak właśnie po stąpi - nie ulegało dla niej wątpliwości. Dostrzegała ironię sytuacji. Wyraźnie pamiętała, co sprowadziło ją tamtego brzemiennego w skutki wieczoru do salonu lady Herford. Szukała bohatera. I znalazła. Z pewnością nie tak to sobie wyobrażała, niemniej Breckenridge był bohaterem. Tyle że nie jej bohaterem, nie tym, którego szukała. Należał do niej jedynie tymczasowo, nie zaś na resztę ży-
cia. Kiedy Heather znajdzie schronienie w Dolinie, roz staną się, a obecna więź między nimi zniknie. W tej chwili jednak w pełni doceniała to, co miała. Długie jezioro wreszcie się skończyło. Szli w milcze niu. Dróżka wyłoniła się z gęstwiny na otwartą prze strzeń; nieco dalej, z lewej, znów podchodził do niej las. Teren się wyrównał. Przed nimi, między drzewami, uka zał się dach, a potem kolejny, po drugiej stronie szlaku. - To pewnie Knockgray. - Heather mimowolnie przy spieszyła kroku. - Kiedy miniemy wieś, do Doliny będzie już blisko. Breckenridge obejrzał się, wytężając wzrok, kiedy znów zagłębili się w cień. Choć nie usłyszał niczego, co przypominałoby tętent kopyt, instynkt nadal burzył się w nim ostrzegawczo. Drzewa z tyłu przesłaniały widok. Breckenridge znów spojrzał przed siebie. Szedł dalej, w pełnej gotowości. Jeszcze kawałek i Heather będzie bezpieczna. Szparko wkroczyli do maleńkiej wioski. Chłop na roli i kobieta w przydomowym ogródku powiedli za nimi wzrokiem, po czym wrócili do swych zajęć. - Tędy. - Heather wskazała w lewo, gdzie zaczynała się prosta, wąska ścieżka, biegnąca w dół zbocza, by u je go stóp dobić do brukowanej drogi. - Tam! - Pokazała palcem. Po drugiej stronie drogi Breckenridge zobaczył coś, co na pierwszy rzut oka zdawało się wylotem kolejnej dróżki, dokładnie na wprost ścieżki, którą właśnie zaczy nali schodzić, gdy jednak znaleźli się trochę niżej, prze konał się, że owa dróżka jest w istocie aleją dojazdową, z sięgającymi ramienia kamiennymi kopcami po obu stronach wjazdu i odchodzącym od nich w obu kierun kach murem z kamieni kładzionych bez zaprawy. Im niżej schodzili, zostawiając za plecami Knockgray, tym bardziej stawało się oczywiste, że mają przed sobą wjazd do sporego majątku ziemskiego. Kamienny mur
ciągnął się nieprzerwanie wzdłuż drogi, a ziemie za nim wyglądały na urodzajne i zadbane, o wiele bardziej niż te, które dotąd mijali. - To droga do Ayr - obwieściła radośnie Heather, kie dy stanęli na rozdrożu. - W tym kierunku jedzie się do wsi Casphairn - wskazała na prawo - a potem dalej do Ayr. W lewo jest New Galloway. Breckenridge skinął głową, wizualizując sobie ich po zycję na mapie. Nadal trzymając Heather za rękę, prze prowadził ją przez drogę. - Jak daleko stąd do dworu? - Ciągle towarzyszyło mu poczucie nadciągającego niebezpieczeństwa. - Około trzech kilometrów. - Zerknęła na niego, kie dy przystanął na początku alei dojazdowej, oglądając się na ścieżkę, którą dopiero co zeszli. Była na tyle prosta, że widział ją całą, aż do szczytu zbo cza, gdzie odbijała od dróżki biegnącej przez Knockgray. - Przestań się martwić. - Heather ścisnęła jego dłoń. - Jesteśmy na miejscu. - Trzy kilometry to nadal trzy kilometry - odparł, pa trząc jej w oczy. Z szerokim uśmiechem ruszyła aleją. - Owszem, biorąc jednak pod uwagę, kim jest Catriona, nie wyobrażam sobie, żeby ktokolwiek ośmielił się podążyć za nami do Doliny. Nie, jeśli żywi wobec nas złe zamiary. Zabiła mu tym ćwieka. - Catriona... Kim ona właściwie jest? - Panią Doliny - odparła Heather, uśmiechając się jeszcze szerzej. - Jest... no cóż, ci, którzy nie rozumieją, nazwaliby ją chyba czarownicą. - Przelotnie spojrzała mu w oczy. - Bardzo potężną czarownicą. - A ci, którzy rozumieją? Kim jest dla nich? - Panią Doliny, dbającą o bezpieczeństwo i dobrobyt tych ziem oraz ich mieszkańców. - Nie zaliczamy się do nich.
- Należę do rodziny, a ty jesteś moim obrońcą. Wierz mi, to wystarczy, żeby zyskać jej ochronę. Skrzywił się, rezygnując z dalszego sporu, ale niech go licho, jeśli opuści gardę tylko dlatego, że gdzieś tam być może jakaś czarownica obserwuje Dolinę, potencjalnie gotowa udzielić im wsparcia. Przez kilkaset metrów szli prosto na zachód. Później aleja skręcała na południe, obiegając łukiem niskie wzgórze. Kiedy znajdą się za zakrętem, od strony drogi nikt ich już nie wypatrzy. Heather dziarsko kroczyła ku zakrętowi, patrząc przed siebie. Breckenridge puścił jej rękę, pozwalając dziewczynie iść przodem, a sam zatrzymał się i odwrócił. Ulegając namowom instynktu, przeczesał wzrokiem trasę, którą dopiero co pokonali, całą, aż do Knockgray... Tam, u szczytu ścieżki, zobaczył jeźdźca na kasztanie, ciemnowłosego, dobrze zbudowanego mężczyznę, pa trzącego na nich. Mimo dzielącej ich odległości Breckenridge ani przez moment nie wątpił, że ten człowiek istotnie podążał za nimi. Tego właśnie jeźdźca widział wcześniej. Teraz zaś... mężczyzna wyraźnie skupiał się na nich dwojgu. Niemal na pewno był to ów tajemniczy laird odpowie dzialny za porwanie Heather. Pasował do opisu. Nie tylko pod względem cech fi zycznych, ale i każdym innym. W jego znieruchomieniu kryła się groźba, nieuchwytna, pierwotna jakość, którą Breckenridge, nawet z tak daleka, rozpoznał i zidentyfi kował bez najmniejszych trudności. Ten mężczyzna był urodzonym wojownikiem - jak on sam. Godny przeciwnik, taki, jakiego żaden rozsądny człowiek by nie zlekceważył. Breckenridge stał, patrzył. Wsparł ręce na biodrach i czekał. Jeździec nie wykonał wszakże żadnego ruchu.
Patowa sytuacja. Breckenridge wreszcie przyjął ów fakt do wiadomości. Mężczyzna, laird, kimkolwiek był, nie zamierzał wkra czać na ziemie Doliny. A chociaż Breckenridge nie wątpił, że patrzy na wro ga, nie mógł, w żadnym wypadku, zostawić Heather sa mej i ruszyć w pościg. Nawet gdyby miał pod ręką konia, nie porzuciłby Heather, nieważne, że od bezpieczeństwa dzieliły ją niespełna trzy kilometry. Do czasu zaś, kiedy oni dwoje dotrą do dworu i uda się zorganizować pościg, jeźdźca dawno już tu nie będzie. Przez pełną minutę on i jeździec mierzyli się wzro kiem. Potem Breckenridge zdjął dłonie z bioder, odwró cił się i sztywnym krokiem podążył za Heather, głębiej w Dolinę. ***
Człowiek, który naprawdę nie nazywał się McKinsey, siedział na koniu na szczycie zbocza i spoglądał w dół, na znikającą za zakrętem parę. Widział, jak mężczyzna, który wcześniej przystanął i wojowniczo, wyzywająco od powiadał na jego spojrzenie, wyciąga rękę, aby pomóc kobiecie, kiedy ta się potknęła. Na moment przed tym, nim ci dwoje zniknęli mu z oczu, dłoń mężczyzny ześli zgnęła się niżej i zamknęła na dłoni kobiety. Heather Cynster. Nie znał jej, jednak teraz, gdy ją w końcu zobaczył, poniekąd mu ulżyło, że los zainterwe niował i zesłał dziewczynie innego wybawcę. Sprawiała wrażenie niepokornej; jej pewność siebie, nawet w ta kich okolicznościach, płynność kroków, dumny sposób trzymania głowy, sugerowały inteligencję, odwagę i nie zależność. Taka piekielnica utrudniłaby mu życie. A było trudne i bez tego.
Wyglądało więc na to, że mu się upiekło, że powinien dziękować temu mężczyźnie - temu wojowniczemu dżentelmenowi - że go od niej uwolnił. Odkąd zobaczył tego człowieka, stało się jasne, że nie musi dłużej martwić się o przyszłość Heather Cynster, ani tym bardziej o jej bezpieczeństwo. To była jego głów na troska, powód, dla którego czuł się w obowiązku je chać za nimi. Teraz już nie wątpił, że ów dżentelmen, tak opiekuńczo, odrobinę zaborczo kroczący u boku dziew czyny, wziął jedno i drugie w swoje ręce. Timms, kancelista mniej więcej taki jak on sam. Choć odległość była zbyt duża, aby miał szansę zidenty fikować tego mężczyznę - dzięki czemu zarazem nie mu siał się obawiać, że sam zostanie rozpoznany - swój poznał swego. Nie chodziło wyłącznie o posturę tamtego, ale o je go wyprostowaną sylwetkę, sposób, w jaki się poruszał. Mógłby przysiąc, że ten mężczyzna, obrońca Heather Cynster, należy do jego warstwy społecznej, jest szlachci cem. I z pewnością nie nazywa się Timms. Kusiło go, żeby stąd odjechać, wracać do domu, uzna jąc zobowiązanie wobec Heather Cynster za wypełnione, pozostało wszakże jedno pytanie. Dlaczego wybrali aku rat tę trasę? Droga, którą szli, zdawała się prowadzić na zachód, ku kolejnemu pasmu wzgórz, Rhinns of Kells, po drugiej stronie kotliny. Jednakże te wzgórza były znacznie bar dziej skaliste, mieliby kłopot, żeby je pokonać. Chyba więc nie zamierzali się przez nie przeprawiać? Jego niepewność udzieliła się Herkulesowi, który po stąpił kilka kroków naprzód i rzucił łbem. Uspokoiwszy potężnego wałacha, mężczyzna znów spojrzał w dół i do strzegł kamienne kopce oraz biegnący od nich suchy mur, które zdawały się sugerować, że droga jest w istocie aleją dojazdową do jakiejś wiejskiej rezydencji.
Na murze brakowało oznaczeń, kamiennej płyty czy czegoś w tym stylu, pozwalających się domyślić, o czyj majątek chodzi... ale żywił pewne podejrzenia. Zawrócił Herkulesa i pokłusował dróżką przez Knockgray. W najbliższej oberży zada kilka pytań i po zna szczegóły, które ostatecznie uciszą jego niepokoje. Tuż przed Casphairn dróżka łączyła się z drogą do Ayr. Niewielka oberża pośrodku wsi wydawała się idealna dla jego potrzeb. Przywiązał Herkulesa na dzie dzińcu i wszedł do budynku. Garbiąc się nad szynkwasem, zamówił piwo. Z silnym akcentem ze swych stron wygłosił kilka uwag na temat pogody i spodziewanych w tym roku plonów, żeby zyskać akceptację. Wtedy mógł zagaić: - Niedaleko mijałem wjazd do jakiegoś majątku. - Wskazał głową na południe. - Nie było informacji, czy je to ziemie, ale wyglądały na urodzajne. - A tak, to bydzie Dolina - odparł stary opijus, siedzą cy nieco dalej, na stołku przy szynkwasie. - Dolina? Starzec wymienił spojrzenia z oberżystą i wzruszył ra mionami. - Dolina Casphairn. Własność pani i jej męża, pa na Cynstera. - Dobry człek z tego Cynstera. - Oberżysta wycierał szklankę. - Czasem tu zagląda. Swobodnie pokiwał głową i zmienił temat, pytając o stan drogi do Ayr. Nie planował jechać w tym kierun ku, ale tego nie musieli wiedzieć. Bez pośpiechu sączył piwo przy kontuarze, czując ulgę, teraz już kompletną. Zebrał na tyle dokładne infor macje o Cynsterach, by się orientować, że Richard Cynster poślubił jakąś wiedźmę z nizin, najwyraźniej właści cielkę Doliny Casphairn. Nic dziwnego, że Heather Cynster i jej obrońca wy brali akurat tę trasę.
A to znaczyło, że oboje są już bezpieczni. Z powrotem na łonie klanu Cynsterów. Odstawił pusty kufel, pożegnał swych rozmówców i wyszedł. Choć jego plan poniósł fiasko, było mu dziw nie lekko na duszy. Jakkolwiek rezultat rozminął się z je go oczekiwaniami, a tym bardziej potrzebami, odczuwał irracjonalne zadowolenie z tego, że los pozwolił mu uniknąć katastrofy. Katastrofy, która zatrułaby mu życie, rzucając cień na resztę jego dni. Odwiązał Herkulesa i wskoczył na siodło. Wałach wy czuł pogodny nastrój swego pana i zatańczył w miejscu, spodziewając się galopu. Z uśmiechem poklepał potężną szyję wierzchowca, wyprowadził go na drogę i poluzował wodze, pozwalając mu mknąć. Pochylony nisko w siodle, trzymał się falują cej grzywy, czując wiatr na twarzy i pracę potężnych mię śni zwierzęcia pod sobą. Przez chwilę po prostu napawał się tym doznaniem. Dreszczem wolności. Jakkolwiek by była złudna, wykorzysta ją do cna, bę dzie się nią cieszył. Dom. Na tę myśl dusza w nim zaśpiewała. Zarazem jednak pojawiły się przykre wspomnienia chaosu i katastrofy, jakie zastanie na miejscu. I to jemu przypadło w udziale wszystko naprawić. Wyprostować. Wszelkimi możliwymi sposobami. Cokolwiek będzie zmuszony zrobić, zrobi to. Nie miał wyboru. Lecz to dopiero jutro. Dzisiaj był wolny. ***
Popołudnie niespiesznie przechodziło w wieczór, słońce chowało się za wzgórza na zachodzie, wydłużały
się cienie i robiło się coraz chłodniej, kiedy Heather i Breckenridge wspięli się na ostatnie wzniesienie i zna leźli na podjeździe przed dworem. Był to duży, dwupiętrowy budynek z szarego kamie nia, z wieloszczytowym, krytym łupkiem dachem i trze ma wystrzelającymi w niebo wieżyczkami. Posadowio na na łagodnym zboczu bryła, choć nieregularna, wyda wała się mimo wszystko wyważona. Między domem a płynącą w pobliżu rzeczką rozciągały się ogrody, wła śnie budzące się gwałtownie do życia. Za dworem Brec kenridge wypatrzył przeróżne zadbane budynki gospo darcze, przy których wrzała praca. Nie pokonali jeszcze połowy podjazdu, kiedy otworzy ły się masywne dwuskrzydłowe drzwi i z domu wypadło troje dzieci. - Heather! - Mamo, papo, Heather tu jest! Breckenridge stłumił grymas niechęci; po ciszy rozle głej kotliny, po całym dniu błogiego spokoju, przenikli wy wrzask ranił uszy. Potem jednak zerknął na Heather, zobaczył jej radosny uśmiech, gdy otwierała ramio na na powitanie, i uznał, że wybaczy urwisom. Jeśli coś dawało jej tyle radości... Dwoje najstarszych dzieci z impetem wpadło na He ather; Breckenridge podparł dłonią jej plecy, żeby się nie przewróciła, ale nawet tego nie spostrzegła, zaprząt nięta tuleniem niesfornej parki. - Lucilla! - Heather ucałowała główkę rudowłosej dziewczynki, a potem uściskała ciemnowłosego chłopca. Puściła go. - Marcus. Następnie przeniosła uwagę na najmłodszą dziew czynkę, schylając się, aby dziecko mogło zarzucić jej ra miona na szyję. - I Annabelle. - Wyściskawszy małą niemalże brutal nie, Heather wyprostowała się i spojrzała ku drzwiom, akurat gdy wyszedł przez nie jej kuzyn Richard. - Ma-
ma w domu? - zwróciła się do dzieci, patrząc na Ri charda. - Tak, ale była w pokoju dziecinnym z Calvinem i Car terem - odparła Lucilla - więc w tej chwili nadal jeszcze zbiega po schodach. Breckenridge utkwił spojrzenie w wysokim brunecie o chabrowych oczach, kroczącym po żwirze podjazdu. Dzięki Bogu, oni dwaj się znali. Sytuacja była już i tak dostatecznie niezręczna. Richard prędko omiótł wzrokiem Heather, nim pode rwał ją z ziemi w mocnym uścisku. - Zamartwialiśmy się wszyscy o ciebie, głuptasie. Był już najwyższy czas, żebyś gdzieś się pokazała. - Wierz mi - powiedziała Heather, odwzajemniając uścisk - przybyliśmy najszybciej, jak się dało. Richard odsunął kuzynkę od siebie na długość ra mion, po czym, wyraźnie uspokojony, że nic jej nie dole ga, puścił ją i popatrzył na Breckenridge'a, mrużąc oczy. Po krótkim wahaniu lekko skinął głową i wyciągnął rękę na powitanie. - Witaj, Breckenridge. - Witaj, Richardzie. - Breckenridge uścisnął dłoń go spodarza. - Zakładam, że słyszałeś... - Heather! Najwyższy czas! - Słowa te wykrzyknięto z ulgą, daleką wszakże od przesady. Spojrzawszy ku domowi, Breckenridge zobaczył suną cą ku nim płynnie, olśniewająco piękną damę. Kiedy szła, spódnice i szal falowały za nią na łagodnym wietrze. Lśniące, złotomiedziane włosy zebrała na czubku głowy w węzeł, z którego wymykały się luźne kosmyki i wiły się wokół twarzy o delikatnych rysach, lecz zaskakująco sta nowczym podbródku. Wzrostu odrobinę powyżej prze ciętnej, szczupła, miała jednak zaokrąglone kształty. Breckenridge spotkał ją wcześniej tylko raz, na ślubie Caro. Teraz, podobnie jak wtedy, emanowała aurą spo koju i pewności siebie.
Catriona ciepło przytuliła Heather i ucałowała w poli czek. Rozpromieniona Heather odpowiedziała tym sa mym. - Musieliśmy przyjść tutaj - wyjaśniła. - Wiedziałam, że nie będziesz miała nic przeciw. - Przeciw? Oczywiście, że nie! Cieszymy się, że dotar łaś cała i zdrowa. - Oczy Catriony, intensywnie zielone ze złotymi cętkami, zwróciły się na Breckenridge'a. Przez chwilę patrzyła na niego, jak chyba jeszcze nikt do tąd, na tyle przenikliwie, by zaczął się zastanawiać, cze go też, u diabła, się doszukała. Później rozpromieniła się w uśmiechu i wyciągnęła rękę. - Breckenridge. Jeśli Ri chard jeszcze tego nie mówił, jesteśmy ci wdzięczni za uratowanie Heather i bezpieczne przyprowadzenie jej tutaj. W głosie Catriony pobrzmiewała niejaka satysfakcja. Ignorując ów szczegół, Breckenridge ujął delikatne pal ce gospodyni i schylił się nad nimi w ukłonie, po raz pierwszy od wielu dni stając się znów sobą. - Catriono. Jestem zaszczycony, jakkolwiek żałuję, że nie spotykamy się w przyjemniejszych okolicznościach. Jej usta zadrgały w uśmiechu. - Wyobrażam sobie. Jednakże - odwróciła się, ru chem ramion bez wysiłku zaganiając ku domowi swe po tomstwo, męża oraz Heather i Breckenridge'a - skoro już dotarliście, wejdźmy do środka, zanim całkiem się ściemni i nas przewieje. Podczas gdy roztańczone dzieci zasypywały Heather pytaniami, Breckenridge zrównał się z Richardem na końcu niewielkiego pochodu. - Musieliśmy iść pieszo z Gretny - powiedział. - Mię dzy innymi dlatego dotarcie tutaj zajęło nam aż tyle czasu. Richard przelotnie, twardo spojrzał mu w oczy. - Z chęcią wysłucham całej historii. Weszli za pozostałymi do środka, tam zaś czekało ich powitanie, jakiego Breckenridge nigdy wcześniej nie do-
świadczył. Zewsząd schodzili się ludzie. Gospodyni, pani Broom, bardzo macierzyńska, troskliwa i ciepła, przywi tała się z Heather, a następnie poklepała Breckenridge'a po policzku, dziękując mu za rycerskość. Znacznie od niej starszy mężczyzna, zasuszony i znisz czony życiem, kuśtykający o lasce, polecił młodemu lo kajowi zamknąć drzwi, po czym rozpromienił się, kiedy Heather spostrzegła go i z uśmiechem uścisnęła jego sę katą dłoń. - Panie McArdle, jak miło znów pana widzieć. Do brze się pan miewa? - Najlepiej, jak można, panienko. Jakże uprzejmie, że panienka pyta. Wir powitań nie ustawał, do holu ciepłymi, przyjazny mi falami ciągle napływali ludzie, stopniowo spychając ich grupkę dalej. Richard przystanął, żeby porozmawiać z ponurym, cokolwiek odstręczającym mężczyzną nazwi skiem Henderson na temat wysłania wiadomości do ro dziny na południu. Catriona wydawała McArdle'owi i pani Broom polecenia w kwestii pokoi. Pośród narasta jącej kakofonii kucharka, jowialna, krągła kobieta, żywe świadectwo swego fachu, zapewniła Breckenridge'a, że przygotuje na obiad, co tylko on i Heather sobie zażyczą, oraz zasugerowała, że tymczasem mogą dostać słodkie bułeczki. Ucieszył się, kiedy Catriona, usłyszawszy mimocho dem tę propozycję, wyraziła zgodę. Wysoka, majestatyczna kobieta o ciemnych, przetyka nych siwizną włosach zeszła po krętych schodach, pro wadząc dwóch czarnowłosych chłopaczków. Kiedy tylko ich pulchne stopki dotknęły podłogi, malcy popędzili prosto do Heather, która podniosła i wycałowała każde go z osobna. Później pomknęli dalej, w przelocie czepia jąc się matczynej spódnicy, by zaraz dopaść starszego ro dzeństwa i głośno domagać się prawa do udziału w zaba wie, na czymkolwiek ona polegała.
Uświadomiwszy sobie raptem, że starsza kobieta, któ ra przyprowadziła te dwa czarnowłose demony, przysta nęła na ostatnim stopniu schodów i utkwiła w nim nieru chome spojrzenie, Breckenridge odwrócił się i popatrzył jej w oczy. Podobnie jak Catriona, przyglądała mu się przez chwilę, a potem się uśmiechnęła - również z nutką satys fakcji. - To Algaria - poinformował go Richard, pojawiając się znów u jego boku. - Też jest czarownicą? Richard przytaknął. - Była mentorką Catriony. Teraz dogląda dzieci i kie dy sądzi, że Catriona nie patrzy, naucza Lucilię. - Ona jest...? - Breckenridge przeniósł spojrzenie na miedzianowłosą dziewczynkę. - Kolejną panią Doliny, jak się zdaje. Tak to działa. - Ze źle skrywaną dumą Richard zmierzył wzrokiem po tomstwo otaczające jego żonę luźną gromadką. - We dług Algarii urodziły nam się bliźnięta, żeby Catrio na miała córkę, która kiedyś ją zastąpi, a ja syna, które go wyszkolę na kolejnego obrońcę pani, jako że najwy raźniej pełnię tę właśnie rolę. Zwróć uwagę, że tak Lu cilla, jak i Marcus są na wskroś Cynsterami, nie wiem za tem, jak ona zniesie brata jako swego obrońcę. Te słowa przypomniały Breckenridge'owi o niezależ ności kobiet z rodu Cynsterów. Zerknął na Richarda. - Zanim wyślesz tę wiadomość, powinienem opowie dzieć ci, co się zdarzyło. - W istocie. - Uporawszy się ze sprawami organizacyj nymi, Catriona odwróciła się akurat w porę, by usłyszeć te słowa. - Przejdźmy jednak... - Spojrzała na męża. - Chyba do biblioteki? Richard potaknął. Catriona odesłała dzieci z Algarią na górę, na osłodę banicji obiecując im słodkie bułeczki ze śmietaną i dżemem. Później oni czworo udali się
do wygodnego pokoju na bocznej ścianie dworu. Damy zajęły sofę naprzeciw kominka, w którym wesoło trza skał ogień. Breckenridge zagłębił się w wielkim fotelu, ustawionym pod skosem do paleniska, i omiótł wzro kiem pomieszczenie o wyraźnie męskim wystroju. Bi blioteka przypuszczalnie stanowiła królestwo Richarda. Kiedy Richard zajął drugi fotel, pojawiła się pokojów ka z obiecaną przekąską na dużej tacy. Catriona napeł niła filiżanki, a Heather i Breckenridge rzucili się na ja dło - słodkie bułeczki ze śmietaną i, jak zgadywał, dże mem ze śliwek damaszek, oraz kanapki sowicie obłożo ne szynką. Kątem oka Breckenridge zauważył, że Catriona kręci głową, sygnalizując Richardowi, by wstrzymał się z prze słuchaniem przynajmniej do czasu, gdy goście zaspokoją pierwszy głód. Przez kilka minut panowała cisza, aż wreszcie He ather odstawiła talerz, wzięła filiżankę ze spodkiem i oparła się wygodnie, wzdychając z zadowoleniem. - Nie zawsze mieliśmy okazję się najeść, odkąd opu ściliśmy Gretna Green. - Gretna Green? - Catriona zamrugała i utkwiła spoj rzenie w Heather. Ta przytaknęła. - Właśnie tam zabrali mnie porywacze. Ale lepiej za cznę od początku. I tak też zaraz zrobiła. Po krótkim zastanowieniu Breckenridge pozwolił jej opowiedzieć historię na swój sposób, własnymi słowami, od momentu, gdy weszła do salonu lady Herford. Heather była mu za to wdzięczna. Znała swych kuzy nów - znała Richarda - zbyt dobrze, by się nie zoriento wać, co kryło się za nietypowym chłodem, z jakim powi tał nie tyle ją, ile Breckenridge'a. Zamierzała dopilno wać, aby na jej towarzysza nie padł choćby cień winy; by ła doskonale świadoma, jakim zrozumieniem się wyka-
zał, jak bardzo ją wspierał, posuwając się nawet do tego, że zapanował nad skłonnością do przesadnej opiekuń czości, która odzywała się w nim równie silnie jak w jej kuzynach. Czuła się wobec niego zobowiązana, ogromnie wdzięczna za jego niezachwiane wsparcie. Poważnie wątpiła, czy wielu mężczyzn postąpiłoby tak jak on, przy chylając się do jej życzenia, aby dowiedzieć się jak naj więcej o przyczynach porwania i ochronić jej siostry oraz kuzynki. Zamiast się z nią spierać, uczynił, co w jego mocy, by za gwarantować jej bezpieczeństwo, dzięki czemu mogła po zostać z porywaczami, spokojna, że gdyby cokolwiek jej za groziło, on czai się w cieniu, niedaleko, gotów ją obronić. Do czegokolwiek się posunął, jakiekolwiek zasady zła mał, zrobił to dla niej, dlatego nie mogła dopuścić, żeby go obwiniano. W tej chwili, co także mu się chwaliło, wtrącał się tyl ko po to, by uzupełnić nieznane jej detale, na przykład ten, w jaki sposób odnalazł ją w gospodzie w Knebworth. Kiedy Richard usłyszał, że tamtej nocy odmówiła uciecz ki, zmarszczył brwi, poznawszy jednak powód odmowy, powstrzymał się od komentarza. Tym sposobem Heather i Breckenridge zwięźle, lecz zarazem wystarczająco szczegółowo zrelacjonowali po rwanie i jego pościg za powozem. Na Breckenridge'u zrobiło wrażenie, jak jasno i otwarcie Heather opowiadała. Kiedy zerknął na twarze Catriony i Richarda, upewnił się, że oni również uzmy słowili sobie, iż pomimo dramatyzmu sytuacji Heather przetrwała tę ciężką próbę praktycznie bez szwanku - nie zagnieździł się w niej strach. Nie tylko z jej słów, lecz także z tonu głosu i malującej się na twarzy irytacji, kiedy relacjonowała ich porażkę w poszukiwaniach ja kiegoś tropu, dzięki któremu zidentyfikowaliby tajemni czego lairda, jasno wynikało, że w całej sytuacji najbar-
dziej dręczyła ją chęć ustalenia, co kryło się za porwa niem. Oczywiście, gładko pominęła drobną kwestię ich in tymności. Pamiętała o tym, by zwrócić Breckenridge'owi sygnet, nim zbliżyli się do dworu, zatem nawet ten dro biazg nie prowokował niezręcznych spekulacji. Mimo to Breckenridge czuł na sobie podejrzliwe spojrzenie Ri charda. Udawał, że go nie zauważa, aby nie musieć na nie odpowiadać. Miał naturalnie zamiar jak najszyb ciej pomówić z Richardem i wyjaśnić sytuację, tyle że nie w obecności dam. Nie w obecności Heather, a dopóki nie zyska pewno ści, po czyjej stronie stanie Catriona, jej także nie chciał wtajemniczać. Tak czy owak, wyczuł, że początkowe, wrogie nasta wienie Richarda, owa gotowość do walki, z jaką gospo darz wyszedł ich powitać, zmieniało się, w miarę jak He ather opowiadała o wszystkim, czego on, Breckenridge, dokonał, aby ją ochronić. Heather nawet w połowie nie ogarniała ogromu jego poświęceń, lecz Richardowi nic nie umknęło. Świadczy ły o tym coraz bardziej pełne zrozumienia spojrzenia, ja kie od czasu do czasu posyłał Breckenridge'owi. - I tak znaleźliśmy się w Dolinie - powiedziała He ather na zakończenie. - Jeździec - Breckenridge poruszył się i wreszcie po patrzył Richardowi w oczy - podążał za nami aż do gra nic majątku. - Co takiego? - Heather zagapiła się na niego. - Nie widziałam go. - Zatrzymał się u szczytu ścieżki, która prowadziła w dół z tej ostatniej wioski... Knockgray? - Kiedy Ri chard przytaknął krótko, Breckenridge podjął: - Obej rzałem się, nim znaleźliśmy się na zakręcie, tym, zza któ rego nie widać już ścieżki. Był tam, siedział spokojnie na potężnym koniu, wyśmienitym zwierzęciu. Czekałem,
lecz ani drgnął, nie próbował ruszyć za nami. W końcu więc dołączyłem do Heather i poszliśmy dalej. Najwyraź niej zaniechał pościgu. Wzrok Catriony na moment stał się nieobecny. Póź niej pokręciła głową, wracając do rzeczywistości. - Nie wkroczył na ziemie Doliny, inaczej bym o tym wiedziała. - To by sugerowało - rzekł po krótkim wahaniu Breckenridge - że wie, co to za miejsce. - Niekoniecznie. - Richard minimalnie się skrzywił. - Ludzie często czują awersję do zapuszczania się na te reny Doliny, jeśli mają nieczyste zamiary. Heather, która jeszcze nie pogodziła się z faktem, że Breckenridge nie napomknął jej wcześniej o jeźdźcu, po dziękowała w duchu za moce Catriony. Gdyby jeździec postanowił ich dopaść... Ale przecież Breckenridge miał w kieszeni pistolet, przypuszczalnie zdołałby się obronić. - Wyślę posłańca na południe, galopem - rzekł Ri chard, wstając płynnie. - Mogę też napisać liścik? - Heather podniosła nań wzrok. - Do mamy i papy? - Tak by było najlepiej. - Richard gestem wskazał biurko w głębi pomieszczenia, pod oknem, na którym na noc zaciągnięto aksamitne story. Kiedy Richard i Heather zasiedli przy biurku, by skomponować liściki - Heather do rodziców, Richard do Diabła, swego przyrodniego brata i głowy klanu Cynsterów - Breckenridge pozostał przy kominku, wypytu jąc Catrionę o Dolinę. Interesowały go te sprawy, ona zaś z radością zaspokajała jego ciekawość, bez wątpienia widząc w nim kompletnego ignoranta. Nie przeszkadza ło mu to; czuł się nietypowo swobodnie, zaskakująco od prężony. Przepełniony ulgą. Ironia tej sytuacji uderzyła go, kiedy już listy zostały przekazane posłańcowi, Catriona porwała H e a t h e r
na górę, żeby ta znalazła dla siebie ubrania i zażyła roz koszy kąpieli, a Breckenridge został wreszcie sam na sam z Richardem. Skoro stanął przed koniecznością zakucia się z Heather w małżeńskie okowy, ulga wyda wała się mocno nieuzasadniona. Nim zdołał zebrać myśli i znaleźć właściwe słowa, aby poruszyć ów temat, Richard zamknął drzwi za kobieta mi, nalał im obu po miarce jakże pożądanej whisky, spoj rzał z góry na towarzysza, podając mu szklaneczkę, i oświadczył: - Doceniam wszystko, co zrobiłeś, i rozumiem, że by ło to konieczne. Znam Heather na tyle dobrze, aby zda wać sobie sprawę, że praktycznie nie zostawiła ci wybo ru. Skoro to już zostało powiedziane, w tych okoliczno ściach, biorąc pod uwagę twoją i jej pozycję, co dalej? Breckenridge doceniał bezpośredniość gospodarza. - Zakładałem, że ślub - odparł zwięźle, patrząc mu w oczy. Richard przyjrzał mu się bacznie, po czym odetchnął. - Zgodzisz się ją poślubić? Gotów był o ten ślub walczyć, nie widział jednak po wodu, by się do tego przyznawać. - Wydaje mi się, że aktualnie musimy się skupić na ochronie jej reputacji. W moim odczuciu, skoro He ather ma zostać moją żoną, jest to kwestia o nadrzędnym znaczeniu. Ze zszarganą reputacją nie mogłaby zająć na leżnej jej towarzyskiej pozycji. - Co do tego każdy Cynster się z tobą zgodzi. - Ri chard pokiwał głową. - No właśnie. - Breckenridge urwał na chwilę i pocią gnął łyczek whisky; był to wyśmienity trunek, zbyt dobry, aby wychylić go jednym haustem. - Z punktu widzenia wytwornego towarzystwa sytuacja przedstawia się tak, że ja muszę się ożenić, i to w miarę szybko, Heather zaś ma już dwadzieścia pięć lat i jeśli w tym sezonie nie znajdzie męża, zostanie uznana za starą pannę. Sugeruję, żeby-
śmy opowiedzieli następującą historyjkę: ponieważ już się znaliśmy, pewna uczynna dusza, na przykład lady Osbaldestone, podsunęła, że pasowalibyśmy do siebie, albo raczej, że naszym indywidualnym kłopotom zara dziłaby jedna ceremonia. W konsekwencji ustaliliśmy, że spotkamy się nieoficjalnie tutaj, pod okiem twoim i Ca triony, zamiast ściągać Heather i jej rodziców do Baraclough, i spróbujemy uzgodnić kwestię ślubu. - Dlaczego nie pojawili się tu Martin i Celia, albo przynajmniej sama Celia? - Ponieważ Celia ma pod skrzydłami jeszcze dwie cór ki, którym powinna towarzyszyć na balach i przyjęciach, a jej nagłe zniknięcie wraz z Heather wywołałoby liczne spekulacje, czego obie rodziny, z oczywistych względów, wolały uniknąć. Richard przez chwilę rozważał ten pomysł. - Z tego, co słyszeliśmy - rzekł, przekrzywiając głowę - rodzina zdołała do tej pory utrzymać zniknięcie He ather w sekrecie. Celia i pozostałe damy rozpuściły po głoskę o jej chorobie, potencjalnie zakaźnej, zatem nikt nie pali się do składania jej wizyt. - Powinno się udać. - Breckenridge skinął głową. - Kie dy gruchnie wieść o naszym ślubie, damy z towarzystwa bez wątpienia uznają historię za bardzo romantyczną. Richard prychnął. Napił się whisky, po czym znów spojrzał na Breckenridge'a. - Dwa drobne zastrzeżenia. Po pierwsze, wszyscy wie dzą, że Cynsterowie pobierają się wyłącznie z miłości. - W tym przypadku po prostu stało się inaczej. - Brec kenridge wzruszył ramionami. - Kiedy Heather osiągnę ła wiek dwudziestu pięciu lat, nie znalazłszy swej jedynej, prawdziwej miłości, uznała, że woli tytuł wicehrabiny, docelowo zaś hrabiny, od staropanieństwa. - Brzmi wiarygodnie - zgodził się Richard. - Drugie zastrzeżenie: dlaczego spotkaliście się tutaj, a nie w Baraclough?
- To proste. - Breckenridge uśmiechnął się cynicznie. - Ponieważ z Londynu do Baraclough jest na tyle blisko, że wielu ciekawskich mogłoby akurat wtedy zechcieć zło żyć wizytę mojemu ojcu. Z kolei Dolina leży bardzo da leko od wścibskiego towarzystwa. - Ach, rozumiem. - Richard wyszczerzył zęby w uśmiechu. Po namyśle skinął głową. - Może się udać. - Co może się udać? Obaj podnieśli wzrok na Catrionę, która właśnie za mykała za sobą drzwi. Zbliżyła się, unosząc brwi z zaciekawieniem. Najwyraźniej oni dwoje rozmawiali już na ten temat, gdyż Richard nie wyjaśnił żonie, czemu ślub jest koniecz ny, a jedynie - że Breckenridge się na niego zgadza. Po wtórzył też Catrionie historyjkę, którą wytłumaczą nie obecność Heather w Londynie, aby ochronić jej reputację. Kiedy Richard zakończył relację, Catriona milczała przez jedno uderzenie serca, a później spojrzała na Breckenridge'a. - Omówiłeś już ten pomysł z Heather? Breckenridge zorientował się, że zaciska wargi, i pod niósł szklaneczkę do ust, chcąc zamaskować tę reakcję. - Nie. Jeszcze nie. - Cóż. - Uniosła brwi. - Sugeruję, żebyś to zrobił. Naj pierw jednak zajrzyj do pokoju, który uszykował dla cie bie Henderson, i zajmij się swoim wyglądem. - Zmierzy ła wzrokiem obu mężczyzn. - Richard pożyczy ci coś do ubrania. Wstała, a Breckenridge z konieczności podążył w jej ślady. - Wkrótce będzie obiad - ciągnęła, kiedy odstawiał szklaneczkę. - Reszta spraw może zaczekać. Jakimś sposobem udało jej się przegnać obu mężczyzn z biblioteki. W holu oddelegowała Richarda do jednej z wieżyczek, aby znalazł gościowi coś do ubrania, Brec kenridge'a zaś przekazała pod opiekę Hendersonowi,
który miał zaprowadzić go innymi krętymi schodami do pokoju, gdzie już przyszykowano kąpiel. Z rękami wspartymi na biodrach Catriona stała u stóp krętych schodów i odprowadzała wzrokiem Breckenridge'a. Kiedy zniknął jej z oczu, jeszcze przez chwilę pa trzyła na schody, nim wreszcie wolno się uśmiechnęła, pokręciła głową i z gracją podążyła do innych obowiąz ków, przy czym ów z lekka protekcjonalny uśmiech nadal igrał jej na ustach. ***
Worboys, potwornie skrupulatny osobisty lokaj Ri charda, uparł się, że tylko on potrafi stosownie odziać dżentelmena formatu Breckenridge'a, toteż przejął na siebie zadanie wybrania z szafy Richarda odpowied nich ubrań i zaniesienia ich gościowi. Richard odprowa dził służącego, przedstawił go Breckenridge'owi, a póź niej wrócił do przestronnej sypialni, którą dzielił ze swą żoną-czarownicą. Zastał ją przebraną już do posiłku. Siedziała przy toaletce, szczotkując długie włosy. Blask ognia tańczył w złotorudych pasmach. Richard zmusił się, by oderwać wzrok od tego ciągle jeszcze hipnotyzującego dlań widoku, zamknął drzwi, ze brał myśli i przypomniał sobie, o co chciał zapytać. Po chwycił w lustrze spojrzenie Catriony i zmarszczył brwi. - O co chodziło? Nie musiał rozwijać wypowiedzi - wiedziała, co miał na myśli. Tę „resztę spraw", które mogły zaczekać. Nie był pewien jej taktyki, znał jednak własne stanowisko. A przynajmniej tak mu się wydawało. Na powrót skupiła się na włosach. - Zauważyłeś, jak bardzo Heather zależało na przeko naniu ciebie, mnie, a tym samym i reszty rodziny, że Breckenridge nie ponosi najmniejszej winy za to, iż jej nieobecność aż tak się przeciągnęła?
Richard przystanął za nią, obserwując w lustrze jej twarz. Wsunął ręce do kieszeni i wzruszył ramionami. - Nietrudno to zrozumieć. Nigdy nie przejawiała skłonności do kłamstwa czy choćby ubarwiania prawdy, potwornie dręczyłoby ją więc sumienie, gdybyśmy miota li gromy na Breckenridge'a za coś, za co w rzeczywisto ści ona ponosi winę. - Nic tu nie było jej winą. - Choć ton Catriony prawie się nie zmienił, Richard usłyszał nutę przygany. - Cała wina leży po stronie porywaczy, a przede wszystkim owe go tajemniczego lairda. - Zgadza się - Richard przekrzywił głowę - jednak wytworne towarzystwo spojrzy na to inaczej. - Być może, ale odbiegliśmy od tematu. - Odłożyła szczotkę i zgarnęła włosy, żeby upiąć je w schludny wę zeł, który wszakże nigdy długo taki nie pozostawał. - Mnie w opowieści o ich przygodzie najbardziej zainte resowało to, że Heather tak bardzo podkreślała, iż wszystko, co się zdarzyło, było efektem jej decyzji, nie Breckenridge'a, oraz że on najwyraźniej nie tylko zaak ceptował te decyzje, nie tylko przyznał jej prawo do ich podejmowania, ale też wspierał ją, z oddaniem i, jak się zdaje, najczęściej bez słowa skargi. To właśnie uważam za najbardziej interesujące. Zgodzisz się? Richard zmarszczył brwi w zastanowieniu. - Doprawdy nie wiem, jak inaczej miałby się zachować - odparł wreszcie. - Przecież to nasza Heather. Jakkol wiek jej wybory mogą nam się nie podobać, jest na wskroś Cynsterówną, skoro więc coś groziło jej sio strom, a potencjalnie również Henrietcie i Mary, jasne, że by nie ustąpiła. Równie dobrze mogłabyś próbować odciągnąć teriera od kości. Catriona przez chwilę patrzyła mu w oczy z czułym uśmiechem, który informował, że Richardowi umknęła pewna oczywistość.
- Powiedz mi, jak byś opisał Breckenridge'a? - spyta ła wreszcie cicho. Domyślał się, o co jej chodzi, nadążał za jej argumen tacją, ale... Skrzywił się. - Nie wiemy, jak to naprawdę wyglądało, czy istotnie wcale się nie spierali, nadal jednak uważam, że Breckenridge nijak nie zdołałby zawrócić Heather z obranej przez nią drogi. - Może i nie. - Teraz to Catriona nieznacznie wzruszy ła ramionami. - Przypuszczalnie nigdy się tego nie dowie my i nie jestem pewna, czy ma to jeszcze znaczenie. Zaczęła upinać węzeł szpilkami. Richard przyglądał się jej twarzy. Nie nosiła w tej chwili maski pani Doliny - owej spokojnej pewności sie bie, którą potrafiła emanować nawet w obliczu katastro fy - a jednak wyglądała na szczęśliwą, autentycznie zado woloną z rozwoju sytuacji. Zmarszczył brwi, niepewny, co właściwie zaobserwo wała, czego oczekiwała - co takiego dostrzegała, co jemu umykało. - Zdajesz sobie sprawę - odważył się spytać - że będą musieli się pobrać? Uśmiechnęła się szerzej. - Zdajesz sobie sprawę, dlaczego Lady ich tu sprowa dziła? - Lady? - Richard się wyprostował. Catriona nie od woływała się do swej bogini bez dobrego powodu, dlate go nauczył się mieć na baczności, ilekroć tak się działo. - Ma w tym swój udział? - Cóż, naturalnie. Gdzie indziej mogłaby skierować dwoje zakochanych, którzy muszą dojść ze sobą do ładu? - Zakończywszy upinanie włosów, Catriona odwróciła się na stołku i odchyliła, by spojrzeć na męża. - Kto jak kto, ale ty powinieneś wiedzieć, że właśnie w Dolinie za kochani niezdolni dostrzec tego, co oczywiste, pojmują w końcu, że są sobie pisani.
- Oni są sobie pisani? - spytał po krótkim wahaniu Ri chard. Catriona z pobłażaniem pokręciła głową. - Doprawdy, powinieneś być bardziej spostrzegawczy. Nawet ja to zauważyłam, choć widziałam ich razem wcześniej tylko dwukrotnie. - Rozłożyła ręce. - I proszę, są tutaj, zatem wszystko jasne. - Na pewno? - Oczywiście! Nasza rola zaś polega na zatrzymaniu ich w Dolinie, aż sami to dostrzegą. - Wstała i zdjęła chustę, odsłaniając alabastrowe ramiona, obnażone za sprawą szerokiego dekoltu wieczorowej sukni. - Nie sądzę, by to długo trwało. Heather nigdy nie była ślepa i zapewne to samo odnosi się do Breckenridge'a. W isto cie, jego reputacja sugeruje, że jeśli chodzi o kobiety, do strzega więcej niż przeciętny mężczyzna. To go nie ocali. Richard zachował jednak ten komen tarz dla siebie. Catriona odłożyła chustę, strzepnęła i poprawiła na sobie suknię, po czym odwróciła się plecami do męża. - Zasznuruj mnie, a potem lepiej sam się przebierz. Zaraz odezwie się gong, a powinniśmy znaleźć się w sa lonie przed nimi. Chcę zobaczyć ich twarze, kiedy wejdą. Ponieważ Richard nie miał zastrzeżeń do tego planu, zajął się sznurówkami, odsuwając od siebie konfuzję i obawy. W gruncie rzeczy zaangażowanie Lady w tę sprawę było mu obojętne, byleby tylko Heather i Breckenridge stanęli przez ołtarzem. Doprowadzenie do tego stanowi ło jego obowiązek wobec rodziny; szczegółów nikt nie będzie dociekał. Kiedy uporał się ze sznurówkami Catriony i przebrał w strój, który przygotował dla niego Worboys, przypo mniał sobie, co powiedział Breckenridge'owi w bibliote ce. Nie uważał się za proroka, jednak teraz jego słowa zabrzmiały jak ostrzeżenie.
Cynsterowie pobierają się z miłości. Jeśli prawidłowo interpretował zainteresowanie Lady tymi dwojgiem, a sądził, że tak, zanosiło się na to, że bę dzie miał zaszczyt i autentyczną przyjemność powitać w klubie Breckenridge'a - właśnie jego, najsłynniejszego rozpustnika w wyższych sferach, ulubieńca dam. Uśmiechnął się pod wąsem, założył surdut, obciągnął rękawy i wyszedł z sypialni w ślad za Catriona.
Rozdział czternasty
Kilka godzin później Breckenridge wyciągnął się w czystej pościeli, z rękami za głową, rozkoszując się tym, że wreszcie znowu znalazł się w łóżku odpowiednim do swego wzrostu. Odprężywszy się z westchnieniem, czekał na przybycie Morfeusza. Jego myśli wróciły do niedawnego posiłku w gronie domowników, w wielkiej sali, która chyba niewiele się zmieniła przez stulecia. Rodzina i goście zasiedli przy głównym stole, na podwyższeniu w głębi sali, a po zostali domownicy, gawędząc radośnie, rozproszyli się przy stołach rozstawionych na podłodze. Odtwarzając w pamięci tę scenę, odkrył, że uśmiecha się na wspomnienie obecnych tak przy głównym stole, jak i w całej sali, ciepła, miłości, poczucia bliskości, wię zi niemalże dostrzegalnych. Nawet on, obca osoba, czuł się częścią tej radosnej wspólnoty, skąpany w jej blasku. Podobne relacje panowały w domu Brunswicka, jed nak tutaj, w Dolinie, radość i czysta przyjemność z przy należności do rodziny mocniej rzucały się w oczy, gdyż wyrażano je bardziej otwarcie. To był interesujący wieczór. Pod wieloma względami.
