Paul Auster Sunset Park Przekład Maria Makuch Wydawnictwo Znak MILES HELLER 1 Niemal od roku fotografuje porzucone rzeczy. Robi to co najmniej dwa raz...
20 downloads
21 Views
887KB Size
Paul Auster
Sunset Park Przekład Maria Makuch
Wydawnictwo Znak
MILES HELLER
1 Niemal od roku fotografuje porzucone rzeczy. Robi to co najmniej dwa razy dziennie, czasami nawet sześć, siedem, za każdym razem wchodzi z ekipą do innego domu, natrafia na przedmioty, niepotrzebne rzeczy pozostawione przez rodziny, które odeszły. Ludzie wyszli stamtąd w pośpiechu, z poczuciem wstydu i zagubienia i gdziekolwiek teraz przebywają (jeśli znaleźli jakieś miejsce do życia i nie koczują na ulicy), ich mieszkania są z pewnością mniejsze niż domy, które utracili. Każdy dom to historia jakiegoś upadku – bankructwa, niewypłacalności, zadłużenia, licytacji – on wziął na siebie obowiązek, by zachować ostatnie ślady pojedynczych ludzkich istnień i pokazać, że kiedyś żyły tu rodziny, że duchy ludzi, których nigdy nie zobaczy i nie pozna, są w porzuconych rzeczach walających się po ich opuszczonych domach. Tę czynność nazywają opróżnianiem mieszkań, on należy do czteroosobowej załogi zatrudnionej przez Dunbar Realty Corporation współpracującą z lokalnymi bankami, które teraz są właścicielami pustych posesji. Na ciągnących się bez końca równinach południowej Florydy pełno jest osieroconych budynków, które banki chcą jak najszybciej sprzedać, więc wolne od mieszkańców domy muszą zostać oczyszczone, wyremontowane i przygotowane dla potencjalnych nabywców. W czasach ekonomicznej zapaści i agresywnej, wszechobecnej biedy opróżnianie mieszkań jest jednym z nielicznych rozkwitających interesów w okolicy. Bez wątpienia miał szczęście, że na to trafił. Nie wie, jak długo wytrzyma, ale płacą mu uczciwie i w całym tym świecie, gdzie coraz trudniej o jakąkolwiek pracę, to zajęcie jest naprawdę niezłe. Na początku przeżywał wstrząs na widok nieładu, brudu, zapuszczenia. Rzadko trafia się dom pozostawiony przez ostatnich właścicieli w przyzwoitym stanie. O wiele częściej w oczy rzucają się przejawy gniewu i agresji, wybuchy przedziwnego wandalizmu na odchodnym – począwszy od odkręconych kranów w przelewających się umywalkach i wannach po porozwalane albo pokryte obscenicznymi graffiti ściany, czasem całe w dziurach od kul, wyrwane miedziane rury, dywany polane wybielaczem, odchody na podłodze w salonie. Może są to krańcowe przypadki, akty zniszczenia wyzwolone gniewem ludzi odartych z własności, odrażające, lecz zrozumiałe przejawy rozpaczy. Nawet jeśli wchodząc, nie zawsze odczuwa wstręt, nigdy nie otwiera drzwi bez uczucia strachu. Pierwszą rzeczą, z jaką się nieuchronnie styka, jest zapach, w nozdrza wdziera się kwaśne powietrze, mieszanina woni wszechobecnej stęchlizny, zepsutego mleka, kociego żwirku, zarośniętych brudem muszli klozetowych, gnijącego na stole w kuchni jedzenia. Strumień świeżego powietrza płynący przez otwarte okna nie jest w stanie wywiać zapachów i nawet najbardziej drobiazgowe opróżnienie pomieszczeń nie usuwa odoru klęski. Potem zawsze przychodzi kolej na przedmioty, zapomniany dobytek, porzucone rzeczy. Dziś jego