Sięgając myślami wstecz, przesiewał niezliczone roz mowy, prowadzone przy stole i później w salonie, gdzie spędzili dwie kolejne godziny, badał kryjące się w nich podteksty. Nie zaskoczyło go, że Richard się rozluźnił, zarazem jednak wyczuł u niego... jakby współczucie. A to wydawało się dziwne. Richard miałby żałować Breckenridge'a, ponieważ zmuszano go do zamiany hu laszczej wolności na małżeństwo z Cynsterówną? Wszy scy mężczyźni z rodu widzieli w swych kuzynkach księż niczki; bez względu na to, w jakich okolicznościach dany mężczyzna poślubiłby którąś z dziewcząt, Richard i po zostali uważaliby, że spotkał go zaszczyt, nie zaś - że trzeba się nad nim litować. Toteż współczujące spojrzenie Richarda go zaniepo koiło. Ten czający się pod skórą niepokój podsyciła jeszcze serdeczna akceptacja, jaką okazywała mu Catriona. Wiedziała, że Breckenridge i Heather będą musieli się pobrać, a jednak nie wyczuł u niej cienia dezaprobaty wobec takiego narzuconego przez konwenanse związku. Catriona była żoną Richarda od ponad dziewięciu lat, tyle też czasu należała do klanu Cynsterów. Wydawało się wątpliwe, by do tej pory nie udzieliło jej się cre do „Cynsterowie pobierają się wyłącznie z miłości". Zwłaszcza uwzględniając jej więź z tajemniczą Lady. Bardziej szczerze zabrzmiało jej wcześniejsze, zawoalowane ostrzeżenie, że na wzmiankę o konwenansach i tym, czego wytworne towarzystwo będzie oczekiwać, a wręcz się domagać, Heather może się zaprzeć. Na samą myśl Breckenridge poczuł, jak napinają mu się mięśnie. Usiłował na powrót się rozluźnić. Próbował odepchnąć od siebie tę niepokojącą wizję, pogrzebać ją, ale widmo utraty Heather nękało go wy trwale - i utwierdziło w uporze. Nie chciał pozwolić jej odejść; nie wyobrażał sobie życia, gdyby to się tak skoń czyło. Nie wyobrażał sobie, jak mógłby, poznawszy He-
ather, udawać, że nic się nie zmieniło. Z wieloma rzecza mi potrafił się pogodzić, lecz to go przerastało. Sam po mysł, że miałby się wycofać na poprzednią pozycję, za chowywać dystans, pozwalając, by znów postrzegała go jak swego wuja, był absurdalny. Wzdrygnął się, a potem umościł na łóżku. Jako że pra gnął zaznać snu tej nocy, przywołał pozytywne myśli - o tym, jak to będzie, kiedy się pobiorą. W Londynie bę dą korzystać z rezydencji Brunswicka, sądził jednak, że pobyty w stolicy ograniczą do obowiązkowego minimum, a większość czasu będą spędzać w Baraclough. Jego ojcu spodoba się to rozwiązanie, tak jak podobało się jemu samemu. Prawda przedstawiała się tak, że chciałby mieć możli wość stworzenia domu - nie po prostu budynku, ale ro dziny, która by w nim zamieszkała - w rodzaju tego, jaki oglądał tutaj. Richard ewidentnie odnalazł tu spokój, a jeśli takie życie odpowiadało jemu, Breckenridge'owi także będzie. Przyniesie mu satysfakcję i spełnienie. Nie zastanawiał się nad tym wcześniej, niemniej tego właśnie chciał. Taki cel pragnął osiągnąć, tą drogą podą żać przez resztę życia. Jak się zdawało, jedynym problemem było nakłonie nie Heather, żeby zgodziła się poślubić go bez jakichkol wiek deklaracji o miłości z jego strony. Na szczęście w tej kwestii Breckenridge znajdzie wsparcie w konwenan sach, poprą go też damy z towarzystwa. Z uśmiechem zamknął oczy, wyciszył umysł i spróbo wał przywołać sen. Powinno mu się to udać z łatwością - leżał w wygod nym łóżku, grube kamienne mury wytłumiały wszelkie dźwięki. Rzucał się. Przewracał z boku na bok. Usiadł, spulchnił poduszkę, położył się znowu. W końcu ulokował się na plecach i wpatrzył w sufit. Kusiło go, żeby wstać, poszukać zegarka i przekonać się,
jak długo już tak się zmaga, ale choć odnosił wrażenie, że całe godziny, to na podstawie odległości, jaką prze mierzyły wpadające do pokoju promienie księżyca, wnioskował, że nie więcej niż cztery kwadranse. Znał czynność, która bez wątpienia pomogłaby mu za snąć, ale pokrętne zasady honoru zakazywały mu szukać drogi do łoża Heather, nie pod dachem Richarda. Zresztą nie wiedział nawet, gdzie mieści się jej po kój... Odwrócił głowę na szczęk przekręcanej gałki u drzwi. Każdy mięsień w jego ciele napiął się gwałtownie. Heather jak najciszej uchyliła drzwi; poczuła ulgę, kie dy zawiasy nie skrzypnęły. Jedynie zgadywała, w którym pokoju, w której wieży znajdzie Breckenridge'a - nie miała pojęcia, czy dobrze trafiła. Musiała odczekać, aż domownicy udadzą się na spo czynek, aż jej oczy przywykną do ciemności królującej w korytarzach dworu, niemniej ani przez moment nie za kładała, że po prostu spędzi noc w swoim pokoju, w swo im łóżku, sama. Tej nocy miała ostatnią, albo, przy odrobinie szczę ścia, przedostatnią szansę zasnąć w jego ramionach. Ani myślała przepuścić okazję. Kiedy on zdecyduje się na wy jazd... Postanowiła, że nie uczepi się go kurczowo, lecz zachowa się z wyrafinowanym taktem, do jakiego bez wątpienia przywykł w trakcie swych podbojów. Byli kochankami, nic ponadto. Połączyły ich okolicz ności i wkrótce okoliczności ich rozdzielą. Wiedziała, że tak będzie, już kiedy go uwodziła. Nie była na tyle głu pia, by wierzyć, że zakochał się w niej w ciągu dwóch dni. Dwóch namiętnych nocy. Wreszcie otworzyła drzwi na tyle szeroko, że mogła wejść do pokoju i w rozjaśnionym blaskiem księżyca mroku spojrzeć na łóżko... Był tam.
Serce radośnie podskoczyło jej w piersi. Dosłownie podskoczyło, co wydało jej się reakcją dość głupkowatą, niewątpliwie jednak odczuwalną. Leżał na wznak skąpany w miękkim, srebrzystym bla sku. Pościel zaszeleściła, kiedy podparł się na łokciu, by spojrzeć na Heather... Prześcieradło ześlizgnęło się, od słaniając jego tors. Zaschło jej w ustach. Jej oddech zwolnił. Przypomniała sobie, co planowała zrobić; na gapienie się przyjdzie czas później. Cicho zamknęła drzwi, odwró ciła się i podreptała do łóżka. Przyglądał się, kiedy się zbliżała. - Co tu robisz? - spytał, kiedy zatrzymała się przy łóżku. Popatrzyła mu w oczy i w odpowiedzi rozwiązała pa sek peniuaru. Strząsnęła okrycie z ramion, jedwab ześli zgnął się po jej nagim ciele na podłogę. - Chyba nie zamierzasz się spierać? Wbił wzrok w jej piersi. - Nie - mruknął po ulotnie krótkim wahaniu. - Oczy wiście, że nie. Nie odrywając od niej oczu, uniósł przykrycia. Wślizgnęła się pod nie i przysunęła doń szybko, gdy je opuszczał. Wstrzymała oddech pod wpływem rozkosznego do znania, kiedy skóra dotknęła skóry. Był od niej znacznie bardziej gorący, miał o wiele twardsze ciało. Tak sugestywnie męskie. Przygarnął ją do siebie, do swego boku, aż znalazła się częściowo pod nim, kiedy nachylił głowę i ich usta się spotkały. Ciekawe... Mimo że wsunął język między jej wargi, całując ze zwykłą biegłością, wyczuwała, że się powstrzy muje, zachowuje rezerwę... myśli... Potem jednak odzyskał skupienie, naparł bliżej, pew nie, ze znawstwem zamknął dłoń na jej piersi i objął we władanie zmysły.
To znów był inny taniec, rozkoszny walc zmysłów. Ich ciała spotykały się, zwierały ze sobą i rozdzielały, rękami wygrywał melodię na jej ciele, a jego usta dryfowały po jej skórze. Oddawał hołd, nim zażąda tego, co mu na leżne. Wezbrała pod nim, niespokojna i poszukująca, lecz ani na moment nie stracił kontroli. Z bezbłędną wirtu ozerią i doświadczeniem zaaranżował wyborne przedsta wienie, które właśnie tak, jak tego pragnęła, edukowało jej zmysły, otwierając drzwi na inną płaszczyznę doznań, prowadząc Heather dalej i dalej... W namiętność, która kradła jej dech. W potrzebę tak silną, że aż bolesną. W żar, który parzył ją, przepływając swobodnie pod skórą. W pożądanie tak ostre, że poczuła się odcięta od świa ta, zamknięta w kokonie jego ramion. Z własnej woli tkwiła w sidłach przyjemności, którą hojnie ją obdarzał. Ta przyjemność narastała, grożąc, że całkiem ją po chłonie, ale Heather miała własny plan. Walczyła, po wstrzymała przypływ doznań, zdołała zaczerpnąć tchu na tyle, by wydyszeć: - Nie. Moja kolej. Trzeba było kilku długich minut namiętnych zmagań, by dał się przekonać, że mówiła poważnie i nie pozwoli mu się porwać, zanim wreszcie z tłumionym jękiem prze toczył się na plecy, oddając jej się w pełni. Tak że mogła go pieścić, sycić się nim. Skąpać w nim zmysły, a potem całkiem je zatopić. Niewykluczone, że taka okazja już nigdy się nie po wtórzy, Heather zaś chciała nauczyć się tego właśnie z nim, jedynym ze wszystkich mężczyzn na świecie. Nauczyć się, co sprawia mu przyjemność, która piesz czota podkręca jego napięcie tak, jak sama doświadczy ła tego dzięki niemu. Które powolne muśnięcia najbar-
dziej drażnią jego zmysły, które miejsca na jego ciele są najwrażliwsze na nacisk jej warg, drapanie języka, deli katne ssanie. Była pojętną uczennicą. W tych namiętnych chwilach jego ciało należało do niej, powolne jej życzeniom, jej woli. Mogła je eksplorować, poznawać, rozkoszować się nim. Używała sobie bez ograniczeń. Breckenridge usiłował zachować choć pozory kontro li. Zacisnął palce w jej jedwabistych włosach, aby prze trwać na wskroś erotyczne zawłaszczenie, na jakie tak rzadko pozwalał. Urągało wszelkiej logice, że dopuścił do tego, by aku rat ona, nadal tak niewinna, w ten sposób zaspokajała je go fantazje. Była jedną z nielicznych, które kiedykolwiek rzuciły wyzwanie jego samokontroli, bliskie zerwania cy wilizowanej powłoki i ujawnienia skrytego pod nią pry mitywnego samca. Ze ściśniętą piersią, mięśniami twardymi jak skała, le żał na wznak, zaciskał szczęki i trzymał się... Aż, co było do przewidzenia, posunęła się o krok za daleko. Kiedy poczuł, jak jej delikatne palce zmierza ją do jego moszny, w głowie rozbrzmiały mu dzwonki alarmowe, których dźwięk narastał, aż do wrzasku, gdy dręcząco powoli wycofała gorącą przystań ust z jego pul sującej erekcji i przekrzywiła głowę... Zanim jej opuchnięte od pocałunku wargi zdołały na wiązać kontakt, poderwał się i przewrócił Heather na plecy, dociskając ją do miękkiego materaca. Wpił się w jej usta, przejął dowodzenie. Odzyskał kontrolę. Nie zamierzał jej ponownie oddawać. Kiedy zdobył pewność, że jej zmysły wirują, kiedy jej ręce zaprzestały eksploracji i pasywnie wsparły się o jego pierś, przerwał pocałunek, ześlizgnął się w łóżku, szero ko rozwarł jej uda i przywarł ustami do jej miękkości.
Zataczał kręgi. Sama dostarczyła mu okazji; zamierzał wykorzystać to zbliżenie, aby wzmocnić swą władzę nad nią. Fachowo zaprowadził ją tam, gdzie jeszcze nie była, i w nagrodę otrzymał cichy, pozbawiony tchu, oszalały krzyk, kiedy szczytowała. Po raz pierwszy. Nie zamierzał się spieszyć, lecz zara zem pozostawał świadom prymitywnego samca w sobie - bytu, który przybył na jej wezwanie, który przywołała z taką łatwością, że pierwotne potrzeby pulsowały w nim tuż pod skórą. Kiedy znów szczytowała, prowadzona palcami, które zanurzył głęboko w jej pochwie, nie umiał dłużej poha mować pierwotnego impulsu. Ustawił się i wszedł w nią. Napawał się sposobem, w jaki go przyjęła, nie tylko tak głęboko do swego wnętrza, lecz także w ramiona. Oplotła go nimi z całych sił, wzbierając pod nim, niemal że łkając, błagała bez słów, odchyliła głowę, ofiarując mu swe usta... Zaczerpnął tchu i zanurkował w nie. Brał, zawłaszczał. Nie tylko jej usta, ale ją całą. Popychał ją, uwodził, żądał, przymuszał, chwytał każ de, najdrobniejsze nawet tchnienie jej namiętności. Każde łkanie, każdy sugestywny jęk. A ona dawała. Bez ograniczeń, bez zahamowań. Miał porównanie, potrafił docenić ten dar. Istny skarb. Zamknął oczy, kiedy rozsypała się pod nim. Tym ra zem puścił wodze i podążył za nią w zapomnienie. Tam, gdzie rządziło zaspokojenie, gdzie nakryła ich powolna, długa fala błogości. Objęci ramionami opadli na łoże i odpłynęli w roz koszne sny.
***
Jakiś czas później obudził się, zebrał w sobie siły, wy sunął się z niej i podniósł. Odwróciła się, mamrocąc coś w proteście, i na powrót wtuliła się w jego ramiona, przy lgnęła doń, swą miękkością i bliskością przynosząc mu ukojenie. Ułożył się u jej boku, częściowo pod nią, jak zdawała się lubić, i ponownie odpłynął w sen... lecz na moment przed tym zdał sobie sprawę, czemu wcześniej nie mógł zasnąć. Olśnienia często przychodzą w chwilach takich jak ta, na progu świadomości. Nie mógł zasnąć, ponieważ nie trzymał jej w ramionach. Oczywiste. Uśmiechając się nieznacznie, spokojny, rozluźniony, pozwolił świadomości się wymknąć. Spał. ***
Heather obudziło przyjemne doznanie, tak słodkie, że aż podkurczyła palce. Towarzyszył mu uwodzicielski szept. Niezdolna się oprzeć, niechętna wszelkim ogranicze niom, dala Breckenridge'owi się porwać. Wziął ją, posiadł, wślizgnął się w jej ciało. Dopełnił ją. Wszedł w nią od tyłu, głęboko, aż zadrżała. A potem kołysaniem zawiódł ją do raju. I podążył za nią, tłumiąc ochrypły krzyk we wgłębie niu u nasady jej szyi. Zanurzyła dłoń w jego włosach, wygięła się w łuk w je go uścisku, trzymała go głęboko w sobie i oddawała się rozkoszy. Kiedy lśniąca fala przetoczyła się przez nich niespiesznie, a potem cofnęła, porzucając ich, udręczonych, Heather wsłuchiwała się w bicie serc obojga. Uczepiła się tego.
Tej bliskości. Intymności. Nieopisanie radosnego wrażenia, że zespolili się w jedno. Stopniowo ich mięśnie się rozluźniły, odzyskali zdol ność myślenia. Nie żałowała, że została jego kochanką. Żałowała jedynie tego, że ich czas wkrótce dobiegnie końca, a wtedy straci możliwość wykuwania tak niepraw dopodobnej więzi, która przekraczała cielesność i sięga ła w duchowość. Z zamkniętymi oczami poczuła, jak Breckenridge się z niej wycofuje. Poczuła, jak więź się zrywa, blaknie. Osunął się za jej plecami, ciężki i gorący. Przez długie chwile panowała cisza, kiedy puls im zwalniał, oddech się wyrównywał i wracali do teraźniej szości, do rozjaśniającego się nieba za oknami, do odle głego śpiewu słowików, obwieszczających nowy dzień. Opasywał ją w talii ciężkim ramieniem, palcami dłoni delikatnie otulał jej pierś. Poruszył się, a potem znów umościł. - Musimy zmierzyć się z faktami - odezwał się niskim, nadal ochrypłym od namiętności głosem. Spróbowała zmarszczyć brwi, lecz jej mięśnie okazały się na to zbyt rozluźnione. Niechętnie zaczęła porządko wać myśli. - Jakimi? - Musimy się pobrać. Gwałtownie oderwała się od niego, na tyle, by się od wrócić i wlepić weń wzrok. - Co proszę? - Na pewno się przesłyszała. Jednakże on założył już swą beznamiętną maskę i pa trzył na nią spokojnie. - To jedyne rozwiązanie. Musimy się pobrać, nie ma tu nic do dodania. - Co proszę?!
Odsunęła się, odepchnęła od niego, zszokowana, jeśli nie wręcz przejęta zgrozą. Breckenridge zwalczył impuls, żeby ją złapać. Przytrzymać. Zmusił się, by leżeć nieru chomo, mówić z opanowaniem, bezbarwnym tonem. - Nie możesz przecież być aż tak naiwna. Znasz nasze środowisko. Skoro wyjechaliśmy na tak długo, tylko we dwoje, ślub stał się koniecznością. Wcześniej jej szaroniebieskie oczy zaokrągliły się - przysiągłby - z czystego i dogłębnego zaskoczenia. Te raz pociemniały, zasnuły się chmurami, kotłującymi się od emocji. - Nie. - Wysunęła brodę. Wygramoliła się z łóżka, chwy ciła peniuar i zaczęła go zakładać. - Takie są skutki, kiedy pozwoli się Richardowi na rozmowę z tobą w cztery oczy. Usiadł. Stojąc w rozchylonym peniuarze, władczo wy celowała w niego palec. - Nie, nawet nie próbuj zaprzeczać. Rozmawiał z to bą, powiedział ci, że musisz się oświadczyć, ale... - Nieprawda. - Pomimo wysiłków, Breckenridge mó wił przez zaciśnięte zęby. - Istotnie, spytał, co zamie rzam, ja zadeklarowałem, że się z tobą ożenię, i to była cała nasza wymiana zdań na ten temat. Patrzyła nań zwężonymi oczami, zawiązując pasek peniuaru. - Nawet jeśli Richard nie podyktował ci wprost, co masz zrobić, doskonale potrafi zastraszać, jak oni wszyscy. - Nikt nie musiał mnie zastraszać... - Wy dwaj nie rozumiecie, że nie chcę za ciebie wy chodzić! Ani za ciebie, ani za nikogo innego. Owszem, uwiodłam cię, ale to nie znaczy, że spodziewałam się oświadczyn. Nigdy nie chciałam, żebyśmy się pobrali! Dlaczego nie? Ugryzł się w język, żeby nie wypowie dzieć tych słów, które ujawniłyby zbyt wiele. Podciągnął nogi pod prześcieradłem i oplótł je ramionami, chwyta jąc się luźno za kostki. Zastanawiał się, czy mógłby sko czyć i złapać Heather...
Zrobiła duży krok w tył. Zaczerpnęła tchu, ani na mo ment nie przestając patrzeć mu w oczy. Wyprostowała się dumnie. Odrobinę skłoniła głowę. - Doceniam to, że ze względu na okoliczności, zgod nie z nakazem honoru... - Honor nie ma tu nic do rzeczy. - ...chcesz swym nazwiskiem ochronić mnie przed skandalem, lecz, jak cię już wcześniej poinformo wałam, zarzuciłam myśl o małżeństwie i ułożyłam sobie plany na przyszłość, a ponieważ nie przewidują one mo jego powrotu do Londynu, tym bardziej zaś na salony, ewentualny skandal mało mnie obchodzi, nie masz za tem powodu czuć się wobec mnie w jakikolwiek sposób zobowiązany. - Twoja rodzina będzie innego zdania. Wysunęła brodę. - Być może, ale oni to nie ja. Tak czy owak, dziękuję ci za szlachetną propozycję, jednak muszę odmówić. - Z tymi słowy okręciła się na pięcie. - Do diabła, wracaj tutaj! - Po co? Żebyś spróbował mnie sterroryzować, abym przyjęła twoją propozycję? Dziękuję, ale nie. - Musimy to rozsądnie przedyskutować. - Nie ma o czym dyskutować. Nie wyjdę za mąż za ni kogo, a już w szczególności nie za mężczyznę, którego zmusza do tego honor i poczucie obowiązku. - Do diabła! Nikt ani nic mnie nie zmusza... Znalazłszy się przy drzwiach, odwróciła się i wycelo wała weń palec. - Wcale nie chcesz się ze mną żenić, dobrze o tym wiesz. Przyznaj. Zawahał się. - Aha, widzisz? - Jej oczy zalśniły. - Nie chcesz się ze mną żenić, ja nie chcę za ciebie wychodzić, nie ma też ta kiej konieczności, nie zrobimy tego zatem, i na tym ko niec.
Gwałtownie otworzyła drzwi i wyszła, zamykając je za sobą. Gapił się w ślad za nią. - Chcę się z tobą ożenić. Słowa rozbrzmiały zbyt cicho, aby miały szansę wydo stać się poza obręb pokoju. Po długiej chwili, kiedy nie wróciła, a Breckenridge zastanawiał się, czemu w ogóle żywi na to nadzieję, wy puścił powietrze z płuc i przeciągnął dłońmi po twarzy. - I co teraz? Nie zdziwił się, gdy pytanie nie doczekało się odpo wiedzi. Coraz bardziej ponury, odrzucił przykrycia i wstał. W jego głowie rozbrzmiewała jedna myśl. Heather może i zaplanowała sobie przyszłość, ale co z nim? Jeśli ona postawi na swoim, przyszłość, jaką wyobraził sobie minionej nocy, ta przyjemna wizja, która zaczęła nabierać kształtu w jego umyśle, pozostanie zaledwie fantazją, cudownym obrazkiem tego, co mogłoby się zdarzyć... Ubrał się, zaciskając szczęki. Heather tak łatwo mu się nie wymknie.
Rozdział piętnasty
Odnalazł ją przy głównym stole w wielkiej sali, gdzie jadła śniadanie w postaci skropionej miodem owsianki. Przy dwóch innych stolach siedziały grupki mężczyzn, gawędzących i wymieniających się przewidywaniami na temat przebiegu dnia, jednakże na podwyższeniu nie było nikogo poza Heather. Zajął krzesło obok niej. Pojawiła się pokojówka z pytaniem, czy życzyłby sobie owsianki. Potaknął, zmuszając się do uśmiechu. - Nie ma powodu uciekać - rzekł, kiedy pokojówka oddaliła się poza zasięg słuchu. - Musimy znaleźć roz wiązanie. Heather spojrzała nań z ukosa... z irytacją? Nim zdołał to rozstrzygnąć, na powrót wbiła wzrok w talerz. - Przez co rozumiesz, że musimy zorganizować ślub? - Nie mamy wyboru. Zacisnęła wargi, ale w tejże chwili wróciła pokojówka z parującym talerzem. Breckenridge podziękował dziewczynie, nabrał miodu ze szklanego słoja na stole i wolno rozmieszał go w gę stej owsiance.
- Sytuacja jest prosta. Na wypadek gdybyś zapomnia ła, powszechnie uważa się mnie za największego roz pustnika w wytwornym towarzystwie. Nie zdobyłem tej reputacji, grając w karty u White'a. - Mówił cicho, ale szorstko; nie potrafił wykrzesać z siebie typowej gładkiej uprzejmości. - W związku z tym każda niezamężna da ma z towarzystwa, z którą spędziłbym, choćby tylko teo retycznie, jedną noc sam na sam, miałaby zrujnowaną re putację, a jedynym akceptowalnym sposobem na załago dzenie sytuacji stałoby się małżeństwo. I, nim zaczniesz się spierać, naprawdę nie ma znaczenia, czy ta noc zda rzyła się z mojej winy, podobnie jak nie gra roli, czy istot nie zaszło między nami cokolwiek niestosownego. Zorientował się, że zaciska zęby, toteż prędko nabrał pełną łyżkę owsianki. Zanim jednak wsunął ją do ust, zerknął na Heather. Choć nadal patrzyła w talerz, wyraź nie go słuchała. - Dodaj do tego fakt, że jesteś księżniczką klanu Cynsterów, a nie pozostanie cień wątpliwości, iż nasze mał żeństwo to konieczność. - W opinii otoczenia. - Posłała mu ostre spojrzenie. Nie raczył odpowiedzieć - znała realia. Wsunął do ust kolejną łyżkę zaskakująco smacznej owsianki, gładkiej i kremowej, z orzechowym aromatem. Przełknął ze smakiem, po czym kontynuował tym samym szorstkim tonem: - Jako że nie da się uniknąć tego małżeństwa, nie ro zumiem, po co walczyć. Nic nie stoi na przeszkodzie, by śmy się pobrali. Moje siostry już od pewnego czasu naci skają na mnie, żebym znalazł sobie żonę, a ciebie nic nie wiąże. - Uzmysłowił sobie, że wie to ponad wszelką wąt pliwość: gdyby Heather pielęgnowała w sobie uczucia wobec innego dżentelmena, nigdy by nie uległa jemu. - Co więcej, nasze rodziny obracają się w tych samych kręgach, zatem takie rozwiązanie zostanie uznane za do skonałe pod każdym względem. Biorąc to wszystko
pod uwagę, nie ma żadnych przeszkód, żadnych trudno ści, które zagradzałyby nam drogę do ołtarza. - Poza jednym drobiazgiem. - Heather odłożyła łyż kę, straciwszy apetyt. Zajrzała w orzechowe oczy Breckenridge'a. - Mało mnie interesuje aprobata otoczenia, nie w tej sprawie. Nie musiała udawać napięcia w swym głosie, przycza jonej tuż pod powierzchnią determinacji, podsycanej przez narastający gniew. - Zrozum wreszcie, że stanowczo sprzeciwiam się za warciu małżeństwa... - ...z tobą. Pomimo starań kłam stwo uwięzło jej w gardle. Zaczerpnęła tchu i zamiast te go dokończyła: - ...w takich okolicznościach. Nie zamie rzam wyjść za mąż ani za ciebie, ani za kogokolwiek in nego jedynie dlatego, że tak nakazują konwenanse! Nie tylko jej głos był nierówny; nie mogła zebrać my śli, nieomal czuła zawroty głowy. Kiedy po raz pierwszy bez ogródek oświadczył, że mu szą się pobrać, wstrząsnęło to nią tak bardzo, że uciekła się do całej swej koncentracji, aby wypaść z pokoju, nie zdradzając się przed nim. Ponieważ w chwili, kiedy powołał do życia perspekty wę ich małżeństwa... Gniew ścisnął ją za gardło tak mocno, że bała się, iż się udusi. Wezbrała w niej furia na siebie samą nie mniej niż na niego. Jak, u diabła, mogła dopuścić, by sprawy zaszły tak daleko? Czyżby jakaś jej niewybaczalnie bez myślna cząstka w sekrecie żywiła nadzieję, wręcz modli ła się o to, by Breckenridge, po paru nocach namiętno ści, raptem odkrył, że jest w Heather do szaleństwa za kochany? Z trudem zaczerpnęła tchu, patrząc mu w oczy. - Nie interesuje mnie małżeństwo z mężczyzną, który nie chce się ze mną żenić. Zacisnął wargi, na jego twarzy pojawił się złowrogi cień. Wysunęła brodę.
- Jako że planuję pozostać na wsi i od tej pory unikać wytwornego towarzystwa, nie widzę powodu, aby podda wać się jego dyktatowi. Rozmawiamy o moim życiu i przeżyję je tak, jak mi się spodoba. Słuchał, całkowicie skupiony na jej słowach; między innymi to w nim kochała, sposób, w jaki się na niej kon centrował, odcinając się od reszty świata... Nie! Zamrugała, odpychając tę rozpraszającą myśl. Musia ła trzymać się swego gniewu - gniewu na niego, za to, że, choćby i nieświadomie, pomachał jej przed nosem wizją, która dotąd nie zagościła w jej wyobraźni, zaofiarował jej to wszystko, czego, jak nagle odkryta wstrząśnięta, pra gnęła każdym włóknem swego jestestwa. Jednakże w tym soczystym jabłku krył się paskudny, oślizgły robak. Breckenridge zaofiarował H e a t h e r wszystko, czego jej głupie serce najwyraźniej przez cały ten czas pragnęło, poza jednym, kluczowym elementem, bez którego wizja nie mogła się ziścić. Chciała za niego wyjść; czyżby zawsze tak było? Zaświ tało jej poniżające podejrzenie, że drażliwość, jaką mu niegdyś okazywała, wynikała z nieodwzajemnionego afek tu. Niemniej bez względu na to, jak na bezpośrednie sło wa Breckenridge'a zareagowało jej odurzone serce, bez względu na to, w jak różowych barwach jakaś głupia, do tej pory nieznana cząstka jej duszy starała się odmalo wać ich potencjalną wspólną przyszłość, bez względu na to, jak bardzo Heather pragnęła z nim w tę przyszłość wkroczyć, ramię w ramię, jak wtedy, gdy razem przemie rzali wzgórza w drodze do Doliny, nie mogłaby - nigdy - poślubić go w ten sposób, bez choćby muśnięcia miłości. Utwardziła serce, wzmocniła determinację, oparła ło kieć na stole i, patrząc Breckenridge'owi w oczy, nachyli ła się ku niemu, aby dobitniej zaakcentować swoje racje. - Zastanów się. Cóż byłaby ze mnie za dama, gdybym radośnie poślubiła mężczyznę, którego do tego przymu szono? Jak twoim zdaniem bym się z tym czuła?
Zmarszczył brwi. - Nie powiedziałem... - Poruszył się na krześle, nie znacznie skrzywił. - Nie chodzi o to, że masz skakać z ra dości. Po prostu zaakceptuj fakt, że tak być musi, podob nie jak ja to zrobiłem. -N i e . - Nie mamy wyboru. - Owszem, mamy! - Spiorunowała go wzrokiem. Uniósł brwi i, z niejaką wyższością, spokojnie odpo wiadał na jej spojrzenie. Wypuściła powietrze przez zaciśnięte zęby i popatrzy ła przed siebie. - Nie myślisz jasno - rzekła. A żeby go! Zakładała dotąd, że pomimo wejścia z nią w sferę intymności Breckenridge nadal będzie postrzegał ją jako zbyt młodą dla siebie, kiedy więc Heather wskaże mu honorową drogę wyjścia z sytuacji, on, hedonista, rad przyzna, że istotnie by do siebie nie pasowali i skorzysta z możliwości powrotu do samolubnego, rozpustnego życia. - Nie chcesz się ze mną żenić, a ja nie chcę za ciebie wychodzić - spróbowała po raz kolejny, odwracając się znów ku niemu. - Nie ma też powodu, dla którego mu sielibyśmy się pobrać, ponieważ zamierzam poświęcić się opiece nad bezdomnymi dziećmi, a do tego nie potrze buję męża ani też nieskalanej, w mniemaniu wyższych sfer, reputacji. Nie mogła za niego wyjść. Zwłaszcza za niego. Gdyby to zrobiła, złamałby jej serce - oczywisty fakt. Złamałby jej serce, gdyż nie odwzajemniał jej miłości. Mocno zacisnęła wargi. Miała chęć krzyczeć. Zdoła wydostać się z tego żałosnego bałaganu, jedynie mówiąc „nie" i twardo przy tym obstając, jakichkolwiek on by użył argumentów. Musiała powiedzieć „nie" i wytrwać. - Nie zmienię zdania. W końcu uzmysłowisz to sobie i wrócisz do Londynu, do czekających tam na ciebie wy fiokowanych dam.
Jego oczy mimowolnie się zwęziły - uderzyła w czułą strunę. - Tam jest twoje miejsce. - Wskazała głową na połu dnie. - W Londynie, gdzie możesz grasować w salach ba lowych i buduarach. Przykucie do mnie nie leży w twoim interesie. Jeżeli to honor nakazuje ci nalegać, niniejszym zwalniam cię z wszelkich zobowiązań. - Zaczerpnęła po wietrza, przytrzymała je w płucach i wreszcie wypuściła. - Nie zależy mi na małżeństwie na tyle, żeby iść do ołta rza z kimś, komu przystawiono pistolet do głowy. Wstała i z góry popatrzyła mu w oczy. - Nie powinniśmy się pobierać. Pogódź się z tym... - Poczekała, aż Breckenridge również się podniesie, wolno, z gracją, nim podjęła: - Zrozum, że nie ma powo du, abyś tu pozostawał. Możesz wyjechać, kiedy tylko bę dzie ci dogodnie. Pomijając wszelkie inne kwestie, nie zamierzam odciągać cię od twojego życia ani też nie za mierzam rezygnować z własnych planów, wyłącznie dla tego, że otoczenie ma wobec nas jakieś oczekiwania. Skinęła mu krótko głową i zamierzała się odwrócić. Breckenridge przytrzymał ją za ramię. Natychmiast musiał stoczyć ze sobą walkę, żeby złagodzić uścisk. Kiedy spojrzała nań rozszerzającymi się oczami, cią gle się ze sobą zmagał, jak robił to zresztą w trakcie ca łej tej rozmowy, usiłując okiełznać swe wewnętrzne ja, prymitywnego samca, który wiedział, że Heather należy do niego, nieodwołalnie, i gotów był jasno dać to do zro zumienia. Wezwał każdy okruch samokontroli, nie chcąc dopuścić, by choć cząstka kipiącej w nim furii ujawniła się na jego twarzy, w jego oczach i uścisku; wymagało to takiego skupienia, że nie był już w stanie odpierać argu mentów Heather. Nie bez ryzyka, że wodze wyślizgną mu się z rąk i ona zobaczy stanowczo zbyt wiele. Nie wolno mu było zapominać, że ma do czynienia z Cynsterówną, a zatem osóbką nader bystrą. Jedno po-
tknięcie... i mogłaby dostrzec dosyć, by zacząć się zasta nawiać. I knuć. A jednak nie mógł pozwolić jej odejść. - Jeśli się pobierzemy... nie ma powodu, abyś... nie podążyła za swoim powołaniem. Dzięki moim zasobom będziesz w stanie dokonać więcej... - Nie. Zacisnął wargi. - Jako moja żona osiągnęłabyś znacznie lepsze efekty. - Być może. - Uniosła brodę i śmiało spojrzała mu w oczy. - Ale nawet to nie wystarczy, żebym cię poślubiła. Mimo starań poczuł, że twarz mu tężeje. - Dlaczego nie? Przez długą chwilę zaglądała mu w oczy. - Skoro nie znasz odpowiedzi - rzekła wreszcie cicho - dowodzi to tylko, że nie powinniśmy się pobierać. - Co to ma być? - Samiec w nim szalał; Breckenridge nie zdołał w pełni zatuszować gniewu w swym głosie. - Jakiś ukryty test? W reakcji na jego ton oczy Heather zapłonęły. Wy szarpnęła mu ramię. Skłoniła głowę w czytelnym, wynio słym ostrzeżeniu. - Zamierzam spędzić ranek z Catrioną. Do zobacze nia przy lunchu. Odwróciła się i wyszła z sali. Tkwił w miejscu, odprowadzając ją wzrokiem. Wzbie rała w nim frustracja. Ukryty test, w rzeczy samej. Cze kał go taki test, wyzwanie - musiał utkać sieć z dyktatu konwenansów i pożądania, złapać w nią Heather, mocno spętać i zaciągnąć do ołtarza... Prymitywnemu samcowi w jego wnętrzu spodobała się ta myśl. Napawał się nią. Breckenridge poprzysiągł sobie, że tak właśnie postą pi. Jeśli będzie trzeba, spęta Heather namiętnością i po-
czuciem obowiązku, potem zaś ją poślubi, z całym jej uporem i niezależnością. Osiągnie cel - i tu kryło się prawdziwe wyzwanie - nie wyjawiając jej, choćby w najdrobniejszy sposób nie na wiązując do tego, co do niej czuje. Tym uczuciom nigdy nie pozwoli wychynąć na światło dzienne. Nawet dla rozpustnika - lub może zwłaszcza dla roz pustnika - pewne posunięcia są po prostu zbyt ryzykowne. *** Heather zeszła po kamiennych schodach do lochu pod dworem. Nie wiedziała, czy to miejsce kiedykolwiek istotnie pełniło funkcję lochu, w każdym razie aktualnie mieściła się tutaj pracownia Catriony. Zgodnie z oczeki waniami, znalazła w niej swoją przyszywaną kuzynkę, za jętą preparowaniem jakiejś mikstury. Z przecinających sufit masywnych, poczernionych be lek zwisały wiązki ziół, ich aromatyczne wonie snuły się w strumieniach ciepłego powietrza, rozchodzących się od kominka, na którym trzaskał i posykiwał niewielki ogień. Przez małe, wysoko umieszczone okna do prze stronnego pomieszczenia wpadało dzienne światło, pło nęły tu też lampy olejowe. Catrionie niekiedy towarzyszy ła przy pracy Algaria, ostatnimi czasy jednak tę drugą ła twiej było zastać w pokoju dziecinnym, gdzie odpokutowywała za dawne grzechy, doglądając potomstwa Richar da i Catriony, zwłaszcza Lucilli, kolejnej pani Doliny. Aktualna pani Doliny stała przy dużym stole, okupu jącym środek pomieszczenia, i pracowicie ucierała coś w moździerzu. Podniosła wzrok, kiedy Heather przysta nęła u przeciwległego końca blatu. - Tak myślałam, że tu zajrzysz - rzekła z uśmiechem. Heather przyciągnęła sobie wysoki stołek i usiadła. - Breckenridge naciska na mnie, żebym za niego wyszła.
- A czego oczekiwałaś? - Catriona uniosła brew. - Po dróżowaliście razem, tylko we dwoje, przez... ile dni? Je denaście? Heather policzyła w myślach. - Nie. Podróżowaliśmy we dwoje, dopiero odkąd ucie kłam porywaczom, czyli jedynie przez trzy dni. - Skrzy wiła się. - Jakkolwiek zapewne nie ma to znaczenia. - Trzy dni, trzy noce. - Catriona wzruszyła ramionami i znów spojrzała na Heather. - Powinnaś była się domy ślić, że Breckenridge postąpi honorowo. - Nie mam najmniejszego zamiaru za niego wycho dzić - oświadczyła Heather, nie widząc powodu do zaba wy w dwuznaczności. - H m . . . Istotnie, to dość onieśmielający kandydat. - Catriona urwała, żeby przyjrzeć się zawartości moź dzierza, nim ponownie zaczęła pracować tłuczkiem. - Skoro małżeństwo z nim to dla ciebie zbyt wiele, w ta kim razie, jakkolwiek nie twierdzę, że w pełni rozumiem wytworne towarzystwo i rządzące nim prawa, wydaje mi się, że ze względu na twoją pozycję i reputację Brecken ridge'a rozsądną alternatywą byłby w twoim przypadku ślub z jakimś innym dżentelmenem, na przykład drugim synem, bliższym ci wiekiem, łagodnego charakteru, po tulnym, dobrze wychowanym, odpowiednim kandyda tem, który przymknie oko na twoje uprowadzenie oraz jego następstwa, czyli czas, jaki spędziłaś sam na sam ze znanym kobieciarzem, i zgodzi się wziąć cię za żonę, przypuszczalnie dla twojej pozycji i bogactwa, tym sa mym przywracając ci dobre imię. - Catriona zmarszczy ła brwi. - Zaznaczę, że nigdy do końca nie ogarnęłam, w jaki sposób i dlaczego małżeństwo może naprawić re putację damy, w przeciwnym wypadku bezpowrotnie zrujnowaną. Heather ledwie dosłyszała ten ostatni komentarz, tak była zdjęta zgrozą, wywołaną przez wcześniejsze słowa Catriony.
- Kiedy ja... - Zamrugała. - Jakkolwiek nie mam ochoty poślubiać Breckenridge'a - podjęła pewniejszym głosem - pomysł małżeństwa z jakimś gołowąsem, który raczy przymknąć oko... - Popatrzyła na Catrionę. - To jeszcze gorsza perspektywa. - Ach. Myślałam, że może upatrzyłaś sobie kogoś in nego. - Nie! Nie w tym rzecz. - Heather zaczerpnęła tchu. - Prawda wygląda tak, że... zdecydowałam się w ogóle nie wychodzić za mąż. - O? - Catriona zaprzestała ucierania i podniosła na nią wzrok. Heather przytaknęła. - My, Eliza i ja, i Angelica także, ale ona jest o trzy la ta młodsza, więc ma jeszcze czas, w każdym razie zwłasz cza Eliza i ja szukałyśmy... no cóż, właściwego dżentel mena. - Swojego bohatera? - Catriona z uśmiechem skupiła się znów na moździerzu. - Tak! Właśnie. Wiemy, czego chcemy, jaki to musi być mężczyzna. Ale... Nieproszony, w jej myślach pojawił się Breckenridge, ale nie taki, jakim wcześniej tak często go widywała - wzór wyrafinowania, poszukujący zdobyczy na salo nach - lecz jakim był, kiedy trzymał ją za rękę w trakcie wspólnej wędrówki przez wzgórza. Kogo przez cały ten czas szukała? Jakiego typu mężczyzny? Mężczyzny, który by ją kochał. Breckenridge się nie kwalifikował, nie pod tym względem. Wypchnęła jego obraz z myśli i z jeszcze większą de terminacją spojrzała na Catrionę. - Oczywiste, że teraz już nikogo takiego nie spotkam, nie po tym, co się stało, uznałam więc, że skoro los zawy rokował, iż nie znajdę miłości, chcę poświęcić życie nie sieniu pomocy dzieciom, które nie mają gdzie się po dziać, które przy narodzinach nie dostały w darze tego
co ja, moje siostry i wszyscy w naszej rodzinie. Dlatego zastanawiałam się, czy mogłabym zostać tutaj i uczyć się od ciebie. Wiem, że doglądasz całej gromady takich dzieci. Myślałam, żeby zatrzymać się tu na jakiś czas, aż do lata, kiedy ewentualny skandal związany z moim uprowadzeniem powinien już przycichnąć. Do tej pory nauczę się od ciebie i twoich pomocników dosyć, żeby wrócić do domu, do Somerset, i wdrożyć tam podobne rozwiązania. - Hm. - Marszcząc brwi, Catriona sięgnęła do jutowe go worka z ziołami, wyjęła garść liści i wsypała je do moździerza. Wzięła tłuczek, spojrzała na Heather, zawahała się, lustrując ją, po czym spuściła wzrok i znów zaczęła ucierać. - Zamysł jest chwalebny i na pewno nie będę cię do niego zniechęcać. Musisz wszakże pamiętać, że dla mnie opieka nad bezdomnymi dziećmi to tylko jedno z wielu zajęć składających się na większą całość. Jestem panią Doliny, ta pozycja, ta praca to moje powo łanie. Doglądanie dzieci stanowi jego część. - Urwała, by spojrzeć Heather w oczy. - Ale to zaledwie jeden z ele mentów mojego życia. - Ne jestem pewna, czy rozumiem. - Heather zmarsz czyła brwi. - Usiłuję powiedzieć - Catriona pracowicie ucierała zioła - że zanim stworzysz tego rodzaju poboczne aspek ty swego życia, musisz skupić się na jego rdzeniu... Chy ba zmierzam do tego, że w pierwszej kolejności powin naś odkryć swoje przeznaczenie i zadbać o to, żeby się spełniło. - Ale czy moim przeznaczeniem nie może być opieka nad bezdomnymi dziećmi? Catriona podniosła głowę i wbiła w Heather badaw cze spojrzenie intensywnie zielonych oczu, które jakimś sposobem przenikało człowieka na wskroś, sięgając w najgłębsze zakamarki.
Heather znieruchomiała, spokojnie czekając na ko niec przenikliwego badania. Po chwili Catriona się wyco fała. - Nie to widzę, nie to wyczuwam w twoim przypadku. Kiedy Heather popatrzyła na nią pytająco, Catrio na wygięła usta w odrobinę współczującym uśmiechu. - Twoje przeznaczenie jest splecione z przeznacze niem jakiegoś mężczyzny - wyjaśniła. - Widzisz go? - Nie jako postać z krwi i kości, nie widzę twarzy, lecz... jego aurę, jeśli chcesz tak to nazwać. Jego wnę trze. - I moje przeznaczenie jest z nim związane? - Według Lady twoim przeznaczeniem jest życie z mężczyzną... Jeżeli nie z Breckenridge'em, to kimś ta kim jak on, podobnym do niego. - Usta Catriony zadrga ły w uśmiechu. - Kimś pokroju twoich kuzynów. Lady świadkiem, że potrafię rozpoznać ten typ. - Zatem... mimo wszystko odnajdę mojego bohatera? - W rzeczy samej. Musisz jedynie... - Catrio na zmarszczyła brwi. - Ciśnie mi się na usta „zobaczyć" go, co przypuszczalnie oznacza, że musisz go rozpoznać. Heather zadumała się nad tym. Catriona rzadko prze powiadała przyszłość, ale kiedy już tak się działo, jej wi zje okazywały się zadziwiająco trafne. - Może... kiedy nauczę się od ciebie opieki nad dzieć mi i wrócę do Somerset... - Heather urwała, ponieważ jej rozmówczyni kręciła głową. - Nie? - Dla Lady twój plan zgłębienia tajników opieki nad bezdomnymi dziećmi to rodzaj dywersji... przynaj mniej teraz. - Catriona przekrzywiła głowę, jakby nasłu chiwała czegoś w oddali. - W jej ocenie usiłujesz w ten sposób uniknąć życia, które jest ci pisane. Po chwili Catriona znów skupiła się na Heather, lu strując jej twarz.
- Zapewne nie będziesz chciała tego słuchać - dodała kwaśno - ale intuicja podpowiada mi, że powinnaś bacz niej przyjrzeć się Breckenridge'owi. - On mnie nie kocha. Chce mnie poślubić jedynie dla tego, że tak nakazuje mu honor. - Jesteś pewna? Heather zmarszczyła brwi. - Mogę wnioskować jedynie na podstawie jego słów... - Powiedział ci, że cię nie kocha? - Nie, ale... - Ale nie powiedział niczego, co wzbudziłoby w tobie wiarę, że i owszem? - Kiedy Heather przytaknęła, na twarzy Catriony pojawił się uśmiech. - Akurat to nic nie znaczy. Kimkolwiek jest twój bohater, bez wątpienia przypomina twoich kuzynów, a wydobycie miłosnego wy znania z mężczyzn tego pokroju nie należy do łatwych. Szczerze nie znoszą ujawniać swych szlachetnych uczuć, a nawet przyznawać, że w ogóle takowe mają, jeśli więc tylko mogą tego uniknąć... - Catriona umilkła, jakby uderzona jakąś myślą. - O co chodzi? - Przyszło mi właśnie do głowy - Catriona z uśmie chem popatrzyła Heather w oczy - że aktualna sytuacja między tobą a Breckenridge'em... Pamiętając o tym, co przed chwilą powiedziałam o tego typu mężczyznach, nie wydaje ci się, że gdyby był w tobie zakochany, starał by się wykorzystać zaistniałe okoliczności, aby poślubić cię bez deklaracji, że cokolwiek do ciebie czuje? Heather nie musiała się zastanawiać nad odpowiedzią. - Trudno o bardziej przebiegłego i umiejętnego mani pulatora. - Skrzywiła się. - Zatem naprawdę muszę baczniej mu się przyjrzeć. Catriona przytaknęła. - Nie zaszkodzi, gdybyś przy tej okazji pamiętała, że o miłość takiego mężczyzny, o czym mogę zaświadczyć
zarówno ja, jak i żony twoich braci oraz kuzynów, z pew nością warto walczyć. Heather sapnęła. - Gdybym tylko miała choć cień pewności, że pod tą ugładzoną powłoką znajdę mojego bohatera... - Kiedy szuka się miłości, trudno o gwarancje. W przypadku takiego mężczyzny musisz być gotowa za ryzykować własnym sercem, jeśli chcesz zyskać szansę, że on obnaży swoje. - Catriona zrobiła krótką przerwę. - Jedna obserwacja, która może ci się przydać. Breckenridge to prawdziwy hedonista. Efektem ubocznym owe go stanu rzeczy jest to, że jeśli aktywnie zmierza do reali zacji jakiegoś celu, możesz być pewna, że autentycznie mu na nim zależy. Inaczej by się nie wysilał. Na ile Heather zdążyła poznać Breckenridge'a, ta opi nia wydawała się trafna. Usiadła i zatopiła się w myślach, Catriona zaś wróciła do swoich ziół. Mijały minuty. Heather analizowała wszystko, co usły szała od Catriony, i poczuła, że coś się w niej zestala, że pojawia się akceptacja. Zatem... jej poszukiwania nie dobiegły jeszcze końca. I jeszcze nie skończyła z Breckenridge'em. Podniósłszy wzrok, napotkała pełne zrozumienia spojrzenie Catriony. - Wiele do przemyślenia? Heather przytaknęła. - Tak. I dziękuję za... odczytanie mnie. Wiem, że nie robisz tego dla każdego. - Polecono mi to zrobić. - Catriona się uśmiechnęła. - Aha. - Heather ześlizgnęła się ze stołka. Przebywa nie w towarzystwie Catriony, kiedy przemawiała przez nią Lady, mogło wzbudzać niepokój. - Chyba pójdę na górę do dzieci... - Poczekaj. - Catriona zajrzała do moździerza, po czym odstawiła go na bok. - Nareszcie gotowe. - Z delikatnym
błyskiem zakłopotania w zielonych oczach popatrzyła na Heather. Pokręciła głową. - Z jakiegoś powodu mam dać ci to. Z kieszeni fartucha wyjęła naszyjnik ze złotych ogniw przeplatanych okrągłymi, fioletowymi koralikami, z wi siorem z różowego kamienia, kryształu długiego na pół palca. Obeszła stół, by założyć go Heather przez głowę. Heather z uwagą obejrzała sześciokątny kryształ. - Coś tu jest napisane... Wyryte po bokach. - To w języku tak starym, że nawet Algaria nie umie odcyfrować treści. - Jest stary? - Heather podniosła wzrok na Catrionę. Catriona przytaknęła. - Należał do mojej matki, a wcześniej do jej matki. Nosiłam go, zanim wyszłam za Richarda. - Sięgnęła w głąb dekoltu i wydobyła wisior, fioletowy, który dyndał na delikatnym złotym łańcuszku, przeplatanym różowy mi koralikami. - Ale potem Richard podarował mi ten, należący do jego matki, jeszcze starszy. - Trąciła palcem fioletowy kryształ. - Ametyst, przywołuje mądrość. - Opuściła wisior z powrotem w rowek między piersiami i wskazała kryształ Heather. - A to różowy kwarc, współ brzmi z miłością. Heather opuściła brodę, żeby obejrzeć naszyjnik. Przesunęła w palcach fioletowe koraliki. - To też ametyst? - Tak. Twój układ kamieni oznacza połączenie miło ści z rozumem, z miłością jako silą przewodnią. Odpo wiedni naszyjnik dla młodej damy, która chce zajrzeć w serce swego bohatera. - Dziękuję, ale bez wątpienia jest bardzo cenny. - He ather popatrzyła na nią. - Jesteś pewna...? - Tak. - Catriona się uśmiechnęła. - Dzięki Lady wiem, że postępuję słusznie, przekazując go tobie. Po winnaś go nosić, aż odnajdziesz i zdobędziesz swego bo hatera, a następnie przekazać Elizie, która z kolei prze
każe go Angelice. - Catriona urwała, by po chwili unieść brwi. - Najwyraźniej potem trafi do Henrietty i wreszcie do Mary, zanim wróci tutaj, do Lucilli. - Otworzyła sze roko oczy. - Wygląda na to, że Lady zatroszczyła się o całkiem sporo losów. Heather wpuściła wisior w stanik sukni. - Muszę przyznać, że świadomość wsparcia ze strony Lady mocno podnosi na duchu. - Wiedziałam, że mam ci go przekazać, dlatego przy niosłam go tu ze sobą dziś rano - rzekła z uśmiechem Catriona. - Nie wiedziałam jednak nic więcej, nic o in nych. Przypuszczam, że informację o tym, iż Lucilla rów nież znajdzie kiedyś swego bohatera, otrzymałam w na grodę za wykonanie polecenia. Heather przebiegła palcami po naszyjniku. - To musi boleć: oddać rzecz należącą do twojej babki. - Tak i nie. - Catriona przeniosła moździerz na ławę. - Przez lata nauczyłam się nie podawać niczego w wąt pliwość, a po prostu wierzyć i być posłuszną. Uśmiechając się w odpowiedzi, Heather zwróciła się do wyjścia. - Idę do pokoju dziecinnego. Coś przekazać? - Powiedz tylko bliźniętom, że mają przestać się kłó cić przy grze w kości. Och. - Catriona podniosła wzrok. - Jeszcze jedno. Pamiętaj, że jeśli mężczyzna zbyt łatwo deklaruje uczucie, zaczynasz się zastanawiać, czy mówi szczerze. Odwrotność tego twierdzenia jest jeszcze bar dziej prawdziwa. Unosząc brwi, Heather zastanowiła się nad tym i ski nęła głową. Pomachawszy Catrionie na pożegnanie, ru szyła schodami na górę. ***
Późnym rankiem Breckenridge minął konno miejsce na alei dojazdowej, gdzie minionego popołudnia stał,
mierząc się na spojrzenia z mężczyzną ani chybi odpo wiedzialnym za porwanie Heather. - Wstrzymał konia na szczycie ścieżki - Breckenridge wskazał ku Knockgray - i po prostu nam się przyglądał. Nie odniosłem wrażenia, by zamierzał się do nas zbliżyć - dodał po chwili. Zerknął na Richarda na karoszu obok. - Czy Catriona w jakiś sposób odstrasza intruzów? Richard prychnął. - Nie pytam, podejrzewam jednak, że osoby żywiące wobec nas złe zamiary mają ostatnimi czasy dziwny kło pot z wkroczeniem na nasze ziemie. Nie zawsze tak by ło, ale z biegiem lat Catriona rośnie w silę. Kiedy dotarli do drogi do Ayr, Richard skinął głową ku ścieżce. - Przekonajmy się, czy złapiemy trop. Szybko wjechali pod górę, zwalniając u szczytu stro mego zbocza. Richard pochylił się w siodle, obejrzał grunt, a potem się uśmiechnął. - Duży koń, ładne, wyjątkowo duże kopyta. - Skiero wał wierzchowca na dróżkę między chatami. - Tędy. - Kiedy dotarli do końca wioseczki, a trop wiódł dalej, Richard wyprostował się z uśmiechem. - Doskonale. Ta dróżka łączy się z główną drogą tuż przed Casphairn. Przy odrobinie szczęścia miejscowi go widzieli. Breckenridge zrównał się z nim na gniadoszu. - Wyglądał na postawnego mężczyznę, nie powinno być trudno stwierdzić, czy to o nim mowa. - Jak bardzo postawnego? Breckenridge zmierzył wzrokiem Richarda w zesta wieniu z jego wierzchowcem. - Przy założeniu, że jego koń był większy od twojego, a tak mi się zdaje, powiedziałbym, że jest od ciebie o co najmniej pięć centymetrów wyższy i sporo szerszy w ra mionach. - Chłop na schwał, ale, jak mówisz, dzięki temu ła twiej go wytropimy. Kolor włosów?
- Czarne, przynajmniej z daleka. Popatrzyli nawzajem na swoje głowy. Włosy Breckenridge'a były czarnobrązowe jak sobole futro, Richarda zaś - smoliście czarne. Jednakże dostrzec tę różnicę z większej odległości... Richard się skrzywił. - Przyjmijmy, że ciemne. Wkrótce dotarli do miejsca, gdzie dróżka łączyła się z drogą do Ayr. Niedaleko skrzyżowania stała skrom na chata. Starzec, siedzący na ganku w fotelu na biegu nach, uniósł dłoń w geście pozdrowienia. - Ładny dzień, panie Cynster. - Rzeczywiście, Cribbs. - Richard wstrzymał karosza, który zatańczył w miejscu. - Przejeżdżał może tędy wczoraj po południu postawny mężczyzna na wielkim koniu? - Około czwartej - dodał Breckenridge. Ale Cribbs już przytakiwał. - Takiego olbrzyma trudno przeoczyć. Szlachcic albo i możny pan. Miał pod sobą ładnego kasztana. Mus, że silnego jak wół, jak uniósł taki ciężar. - Zdaje się, że to nasz człowiek. Widziałeś, którędy pojechał? - Dalej do wsi. - Cribbs skinął głową na północ, w kie runku Casphairn. - Dziękujemy. - Richard i Breckenridge unieśli dło nie na pożegnanie i ruszyli. Na równej drodze dali koniom pobiec szybciej, aż do kolejnego zakrętu. Przy kościele parafialnym Richard zwolnił. - Mają tu tylko jedną oberżę. Breckenridge podążył za nim w kierunku schludnego, niskiego budynku o pobielonych ścianach, stojącego nie co dalej przy drodze. Richard skręcił w wąską alejkę i zsiedli z koni na wysypanym żwirem dziedzińcu na ty łach oberży. Przywiązawszy wierzchowce, ruszyli do tyl nych drzwi. Obaj musieli się schylić, by nie zawadzić głową
o framugę. Kiedy Breckenridge się wyprostował, stwierdził, że znajduje się w przytulnej sali barowej. Podłużne, wąskie pomieszczenie, ze ścianami do po łowy wysokości obłożonymi ciemnym drewnem, z równie ciemnymi stołami i krzesłami oraz długim kontuarem, oświetlone przez ogień na kamiennym palenisku i wpa dające przez podwójne okna od strony drogi promienie słońca, tchnęło przyjaznym ciepłem. - Pan Cynster! Co podać? - Oberżysta przeniósł spoj rzenie z Richarda na Breckenridge'a i z uśmiechem ski nął głową na powitanie. - I pana przyjacielowi? - Dwa piwa, Henry, i chwilę uwagi. - Uśmiechając się, Richard oparł się przodem o szynkwas. Breckenridge ulokował się obok, omiatając wzrokiem pozostałych gości - czterech starych opijusów, którzy nie mieli nic lepszego do roboty, niż sączyć piwo w oberży i obserwować drogę. Dokładnie to, czego on i Richard potrzebowali. Oberżysta postawił na ladzie dwa wypełnione po brze gi kufle spienionego piwa. Breckenridge obrócił się i z cichym podziękowaniem wziął swój. Pociągnąwszy łyk, rzucił Richardowi spojrzenie, na które ten wyraźnie czekał. Z szerokim uśmiechem uniósł kufel w toaście. - Twój sekret? Piwo było wyśmienite. Wzruszając ramionami, Richard także się napił. - Po prostu nigdy nie widziałem potrzeby, żeby wspo minać o tym we dworze, przynajmniej w obecności pań. Tymczasem Henry, oberżysta, zaniósł w imieniu Ri charda cztery kolejne kufle stałym bywalcom, którzy prze pili do swego dobroczyńcy z głośnymi podziękowaniami. Oberżysta wyjął ścierkę i zaczął pracowicie wycierać szynkwas. - No to w czym mogę pomóc, sir? - Wczoraj po południu przejeżdżał tędy postawny mężczyzna na wielkim kasztanie. - Richard odwrócił się,
kierując te słowa także do czterech opijusów. - Miał ktoś z was może okazję mu się przyjrzeć? - Lepiej - odparł Henry. - Zaszedł tu na kufelek. - A juści - potwierdził jeden ze starszych mężczyzn. - Pytoł o dwór. Chcioł wiedzieć, gdzie prowadzi aleja. - Zgadza się. - Henry pokiwał głową. - Był z niego ka wał chłopa. - Wyższy i bardziej barczysty ode mnie? - spytał Breckenridge. Henry i pozostali zmierzyli wzrokiem Breckenridge'a, nieco górującego wzrostem nad Richardem. - Taa, to by się zgodziło - odparł jeden z opijusów. - I gładki z pyska, ale nie aż tak jak pan. W reakcji na powszechny wybuch śmiechu Breckenridge dobrodusznie uniósł kufel. - Z nizin czy góral? - dociekał Richard. - Góral, na pewno! - zawołał inny stały bywalec. Pozostali pokiwali głowami. - Nigdy wcześniej żem go nie widział - powiedział Henry - no i sam gadał, że jest przejazdem. - Odjechoł na północ - dodał starzec siedzący najbli żej okna. - Na koniu, co to rzadko się takie widuje. Ka wał bestii. - Tak mniej więcej, jak wyglądał? - spytał Henry'ego Richard. - Czarne włosy, jak u pana. Oczy... - Henry urwał i się wzdrygnął. - Prawdę rzekłszy, gdyby to nie był taki miły gość, przez te oczy ciarków bym dostał. - To znaczy? - Breckenridge opuścił kufel. - Blade takie, żem zaraz pomyślał o tym tam potoku w zimę. Zimne i blade jak lód, a pod tym lodem jakby co płynęło. Chwila ciszy świadczyła o wrażeniu, jakie wywarł po etycki opis Henry'ego. - A inne szczegóły wyglądu? - drążył Richard. Henry skrzywił się i spojrzał na pozostałych.
- Rzekłbym, że takie, jak by się oczekiwało u lairda. - A juści, glanc przystrzyżony, ogolony. Ubrania do brej jakości. No i buty tyż. Bez względu na to, jak Breckenridge i Richard formu łowali pytania, niczego więcej się nie dowiedzieli. Osuszywszy jeszcze po kuflu, pożegnali się z pięcioma mężczyznami i wyszli na tylny dziedziniec. Tu przystanę li, by założyć rękawice jeździeckie. Patrzyli na wznoszą ce się łagodnie pole za oberżą. - Niewiele nam to pomogło - skonstatował Richard. - Potwierdziliśmy jedynie, że to laird: oni by się nie po mylili. - No i te jego oczy. Ze wszystkich uzyskanych na jego temat informacji oczy wydają się najbardziej charaktery stycznym szczegółem. W połączeniu z jego posturą i fak tem, że chodzi o lairda... Może to nie wystarczy, żeby go zidentyfikować, ale powinno pozwolić go rozpoznać, je śliby znowu spróbował dopaść Heather albo upatrzył so bie którąś z pozostałych dziewcząt. - Prawda. - Richard wskoczył na siodło. Breckenridge dosiadł swego gniadosza nieco wolniej, w myślach ważył możliwości. Kiedy już znalazł się w sio dle, spojrzał na Richarda. - Istnieje nikła szansa na to, że człowiek, który się tu zatrzymał, był po prostu tym, za kogo się podawał: lairdem z wyżyn, przejeżdżającym tędy w drodze na północ. Spostrzegł nas przed sobą i zainteresował się, kim jeste śmy. - Ale w to nie wierzysz. - Richard powstrzymywał narowistego karosza. - Nie. - Breckenridge skierował gniadosza w prowa dzącą do drogi alejkę. - Ponieważ istnieją wyraźne podo bieństwa między tym, co właśnie usłyszeliśmy, a opisem, jaki Heather i ja niezależnie od siebie wydobyliśmy od Fletchera i Cobbinsa.
Gdy znaleźli się znów na drodze, Richard zrównał się z Breckenridge'em i pogalopowali z powrotem na połu dnie, do Doliny. - Jak postępy w sprawie ślubu? - zapytał Richard, kie dy opuścili wieś. - Nijak. - Breckenridge usłyszał irytację we własnym głosie; nie dbał o to, czy Richard też ją wychwycił. - Głu pio wbiła sobie do głowy, że nie muszę się z nią żenić, że odizoluje się od świata i będzie prowadzić na wsi sieroci niec albo coś w tym rodzaju, zatem jej zrujnowana repu tacja nie ma znaczenia. - Aha. - Richard ze znawstwem pokiwał głową. - Gra upartą. - G r a ? ! - Breckenridge posłał mu gniewne spojrze nie. - Jest kwintesencją uporu. Próbowałem ją przeko nywać. Już dwukrotnie. - Przykro mi to mówić, stary, ale słodkimi słówkami na nią nie wpłyniesz. Breckenridge prychnął. - Tego też już próbowałem i zyskałem tyle, że... - Czuję się z nią teraz nierozerwalnie związany. - Tak? - Richard zerknął nań, zaciekawiony. - Żebym to ja wiedział - warknął z gniewnym gryma sem Breckenridge. - No cóż. - Richard wyszczerzył zęby w uśmiechu. - Pociesz się, że bez względu na koszty, końcowy efekt będzie tego wart. Breckenridge rzucił mu ostre spojrzenie, gdy jednak odnotował zadowolenie na twarzy Richarda, nie zdołał powstrzymać pytania: - A co ty musiałeś zrobić? Uśmiech Richarda stał się szerszy. - To samo co wszyscy: rozpłaszczyć się u jej zgrabnych stópek, przysiąc dozgonną miłość i mówić to szczerze. Tobie było łatwo. Nie powiedział tego na głos, ledwie bowiem komentarz uformował się w jego myślach, Brec-
kenridge pojął, że nie jest to prawda. Richard przypomi nał go pod wieloma względami, nawet gdy szło o kwestię urodzenia. Był prędko zażegnanym skandalem - Hele na, żona ojca Richarda, uznała go za swego wkrótce po tym, jak biologiczna matka chłopca zmarła w połogu. A nikt, kto miał choć trochę oleju w głowie, nie próbo wał się spierać z Heleną. Breckenridge także był bękartem, z tym że jego usynowił Brunswick, również od razu po narodzinach. Obaj osiągnęli wiek męski, obracając się w wytwor nym towarzystwie, dysponując bogactwem i przywilejami ludzi z wyższych sfer. Jednakże Breckenridge przypusz czał, że Richard, podobnie jak on, w najgłębszych zaka markach umysłu nosił zawsze pewne pytanie. Pytanie związane z przynależnym mu miejscem. Richard musiał sobie owo miejsce znaleźć i najwyraź niej udało mu się dokonać tego tutaj, w Dolinie. Na pew no nie było to łatwe. Po niecałym dniu spędzonym w po siadłości Breckenridge wyczuwał już, że to Catriona zaj muje tu centralną pozycję. Zarazem Richard wykroił dla siebie u jej boku własną przestrzeń, na którą ewidentnie zapracował. Co do Breckenridge'a... Jego przypadek był nieco in ny. Miał miejsce, które na niego czekało - za jakiś czas, po śmierci ojca, zostanie kolejnym hrabią Brunswick. Mimo że już teraz wypełniał wiele związanych z tą funk cją obowiązków, wykonywał wiele codziennych prac przy zarządzaniu majątkiem, ciągle zastanawiał się, czy w przyszłości stanie na wysokości zadania. Z jakiegoś powodu wiedział, że stanąłby, gdyby tylko miał u boku Heather. Gdyby trwała tam, beztrosko pokładając w nim wiarę, z łatwością sprostałby wszelkim wyzwaniom. Galopując obok siebie, skręcili w aleję dojazdową i równym tempem wracali do dworu. W ciszy i spokoju, które mącił jedynie tętent kopyt, Breckenridge próbował
dociec, skąd w nim tak silne przekonanie, że potrzebuje Heather, właśnie jej, aby wieść udane życie. W końcu stwierdził, że nie ma pojęcia. Ale może Richard miał rację. Heather nie wiedziała - i nigdy się nie dowie - o jak wysoką stawkę z jego punktu widzenia toczy się ta gra, może jednak nie zaszkodzi, jeśli Breckenridge poczyni drobne ustępstwa, ujawni dość, aby wzbudzić w niej cie kawość i, w konsekwencji, zainteresowanie jego osobą. Tak zrobi, a ponadto obierze bardziej agresywną tak tykę w ich związku, skoro ona najwyraźniej wyobrażała sobie, że zamierzał przystać na jego zakończenie. ***
Breckenridge ponownie spotkał Heather przy lunchu. Krzesło obok niej było wolne; zajął je, nie zważając na fakt, że najstarsze dzieci gospodarzy, Lucilla i Marcus, dołączyły do towarzystwa przy głównym stole i sie działy dokładnie naprzeciw. Rychło stało się jasne, że ośmioletnie bliźnięta posta wiły sobie za cel wypełnić towarzyską powinność i pod trzymywać konwersację. Od męskich fryzur (porównano uczesanie Richarda i Breckenridge'a) przeszły do uwag na temat źródła pie czeni jagnięcej, które zidentyfikowały po imieniu, oraz zrobionego przez Algarię wina z mlecza, by wreszcie za cząć spekulować na temat tego, czy wkrótce będą miały powód do wizyty w Londynie. Tę ostatnią kwestię dzieci przedyskutowały nad wyraz szczegółowo, szeroko otwierając oczy w niewinnym za ciekawieniu, które ani na moment nie zwiodło Heather i Breckenridge'a. Oni dwoje wymienili spojrzenia i zgodnie spróbowali skierować rozmowę na jakikolwiek temat inny niż ten, któ ry, jak się zdawało, dominował w myślach biesiadników.
Breckenridge'owi wystarczył rzut oka na salę, by się zorientować, że praktycznie wszyscy obecni niecierpliwie oczekują ogłoszenia zaręczyn. Chociaż to odkrycie jedy nie podsyciło jego frustrację i irytację z powodu tego, że nie uzyskał jeszcze zgody Heather, w tych okoliczno ściach wolał trzymać język za zębami. Owszem, rozważał użycie środków niewerbalnych, po mijając jednak to, że bacznie ich obserwowano, uzmysło wił sobie, iż nie potrafi przewidzieć reakcji Heather. W przypadku każdej innej damy, z którą zdarzyło mu się romansować, Breckenridge nie wahałby się ani chwili, z nią wszakże było inaczej, głównie dlatego, że postawił sobie za cel coś więcej aniżeli prostą kontynuację rzeczo nego romansu. Nigdy wcześniej nie zabiegał o rękę kobiety. Dla osoby z jego doświadczeniem odkrycie, że konkury nie są tak proste jak uwodzenie, okazało się niepokojące. Posiłek dobiegł końca i Algaria wygoniła przed sobą z sali potworne bliźnięta, by zapędzić je na popołudniowe lekcje. Breckenridge pod stołem pociągnął Heather za rę kaw. Gdy odwróciła się ku niemu, nachylił się i pochwycił jej spojrzenie. - Musimy porozmawiać - rzekł cicho. Przez chwilę zaglądała mu w oczy, nim wreszcie skinę ła głową. - W porządku. Wyprostował się i zastanowił. - Znasz miejsce, gdzie nikt nie będzie nam przeszka dzać, nie podsłucha nas, a najlepiej również nie zobaczy? - Z domu wszędzie nas wypatrzą - odparła, krzywiąc się nieznacznie - ale jeśli pójdziemy do ogrodu zielnego, znajdziemy się dostatecznie daleko. Nikt nie zdoła nas podsłuchać ani dyskretnie podejść, ani nawet odczytać wyrazu naszych twarzy. Skinął głową, wstał i odsunął jej krzesło.
Wyszła pierwsza z pustoszejącej sali. Ignorując pytają ce spojrzenie Richarda, podobnie jak i spokojny wzrok Catriony, Breckenridge podążył za nią. Ogród zielny, co zapewne było do przewidzenia, oka zał się ogromny. Zajmował szeroki pas opadającego ła godnie zbocza między dworem a brzegiem rzeki. Na grządkach o nieregularnych kształtach niektóre rośli ny dopiero niedawno uwolniły się z objęć zimy i nieśmia ło rozwijały pączki, gdy tymczasem inne wrzały bujnością. U stóp zbocza płynęła wartko rzeka, szemrząc na skałach i rozpryskując się na przybrzeżnych głazach. Był to radosny, dziwnie kojący odgłos. Z rękami w kieszeniach Breckenridge podążył za Heather w głąb bujnego, swobodnie prowadzonego ogrodu. Śpiew ptaków zagłuszały tu pszczoły, brzęczące w lawen dzie i wielu innych kwitnących ziołach, których nazw nie znał. Słońce stało wysoko, omywając rośliny promien nym ciepłem. Otulił ich gobelin zapachów, od których Breckenridge'owi zakręciło się w głowie. Heather poprowadziła go niżej, ku rzece, gdzie u do łu jednej z grządek wykrojono łuk, obrębiając go kamie niami. Wewnątrz ułożono więcej bloków skalnych, two rząc ławkę. Z szelestem spódnic Heather usiadła na jej końcu. Zatrzymał się. Kiedy spojrzała na niego, unosząc brew, wzruszył ramionami i zajął miejsce obok.. Promienie słońca spływały z góry z łagodnym błogo sławieństwem, rozgrzane skały zamknęły ich w kokonie ciepła, a unosząca się znad rozpędzonej rzeki delikat na mgiełka pieściła ich orzeźwiająco. - Dobry wybór. - Breckenridge oparł się o górną kra wędź kamiennego murku i spojrzał na Heather. Widział jedynie jej profil. - Musimy poczynić pewne ustalenia i nie mów mi, że wszystko jest już jasne, bo to niepraw da. - Urwał, próbując wyplenić albo przynajmniej wytłu mić oschłe nuty, słyszalne w jego głosie. Z zamkniętymi oczami wystawiła twarz do słońca.
- Wkrótce przyznasz mi rację, po prostu daj sobie tro chę czasu - oświadczyła. Kosztowało go sporo wysiłku, żeby nie zgrzytnąć zę bami. - Nie zmienię zdania, a ponadto, wbrew twoim zało żeniom, nie dysponujemy nieograniczonym czasem. Kto wie, czy twoi rodzice już tu nie jadą. Musimy uzgodnić stanowisko przed ich przybyciem. Na wzmiankę o rodzicach H e a t h e r wlepiła weń wzrok. Zmarszczyła brwi. - Napisałam im, że czuję się doskonale i nie ma po trzeby, żeby odbywali tak daleką podróż. - Nie wiadomo, czy to ich przekona. Niemniej tak czy owak musimy przedyskutować, rozsądnie i rzeczowo, kwestię naszego ewentualnego małżeństwa. Jakkolwiek przywiązałaś się do wizji przyszłości bez ślubnej obrącz ki, patrząc realistycznie, w naszym środowisku, nie jest to rozwiązanie, nie dla ciebie. Owszem, Catriona już ją o tym poinformowała. Ciężar ukrytego pod suknią różowego kwarcu przypomniał jej, co jeszcze mówiła pani Doliny, dlatego też Heather nie miała nic przeciw rozmowie z Breckenridge'em na temat ich ewentualnego związku. Wbiła wzrok przed siebie. - A więc dobrze, przedstaw mi swoje argumenty. - Niewykluczone, że jeśli będzie go uważnie słuchać i ob serwować, zyska wskazówkę na temat tego, co kryło się pod ową beznamiętną maską. - Argumenty inne niż oczywisty nakaz konwenansów. - Kiedy to jest mój główny argument. - Niemniej mógłbyś choć spróbować znaleźć szersze uzasadnienie. Kątem oka widziała, że wzniósł oczy do nieba, jakby szukał boskiej pomocy lub też, bardziej prozaicznie, py tał: „Dlaczego ja?". Zatuszowała uśmiech. Wreszcie popatrzył na nią.
- W porządku, spójrzmy z szerszej perspektywy. Nale żysz do rodu Cynsterów, odebrałaś staranne wychowa nie, twoja rodzina wiele znaczy, otrzymasz dobry posag i jesteś co najmniej atrakcyjną kobietą. - Dziękuję, niezwykle pan uprzejmy. - Skłoniła głowę. - Nie dziękuj mi jeszcze. Jesteś także zawzięta, nieza leżna aż do przesady, kłótliwa i czasami irytująco uparta. Pomimo to z niezrozumiałych dla mnie powodów przez ostatni tydzień, kiedy łączył nas wspólny cel, całkiem nieźle się dogadywaliśmy. Uważam to za sygnał, że gdy byśmy, jako małżeństwo, podjęli się zarządzania mająt kiem ziemskim mojego ojca, majątkiem, który kiedyś bę dzie nasz, znów połączyłby nas wspólny cel, dzięki czemu nasz związek powinien funkcjonować. Zaskoczył ją. Oparła się o kamienie i spojrzała na niego. Dopaso wał się plecami do luku murku, jedno ramię wsparł na jego górnej krawędzi i wyciągnął przed siebie długie nogi, tak że butami muskał rąbek jej sukni. Swobodny, zrelaksowany i wytworny, wyglądał jak typowy wyrafino wany londyński hulaka, którym oczywiście był. Był także zagadką. W pewnym momencie ich niedawnej pieszej wyciecz ki Heather uzmysłowiła sobie, że pod wygładzoną po włoką, pod którą nie pozwalał jej zajrzeć, kryje się coś innego, znacznie bardziej atrakcyjnego. - Podzieliłbyś się obowiązkami w zarządzaniu mająt kiem? - Nie spodziewała się po nim takiej deklaracji. - Jeślibyś tylko chciała. - Lustrował jej twarz. - Na przykład, w majątku i na okolicznych terenach, po dobnie jak wszędzie, znajdzie się sporo czekających na ratunek dzieci. Sapnęła. - Zatem tkwiłabym w Baraclough, zajmując się do mem, podczas gdy ty próżnowałbyś w stolicy?
- Wbrew powszechnemu mniemaniu - spuścił wzrok, by strzepnąć liść ze spodni - ostatnio nie spędzam w sto licy aż tyle czasu. Łatwiej zastać mnie w Baraclough. - Hm. W porządku. - Skinęła głową. - To kwestia warta rozważenia. Czym jeszcze możesz mnie skusić? Breckenridge zamaskował krzywy uśmiech. Odgadł, że - podobnie jak jej mentorki z rodu Cynsterów - He ather znęci perspektywa zarządzania liczną służbą i inny mi ludźmi w majątku ziemskim. Miała to we krwi. - Wspomniałem już chyba, że siostry oczekują, iż wkrótce się ożenię. Jak nietrudno się domyślić, naciska ją na mnie głównie z powodu pragnienia, abym spłodził dziedzica, najlepiej zaś kilku, tak by zagwarantować suk cesję. Niech Bóg broni, żeby majątek kiedykolwiek po wrócił do Korony. Jako moja żona wesprzesz więc wy tworne towarzystwo w oporze przeciw królowi Jerzemu i jego kamratom. - Niezwykle pomysłowy sposób na powiedzenie, że chcesz mieć dzieci - stwierdziła, patrząc nań zwężonymi oczami. Uśmiechnął się, lecz zaraz spoważniał. - Chcę. Ale czy ty chcesz? Wbiła wzrok przed siebie. - Tak, oczywiście. Prawdę mówiąc - dodała po chwili - nie wyobrażam sobie, że mogłabym nie chcieć. - Zatem w tej sprawie się zgadzamy. - Tylko się nie zapędzaj, jeszcze mnie nie przekonałeś. - Być może czas przeanalizować powody twojej od mowy - odezwał się po krótkim wahaniu. Utkwił spoj rzenie w jej twarzy, znów widząc jedynie profil. - Nie wa hasz się ze względu na moje... z braku lepszych określeń, niewłaściwe pochodzenie, prawda? Wydawało mu się, że pyta nie dlatego, by sądził, iż He ather rzeczywiście może uważać to za jego mankament, lecz ponieważ chce tym sprytnym wybiegiem zyskać jej przychylność... A jednak ledwie te słowa spłynęły z jego
warg, uzmysłowił sobie, że gdzieś głęboko w nim tkwi owo pytanie o przynależność, pragnienie, aby widziała go takiego, jaki był naprawdę, i nadal akceptowała. Jego obawy zostały natychmiast rozwiane przez spoj rzenie, jakie posłała mu spod zmarszczonych brwi - zafrapowane i pełne kiełkującego oburzenia. - Nie bądź głupi! - Mars na jej czole się pogłębił. - Nawet mi to nie przyszło do głowy. Czemuż by miało? Wywodzimy się z tej samej warstwy społecznej, a w do datku jesteś dziedzicem Brunswicka. - Heather popa trzyła znów ku rzece, machnięciem wskazując za siebie, ku domowi. - Spójrz zresztą na Richarda. Urwała na chwilę, szczerze zdumiona, że w ogóle mógł pomyśleć... Ale może nie o to chodziło. Nie dlate go poruszył ów temat, bez wątpienia dlań drażliwy. Niewidzącym wzrokiem wpatrywała się w rzekę. - Ty to prostu ty - kontynuowała, poruszając się trochę po omacku. - Jesteś zbyt dojrzały, zbyt doświadczony, zbyt obyty w świecie, żeby oceniać cię według jakichkol wiek innych kryteriów aniżeli to, co sam sobą reprezentu jesz. - Zerknęła nań przelotnie, lecz jak zwykle napotka ła nieprzeniknioną maskę. - Jak postępujesz. - Ponownie skierowała wzrok ku rzece, przekrzywiając głowę w stro nę Breckenridge'a. - I jakkolwiek z niechęcią to przyzna ję, zachowywałeś się wobec mnie opiekuńczo i honoro wo. W rzeczy samej, w trakcie całej naszej przygody mógłbyś nieomal służyć za wzór dżentelmeńskich cnót. - Nieomal? - Za często się ze mną spierałeś i jesteś stanowczo zbyt uparty. - Niełatwo zbić cię z tropu. - Istotnie, niełatwo. - Popatrzyła mu w oczy. - Możesz sobie być ekspertem w uwodzeniu kobiet, ja wszakże z pewnością znam się świetnie na aroganckich arystokra tach i ich zachowaniu, jako że od urodzenia otaczały mnie najznamienitsze okazy tego gatunku, do których ty
ewidentnie się zaliczasz. - Podkreśliła wypowiedź sta nowczym skinieniem głowy i znów utkwiła wzrok w rzece. Nie poczuła się zaskoczona, kiedy przez jakiś czas mil czał, nie spiesząc się z forsowaniem kolejnego argumentu. Oczywiście, ten spokój nie mógł trwać wiecznie. - W porządku. Zatem to nie kwestia moich korzeni, najwyraźniej też nie uważasz mojej osoby ani pozycji za wyzwanie, które by cię przerastało. Nie czujesz się za gubiona w relacjach ze mną. Kiedy prychnęła kpiąco i posłała mu lekceważące spojrzenie, nie dal jej odwrócić wzroku. - Czego zatem trzeba - spytał cicho, niższym, łagod niejszym głosem, który omywał jej skórę - aby cię prze konać, że powinnaś za mnie wyjść? Pozwolił, by zajrzała mu w oczy; ten jeden raz nie ukrywał się za maską. Chciał, aby zobaczyła, że pytał szczerze, że naprawdę zależy mu na tej wiedzy. Wzięła głęboki oddech, zwróciła znów twarz ku rzece i wolno, z westchnieniem wypuściła powietrze. Zastana wiała się, co ją powstrzymuje. Jeżeli istotnie nie wie dział... Zapewne powinna go oświecić. - Dobrze. Skoro tak bardzo chcesz je poznać, oto mo je powody. Nigdy wcześniej nie próbowała ubrać ich w słowa, nie wszystkich, jeśli wszakże Catriona słusznie przypuszcza ła, że Breckenridge może okazać się bohaterem He ather... w jej interesie leżało podjęcie tego wysiłku. - Dawno temu postanowiłam, że nie wyjdę za mąż bez prawdziwego... uczucia. - Pamiętając opinię Catriony w tej kwestii, użyła słowa mniej precyzyjnego, a zatem nie tak przerażającego dla mężczyzn. - Uczucia na tyle potężnego, że przetrwa długie lata, stanie się fundamen tem wspólnego życia, jego siłą przewodnią i źródłem wskazówek. Chcę namiętności i śmiechu, partnerstwa
na poziomie praktycznym i czegoś znacznie głębszego na osobistym. Pragnę... czuć się pożądana, niezbęd na i potrzebna, pragnę wiedzieć, że wypełniam rolę, w której nikt nie zdołałby mnie zastąpić. Zrobiła krótką przerwę. - Jednak przede wszystkim - podjęła z wysiłkiem - chcę, aby to głębokie uczucie ofiarowano mnie, He ather Cynster, nie dlatego, że pochodzę ze znaczącego rodu i - zerknęła nań przelotnie - niektórzy uważają mnie za co najmniej atrakcyjną kobietę, ale dlatego, że to jestem właśnie ja. - Klepnęła się w pierś i wyczuła ukryty pod stanikiem wisior. - Chcę, aby mnie pożąda no, potrzebowano i poślubiono ze względu na mnie sa mą, nie zaś moją pozycję. Dostrzegłszy raptem podobieństwo między nimi dwojgiem, popatrzyła mu w oczy. - Jako że sam dopiero co niepokoiłeś się kwestią swe go urodzenia, powinieneś rozumieć, co czuję, dlaczego tak mi zależy, aby ceniono mnie dla mnie samej, dlacze go chcę być tego pewna. Breckenridge zaglądał jej w oczy... i zastanawiał się, jakim sposobem dał jej się tak wmanewrować. W sytu ację bez wyjścia. Ponieważ istotnie ją rozumiał, więcej nawet, czuł, jak jej słowa rezonują w nim głęboko, docie rając do ukrytego ja. Odezwała się jego prawdziwa natu ra, nakazując mu zaspokoić potrzebę Heather. Wyrzucić z siebie słowa, których wygłaszać nie zamie rzał, ofiarować jej tak przez nią poszukiwane zapewnie nie, przysięgę, że zawsze będzie dlań najważniejsza, że stanie się osią jego życia... Miał wyznanie na końcu języ ka, nieoczekiwanie skłonnego do brawury. Nie spodziewał się, że jego dociekania mogą dopro wadzić do powstania takiej więzi, że pod wpływem odpo wiedzi Heather poczuje się jej jeszcze bliższy. Szukał wszak sposobu na to, by uniknąć odwoływania się do swych uczuć. Tymczasem...
Chciała, aby jej powiedział, że ją kocha. Wówczas jednak sam musiałby usłyszeć te słowa. Słowa, których przysiągł sobie nigdy więcej nie wypo wiadać. Przysiągł, że nigdy więcej nie otworzy serca na tyle bólu... Już go poznał, nosił po nim blizny. Nigdy, przenigdy więcej. Ciągle patrzyli sobie w oczy. Nieomal czuł, jak Heather siłą woli stara się go zmusić, by otworzył usta i przemówił... Czas zwolnił. Breckenridge zaczął podejrzewać, że ona wie, że zobaczyła albo przynajmniej domyśla się te go, czego sam usilnie starał się nie zauważać. Ta wizja nim wstrząsnęła, pomagając utrzymać język na wodzy. Kiedy się nie odezwał - kiedy Heather wreszcie pogo dziła się z faktem, że tego nie zrobi - na pół przymknęła powieki, minimalnie się od niego odsunęła, zadarła bro dę i zwróciła się twarzą ku rzece. - Bez względu na to, jakie ty lub pozostali wysuniecie argumenty, nie wyjdę za mąż bez tego konkretnego uczucia. Deklaracja, donośne wyzwanie. Poruszył się, czując, jak tężeją mu mięśnie; zmusił się, by się odprężyć. - To u c z u c i e . Oschłe słowa opuściły jego usta, nim zdołał się zasta nowić. Odpowiadał za nie ów prymitywny samiec, który uważał już Heather za swoją. Jej nieprzejednanie stano wiło dla niego impuls do działania, rzucone przez nią wy zwanie interpretował jako afront. Jednakże agresywnym naleganiem Breckenridge nie przełamie jej uporu. W ten sposób nie zatriumfuje. Miał na podorędziu inną broń, ostrzoną przez dekady obracania się w wytwornym towarzystwie. - Tak? - Zwróciła się ku niemu, unosząc brwi.
- Być może... - Nachylił się ku niej z płynną gracją, jak przystało na ulubieńca dam. Zajrzał jej w oczy. - Na uczyłabyś mnie, czego potrzebujesz. - Z rozmysłem opu ścił wzrok na jej wargi. - Zawsze uchodziłem za bystre go ucznia, skoro zaś chcę w pełni poświęcić się studiom nad twoimi pragnieniami... Nieznacznie rozchyliła wargi. Znów zajrzał jej w oczy barwy burzowego nieba. Wyczytał w nich zainteresowa nie, wiedział, że pozyskał jej niepodzielną uwagę. Uśmiechnął się w duchu. - Czy jeśli przysięgnę, że zrobię, co w mojej mocy, aby sprostać twoim wymaganiom, przyjmiesz... wyzwanie, jeśli chcesz tak to nazwać, i weźmiesz mnie takiego, jaki jestem, aby ukształtować mnie na nowo, stosownie do swoich potrzeb? Oparł się impulsowi, by przylgnąć do tych kuszących warg. Nie odrywając od niej wzroku, zewnętrzną stroną palców dotknął jej policzka w uwodzicielsko delikatnej pieszczocie. - Gdybyś tylko zechciała, mogłabyś podjąć wyzwanie, by poskromić słynnego tygrysa salonowego i przemienić go w swego niewolnika... Jednak ponieważ jestem aroganc kim ignorantem, wyedukowanie mnie kosztowałoby cię sporo pracy, czasu i wysiłku, nasz ślub zaś bardzo by ci to zadanie ułatwił. Ostatecznie, tego, co wartościowe, nigdy nie osiąga się od razu. Daję ci wolną rękę w kształtowaniu mnie. Czy nie zachęca cię to do podjęcia wyzwania? Czytał w jej oczach, że się zastanawia. Podążała za je go argumentami, jej myśli biegły dokładnie tą ścieżką, którą chciał je poprowadzić. Ujął ją delikatnie pod brodę, jakby zamierzał pocałować. - A wyobraź sobie tylko - rzekł cicho, nadal patrząc jej w oczy i przywołując na usta wyćwiczony uśmiech - ja ki status osiągniesz jako dama, która mnie schwytała. Skupiła się jeszcze bardziej. Bacznie mu się przyglą dała.
Później przewróciła oczami i cofnęła brodę z jego dłoni. - Jesteś naprawdę dobry, ale nic z tego. Zagapił się na nią. Miał ją w garści, prowadził jak po sznurku... Zwróciła twarz ku rzece i pokręciła głową, całkiem jakby usłyszała jego myśli. - W tej propozycji kryło się mnóstwo „jeśli" i „ale", przy czym i tak niczego to nie zmieniało. - Popatrzyła na niego, mrużąc oczy. - Nie spodziewałeś się chyba, że oczarujesz mnie na tyle, żebym za ciebie wyszła? A żebyś wiedziała. Zacisnął usta w wąską kreskę, oparł się ciężko o mu rek i spojrzał w niebo. Tylko nieliczne kobiety opierały się jego urokowi, lecz, oczywiście, Heather musiała zna leźć się w tym gronie. Klnąc w duchu, prędko przeanali zował możliwości. Darował sobie pozory i usiadł prosto. - Posłuchaj, nie możemy tak tego ciągnąć, nie podej mując absolutnie żadnych decyzji. - Przeciwnie, nie ma o czym decydować. Złożyłeś mi propozycję, wiedziony honorem, ja zaś ją odrzuciłam. - To nie koniec. - Owszem, koniec. A jeśli wszystko, co masz do po wiedzenia, sprowadza się do powtórzenia znanych mi już argumentów, dalsza dyskusja mija się z celem. - Zadzie rając nosa, Heather napięła mięśnie, żeby wstać. Dłoń Breckenridge'a ciężko spoczęła na jej ramieniu. - Nigdzie nie idziesz - warknął. - Siedź spokojnie i słuchaj. Jego ton, władczy sposób, w jaki ją powstrzymał, pod syciły jej gniew. Porywczo odwróciła się ku niemu, spiorunowała go wzrokiem. - Po co? Żebyś mógł mnie terroryzować tak długo, aż wyrażę zgodę? - Strąciła jego dłoń i wstała. Także się podniósł, zagradzając jej drogę. - Heather...
- Nie! - Wściekła, szturchnęła Breckenridge'a palcem w pierś. - Teraz ty mnie posłuchasz, i to uważnie. Jeśli nie darzysz mnie uczuciem, jakiego wymagam od moje go przyszłego męża, to za ciebie nie wyjdę. I ani myślę zgadzać się na ślub oparty na spekulacjach! - Do diabła! - Z zaciętym wyrazem twarzy, na której choć raz odmalowały się jakieś emocje, Breckenridge wbił w nią gniewne spojrzenie. - Daję ci wszystko, co mam do zaoferowania. - Mógłbyś dać, cokolwiek zechcesz, musiałbyś tylko faktycznie chcieć! Przysunął się bliżej, górując nad nią. Wwiercał się w nią twardym spojrzeniem. - Musimy się pobrać. To nieuniknione. Wypada za tem, abyśmy doszli między sobą do porozumienia, tak by sprawy związane z naszym ślubem mogły posuwać się na przód. Oznacza to, że musisz dorosnąć, zapomnieć o wszelkich naiwnych, idealistycznych wyobrażeniach i stawić czoło rzeczywistości. Przemyśl rozsądnie swoją postawę i powiedz mi, co mogę ci ofiarować, abyś zgo dziła się zostać moją żoną. Patrzyła mu w oczy. I czuła, jak kipi w niej furia. Zaczynała bowiem podejrzewać, że Catriona może mieć rację i pod tą gładką fasadą Breckenridge istotnie darzy ją owym upragnionym uczuciem. Co więcej, przypuszczalnie zdawał sobie z tego spra wę, lecz - na dowód jego czarujące słówka i okrężne argumenty - z jakiegoś niezgłębionego, typowo mę skiego powodu nie chciał wyznać prawdy pod żadną postacią. Czyli zamierzał sprawiać trudności. Jeśli wszakże ist niał choć cień prawdopodobieństwa, że Breckenridge, jakkolwiek arogancki i irytujący, jest pisanym jej bohate rem, że on i cała ta sytuacja są jej szansą na przyszłość tak promienną, jak tylko potrafiła sobie wymarzyć, wów-
czas nie wchodziło w rachubę, że Heather podda się i odejdzie. O miłość takiego mężczyzny warto walczyć. Słowa Catriony rozbrzmiały w jej głowie. Ciągle patrząc Breckenridge'owi w oczy, wspięła się na palce. - Podaj mi jeden dobry powód, dla którego powinnam to zrobić - rzekła po prostu. On także ledwo trzymał gniew na wodzy. Nieomal wi działa, jak gwałtowne słowa pchają mu się na usta, jed nak mocno zacisnął wargi, powstrzymując impulsywną odpowiedź, która bez wątpienia wiele by ujawniła... - Musimy się pobrać, ponieważ to jedyne akceptowal ne rozwiązanie - odparł wreszcie, siląc się na spokój. Wytrzymała jego spojrzenie, czując, jak osacza ją siłą woli, nieprzejednany i władczy. Narósł w niej upór. Wzmocnił się. Wezbrał w niej palący gniew. Otworzyła usta, chcąc mu powiedzieć, co o tym myśli, ale dławiła ją furia. Z warknięciem wyrzuciła w górę ręce, okręciła się na pię cie i wściekle ruszyła przez ogród, byle dalej od niego. Breckenridge odprowadzał ją wzrokiem. Słyszał chrzęst żwiru pod jej stopami, gdy kroczyła, całą posta wą manifestując gniew. Słowa, które wypowiedział, a także te, które zatrzymał dla siebie, rozbrzmiewały echem w jego głowie. Musimy się pobrać, ponieważ to jedyne akceptowalne rozwiąza nie... dla mnie. Czy gdyby był na tyle szczery i odważny, żeby wygłosić te dwa ostatnie słowa... pozwoliłaby mu wywinąć się tak tanim kosztem? Prychnął w duchu. Nadzieja głupiego. Kiedy chodziło o to konkretne uczucie, ona i jej podobne zawsze doma gały się pełnej należności. Gdyby podsunął jej czytelną wskazówkę, że żywi wobec niej uczucia tej właśnie natu-
ry, nie spoczęłaby, dopóki nie klęczałby przed nią, ślubu jąc dozgonne oddanie. I ofiarując swe serce na tacy. A tego zrobić nie mógł. Nigdy więcej nie zaufa żadnej kobiecie na tyle, by znów tak postąpić. Heather dotarła do bocznych drzwi dworu i zniknęła w środku. Zastanowił się, odwołując się do kłębiących się w nim zranionych uczuć, zacisnął szczękę i sztywnym krokiem podążył w innym kierunku - do stajni. ***
Catriona stała ze splecionymi na piersi ramionami o krok od okna w pokoju w wieżyczce, bezpośrednio pod małżeńską sypialnią, i obserwowała kroczącego ku stajniom Breckenridge'a. - Zapowiada się obiecująco. - W rzeczy samej. - U jej boku Algaria pokiwała gło wą. - Przedtem nie byłam pewna, ale teraz... - Ja również miałam wątpliwości. - Catriona odwróci ła się od okna. - Co do tego, czy istotnie są dla siebie stworzeni. Po tym przedstawieniu się rozwiały. Używała tego pokoju jako bawialni, Algaria zaś często przyprowadzała tu Lucillę i Marcusa na mniej formalne lekcje. Bliźnięta siedziały właśnie po turecku na podłodze i segregowały liście, ucząc się, jak wyglądają rośliny stoso wane przez ich matkę oraz mieszkańców Doliny w lecze niu różnych schorzeń, zarówno u ludzi, jak i u zwierząt. - Tak czy owak - Algaria odwróciła się, by obserwo wać podopiecznych - od początku wyczuwałam, że on jest... bardzo zamknięty w sobie. Catriona przytaknęła. - Dlatego miałam co do niego wątpliwości. Wydaje się otwarty, czarująco swobodny, jednak wewnątrz obwaro wał się murami. Grubymi i nieprzeniknionymi.