zdjęcia można liczyć w tysiącach, w puchnących archiwach zebrał fotografie, na których są książki, buty, obrazy olejne, pianina i tostery, lalki, filiżanki do herbaty, brudne skarpetki, telewizory i gry planszowe, eleganckie suknie i rakiety do tenisa, kanapy, jedwabna bielizna, młotki, pinezki, plastikowe figurki postaci filmowych, szminki, zabawki, wypłowiałe materace, widelce i noże, żetony do pokera, zbiór znaczków i martwy kanarek na dnie klatki. Nie ma pojęcia, dlaczego odczuwa potrzebę robienia tych zdjęć. Wie, że to nikomu nic nie przynoszące, bezsensowne zajęcie, a jednak za każdym razem, gdy wchodzi do jakiegoś domu, doznaje uczucia, że przedmioty wołają do niego, zwracają się głosem ludzi, których tu nie ma, proszą go o ostatnie spojrzenie, zanim zostaną wywiezione. Pozostali członkowie ekipy żartują z jego obsesyjnego fotografowania, ale on na to nie zważa. Nie liczy się z ich opiniami, gardzi tymi ludźmi. Tępawy Victor, szef ekipy; jąkający się gaduła Paco; gruby Freddy, który sapie – trzej muszkieterowie od przeznaczenia. Według prawa wszystkie przedmioty stanowiące jakąś wartość muszą zostać zwrócone bankowi, który zobowiązany jest oddać je właścicielom, ale jego koledzy biorą, co im się podoba, i nie mają z tego powodu żadnych wyrzutów sumienia. Uważają, że jest głupi, skoro nie obchodzą go żadne łupy – butelki whisky, radia, odtwarzacze CD, sprzęt łuczniczy, pisma porno – on chce tylko robić swoje zdjęcia, nie potrzebuje rzeczy, dla niego ważne są zdjęcia rzeczy. Od jakiegoś czasu postanowił, że w pracy będzie się starał jak najmniej odzywać. Paco z Freddym zaczęli o nim mówić El Mudo. Ma dwadzieścia osiem lat i jest świadomy braku jakichkolwiek ambicji. Nie przejawia ambicji w związku z żadną konkretną dziedziną ani nie ma pojęcia, co powinien dać z siebie, aby zadbać o bezpieczną przyszłość. Wie, że długo nie zostanie na Florydzie, że bliska jest chwila, kiedy znowu odczuje potrzebę pójścia dalej, i póki potrzeba nie przerodzi się w czyn, jest zadowolony z teraźniejszości i nie ma zamiaru wybiegać myślą naprzód. Jeśli w ciągu siedmiu i pół roku, które upłynęły, odkąd porzucił college i poszedł własną drogą, udało mu się cokolwiek osiągnąć, to jest to zdolność do życia w teraźniejszości, do ograniczenia się do tu i teraz, i mimo że nie jest to najbardziej chwalebne osiągnięcie, jakie można sobie wyobrazić, wymagało od niego dużej dyscypliny i samokontroli. By nie mieć żadnych planów, czyli nie mieć tęsknot i nadziei, być zadowolonym z tego, co niesie los, by przyjmować, co wydziela ci świat od jednego wschodu słońca do drugiego – aby tak właśnie żyć, musisz chcieć bardzo mało, tak mało, jak jest to w ludzkiej mocy. Stopniowo ograniczał swoje pragnienia, aż zbliżył się do absolutnego minimum. Całkowicie rzucił picie i palenie, nie chodzi do restauracji, nie posiada radia, telewizora ani komputera. Chętnie zamieniłby samochód na rower, ale nie może, bo do pracy musi pokonywać dużą odległość. Telefon komórkowy, który ma stale w kieszeni, też z najwyższą chęcią wyrzuciłby na śmietnik, lecz w pracy nie może się obejść bez niego. Aparat cyfrowy był raczej słabością, ale czuje, że przy całym trudzie i monotonii pracy w jakiś sposób ocala mu życie. Czynsz płaci niski, bo wynajmuje małe mieszkanie w biednej dzielnicy, i
poza wydatkami na podstawowe potrzeby jedynym luksusem, na jaki sobie pozwala, jest kupowanie książek, w miękkich oprawach, głównie powieści, amerykańskich, brytyjskich, tłumaczonych z obcych języków, w sumie jednak książki nie są aż takim luksusem, raczej koniecznością, bo czytanie stało się uzależnieniem, z którego nie ma ochoty się wyleczyć. Gdyby nie dziewczyna, prawdopodobnie wyjechałby jeszcze przed końcem miesiąca. Ma wystarczające oszczędności, żeby przenieść się, dokąd zechce, i już wie, że do tego stopnia nasycił się słońcem Florydy, by przekonać się, że bardziej szkodzi duszy, niż w czymkolwiek pomaga. Uważa, że słońce jest w swojej naturze makiaweliczne, ma w sobie jakąś hipokryzję, a jego światło niczego nie rozjaśnia, tylko zaciemnia – oślepia tępym, jaskrawym blaskiem, osacza masą oparów wilgoci, wprowadza