Algaria pokiwała głową. - Jeśli ma ją zdobyć, będzie musiał zburzyć te mury. - Albo przynajmniej otworzyć furtkę i wpuścić ją do środka. - Catriona zrobiła krótką przerwę. - Pozosta je nam z wiarą obserwować wydarzenia.
Rozdział szesnasty
Dziesięć godzin później Heather leżała w łóżku, w po koju, który zajmowała, ilekroć gościła w Dolinie. Przesu wając w palcach ogniwa naszyjnika, wpatrywała się w baldachim nad sobą. Większość mieszkańców dworu już spała. Jeśli He ather planowała dołączyć do Breckenridge'a, teraz mo gła zrobić to bezpiecznie. Nie poruszyła się, otulona przyjazną ciemnością. Niewidzącym wzrokiem spoglądała w górę. Dumała, odtwarzała w myślach zdarzenia. Planowała. Knuła. Na jego prośbę przestawiła swoje stanowisko: powie działa mu, czego oczekuje od mężczyzny, którego zgodzi się nazywać mężem. Zdobyła się na ten wysiłek, obnaży ła swe najskrytsze uczucia, ujawniła marzenia... i co otrzymała w zamian? Milczenie. A potem spróbował ją oczarować. Kiedy to mu się nie udało, zaczął argumentować jak brutalny despota. Podsunęła mu sposobność, by wydobył na światło dzien ne najgłębsze uczucia - zadowoliłaby się marną sugestią - lecz wolał obstawać przy swoim i nie wyjawić niczego. Niczego nie przyznać.
Przez resztę dnia i cały długi wieczór ze sztywną po prawnością trzymał się od niej na dystans. Mogłaby wręcz pomyśleć, że powrócił do traktowania jej tak, jak w minionych latach, jakby uznał interludium między Londynem a Doliną za niebyłe... zaprzeczały temu wszakże mroczne, palące spojrzenia, jakie jej posyłał. Choć niczego nie przyznał, z niezachwianą determina cją zamierzał ją poślubić. W rezultacie znalazła się w rozterce. Czy odmawiał przyznania, że darzy ją uczuciem, po nieważ, choć w istocie tak było, w typowo męskim stylu ze wszystkich sił starał się ten fakt ukryć? Czy też nie chciał dawać jej nadziei, gdyż naprawdę nic do niej nie czuł - jedynie jej pożądał, co rozpoznał bez trudu, jako że o żądzy wiedział przypuszczalnie wszystko - honor zaś nie pozwalał mu udawać owego wymagane go przez Heather uczucia, aby oszukańczo uzyskać jej zgodę na małżeństwo? Jeżeli to ostatnie było prawdą, nie mogła mieć do nie go pretensji. I nie mogła też go poślubić. A to zdecydowanie oznaczało, że tej nocy nie powin na przemykać korytarzami do jego łóżka. Jakkolwiek żywo pragnęła zgromadzić zapas doświad czeń na czekające ją samotne lata, idąc do niego, prze dłużyłaby jego wiarę w to, że jeśli wytrwa przy swoim, w końcu złamie jej opór i Heather zgodzi się poślubić go, nie otrzymawszy owej niezbędnej deklaracji. Ta sztuka by mu się nie udała, pojawiał się wszakże kolejny, niestety bardzo istotny czynnik. A jeśli Heather zajdzie w ciążę? W takim wypadku nie dałoby się już uniknąć ołtarza. Zwłaszcza że Breckenridge potrzebował dziedzica. Jedynie nagłe pojawienie się w tym równaniu dziecka zdołałoby zmusić Heather, by wyszła za Breckenridge'a, nie bacząc na wymóg uczucia.
Niewykluczone, że on już się tego domyślił. Uwzględniając jego nieustającą determinację, by się z Heather ożenić, mógłby uciec się do tego sposobu, gdy by nadal mu odmawiała. Wówczas zaś nigdy by się nie dowiedziała, jakie motywy naprawdę stały za jego decy zją - szczere uczucie czy zaledwie dyktat honoru z do mieszką żądzy. Zatem... koniec z nocnymi igraszkami. Przynajmniej dopóki Heather nie zdobędzie mocnego dowodu na to, że Breckenridge ją kocha. Nie bala się użyć tego słowa, a przecież, ledwie poja wiło się w jej myślach, spowodowało erupcję tęsknoty; w jej sercu odezwała się głucha potrzeba, która w ostat nim czasie rozrosła się i pogłębiła. Modliła się, aby pewnego dnia ta pustka została wy pełniona przez partnera, kochanka, męża, który obdarzy ją miłością. Westchnęła, usiadła, spulchniła poduszkę i ułożyła się na boku, z policzkiem wspartym na miękkim płótnie. To nie to samo, co złożyć głowę na jego piersi. Nieporównywalnie mniej kojące. Jednak bezpieczniejsze. Poza tym... niewykluczone, że abstynencja wzmaga czułość serca. Inna sprawa, czy dzięki temu Heather będzie łatwiej odczytać akurat jego serce. ***
Nie przychodziła. Z rękami za głową, Breckenridge leżał na plecach, wpatrzony w sufit, a ta wiedza przenikała go do szpiku kości. Nie był pewien, czy powinien czuć ulgę czy żal. Ostatecznie wygrał żal. Jak miał przekonać tę przeklętą kobietę do małżeń stwa, jeżeli go unikała? Zwłaszcza że unikała spotkania
z nim tutaj, w nocy, na tym polu, na którym dysponował największą silą przekonywania. Czy zatem powinien sam do niej pójść? Rozważał ten pomysł przez pełne pięć minut, zanim z niechęcią przyznał, że skoro ona do niego nie przyszła, sam też nie mógł udać się do niej. Taki czyn miałby po smak potrzeby, którą Breckenridge starał się wszak ukryć. Sugestia, że wolałby nie rozstawać się z nią ani na jedną noc, po prostu ujawniłaby zbyt wiele. Poza tym jeśli Heather nie chciała spać w jego ramio nach... Ta myśl nim wstrząsnęła, zarazem jednak skutecznie zwróciła na powrót jego uwagę na pytanie, dlaczego He ather nie odwiedziła go tej nocy. Nie pochlebiając sobie, wiedział, że znajdowała w ich interludiach przyjemność nie mniejszą niż on sam, dla czego zatem - nawet jeśli pragnęła wytrwać na stanowi sku, że za niego nie wyjdzie - miałaby odmawiać sobie rozkoszy, którą, w razie swego zwycięstwa, będzie mogła się cieszyć jeszcze zaledwie przez kilka dni? Czemu przedwcześnie kończyła ich romans? Aby ukarać Breckenridge'a za to, że nie wyznał jej „głębokiego uczucia"? Czy też aby popchnąć go do takiego wyznania? Albo jedno i drugie? Im dłużej się zastanawiał, tym większego nabierał przekonania, że właśnie tu kryła się odpowiedź. Z kwaśnym uśmiechem przewrócił się na bok, nacią gnął na siebie przykrycie i opuścił powieki. Kto mieczem wojuje, od miecza ginie. ***
Śniadanie w sobotni ranek było hałaśliwym, wspólnym posiłkiem spożywanym w ciepłej atmosferze, doskonale znanej Heather z jej poprzednich wizyt w Dolinie.
Niestety, wskutek gwaru ożywionych rozmów, pod kreślanego brzękiem zastawy stołowej, pulsowanie w jej skroniach jedynie narosło. Nie spała dobrze. I wiedziała, kogo należy za to winić. Breckenridge siedział obok Richarda, bliżej drugiego końca stołu. Popijając herbatę i skubiąc grzankę, He ather posyłała w jego stronę mroczne spojrzenia - które ignorował. Wzbierający w niej gniew nijak nie złagodził bólu głowy. Wreszcie posiłek z udziałem wszystkich domowników dobiegł końca. Siedząca w połowie głównego stołu Catriona wstała i spojrzała na Heather. - Trzeba zanieść do jednego gospodarstwa kosz z pa roma rzeczami dla młodej matki. Jej dziecko ma dopie ro dwa miesiące. Podjęłabyś się tego? Przyjemny, długi spacer na wiosennym powietrzu to było właśnie coś, czego Heather potrzebowała. Skinęła głową. - Chętnie, wytłumacz mi tylko, jak iść. Catriona zerknęła na Lucillę i Marcusa, siedzących na prawo od Heather. - Zabawicie się w przewodników? - Tak, prosimy! - Marcus poderwał się z krzesła. - Chodzi o gospodarstwo Mitchellów - wyjaśniła z uśmiechem Catriona. - Znamy drogę - zapewniła ją Lucilla, po czym prze niosła wzrok na Heather. - Z nami się nie zgubisz. Heather poczuła, że po raz pierwszy tego ranka się uśmiecha. - Dziękuję. Oddaję się w wasze ręce - rzekła, a potem spojrzała pytająco na Catrionę. - Megan Mitchell, a dziecko ma na imię Callum. Zdrowy chłopak, ale gdybyście wyczuły, że cokolwiek jest nie w porządku - Catriona zwróciła się także do Lucilli - nie zapomnijcie powiedzieć mi o tym po powrocie.
- Tak, mamo. - Lucilla chwyciła Heather za rękę i spojrzała w dół. - Dobrze, masz już na nogach trzewi ki. Czyli od razu możemy iść po kosz. Kucharka na pew no już go uszykowała. - W porządku. Heather wymieniła roześmiane spojrzenia z Catrioną, a następnie pozwoliła bliźniętom sprowadzić się z pod wyższenia i pociągnąć dalej, przez cały ten czas udając, że nie zauważa coraz mroczniejszego marsa na czole Breckenridge'a. Ledwie Heather zniknęła w prowadzącym do kuchni łukowym przejściu, Breckenridge wciął się w rozprawę Richarda na temat lokalnych upraw z pytaniem: - Jak daleko jest stąd do gospodarstwa Mitchellów? - Około dwóch i pół kilometra, może trochę więcej, w głąb Doliny - odparł uprzejmie Richard. - Nie martw się. - Catriona przystanęła obok nich. - Nic im nie zagrozi. Cała trasa prowadzi przez ziemie Doliny, wiedziałabym o każdym niebezpieczeństwie. - To rzekłszy, z łabędzią gracją podążyła dalej. Richard ze zrozumieniem spojrzał na Breckenridge'a. - Wnoszę, że dziś rano będziesz zajęty? Breckenridge poprzestał na wymownym chrząknięciu. Po krótkim namyśle wstał i skinieniem głowy poże gnał Richarda, który uśmiechnął się, lecz rozsądnie za chował milczenie. Breckenridge opuścił salę i skierował się do głównego wyjścia. Przez ogród zielny przeszedł na tył dworu; stał skryty w cieniu nieregularnego narożnika budowli, kiedy przez tylne drzwi wybiegi Marcus, a za nim, w podskokach, Lu cilla. Pochód zamykała Heather, z koszem na ramieniu. Kosz nie sprawiał wrażenia na tyle ciężkiego, by He ather potrzebowała pomocy. Breckenridge z niechęcią zrezygnował z tego pretekstu, żeby dołączyć do wyprawy. Wiedział doskonale, że ze względu na to, jak układały się aktualnie sprawy między nimi, nie był to dobry moment,
by ją naciskać - narzucać się jej ze swym towarzystwem - zarazem jednak nie mógł po prostu stać z boku i pa trzeć, jak Heather oddala się od dworu praktycznie bez eskorty. Przypuszczalnie nic jej nie groziło, lecz jego we wnętrzny samiec nie chciał ryzykować. Kiedy bliźnięta i Heather dostatecznie go wyprzedzili, Breckenridge ruszył za nimi, niespiesznie, z dłońmi w kieszeniach, korzystając z każdej dostępnej osłony. ***
Heather dotarła do gospodarstwa Mitchellów po pół godzinnej, sympatycznej przechadzce brzegiem wijącej się rzeki, a potem ścieżką w górę zbocza, przez zagajnik, na niewielki, zwrócony na południe płaskowyż, na któ rym ulokowana była chata. Słońce omywało bieloną frontową ścianę i połyskiwa ło w oknach po obu stronach pomalowanych na zielono drzwi. Jedno z okien było uchylone; kiedy Heather się zbliżyła, usłyszała poirytowany krzyk dziecka. Zatrzymała się przed drzwiami i zawahała krótko, nim wreszcie zapukała. W oknie ukazała się blada twarz. Jej właścicielka zo baczyła Heather, a także Lucillę i Marcusa, którzy nad biegali właśnie od strony zagajnika, gdzie zamarudzili chwilę, i prędko zniknęła. Pół minuty później drzwi się otworzyły i stanęła w nich wyraźnie znękana młoda kobieta, wygładzając na sobie spódnice. - Tak? - Megan Mitchell? - spytała z uśmiechem Heather. - Tak, psze pani. - Kobieta dygnęła. - Przynoszę kilka rzeczy z dworu. - Heather wskazała kosz. Oceniła, że Megan Mitchell jest od niej młodsza. - Od pani Doliny? - Młoda matka spojrzała na kosz.
- Tak. Pomyślała, że ci się przydadzą. - Heather do strzegła ulgę na twarzy Megan, kiedy ta wypatrzyła w ko szu bochenek chleba. - Mogę wejść? - Obejrzała się na Lucillę i Marcusa, hałaśliwie bawiących się w berka na trawie przed chatą. - Skoro mały... Callum, zgadza się?... jest marudny, ci dwoje lepiej niech zostaną na ze wnątrz. - Odwróciwszy się znów do Megan, Heather po starała się, aby jej uśmiech wyrażał zrozumienie. - Może tymczasem w czymś pomogę? Na przykład potrzymam Calluma, żebyś mogła zrobić to i owo w domu? - Dziękuję pani, byłoby cudownie. - Megan wyraźnie ulżyło. - Alebym się nie chciała narzucać... - Nic z tych rzeczy. Z przyjemnością pomogę. Gdy Megan odstąpiła, Heather przekroczyła próg i omiotła wzrokiem boleśnie skromne pomieszczenie - kuchnię połączoną z izbą dzienną. Mimo surowości wnętrza tu i ówdzie rzucały się w oczy ciepłe akcenty, przeważnie związane z dzieckiem, które kwękało, maru dziło i wymachiwało piąstkami w plecionej kołysce usta wionej w słońcu przy oknie. - Proszę. - Heather podała gospodyni kosz. - Zajmij się tym, a ja zapoznam się z Callumem. Megan wzięta kosz i postawiła na stole. Heather czu ła na sobie jej baczne spojrzenie, kiedy nachylała się nad kołyską, gruchając do dziecka, a potem bawiąc się jego ruchliwymi piąstkami. Szeroko otwarte oczy niemowlęcia nabierały już zde cydowanie niebieskiego koloru. Czubek różowej główki wieńczyła kępka puszystego, brązowawego meszku. Z noskiem jak guziczek, okrągłą buzią i różowymi po liczkami, chłopczyk wyglądał jak ożywiona lalka. - Pomagałam przy dzieciach szwagierkom, kuzynkom i żonom kuzynów - wyjaśniła Heather, nie patrząc na Megan, ponieważ, uznawszy znajomość za zawartą, właśnie ostrożnie brała Calluma na ręce. - W sumie by ła to spora gromadka i mogę cię zapewnić, że większość
szkrabów marudziła znacznie bardziej niż ten słodki ło buziak. Callum wpatrzył się w jej twarz, jakby zafascynowany odmienną melodią głosu. Megan obserwowała scenę, kiedy jednak upewniła się, że Heather umie obchodzić się z niemowlęciem, odprę żyła się i zajęła koszem. Wypakowała zawartość, prędko rozmieszczając w kuchni rozmaite artykuły. - Proszę podziękować naszej pani, no i pewno kuchar ce, za chleb. To wielka pomoc, kiedy nie muszę sama piec. - Przekażę im. - Heather zakołysała Calluma w ra mionach. Spoczywał w nich jak jagnię, nadal się w nią wpatrując, przypuszczalnie zainteresowany poskręcany mi pasmami włosów, które wymknęły jej się z węzła na czubku głowy. - H m . . . - rozległo się kilka chwil później. - Wie pani może, co to jest? Odwróciwszy się, Heather zobaczyła w ręku Megan buteleczkę, jakby z lekarstwem. Nadal delikatnie koły sząc i podrzucając Calluma, podeszła bliżej. Buteleczka zawierała bezbarwny syrop. - Możesz ją otworzyć? Kiedy Megan to zrobiła, Heather musnęła palcem krawędź otworu i skosztowała. - Ach, tak. Wyciąg z kopru w syropie. - Uśmiechnęła się. - Catriona, pani Doliny, myśli naprzód. To na czas, kiedy zaczną się kolki. Ponieważ Megan przybrała zafrapowany wyraz twa rzy, Heather wyjaśniła jej, jakież to radości wkrótce ją czekają. Kobieta spojrzała na buteleczkę z nowym sza cunkiem. - Nasza pani to mnie zawszeć zadziwi. Proszę jej prze kazać moje uniżone podziękowania. Heather skłoniła głowę i wróciła w snop słonecznego światła. Spoglądając na Calluma, nadal w pełni rozbu dzonego, ale spokojnego, powiedziała:
- Wydaje się zadowolony. - A tak, lubi, jak go trochę ponosić, tak jak pani teraz. Megan odstawiła pusty kosz przy drzwiach. Zawahała się. - Jeśli masz coś do zrobienia, chętnie go trochę zaba wię - powiedziała cicho Heather, nie podnosząc wzroku. - Na pewno...? - Tak. - Heather się uśmiechnęła. - W tym miejscu nie będziemy ci przeszkadzać? - Och, nie. Muszę skończyć pranie, no i jakbym mogła wstawić obiad, toby było błogosławieństwo. Kołysząc się lekko, Heather stała w słońcu przy oknie, huśtała Calluma w ramionach... i zastanawiała się, jak by się czuła, gdyby to było jej dziecko. Oczywiście, gdyby logicznie rozwinęła tę myśl, nie mowlę miałoby ciemne włosy i orzechowe oczy. Nie wy obrażała sobie, by mogła urodzić dziecko innego męż czyzny, co zapewne wiele mówiło. Kiedy Breckenridge wspomniał o dzieciach, natychmiast ujrzała siebie koły szącą jego syna. Pragnęła tego marzenia, lecz stanowiło ono zaledwie część większej całości. Tego wszystkiego, co oni dwoje mogliby mieć, gdyby tylko... Gdyby tylko kochał Heather na tyle mocno, aby jej tę miłość wyznać. Minionej nocy, pomiędzy nawrotami niespokojnego snu, na nowo przeanalizowała swoje decyzje, niczym człowiek usiłujący znaleźć drogę w ruchomym labiryncie, na każdym rozdrożu pełen wątpliwości. Zastanawiała się, czy może jednak zdołałaby się obyć bez deklaracji miłości z jego strony. Próżno było udawać, że Breckenridge nic jej nie ob chodzi, że nie jest w nim zakochana. Wszak nie trwoni łaby wówczas tylu godzin na obsesyjne rozmyślania o nim i jego nieodgadnionych zachowaniach. Czy zatem mogłaby przystać na ślub z nim, nie wie dząc, nie mając pewności, czy on odwzajemnia jej miłość?
Bez względu na to, z której strony podchodziła do problemu, odpowiedź pozostawała ta sama. Ponieważ go kochała, nie mogła podjąć takiego ryzyka. Gdyby bowiem wyszła za niego bez owej gwarancji, żyłaby w ciągłym strachu, nigdy nie czułaby się bezpiecz na w swej miłości, nie wiedziałaby, czy on nie złamie jej serca, zwracając się ku innym damom. Nie była wszak ślepa ani głupia. Rozumiała, że pilnie pracował na swą reputację. Zarazem niejeden hulaka się zmienił; znała mężczyzn tego pokroju, którzy po ślubie stali się wzorem cnót. Tylko że każdy z nich był zakochany, po uszy, nieza przeczalnie. Wyłącznie miłość gwarantowała, że Breckenridge po zostanie na zawsze jej. A Heather taka już była, że potrzebowała owego „na zawsze". Musiała zatem uzyskać od niego wyznanie miłości... albo przynajmniej coś porównywalnego. Niechby i nigdy nie wyrzekł tych konkretnych słów, byleby Heather wie działa. Ostatecznie, słowa to tylko słowa, łatwo się je wypo wiada i łatwo zapomina. Czyny przemawiają głośniej... Czy jakieś jego czyny dało się uznać za niezaprzeczal ny dowód, że Breckenridge ją kocha, mimo iż nie chce wyrzec tych nieszczęsnych słów? Jak Heather mogła się przekonać o jego miłości, nie wymuszając na nim otwartej deklaracji? Nie nasunęły jej się żadne natychmiastowe odpowiedzi, gdyby wszakże znalazła taki dowód, gdyby przekonała się o jego prawdziwości, nawet jeśli Breckenridge nigdy by nie przyznał, że ją kocha, czy miłość - zdobycie jej i zbu dowanie na niej wspólnego życia - nie jest warta ryzyka? Niemalże każdego?
Catriona przestrzegała, że aby zdobyć serce Brecken ridge'a, Heather przypuszczalnie będzie zmuszona nara zić własne. Czyżby dokładnie to miała na myśli? Pomijając zatem wszelkie inne kwestie, czy Heather była skłonna zaryzykować swym sercem, aby zabezpie czyć upragnioną przyszłość? A jeśli odważy się na to i przegra? Nie zdobędzie wza jemności, męża, życia, o jakim marzyła? Zaiste, było to ryzyko. - No i proszę. - Megan podeszła do niej. - Wszystko żem zrobiła na ten ranek, a mój śliczny maluch śpi. - Z łagodnym uśmiechem sięgnęła po dziecko. Heather oddała ciepłe zawiniątko i przyglądała się twarzy Megan, pełnej macierzyńskiej miłości, kiedy ko bieta patrzyła na uśpionego syna. - Pójdę już - szepnęła Heather. - Dziękuję, bardzo mi pani wszystko ułatwiła. - Me gan spojrzała na nią z uśmiechem. - Właśnie żem myśla ła, jak to by mi się zdała jaka pomoc, no i proszę, pani się zjawiła. - Podziękuj pani Doliny. - Heather również szeroko się uśmiechnęła. Gestem pożegnała Megan, chwyciła kosz i wyszła przez otwarte nadal drzwi. Świeciło słońce. Przystanąwszy na podeście, Heather zamknęła oczy, słuchając śpiewu ptaków, bzyczenia owa dów oraz szczebiotliwych głosów Lucilli i Marcusa, któ rzy dokazywali teraz w cieniu drzewa na skraju łąki. Chwila spokoju w dniu pełnym dylematów. Z westchnieniem otworzyła oczy, zstąpiła z podestu i ruszyła ścieżką w stronę zagajnika. - Wy dwoje, idziemy. Pora wracać. Lucilla jej pomachała. Marcus wydal radosny okrzyk i popędził przodem, brykając niczym źrebak; siostra po dążyła za nim, poganiając go wesoło.
Heather się roześmiała, zrobiło jej się lżej na duchu. Wydłużyła krok, pusty kosz kołysał się w jej ręku. Wędrowała znów w cętkowanym półmroku między drzewami, kiedy na skraju pola widzenia mignął jej jakiś cień. Gwałtownie odwróciła głowę, na tyle szybko, żeby dostrzec kogoś, nim zdążył się schować. I odgadnąć, kto to taki. Zdusiwszy przekleństwo, przedarła się przez niskie poszycie do dużego drzewa trzy metry od ścieżki. Okrążyła gruby pień, zatrzymała się i spojrzała groź nie. - Co ty tu robisz, u licha? Breckenridge uniósł powieki, które moment wcze śniej opuścił w rozdrażnieniu. - A jak ci się zdaje? - W razie wątpliwości odpowia daj pytaniem na pytanie. Poczuł przypływ inspiracji. - Robię to samo, co przez cały czas od opuszczenia salo nu lady Herford: chronię cię. - Czy kiedykolwiek przyszło ci do głowy - zmrużyła oczy, wyraźnie zagniewana - że gdybyś wtedy, w salonie lady Herford, rozsądnie udał, że mnie nie zauważasz, za miast mnie c h r o n i ć , wywlekając stamtąd, żeby ode słać do domu, nic z tego by się nie wydarzyło? Zalało go poczucie winy, jeśli wszakże milczał przez kilka sekund, beznamiętnie wpatrując się w Heather, od powiadał za to inny, głębszy strach, który ścisnął go za gardło. - Naprawdę wolałabyś - odezwał się wreszcie pła skim, głuchym głosem - żeby nic z tego się nie zda...? - Zapomnij, że to powiedziałam. - Szorstko machnę ła ręką, jakby wymazując swój komentarz. - Nie w tym rzecz. Po prostu tutaj nie ma żadnego niebezpieczeń stwa, nie musisz więc za mną chodzić. W Dolinie nie po trzebuję obstawy. - Omiotła gestem otaczające ich wzgó rza. - Nic mi tu nie grozi!
- Tego nie da się wykluczyć. - W obliczu gniewu Heather jego własna irytacja nieco przygasła. - Kto wie, czy Fletcher i Cobbins nie podążyli za nami aż tutaj, a teraz czekają na stosowny moment, żeby znów cię porwać. - Co takiego? - Zamrugała. Pobladła, spojrzała w kie runku ścieżki. - Lucilla i Marcus. Pobiegli przodem... - Nie, cofam to. - Zdegustowany, że posunął się do tego, by ją straszyć, wypuścił powietrze przez zaci śnięte zęby. - Nie istnieje bezpośrednie zagrożenie. - Skąd ta pewność? - Marszczyła brwi. - Dopiero co powiedziałeś... - Wiem, co powiedziałem. - Chwycił ją za łokieć i po prowadził ku ścieżce. - Ale Richard rozesłał jeźdźców, tropicieli, żeby sprawdzili granice majątku. Nie znaleźli śladów, które świadczyłyby o tym, że ktoś się tu dostał. Powiadomiono też wszystkich mieszkańców Doliny, ale nikt nie zauważył obcych. - Kiedy dotarli do ścieżki, pu ścił Heather. Krzywiąc się, omiótł wzrokiem otoczenie. - I choć wolę nie wnikać, jakież to czarodziejskie moce posiada Catriona, ona twierdzi, że aktualnie ziemie Do liny są bezpieczne, a skoro wszyscy wkoło zdają się uwa żać, że wie, co mówi... - Wzruszył ramionami. Dopasował się do jej tempa, gdy podążyła dalej ścież ką. Patrząc w ziemię, wepchnął ręce do kieszeni. - Jest mało prawdopodobne - z niechęcią dał za wy graną - żeby coś ci tu groziło, ale skoro dotarłaś już tak daleko, nie ma sensu niepotrzebnie ryzykować. Poczuł na sobie jej ostre, nadal zagniewane spojrze nie. Nie próbował na nie odpowiadać. Zamiast tego przygotował się na kolejny atak z jej strony. Kiedy nie raczył spojrzeć jej w oczy, Heather sapnęła, wbiła wzrok przed siebie i postarała się uporządkować emocje. Ustalić, co właściwie czuje. Drzewa się skończyły, później ścieżka opadała ku rze ce. Na przedzie bliźnięta przystanęły, rzucając kamienie
do sadzawki; kiedy się obejrzały i zobaczyły ich dwoje, pomachały im, po czym pobiegły dalej. Idąc bardziej wyrównaną ścieżką wzdłuż bulgocącej rzeki, Heather przypomniała sobie swą wcześniejszą ra dość, kiedy zmierzała w tamtą stronę, sama. I mimowol nie odnotowała, zastanawiając się, czemu tak się dzieje, że teraz odczuwa tę samą radość, a przecież jakby głęb szą, pełniejszą, jedynie dlatego, że Breckenridge szedł u jej boku. Nawet nie trzymał jej za rękę, a jednak więź była obecna, efemeryczna wprawdzie, lecz niezaprzeczalna. I to pomimo że Heather się na niego gniewała. Jakkolwiek drażliwie zareagowała na to, że ukrad kiem ją „chronił", nie mogła zaprzeczyć, iż poczucie by cia strzeżoną, pilnowaną, całkiem przypadło jej do gu stu. W każdym razie w sytuacji, gdy to on jej strzegł. Skłamałaby też, mówiąc, że nie docenia, iż zatroszczył się o to, by sprawdzić, czy porywacze nadal im zagrażają. Okoliczność, że miała go u swego boku tego postaw nego, silnego, opiekuńczego mężczyznę, dawała jej po czucie bezpieczeństwa. Sięgające aż do głębi duszy. W pewnym sensie straci je, przypuszczalnie na zawsze, kiedy Breckenridge wróci do Londynu. Na tę myśl przeszył ją ból. - Równie dobrze możesz już zacząć ćwiczyć niechodzenie za mną. Ostatecznie wkrótce wrócisz do Londy nu. - Napotkała niezgłębione spojrzenie jego orzecho wych oczu. Wysunęła brodę, przypomniawszy sobie dłu gie, samotne godziny minionej nocy. - Nic cię tu dłużej nie trzyma. Zatem kiedy wyjeżdżasz? Patrzył na nią z kamiennym wyrazem twarzy, jak za wsze nieprzeniknionym. Breckenridge prawidłowo odczytał wyzwanie, nie umknął mu błysk dumnego uporu w oczach Heather. Cze go jak czego, ale akurat uporu oboje mieli w nadmiarze.
- Dowiesz się w tej samej chwili co i ja. - Mówił spo kojnie, mierząc się z nią na spojrzenia: odpowiadał wy zwaniem na wyzwanie. - Możesz być tego pewna. Jeszcze odrobinę wysunęła brodę, nieznacznie uniosła brwi i popatrzyła przed siebie. Również wbił wzrok przed siebie i skoncentrował się na tym, by iść obok niej na pozór swobodnie, tłumiąc w sobie - wypierając - impuls nakazujący mu stanąć, wziąć ją w ramiona i jednoznacznie dać do zrozumienia, że nigdy nie pozwoli jej odejść, że nie dopuści, by mu uciekła. Jego wewnętrznemu samcowi nie podobało się już to, że w ogóle bawiła się taką myślą, a tym bardziej - że ubrała ją w słowa. Jednakże jego cywilizowane ja było zbyt doświadczo ne, aby ulec tak nierozważnemu impulsowi. Heather do piero co wycofała się z sugestii, że życzyłaby sobie, by do ich romansu nigdy nie doszło... Musiał teraz stąpać ostrożnie, dać jej czas na zmianę decyzji. Moment nie był dobry, żeby na nią naciskać. Jeszcze nie. Kiedy tak w ów słoneczny poranek zdążali z powro tem do dworu, Breckenridge skupił się na planowaniu kolejnego etapu tego podboju, jakże niepodobnego do wcześniejszych, z którego nie mógł się już wycofać. Za nic nie mógł przegrać. ***
Po lunchu Breckenridge dołączył do Richarda w bi bliotece. Odkryli, że obaj pasjonują się wędkarstwem muchowym; wiązanie przynęt nieodmiennie sprawiało im przyjemność. Usiedli z boku pomieszczenia, po obu stronach wą skiego stołu przeznaczonego specjalnie do tego celu. Na blacie rozmieszczono pojemniczki z haczykami, ko-
ralikami i wszelkiego typu piórkami, zwoje sznurków oraz narzędzia. Richard przytrzymywał robioną właśnie przynętę w czymś w rodzaju miniaturowego imadła. Breckenridge wolał do tego celu zwykły zacisk. Panowała cisza, przyjazna i kojąca, kiedy koncentrowa li się każdy na swoim dziele. W kącie tykał stojący zegar. Wreszcie Breckenridge zakończył wiązanie przynęty, odciął koniec sznurka, ostrożnie wyjął z zacisku gotową muszkę i odłożył ją na bok. Porzuciwszy zacisk, odchylił się w fotelu i przeciągnął. Kiedy zauważył, że Richard także dotarł do ostatnie go, mniej absorbującego etapu, zawahał się, po czym znów nachylił nad stołem. Wziął haczyk, a następnie za czął dobierać piórka i koraliki na kolejną przynętę. - Muszę ci zadać jedno pytanie - mruknął cicho, pa trząc na pojemniczki. - Czy wszystkie kobiety Cynsterów, zanim powiedziały „tak", zachowywały się równie irracjonalnie jak w tej chwili Heather? Przelotnie podniósł wzrok, ale Richard skupiał się na swojej muszce. - W najlepszym razie drażliwa - upewnił się ze spoko jem gospodarz - a gotowa wydrapać człowiekowi oczy, jeśli ów popełni najdrobniejszy błąd? - Właśnie. - Wobec tego tak. - Richard wyprostował się i prze krzywił głowę, oglądając swoją przynętę. - Najwyraźniej jest to rodzinna przywara, nawet w przypadku kobiet do piero wchodzących do rodziny. Breckenridge sapnął. Umieszczał akurat ostrożnie ha czyk w zacisku, kiedy Richard podjął: - Żywią głębokie przekonanie nie tylko co do tego, że powinny wyjść za mąż z miłości. Wyrobiły sobie też opi nię, co to naprawdę oznacza. Nabrały przeświadczenia, że bez jakiejś żelaznej gwarancji, najlepiej w postaci na-
szej, mężczyzn, otwartej deklaracji, miłość, jakkolwiek by się przejawiała, nie będzie trwała i mocna. Richard skrzywił się, zwalniając z imadła gotową przy nętę. - Można by sądzić, że w ich mniemaniu, jeśli nie ob wieścimy naszych uczuć, nie będziemy zdawali sobie z nich sprawy. - Prychnął. - Jakbyśmy mogli nie zauwa żyć, że nasze życie raptem zaczęło się obracać wyłącznie wokół nich i troski o ich dobro. Breckenridge chrząknął na znak, że się z nim zgadza. - Niestety - rzekł Richard, wybierając haczyk na no wą przynętę - próżny trud oczekiwać, że postąpią wbrew rodzinnym tradycjom. Ponownie zapadła cisza, kiedy obaj skoncentrowali się na pracy. Palce Breckenridge'a wykonywały kolejne ruchy, podczas gdy ich właściciel ważył w myślach słowa Richarda, zestawiając je z tym, jak sam interpretował bieżącą sytuację. Przypuszczenie, że Heather domaga się jasnej dekla racji uczuć z jego strony, że świadomie zmierza do tego celu, brzmiało aż nazbyt prawdziwie. Nie musiał się za stanawiać, by potwierdzić, że myśl o składaniu takiej de klaracji ciągle napawa go wstrętem. Gdyby przyznał, że Heather jest dla niego tak ważna, niezbędna dla jego przyszłości i szczęścia, poczułby się obnażony, wystawio ny na ciosy - zapewne tak samo jak Richard i cała resz ta, wszyscy podobni mu mężczyźni, na których los zesłał miłość. Przypominałoby to nieustające swędzenie mię dzy łopatkami albo, ściślej, wrażenie, jakby chodził z od krytym sercem. To już było złe, a należało uwzględnić też nie tak znów pomniejszą kwestię jego doświadczeń z miłością, gdy swego czasu okazał się na tyle głupi, by uczynić podobne wyznanie. Myśl, że znów miałby to zrobić...
Wzdragał się przed tym całym sobą, w tej kwestii zarów no wyrafinowany dżentelmen widoczny na zewnątrz, jak i prymitywny samiec skryty w głębi pozostawali zgodni. Wzdragał się uparcie, twardo, niezmiennie. Zarazem musiał uzyskać od Heather zgodę na ślub. Podczas gdy jego palce kształtowały, skręcały, umiesz czały, wyważały i związywały, umysł żonglował możliwo ściami. Na pewno istniało rozwiązanie. Breckenridge musiał znaleźć sposób, by zaspokoić po trzebę Heather, unikając ckliwego wyznania dozgonnej miłości. Nie spodziewał się, że ona odwzajemni się po dobną deklaracją. Oczywiście, wolałby, żeby także go ko chała, równie żarliwie jak on ją, nie był jednak gotów świadomie żywić na to nadziei. Dlatego nie zamierzał domagać się od niej niczego poza zgodą na ślub. Innych warunków nie stawiał; skoro Heather chciała mieć dzieci, ta kwestia nie wymagała precyzowania. Niemniej główny problem pozostał nierozstrzygnięty: jak zadeklarować, że ją kocha, właśnie tak, jak chciała być kochana... Na samą myśl poczuł ucisk w gardle. W tym przypadku nie miał co liczyć na swój urok i dar przekonywania; ustne wyznanie po prostu nie wchodziło w rachubę. Gdyby okazał się na tyle niemądry, żeby spróbować... Nieudana próba zapewne tylko bardziej zdenerwowałaby Heather, wzbudzając w niej przekona nie, że Breckenridge nie mówi szczerze, że nigdy nie sprosta jej wymaganiom, a wręcz nie ma nawet takiego zamiaru. Nie tędy droga... Jego palce znieruchomiały. Niewidzącym wzrokiem wpatrywał się w na pół gotową muszkę, podczas gdy ze gar tykał miarowo. W jego umyśle zrodziło się i nabrało kształtu jedyne dostępne dlań rozwiązanie.
Rozdział siedemnasty
Kiedy dwór uszykował się do nocy i w korytarzach przestały się kołysać płomienie świec, kiedy zapadła cisza i upłynęło dość czasu, odkąd ostatni maruderzy odnaleź li swe łóżka, Breckenridge otworzył drzwi swojego poko ju i wszedł na tonące w mroku schody w wieżyczce. Zamknąwszy drzwi, poczekał, aż oczy przywykną mu do ciemności. Na szczęście w wąskich, kamiennych kory tarzach i klatkach schodowych dworu nie ustawiono me bli, na które mógłby wpaść; poprzestano na ściennych dekoracjach, służących za punkty orientacyjne. Nie li cząc tychże, korytarze wyglądały w zasadzie identycznie, zwłaszcza ciemną nocą. Z nadzieją, że się nie zgubi, gdy tylko zaczął dostrze gać w mroku stopnie schodów, zszedł na pierwsze piętro i ruszył długą galerią, która - jak uczynnie wyjawił mu zajmujący się jego nielicznymi ubraniami Worboys, lokaj Richarda - prowadziła do sypialni Heather. Kiedy Breckenridge bezczelnie zapytał o pokój He ather, Worboys odpowiedział bez oporów, utwierdzając go w podejrzeniu, że wszyscy domownicy z chęcią zaba wiliby się w swatów. Jako że w tym przypadku ich cel - ślub jego i Heather - pokrywał się z jego własnym,
Breckenridge przyjął pomoc lokaja, zaledwie lekko krzy wiąc się w duchu. Musiał uzyskać zgodę Heather na małżeństwo. Wy magało to przekonania Heather o głębi jego uczucia, a ponieważ Breckenridge nie był w stanie wypowiedzieć owych niezbędnych słów, pozostała mu tylko jedna me toda komunikacji. Na szczęście wiązała się ona z zastosowaniem środ ków, w których Breckenridge celował. Jakkolwiek po raz pierwszy miał ich użyć z takim zamiarem, czuł pewność, że dzięki doświadczeniu i umiejętnościom bez trudu za komunikuje Heather to, na czym jej zależało. Co więcej, nie widział powodu, by spędzać samotnie kolejną noc. Na podstawie słów Richarda oraz własnych obserwacji na temat istoty problemu wnioskował, że trzymanie się od Heather na dystans w niczym mu nie pomoże. W mroku przed nim zamajaczył wylot korytarza, w głębi którego znajdował się pokój Heather. Brecken ridge skręcił za róg... Wpadła na niego. Złapał ją. Wiedział, że to ona, momentalnie rozpo znał kuszące ciepło i kobiecą miękkość jej ciała. Jego zmysły rozbudziły się gwałtownie. Znów miała na sobie jedwabny peniuar - i nic poza tym. Zacisnął dłonie na jej ramionach. - Uff! - Zdmuchnęła z twarzy kosmyki zmierzwionych włosów i podniosła wzrok. - Do ciebie. - Usiłował ją zawrócić, a tymczasem ukryty w nim samiec już się ślinił. - Nie. - Zaparła się rękami o jego pierś. - Do ciebie. Masz większe łóżko. Istotny argument. Breckenridge skinął głową, puścił ją i odstąpił. Gdy prowadził ją za rękę korytarzami i schodami na podest przy swoich drzwiach, narastało w nim niecierpliwe wyczekiwanie.
Otworzył drzwi i przytrzymał je, gestem zapraszając Heather do środka. Podążył za nią. Nie da jej czasu na rozmowę, na stawianie pytań i oczekiwanie odpowiedzi. Na spory. Słowa na nic mu się zdały, zatem wolał ich uniknąć. Tymczasem ona zwolniła. Odwrócił się i zamknął drzwi. Kiedy ponownie zwrócił się ku niej... Już tam była. Przystąpiła do niego. Zaglądając mu w oczy, powiodła dłońmi w górę jego torsu, na ramiona, aż wreszcie objęła go za szyję. Wspięła się na palce, pocierając jedwabiem o jego surdut, opuściła powieki, przyciągnęła ku sobie głowę Breckenridge'a i przywarła wargami do jego warg. I pocałowała go. Pocałowała go tak, że stało się oczywiste, iż sama plano wała zapobiec wszelkim dyskusjom, wszelkim pytaniom. Pocałowała w sposób, od którego zawirowało mu w głowie - jemu! Czul się pijany potrzebą, którą zobowiązywała się za spokoić. Stanowczo, kusząco lgnęła do jego warg, składała mu swe soczyste usta w ofierze i obiecywała, że pofolguje każdemu jego pragnieniu, aż do sytości. Ucieleśnienie pokusy. Syrena, jedyna w swym rodzaju. Rozchyliła wargi, niosącymi rozkosz ustami, soczysty mi i słodkimi, językiem, palącym niczym żagiew, zachę cała do odpowiedzi, nie - żądała jej, bezwstydnie zapra szając Breckenridge'a, aby obwieścił swą potrzebę. Swe pragnienia. Naparła bliżej, docisnęła jędrne wzgórki piersi do je go torsu, biodrami napotkała jego uda, sprężystym brzu chem otuliła nieokiełznaną erekcję, ocierając się o niego w sugestywnej obietnicy słodkiej namiętności i kuszące go żaru, nieograniczonej przyjemności.
Chwycił ją pod brodę i oddawał pocałunek, nim zdo łał się zastanowić - jednakże ta odpowiedź nie wymaga ła namysłu, logicznych rozważań. Skoro oferowała, Breckenridge weźmie. Z chęcią. Drugim ramieniem opasał ją w talii, docisnął do sie bie. Jej oddech stał się urywany, na moment napięła mięśnie, lecz zaraz rozluźniła się i uległa. Przejął od niej wodze, przejął kontrolę nad pocałun kiem i przystąpił do pustoszenia jej rozkosznych ust, za właszczając je z niespieszną przyjemnością, pewien swych praw. Zarazem instynktownie, intuicyjnie oszaco wywał i planował tempo ich zbliżenia, rytm i melodię tańca, który za moment nastąpi - i przez cały ten czas za stanawiał się nad jej planem. Gdyż ewidentnie jakiś opracowała. I oczywiste, że jej plan również nie opierał się na słowach. Kiedy jednak ich usta się łączyły, kiedy żar i pożąda nie wirowały, wzbierały, krążyły wokół nich, kiedy puści ła jego kark i sugestywnie zaplątała palce jednej dłoni w jego włosach, drugą zaś powędrowała po ramieniu, a potem niżej, w dół klatki piersiowej, aż wślizgnęła się pod surdut, rozbijając jego koncentrację, kiedy trzymał w ramionach jej ciało, tak totalnie rozpraszające uwagę, nie miał możliwości, aby zatrzymać się na chwilę i pomy śleć. Aby zadać pytanie, choćby tylko samemu sobie, w duchu, do czego ona zmierza. Bez wątpienia w końcu się tego dowie. Na razie... Ofiarowała mu doskonały punkt wyjścia, idealne otwarcie, by zademonstrował jej to, co chciał i musiał ujawnić, tak by zrozumiała wszystko, czego nie mógł jej powiedzieć. Wszystko, co do niej czuł. Co wypełniało jego serce. Nie wymarzyłby sobie lepszej sposobności, lepszej scenerii.
Musiał tylko odpowiednio wykorzystać moment. Heather wiedziała, że on układa jakiś plan. Nawet gdy zareagował na jej śmiałe zaproszenie, a później naciskał, by przejąć kontrolę nad pocałunkiem, nawet gdy pusz czała wodze i pozwalała mu przejąć dowodzenie, pozo stawała świadoma, że Breckenridge ma własną wizję te go, jak sprawy powinny się potoczyć. Nie zdziwił się, kiedy wpadła nań na korytarzu; sam zmierzał do jej pokoju. Chciał zainicjować kolejne zbliżenie... Zanurzając się w pocałunek, gotowa podążyć wszędzie, dokąd Brecken ridge ją poprowadzi, była ciekawa, co to będzie za miej sce, co on zrobi i, co ważniejsze, dlaczego. Ostatecznie, dokładnie z tego powodu kierowała się do jego pokoju. Próbowała już zachęcać go słowami, próbowała abstynencji. Żadna z tych taktyk nie odniosła skutku. Dlatego Heather postanowiła przetestować jesz cze jedno, nieskończenie bardziej ryzykowne podejście. Przekrzywił głowę i pogłębił pocałunek, jego wargi rozkazywały, język stawiał żądania. Odpowiadała otwar cie, bez jakichkolwiek sztuczek. Splotła się z nim języ kiem, gładziła, zapraszała, nakłaniała. Aby rozpalić na miętność, podsycić tlące się między nimi pożądanie. Od dawała mu pocałunek z gorączkowym zapałem, wyraża ła potrzebę językiem, ustami, ciałem, którym nań napie rała. Prosiła bez słów, sygnalizując jasno, że w razie ko nieczności będzie nawet błagać. Niczego nie skrywała, kiedy jeszcze bardziej zagłębił się w jej usta, plądrując sugestywnie, a przez nią przeta czały się żar i sensacyjne doznanie. Zacisnęła palce na jego włosach, kiedy język Breckenridge'a pieścił, a później ciężko, prowokacyjnie sondował, w jej żyłach zaś płynęło pożądanie, rozpalone i gęste niczym sy rop. I zbierało się nisko w jej brzuchu, jezioro gorącej tę sknoty.
Znajomy, niespiesznie narastający ból. Poruszyła się, ciało przy ciele. Rozczapierzyła dłoń na jego torsie, na wysokości serca. Otarła się o niego bio drami w śmiałym błaganiu. Zachęcała bez słów. Pobudzała bezwstydnie. Z rozmysłem prowokowała. Wargami, językiem, ciałem, dłońmi na ich wspólnej zmysłowej tabliczce wypisywała wielkimi literami swe pragnienie, głód, potrzebę... I w rezultacie, w krótkiej chwili krańcowego uwrażliwienia, pojęła, dlaczego on wzbrania się przed takim emocjonalnym obnażeniem. Jednakże musiała spróbować, wystawić swą potrzebę na pokaz, ujawnić ją całkowicie. Catriona uprzedziła ją, że może być zmuszona zaryzykować własnym sercem, aby zdobyć jego miłość. Heather zaś pragnęła go - pra gnęła przyszłości z nim - na tyle mocno, by podjąć takie ryzyko. W duchu modliła się, żeby jej nie zawiódł, nie odwró cił się od owej rozpaczliwej potrzeby. Żeby ją zaakcepto wał, nie zaś zignorował. Żeby wyszedł tej potrzebie naprzeciw, dopasował się do niej, a nie tylko ją wykorzystał. Kładła na szali swe serce, ufając, że to, co zaistniało między nimi, nie wiązało się jedynie z fizycznym zaspo kojeniem, lecz znaczyło o wiele więcej, zarówno dla niej, jak i dla niego. Stawiała cały kapitał na to, że jeśli pierwsza obnaży serce, on jej odpowie, podąży za jej przykładem i także podejmie ryzyko - mniejsze w sytuacji, kiedy to Heather zaryzykuje najpierw, powiadamiając go o swej miłości. Ufała, że jeśli ukaże mu swą miłość, jednoznacznie i bez zahamowań, Breckenridge w rewanżu ujawni jej... przynajmniej tyle, by wiedziała, że on czuje podobną więź, że jego rezerwa skrywa równie silne uczucie. Jak przekazać tę wiadomość... Na którymś etapie bę dzie musiała przekonać go, aby oddał jej wodze.
Ale jeszcze nie teraz. Nie, kiedy szczodrze wlewał w jej usta żar i czystą przyjemność, jednocześnie sterując nią wolno w kierun ku łóżka. Tyłem nóg dotknęła materaca. Breckenridge chwycił ją w talii i ustabilizował, jeszcze głębiej nurzając się w jej ustach, zachłannie i żarłocznie. Złakniony jej. Przeszyła ją szpila zmysłowego wyczekiwania. Za nią podążyły płomienie, pożądanie i potrzeba narosły, pod kopując zdecydowanie Heather, spopielając jej wolę... W nagłej desperacji odsunęła się, przerywając poca łunek. -N i e . Uwodził jej umysł nie mniej niż ciało. Jeśli Heather da mu się porwać, jeśli dopuści, żeby jej rozsądek wpadł w sidła namiętności i rozkoszy, nigdy nie zdobędzie się na to, by przejąć prowadzenie i zrealizować cel, który ją tu przywiódł. W mroku zaglądała mu oczy. Z rozmysłem oblizała opuchnięte od pocałunku war gi. W równym stopniu poczuła, jak zobaczyła, że utkwił w nich wzrok. - Ja pierwsza. - Słowa zawisły między nimi, zmysłowe, lecz stanowcze. - Moja kolej dyktować warunki. Na tym polu był ekspertem i, przynajmniej z nią, za wsze działał z rozmysłem. Kontrolę na fizycznej, seksu alnej płaszczyźnie sprawował z taką łatwością... że wąt piła, by zdawał sobie sprawę, iż sposób, w jaki korzystał z tej właśnie kontroli, może ujawnić jego uczucia, od zwierciedlić je. Nie miała absolutnie nic przeciw temu, by poprowa dził ten taniec, ujawniając jej jak najwięcej, lecz dopiero wówczas, kiedy Heather złoży już swą niewerbalną de klarację. Puściła jego włosy, wysunęła dłoń spod ubra nia, chwyciła go za klapy, nachyliła się, po czym, zamiast go pocałować, w najdelikatniejszej pieszczocie prze-
mknęła wargami wzdłuż linii szczęki, odwracając tym je go uwagę, podczas gdy zsuwała mu surdut z ramion. Odchyliła się w tył, w jego twarde dłonie, które tym czasem zawędrowały na jej plecy, na wysokość talii, silne i ciężkie, aby palić jej ciało przez pojedynczą warstwę cienkiego jedwabiu. Rozebrała go z surduta, ciągnąc i pchając, aż podporządkował się i uwolnił z rękawów najpierw jedno, później drugie ramię. Czując, że on patrzy na nią spod półprzymkniętych powiek, wyciągnęła ramię w bok i upuściła surdut na podłogę. - Jeśli tylko mogę potem liczyć na swoją kolej. Sięgając do halsztuka, przelotnie zajrzała mu w oczy. Dostrzegła w nich trzymaną w karbach namiętność. - Możemy się zamieniać, ale ja prowadzę pierwsza. Skupiła uwagę na swych palcach i szybko rozwiązała prosty węzeł, jego ulubiony. Zwlekał z odpowiedzią do czasu, gdy zdjęła mu pasek materiału z szyi. - Skoro nalegasz. - Nalegam. Jej determinacja powróciła z całą mocą. Heather po słała halsztuk w ślad za surdutem i zajęła się kamizelką. Odpiąwszy ostatni guzik, podniosła wzrok. - Żeby zrobić to, o co mi chodzi, muszę stać u steru. - Ach tak? - Kiedy skinęła głową, a następnie pocią gnęła, posłusznie strząsnął z siebie kamizelkę. - A co masz zamiar zrobić? - Nie powiem ci. - Przystąpiła bliżej i zajrzała mu w oczy, zarazem sprawnie odpinając guziki jego koszuli. - Pokażę. - Popatrzyła w dół. - Doprawdy. - Raczej sceptyczne stwierdzenie aniże li pytanie. Nie odpowiedziała, tylko zabrała się do guzików u man kietów.
- W tej sferze zamierzasz pokazać pierwszemu ko chankowi wytwornych dam... co właściwie? Spojrzała mu w oczy, jednocześnie odpinając guzik u spodni. - Pokażę ci coś, czego nie pokazała ci żadna inna da ma. - Ciągle mierząc się z nim na spojrzenia, wsunęła dłoń w spodnie i znalazła go. Pogładziła, a później śmia ło ujęła w dłoń sztywny członek. - Zrobię ci coś, czego nie zrobiła ci żadna inna dama. Zamierzała się z nim kochać. Doszła bowiem do wniosku, że ów akt nie bez przyczy ny opisuje się takimi właśnie słowy. I mogła zrobić z te go użytek. Wykorzysta ich zbliżenie, żeby zakomuniko wać Breckenridge'owi to, na przekazaniu czego jej zale żało, a następnie zachęcić go do udzielenia odpowiedzi w tym samym języku. Był to nader zuchwały manewr, gdyby jednak odniósł skutek... Miała ogromną chęć spróbować. Z trudem zaczerpnął tchu. Bardziej wyczuła niż zoba czyła, jak tężeją mu mięśnie, kiedy przesuwała palce po jego członku... a później zamknęła dłoń. Opuścił powieki, zagłębiając opuszki palców w jej ple cach. Trzymając go pewnie w garści, przysunęła się bliżej. Jedwabiem peniuaru trąc o jego nagi tors, wspięła się na palce i przylgnęła wargami do wrażliwego punktu po niżej jego ucha, by zaraz wytyczyć ścieżkę w dół, do miej sca, gdzie puls dudnił mu u nasady silnej szyi. Mocniej zacisnęła na nim palce i usłyszała cichy syk. Złożyła przeciągły pocałunek u celu swej wędrówki, delikatnie omyła ów punkt językiem, wyczuwając bijący przez skó rę żar, smakując przyczajoną pod nią dzikość, żarłoczne pożądanie. Napawała się siłą, z jaką ją objął, z jaką jego wielkie i jakże męskie dłonie rozczapierzyły się na jej plecach.
Trzymały ją, ale nie ponaglały, nie próbowały prowa dzić. Oddychając wyjątkowo płytko, czekał, by się prze konać, co Heather zrobi. Uśmiechając się w duchu, przystąpiła do wypełniania zadania, które sama sobie wyznaczyła. Niespiesznie, pieszczotliwie przeciągnęła dłonią po jego gorącym członku i puściła go, potrzebowała bowiem obu rąk, aby należycie oddać cześć jego szerokiej, muskularnej klatce piersiowej z płaskimi krążkami sutków przesłoniętymi przez sztywne, ciemne włoski, aby stosownie docenić ciężkie, mocne kości jego ramion, ciepłą sprężystość wspaniałych mięśni pleców. Zepchnęła mu z ramion koszulę, aby wszystkiemu, co tym sposobem odkryła, złożyć należny hołd wargami, ję zykiem, zębami, gorącymi, wilgotnymi ustami. Przez cały ten czas zmysłowo ocierając się obleczo nym w jedwab ciałem o jego twardą jak skała sylwetkę. Wyczuwała jego fascynację, gdy oddawał się temu do znaniu. Poruszył się, na moment wypuścił ją z objęć, zdjął koszulę i pozwolił jej opaść na podłogę. Później znów przywarł dłońmi do jej pleców, sunął ni mi po jedwabiu peniuaru. Delikatnie ugryzła go w sutek. Usłyszała, jak gwałtow nie wstrzymał oddech, wyczuła nagłą reakcję jego mię śni. Pod jego skórą rozlał się żar. - Co robisz? Podniosła wzrok i napotkała spojrzenie orzechowych oczu, teraz pociemniałych, pełnych tlącej się namiętno ści. - To, czego chcę, czego pragnę... i co muszę zrobić. Żar narastał miarowo, w nim, w niej, między nimi; mi mo chłodu nocy Heather doświadczała jedynie rozgrze wającego blasku pożądania, przeradzającego się nie spiesznie w płomienie namiętności.
Wsparła dłoń na jego policzku i znów go pocałowała, żądając otwarcie, raczej zawłaszczając jego usta aniżeli ofiarując mu własne... Zaskoczona, że na to pozwolił, zafascynowana, poprosiła o więcej. Wzięła więcej. Kiedy się cofnęła i ich wargi się rozdzieliły, oboje dy szeli, a niedawny żar stał się bliższy pożodze. Spojrzała mu w oczy i wyczuła, nieomal zobaczyła sta lową kontrolę, jaką sobie narzucił. - Dobrze się trzymasz - wymruczała cicho, a jej od dech zmieszał się z jego oddechem. - Na razie - zadudnił mrocznie. Odnotowała zawoalowane ostrzeżenie i nie dała mu szansy, by na powrót przejął wodze. Odchyliła się w jego objęciach, przeciągnęła dłońmi po rozkosznie gorącej skórze jego klatki piersiowej i twardych jak skała bruz dach brzucha, ujęła go w pasie, po czym ruszyła w dół, zsuwając mu spodnie ze szczupłych bioder. Gdy dotarła do połowy ud, spodnie ześlizgnęły się da lej same, układając się w harmonijkę wokół stóp Breckenridge'a. Podążyła ich tropem, wyślizgując się z jego objęć. Przykucnąwszy nieco pod skosem, zobaczyła, jak napina ją się potężne mięśnie jego nóg. Ignorując fakt, że gwał townie zacisnął dłoń na jej ramieniu, zsunęła w dół poń czochę, szturchnięciem nakłoniła go do podniesienia no gi i uwolniła od pończochy, buta oraz nogawki spodni. Powtórzywszy czynność przy drugiej nodze, odepchnęła do tyłu jego rzeczy, odwróciła się ku niemu, przeciągnę ła dłońmi w górę obnażonych łydek, przytrzymując się ich dla zachowania równowagi, i podniosła wzrok... aż napotkała jego spojrzenie. Kiedy tak stał na rozstawionych nogach i patrzył na nią z góry, wodząc palcami po jej ramionach, podczas gdy blady blask księżyca obmalowywał zarys jego wido wiskowego, muskularnego, obnażonego ciała, wydawał się piękny i potężny niczym bóg.
Nim zdążył się poruszyć, powiodła dłońmi w górę, po wewnętrznej stronie jego kolan i dalej, aż do łuku po śladków. W mroku zobaczyła, że zacisnął szczękę. Jego palce się przesunęły, szykował się, by po nią sięgnąć. Uklękła płynnie, przebiegła spojrzeniem w dół jego ciała, aż do miejsca, gdzie, tuż poniżej jej twarzy, dumnie sterczał członek. Zamknęła tę rozpaloną, ciężką długość w obu dłoniach. Prędko, z trudem zaczerpnął tchu. Wyczula w jego ciele raptowny skok napięcia, mięśnie, już wcześniej na prężone, zmieniły się w stal. Smakowała płonące w nim wyczekiwanie. Pochyliła głowę, musnęła wargami doskonale delikatną, szeroką żołądź i z oddaniem wyszła owemu wyczekiwaniu na przeciw. Usiłowała zaspokoić każde jego potencjalne życzenie, za pomocą warg, języka, zębów hojnie obdarzała go przyjemnością, coraz większą. Wzięła go głęboko w usta, possała delikatnie, nie spiesznie pogładziła językiem. Stężał, jego dłonie po omacku odnalazły głowę Heather. Zatopił palce w jej włosach i chwycił. Trzymał się. Kiedy go zadowalała. Kiedy z zaangażowaniem przekazywała mu swój za mysł. Swą wiadomość. Wyznanie bez słów. Wiedziała, że znajdują się w jego pokoju, u stóp łóż ka, lecz jej zmysły straciły kontakt ze światem, kiedy od dawała się temu - kochaniu się z nim. Zmysłowemu deklarowaniu miłości do niego. Breckenridge zdusił jęk czystej przyjemności, kiedy wzięła go głębiej w gorącą przystań ust, a potem niecnym językiem zadawała mu rozkoszne tortury. Dręczyła go zmysłową przyjemnością, jakiej dotąd rzadko zaznawał; zwykle nie pozwalał kochankom na coś
takiego. Dlaczego, tego nie rozumiał - jej usta zdały mu się rajem, skrawkiem nieba w śmiertelnym świecie. Zadarł głowę, aby łatwiej mu było oddychać, napeł niać powietrzem zaciśnięte płuca, i spoglądał na nią spod osłony rzęs. Poczuł, jak coś się w nim porusza. Roz przestrzenia się, przybiera na sile. Zyskuje wyrazistość. Rośnie, nabiera bardziej precyzyjnego kształtu. Trzymając ręce na jej głowie, zamykając w palcach je dwabiste pasma włosów, wyczuwał jej namaszczenie, niezachwianą siłę woli. Temu, jak go ssała, jak silnie gładziła szorstkim języ kiem, przyświecał jakiś cel. Nie chodziło o poznanie czegoś nowego. To nie była eksploracja, lecz rozmyślne oddawanie czci. Namiętność trzymana na uwięzi, ukierunkowana. Sto sowana z rozmysłem. Ażeby... Wciągnęła go jeszcze głębiej, mięśniami gardła pieści ła wrażliwą żołądź. Jego myśli rozproszyły się nieodwo łalnie, kiedy ssała mocno, by zaraz pogładzić językiem. Gdy musnęła palcami jego mosznę, a potem ujęła w dłoń jądra i zaczęła się bawić... Z udręką zaczerpnął tchu. - Dość - wycharczał ledwie zrozumiale. Jego tradycyj ne opanowanie dawno się rozpłynęło. Zareagowała na polecenie dręcząco wolnym, rozkosz nie szorstkim przeciągnięciem języka. Jego samokontrola zachwiała się w posadach, jądra zaczęły mu się kurczyć. Niezbyt skutecznie tłumiąc przekleństwo, wsunął kciuk między jej soczyste wargi i uwolnił pulsujący czło nek z wilgoci jej ust. Ujął Heather za ramiona, pociągnął do góry, aż musiała wspiąć się na palce, i objął ją, nie omal desperacko. Wpił się w jej usta w palącym pocałunku, z dziką na miętnością...
Utracił nad sobą kontrolę lub też był na tyle tego bli ski, że wychodziło na jedno. Przez moment, kiedy łap czywie, bezwstydnie żerował na jej uległych ustach, czu jąc na piersi jej drobne dłonie, balansował na skraju ka pitulacji, o krok od tego, by po raz pierwszy od po nad piętnastu lat uwolnić swe wewnętrzne ja, pozwolić prymitywnemu samcowi działać wedle woli i po prostu chłonąć doznanie. Wziąć ją, zawłaszczyć, posiąść, ani przez chwilę nie myśląc o tarczach, pozorach, bezpieczeństwie. O zatajaniu czegokolwiek, rozmieszczaniu zasłon bądź ekranów. Ale nie mógł tego zrobić. Zbyt niebezpieczne. Nawet w tak ekstremalnej sytuacji pamiętał o potrze bie samoobrony. Zanurzony w jej ustach, oplatał ją ramionami, nie omal miażdżąc obleczone w jedwab ciało, i walczył - czerpiąc siłę ze słodkiej woni, wydzielanej przez jej za rumienioną skórę. Wsączała się do jego umysłu, jakimś sposobem zapewniając mu oparcie. Jeszcze więcej siły dostarczył mu dotyk jej dłoni na policzku. Oraz to, jak odpowiadała - w pełni, otwar cie, z narastającym ogniem - na drapieżne żądania poca łunku. Niczym latarnia morska wiodła go z powrotem do normalności. Do jego zwykłej samokontroli. Do sposobów i środków, do których zamierzał się uciec. Do jego celu. Heather oddawała mu pocałunek i czekała, aby się przekonać, dokąd ich to zaprowadzi. Kiedy na powrót wyszarpnął jej wodze, krańcowo zdesperowany, żywiła nadzieję, że opuści tarczę i ujawni jej... Lecz później się opanował. Przelotnie rozważyła, czy nie rzucić mu wyzwania, zrozumiała jednak, że to przekracza jej siły. Dlatego po-
godziła się z tym, że na razie musi mu oddać kontrolę; skoro tego potrzebował, skoro chciał wziąć ją w taki spo sób, musiała wyjść naprzeciw owej potrzebie. Potrzebie gorącej i namiętnej w mroku nocy. Komunikował ją z łatwością, ciężkimi ruchami gła dząc jej pierś, umiejętnie i władczo. Działał otwarcie. Jeśli w ten sposób przekazywał Heather wiadomość, jej tematem było zawłaszczenie. Sygnalizował to jasno. Jego palce odnalazły wisior z różowego kwarcu; bawił się nim przez kilka sekund, lecz zaraz wrócił do sedna. Całował ją z niszczycielską siłą. Wymagał i rozkazy wał, jednocześnie błądząc dłońmi po jej ciele, przez je dwab rzeźbiąc, ważąc, szacując. Zerwał z niej peniuar, pozwalając mu opaść na podłogę, dłońmi, palcami, war gami i językiem przywarł do jej nagiej skóry, do obolałe go ciała, wypalając na nim swe piętno. Palił ją płomieniem pożądania. Chłostał biczem namiętności. Zesłał na nią burzę potrzeby, która rozszalała się w jej wnętrzu. Aż wreszcie opadł przed Heather na kolana, potężny mi dłońmi chwycił od tyłu jej uda, rozwarł je, a później, pomagając jej utrzymać równowagę, przylgnął ustami do jej miękkości. I ucztował. Zaciskając w pięściach jego włosy, mogła tylko krzyk nąć. Zamknęła oczy, ledwie radząc sobie z doznaniami, coraz intensywniejszymi i potężniejszymi, jakimi raczył ją raz za razem. Pracował językiem, a jej świat się kołysał. Już jej tam kosztował, działo się to jednak w łóżku, w kotłowaninie prześcieradeł, teraz zaś była wystawio na na pokaz, naga w blasku księżyca. Fakt, że należała do niego, nigdy nie był tak oczywisty. Tak bezsprzeczny.
Tak nieunikniony. Kiedy z zamkniętymi oczami, odchyliwszy głowę do tyłu, czepiała się go i łkała, ponieważ druzgotał jej zmysły, jakaś maleńka cząstka jej umysłu wyrażała apro batę. Zachęcała Heather, by oddała się temu doznaniu, po zwoliła Breckenridge'owi brać ją w ten sposób... ponie waż na tym między innymi polega miłość. Musiała mu pozwolić być sobą. Akceptować go takiego, jakim był, bez zastrzeżeń. Władał potęgą namiętności, atakował walutą pożąda nia. Językiem popychał Heather coraz dalej, wilgotnymi muśnięciami, szorstkimi liźnięciami popędzał ją na po szarpany szczyt, później zaś wdarł się w nią akurat na ty le, że poszybowała. Jej nerwy się rozplątały, doznanie rozpadło na milion kawałków. Wymknął się jej krótki krzyk - i już tam był, stał, za mykając ją w stalowym uścisku ramion, drapiąc jej skórę szorstkimi włosami torsu, tak gorący, kiedy ją tulił, obej mował, całował, gdy kosztowała z jego języka własnego nektaru. Spijała ów nektar z jego ust, on zaś wsunął rękę mię dzy jej uda i raz po raz wdzierał się w nią palcami. Orgazm trwał i trwał... Kiedy wreszcie zaczął przygasać, Breckenridge porwał ją w ramiona i zaniósł na łóżko. Ukląkł na materacu, zło żył Heather na jedwabnej kapie i podążył za nią, wycią gając się u jej boku. Pochylił się nad nią, zaborczo roz czapierzając dłoń na jej brzuchu. I znów zaczął ją prowadzić do raju. Tym razem dłuższą trasą, którą parli do przodu mia rowo, lecz powoli, przedłużając każdy etap... dopóki nie wycisnęli z niego ostatniej cząstki przyjemności. Dopie ro wtedy ruszali dalej.
Jakkolwiek wolniejsza, ta droga była zarazem nie skończenie bogatsza, bardziej intensywna, każda sekun da, każde uderzenie serca silniej nasycone uczuciem. Pieścił Heather, a ona zwracała mu przyjemność. Ich ciała się spotkały, nagie i stęsknione, członki splatały się, krzyżowały. Rozpaleni, śliscy od potu, ocierali się o sie bie, naciskali, a ich nerwy iskrzyły. Doznanie rozlewało się niespiesznymi, gorącymi falami, wzbierało i opadało, jedynie po to, by zaraz wznieść się jeszcze wyżej, zagar niając ich stopniowo. Dłońmi błąkali się każde po ciele partnera, nastawie ni wyłącznie na przyjemność - dawanie jej, przyjmowa nie, dzielenie. Każde chciało obserwować, jak to drugie wije się, gwałtownie wciąga powietrze i wypuszcza je z westchnie niem. Chcieli doznawać i odpowiadać tym samym. Razem przemierzali krainę namiętności. Najpierw prowadził Breckenridge, potem Heather. Nigdy wcze śniej nie byli ze sobą w taki sposób, dzieląc się dozna niem. Nie walczyli o dominację, lecz prawdziwie się łą czyli, z łatwością przekazując sobie nawzajem dowodze nie - wystarczyła myśl, pożądanie. Ich spojrzenia się spotykały, często wiązały ze sobą na dłużej. Gorące oddechy przenikały się i mieszały, gdy łączyli się w pocałunku, albo omywały rozpaloną skórę. Doznanie rozprzestrzeniało się, narastało, coraz bar dziej przenikliwe. Każdy palący dotyk coś przekazywał. Każda pieszczota znaczyła więcej, brzemienna uczu ciem. Emocjami nienazwanymi, a przecież tak prawdzi wymi. Heather chłonęła to wszystko, olśniona żywiołowością zbliżenia, napawała się owym cudem, ową rozkoszą. Za glądając pod surową maskę na jego twarzy, w cudowne złoto i zielenie jego oczu, widziała, że on również doce nia tę szczodrość obojga.
To byli oni, prawdziwi. Breckenridge wiedział o tym, czuł tę prawdę do głębi duszy, rozbrzmiewała w nim echem, rezonowała, wnika ła głęboko i stawała się częścią niego. Pofolgował sobie - odłożył na bok kontrolę i reagował na Heather bez zahamowań, dokładnie tak, jak pragnął tego jego wewnętrzny samiec, przy czym dziką namięt ność trzymała na dystans głębsza, gwałtowniejsza po trzeba. Potrzebował właśnie tego doznania. Możliwości wspólnego przeżywania czegoś takiego. Z nią. Z jego kobietą. Jego damą. Jego jedyną prawdziwą kochanką. Nigdy wcześniej nie podążał tą ścieżką, lecz nawet te raz wyczuwał niebezpieczeństwo. Jeśli wszakże dzięki podróży tym szlakiem mógł przywiązać Heather do sie bie, gotów był bez wahania zaakceptować ryzyko. Porozumiewali się bez słów, i dobrze, gdyż żadnych nie znajdował. Słowa nie oddałyby sprawiedliwości temu doświadczeniu. Tej bliskości, intymności. Kiedy rozwarł jej uda, by ulokować się między nimi, z pomrukiem stawiła opór - wsparła dłoń na jego ramie niu i odepchnęła go. Podporządkował się niespiesznie, wierny rytmowi owej magii, która zawładnęła nimi oboj giem, i przetoczył się na plecy. Przyzwalając na to, by go dosiadła i, naga w blasku księżyca, wzięła w siebie. I ujeżdżała. W powolnym tańcu wznosiła się nad nim i ześlizgiwa ła w dół, pieszcząc go każdym mięśniem swego ciała. Dając mu przyjemność. Z tym dziwnym naszyjnikiem na szyi, ze spoczywają cym między nagimi piersiami wisiorem wyglądała niczym pogańska bogini. Chwycił ją mocno za biodra, trzymał, ale nie prowadził. Pozwolił jej ustalić tempo. Zahipnotyzowany owym widokiem.
Uwięziony przez spojrzenie, jakie kierowała nań spod półprzymkniętych powiek, poruszając się na nim i... mi łując go. W jej skupieniu, niezachwianym oddaniu, by ofiaro wać mu rozkosz, wyczuwał jakiś zamiar. Ta wiedza przeszyła go, uwalniając lawinę emocji, uczuć, impulsów, kłębowisko potężnych reakcji, które narosły i kotłowały się w nim. Zacisnął zęby, starając się je powstrzymać, dać He ather trochę czasu. Całkiem jakby wyczuła w nim tę walkę, potrząsnęła dziko głową, aż złote włosy fruwały ponad jej ramionami. - Chodź ze mną. Teraz. Na to ochrypłe żądanie pękła w nim tama. Chwycił ją mocniej, przytrzymał jej uda i wezbrał pod nią, prąc w górę, kiedy ona opadała. Wkrótce łkała, zamknąwszy dłonie na jego nadgarst kach, z odrzuconą w tył głową, gdy jechali w narzuconym przezeń ciężkim, ostrym tempie. Oddychając nierówno, podparł się na ramieniu i przy lgnął ustami do jej piersi. Ssał mocno, dziko, wiodąc ją coraz dalej. Pchnął głębiej i rozpadła się z krzykiem. Potrzeba szarpała go pazurami od środka, na oślep, rozpaczliwie, ale on chciał więcej - chciał ostatecznej kulminacji. Najwyższego błogosławieństwa, które po raz pierwszy w życiu znalazło się w jego zasięgu. Przetoczył się wraz z nią, tak że znalazła się pod nim na plecach, naparł, rozwierając szerzej jej uda, i jednym potężnym pchnięciem wdarł się znów w palący żar jej po chwy. Popędzał ją. A ona dotrzymywała mu tempa. Uchwyciła się go nieustraszenie i razem skoczyli w go rzejącą potrzebę.
W namiętność i chciwe płomienie, w rozszalałą pożo gę, wirując bez tchu, w zatraceniu. To nie było łagodne dawanie, lecz szaleńcze, brawuro we zmagania, rozpaczliwe sięganie po idealną harmonię. Dosięgli jej razem. I polecieli. Przez ogień namiętności, przez płomienie pożądania, ponad szczytem ich zespolonej potrzeby. Ich zmysły implodowały, rzeczywistość rozpękła się, nadpłynęła ekstaza. Heather krzyknęła. On jęknął. Cudowne doznanie kwitło, rozrastało się, wchłonęło ich, wypełniło, zniszczyło, by zaraz stworzyć na nowo. Pozwolili na to. Zespoleni ponad fizyczność, lgnęli do siebie, śliscy od potu, rozpaleni, zdyszani. Patrzyli sobie w oczy, ich oddechy się mieszały. Ta chwila mówiła za nich. Jakby oddawali cześć potężnemu bogu, w sposób przekraczający ich zdolność pojmowania. Całkowicie, jak jeszcze nigdy, poddali się temu, co ich połączyło. Temu, co na samym początku poklepało każde z nich po ramieniu, wskazało to drugie i oznajmiło, że to ten je dyny, ta jedyna. Owa moc rozbłysła w nich, przeszyła ich na wskroś, wybuchła i pochłonęła ich. Stopiła się z nimi. Stała się ich częścią. Lśniła w ich sercach, zawładnęła zmysłami, ilumino wała dusze. Chwila przeciągała się, blaknąc stopniowo. Zamknęli oczy, poczuli, że cenny moment mija... po zwolili mu odejść. Wpadli w kojącą ciemność, gdzie kołysali się w złotym morzu zaspokojenia, o uderzenie serca od znanego im świata. Otuliła ich noc. Wyczerpani, zasnęli.
*** Chłód nocy w końcu przywołał Breckenridge'a z po wrotem do rzeczywistości. Z niechęcią wynurzył się na powierzchnię. Wysunął się z ciepłego uścisku ciała Heather, z przystani jej ramion, uniósł się i zwalił u jej boku. Po czym przypomniał sobie, że leżą na wszystkich przykryciach. Zebrał siły, stoczył się z łóżka, wyciągnął przykrycia spod Heather, na powrót zległ u jej boku i narzucił na nich oboje prześcieradła oraz kapę. Wymamrotała coś, odwróciła się ku niemu, wtuliła w jego ramiona i ponownie zapadła w sen. W mroku studiował jej twarz, ale z jej zrelaksowanych rysów nie zdołał niczego wyczytać. Nie chciał myśleć o tym, co między nimi zaszło, o tej głębi, więzi... objawieniu. Wykroczyli daleko poza zwy czajność, wspięli się na jakąś inną płaszczyznę. Bez wątpienia ona także to zobaczyła, rozpoznała - wszak znaleźli się tam razem, ręka w rękę. Co oznaczało, że odtąd wszystko się ułoży, Heather nie będzie dłużej wzbraniać się przed przyjęciem jego oświadczyn. Zamknął oczy, uśmiechając się bezwiednie. Zapadł w sen bez snów.
Rozdział osiemnasty
- Heather! Wyłoniwszy się z łukowego przejścia z wielkiej sali, Breckenridge ruszył za Heather, która szła korytarzem w głąb dworu. Na jego wołanie zatrzymała się, odwróci ła i uśmiechnęła. Poczuł ucisk w żołądku. Nie przypominał sobie, żeby kiedykolwiek wcześniej był aż tak zdenerwowany, nie spokojny. Idąc ku niej, zmusił się do swobodnego uśmiechu. By li na korytarzu sami, ale rychło mogło się to zmienić. Rankiem nie zdążyli porozmawiać; nie zamienili do tąd ani słowa na temat minionej nocy. Obudził się w po rę, lecz potem leżał jak odurzony, przyglądając się jej, kiedy spała. Nim wreszcie się poruszyła, przeciągnęła jak kot, uniosła powieki i uśmiechnęła się - bardzo podob nie jak w tej chwili, z tym rozgrzewającym go blaskiem w oczach - zrobiło się za późno na rozmowy. Musiała pę dzić z powrotem do pokoju, zanim ktokolwiek, a zwłasz cza bliźnięta, znajdzie się na nogach. Śniadanie przy stole na podwyższeniu, gdzie mieli tak szerokie audytorium, nie wydawało się odpowiednim momentem na poruszanie tematu małżeństwa, bez
względu na pewność Breckenridge'a, że Heather teraz wyrazi zgodę. Czyż po minionej nocy mogłaby tego nie zrobić? Okazała się tak namiętna, dopasowała się do niego tak doskonale, niczym jego kobiece odbicie, a jej potrzeba, jej czyny tak idealnie odzwierciedlały wszystko, co sam czuł, że porzucił wszelkie osłony i po prostu był sobą. Zatrważająca wolność. Uchwycił się jej wówczas całym sobą, lecz teraz, po fakcie, w chłodnym świetle poranka, prześladowało go poczucie, że wystawił się na ciosy, że powiedział zbyt dużo, mimo iż nie wyrzekł ani słowa. Dręczyło go to niczym groźna zjawa, przemykająca na skraju pola widzenia. Przynajmniej Heather nie miała szans przeoczyć jego objawienia. Jego prawdy. Nadal uśmiechnięty, zatrzymał się przed nią i zajrzał w jej łagodne, szaroniebieskie oczy. Heather odpowiedziała na jego spojrzenie, a serce do słownie pęczniało jej w piersi. To była ta chwila. Spięła się w wyczekiwaniu. Przez cały czas, odkąd rankiem opuściła jego pokój, wyobrażała sobie, co Breckenridge powie. Nie potrzebo wała już otwartej deklaracji, a zaledwie słowa, dotyku - aluzji do tego, czego doświadczyli minionej nocy. Jed no słowo, nawet samo spojrzenie, wystarczy, żeby po twierdzić ich nową rzeczywistość. A wtedy będą mogli ruszyć dalej, w nowe, wspólne życie. Z wysiłkiem utrzymywała swe wyczekiwanie na wo dzy, hamowała się, żeby nie podskakiwać z niecierpliwo ści ani nie zacisnąć w dłoni ukrytego między piersiami wisiora. - Muszę iść do Algarii, do ogrodu zielnego - ponagli ła, kiedy się nie odzywał. - Obiecałam jej wczoraj, a na prawdę potrzebuje mojej pomocy.
Coś drgnęło w jego oczach, na tak zwykle trudnej do odczytania twarzy zaszła subtelna zmiana. Opuścił wzrok i z typową dlań gracją skłonił głowę. - Tak, naturalnie. Nie będę cię zatrzymywał. - Zawa hał się, po czym rzucił, nieomalże beztrosko: - Po prostu zastanawiałem się nad kwestią naszego powrotu do sto licy. Będziemy musieli ogłosić nasze zaręczyny i stawić czoło nieuniknionemu towarzyskiemu zamieszaniu. Zamilkł. Nie odpowiedziała, nadal czekając na swoje jedno słowo. Zaczerpnął tchu i spojrzał jej w oczy. - Powinienem ułożyć notkę do „Gazette" - ciągnął. - Nie zaszkodzi wystać ją zawczasu, by niejako przygoto wać grunt. Należałoby także uprzedzić listownie nasze rodziny. Znów umilkł, czekał. Heather wiedziała, że jej twarz zastygła - by ukryć gniew, który palił ją od środka. Miała chęć krzyczeć. Co musiała zrobić, aby przyznał, że ją kocha? Bo kochał ją. Po minionej nocy była tego pewna... Raptem doznała wstrząsu, jakby ziemia przemieściła się jej pod stopami, mimo że stała na kamiennej posadzce. Taki ekspert jak on... Czy miniona noc mogła być oszustwem, pozorem obmyślonym dla usatysfakcjono wania Heather? Czyżby wiedząc, co chciała w nim zoba czyć, po prostu jej to dal, mimo iż nie było prawdą? Czy miniona noc była dlań zaledwie kolejnym podbo jem, nawet jeśli przyświecał mu inny niż zwykle cel? Heather pierwsza się zadeklarowała, bez słów wyzna jąc mu miłość. Czyżby później zwyczajnie mydlił jej oczy? Poczuła się zraniona jak jeszcze nigdy. Zamrugała, zajrzała mu w oczy. Szukała z narastającą desperacją, ale nie znalazła niczego. Absolutnie niczego.
Najmniejszego błysku miłości, której lśnienia tak oczekiwała. Nie znaczyło to jeszcze, że ten przeklęty mężczyzna jej nie kocha - zawsze trzymał emocje ściśle pod kontrolą... Jednakże miniona noc miała go uspokoić, zachęcić do tego, by wypowiedział jedno słowo, dał Heather wskazówkę, choćby i oględną, że ją kocha. Jeśli nie kochał... Tę sytuację już rozważyła. Bez po twierdzenia nie mogła iść dalej. Tymczasem Breckenridge zrobił się dziwnie niespo kojny. Poruszył się. - Pomyśl o tym i daj mi później znać. - Zaczął się od wracać, żeby odejść. - Nie, poczekaj. - Kiedy na powrót zwrócił się ku niej, zaciskając szczęki, Heather wysunęła brodę. - Zaszło pewne nieporozumienie. Nie przyjęłam jeszcze oświad czyn, w rzeczy samej, nawet takowych nie usłyszałam. Nie w słowach, które spotkałyby się z moją akceptacją. Jego twarz i oczy nabrały twardego wyrazu. Heather zaczerpnęła tchu i, mierząc się z nim na spojrzenia, po starała się krystalicznie jasno wyłożyć swoje warunki. - Wiesz, czego chcę, czego potrzebuję. Bez tej gwa rancji nie zgodzę się na ślub z kimkolwiek, a już szcze gólnie nie z tobą. Nie czekała, żeby poznać jego zdanie. Okręciła się na pięcie i sztywnym krokiem ruszyła korytarzem ku bocznym drzwiom. Breckenridge stał, niczym wrośnięty w ziemię, i od prowadzał ją wzrokiem. W jego piersi stopniowo nara stał ucisk. Aż ledwie mógł oddychać. Minionej nocy spełnił jej życzenie i obnażył swe ser ce... a jej to nadal nie wystarczyło? Szczególnie nie z tobą. Poczuł się, jakby otrzymał cios w brzuch; już kiedyś słyszał te słowa. Oczywiście, poprzednim razem - piętnaście lat temu - Helen Maitland wypowiedziała je ze śmiechem.
Przełknął wściekłe przekleństwo, z kamienną twarzą odwrócił się i odszedł. Tak samo jak przed piętnastu laty. ***
Opuścił Helen Maitland, nie oglądając się za siebie. Heather Cynster to była inna sprawa. Inna kobieta. Całkowicie inna sytuacja. Wyprawił się konno z Richardem w nadziei na to, że świeże powietrze i odrobina ruchu pomogą mu oczyścić umysł, ale nic z tego. Teraz wyszedł ze stajni i ruszył przez brukowany tylny dziedziniec, zaraz jednak się opa miętał i zboczył w kierunku ogrodu zielnego. Przystanąwszy w cieniu ściany dworu, omiótł wzro kiem ogród na zboczu. Natychmiast spostrzegł Heather - ścinała nożycami jakieś zioła. Z większą uwagą przepa trzył resztę ogrodu i podziękował swej dobrej gwieździe: Algarii nie było. Ruszył w dół wijącą się ścieżką. Heather, zwróco na plecami, jeszcze go nie zauważyła. Pomimo jej nieprzejednania, ani myślał się poddać. A choć z chęcią zlekceważyłby, jako głupi przejaw kobie cego uporu, jej naciski, by otrzymać „gwarancję", nic by w ten sposób nie osiągnął. Wiesz, czego chcę. Na te jej słowa nie znajdował odpowiedzi. Musiała wszak zdawać sobie sprawę, że w przypadku ta kiego kobieciarza jak on deklaracja miłości po prostu nie wchodziła w rachubę. Nawet pomijając przygodę z Helen Maitland, o której, trzeba przyznać, Heather nie miała po jęcia, nader częste igraszki z mężatkami z socjety - akurat niestanowiące dla niej tajemnicy - dały Breckenridge'owi bardzo konkretne pojęcie o tym, ile warta jest miłość. Takie mianowicie, że nie należy pokładać w niej wiary.
Dla niego to słowo nie miało znaczenia. Czy raczej nie znaczyło nic dobrego, szlachetnego i pożądanego. Żadna dama z towarzystwa nie uwierzyłaby, gdyby dżentelmen o jego reputacji wyznał jej dozgonną miłość. Poza tym minionej nocy Heather towarzyszyła mu na każdym odcinku drogi. Jako osoba inteligentna i spo strzegawcza, nijak nie mogła przeoczyć ujawnionej prze zeń zasadniczej prawdy, tak więc przynajmniej w tej kwestii powinna mieć jasny obraz sytuacji. Bez wątpienia znała głębię jego uczuć do niej, pojmowała naturę jego zaangażowania. Obnażył swe serce w sposób całkowicie niedwuznaczny; musiała to zobaczyć i zrozumieć. Sama także wiele ujawniła i obnażyła. Skoro on odnoto wał jej poczynania, jej zachowanie, skoro zinterpretował je jako odbicie prawdy o tym, co do niego czuła, nie było naj mniejszej możliwości, by Heather pozostała ślepa na fakt, że odwzajemnił tę niewerbalną deklarację. Kobiety są o wiele bardziej wyczulone na tego rodzaju niuanse, a w tej sferze czyny mówią zdecydowanie głośniej niż słowa. Ta kwestia, ta strona zagadnienia, została więc zała twiona. O czym jeszcze miał ją zapewnić? Szczególnie nie z tobą. Przypuszczał, że była to aluzja do jego reputacji, lecz do czego konkretnie się odnosiła, nie miał pojęcia. Damy takie jak Heather Cynster powinny nosić przy sobie instrukcje obsługi. Musiał uzyskać jej zgodę na ślub, a zatem znaleźć spo sób, by dać jej to wymagane przez nią zapewnienie. Co oznaczało, że najpierw musiał dociec, co ona chce usłyszeć. Gdy się zbliżył, usłyszała kroki, obejrzała się, a potem odwróciła ku niemu z pęczkiem jakiegoś pierzastego zie la w jednej ręce i ostrymi nożycami w drugiej. Zatrzymał się dwa kroki od niej.
Odpowiedziała na jego spojrzenie, uniosła brwi. Zawahał się, po czym przysiadł na niskim kamiennym murku, okalającym podniesioną grządkę, z której He ather zbierała zioła. Heather wróciła do ścinania piołunu. - Przypuszczam, że nie przyszedłeś tutaj jedynie po to, aby posiedzieć w słońcu. - Nie, jakkolwiek koncept brzmi kusząco. W ostatniej chwili powstrzymała uśmiech. - Nie próbuj mnie czarować, to nie poskutkuje. Westchnął cokolwiek teatralnie. Ucięła kolejny liść. Nie zamierzała ułatwiać mu zada nia... - Wcześniej, w trakcie naszej poprzedniej rozmowy w tym miejscu, przywołaliśmy większość typowych czyn ników, mających wpływ na decyzję o zawarciu małżeń stwa. - Mówił gładko, zrelaksowany, jakby codziennie rozprawiał o tego typu sprawach. - Pozycja, majątek, dzieci. Moja obecna rola i ta, którą będę pełnił w przy szłości, jako hrabia Brunswick, oraz twoja rola u mego boku. Oczywiście, jako wicehrabina będziesz miała sto sowną pozycję w towarzystwie. Ilekroć będziemy w Lon dynie, pojawi się wiele sposobności, żebyś mogła błysz czeć na salonach. Przy założeniu, że sobie tego życzysz. Spojrzała na niego, nie kryjąc konfuzji. - Skąd pomysł, że to dla mnie ważne? Choć nie zmarszczył czoła, wychwyciła w jego oczach jakiś cień. - Sądziłem, że może ci na tym zależy. Posłała mu rozdrażnione spojrzenie i wróciła do pracy. - Będziesz musiała na nowo urządzić dom - podjął po krótkim milczeniu. - A właściwie dwa domy, Baraclough i londyński. Moja matka umarła ponad dziesięć lat temu, a Constance i Cordelia już wcześniej założyły wła sne rodziny, zatem obie rezydencje drastycznie potrze bują kobiecej ręki. Zostawię ci pełną swobodę...
Sapnąwszy z frustracją, gwałtownie odwróciła się ku niemu. - Dlaczego mi to mówisz? Tym razem na jego czole pojawił się mars - złowrogi. - Usiłuję powiedzieć ci to, co chcesz usłyszeć, cokol wiek to jest. - Kiedy spiorunowała go wzrokiem, dodał oschle: - Czy zbliżam się do celu? - Nie! Wstał z murku; zwróciła się twarzą ku niemu. Zaci snął szczęki, dolna powieka drgała mu, kiedy pochylił się groźnie nad Heather, wbijając w nią gniewne spojrzenie. - Co, u diabła, chcesz ode mnie usłyszeć? - Wyrzucił w górę ramiona. - Na litość boską! Powiedz mi, a to usły szysz. Tego właśnie się obawiała. W reakcji na jego złość w niej także narósł gniew, za cisnęła wargi w wąską kreskę, patrzyła mu w oczy i stara ła się ignorować zionącą w jej wnętrzu pustkę. Mówił jej same zbędne rzeczy, nic zaś z tego, czego potrzebowała. Narastała w niej obawa, że minionej nocy popełniła błąd taktyczny, on bowiem najwyraźniej pra widłowo zinterpretował jej wyznanie bez słów, a teraz, kiedy wiedział, że Heather go kocha, uznał sprawę za za łatwioną... I tak by zresztą było, gdyby nie chodziło akurat o nie go - eksperta, tak doświadczonego, że Heather po głęb szym zastanowieniu uznała, iż nijak nie może być pewna, czy minionej nocy on po prostu, jak sam przed chwilą oświadczył, nie mówił jej tego, co w jego mniemaniu chciała usłyszeć. Teraz uważał, że nie musi mówić nic więcej, by za nie go wyszła. Niełatwo było patrzeć mu w oczy, kiedy stal tak blisko, a wszystkie zmysły przypominały Heather o tym, co mi nionej nocy wydarzyło się między nimi dwojgiem. - Skoro nie wiesz...
- Nie wiem. - ... w takim razie - wojowniczo piorunowała go wzrokiem - powiedzenie ci tego niczego nie naprawi. Zwęził oczy w szparki. - Jeśli nie powiesz mi, czego chcesz, jak mam ci to dać? - Nie chodzi o to, czego chcę, ale czego potrzebuję. - Czyli? Twojego serca, ty głupcze. Potrzebowała jego serca. Niemalże stykali się nosami. Heather zacisnęła szczęki. - Wyjaśniłam ci - rzekła z wysiłkiem - że od przyszłe go męża wymagam prawdziwego... uczucia. Zgrzytnęła zębami, wyrzucając z siebie to mniej zna czące słowo, nie było jednak sensu dręczyć go, aby wy znał jej miłość - niewykluczone, że spełniłby jej życzenie, lecz w tej chwili upewniłby ją tym tylko w przekonaniu, że w istocie tak nie myśli. Że mówi to wyłącznie dlatego, iż uważa ich małżeń stwo za konieczne ze względu na reputację obojga... Czy gdyby przyświecał mu taki właśnie cel, zachowałby się minionej nocy tak, jak się zachował, by potem rankiem domagać się od Heather wyznaczenia daty ślubu? Nie musiała się zastanawiać, żeby odpowiedzieć na to pyta nie twierdząco. Przyciśnięty dostatecznie mocno, mógłby nawet po wiedzieć „kocham cię" jedynie po to, by uzyskać jej zgo dę na ślub. Im silniej naciskała, tym bardziej malało prawdopo dobieństwo, że strategia okaże się skuteczna. Ale musia ła spróbować. - I mówiłam, że chcę, aby tym głębokim uczuciem ob darzono mnie nie ze względu na moją pozycję czy nazwi sko, ani też nie dla ocalenia mojej reputacji, lecz wyłącz nie dla mnie samej. Stał tyłem do słońca, dlatego nie miała pewności, wydało jej się wszakże, że zbladł. Zaczerpnąwszy tchu, oświadczyła:
- Tego właśnie chcę, a jeśli... - Sądziłem, że o to chodziło minionej nocy - bezna miętnym tonem przerwał jej tyradę. Patrzyła mu bacznie w oczy, ale nie umiała wyczytać z nich niczego poza nieubłaganą determinacją. - Sądziłem - ciągnął tym samym chłodnym, niemożli wie płaskim tonem - że miniona noc mówiła o twoich prawdziwych uczuciach. Sądziłem, że wymienialiśmy w tej sferze poglądy, jeśli nie wręcz obietnice. Sądziłem, że minionej nocy analizowaliśmy nasze uczucia, tym sa mym postępując o krok bliżej do ołtarza. O Boże! Gorączkowo zaglądała mu w oczy, usiłując przekonać samą siebie, że nie znajduje w nich potwier dzenia swych najgorszych obaw. On wiedział. Minionej nocy zorientował się w zamia rach Heather i z zimną kalkulacją ofiarował jej to, czego chciała - zaplanował sobie ich zbliżenie tak samo jak i ona. Nie dał się porwać namiętności, nie poruszyła go niewerbalna deklaracja Heather - działał z rozmysłem, jak i ona, wykorzystując ów akt do zakomunikowania jej tego, co pragnęła usłyszeć... Z taką właśnie intencją wy ruszył do jej pokoju. Otrzymała zatem odpowiedź, uzyskaniu której służył jej plan, teraz jednak nie miała powodu wierzyć, że za chowanie Breckenridge'a było szczere, nie zaś - że sko rzystał ze sposobności, jaką mu podsunęła, uznawszy to za najpewniejszą drogę do osiągnięcia pożądanego celu. Pustka w jej wnętrzu się rozrosła. Wwiercał się w nią spojrzeniem orzechowych oczu. - Czy mówisz mi właśnie - zniżył głos - że minio na noc nie niosła żadnej wskazówki na temat twoich prawdziwych uczuć? Popatrzyła w bok. Zmusiła się, by nieznacznie wzru szyć ramionami, uniosła dumnie głowę. - Miniona noc... to była po prostu kolejna noc. Nie tak? - Zerknęła nań, lecz odnotowała tylko, że jego ry-
sy coraz bardziej przypominają wykute w kamieniu. Umknąwszy wzrokiem, spiesznie podjęła: - Przyznaję, że było to doświadczenie poniekąd intensywniejsze, ale... Dlaczego, u diabła, aż tak obnażyła serce? To bola ło. Sama myśl o tym, że celowo zbliżył się do niej, aby w taki sposób na nią wpłynąć, mimo że - co całkiem oczywiste - jej nie kochał, zadawała Heather rozdziera jący ból. Zaczerpnęła tchu, jeszcze wyżej uniosła głowę. - Nie byłam świadoma wyjątkowości minionej nocy - skłamała. - Ja tak tego nie odebrałam. Po tym jej oświadczeniu zapadła cisza. Nie śmiała na niego spojrzeć. Gdyby to zrobiła, do strzegłby kotłujące się w niej emocje. - Rozumiem - rzekł tonem, jakiego nigdy dotąd u nie go nie słyszała. Nadal nie zdobyła się na to, by nań spojrzeć. Wzbra niała się przed tym owa zbyt obnażona, zbyt boleśnie wrażliwa część niej. Zorientowała się, że wziął głęboki oddech. - Przepraszam cię najmocniej - odezwał się szorstko, prawie że zwyczajnie - ale właśnie sobie przypomniałem, że muszę coś zrobić. Nie czekając, aż Heather choć nań zerknie, Breckenridge odwrócił się i ruszył z powrotem w kierunku dwo ru, tą samą ścieżką, którą tu przyszedł. Wyprostowany, trzymał wysoko głowę. Już raz doświadczył odrzucenia. Nie przypominał sobie, żeby aż tak bolało. Dla niej miniona noc nie była niczym szczególnym. To, co sam postrzegał jako obnażenie serca i duszy, dla niej znaczyło tyle co nic. Z trudem stłumił przekleństwo, zwalczył chęć, by coś kopnąć. Przynajmniej ten wysiłek zaprzątnął mu myśli.