w stan niepokoju, kiedy tworzy miraże i fale drgającego nicością powietrza. Samo w sobie jest błyskiem i lśnieniem, ale nie daje niczego wymiernego, żadnego spokoju ani ukojenia. Jednak to w tym słońcu po raz pierwszy zobaczył dziewczynę i ponieważ nie potrafi sam siebie przekonać, by z nią zerwać, nie przestaje żyć w słońcu i próbuje się z nim pogodzić. Dziewczyna nazywa się Pilar Sanchez, zobaczył ją w parku sześć miesięcy temu, zupełnie przypadkowe spotkanie pewnego późnego sobotniego popołudnia w połowie maja, najmniej prawdopodobne, jakie można sobie wyobrazić. Siedziała na trawie i czytała książkę, on siedział niedaleko i także czytał, jak się potem okazało, tę samą książkę, w tej samej miękkiej oprawie, Wielkiego Gatsby’ego, po raz trzeci, odkąd dostał go od ojca na szesnaste urodziny. Siedział tak może od pół godziny, zatopiony w czytaniu, odcięty od otoczenia i nagle usłyszał czyjś śmiech. Odwrócił się i po tym pierwszym decydującym spojrzeniu, gdy złapał ją, jak uśmiecha się do niego i wskazuje tytuł swojej książki, domyślił się, że ma nawet mniej niż szesnaście lat, jest po prostu dorastającą dziewczyną, nastolatką w obcisłych szortach, sandałach i skąpym topie zawiązanym na szyi, ubraną jak niemal wszystkie mało atrakcyjne dziewczyny przewijające się w rozgrzanych słońcem miejscowościach południowej Florydy. Jeszcze dziecko, powiedział do siebie, jednak ona dalej tam była, miała gładkie, odsłonięte ciało i bystrą, śmiejącą się twarz, a on, który rzadko do kogokolwiek i czegokolwiek się uśmiecha, popatrzył w jej ciemne, ożywione oczy i uśmiechnął się. Sześć miesięcy później dalej jest nieletnia. Jej prawo jazdy mówi, że ma siedemnaście lat, nie skończy osiemnastu aż do maja, więc musi zachować ostrożność, pokazując się z nią publicznie, za wszelką cenę unikać wszystkiego, co mogłoby wzbudzić podejrzenie o ich nieczyste relacje, bo przez jeden telefon jakiegoś rozjuszonego wścibskiego typa mógłby łatwo wylądować w więzieniu. Codziennie rano, jeśli nie jest to weekend albo jakieś święto, odwozi ją do Liceum Johna F. Kennedy’ego, gdzie uczy się w starszej klasie i nieźle sobie radzi, myśli poważnie o college’u i w przyszłości chce zostać pielęgniarką, ale nie podrzuca jej pod główne wejście. Byłoby to zbyt niebezpieczne. Jakiś nauczyciel lub inny pracownik szkoły mógłby ich przyuważyć razem w
samochodzie i podnieść alarm, więc woli zjechać w boczną uliczkę kilka przecznic przed szkołą i tam ją wyrzucić. Nie całuje jej na pożegnanie. Nie dotyka jej. Jego powściągliwość ją zasmuca, uważa się bowiem za w pełni dojrzałą kobietę, lecz akceptuje tę pozorną obojętność, ponieważ powiedział jej,że musi tak być. Rodzice Pilar zginęli w wypadku samochodowym dwa lata temu i póki nie przeprowadziła się do niego w czerwcu po zakończeniu roku szkolnego, mieszkała w domu rodzinnym z trzema siostrami. Dwudziestoletnią Marią, dwudziestotrzyletnią Teresą i dwudziestopięcioletnią Angelą. Maria zapisała się do miejscowego college’u i chce zostać kosmetyczką. Teresa pracuje jako kasjerka w lokalnym banku. Angela, najładniejsza z sióstr, jest hostessą w klubie. Pilar uważa, że czasami sypia z klientami za pieniądze. Zaraz potem dodaje, że kocha Angelę, kocha wszystkie swoje siostry, ale teraz cieszy się z wyprowadzki z domu, w którym pozostało zbyt wiele wspomnień o matce i ojcu, a poza tym nie może zapanować nad sobą, bo jest zła na Angelę za to, co robi, według niej to grzech, gdy kobieta sprzedaje własne ciało, i czuje ulgę, że nie musi się z nią już o to sprzeczać. Tak, mówi, jego mieszkanie jest dość nędznym miejscem, dom był o wiele większy i wygodniejszy, ale u niego nie ma