Miał dość rozsądku, aby nie dosiadać obcego konia w takim stanie ducha. W stanie takiego wzburzenia. Szedł dalej. Minął stajnie i ruszył polną drogą między wybiegami dla zwierząt. Przyspieszył kroku, maszerował szybko i wściekle. Za trzymał się dopiero, gdy nawet z wieżyczek dworu nikt nie zdołałby go już zobaczyć. Z rękami na biodrach, dy sząc ciężko, zwiesił głowę. Zamknął oczy. Sądził... Odchylił głowę do tyłu i, mrugając, patrzył na błękitne niebo. Sądził, że Heather go kocha. Ale nie. Z jakiegoś powodu nie dało się kochać najsłynniejsze go kobieciarza w towarzystwie. Być może chodziło właśnie o to, że nim był... ale stał się taki w reakcji na odtrącenie przez Helen Maitland. Za myślał pokazać jej, co odrzuciła, zmieniając się w mężczy znę, o którego względy błagały wszystkie damy jej pokro ju... I jakimś sposobem po drodze przekształcił się w ko goś, kogo nie sposób kochać. Nie wiedział, jak do tego doszło; w przeciwnym razie spróbowałby się zmienić. Lecz nie. Za późno. Był, kim był, i bez względu na to, co w jego mniemaniu wydarzyło się w ciemnych, namięt nych godzinach nocy, Heather Cynster nie zamierzała oddać mu swego serca. ***
Tymczasem w ogrodzie zielnym Heather stała tam, gdzie ją zostawił, wpatrzona w punkt, w którym zniknął jej z oczu. Odszedł.
Po prostu odwrócił się na pięcie i poszedł sobie... Czyżby pojął, że jego taktyka nie skutkuje, porzucił ją za tem i oddalił się, aby obmyślić inny sposób wywarcia pre sji na Heather? Prawdopodobnie. Odtworzyła w myślach ich wymianę zdań, ale pozosta ła przy swoich wnioskach. Minionej nocy Breckenridge z premedytacją zastosował tę samą metodę, do której i ona się uciekła, aby zademonstrować mu swą miłość, tyle że jego zamiar sprowadzał się do powiedzenia He ather tego, co - jak to sobie uzmysłowił - pragnęła usły szeć. Podczas gdy ona szczerze go kochała, on nie od wzajemniał jej uczuć. Chciał ją poślubić, gdyż uważał, że należy tak postą pić, a ponadto tego rodzaju rozwiązanie całkiem mu pa sowało. Po tym, czego właśnie się dowiedziała, będzie zmu szony przemyśleć sprawę. Co do niej... Pozostało jej zaakceptować, że dla nich dwojga nie było wspólnej przyszłości. Że wyrokiem losu nie będzie żadnych „ich". *** Wreszcie rozumiał, co znaczy stracić serce. W jego piersi ziała pustka; nie potrafił myśleć, ledwie był w stanie funkcjonować na tyle sprawnie, by zachować pozory normalności. Nie mógł tego stracić - nie mógł stracić jej. Czuł, że musi wykroczyć daleko poza granice rozsądku i spróbo wać po raz ostatni... Nawet jeśli Heather go nie kochała, to on ją kochał. Cząstką umysłu zawsze podejrzewał tę prawdę, lecz teraz nie dało się już przed nią uciec. Nie po minionej nocy, kiedy sądził, był przekonany ponad wszelką wątpli wość, że Heather go kocha - i uchwycił się tej perspek-
tywy, pławił się w niej, radował nią, wreszcie pojmując, czego pragnie od życia. Uzmysłowił sobie, niewzruszenie i nieodwołalnie, że nigdy nie czuł i nie poczuje do żadnej innej kobiety tego, co czuł do niej. Była jedyną panią jego serca. Jeśli zaś w powszechnym mniemaniu o miłość warto walczyć, to dla takiego mężczyzny jak on szansa na nią była jeszcze cenniejsza. Tego rodzaju myśli, to zrozumienie, nakazywały mu dopaść Heather. Lunch jak zwykle spożywano gromadnie w wielkiej sa li. Breckenridge i Heather siedzieli osobno, rozdzieleni przez Algarię i bliźnięta. Nie próbowali się ze sobą poro zumiewać, choćby tylko wzrokiem; jeśli ktokolwiek z obecnych zorientował się, że się nawzajem unikają, to nie dał tego po sobie poznać. Kiedy po skończonym posiłku towarzystwo wstało i ro zeszło się, wracając do swych zadań i obowiązków, Brec kenridge podążył za Heather. Dogonił ją w zacienionej wnęce u szczytu schodów, które prowadziły do lochów. Na odgłos jego kroków zatrzymała się i odwróciła ku niemu. Zamierzał się streszczać. - Zaraz wybieramy się z Richardem na przejażdżkę. - W trakcie posiłku słyszał, jak ona z kolei umawiała się z Algarią na obrabianie ziół zebranych tego ranka. - Wcześniej jednak chciałem ci powiedzieć, że mam do syć. Dosyć krążenia wokół faktów. Odnosił wrażenie, że twarz ma jak wykutą w kamie niu; nie umiał temu zaradzić. - Dałem ci czas na pogodzenie się z owymi faktami. Tyle czasu, ile byłem w stanie, na ile mogliśmy sobie po zwolić. Na ile pozwalała nam sytuacja. Tak czy inaczej, fakty się nie zmieniły i zgodnie z nimi musimy się po brać. - Zaglądał w jej chmurne oczy. - Zaakceptuj to, przyjmij do wiadomości, że nie ma innego wyboru, i za-
cznij przygotowania do powrotu do Londynu. Ne może my wiecznie się tu ukrywać. Heather usiłowała wyczytać coś z jego oczu, ale znala zła w nich tylko determinację i nieugiętość. Zakipiał w niej gniew, otworzyła usta do wściekłej ri posty... - Breckenridge! Oboje odwrócili głowy. To Richard, wołał z holu. Heather popatrzyła znów na Breckenridge'a. Akurat kiedy cofnął się o krok. Pochwycił jej spojrze nie i ukłonił się płytko. - Znajdę cię po powrocie. I zaczniemy podejmować niezbędne decyzje. To rzekłszy, odszedł. Heather odprowadzała go wzrokiem. Poczuła, jak fu ria w niej przygasa. Jak pęcznieje i rozrasta się pustka. Zastanawiała się, w którym miejscu w relacjach z nim popełniła tak fatalny błąd. ***
Czuła się niewiarygodnie przybita. Wyglądało na to, że w końcu pokazał swe prawdziwe oblicze - niezachwianą determinację, by wsunąć jej ob rączkę na palec, do diabła z miłością. Miłość - owo „prawdziwe uczucie" Heather - dla nie go była jedynie sposobem na osiągnięcie celu. Po jego odejściu zeszła do pracowni Catriony. Algaria dołączyła do niej jedynie na krótko, żeby pokazać jej, co ma zrobić z piołunem, rutą i wrotyczem z porannego zbioru. Zostawiwszy Heather przy wiązaniu liści w pęcz ki, pospieszyła nadzorować bliźnięta przy lekcjach. W chłodnej, cichej pracowni Heather metodycznie sortowała i związywała. Utkwiła wzrok w swych dło niach, zręcznie rozdzielając palcami delikatne liście, za-
nim omotała szpagatem ich ogonki, myślami błądziła jednak gdzie indziej. Odświeżała swoje argumenty, od twarzała rozmowy, badając je ponownie w rozpaczliwej nadziei, że pominęła jakiś istotny detal albo dokonała błędnej interpretacji... lecz nie. Pod wszystkimi słowami, pod wszystkimi czynami, je den fakt pozostawał niekwestionowany. Kochała go - i z tego właśnie powodu, ponieważ była taką, a nie inną kobietą, Breckenridge zaś był takim, a nie innym mężczyzną, musiała wiedzieć ponad wszelką wątpliwość, że on odwzajemnia jej miłość. Tak, to była emocjonalna potrzeba, karmiona jedno cześnie strachem i marzeniami. Strachem, że jeśli Heather zaakceptuje go, nie będąc pewną jego miłości, nie otrzymawszy od niego potwier dzenia, deklaracji, wówczas on, nie kochając jej, pewne go dnia się jej wymknie. Odwróci się od niej do jednej z niezliczonych dam, które nieodmiennie starały się zwa bić go do swych łóżek. Ten strach był bardzo realny, trudny do zwalczenia, niemniej jeszcze większą rolę odgrywało marzenie, ta cząstka duszy, której Heather nie chciała się wypierać. Dla niej małżeństwo oznaczało jedno: partnerstwo, gdzie obie strony kochają z zaangażowaniem, a zatem bez obaw, bez zahamowań. Bez zastrzeżeń, bezgranicznie. Takie małżeństwo nie ma szans zaistnieć, jeśli obie strony nie są otwarcie i szczerze oddane owemu ideałowi. Takiego małżeństwa nie da się zbudować na zaanga żowaniu jednej tylko strony. Oboje, mąż i żona, muszą wnieść swój wkład, inaczej małżeństwo nie przetrwa. Wyklarowała już swoje opinie i utwierdziła się w decy zjach, kiedy dwie godziny później usłyszała na schodach niespieszne, zdecydowane kroki Breckenridge'a. Gdy pojawił się w otwartych drzwiach, nie podniosła wzroku, lecz kontynuowała staranne wiązanie ziół.
Breckenridge schylił głowę, przechodząc pod łukiem ościeży. Heather stała po przeciwnej stronie stołu, przed nią kłębiły się zioła. Nie oderwała oczu od swego zajęcia. W żaden sposób nie zasygnalizowała, że zauważyła jego obecność, choć naturalnie tak się stało. Zatrzymał się i również spojrzał na jej dłonie, na ogonki liści, które związywała w pęczki. Wiedział, że uciekł się do ryzykownego wybiegu w tej ostatniej, rozpaczliwej próbie doprowadzenia do ich ko niecznego przecież małżeństwa, niemniej tylko takie rozwiązanie przyszło mu do głowy. Zerknął na jej twarz. Nie spodobał mu się jej zacięty wyraz - dawał niewie le nadziei. Rzadko czuł się tak bezradny. Tak niepewny. Zdławił impuls, by przeczesać włosy palcami, wsunął dłonie do kieszeni bryczesów i wziął głęboki oddech. - A zatem, kiedy wyjeżdżamy? - rzekł na wydechu. Pytanie zabrzmiało zdecydowanie bardziej szorstko, niż planował. Heather spokojnie kontynuowała pracę, dociskając ogonek do ogonka. - Nie interesuje mnie, kiedy ty wyjedziesz. Co do mnie, postanowiłam zostać tu przez jakiś czas. - Heather... - Nie, wysłuchaj mnie. I proszę, nie mów mi, co mogę zrobić, a czego nie. Poprosiłeś, żebym podjęła decyzję, i tak też zrobiłam. Zdecydowałam, że za ciebie nie wyjdę. Stał tam, przyswajając znaczenie jej słów, determina cji, z jaką je wypowiedziała, i czul, jak nóż wślizguje mu się w serce. - Nie musisz się wszakże obawiać towarzyskich reper kusji. - Heather odłożyła gotowy pęczek, wzięła kilka kolejnych liści i spróbowała ostatniego, desperackiego posunięcia: mężczyźni jego pokroju są zaborczy, w każ-
dym razie gdy chodzi o kobiety, które kochają. - Jeśli później okaże się, że muszę wyjść za mąż, aby żyć tak, jak chcę, wówczas, jako że jestem dziedziczką z dobrze usto sunkowanego rodu, a do tego co najmniej atrakcyjną ko bietą, na pewno znajdzie się dżentelmen gotów przy mknąć oko na tę przygodę, tym bardziej że rodzina ani chybi rozpowszechniła jakąś historyjkę na usprawiedli wienie mojej nieobecności w mieście. Zatem, jak wi dzisz, możesz wyjechać z czystym sumieniem. Urwała i czekała, ale się nie odzywał. Z trudem za czerpnęła tchu, zmuszając się, by kontynuować. - Nie ma powodu, żebyś dłużej zostawał. Nic cię tu nie trzyma. Zapadła cisza. Breckenridge czuł chłód. Przenikający do szpiku ko ści, odbierający mowę. Ogłuszyła go i sparaliżowała wstrząsająca wiadomość, że jeśli Heather będzie zmuszona wyjść za mąż, wybierze pierwszego lepszego mężczyznę, byle nie jego. To mu właśnie powiedziała, w słowach, których nie dało się zrozumieć opacznie. Nóż wślizgnął się głębiej, obrócił w ranie. Ból niemalże powalił Breckenridge'a na kolana. Zaczerpnąwszy tchu - Boże, czy kiedykolwiek zaznał takiego bólu? - siłą woli zebrał strzępy swego serca, swej dumy. Uczepił się tej ostatniej, zmusił się, żeby przestać myśleć. Przestać roztrząsać to, co mu się zdawało, na co żywił nadzieję, o czym ledwie śmiał marzyć... Powinien był już przywyknąć do tego, że kobiety go wy korzystują, zadają się z nim dla przejściowej przyjemności, nie angażując uczuć; Heather nie potraktowała go gorzej niż jej niezliczone poprzedniczki. Nie mógł jej za to winić. Nie mógł winić jej za to, że nie kochała go tak, jak on kochał ją. Musiał stąd wyjść, nim posypie się jego samokontrola.
O czym mówili? Ach, tak. Wpadł na błyskotliwy po mysł, by postawić jej ultimatum, ona zaś właśnie na nie odpowiedziała. Zostawiając mu tylko jedną drogę. Którą musiał podążyć sam. - Doskonale. - Nawet jemu samemu jego glos wydal się zimny, nie zwyczajnie beznamiętny, ale pozbawiony życia. - Jeśli tego sobie życzysz, niech tak będzie. Nakazał stopom ruszyć z miejsca. Ku jego uldze, po słuchały. Niemal na oślep podążył ku wyjściu. Przystanął jeszcze. - Poczynię przygotowania, żeby wyjechać jutro - rzu cił przez ramię. Nie musiał dodawać, że wyjedzie sam. Wbrew rozsądkowi, wbrew wszystkiemu, co między nimi zaszło, zwlekał, czekał, żywił nadzieję, modlił się, aby raptem dostrzegła swój błąd, przemówiła i unieważ niła swoją decyzję... - Tak zapewne będzie najlepiej. Nadzieja umarła. Z trudem zaczerpnął powietrza, schylił głowę pod łu kiem ościeży i cicho ruszył po schodach w górę. Heather nasłuchiwała jego oddalających się kroków. Zastanawiała się, czy kiedykolwiek znów będzie jej ciepło; czuła się przemarznięta do szpiku kości. Odchodził... naprawdę odchodził. Wracał do swego życia w stolicy. Zostawiając ją tutaj, samą i cierpiącą... zgodnie z jej życzeniem. Tak było najlepiej, czyż nie? Jeśli dotąd w ogóle żywiła jeszcze wątpliwości, czy go kocha, niewzruszenie i nieodwracalnie, teraz się ich wy zbyła. Jedynie miłość mogła wywołać tak lodowaty, otę piający ból. Heather znała jednak wszystkie argumenty, wiedziała, że to by się nigdy nie udało, że w istocie nie było dla niej, dla nich innego rozwiązania.
Mimo to jakiś głupi, lecz silny impuls nakazywał jej pobiec za Breckenridge'em i powiedzieć mu, że zmieni ła zdanie, że wyjdzie za niego wbrew wszystkiemu... ale nie. Gdyby po ślubie poszedł do innej... tego naprawdę by nie przeżyła. Spuściła wzrok i zmusiła palce, aby związały w pęczek resztkę ziół. W gardle wzbierała jej gorycz, do oczu na płynęły piekące łzy. Powiedziała sobie, że łzy i otępiający chłód w jej wnę trzu stanowią niską cenę za ucieczkę przed spustosze niem, jakiego doświadczyłaby w przeciwnym wypadku. Gdyby zgodziła się związać z nim w małżeństwie, ko chając go do głębi duszy, lecz bez wzajemności z jego strony... Kiedy zdarzyłoby się nieuniknione, może by nie umarła, w środku byłaby jednak niczym martwa. Pomimo bólu, pomimo wewnętrznego wrzenia, wście kłości i rozpaczy, wiedziała, że obrała słuszną drogę. Lepiej niech to się zakończy w ten sposób. ***
Popołudnie niespiesznie przechodziło w wieczór, kie dy, daleko na wyżynach, laird wjechał na dziedziniec swego zamku. Choć przybywał sam, cieszył się z powrotu do domu. Zsiadł z Herkulesa i z uśmiechem odpowiedział na ra dosne powitanie chłopaczka, który nadbiegł, aby przejąć od niego wodze ogromnego wałacha. - Wytrzyj go starannie i nasyp mu zdrową porcję owsa. Dobrze się spisał. Sakwy przekaż Mulleyowi. - Tak, panie. Po raz ostatni przeciągnął czule dłonią po szyi Herku lesa, odwrócił się i ruszył do głównej wieży. Wchodząc po kamiennych stopniach, popatrzył na szczyt żłobkowa nego łuku nad masywnymi, nabijanymi żelaznymi ćwie kami drzwiami.
Widniał tam jego rodowy herb, kamienna płaskorzeź ba na tarczy. Honor ponad wszystkim. Motto było już ledwie czytelne; miał nadzieję, że nie jest to zły omen. Pchnął ciężkie drzwi, przestąpił próg i poczuł, jak na barki znów opada mu niewidzialny ciężar odpowie dzialności. Nie, żeby groziło mu, że zapomni choćby dziesiątą część tego brzemienia, gdy przebywał poza zamkiem. Usłyszał kroki matki, z ożywieniem zbiegającej z wie ży. Wszedł do wielkiej sali, wymienił powitania i kilka ci chych słów z zarządcą, a później ukazała się ona, zdąża jąc ku niemu szybko z szelestem czarnych spódnic. - No i? Gdzie ona jest? - Usiłowała zerknąć za jego plecy, jakby się spodziewała, że porzucił związaną He ather Cynster w westybulu, niczym jakiś tobołek. Ruszył ku podwyższeniu w odległym kącie sali. - Nie przywiozłem jej, możliwe jednak, że twojemu życzeniu i tak stanie się zadość. Żywił szczerą nadzieję, że nie, ale... Upewniwszy się, że jeńca naprawdę nigdzie nie widać, jego matka okręciła się na pięcie i ruszyła za nim. - Co masz na myśli? Co się wydarzyło? Wszedł na podwyższenie i okrążył stół, zmierzając do rzeźbionego krzesła, ustawionego w polowie jego długości, przodem do sali. - Mówiłem ci, że wynajęci przeze mnie ludzie dostar czyli ją aż do Gretny, że przetrzymywali ją tam zgodnie z moimi instrukcjami. Odsunął masywne krzesło, usiadł ciężko i odchylił się na oparcie. Na plecach i pod udami poczuł znajome, wy służone drewno. Jedna z rzeczy, które informowały go, że znalazł się w domu. Matka zatrzymała się trzy kroki od niego, z irytacją ściągając brwi.
- Tak, tak, dlatego pojechałeś na południe. Ale co się wydarzyło, kiedy dotarłeś do celu? - Uciekła, zanim przybyłem. - Odwrócił się z uśmie chem wdzięczności, kiedy na podwyższenie wspięła się gospodyni, niosąc tacę. - Dziękuję, pani Mack, ratuje mi pani życie. - Ach, cóż, ponad tydzień pana nie było. - Energicz nie postawiła przed nim srebrny kufel z piwem, miskę gęstego gulaszu oraz półmisek z połową bochenka gru boziarnistego, wiejskiego chleba. - Pan to w siebie wrzu ci, powinno starczyć przynajmniej do obiadu. Pokiwał głową, przełamując chleb. Darował sobie py tanie o chłopców; po jego drugiej ręce matka mogła la da moment wybuchnąć wrzaskiem. - Uciekła? - syknęła, kiedy tylko pani Mack znalazła się dostatecznie daleko. Przytaknął. - Owszem, ale nie sama - wymamrotał z ustami peł nymi chleba. - Z mężczyzną. Nie widział powodu, by dodawać, że w jego opinii rze czony mężczyzna to dżentelmen, jeśli nie wręcz szlach cic, nieustępujący mu pozycją. Jego matka się wyprostowała. W jej pięknych niegdyś oczach pojawił się błysk czystej złośliwości. - Mężczyzna? - Ważyła to słowo, aż wreszcie cicho zapytała: - Czyli ta głupia dziewucha może być tak czy owak skompromitowana? Zmusił się, by przytaknąć. - To bardzo możliwe. - Przy odrobinie szczęścia głu pia dziewucha stała w tej chwili przed ołtarzem. - Co więcej, do momentu ucieczki przebywała w rękach pory waczy, sama, na ile mogą to wiedzieć w Londynie, przez dobre dziesięć dni. Więcej niż trzeba, aby nieodwracal nie zbrukać jej reputację. - Spojrzał na matkę, unosząc brew. - Czy nie tego chciałaś? Nie ma potrzeby przywo zić dziewczyny tutaj, byleby cierpiała, zgadza się?
- Nie! - Splotła ramiona na piersi, autentycznie nadąsana. - Chcę przyglądać się jej cierpieniu! - Spiorunowała go wzrokiem. - Mężczyźni! Niczego nie rozumiecie! W tej kwestii miała rację. - Tak czy owak, pomijając fakt, że nie zobaczysz jej pohańbienia i społecznego odtrącenia na własne oczy, jeśli los będzie nam sprzyjał, dostaniesz to, na czym ci za leży. Prychnęła szyderczo. - Nie będzie żadnego skandalu. Jej przeklęta rodzi na zatai jej nieobecność. - Przez kilka dni, zgoda. Ale przez ponad tydzień? By łoby to trudne bez względu na porę roku, a cóż dopiero w trakcie sezonu towarzyskiego! Na pewno ma umówio ne spotkania, oni zaś nie mogą w nieskończoność powta rzać tej samej wymówki. Pojawią się pytania, podejrze nia. - Wsunął do ust ostatni kęs chleba z resztką sosu z gulaszu. Przeżuł, przełknął i spuścił wzrok. - Nie da się wykluczyć, że dla świata ona już przestała istnieć. Poważnie w to wątpił; oczyma wyobraźni ponownie uj rzał mężczyznę, który eskortował Heather Cynster na zie mie jej krewniaka. Choć czuł się dziwnie, pokładając za ufanie w nieznajomym, na dodatek Angliku, sytuacje ta kie jak ta sprzyjają zawieraniu nietypowych sojuszy. Odsunął krzesło i wstał. Spojrzał na matkę, przybiera jąc możliwie mało zachęcający wyraz twarzy. - Tak czy inaczej, dopóki nie zyskamy pewności, że jej reputacja nie jest zrujnowana, nasza umowa pozostanie w zawieszeniu. Wyminął matkę i ruszył do swojej wieży. - Czekaj! - Pospieszyła za nim i złapała go za rękaw. - Mógłbyś porwać jedną z pozostałych. - Ponieważ nie zwolnił, podbiegała, aby za nim nadążyć. - Przywieź tu jedną z nich, a oddam ci kielich - trajkotała. - Chcesz dostać go z powrotem jak najszybciej, czyż nie? Zatrzymał się i spojrzał na nią z góry.
- Szanowna pani. Jeżeli okaże się, że już skompromi towałem jedną z sióstr Cynster, uznam, iż wywiązałem się z mojej części umowy. - Zajrzał badawczo w jej ciem ne oczy, a potem cicho, lecz nadal z mocą, oświadczył: - Tak długo, jak nie dowiemy się, że stało się inaczej, nie wykonam ruchu przeciw żadnej innej Cynsterównie. Z trudem tłumiąc uśmiech, uwolnił się od niej i odszedł. W sprawie Heather Cynster będzie, co ma być. On tymczasem wykorzysta każdą godzinę tej wymuszonej zwłoki, aby raz jeszcze przetrząsnąć zamek w poszukiwa niu kielicha, który ukradła jego matka. Gdzie, u diabla, go schowała? Ani on, ani jego najbardziej zaufani słudzy nie mieli pojęcia, gdzie szukać. Musiał znajdować się gdzieś tutaj, ale zamek był ogromny, a wysoki na dwa dzieścia centymetrów, szeroki na trzynaście, inkrustowa ny klejnotami ceremonialny kielich mógł spoczywać w tysiącu różnych miejsc. Odzyskanie kielicha bezwzględnie pozostawało jego nadrzędnym celem. Jeśli mu się to nie uda, straci zamek i przynależne do niego ziemie - jego ludzie zaś utracą wszystko. Domy, zajęcie, dziedzictwo. Zostaną pozba wieni środków do życia, a choć sam będzie miał dość pie niędzy, żeby przetrwać, nijak nie zdoła im pomóc. Gdy zobaczy, jak się rozpraszają, jak opuszczają tę dolinę i je zioro, zniszczy go to tak samo jak i ich. Zamek był jego domem. Tu znajdowały się jego ko rzenie, zapuszczone głęboko w żyzną glebę wyżyn. Stra cić zamek, ziemie, ludzi... Równie dobrze mógł zginąć, próbując to wszystko ochronić, gdyż utrata tego będzie gorsza niż śmierć. Dotarłszy do swej wieży, zaczął się wspinać po krętych schodach. Pewien, że jeśli pragnie uniknąć konieczności porwania kolejnej Cynsterówny i podjęcia próby zrujnowania jej re putacji, musi odnaleźć ów przeklęty kielich, który matka trzymała nad jego głową niczym miecz Damoklesa.
Rozdział dziewiętnasty
Nadciągający zmierzch zabarwił niebo nad Doliną od cieniami różu i delikatnego fioletu. Catriona, ze splecio nymi na piersi ramionami, stała o krok od wychodzące go na zachód okna bawialni w wieżyczce i obserwowała Heather, która wolno oddalała się od dworu. Dziewczyna wlokła się, jakby była zmęczona, jakby ten dzień doszczętnie ją wycieńczył. - Wydarzyło się coś złego. - U boku Catriony Algaria także wyglądała przez okno. Przybrała pełen dezaproba ty wyraz twarzy. - A sprawy szły tak dobrze. Co oni, u li cha, zrobili? - Oto jest pytanie. Niemniej, tak czy owak, stało się. I co teraz? Rozmawiały cicho, świadome tego, że kilka metrów za ich plecami znajdują się dwie pary wyjątkowo czuj nych uszu należących do Lucilli i Marcusa, którzy grali w kości na podłodze. Daleko w dole Heather minęła stajnie i ruszyła polną drogą między wybiegami dla zwierząt. Algaria westchnęła. - Nie przestaje mnie zadziwiać, że inteligentni ludzie potrafią zachowywać się tak głupio w sprawach miłości, w każdym razie wtedy, gdy są trawieni jej gorączką.
Catriona sapnęła, przypominając sobie własną go rączkę, własne lęki. Przyglądała się Heather, gdy ta przy stanęła przy wysokim ogrodzeniu wybiegu, a następnie, poruszając się nadal jak staruszka, wspięła się na nie, usiadła na górnej żerdzi i spojrzała w kierunku dworu. Catriona pokręciła głową. - Cokolwiek między nimi zaszło, muszą się pogodzić. - Jesteś pewna? - Algaria zerknęła na nią. - Nie ma mowy o pomyłce? - Nie. Początkowo nie miałam absolutnej pewności, ale teraz już tak. Są sobie pisani. - Przygryzła dolną wargę. - Gdybym tylko wiedziała, co robić - dodała po chwili. - Nie wiesz? - Nie otrzymałam instrukcji, jeszcze nie. Usadowieni na dywaniku dziesięć kroków za kobieta mi, Lucilla i Marcus byli pochłonięci grą. Marcus, siedzący wygodnie po turecku, wykonał swój rzut, po czym wyciągnął kości do siostry. Kiedy nie zgar nęła ich z jego dłoni, spojrzał na nią i westchnął cicho. Położył kości na dywaniku między nimi, wsparł łokcie o kolana i ciężko oparł brodę na dłoniach. I czekał. Naprzeciw niego Lucilla siedziała na piętach w abso lutnym bezruchu, z dziwnie nieobecnym wzrokiem. Mar cus znał ten wyraz oczu siostry. Nie zdziwił się, kiedy, moment później, Lucilla zamru gała, gwałtownie wróciła do typowego dla siebie stanu ożywienia i zaczęła się podnosić. - Chodź - szepnęła, wskazując głową drzwi. Zerknąw szy ostrożnie na plecy matki, dodała: - Mamy coś do zro bienia. Marcus nie protestował. Nie było jego rolą się spierać. Lucilla zostanie kiedyś kolejną panią Doliny. Jakkolwiek jemu pisane było przejąć obowiązki obrońcy pani, znał swoje miejsce.
Bezszelestnie wymknął się z pokoju w ślad za siostrą i zamknął drzwi. ***
Heather balansowała na górnej żerdzi ogrodzenia pu stego wybiegu dla bydła i niewidzącym wzrokiem spoglą dała w stronę dworu. Czuła się fatalnie, przybita i zniechęcona. Obudziła się tego ranka z sercem przepełnionym nadzieją, przeko nana, że ich wspólna, cudownie jasna przyszłość jest już pewna. Teraz... czuła się zdruzgotana, martwa w środku. Co dalej? Istniały jakieś rozwiązania? Czy też to już był naprawdę koniec? Breckenridge wyjedzie, ona zostanie tutaj. Rozstaną się i całkiem możliwe, że nigdy więcej nie zobaczą. Najwyraźniej tym razem Catriona i Lady się pomyliły. Nie pomógł nawet czar naszyjnika. Na myśl o Catrionie skupiła uwagę na dworze. Obu rącz lekko przytrzymując się żerdzi, przyglądała się fan tazyjnemu budynkowi z szarego kamienia, zabarwionego na miodowo przez chylące się ku zachodowi słońce. Ten dom wypełniała miłość, rzucająca się w oczy energia, cie pła, odżywcza atmosfera. To było dzieło, wynik, zewnętrzny przejaw miłości Ri charda i Catriony. Ognisko domowe pełne krzepiącego blasku, śmiechu, żywotności, ciągłości, poprzez prze szłość, teraźniejszość i przyszłość. Rodzina, w której dzielono się radościami i obowiąz kami. Właśnie taki dom chciała stworzyć z Breckenridge'em. Omawiali tę kwestię, owszem, lecz Heather nie dopuściła, by owa wizja nabrała kształtu w jej wyobraźni. Teraz, gdy już to się stało, gdy Heather miała przed oczami solidny przykład w postaci dworu, obrazy
te wywołały w niej zbyt silny oddźwięk, aby mogła je od rzucić. Uzmysłowiła sobie, że taka przyszłość zawsze by ła jej najwyższym marzeniem, żyjącym w sercu i duszy, zrośniętym z nią tak nierozerwalnie, że nigdy dotąd nie zadała sobie trudu, nie znajdowała ku temu powodu, by dobrze je przeanalizować, by je sobie uświadomić. Teraz nie mogła zamknąć na nie oczu. Jeśli Breckenridge wyjedzie stąd sam, jeśli Heather pozwoli mu odejść, opuścić jej życie, nie zyska drugiej szansy na spełnienie owego marzenia. Ponieważ jej marzenie mogło się urzeczywistnić jedy nie u boku mężczyzny, którego kochała. Bez Breckenridge'a jej przyszłość będzie bezlitośnie posępna, pozbawiona miłości, owej witalnej iskry. Kusiło ją, aby po prostu oddać się rozpaczy, odpuścić i zanurzyć się w smutku, jednakże w głębi umysłu słysza ła - dosłownie - chór karcących głosów. Mogła wręcz wskazać, do kogo należą: jej matka, ciot ka Helena, lady Osbaldestone, ciotka Honoria i, w tle, wiele innych. Zamierzasz zwyczajnie się poddać? Czy naprawdę chcesz spełnić swoje marzenie? Jeśli tak, ile jesteś gotowa dla niego zaryzykować? Poświęcisz na przykład swoją du mę? Rzeczywiście zamyślasz pozwolić mu odejść i patrzeć, jak perspektywa wspaniałej przyszłości, dokładnie takiej, jaką sobie wymarzyłaś, prześlizguje ci się przez palce? Czy też będziesz walczyć o to, czego pragniesz? Oczyma wyobraźni widziała towarzyszące tym pyta niom wojowniczo wysunięte brody i wzburzone twarze, gotowe wyrazić zdumienie i zawód, gdyby udzieliła nie właściwej odpowiedzi. Długie chwile siedziała na żerdzi, wpatrzona w dwór, chłonąc to płynące z jej wnętrza wsparcie. Stopniowo odzyskiwała jasność myśli. Wszystkie poboczne kwestie przyblakły, odpłynęły, aż mentalnie pod stopami poczuła twardą skałę.
Aż wyraźnie ujrzała swoją ścieżkę. Jedyną, jaką mogła podążyć, pozostając w zgodzie z samą sobą, ze swym ma rzeniem, z aspiracją, która przywiodła ją do salonu lady Herford tyle wieczorów temu. Wtedy zaczęta się jej przygoda, przy czym Heather nie dotarła jeszcze do końca drogi. Nie mogła - absolutnie - poddać się na tym etapie wy łącznie dlatego, że kolejny odcinek okazał się nieznośnie trudny. Sukces wymaga walki. Różowy kwarc w rowku między piersiami atakował jej zmysły. Catriona powiedziała jej, że aby zdobyć Breckenridge'a, będzie musiała zaryzykować sercem. W swej naiw ności Heather sądziła, że znaczy to tyle, iż będzie musia ła pierwsza pokazać mu swą miłość. Jednakże, jak na prawdziwy test, byłoby to zbyt proste. Prawdziwy test czekał ją dopiero teraz. Zbierze się na odwagę, wróci z Breckenridge'em do Londynu, przyj mie jego oświadczyny, zaakceptuje go takiego, jakim był, potencjalnie zdolnego obdarzyć ją miłością, a potem bę dzie wytrwale pracować, walczyć, aby pokochał ją tak, jak ona go kochała, i w ten sposób zapewni im dwojgu ową wymarzoną, wspaniałą przyszłość. To właśnie było ostateczne ryzyko - rozstrzygający rzut kośćmi. Całkowicie zda się na łaskę losu. Albo też, niewykluczone, łaskę Lady. Wypuściła powietrze z płuc. Nie wiedziała jeszcze, jak tego dokona, jednakże... Mocne postanowienie, pew ność, która zrodziła się w głębi jej duszy, zarazem pod niosły ją na duchu i dały jej oparcie. A zatem, co dalej? Tonęła w myślach, rozważając sposoby, jakimi mogła poinformować Breckenridge'a o zmianie zdania, kiedy szczebiot dziecięcych głosów na powrót przyciągnął jej wzrok ku dworowi.
Ku Lucilli i Marcusowi. Dzieci wyłoniły się z cienia budynku, spostrzegły Heather, pokazały ją palcami. I pociągnęły za sobą mężczyznę, którego mocno trzy mały za ręce. Breckenridge'a. Paplając szczebiotliwie, bliźnięta wiodły go w stronę Heather. Patrzyła na to, przerażona wizją, że dzieci postanowi ły zabawić się w swatów, przywlec Breckenridge'a przed jej oblicze i pouczyć ich oboje... - O, nie... Owszem, musieli porozmawiać - Heather musiała po wiedzieć mu, że zmieniła zdanie, i znaleźć sposób, by przerzucić most nad ziejącą między nimi przepaścią, ale nie w sytuacji, kiedy tę konfrontację im narzucano, wraz z ciekawską widownią... Och, nie, nie, nie. Niemniej trudno, żeby zeskoczyła z ogrodzenia i uciekła. Zbliżali się. Breckenridge szedł z wyraźną niechęcią, ponieważ jednak nie miał doświadczenia z dziećmi, tym bardziej zaś z taką parką, ewidentnie nie wiedział, jak się im wywinąć. Poza tym Lucilla cały czas trajkotała, nie dając jeńco wi okazji do protestu. Bliźnięta dotarły do początku polnej drogi, jakieś dwadzieścia metrów od miejsca, gdzie siedziała Heather. Raptownie puściły Breckenridge'a i pognały ku niej, ma chając jej, roześmiane, ożywione, z błyszczącymi oczami. Heather nadal patrzyła na Breckenridge'a - a on na nią. Zwolnił, aż wreszcie zatrzymał się na początku polnej drogi. Jakby niepewien, czy jest tu mile widziany. Ta niepewność tak dalece odbiegała od jego zwykłej arogancji, że ukłuła Heather w serce. On także cierpiał.
Zwróciła wzrok na dzieci, które właśnie do niej dopa dły. Zamachały rękami w górze, najwyraźniej chcąc po móc jej zejść z ogrodzenia. Heather zmusiła się do bladego uśmiechu i puściła żerdź. Balansując niebezpiecznie - ale przecież to tylko przez chwilę - wyciągnęła do dzieci obie ręce. Dwie drobne dłonie uderzyły o jej dłonie. Heather instynktownie przemieściła ciężar ciała do ty łu, spodziewając się, że dzieci chwycą ją i pociągną w dół, ale żadne tego nie zrobiło. Straciła równowagę. Ku swemu zdumieniu zorientowała się, że spada. Wrzasnęła. Dziko kręcąc młynka ramionami, runęła z żerdzi ple cami w dół. W locie usłyszała, jak Breckenridge wykrzykuje jej imię. Z sapnięciem wylądowała na miękkiej trawie. Teren za ogrodzeniem znajdował się nieco poniżej poziomu drogi. Zaczerpnąwszy tchu, Heather zdmuch nęła włosy z twarzy. Błyskawicznie upewniła się, że ni czego sobie nie złamała; trawa przy ogrodzeniu, mniej obskubana przez zwierzęta, okazała się na tyle gęsta, by zagwarantować jej miękkie lądowanie. Przeżyła wstrząs, na moment zaparło jej dech, ale chyba nic ponadto. Pod parła się na łokciach i spojrzała na dwie blade, przerażo ne twarze w przerwie między żerdziami. Uśmiechnęła się niepewnie. - Nic mi się nie stało. Ziemia zadudniła, kiedy nadbiegł Breckenridge. He ather zgarnęła spódnice, udało jej się wstać. - Nic mi nie jest - powiedziała głośniej. Wyprostowawszy się, spojrzała znów na twarze bliź niąt... Dzieci nie patrzyły na nią.
Sparaliżował je jakiś widok za jej plecami, wyglądały na coraz bardziej przerażone... Nerwy jej się napięły, na ciele poczuła ciarki. Odwró ciła się wolno - i ze dwadzieścia kroków dalej ujrzała po tężnego, kudłatego byka, który złowrogo zniżył łeb, celu jąc w nią ogromnymi, ostrymi rogami, utkwił w niej peł ne nienawiści, żółte oczy i rył racicą ziemię. Potwór parsknął wściekle. Zarejestrowała właśnie, jak napinają się mięśnie zwie rzęcia, gdy Breckenridge przeskoczył ogrodzenie i wylą dował obok niej. - Szybko! Chwycił ją, uniósł i przerzucił nad ogrodzeniem. Zachwiała się, gdy ją puścił, lecz zaraz okręciła się na pięcie. Byk zaszarżował. Ziemia drżała od wściekłych ude rzeń ciężkich racic, kiedy gnał ku ogrodzeniu. Breckenridge zarzucił ramię na górną żerdź. Heather złapała go oburącz za rękaw i pociągnęła. - Prędko! Prędko! Wspiął się na najniższą żerdź... Byk uderzył. Ogrodzenie zadygotało, zakołysało się, ugięło. Breckenridge zachłysnął się, rozwarł szeroko oczy, oślepiony bólem... Wpatrzona w jego twarz, Heather przestała oddychać. Zerknąwszy w dół, zobaczyła uwalany krwią róg, wy stający spomiędzy żerdzi. - Och, nie. Byk z paskudnym prychnięciem szarpnął się w tył, cof nął. Powieki Breckenridge'a opadły. Zaczął się osuwać. -N i e ! ! ! Byk zataczał koło. Heather wspięła się do połowy wy sokości ogrodzenia, złapała Breckenridge'a za surdut na plecach i pociągnęła rozpaczliwie.
- Chodź! W górę! Ze straszliwym wysiłkiem wziął się w karby. Mięśnie mu drżały, ale zdołał wspiąć się na następną żerdź. Ciągnąc i szarpiąc, Heather spojrzała na bliźnięta, któ re stały z oczami jak spodki i rozdziawionymi buziami. - Pomóżcie mi! Marcus pierwszy otrząsnął się z szoku. Podbiegi, wdrapał się na ogrodzenie po drugiej stronie Breckenridge'a i także zaczął ciągnąć. Zaraz dołączyła do nich Lucilla, zamiast jednak po móc im bezpośrednio, weszła na ogrodzenie nieco dalej, władczo wycelowała w byka palec i zaczęła śpiewać jakąś dziwną piosenkę. Heather spojrzała na byka - i poczuła gigantyczną ulgę, ponieważ bestia obserwowała Lucillę, zapomniaw szy o kolejnej szarży. - Dzięki Bogu. Albo Lady. Breckenridge błyskawicznie tracił siły. Nawet z pomocą Marcusa i Heather zdołał wgramolić się jedynie na przed ostatnią żerdź, a potem zawisł bezwładnie nad ogrodze niem, ciążąc ku ziemi. Heather oplotła go ramionami, Marcus natężał się, by spowolnić upadek, i wreszcie Brec kenridge zległ rozciągnięty na porośniętej rzadką trawą polnej drodze. Heather zaś zobaczyła poszarpaną ranę w jego pra wym boku. - O Boże... Z rany płynęła krew. Heather opadła na kolana i obie ma dłońmi mocno ucisnęła to miejsce. Jedno spojrzenie na twarz Breckenridge'a, na jego zaciśnięte powieki i białe linie po bokach ust, powiedziało jej, że nie stracił przytomności. Popatrzyła na bliźnięta. - Pędźcie do domu po waszą matkę i Algarię. Po wiedzcie im, co się stało. Szybko!
Dzieci odwróciły się, nim jeszcze skończyła mówić. Pomknęły z powrotem drogą, minęły stajnię i pognały do tylnych drzwi dworu. Heather na powrót skupiła się na Breckenridge'u, na krwi wyciekającej spomiędzy jej palców. Ułożywszy dłonie obok siebie, ledwie zakrywała całą ranę. Potrze bowała jakiegoś materiału, żeby zatamować upływ krwi. Ponieważ nie miała szala, jak również wolnych rąk, żeby odwiązać halsztuk Breckenridge'a, zebrała w tłumok luźną połę jego surduta i docisnęła materiał do ra ny, a następnie poderwała się na nogi, zdjęła batystową półhalkę i zaraz na powrót opadła na kolana. Zwinęła batyst w kłębek, odsunęła surdut i mocno przycisnęła do rany ów prowizoryczny tampon. Lepiej. Naparła na opatrunek i krwawienie się zmniejszyło. Zerknęła na twarz Breckenridge'a. Z układu jego ust poznała, że pozostał przytomny. Czy tak było dla niego korzystniej? Wpatrując się w jego rysy, tak teraz ukocha ne, poczuła, jak chłód muska jej duszę. Mógł umrzeć. - Nie zrozum mnie źle, ale jak śmiesz ryzykować ży ciem?! Co ci, u diabła, strzeliło do głowy, żeby wskaki wać na wybieg? Trzeba było zostać bezpiecznie po tej stronie i po prostu pomóc mi przejść. - Sama słyszała, że jej ton ociera się o histerię. Pod jej palcami biały batyst stopniowo nasiąkał czer wienią. Z drżeniem zaczerpnęła tchu. - Jak mogłeś ryzykować życiem? Życiem, ty idioto! Mocniej naparła na tampon, znów wzięła oddech. Zakasłał słabo, poruszył głową. - Nie waż mi się tu umierać!!! Uśmiechnął się, choć nie otworzył oczu. - Ale jeśli umrę - szepnął - nie będziesz musiała wy chodzić za mąż, ani za mnie, ani za nikogo innego. Na-
wet najbardziej rygorystyczni przedstawiciele socjety uznają, że moja śmierć kończy sprawę. Będziesz wolna. - Wolna? - Potem dotarło do niej znaczenie jego wcześniejszych słów. - Jeśli umrzesz?! Powiedziałam ci: ani się waż! Nie pozwalam ci, zabraniam. Jak mam za cie bie wyjść, jeśli umrzesz? I jak, u diabła, mam żyć bez cie bie? - Kiedy te słowa opuściły jej usta, na pól histerycz ne, pełne emocji, uzmysłowiła sobie, że wyrażały czystą prawdę. Jej życie straci sens, jeśli zabraknie w nim Breckenridge'a. - Co pocznę z moim życiem, jeśli umrzesz? Prychnął cicho, nieporuszony jej paniką... a może po prostu jej nie zarejestrował? - Poślubisz innego biednego sukinsyna, tak jak plano wałaś. Te słowa zadały jej ból. - Ty jesteś jedynym biednym sukinsynem, którego planuję poślubić. - Cięta odpowiedź nadpłynęła na fali wzbierającego strachu. Rozejrzała się, ale nie zobaczyła nikogo. Pomoc jesz cze nie nadciągała. Popatrzyła znów na Breckenridge'a, poprawiła nacisk na czerwieniejący wolno opatrunek. - Zamierzam nie tylko cię poślubić, lecz także wodzić za nos do końca twoich dni. To i tak mało, żeby odpłacić ci za obecny wstrząs. Informuję cię, że już przed tym drobnym incydentem postanowiłam zmienić decyzję i zostać twoją wicehrabiną. Zafunduję ci taką rundkę po salach balowych i salonach, że w ciągu dwóch lat osi wiejesz. Sapnął cicho, lekceważąco, niemniej słuchał. Przyj rzawszy się bacznie jego twarzy, zrozumiała, że swoją nonsensowną paplaniną odwraca jego uwagę od bólu. Zaprzęgła do pracy wyobraźnię i dała językowi pełną swobodę. - Urządzę Baraclough w stylu francuskiego empire, wiesz, meble w bieli i złocie, z patykowatymi nogami, tak
filigranowymi, że nie odważysz się usiąść na żadnym krześle. A skoro już mowa o twoim, naszym, wiejskim domu, pomyślałam, że w prezencie ślubnym kupisz mi karetę... Bredziła dalej, zwracając niewielką uwagę na to, co mówi, a po prostu pozwalając słowom płynąć, odmalo wywać to wszystko, co zrodziło się w jej marzeniach, tak że powstawał jaskrawy, wymyślny, a jednak pod wieloma względami - tymi, które się liczyły - wierny obraz jej na dziei, jej pragnień. Jej wizji ich wspólnego życia. Kiedy zaczęła tracić koncept, kiedy jej głos nabrzmiał łzami strachu, że być może utracili już szansę, aby cie szyć się wszystkim tym, co opisała, zakończyła słowami: - Dlatego pod żadnym pozorem nie wolno ci umrzeć. - Znów poczuła ukłucie strachu i, niemalże rozwścieczo na, wybuchła: - Nie teraz, kiedy właśnie zamierzałam ustąpić i wrócić z tobą do Londynu! Zwilżył wargi. - Zamierzałaś? - Tak! Owszem! - Jego gasnący głos wywoływał w niej panikę. W reakcji na to sama mówiła coraz głośniej. - Nie mogę uwierzyć, że zaryzykowałeś tak głupio! Nie musiałeś się dla mnie narażać. - Owszem, musiałem. - Te słowa zabrzmiały bardziej stanowczo; wycedził je przez zaciśnięte zęby. Wychwyciła jego gniew. Czy gniew był dobry? Pomo że zatrzymać go na tym świecie? Chmurnie zmarszczył czoło. - Skąd w ogóle tak idiotyczna myśl, że mógłbym tego nie zrobić? Po tym, jak chroniłem cię przez całą tę przy godę, doprowadziłem bezpiecznie aż tutaj, przez cały czas nad tobą czuwając, jak inaczej miałbym postąpić? Wpatrywała się w jego twarz. Po prostu gapiła się na niego, wreszcie przejrzawszy na oczy. - O mój Boże... - szepnęła tak cicho, że nawet jej nie usłyszał.