osiemnastomiesięcznego Carlosa Juniora i to także jest ogromną ulgą. Jasne, że synek Teresy w porównaniu z innymi dziećmi nie jest wcale nieznośny i co Teresa ma zrobić, gdy jej mąż stacjonuje w Iraku, a ona całe dnie pracuje w banku, jednak to nie uprawnia jej do tego, żeby niemal co drugi dzień całą opiekę nad dzieckiem przerzucać na młodszą siostrę. Pilar powinna być pomocna, ale nie potrafi ukryć, że nie ma na to ochoty. Musi czasem być sama, żeby się pouczyć, chce coś osiągnąć, a jak ma to zrobić, skoro ciągle tylko zmienia brudne pieluchy? Niech inni zajmują się dziećmi, ona na razie nie chce mieć z nimi do czynienia. Nie, mówi, dziękuję, ale nie. Jest zdumiony jej otwartością i inteligencją. Już pierwszego dnia, kiedy siedzieli i rozmawiali o Wielkim Gatsbym, był pod wrażeniem, że czyta książkę sama dla siebie, a nie jako lekturę zaleconą w szkole przez nauczyciela, a potem jeszcze bardziej go zadziwiła, gdy przekonywała, że najważniejszą postacią w książce nie jest Daisy ani Tom, ani nawet sam Gatsby, tylko Nick Carraway. Poprosił, żeby mu to wyjaśniła. Dlatego, że to on opowiada całą historię, mówiła. Jest jedyną postacią, która mocno stoi na ziemi i tylko on potrafi widzieć więcej niż siebie samego. Wszyscy pozostali są zagubieni i powierzchowni, gdyby nie Nick, jego zrozumienie i współczucie, niczego byśmy wobec nich nie czuli. Cała książka zbudowana jest na Nicku. Gdyby historię opowiadał wszystkowiedzący narrator, nawet w połowie nie byłaby tak dobra, jak jest. Wszystkowiedzący narrator. Wie, co ten termin oznacza, tak jak rozumie, kiedy mówi się o zawieszeniu niewiary, biogenezie, antylogarytmie, decyzji Brown v. Board of Education. Jak to możliwe, zastanawia się, żeby taka młoda dziewczyna jak Pilar Sanchez, której kubański ojciec przez całe życie pracował jako listonosz, a trzy starsze siostry z zadowoleniem tkwią w trzęsawisku nudnej
codzienności, tak odstawała od reszty rodziny? Pilar chce poznawać świat, ma plany, ciężko pracuje, a on się bardzo cieszy, że może ją w tym wspierać, robić wszystko, aby umożliwić jej dalszą naukę. Odkąd wyszła z domu i wprowadziła się do niego, pracuje nad nią, by zdobyła jak najwięcej punktów za testy końcowe, sprawdza każdą pracę domową, uczy podstaw algebry (której nie ma w szkole) i głośno czyta jej całe mnóstwo powieści, opowiadań i wierszy. On, młody człowiek bez ambicji, wyrzucony z college’u, uciekinier z pułapki uprzywilejowanego życia, jakie kiedyś prowadził, postanowił być ambitny za nią, wypchnąć ją tak daleko, jak sama zechce. Najważniejszy jest college, dobry college z pełnym stypendium, a kiedy już się tam dostanie, reszta przyjdzie sama. Teraz marzy, aby zostać dyplomowaną pielęgniarką, ale przecież wszystko się zmienia, jest absolutnie przekonany, że w końcu wybierze medycynę i zostanie lekarką. To ona zaproponowała, że się do niego wprowadzi. Nigdy nie przyszłoby mu do głowy, aby samemu złożyć tak śmiałą propozycję, ale Pilar była zdeterminowana, owładnięta chęcią ucieczki z domu i równocześnie zafascynowana perspektywą spania z nim co noc, i po tym, jak go w końcu ubłagała, żeby poszedł do Angeli, głównej żywicielki całego klanu i mającej z tego powodu ostatnie słowo w ważnych sprawach rodziny, spotkał się z najstarszą z dziewczyn Sanchezów i zdołał ją przekonać. Na początku była oporna, uważając, że Pilar jest zbyt młoda i niedoświadczona, by podejmować tak poważny krok. Tak, wiedziała, że jej siostra jest w nim zakochana, ale nie akceptowała tej miłości ze względu na różnicę wieku, bo to oznaczało, że wcześniej czy później znudzi mu się nieletnia zabawka i zostawi ją ze złamanym sercem. Odparł, że