Raptem zobaczyła - bardzo wyraźnie - wszystko to, co przyjmowała dotąd za rzecz oczywistą. Mężczyźni jego pokroju chronią tych, których kocha ją, z oddaniem, niewzruszenie, nawet kosztem własnego życia. To odkrycie nią wstrząsnęło. Fragmenty skompliko wanej układanki, jaką sobą dla niej przedstawiał, trafiły na swoje miejsca. Balansował na granicy utraty przytom ności. Musiała się upewnić - a jego tarcze, jego umoc nienia obronne, były w tej chwili najkruchsze. Spuściła wzrok na swe dłonie, przyciskające niemal przemoczony krwią tampon, i poszukała odpowiednich słów, właściwego tonu. - Moja śmierć - odezwała się miękko - nawet poważ na rana, uwolniłaby cię od wszelkich zobowiązań wobec mnie. Taki finał również zostałby zaakceptowany przez socjetę. Poruszył się, wyraźnie cierpiąc. Z sykiem zaczerpnęła tchu - odczuwała jego ból niczym swój własny. Zacisnął palce prawej dłoni na jej nadgarstku, mocno. Tak mocno, że odniosła wrażenie, iż w ten sposób uchwycił się przytomności, tego świata. - O tak - rzekł chrapliwie. - Po tym, jak włożyłem ty le wysiłku, aby przez wszystkie te lata zapewnić ci bez pieczeństwo, chroniąc cię nawet przed samym sobą, na gle miałbym stanąć z boku i przyglądać się, jak jakiś wyliniały byk bierze cię na rogi. - Prychnął cicho. Słabo. Wolno wziął płytki oddech, zaciskając wargi z bólu, nie mniej z determinacją podjął: - Myślisz, że pozwoliłbym ci odnieść ranę, kiedy wreszcie, po tylu długich latach, zrozumiałem, że zawsze tak mnie do ciebie ciągnęło, po nieważ jesteś jedyną kobietą, którą naprawdę chcę po ślubić? Wydaje ci się, że przyglądałbym się biernie, jak dzieje ci się krzywda? - Na jego twarzy pojawiło się roz drażnienie. - Pytam cię, czy to prawdopodobne? Czy miałoby to jakikolwiek sens?
Mówił dalej, coraz bardziej bełkotliwie, przekręcając słowa, słabnącym głosem. Heather wytężała słuch, by ni czego nie uronić. Stopniowo zaczynał majaczyć, wyrzu cał z siebie oderwane zdania, ona zaś chłonęła je, tuliła do serca. Otrzymała z powrotem swe marzenia, w nowym kształcie, upiększone. - Żadnej francuszczyzny, porządny, zdrowy angielski dąb. Kolory dobierzesz wedle woli, ale złoceń ci zabra niam. W końcu zapuścił się nawet dalej niż ona. - I chcę co najmniej troje dzieci, nie tylko dziedzica i drugiego syna w rezerwie. Co najmniej troje. Więcej, jeśli sobie życzysz. Dwaj chłopcy to konieczność, moje jędzowate siostry nie dadzą nam wytchnienia, dopóki się z tego nie wywiążemy, ale później... tyle dziewczynek, ile zechcesz... byleby były podobne do ciebie. Ewentualnie do Cordelii, z tych dwóch jędz ona jest ładniejsza. Kochał swoje jędzowate siostry. Heather słuchała ze łzami w oczach, gdy odpływał w majaki, a jego głos stop niowo słabł, przygasał. Wreszcie otrzymała swoją deklarację, w zupełnie in nej formie, niż oczekiwała, nie w słowach, lecz w nieza przeczalnych faktach. Chronił ją, niezachwianie, niezmiennie, zawsze czuj ny; gdy taki mężczyzna do tego stopnia skupia się na da mie, jest to równoznaczne z deklaracją wykrzyczaną z najwyższego dachu. Miłość, o której chciała usłyszeć z jego ust, była tu przez cały czas, dzień w dzień manife stowała się przed jej oczami, lecz Heather pozostawała na nią ślepa. Działo się tak, ponieważ skupiała się na czym innym, jak również dlatego, że nawykła do przeciwstawiania się podobnej zaborczej opiekuńczości ze strony swych braci i kuzynów, nie doceniła jej więc u Breckenridge'a, nie
pojmowała, że ta jego właściwość niewątpliwie wyraża jego uczucia do niej. Nie dostrzegała tego aż do tej chwili. Kiedy to nieomal oddał za nią życie. Kochał ją, kochał od zawsze. Widziała to teraz, gdy spoglądała wstecz na minione lata. Kochał ją od momen tu, gdy sama się w nim zakochała - odkąd ujrzeli się po raz pierwszy na ślubie Michaela i Caro w Hampshire, cztery lata temu. Trzymał się z dala, zachowywał rezerwę - trzymał He ather na dystans - przekonany, że nie byłby dla niej od powiednim mężem. Mylił się, oczywiście. Widziała to wszystko. A kiedy po policzkach zaczęły jej spływać łzy, pojęła, do głębi duszy, jak bardzo jest dla niej odpowiedni. Wiedziała to, przyjmowała tę wiedzę, radowała się nią. I bała się. Jego głos stał się prawie niesłyszalny, nie potrafiła go już zrozumieć. Słabł uścisk palców na jej nadgarstku, jeszcze do nie dawna tak silny. Pociągnęła nosem, rozejrzała się. - Gdzie oni są, do diabła? Przynajmniej krwawienie już niemal ustało, choć we dle jej oceny i tak stracił o wiele za dużo krwi. Zaczerpnęła powietrza, przytrzymała je w płucach, zbierając w sobie rozsądek i siłę, pochyliła się i musnęła wargami jego wargi. - Cicho. Zostań ze mną, trzymaj się mnie i nigdy nie puszczaj. Głos jej się łamał. Rozpaczliwie wzięła oddech, za mrugała. - Zaraz tu będą - ciągnęła. - Chcę, żebyś się trzymał, został ze mną. Musisz z tego wyjść, bo nie potrafię żyć bez ciebie.
Mówiła dalej, cicho i spokojnie, zaklinając go, aby żył, wyczuwała jednak, że coraz bardziej się jej wyślizguje. Ledwie zarejestrowała tupot biegnących stóp, nagły rwetes, gdy nadciągali domownicy. Nie potrafiła ode rwać wzroku od jego twarzy. Stracił przytomność, kiedy się zbliżali. Później Catriona, Algaria, Richard i pozostali otoczy li ich dwoje, przejmując dowodzenie, łagodnie odciąga jąc Heather na bok. To Richard ujął ją za ramiona, dźwignął z ziemi i od prowadził na stronę. - Niech one się nim zajmą. Przełknęła ślinę, potaknęła, kiedy jednak Richard po wierzył ją opiece pani Broom, która delikatnie zasugero wała powrót do domu, Heather krótko potrząsnęła głową. - Zostanę z nim. Ani myślała spuszczać go z oczu. Catriona przyniosła, co trzeba, żeby opatrzyć ranę, nim spróbują go podnieść. Ona i Algaria pracowały szyb ko, rozcinając ubranie i oczyszczając ranę. Heather odetchnęła głęboko, po części odzyskując zimną krew. Z uśmiechem, który bardziej przypominał grymas, podziękowała pani Broom, a później podeszła do rozciągniętej na ziemi nieruchomej sylwetki. - Muszę pomóc - oświadczyła, zatrzymując się obok Catriony. - Powiedz mi, co mam robić. Obie kobiety spojrzały na nią przenikliwie, odzierając jej twarz z wszelkich masek, po czym Catriona skinęła głową. Wskazała zestaw słojów z maściami. - Ten z niebieskim wieczkiem. To tymczasowe roz wiązanie, ale musimy w miarę możliwości zapobiec in fekcji. Heather podniosła słój, otwarła wieko i podsunęła maść Catrionie. Ocalił ją. Teraz ona musiała ocalić jego.
Rozdział dwudziesty
Mężczyźni zanieśli rannego do domu na noszach. Za padał zmrok, kiedy Heather bocznymi drzwiami podąży ła za nimi do środka. Catriona i Algaria udały się do ogrodu zielnego po dodatkowe składniki mikstur i naparów. Pani Broom i Henderson już wcześniej po spieszyli przygotować łóżko Breckenridge'a. W całym domu właśnie zapalano lampy. Gdy Heather przechodziła przez hol, ktoś podał jej latarenkę. Przed noszami pojawił się lokaj z dużą lampą, oświetla jąc drogę. Główne schody były szerokie, zakręcały łagodnie. Po konawszy je ostrożnie, mężczyźni zwrócili się w kierunku wieżyczki, gdzie, piętro wyżej, znajdował się pokój Breckenridge'a, ale zaraz natknęli się na panią Broom, która czekała, żeby skierować ich do innych drzwi, na galerii. - Nie dacie rady wejść po schodach na wieżyczkę, po twornie byście go wytrzęśli. Uszykowaliśmy łóżko tutej. Pokój, do którego weszli, stanowił połączenie sypialni z bawialnią. Dwie pokojówki rozścielały prześcieradła i strzepywały poduszki na wielkim łożu z baldachimem. Henderson i lokaj dokładali do ognia, płonącego już ży wo na kominku.
Richard i trzej pozostali noszowi podeszli do łóżka od strony bliżej kominka. Opuścili nosze na podłogę, a następnie, instruowani przez Richarda, podczas gdy pani Broom klęczała na łóżku, żeby pomóc ułożyć pa cjenta, ostrożnie przenieśli Breckenridge'a na czyste ba wełniane prześcieradło, rozścielone na przykryciach i poduszkach. Kiedy ranny zległ wygodnie na materacu, trzej męż czyźni zabrali nosze i wyszli, a Richard pozostał, spoglą dając z góry na Breckenridge'a. Heather stała u stóp łóżka, wpatrzona w twarz leżącego. Potem do pokoju weszły Catriona, Algaria i trzy star sze kobiety. Catriona skierowała się wprost do rannego. Stanęła obok Richarda i krótko uścisnęła jego dłoń. - Zajmiemy się nim. Heather przelotnie poczuła na sobie wzrok Richarda. - Bardzo z nim źle? - spytał, spoglądając znów na żo nę. - Mam posłać po Caro i Michaela? Catriona z uwagą przyjrzała się Breckenridge'owi, przyłożyła wierzch dłoni do jego policzka. Zawahała się, zaczerpnęła tchu. - Jest w kiepskim stanie - stwierdziła. - To nie znaczy, że umrze, ale... tak, powinieneś chyba posłać po Caro. - Ma również dwie siostry, Constance i Cordelię. - Głos Heather zdawał się dobiegać z daleka. - On... Są sobie bliscy. Caro będzie wiedziała, jak się z nimi skon taktować. Richard na moment zatrzymał spojrzenie na jej twa rzy, po czym przytaknął. - Natychmiast wyślę gońca do Michaela. - Skinąwszy głową Catrionie, wycofał się. Mijając Heather, przysta nął i delikatnie ścisnął jej ramię. - Żyje. A dopóki żyje, jest nadzieja. Nie odrywając wzroku od nieruchomej, bladej twarzy rannego, Heather potaknęła. Richard wyszedł.
Trzy starsze kobiety krzątały się, rozkładając tu i tam bandaże, buteleczki, słoje oraz rozmaite przybory. Lokaj przyniósł piecyk z rusztem; Catriona wskazała mu śro dek pokoju. - Postaw go tam. Algaria przystanęła po przeciwnej niż Catriona stro nie łóżka, przyglądając się, kiedy ta ostatnia unosiła po wieki rannego. Zerknąwszy na Heather, Algaria obeszła łóżko i zatrzymała się przy niej. - Idź umyć ręce. Heather zmarszczyła brwi, popatrzyła na swoje dłonie i dotarło do niej, że pokrywa je zaschnięta krew. - Idź do swojego pokoju, umyj się i przebierz w ciepłe, wygodne rzeczy. - Algaria mówiła spokojnym, stanow czym, współczującym tonem. - Potem zajdź do kuchni, niech kucharka cię nakarmi. Kiedy się z tym wszystkim uporasz, możesz wrócić i nas zmienić. Zajmiemy się te raz tym, na czym dobrze się znamy i przy czym nie trze ba nam pomocy. Przez mniej więcej godzinę nie będziesz w stanie nic dla niego zrobić, lecz potem... wtedy powin naś tu być, wtedy on może cię potrzebować. Wskazane, żebyś była wówczas w jak najlepszej kondycji. Algaria mówiła powoli i spokojnie. Heather ważyła jej słowa, nie znajdując powodu, by się spierać. Z trudem zaczerpnęła tchu i przytaknęła. - W porządku. Po raz ostatni spojrzała przeciągle na nieruchomą syl wetkę na łóżku i wyszła z pokoju. ***
Powróciła godzinę później, odświeżona, najedzona, ubrana w miękką, prostą wełnianą suknię, którą, podob nie jak dziergany szal do zarzucenia na ramiona, wyszu kała dla niej usłużna pokojówka.
Jakkolwiek pokrzepiona na ciele, co do ducha... ni gdy dotąd nie czuta się tak zmrożona, tak pełna lodowa tego strachu. Gdy weszła do pokoju chorego, zobaczyła, że trzy star sze kobiety zwijają prześcieradła, zbierają strzępy ubrań Breckenridge'a, zakrwawione bandaże i miski z czerwoną od krwi wodą. Krzątały się z powagą na twarzach, a póź niej wymknęły się szybko, niosąc wspomniane rzeczy. W ciszy, która nastała, Heather zbliżyła się do łóżka. Al garia kucała przy kominku, ostrożnie dokładając do ognia. Zasłony baldachimu od strony drzwi i do połowy stóp łóż ka zaciągnięto, aby zapobiec przeciągom. Przeszedłszy da lej, Heather zajrzała do tonącego w cieniu łóżka. Breckenridge spoczywał na wznak pod prześcieradła mi, z rękami ułożonymi wzdłuż boków. Twarz miał bla dą, eleganckie, lecz surowe rysy zastygłe. Z tworzących cienką linię warg nie dało się wyczytać najmniejszych oznak życia. Miał zamknięte oczy, półksiężyc długich, czarnych rzęs wyraźnie odcinał się na tle białej jak kreda skóry. Z czoła odgarnięto mu ciemne loki. Wyglądał jak kukła. Catriona stała przy łóżku z zaplecionymi ramionami, wpatrzona w twarz rannego. Zdjęta nagłym przerażeniem Heather spojrzała na nią błagalnie szeroko rozwartymi oczami. - Żyje. Ulga nieomal powaliła ją na kolana. - Powstrzymałyśmy krwawienie - ciągnęła Catriona, nie podnosząc wzroku. - Dobrze się spisałaś, a my do pełniłyśmy dzieła. Przy tym, Lady niech będą dzięki, róg nie uszkodził żadnych organów. - Czyli wyzdrowieje? - Nie powinien umrzeć od rany jako takiej - odparła po krótkim wahaniu Catriona. - Ta zapewne sprawnie się zagoi. Zagrożenie stanowi infekcja. Na tę chwilę zro-
biłyśmy wszystko, co w naszej mocy. Położyłyśmy najsku teczniejsze znane mi kompresy. Będziemy powtarzać za bieg dwa razy dziennie, przy każdej zmianie opatrunku. Jednakże w walce z infekcją potrzebna mu będzie siła i wola wyzdrowienia. - Catriona wreszcie popatrzyła He ather w oczy. - Teraz możemy tylko czekać, modlić się i wspierać go na wszelkie sposoby. Wziąwszy głęboki oddech, Heather przytaknęła. - Będę przy nim. Catriona przez chwilę bacznie jej się przyglądała - owym przenikliwym, wnikającym do głębi duszy spoj rzeniem - po czym opuściła ramiona i ruszyła wokół łóż ka, machnięciem ręki pokazując Heather, żeby zajęła jej miejsce u wezgłowia. - Sznurek dzwonka jest przy kominku. Zadzwoń, jeśli się poruszy lub jeśli będzie ci czegokolwiek trzeba. Nie wahaj się prosić o pomoc. - Albo radę. - Algaria podniosła się sprzed kominka. Również zmierzyła Heather przenikliwym spojrzeniem, a następnie skinęła głową, jakby oznajmiała, że dziew czyna podoła wyzwaniu. - Pamiętaj o jednym: wiara to podstawa. Ją właśnie możemy dać takim jak on, kiedy się przebudzą, poruszą, kiedy szukają drogi w swych maja kach. Musimy wierzyć. Bezwzględnie. Musimy ich przeko nać, że wierzymy. Tylko nasza absolutna, niezachwia na wiara będzie na tyle silna, by dać im punkt zaczepienia, dzięki czemu także uwierzą. Heather zajrzała w jej oczy, tak stare, tak mądre. Czy Algaria mówiła o życiu, czy o miłości? A może o jednym i drugim? Niewykluczone, że w tym przypadku życie i miłość by ły tożsame. Skinęła głową. - Rozumiem. - To dobrze. - Odwracając się, by podążyć za Catrio na, która przez chwilę śledziła ich rozmowę, lecz teraz
zmierzała już do wyjścia, Algaria dodała: - Jedna z nas będzie co jakiś czas do ciebie zaglądać, na wypadek gdy by coś się zmieniło albo gdybyś czegoś potrzebowała. Tej nocy może nie odzyskać świadomości, dopóki wszakże oddycha, nie ma powodów mniemać, że cokolwiek prze biega nie tak, jak powinno. Wdzięczna za słowa pociechy, Heather odprowadziła Algarię wzrokiem i patrzyła na zamykające się drzwi. Później spojrzała na Breckenridge'a, tak cicho leżące go w pościeli. Między łóżkiem a kominkiem stał nieduży fotel. Przy ciągnęła go do łóżka, usiadła, wsparła łokcie na matera cu i ujęła dłoń rannego, jakże zimną i pozbawioną życia. Tuliła ją w swoich. Zaklinała go, aby żył. Zignorowała rozległą, lodowatą pustkę w swym wnę trzu i przyczajoną tuż obok, wyniszczającą rozpacz, sku piła się i zebrała całą swą wewnętrzną energię, ukierun kowując ją na jeden cel. Musiał żyć. Heather uczyni, co tylko w jej mocy, aby przeżył. Był dla niej wszystkim. Teraz to wiedziała, teraz w to wierzyła - umysłem, sercem i duszą, każdą cząstką swe go jestestwa. Za nic nie pozwoli mu odejść. ***
Nie obudził się. Ani pierwszej długiej nocy, ani przez cały następny dzień. Heather opuszczała swoje stanowisko najwyżej na kil ka minut. Tej pierwszej nocy położyła się obok niego na łóżku i spała - drzemała - trzymając go za rękę, na wypadek gdyby się przebudził. Nawet nie drgnął.
Kolejny dzień wstał szary i zimny, wichura raz po raz smagała okna deszczem. Catriona i Algaria regularnie zachodziły do rannego, aby ocenić jego stan oraz zmie nić bandaże i kompresy, mające powstrzymać infekcję. Heather pomagała. We trzy dawały sobie jakoś radę z ciężkim ciałem Breckenridge'a, mogły go obrócić, ro zebrać i umyć, przemyć ranę i opatrzyć ją na nowo. Mówiła niewiele; nie znajdowała nic do powiedzenia. W jej ocenie rana, choć czystsza, nadal była potworna, paskudne rozdarcie w boku. Ujrzawszy jej rozmiary, jeszcze pilniej zanosiła modły do Boga, Lady i każdego innego bóstwa, które potencjalnie mogłoby jej wysłu chać, dziękując za to, że przeżył do tej pory, i z despera cją prosząc o jego wyzdrowienie. Catriona i Algaria cicho wymieniały obserwacje; He ather nie musiała słuchać, by wiedzieć, o czym mówią. Ton ich głosu i ponure miny wyjawiały jej wszystko. Breckenridge stał u bram śmierci. Znów zapadła noc, on zaś nadal leżał nieruchomo. We dworze zapanowała cisza. Catriona zajrzała do ran nego po raz ostatni przed udaniem się na spoczynek. Zbadawszy go, wyprostowała się z westchnieniem. Lek ko ścisnęła ramię Heather. - Miej wiarę. Potem wyszła. Heather siedziała przy łóżku, wpatrzona w twarz Breckenridge'a. Odruchowo dotknęła palcami różowego kryształu pod stanikiem sukni. Miej wiarę. Wierz. Wierzyła. Rozumiała już, czego domagał się od niej los - aby wy trwała bez względu na wszystko. Aby przyjęła do wiado mości, że nawet jeśli Breckenridge umrze, jeśli ją zosta wi, to ona nadal będzie go kochać aż do końca swych dni. Miłość nie dba o nic. Po prostu jest. Nie stawia warunków.
Trwa na wieki. Heather wierzyła w miłość. Żarliwie. Zawsze będzie go kochać. I jeśli zyska kolejną szansę, przekona go o tym. W mroku nocy opuściła powieki i modliła się. ***
Zmysły przypłynęły do niego, wróciły, lecz nie w zwy kły sposób. Czuł się... oderwany. Zdystansowany. Nadal po części tkwił w rzeczywistości, wydawało się jednak, że od ziemskiego świata odgradza go przejrzysta zasłona. Unosił się. Wolny od bólu, dręczącego go całymi dniami. Wyzwolony z ciała, które zamieszkiwał przez trzy i pół dekady - to ciało spoczywało w wielkim łożu, słabe, wy cieńczone cierpieniem. To ciało - jego ciało - przenikał chłód. Widział, nie korzystając z oczu. Czuł, choć nie był pe wien, w jaki sposób. Nie rozróżniał, które zmysły dostar czają mu kolejnych informacji. Zimno i ból... wyczerpały go. Wyrwały go z ciała, w noc. Poza zasłonę. Coś go ciągnęło, łagodnie, kusząco zachęcało, aby od puścił i popłynął, oddalając się od tego świata, od bólu, zimna i wyniszczającego cierpienia. Musiał tylko podjąć decyzję, puścić się, a jego więź ze światem zniknie, on zaś odnajdzie błogosławiony spokój. Ten spokój czekał, oddalony o jedno, ostatnie uderze nie serca. Wziął - jego ciało na łóżku wzięło - głębszy, bolesny oddech... i pomyślał, że podejmie tę decyzję. Swoją ostatnią decyzję. Jaki miał powód, aby żyć? Co trzymało go na tym świecie?
Ledwie te pytania zdążyły się uformować, nadpłynęły odpowiedzi. Ojciec. Dwie kochane, jędzowate siostry. Heather. Tutaj się zatrzymał, zdumiony, że Heather nadal wid nieje na liście. Nie kochała go, kazała mu wyjechać, odejść... Dlaczego zatem więź z nią przetrwała? Więź... W swym obecnym, dziwnym stanie niemalże ją czuł. Mógł jej dotknąć, widział ją. Niczym lśniąca lina, rozciągnięta, lecz mocna, połyskiwała w jego świadomo ści, witalna i prawdziwa, potężna... żywa. Realna. Sądził, że jest sam, gdy leżał tak w wielkim łożu, zim ny, udręczony cierpieniem i cichy, ale ta lśniąca lina... dokądś prowadziła. Była do czegoś umocowana. Zako twiczała go w tym świecie, w tym życiu. Kolejny szept zza zasłony przeszył go dreszczem, na mawiał, wzywał. Jednakże teraz, gdy zobaczył, co w nim żyje, gdy olśni ło go piękno tego zjawiska, musiał poznać odpowiedź, koniecznie, zanim zrobi ostatni, nieodwołalny krok, po rzucając ów cud, ową radość. Niemające sobie równych piękno miłości. Otworzył zmysły - te, którymi w swym dziwnym stanie mógł się posłużyć - i natychmiast pojął, gdzie kończy się owa lśniąca lina. Heather siedziała przy jego łóżku, złożywszy głowę na skrzyżowanych na pościeli ramionach, ze smukłą dło nią w jego bezwładnej dłoni. Jej włosy rozpostarły się ni czym wachlarz, złoty welon rzucony na pościel, poszcze gólne pasma utkały delikatną sieć na jej policzku. Spała. Pierwszą jego myślą było, że jest jej niewygodnie, że powinien wstać, podnieść ją i ułożyć na łóżku... Zawahał się, dumał.
Przypomniał sobie, że go odrzuciła. Przypomniał sobie, że mimo to zaryzykował życie - i trafił aż tutaj, do bram śmierci - aby ją ocalić. Jeśli przeżyje, zrobi to znowu. Miłość do niej stanowiła nieodłączną część jego jeste stwa, najsilniejszą, najwspanialszą, najlepszą część. Nie był w stanie wyrwać jej, ani też Heather, ze swego serca, podobnie jak nie mógłby przehandlować własnej du szy... Wolałby raczej przehandlować duszę, niż utracić miłość, utracić ją. Nawet jeśli nie należała do niego w tradycyjnym rozu mieniu. Pod każdym względem, który się dlań liczył, Heather zawsze będzie jego, będzie strzegł jej i ją chronił. I kochał. Popatrzył na nią, przyjrzał się jej z uwagą z tego nowe go dystansu, przez zniekształcającą obraz zasłonę. Oznajmiła mu, że nie dba o to, czy on wyjedzie... dla czego więc tu była? Dlaczego akurat ona... rozpostarł zmysły, upewniając się, że nikogo więcej tutaj nie ma... dlaczego zatem aku rat ona czuwała przy jego łóżku, samotnie, nocą? Znów skupił się na niej, zobaczył, wyczuł ślady wyla nych przez nią łez. Wiedział ponad wszelką wątpliwość, że wylała je dla niego. Wiedział, że jej na nim zależy. Jakieś inne słowa rozbrzmiały w głębi jego umysłu; skoncentrował się, przyciągnął je bliżej, przypomniał so bie. Tam, przy ogrodzeniu, kiedy wyciekało z niego życie i było mu tak zimno, powiedziała, że zmieniła zdanie - że za niego wyjdzie. Rozmawiali o ich przyszłym życiu, o wszystkim, czego dokonają, co osiągną. Gwałtownie powróciły wspomnienia. Kochała go.
Ten cud zaprzątnął jego uwagę. Delektując się tym nowym, wspaniałym aspektem rzeczywistości, bezwied nie odpłynął znów tam, gdzie dopiero co przebywał. Na granicę życia i śmierci. I znowu poczuł szarpnięcie, tym razem silniejsze, we zwanie, by porzucił życie, opuścił znany mu świat. Porzucił Heather. Porzucił ich miłość. Spojrzał ponownie - zdystansowany, beznamiętny - na swe ciało na łóżku. Odniósł poważną ranę. Pojono go ziołami, otaczały go wyziewy różnych mikstur, lecz pod tym wszystkim jego cielesne ja wiło się w agonii. Je żeli powróci do tego ciała, czekają go dni męki, tygodnie wycieńczającego bólu. Zwrócił swe dziwne zmysły na Heather. Ujrzał ją taką, jaką naprawdę była w tej chwili: wrażliwą, zagubioną, pozbawioną ochrony. To jej miłość do niego, akceptacja tej miłości, pozostawiły ją tak obnażoną. Pozbawiły ją emocjonalnej tarczy. Jeśli on odejdzie... kto ją przytuli, osłoni? Kto będzie o nią dbał, chronił ją? Kto będzie ją kochał? Nie mógł odejść. Bez względu na czekające go tu cier pienie, bez względu na cenę, nie mógł jej porzucić - nie, jeżeli istniała choćby najmniejsza nadzieja, że pozosta nie u jej boku. Ponownie usłyszał wezwanie, tym razem ostateczne. Musiał odejść lub zostać - musiał podjąć decyzję. Nie zastanawiał się nad odpowiedzią. Po prostu otwo rzył świadomość i wypowiedział jedno słowo. „Nie". I znalazł się na powrót w swym ciele. Znów dopadł go rozdzierający ból. ***
- Jest rozpalony. - Heather spojrzała na Catrionę. - Co robimy?
Wyraz zmartwienia na twarzy Catriony z pewnością nie pomógł Heather zdławić szalejącego w niej strachu. Najpierw, przez pierwszą noc i kolejny dzień, Breckenridge był bardzo wychłodzony, jego skóra zimna w doty ku, gdy jednak Heather obudziła się tego ranka, zaob serwowała na jego policzkach nieznaczny rumieniec. Czuła ciepło ściskanej przez siebie dłoni. W swej naiwności, nie mając doświadczenia z poważny mi ranami, pomyślała, że Breckenridge wraca do zdrowia. Przemawiała doń cicho, opowiadając o wszystkim, co zro bią, kiedy wydobrzeje, i niecierpliwie wyczekiwała jego przebudzenia. Zamiast tego gorączka uparcie narastała, aż teraz, późnym popołudniem, przywodziła na myśl rozszalałą pożogę, grożącą, że pochłonie go i pożre od środka. Z początku przecierały mu czoło lodowatą wodą, po tem zaczęty go obkładać zamoczonymi prześcieradłami, wymieniając je raz po raz, nie zdołały jednak choćby tyl ko ustabilizować mu temperatury. Ciągle wzrastała. Catriona zaplotła ramiona na piersi i wpatrywała się w rannego, aż wreszcie, jakby po wewnętrznej debacie, doszła do jakiejś konkluzji, skinęła krótko głową. - Kąpiel w lodzie. Inne sposoby nie poskutkowały, po zostało nam więc to. - Zawahała się, po czym spojrzała Heather w oczy. - Przy takiej ranie to ryzykowne, ale je żeli nie zbijemy gorączki, stracimy go tak czy owak. - Teraz? - zapytała tylko Heather. Catriona wydała polecenia. Wkrótce przybył Hender son z dwoma lokajami, niosącymi dużą blaszaną balię. Catriona poinstruowała ich, by postawili ją po drugiej stronie pokoju, z dala od kominka, mimo że ogień już dawno wygaszono. Pięć minut później pojawił się pierwszy lokaj z dwoma wiadrami lodu.
Algaria porzuciła salę lekcyjną i doglądała wszystkie go. Richard, Henderson i dwaj inni mężczyźni czekali w gotowości, aby przenieść Breckenridge'a z łóżka do kąpieli. - Trzeba go będzie zanurzyć, a potem wyjąć - wyjaśni ła im Catriona. Zrobili z prześcieradła coś w rodzaju prowizoryczne go nosidła. Kiedy Algaria uznała, że lodowa zawiesi na w balii jest gotowa, mężczyźni przemieścili Breckenridge'a na prześcieradło, podnieśli go w nim i opuścili do kąpieli. Heather przyglądała się temu, rozdygotana, oplatając się ciasno ramionami. Gdy mężczyźni wycofali się, zostawiając Breckenridge'a zanurzonego w wodzie zmieszanej z lodem, opadła na kolana przy balii i ujęła jego dłoń w swoje. Po drugiej stronie balii Catriona nachylała się nad rannym, obserwując - jak po kilku minutach uzmy słowiła sobie Heather - jego wargi. - Wyjmujemy go - poleciła Catriona, kiedy tylko za częły sinieć. Heather odstąpiła, robiąc miejsce mężczyznom. Dźwignęli Breckenridge'a z balii i ułożyli, owiniętego w lodowate prześcieradło, na legowisku z ręczników na podłodze. Catriona i Algaria szybko wzięły się do pra cy, wymieniając mokre bandaże. Do północy zanurzali go w łodzie jeszcze dwukrotnie. Gdy zegary we dworze wybiły wspomnianą godzinę, a Breckenridge znów leżał w łóżku, przykryty jedynie mokrym prześcieradłem, Heather zajęła fotel u jego bo ku, wzięła jego dłoń w swoje i przyglądała mu się, gdy spał. Po drugiej stronie łóżka, usadowiona w fotelu buja nym, otulona ciepłym szalem, Catriona również pełniła wartę.
W panującej ciszy Heather zebrała się wreszcie na od wagę, by zadać pytanie, które przez cały dzień krążyło jej po głowie. - Dlaczego się nie budzi? Catriona zakołysała się w fotelu, także wpatrzo na w Breckenridge'a. - Wydaje mi się - odparła cicho - że to z powodu ilo ści krwi, którą stracił. Nie dość, by go zabić, ale wystar czająco dużo, żeby... się zahibernował, to chyba najbliż sze prawdy. Utrata krwi i na dokładkę infekcja. Ciało i umysł mają swoje sposoby obrony - ciągnęła, nie odry wając wzroku od rannego. - Zwłaszcza umysł potrafi wprawić ciało w tego rodzaju stan hibernacji. To nie utra ta przytomności, ale bardzo, bardzo głęboki sen, dzięki któremu proces zdrowienia przebiega skuteczniej. Poprawiając na sobie szal, Catriona zerknęła na Heather. - Nie uważam tego, że się nie budzi, za zły znak, jesz cze nie. W rzeczy samej, może to wręcz świadczyć, że je go organizm dobrze sobie radzi i on dochodzi do siebie. Sama gorączka mówi nam, że ciało walczy z infekcją. Heather skinęła głową. Te słowa dały jej pocieszenie, przygarnęła je do serca. Catriona przyłożyła palce do nadgarstka Breckenridge'a. Po krótkiej chwili na powrót oparła się wygodnie w fotelu. - Puls na razie ma równy. Nie tak mocny, jak bym sobie życzyła, ale nic nie wskazuje na to, żeby słabi, a tempera tura też jest w tej chwili w normie. Jednakowoż z gorącz kami tak już bywa, że zapewne do rana znów wzrośnie. Poprawiła się w fotelu, szczelniej otuliła szalem i po chwyciła spojrzenie Heather. - Sugeruję, żebyśmy na zmianę trochę się przespały. Jedna z nas musi czuwać, na wypadek gdyby temperatu ra gwałtownie mu wzrosła, czego się spodziewam, lub też przeciwnie, gdyby dostał dreszczy. - Opuściła powieki,
moszcząc się w fotelu. - Jeśli pojawią się dreszcze albo wróci gorączka, natychmiast mnie obudź. - Oczywiście. - Heather oparła się o łóżko, z dłonią Breckenridge'a między swoimi, i nastawiła się na nocne czuwanie. Po dwóch godzinach Catriona obudziła się i nalegała, by teraz ona odpoczęła. Heather miała dość rozumu, żeby się nie spierać; złożyła głowę na materacu i zamknęła oczy. Jakiś czas później Catriona nią potrząsnęła. Heather zamrugała, skupiła się. Nadal była noc. A dłoń Breckenridge'a płonęła w jej uścisku. - Musimy znów go ochłodzić. - Catriona ponagliła ją, żeby wstała i usunęła się na bok. Heather posłuchała, mrugając ze zdziwieniem, gdy odkryła, że Richard i pozostali mężczyźni są już w poko ju. Zdążyli też ponownie napełnić balię lodem. Powtórzono znane czynności. Kiedy Breckenridge znalazł się znów w łóżku, z chłod ną i wilgotną skórą, a wszyscy mężczyźni na powrót uda li się na spoczynek, Heather opadła na fotel. Stojąca po drugiej stronie łóżka Catriona zmierzyła rannemu puls, a później spojrzała na Heather. - Wrócę do siebie. Do rana jego temperatura nie po winna już wzrosnąć. - Zaplotła ramiona na piersi i ze zmarszczonymi brwiami popatrzyła na Breckenridge'a. - Obiecaj, że natychmiast po mnie przyjdziesz, gdyby do stał dreszczy albo znów zrobił się rozpalony. - Obiecuję. - Heather pokiwała głową. - Jeśli zdołasz, spróbuj się zdrzemnąć. - Catriona ru szyła do drzwi. Heather westchnęła, ujęła jego dłoń i rozpoczęła czu wanie.
***
Kolejne dni były najmroczniejszymi w jej życiu. Cho ciaż nie zaistniała potrzeba kolejnej kąpieli w lodzie, temperatura Breckenridge'a pozostała kapryśna, co rusz podskakując niespodziewanie - i jątrząc obawy Heather. Potem zrobił się niespokojny, zrzucał z siebie przykrycia, miotał się na łóżku do tego stopnia, że aż jęczał z bólu. Podobnie jak na początku, Heather rzadko go odstę powała. Za swą ofiarność otrzymała nagrodę trzeciego dnia, kiedy to jej głos, jej słowa zauważalnie go ukoiły. Catriona, będąca świadkiem zdarzenia, sapnęła. - Jest tak, jak myślałam: w istocie nie stracił przytom ności. Przeszedł w stan zdrowienia. Wydawało się, że jej ulżyło, uspokoiła się. Natomiast Heather takie pocieszenie nie wystarczyło - chciała znów ujrzeć jego oczy, znaleźć w nich rozpo znanie i zrozumienie. Na dnie jej umysłu czaił się niewypowiedziany strach, że gdy Breckenridge powróci po tylu dniach „hiberna cji", nie będzie pamiętał. Ani jej, ani w ogóle niczego. Aby odeprzeć te lęki, ilekroć przebywała z nim sam na sam, mówiła - o ich przeszłości, teraźniejszości, przy szłości. Nie nakładała językowi ograniczeń, zdała się na dyktat serca, wiedziona miłością. Właśnie te chwile, kiedy miłość lśniła swobodnie mię dzy nimi, w największym stopniu dawały jej oparcie i przynosiły wytchnienie. Domownicy ją wspierali, każdy na swój sposób. Ku charka regularnie przysyłała posiłki na tacy, Algaria zaś pilnowała, żeby Heather jadła. Lucilla i Marcus, nietypo wo przygaszeni, zakradali się, by zapytać o Breckenrid ge'a, ale nie zabawiali długo. Richard często zaglądał, żeby z nią pogawędzić, opowiedzieć jej to i owo o wyda rzeniach w zewnętrznym świecie.
Najwięcej wsparcia otrzymywała wszakże od jego żo ny, zwłaszcza w długich godzinach nocy. Mimo że teraz, kiedy Breckenridge'owi wyraźnie zaczęło się poprawiać, Catriona sypiała we własnym łóżku, raz po raz zachodzi ła do rannego, żeby sprawdzić jego stan oraz podnieść Heather na duchu, dotrzymując jej towarzystwa i na ja kiś czas luzując na stanowisku. Pod koniec jednej z takich wizyt, kiedy Heather sie działa na zwykłym miejscu, jak zawsze z dłonią Breckenridge'a w swoich, Catriona, w fotelu bujanym po prze ciwnej stronie łóżka, przyjrzała się jej owym spojrze niem, które zdawało się przenikać głęboko do wnętrza człowieka. - Doszliście już do porozumienia w sprawie waszej wspólnej przyszłości? - zapytała po chwili. Heather nie spodziewała się akurat takiego pytania. Waszej wspólnej przyszłości. W ustach Catriony za brzmiało to tak, jakby w gruncie rzeczy nie istniała dla nich dwojga inna możliwość, jakakolwiek inna przyszłość poza wspólną. - Tak. - Heather zmarszczyła czoło. - W każdym ra zie... tak sądzę. Catriona uniosła brwi. - Zanim wszyscy nadbiegli, rozmawialiśmy, powiedzie liśmy sobie różne rzeczy - wyjaśniła Heather. - Jednak pa nował wtedy taki zamęt, że ostatecznie nie wiem... - Za czerpnęła tchu. - Nie wiem, ile z tego będzie pamiętał. - H m . . . W taki wypadku doradzałabym ci, żebyś pre cyzyjnie przedstawiła swoje stanowisko w tej kwestii, kie dy tylko on się obudzi i będzie w stanie przyswoić twoje słowa. - Catriona patrzyła jej w oczy. - To ważne, He ather. Zwykle nie mówię ludziom takich rzeczy, gdyż nie powinnyśmy wywierać wpływu, niemniej wy dwoje jeste ście sobie pisani. Aby jednak w przyszłości zebrać plony, musisz wierzyć. Sercem i duszą musisz wierzyć w swoje marzenie, by się spełniło. Ta wiara musi cię prowadzić
we wszystkim: w twoich działaniach, słowach, nawet my ślach. - Catriona zrobiła krótką przerwę, ciągle spokoj nie patrząc Heather w oczy. - Nie wiem, dlaczego to tak ważne, wiem tylko, że tak jest. Aby to, co was łączy, osią gnęło pełnię, musisz wierzyć, gdyż dzięki temu on rów nież uwierzy. Heather chłonęła te słowa, czuła, jak ich prawda rezonuje w niej głęboko. Jak się przekonała, w sprawach mi łości logika i rozsądek nie zawsze znajdują zastosowanie; być może wiara - wiara w miłość - była jedynym praw dziwym kamieniem probierczym. Owszem, pokładanie ślepej wiary w jakąś emocję wy dawało się ryzykowne, ale Heather nie miała już nic do stracenia. Skinęła głową. - Tak. Będę wierzyć. Ku jej zaskoczeniu, ta odpowiedź ulżyła Catrionie, któ ra rozluźniła się wyraźnie i melancholijnie uśmiechnęła. - Dobrze. - Catriona wstała, otuliła się szalem i spojrza ła z góry na Breckenridge'a. - Nie spodziewam się, żeby tej nocy stwarzał problemy. Prześpij się. On cię nie opuści. To rzekłszy, ruszyła do wyjścia. Heather odprowadziła ją wzrokiem, spoglądała na za mykające się drzwi. Odtworzyła w myślach całą rozmo wę, po czym, uspokojona, wpełzła na łóżko obok Breckenridge'a, złożyła głowę na poduszce i zasnęła. ***
Dni i noce zlały się w jedno; Heather straciła poczucie czasu. Któregoś popołudnia dała się sterroryzować i wzięła relaksującą kąpiel. Umyła włosy, założyła świeże ubra nie, na nowo upięła kok. Zjadła stosowny posiłek. Odświeżona wróciła na swe miejsce przy łóżku Breckenridge'a, aby zluzować Algarię. Gorączka spadła, ran ny wydawał się mniej wycieńczony, lecz jak dotąd się nie
obudził, chociaż Catriona i Algaria spodziewały się tego lada moment. Heather usadowiła się właśnie na swoim fotelu, kiedy tak ona, jak i będąca już przy drzwiach Algaria, usłysza ły stukot kopyt i turkot kół na podjeździe. - Komuś spieszno. - Algaria pochwyciła jej wzrok. Pięć minut później do pokoju weszła elegancka, smukła dama o lśniących brązowych włosach, upiętych w koronę. - Caro. - Heather wstała z uśmiechem. Caroline Anstruther-Wetherby ruszyła prosto do łóż ka. Okrążyła je, wpatrzona w leżącą na nim nieruchomą postać. Dotarłszy do Heather, zwróciła na nią srebrzystobłękitne oczy i wzięła ją w pachnące objęcia. - Moja kochana! Wyruszyliśmy natychmiast. - Puściła Heather i znów spojrzała na Breckenridge'a. - W jakim jest stanie? - Znacznie lepszym, niż był - odparła po krótkim wa haniu Heather. Caro pochyliła się i ujęła bezwładną dłoń, trzymaną wcześniej przez Heather. Potarła ją delikatnie, jakby do tykiem przekazywała Breckenridge'owi wiadomość, że tu jest, a potem złożyła ją na pościeli i odwróciła się do Heather. - Opowiedz mi wszystko. - Opowiedz nam wszystko. Odwróciły się obie i zobaczyły zmierzającego ku nim przez pokój Michaela Anstruther-Wetherby'ego. Wła śnie przez małżeństwo z nim Caro weszła do rodziny Cynsterów, jako że siostra Michaela, Honoria, była księżną St. Ives, żoną Diabła Cynstera, głowy klanu, a zarazem starszego brata Richarda i najstarszego kuzy na Heather. Michael, wysoki, ciemnowłosy dżentelmen, świetnie ustosunkowany i głęboko zaangażowany w politykę, cie pło przytulił Heather. Potem wypuścił ją z objęć i pokle pał po ramieniu.
- Przybywam jako reprezentant twoich braci i ojca, nie wspominając już o Diable i pozostałych. Ponieważ Caro koniecznie chciała natychmiast tu pędzić, a stan Breckenridge'a był najwyraźniej bardzo zły, uznaliśmy, że będzie lepiej, jeśli pozostali poskromią niecierpliwość i poczekają w Londynie, dopóki nie rozeznamy się w sy tuacji. Heather z ulgą opuściła powieki. - Dziękuję - powiedziała z głębi serca. Radzenie so bie z apodyktycznością braci wymagałoby wysiłku i tak tu, których akurat teraz nie miała na zbyciu. Otworzyw szy oczy, uśmiechnęła się do Michaela; zaiste był wy trawnym politykiem. - Jestem ci szczerze wdzięczna. - No ja myślę - odparł, także z uśmiechem. - Nie mniej druga strona tego medalu jest taka, że musisz wszystko nam opowiedzieć. Od samego początku. - Tak, oczywiście. - Rzuciła spojrzenie na Breckenridge'a, upewniając się, że nadal „śpi", po czym gestem wskazała sofę i fotele w drugiej części pokoju. Kiedy ulokowali się na nich wygodnie, zastosowała się do ich życzenia, zaczęła od początku - czyli rezydencji lady Herford - i opowiedziała wszystko. Relacjonowała przygodę krok po kroku, niczego nie pomijając. Oboje, tak Michael, jak i Caro, byli bystrzy, toteż z godną pochwały łatwością nadążali za pełną za gadek i niejasności opowieścią o porwaniu, powodach, dla których została z porywaczami, usiłując dowiedzieć się więcej, oraz trudnościach, jakie ona i Breckenridge napotkali przy aranżowaniu jej ostatecznej ucieczki. Kiedy dotarła do momentu, gdy wkroczyli do Doliny i znaleźli schronienie we dworze, zrobiła krótką przerwę. - Breckenridge i ja - podjęła, prostując się - dyskuto waliśmy o naszej przyszłości, wolałabym jednak nie wy powiadać się na ten temat, dopóki on się nie obudzi. Małżonkowie wymienili spojrzenia, których Heather nie umiała zinterpretować, a potem Caro skinęła głową.
- Dobrze. Ale jak został ranny? Richard mówił, że byk wziął go na rogi? Na te pytania łatwiej było odpowiedzieć. Aczkolwiek, gdy to robiła, gdy na nowo przeżywała tamte chwile, He ather uderzyło - jak i wówczas, tyle że w natłoku kolej nych zdarzeń zapomniała o tym szczególe - jak dziwnym trafem bliźnięta popchnęły ją, zamiast chwycić. Co ta parka wtedy knuła? - Jak się miewał od tamtej pory? - spytała Caro. Otrząsając się ze wspomnień, Heather opisała, jaki z początku był wychłodzony. - Catriona mówiła, że doznał ciężkiego szoku. A póź niej pojawiła się gorączka. - Do tej pory nie odzyskał przytomności? - Michael z marsem na czole spojrzał w kierunku łóżka. - Catriona mówi - Heather także popatrzyła na ran nego - że nie jest nieprzytomny, tylko pogrążony w głę bokim, leczniczym śnie. Gorączka spadła, ale jeszcze do końca jej nie pokonał. Catriona i Algaria uważają, że nastąpi to wkrótce, a wtedy się obudzi. - Chociaż tyle, że stało się to tutaj, gdzie od razu zna lazł się w fachowych rękach. - Caro się podniosła. - Je śli chcesz, posiedzę z tobą przez chwilę. Mam wiadomo ści od twoich sióstr i matki. Możemy pogawędzić, zara zem go doglądając. - Tak, naturalnie. - Heather również wstała. Michael poszedł w ich ślady. Wymienił spojrzenia z żoną i uśmiechnął się, najpierw do niej, potem do He ather. - Jako że najwidoczniej nie jestem tu potrzebny, po szukam Richarda. Pozdrowił panie uniesieniem dłoni i ruszył do drzwi, Heather zaś poprowadziła Caro z powrotem do łóżka. Do czuwania przy Breckenridge'u.
***
Później tej samej nocy Heather umościła się na fotelu przy łóżku Breckenridge'a. Spoglądając na jego twarz, na nieruchome ciągle rysy, w stanie spoczynku dość su rowe, pomyślała o swych nadziejach, o utrzymujących się obawach. Pomyślała o wszystkim, co widziała tego wie czoru, o związkach innych, ich wspólnym życiu. Jako że nie chciała zostawiać rannego bez dozoru, po zostali - Caro, Michael, Catriona i Richard - zjedli wie czorny posiłek tutaj, w bawialnej części pokoju. Licznym rozmowom towarzyszył czasem śmiech; Heather żywiła nadzieję, że ten dźwięk wyrwie Breckenridge'a ze snu, lecz on ani drgnął. Jego stan się nie zmienił, za to Heather jaśniej widzia ła pewne sprawy. Ponieważ dorastała otoczona małżeństwami mocno opartymi na miłości, sądziła, że wie, jak funkcjonują te go rodzaju związki. Teraz wszakże, przypuszczalnie dla tego, że pragnienie stworzenia z Breckenridge'em takie go właśnie związku - dobrze funkcjonującego, pełnego wzajemnej troski partnerstwa - wyczuliło ją na rozmaite niuanse, dostrzegała więcej, stała się wrażliwsza na stru mienie przepływające między Michaelem i Caro, między Richardem i Catrioną. Nieprzerwane, niewymagające wysiłku, przeważnie bezwiedne, niezauważane nurty wspólnego przeżywania, dawania i otrzymywania. Zaobserwowała, że zwykle pierwsze było dawanie. Ofiarowywano je bez zastrzeżeń, nie zakładając z gó ry, że ów akt zostanie odwzajemniony, mimo iż między partnerami nieodmiennie tak się działo. Rozumiała już, że miłość, bezwarunkowe obdarzanie miłością, przeważa nad wszystkim innym, niepodzielnie zajmuje nadrzędną pozycję. Ujęła dłoń Breckenridge'a.
- Jeśli do mnie wrócisz - oświadczyła cicho - wyjdę za ciebie bez względu na to, czy mnie kochasz, czy też nie, i będę kochać cię bezwarunkowo do końca mych dni. Wypowiedzenie tych słów, poczynienie takiego zobo wiązania, wiele zmieniło - dało Heather spokój, stabil ność, poczucie zakotwiczenia. Znała swoje stanowisko. Pojmowała teraz, że nawet jeśli nie otrzyma nic w za mian, to, jak uhonoruje miłość, której odczuwaniem zo stała pobłogosławiona, będzie prawdziwą miarą jej po wodzenia w życiu. Oparła łokcie na łóżku, ścisnęła jego dłoń w swoich i zamknęła oczy. Pomodliła się do Boga... i do Lady, jako że, ostatecz nie, przebywali w Jej Dolinie. - Jeśli otrzymam szansę, by zbudować z nim przy szłość, skorzystam z niej z radością i będę żyła w tej przy szłości najlepiej, jak potrafię. Dochowam wierności tej przysiędze, jemu i miłości, jaką noszę dla niego w sercu, na wieki wieków. Amen.
Rozdział dwudziesty pierwszy
Gdy się obudziła, do pokoju wlewało się światło świtu, perłowosrebrzyste z nutką różu. Przez chwilę zastana wiała się, co wyrwało ją ze snu, a potem spojrzała na Breckenridge'a - w jego orzechowe oczy. - Zbudziłeś się! - Z trudem pohamowała się, żeby nie pisnąć z radości, która wezbrała w niej tak gwałtownie, że prawie nie dało się nad nią zapanować. Uśmiechnął się blado. Powieki mu opadły. - Już jakiś czas temu, ale nie chciałem cię budzić - szepnął. Uzmysłowiła sobie, że to delikatny nacisk jego palców przywołał ją do rzeczywistości. Te palce, jego ręka, nie były już nadmiernie rozgrzane. Przyłożyła mu dłoń do czoła. - Masz normalną temperaturę, pokonałeś gorączkę. Dzięki Bogu. Cofnęła dłoń i na powrót skupiła się na jego twarzy, a ulga przetaczała się przez nią bezładną, nieomal przy tłaczającą falą. - Musisz odpoczywać. - To byt imperatyw; w nerwo wym podnieceniu chciała upewnić się, że on to rozumie. - Rana ładnie się goi. Teraz, gdy minął kryzys, z dnia
na dzień będziesz czuł się lepiej. Catriona mówi, że z czasem będziesz jak nowo narodzony. - Algaria uprze dziła ją, żeby go o tym zapewniła. Przełknął ślinę; z zamkniętymi oczami poruszył gło wą, co zinterpretowała jako przytaknięcie. - Za moment odpocznę. Najpierw... Tam, przy ogro dzeniu, mówiłaś poważnie? Naprawdę chcesz spędzić ze mną życie? - Tak. - Mocniej ścisnęła jego dłoń w swoich. - Cał kiem poważnie. Jego wargi minimalnie wygięły się w uśmiechu, wes tchnął. Nie uniósł powiek; zorientowała się, że zbyt mu ciążą, aby zdołał to zrobić. - To dobrze - wymamrotał. - Bo ja też mówiłem po ważnie. Uśmiechnęła się przez łzy, które pojawiły się znienacka. - Nawet kiedy dopuszczałeś możliwość, że nasza cór ka będzie podobna do Cordelii? - Powiedziałem to głośno? - Jego uśmiech stal się bardziej zdecydowany. - Tak, nawet wtedy, ale, na litość boską, nie wspominaj jej o tym, bo już nigdy nie da mi spokoju, a z kolei Constance zmyje mi głowę. Jego wypowiedzi stawały się bełkotliwe; na powrót wślizgiwał się w leczniczy sen. W głowie Heather rozbrzmiały słowa Catriony, jej przestroga. Przypomniała sobie swoją obietnicę. Uniosła się, pochyliła nad nim i, nadal ściskając jego dłoń w swo ich, pocałowała go delikatnie. - Śpij i zdrowiej, lecz zanim się do tego weźmiesz, mu szę ci coś powiedzieć. Kocham cię. Będę cię kochać do końca mych dni. Nie spodziewam się wzajemności, lecz to nie ma już znaczenia. Masz moją miłość bez względu na wszystko, zawsze tak będzie. Pocałowała go znowu, wyczuwając, że ją usłyszał, ale był zaskoczony, zdumiony. Nie odpowiedział. Cofnęła się.
- A teraz skup się na powrocie do zdrowia. Ostatecz nie, musisz mieć siły, żeby dojść do ołtarza. To z pewnością usłyszał - jego rysy złagodniały, od prężył się. Zapadając ponownie w sen, bardzo delikatnie się uśmiechał. ***
Breckenridge ostatecznie powrócił do świata żywych tuż przed południem. Otworzył oczy i ujrzał Algarię sie dzącą na krześle przy jego łóżku. Odsunęła je nieco i pracowicie robiła na drutach, zdawało się jednak, że wyczuła spojrzenie pacjenta, gdyż zaraz podniosła wzrok, popatrzyła na niego w ten sam niepokojący spo sób co Catriona, po czym skinęła głową. - Witamy z powrotem. - Odłożyła robótkę i wstała. - Jak się pan czuje? Z zaskoczeniem i irytacją odkrył, że jest słaby niczym nowo narodzone kocię, a rana w boku, chociaż się goi, nadal potrafi zaboleć go tak, by odechciało mu się ruszać. Niemniej z pomocą Hendersona zdołał wstać, podą żyć za nieuniknionym zewem natury, a potem wziąć ką piel. Utrzymał się w pionie jeszcze na tyle długo, by się ogolić. Później Algaria zmieniła mu bandaże. Catriona, która, wezwana, zajrzała do niego wcze śniej, wróciła z koszulą nocną Richarda. - Nie ma sensu, żebyś się ubierał - poinformowała go. - Nie będziesz w stanie opuścić tego pokoju, nie bę dziesz w stanie na dłużej opuścić łóżka, dopóki nie odzy skasz sił, a to na pewno nie nastąpi przez noc. Ponieważ znów czuł się osłabiony, wiedział, że miała rację. Uniósł dłoń w geście poddania. - W porządku. Będę grzeczny. Założył koszulę i z pomocą Hendersona wrócił do łóż ka, na którym właśnie zmieniono pościel. Catriona i Al-
garia naradzały się po drugiej stronie pokoju. Zerknął na drzwi. - Gdzie jest Heather? - spytał. - Śpi. - Catriona spojrzała na niego. - Nie odstępowa ła cię przez ostatnie sześć dni. Teraz, kiedy przyszedłeś do siebie, nalegałam, żeby odpoczęła. Obudzę ją na obiad, nie wcześniej. Przytaknął w roztargnieniu. Sześć dni?! Na pewno za szła pomyłka. - Ale skoro jesteś przytomny, przyślę Caro, żeby do trzymała ci towarzystwa. - Caro? - Skoro Caro tu dotarła, istotnie mogło upły nąć sześć dni. - Przyjechali z Michaelem wczoraj - wyjaśniła Catrio na, a potem wymieniła ostatnie uwagi z Algaria i skiero wała się do drzwi. Algaria podeszła, żeby wziąć robótkę. - Caro niedługo się pojawi, właśnie kończy jeść lunch. Polecę, żeby przyniesiono tu tacę. Na co ma pan ochotę? Umierał z głodu, wiedział jednak z doświadczenia, że początkowo nie będzie w stanie za wiele zjeść. Zdecydo wał się na bulion i chleb, Algaria zaś pochwaliła jego wy bór i wyszła zorganizować posiłek. Pięć minut później do pokoju zawitała Caro. Natych miast zwróciła na Breckenridge'a błękitne oczy. Uśmiechnęła się. - Dzięki Bogu. Masz się dobrze. Słabym gestem zaprosił ją, żeby zajęła miejsce w fote lu bujanym. - Witaj w izbie chorych. Jak rozumiem, pozostanę tu uwięziony jeszcze przez jakiś czas. - W rzeczy samej. - Zbliżyła się, zagarnęła spódnice i usiadła, przyglądając mu się badawczo, przy czym jej niegasnący uśmiech obwieszczał, że cieszy się z tego, co widzi. - Wyglądasz o wiele lepiej, nawet od wczoraj. Zdecydowanie wolę cię przytomnego niż w śpiączce.
Z uśmiechem umościł się na poduszkach. Caro również oparła się wygodnie w fotelu. - Informuję cię, że powinieneś być mi srodze wdzięcz ny, gdyż odbywając całą tę daleką podróż osobiście, oca liłam cię przed kuratelą twoich sióstr. Kiedy tylko usły szały, co się stało, obie paliły się do wyjazdu. Musiałam w pełni wykorzystać moje umiejętności perswazji, żeby je od tego odwieść. - Za co z całego serca ci dziękuję. - Uśmiechnął się krzywo. - Jakkolwiek bardzo je kocham, potrafią przy tłoczyć człowieka, ja zaś, jak sama widzisz, jestem obec nie niezdolny do obrony. W uśmiechu Caro pojawiło się zrozumienie. - Obiecałam, że będę je na bieżąco informować, i po słałam już pierwsze raporty na południe, zapewne więc nie istnieje bezpośrednie zagrożenie, że znienacka tu nadciągną. - H m . . . Po namyśle stwierdzam, że ty, i Michael także, jesteście mi coś winni za poprzedni raz. Porzuciliście mnie wtedy na łaskę losu. - Przed czterema laty otrzymał po strzał, gdy razem z Michaelem starali się ochronić Caro. Skłoniła głowę. - Byliśmy wówczas w Londynie, niewiele mogliśmy zrobić. Sapnął, ale się uśmiechał. Caro przez chwilę przyglądała mu się z uwagą. - Cieszę się ogromnie, że wreszcie dokonałeś wyboru - powiedziała. - Był już najwyższy czas, żebyś się opa miętał. - Nawet jeśli wymagało to porwania? - Uniósł brew. - Nawet. - Ze znawstwem skinęła głową. Milczała przez moment, a potem łagodnie spytała: - Jest odpo wiednią kobietą dla ciebie, prawda? Popatrzył jej w oczy, nim przytaknął. - Tak. Zdecydowanie. - Po krótkim wahaniu dodał: - Nie mógłbym żyć bez niej.
- Cudownie! - Caro się rozpromieniła. - Tak właśnie powinno być. Nie był pewien, czy chciał to usłyszeć; nie przywykł jeszcze do tego poczucia zależności, owej nowej dlań wrażliwości. - Niestety, wygląda na to, że ilekroć na horyzoncie po jawia się czyjś ślub, kończę ranny. Przy okazji twojego z Michaelem otarłem się o śmierć w wyniku postrzału. A teraz, gdy chodzi o Heather, byk wziął mnie na rogi. Powinienem chyba się cieszyć, że Constance i Cordelia znalazły już mężów. Caro się roześmiała. - W ich przypadku upiekło ci się przypuszczalnie dla tego, że są od ciebie znacznie starsze i byłeś młodzikiem, kiedy wychodziły za mąż. - Urwała i przyglądała mu się, przekrzywiając głowę, zanim wreszcie podjęła z uśmie chem: - Jesteś typem obrońcy, wiesz? To cały ty, to wła śnie robisz. A teraz znalazłeś damę, którą powinieneś chronić przez resztę życia. - Uśmiechnęła się szerzej. - Kiedy się z nią ożenisz, będziesz bezpieczny. Sapnął, lecz nadal się uśmiechał, nie próbując się spierać. Ponieważ Caro miała rację. Heather była damą, którą będzie chronił przez resztę życia. ***
Pięć dni później opuścił już łóżko, ale nadal spędzał większość czasu w swym pokoju. Chociaż schodził znów na wspólne posiłki do wielkiej sali, Catriona i Algaria stanowczo odradzały mu intensywniejszą aktywność. Ponieważ chciał jak najszybciej znów tryskać zdro wiem - aby mogli z Heather się pobrać - zacisnął zęby, trzymał język na wodzy i podporządkował się narzuco nym mu ograniczeniom.
W konsekwencji narada, którą on, Richard i Michael musieli odbyć, miała miejsce w bawialnej części jego po koju. Przynajmniej uczestniczył w niej ubrany; Caro przywiozła kufry z rzeczami zarówno jego, jak i Heather. W spodniach i luźnej koszuli, na którą narzucił wielo barwny, jedwabny szlafrok, wyciągnął się wygodnie na jednym końcu sofy, podczas gdy Richard okupował drugi, Michael zaś usiadł w fotelu naprzeciw nich obu. - No dobrze. - Michael spojrzał na Breckenridge'a. - Co dokładnie wiemy o tym szubrawcu? - Niestety, zbyt mało. - Breckenridge się skrzywił. - To laird szkocki, co do tego praktycznie mamy pew ność. - Richard zmienił nieco pozycję. Breckenridge potaknął. - Wysoki, potężny, dobrze zbudowany brunet, Szkot, którego najbardziej charakterystyczną cechą są jasne, zim ne oczy. Ponadto dżentelmen, niemal na pewno szlachcic, a całkiem prawdopodobne, że arystokrata z wyżyn. - Który zlecił porwanie Heather z Londynu i przewie zienie jej do Gretna Green, gdzie miała zostać mu prze kazana. - Twarz Michaela przybrała zacięty wyraz. - W zasadzie to nie - rzekł Breckenridge. - Zlecił po rwanie „jednej z sióstr Cynster", czyli nie robiło mu róż nicy, na którą z dziewcząt padnie, a zdaniem Heather jest to bardzo istotny fakt. - Dlaczego istotny? - Richard ściągnął brwi. - Dlatego, że podczas gdy Heather i Eliza posiadają znaczny majątek, Angeliki to nie dotyczy. Ponadto He ather nie umiała ocenić, czy Henrietta i młoda Mary również nie są potencjalnymi celami. - Zatem - Michael marszczył czoło - jakiekolwiek motywy nim kierują, raczej nie chodzi o pieniądze. Breckenridge przytaknął. - Jeśli wziąć ponadto pod uwagę, ile zainwestował w zorganizowanie porwania, wynagradzając porywaczy
i pokrywając wszystkie koszty, wypada przyjąć wniosek, że nie brakuje mu zasobów. - Zdecydowanie więc nie chodzi o pieniądze. - Ri chard pochwycił spojrzenie Breckenridge'a. - Od jakie goś czasu zamierzałem cię spytać: czy twoim zdaniem miało znaczenie, że na miejsce przekazania Heather wy brał akurat Gretna Green? - Nie da się tego wykluczyć. - Breckenridge skrzywił się nieznacznie. - Być może w ramach swego planu za myślał ją poślubić, ale równie dobrze miejsce mogło być dlań dogodne z jakichś nieznanych nam powodów. Richard skinął głową. - Wczoraj wrócili ludzie, których wysłałem do Gretny na przeszpiegi. Nikt stamtąd, z sędzią pokoju włącznie, nie dodał niczego do naszego opisu. A Fletcher i Cobbins odzyskali wolność, na co zresztą ów laird nie poską pił pieniędzy, i prędko zniknęli, ruszając z kopyta na po łudnie. - Wątpię, żebyśmy łatwo ich znaleźli. - Breckenridge sapnął. - Idę o zakład, że zapłacono im za ukrycie się. Ponadto nie jestem przekonany, czy wiedzą cokolwiek więcej niż my w tej chwili. Heather dobrze się spisała, wydobywając od nich informacje. Michael pokiwał głową. - Musimy założyć - rzekł - że ten człowiek ma dość sprytu i środków, aby dobrze zatrzeć za sobą ślady. Jak więc wygląda nasza sytuacja? - Nie mamy żadnej wskazówki odnośnie do jego tożsa mości ani tym bardziej motywów - stwierdził ponuro Breckenridge. - Nie powinniśmy też zapominać, że wie dział na temat rodziny dosyć, by opisać dziewczęta, jak również, by nie pchać się do Doliny. Kiedy zobaczył, jak tu wkraczamy, i ustalił, że to ziemie Cynstera, wycofał się. Zapadła cisza, wszyscy trzej ważyli zgromadzone in formacje.
- Niczego więcej nie wydedukujemy - odezwał się wreszcie Richard. - Mamy ogólny opis, do którego pasu je niejeden laird z wyżyn, i dowody pozwalające wyklu czyć motyw finansowy. Wiemy o nim, że jest sprytny, po mysłowy i zaradny, i nic ponadto. Breckenridge potaknął. - Interesuje nas teraz - rzekł - że w Londynie pozo stały jeszcze dwie siostry Cynster, albo nawet cztery, je śli Henrietta i Mary to także potencjalne cele. Skoro nie udało mu się z Heather, czy nasz tajemniczy laird spró buje dopaść jedną z nich? - Dopóki nie zrozumiemy, co się za tym kryje, i nie zneutralizujemy zagrożenia, musimy przyjmować, że ono istnieje. - Michael popatrzył kolejno na towarzyszy. - Tak długo, jak nie uzyskamy potwierdzenia, że jest ina czej, mierzymy się z poważnym, aktualnym problemem. Richard się z nim zgodził. - Zaalarmowałem już Diabła, ale na razie tylko ogólnie. - Caro i ja wyjedziemy jutro - oznajmił Michael. - W Londynie pierwszy postój urządzimy przy Grosvenor Square, gdzie zdam Diabłowi relację z tego, co uda ło nam się ustalić. On zatroszczy się o to, by pozostałe dziewczęta dostały ochronę, a cała rodzina miała się na baczności. - Szykuje się bitwa. - Richard skrzywił się boleśnie. - Młode damy nie przejdą łatwo do porządku nad tym, że ich pilnujemy. - Działajcie więc po kryjomu. - Breckenridge wzru szył ramionami. - Do diaska, pozyskajcie Wolverstone'a. On będzie wiedział, jak to zrobić. - Dobry pomysł, ale nie da rady. - Richard pokręcił głową. - Podobnie jak ja, odkrył swe korzenie na półno cy. Zaszył się w zamku w Northumbrii i żadna z wielkich dam, a cóż dopiero ktokolwiek inny, nie zdołała go stam tąd wyciągnąć, nie w tym sezonie towarzyskim.
- Mimo to może pomóc - odparł Breckenridge. - No i, Bóg świadkiem, macie na podorędziu wielu jego żona tych towarzyszy, którzy z chęcią was wesprą. - Zgadza się. - Michael potaknął. - Doradzałbym to rozwiązanie. - Popatrzył na rozmówców. - Stosownie naświetlę powagę sytuacji. Z nieznanej nam przyczyny dziewczęta Cynsterów są najwyraźniej oblegane. ***
Dwie noce później Breckenridge leżał w łóżku na wznak i wpatrywał się w cienisty baldachim. Michael i Caro wyjechali poprzedniego dnia, wioząc wieści o zaręczynach jego i Heather, wraz ze skleconą przezeń naprędce notką dla „Gazette", którą jego narze czona szczęśliwie zaaprobowała. Na tym froncie sprawy toczyły się pomyślnie. Nie musiał nawet składać przysięgi, wypowiadać owych słów, przed którymi tak się wzbraniał. Nie musiał przyznawać, czego przyznawać nie chciał. Heather oszczędziła mu tego i był jej niewypowiedzia nie wdzięczny za tę łaskę. Gdyby Catriona nie wymusiła na nim obietnicy, że aż do jutra nie ruszy się z tego łóżka, z tego pokoju, byłby teraz w drodze do sypialni Heather, aby zademonstro wać jej ogrom swej wdzięczności. Tego wieczoru na dobre usunięto bandaże, które przez ostatnie tygodnie ciasno krępowały mu tors. Ca triona założyła mu drobniutkie szwy, a jej kuracja okaza ła się wyjątkowa: Breckenridge'owi została krótka, po marszczona blizna z boku talii, nic go już nie bolało. Mi mo to Catriona nalegała, aby nie ruszał się z pokoju do jutra rana; chciała zbadać, jak sprawuje się uwolnio na spod bandaża blizna, zanim wypuści podopiecznego w szeroki świat.
Jednakże od jutra będzie wolny. Wolny, by spacero wać po ogrodach i okolicznych terenach, odzyskując siły w nogach. Wolny, by później jeździć konno. Wolny, by oddawać się przeróżnym innym zajęciom, z których mu siał zrezygnować ze względu na ranę. Jak było do przewidzenia, jego umysł zafiksował się na jednym konkretnym zajęciu. Splótłszy ręce za głową, Breckenridge niewidzącym wzrokiem spoglądał w górę, niezdolny zapanować nad wzburzoną wyobraźnią... co naprawdę w niczym nie pomagało. Dał słowo, że nie opuści pokoju. Pod uczuciem satysfakcji narastało w nim podenerwo wanie, jakiego nigdy wcześniej nie doświadczył. Niecier pliwił się. Niecierpliwił, żeby ruszyć już dalej ze swoim życiem, wziąć Heather za rękę i wkroczyć w swoją - ich - świeżo zapisaną przyszłość. Właściwie, nic dziwnego. Odkąd odzyskał świadomość, spędzili niezliczone godziny na rozmowach i snuciu pla nów. Choć często żartowali i droczyli się ze sobą, to jed nak miarowo, punkt po punkcie, destylowali swe życzenia i definiowali małżeństwo - ich przyszłe wspólne życie. Wiedział, że powinien spać, że Catriona nie okaże za dowolenia, jeśli rano powitają trupio blady, lecz niecier pliwość i seksualny głód nie dawały mu zmrużyć oka. Poruszyła się gałka u drzwi; odwrócił głowę z wraże niem déjà vu. Wrażeniem, które przekształciło się w twardą rzeczy wistość, kiedy Heather wślizgnęła się do pokoju. Zobaczyła, że na nią patrzy, uśmiechnęła się, zamknę ła drzwi i ruszyła w stronę łóżka. Jak poprzednio, miała na sobie jedwabny peniuar. Jak poprzednio, zatrzymała się przy łóżku i rozwiąza ła pasek, a peniuar ześlizgnął się z jej ramion na podło gę, ujawniając Heather w całej okazałości - srebrzystobiałą, miękką skórę, krągłości, na widok których ślinka napływała do ust.
Wprawdzie obiecał Catrionie, że nie opuści łóżka, nie było jednak mowy o tym, czy ktoś w nim do niego dołą czy. Uśmiechnął się szeroko, rozplótł palce i sięgnął, chcąc unieść przykrycia, jednakże Heather ubiegła go, wślizgując się prędko pod prześcieradła. Zaczął się ku niej obracać, ale położyła mu dłoń na ra mieniu. - Nie. Musisz leżeć nieruchomo na plecach, tak jak teraz. - Muszę? Przytaknęła stanowczo. - Przez cały czas. Mówiąc, przemieszczała się pod prześcieradłem. Smu kłe udo prześlizgnęło się nad jego biodrami, aż wreszcie go dosiadła. Dotyk, pieszczota jej skóry na jego skórze, przywołane tym doznaniem wspomnienia, wlały się w je go zmysły niczym czysta ambrozja. Natychmiast się w niej pogrążył, zdolny jedynie do tego, by utrzymać złaknione ciała Heather dłonie na wysokości jej talii, pohamować żądzę, która chciała uwolnić się z pęt i żerować. Wsparła łokcie na jego piersi i zajrzała mu w twarz. Uśmiechnęła się szeroko. - Catriona powiedziała, że wszystko powinno być w porządku, jeśli tylko pozostaniesz płasko na wznak. Nie wolno ci choćby próbować usiąść, ani robić czego kolwiek, co zagroziłoby szwom, poza tym jednak... Opuściła głowę i pocałunkiem złożyła mu przeciągłą obietnicę przyjemności. Naszyjnik, który nosiła od jakie goś czasu, zwisał z jej szyi, kryształowy wisior grzał jego skórę. Kiedy cofnęła się, by złapać oddech, po prostu musiał zapytać: - Omawiałaś to z Catrioną? Uśmiechnęła się, ocierając się wargami o jego usta. - Nie w szczegółach, zapytałam ją tylko, jakie fizyczne ograniczenia napotka mężczyzna z tego typu raną. Na tychmiast zrozumiała, o co mi chodzi.
Potrafi! to sobie wyobrazić. - Przypuszczam - mruknął, dotrzymując tempa jej wargom w serii kuszących, delikatnych potarć - że to wy jaśnia, dlaczego tak jej zależy, aby rankiem mnie zbadać. Chce się przekonać, czy jej dzieło podołało obciążeniu. - Mhm. Heather nie była zainteresowana rozmową. Zamknę ła mu usta pocałunkiem, niedorzecznie podekscytowa na faktem, że może to zrobić. Czuła tę ekscytację, gdy oddał pocałunek, gdy pod jej przewodnictwem ruszył do tańca - naprawdę miała taką moc, pozwalał jej stero wać zbliżeniem, on, wytrawny kochanek dam z wyższych sfer, z chęcią spełniał jej życzenia i podążał tam, gdzie go prowadziła. To był jej czas, jej chwila na potwierdzenie, bez słów, a przecież w języku zrozumiałym dla obojga, wszystkie go, co powiedziała mu tamtej nocy, dawno temu, zanim jeszcze, nie wiedzieć jak, zboczyli z właściwej drogi. Za nim zaczęli zbyt dużo myśleć, zbyt dużo mówić, a może też zbyt wiele oczekiwać od siebie nawzajem. Ten okres mieli już za sobą, wszelkie nieporozumie nia zostały starte przez jego bezinteresowny czyn, jej re akcję, jego późniejszy stan. Oddanie Heather wobec niego, nich obojga, było te raz mocniejsze, wypróbowane, przetestowane, zaharto wane w traumie groźby, że go straci. Wepchnęła go głębiej w odmęty łóżka, dłońmi, a po tem wargami szeptała na jego skórze i otworzyła swe ser ce, tak że runęło z niego wszystko, co czuła, wszystko, co teraz wiedziała. Przepłynęło przez jej dłonie, wargi, całe ciało, kiedy go pieściła. Miłość natchnęła każdy jej gest, ponieważ o to w tym akcie chodziło. O kochanie go. Kochanie szczere, całym sercem, z wdzięcznością. Kochanie każdym branym przez nią oddechem, każ dym dotykiem, każdym stęsknionym uderzeniem serca. Każdą cząstką jej duszy.
Uniosła się i wzięła go w siebie, otuliła go swym cia łem, ujeżdżała i zadowalała pośród eksplozji namiętno ści i pożądania, i w ten sposób składała hołd owej rzeczy wistości, uwalniała ją, by lśniła. By wypełniła i unicestwiła ją samą. A potem jego. Breckenridge przytrzymywał ją za biodra, gdy go ujeż dżała, miarowo i pewnie, z tak jawnym oddaniem. Nie omal ślepy, widział, wyczuwał tylko ją i potężne prądy, przeszywające ich oboje. Niesiony przez cudowne do znania, jakimi hojnie go obdarzała. Kochając go. Czuł, jak wzbierające w nich emocje łączą się w nurt na tyle potężny, by ich porwać. I znów się do niej przyłączył, raz jeszcze znalazł się w pułapce tego najbardziej szczodrego z aktów, tej wspól noty dusz. Jednak tym razem wkroczył w nią z chęcią, pra gnął jej nie tylko w tej chwili, lecz już na zawsze. Pragnął tej przekraczającej granice pojmowania wspólnoty dla niej samej, nie kierował nim żaden ukryty motyw. Kiedy odrzuciła w tył głowę, tężejąc, a jego ciało od powiedziało na to wezwanie, spostrzegł, co takiego na pędza ich oboje - żaden cel, żadne pragnienie, a po pro stu głęboka i trwała, potężna i triumfująca, doskonała miłość. Heather po nią sięgnęła, uczepiła się jej, on zaś jej w tym towarzyszył. Razem wspięli się na szczyt, dotknęli i posmakowali chwały, napawali się nią. Wypełniła ich, zalała ich zmysły, rozrastała się i pęcz niała, aż roztrzaskała ich na kawałki i cisnęła w pustkę. Nadciągnęła ekstaza, pochwyciła ich i ukołysała. Zanurzyła w niebiańskim morzu złotej rozkoszy i za spokojenia.
Aż wreszcie porzuciła na jakimś odległym brzegu, wy cieńczonych, lecz sytych, bezpiecznych w ramionach partnera. Noc zamknęła nad nimi kojące skrzydła. W końcu, pośród łagodnych pocałunków i uspokajają cych pomruków, rozłączyli się. Obietnica wspaniałej, na tchnionej miłością przyszłości zagnieździła się w ich ser cach, lśniła w umysłach, wrosła w dusze. Oplótł ją ramio nami, Heather wtuliła się w niego i zasnęli. ***
- Catriona mówi, że do tej pory już bym się wyleczyła z odry, możemy zatem w dowolnym momencie wrócić do Londynu. - Trzymając Breckenridge'a pod ramię, Heather podniosła wzrok na jego twarz. - Odra. - Uśmiechnięty, pokręcił głową z kpiącym nie dowierzaniem. - Zdumiewające, że twoja matka przysta ła na taką historyjkę. Ponieważ tego ranka Catriona zezwoliła mu opuścić pokój i cofnęła wszelkie inne ograniczenia, on i Heather zażywali świeżego powietrza - cóż za błogosławieństwo - spacerując niespiesznie w ogrodzie zielnym. Choć stą pał dość pewnie, był wdzięczny Heather, że może się na niej wesprzeć dla równowagi. Jego mięśnie będą po trzebowały dnia czy dwóch, by wrócić do formy. - Mama i inni uznali, że twoja historyjka, jak to przy jechaliśmy tu we dwoje, aby z dala od rozszalałych tłu mów rozważyć, czy będziemy do siebie pasować, wyja śnia wprawdzie, skąd w ogóle się tu wzięliśmy, ale nie tłumaczy dostatecznie dobrze, dlaczego pobyt tak się przeciągnął. - Z uśmiechem zajrzała mu w oczy. - Powi nieneś być zadowolony. Opowieść o tym, jak mnie tu przywiozłeś, żebym odzyskała siły, a potem dzielnie do trzymywałeś mi towarzystwa w okresie rekonwalescencji, ukazuje cię w nader romantycznym świetle.
Sapnął. - Przypuszczam - rzekł po chwili - że wobec takiej wy mówki jak odra przynajmniej żaden plotkarz nie zwę szył, iż zostałaś porwana. - Mama mówiła, że nie, zatem wszystko w porządku. - Znów popatrzyła na niego z ciepłym, pewnym siebie uśmiechem w oczach. - A wieść o naszych zaręczynach wytrzebi wszelkie ewentualne domysły. - Prawda. Na widok jej wybitnie kobiecego uśmiechu wezbrała w nim czysto męska satysfakcja. Kiedy tamtej pamiętnej nocy tyle tygodni temu wywlekł ją z salonu lady Herford, była niczym... poczwarka, oczekująca na przeobrażenie w motyla. W trakcie uprowadzenia i późniejszej wspól nej podróży, prób, z jakimi musieli się mierzyć, prze obraziła się w piękną, pewną siebie, błyskotliwą damę, która zostanie jego wicehrabiną. Jego kochanką, jego żoną. Przekrzywiła głowę, przyglądając mu się bacznie. - O co chodzi? Tak bardzo dojrzała... A co z nim? Przystanął. Zaczął myśleć, szacować. Powstrzymał się. Nabrał tchu, odwrócił się ku niej, pieszczotliwie ujął jej dłoń. Zajrzał jej w oczy. - Dajesz mi wszystko, czego potrzebuję. Dzięki tobie spełniły się moje marzenia, to, o czym myślałem, że mo że nigdy nie stać się moim udziałem. Dostałem wszystko, czego trzeba, by zbudować cudowną, niosącą spełnienie przyszłość. I nieomal to straciłem. Patrzyła mu w oczy, była jednak na tyle mądra, by mu nie przerywać. Gdyby to zrobiła... Zaczerpnął powietrza i kul żelazo, póki gorące. - Gdy ocierasz się o śmierć, wiele spraw zaczynasz wi dzieć wyraźniej. Stojąc na granicy życia i śmierci, bez tru du rozpoznajesz to, co naprawdę ważne. Jedną z rzeczy, które zobaczyłem i wreszcie zrozumiałem, było, że jedy-
nie głupcy i tchórze pomijają milczeniem prawdę o miło ści. Jedynie słabi nie chcą przyznać, że kochają. Zaglądając jej w oczy, prawie że zagubiony w ich po łyskliwym błękicie, uniósł do ust jej dłoń i delikatnie po całował. - Zatem, moja kochana Heather, jakkolwiek już to wiesz, pozwól, że ubiorę tę prawdę, moją prawdę, w sło wa. Kocham cię. Całym sercem, do głębi duszy. I będę cię kochał zawsze, aż do śmierci. Jej uśmiech rozświetlił mu świat. - I dobrze. - W jej oczach lśniło szczęście. Ścisnęła mu palce. - Ponieważ planuję być z tobą, u twego boku, każ dego dnia przez resztę twego życia, a jako duch jeszcze długo potem. Jestem twoja na wieczność. Z uśmiechem zamknął jej dłoń w swojej. - Moja, abym przez wieczność mógł cię chronić. Tak. Żadne nie wypowiedziało tego słowa, a przecież powietrze wokół nich wibrowało od jego znaczenia. Przenikliwy chichot przełamał ów czar; oboje spojrze li na ścieżkę. Na Lucillę i Marcusa, którzy wyślizgnęli się zza wyso kiej grządki i popędzili ku nim. Gdy ich dopadli, śmiejąc się radośnie, zaczęli biegać wokół nich z wesołymi okrzykami. Heather zerkała na prawo i lewo, próbując nie tracić bliźniąt z oczu, niepewna, z jakiego powodu są tak pod ekscytowane. Tak rozradowane. Całkiem jakby reagowały na emocje, krążące w niej i, przypuszczalnie, w Breckenridge'u. Jej przyszłym mężu. - Pobieracie się! - zapiała Lucilla. Kiedy parka nieco zwolniła w swym tańcu, Heather pochwyciła wzrok dziewczynki i przytaknęła. - Owszem. I coś mi się zdaje, że wy dwoje będziecie mu sieli przyjechać do Londynu, żeby zostać druhenką i paziem. Na twarzy Lucilli odmalował się zachwyt. Spojrzała na brata.
- Widzisz? Mówiłam ci: Lady nigdy się nie myli, a je śli robisz to, co ci powie, dostajesz nagrodę. - Pewno tak. W Londynie będzie świetnie - stwierdził chłopiec, patrząc na Breckenridge'a, a potem znów spoj rzał na Lucillę. - Chodź! Powiemy mamie i papie. Para wystrzeliła jak z procy i pognała trawiastą ścieżką. Heather stała u boku Breckenridge'a, odprowadzając bliźnięta wzrokiem. Przypomniała sobie... - Od jakiegoś czasu miałem cię spytać - odezwał się Breckenridge - jak to się właściwie stało, że spadłaś z tej żerdzi. - Popatrzył na nią. - Przy tylu innych sprawach mi to umknęło. - Mnie też. - Heather napotkała jego wzrok. Zaglądał jej bacznie w oczy, a potem, unosząc brwi, spojrzał w kierunku, gdzie zniknęły dzieci. - Aha. Być może to jedno z pytań, których lepiej nie zadawać. - Z pewnością należy do tych, które lepiej pozostawić bez odpowiedzi. - Wysunęła dłoń z jego uścisku, ujęła go pod ramię i znów zainicjowała przechadzkę. Breckenridge milczał przez chwilę. - Czy uznasz mnie za dziwaka - odezwał się, spoglą dając na dwór - jeśli zasugeruję, żebyśmy w miarę moż liwości jak najszybciej opuścili Dolinę i twoich niekiedy przerażających krewnych? - Może jutro? - Podniosła nań wzrok. Zajrzał jej w oczy. - Natychmiast po śniadaniu. Dzisiaj na wyjazd już za późno. - Istotnie - zgodziła się. Popatrzyła przed siebie. - Po za tym mam plany na tę noc. - Ach tak? - Oczywiście. - Spojrzała nań z miłością i niespodzie wanym zrozumieniem. - Twoje niedawne oświadczenie zasługuje na stosowną odpowiedź, nie uważasz? Skłonił głowę.
- Niezaprzeczalnie. Kto wie? - dodał po chwili. - Mo że jeśli odpowiesz we właściwej formie, zdołasz mnie na wet nakłonić, żebym znów wyrzekł te słowa. Roześmiała się. - Cóż za wyzwanie. - Zajrzała mu w oczy. - Wyzwa nie, z którym możemy się mierzyć, na wszelkie sposoby, przez resztę naszych dni. - W rzeczy samej. - Odpowiedział na jej pełne miło ści spojrzenie i uniósł jej palce do ust. - Przez resztę na szych dni.
Epilog
Tydzień później laird, który zorganizował porwanie Heather Cynster, wszedł do wielkiej sali. Ponieważ do lunchu pozostała więcej niż godzina, rozważył, czy nie udać się do gabinetu, by wypełnić jakoś czas. Gdy jednak zobaczył czekające nań na kredensie wczorajsze wydanie „Edinburgh Gazette", wziął je, nalał sobie piwa z dzbana i ruszył do rzeźbionego krzesła przy stole na podwyższeniu. Siedział, czytając najświeższe wiadomości, kiedy ciszę rozdarł wrzask furii. Na szczęście dobiegł z daleka, wy tłumiony przez grube mury, mógł go więc zignorować. Leniwie zastanowił się, co takiego, tym razem, wywołało niezadowolenie jego matki, uznał jednak, że bez wątpie nia wkrótce się tego dowie, i wrócił do lektury. Rzeczywiście, niespełna minutę później usłyszał jej szybkie kroki na schodach wieży. Wparowała do wielkiej sali, zobaczyła go i natarła na podwyższenie. Cisnęła wczorajszą „London Gazette" na jego edynburską. - Nie jest skompromitowana! - Dźgnęła palcem not kę w kronice towarzyskiej. - Ta przeklęta dziewucha nie jest skompromitowana, tylko zaręczona! - wrzasnęła pi skliwie. - Z Breckenridge'em!
Podniósł londyńską gazetę i przeczytał rzeczoną not kę, typową, zwięzłą informację o zaręczynach Heather Cynster i Timothy'ego Danversa, wicehrabiego Brecken ridge. Przeczesał pamięć w poszukiwaniu wiadomości, jakie zachował na temat Breckenridge'a z okresu spę dzonego w Londynie, dopasował je do wspomnienia mężczyzny, który eskortował Heather Cynster do Doli ny... Tak, to mógł być Breckenridge. Człowiek, który dokumentnie pokrzyżował mu plany. - Interesujące - mruknął. I natychmiast tego pożałował. - Interesujące? Interesujące?! Mnie to nie zaintereso wało, tylko rozwścieczyło! T o . . . Zamknął uszy na diatrybę matki. Wolał odwołać się do własnych uczuć. Przypomniał sobie swoje wrażenia, to, jak odbierał owego mężczyznę - Breckenrid ge'a - i jego relacje z dziewczyną... Gdybyż tak sam miał tyle szczęścia. W tej sytuacji nie potrafił zdobyć się na niechęć wobec Breckenridge'a, wściekać się na niego, że zagarnął pannę dla siebie. Sięgnął po kufel i napił się piwa, wznosząc w duchu toast za tę parę. Niech szczęście im sprzyja. Przynaj mniej oni uciekli z tego koszmaru. - Ty! - Matka dźgnęła go paznokciem w ramię, bru talnie przywołując z powrotem do rzeczywistości. Nachy liła się i syknęła: - Miałeś przywieźć ją tutaj i dopilno wać, żeby została skompromitowana. Skompromitowa na w oczach całego wytwornego towarzystwa. A tymcza sem ona wychodzi za jednego z najbardziej pożądanych arystokratów w Anglii! Poniosłeś porażkę, ale znasz mo ją cenę. Nienegocjowalną. Co więc zamierzasz zrobić w tej sprawie? Kiedy nie pospieszył z odpowiedzią, lecz tylko uniósł kufel i, patrząc przed siebie, pociągnął długi łyk piwa, nachyliła się ku niemu jeszcze bardziej. - Popraw mnie, jeśli się mylę, kochany - ten czuły zwrot ociekał odrazą i tłumioną furią - ale czas ci się kończy.
Miała rację, lecz nie zamierzał jej zdradzać, że w jego wnętrzności wlał się chłód na myśl o stawce, o jaką toczy ła się gra. Zachowując pozory rozluźnienia, leniwie wzruszył ramionami. - Będziesz musiała przestawić się na którąś z jej sióstr. Umawialiśmy się na dowolną z sióstr Cynster, zatem każda z pozostałych się nada. Wykorzystał do cna godziny wyczekiwania na wieści o losie Heather Cynster, by szukać, znowu, we wszelkich możliwych miejscach, kielicha, który jego matka ukradła i schowała. Kielicha niezbędnego do ocalenia wszystkich drogich jego sercu. Jego matka nigdy nie potrafiła na giąć go do swej woli, podobnie jak nie udawało jej się manipulować jego ojcem. Dowiedziała się jednak o kie lichu, jego znaczeniu, i uchwyciła się tej szansy. Zyskała wyjątkowo skuteczną broń i zamierzała jej użyć, by zrobił to, czego sobie życzyła. Jej życzenie, jej obsesja, to było szaleństwo. Wiedział o tym. Wiedział także, że nie ma innego wyboru, jak tylko podporządkować się jej maniakalnemu dyktatowi. Mimo to... Sącząc piwo, z lubością oddal się powraca jącej fantazji, żeby po prostu posłać ją do diabła i niech się dzieje, co chce... Gdzieś w oddali otwarły się drzwi. Dwie pary drob nych stóp zatupotały na kamiennej posadzce. Uniósł głowę i odstawił kufel, kiedy do sali wpadli dwaj malcy o zmierzwionych czuprynach, a wraz z nimi świeża woń jeziora, zapach sosen i świerków oraz trzy spaniele dowodne. Chłopcy dostrzegli go i uśmiechnęli się szeroko. Jeśli zauważyli także jego matkę, stojącą obok, nie da li tego po sobie poznać. Z radosnymi okrzykami popę dzili przez wielką salę, wspięli się na podwyższenie i rzu cili ku niemu. Odsunął krzesło na tyle, żeby zagarnąć ich w ramio na i posadzić sobie na kolanach.
Uczepili się go niczym dwie małpki i paplali bez ustanku, relacjonując najważniejsze zdarzenia porannej wyprawy z gajowym Scanlonem. Matka wprawdzie spiorunowała chłopców wzrokiem, wściekła, że im przerwali, a jeszcze bardziej z powodu te go, że porzucił ją, by zająć się nimi, miała wszakże dość rozsądku, żeby na nich nie naskakiwać. Tylko ci dwaj malcy pozostali mu z rodziny, którą kochał. Jego kuzyn Mitchell dorastał wraz z nim, lecz teraz on i jego urocza żona Krista już nie żyli, a chłopcy, pięcio- i sześciolatek, byli wszystkim, co mu po tych dwojgu zostało... Wziął głęboki oddech. Z trudem utrzymywał w ryzach wściekłość, która nagle w nim wezbrała - furię, że ta ko bieta u jego boku ośmieliła się zagrozić chłopcom, ich przyszłości, podobnie jak przyszłości każdej osoby pod jego opieką. Psy kręciły się nerwowo, popiskując, bardziej niż wier cący mu się na kolanach chłopcy wyczulone na ukrywa ne przezeń emocje. Najstarszy, Gwarr, usiadł między nim a jego matką, wbijając w nią ciemne oczy, z jęzorem wywieszonym między długimi szczękami z rzędami moc nych, białych zębów. Matka cofnęła się o krok, spięta, zaciskając wargi. Zmusił się, by na nią spojrzeć, a uśmiech, który przy brał na użytek chłopców, spłynął mu z twarzy. Starając się, by do jego głosu nie przeniknął gniew, czysta wście kłość i furia wywołana przez nią i jej intrygę - nie chciał, żeby chłopcy coś wyczuli i się zaniepokoili - popatrzył jej w oczy i nonszalancko wzruszył ramionami. - Jedna z sióstr Cynster, przywieziona tutaj i tym spo sobem skutecznie skompromitowana: tak brzmiała na sza umowa. Wywiążę się ze swojej części. - Ciągle na nią patrzył. - A ty ze swojej. Zmrużywszy oczy, ze ściągniętą złością, zgorzkniałą twarzą, przez znaczącą chwilę mierzyła się z nim na spój-
rzenia, a potem sapnęła, okręciła się na pięcie i odeszła sztywnym krokiem. Furia go opuściła. Beztrosko pogłaskał Gwarra po łbie i znów skupił uwagę na skrzatach na swych kolanach. Bezgranicznie ufni malcy spoglądali na świat szeroko rozwartymi, błę kitnymi oczami, z niezmąconą nadzieją. Dałby wiele, by zagwarantować, że otrzymają od życia wszystko, co najlepsze. Spojrzał na wielki, okrągły zegar na ścianie i stwier dził, że do posiłku nadal zostało pół godziny. Popatrzył na chłopców. - Pódziem tera zajrzyć do kuchni? - spytał, zaciągając ze szkocka najlepiej, jak potrafił. Później pomyśli o porwaniu Elizy Cynster. Najpierw musiał przypomnieć sobie, dlaczego w ogó le to zrobi.