raczej może być odwrotnie i złamane serce jemu przypadnie w udziale. Potem, ignorując wszystkie dalsze rozmowy o sercu i uczuciach, przedstawił całą sprawę z praktycznego punktu widzenia. Pilar nie miała pracy, mówił, korzystała z pieniędzy rodziny, a on mógł ją utrzymywać i zdjąć z nich ten ciężar. W końcu nie wywoził jej do Chin. Z ich domu szło się do niego tylko piętnaście minut i mogły się z nią widywać tak często, jak chciały. By zakończyć negocjacje, zaoferował im prezenty, każdą ilość rzeczy, które pragnęły posiadać, ale nie mogły sobie na nie pozwolić. Ku zaskoczeniu i drwiącej radości trzech błaznów, z którymi pracował, czasowo zawiesił swój prywatny kodeks opróżniacza mieszkań i spokojnie podebrał dla siebie nowy telewizor plazmowy, świetnej jakości ekspres do kawy, czerwony rowerek na trzech kółkach, trzydzieści sześć filmów (w tym zestaw wszystkich części Ojca chrzestnego), profesjonalne lustro do makijażu i komplet kryształowych kieliszków do wina, wszystko zgodnie ze swoim zamysłem podarował Angeli i jej siostrom jako wyraz swojej wdzięczności. Innymi słowy Pilar mieszka z nim, bo przekupił jej rodzinę. Zapłacił za nią. Tak, jest w nim zakochana, a on, mimo wszystkich wahań i wątpliwości, też ją kocha, jakkolwiek jeszcze niedawno wydawałoby mu się to nieprawdopodobne. W gruncie rzeczy nie jest typem, który ugania się za młodymi dziewczętami. Aż do teraz wszystkie kobiety w jego życiu były mniej więcej w jego wieku. Pilar zatem wcale nie uosabia jego ideału kobiecości – jest jedynie sobą, odrobiną szczęścia,
jakie napotkał pewnego popołudnia w miejskim parku, wyjątkiem od każdej reguły. Nie potrafi też znaleźć wytłumaczenia, dlaczego jest dla niej pociągający. Tak, podziwia jej inteligencję, ale ostatecznie nie ma to większego znaczenia, bo przed nią też fascynował się inteligencją innych kobiet i nie odczuwał, że w jakimkolwiek stopniu je pociąga. Uważa, że jest ładna, lecz nie jakoś szczególnie, obiektywnie nie jest piękna (choć każdą siedemnastoletnią dziewczynę można uznać za piękność, bo każda młodość jest piękna). Nieważne. Nie zakochał się w niej z powodu jej ciała czy zalet umysłu. Więc dlaczego? Co go tu trzyma, skoro wszystko przemawia za tym, żeby wyjechał? Może sposób, w jaki na niego patrzy, czystość jej spojrzenia, przejmujący wyraz oczu, gdy go słucha, poczucie, że jest w pełni obecna, kiedy są razem, że to on jest dla niej jedyną osobą, jaka istnieje na całym tym świecie. Czasem, kiedy wyjmuje aparat fotograficzny i pokazuje jej zdjęcia porzuconych rzeczy, w jej oczach pojawiają się łzy. Jest w niej, czuje, jakaś miękka, sentymentalna, niemal śmieszna cecha, wzrusza go ta miękkość, ta wrażliwość na krzywdę innych, a że czasem potrafi dużo mówić, być nieustępliwa i wybuchać śmiechem, nigdy nie umie przewidzieć, która z jej cech weźmie w danym momencie górę. Na krótszą metę jest to męczące, ale potem czuje, że ma to tylko dobre strony. On, który przez tyle lat negował siebie, pozostawał w swojej abnegacji zupełnie nijaki, który nauczył się panować nad emocjami i żyć w chłodnym, zapamiętałym oderwaniu od świata, powoli wraca do życia w zetknięciu z porywami jej uczuć, wybuchowością, jej ckliwymi łzami na widok porzuconego misia, zepsutego rowerka albo zwiędłych kwiatów w wazonie. Kiedy pierwszy raz poszli do łóżka, zapewniała go, że nie jest już dziewicą. Uwierzył jej, lecz gdy miał w nią wejść, odepchnęła go i powiedziała, że tego nie wolno mu robić. Szparka jest zakazana, mówiła, członkom męskim wstęp wzbroniony. Język i palce tak, ale nie członek, pod żadnym warunkiem, pod żadnym pozorem, nigdy. Nie miał pojęcia, o co jej chodzi. Przecież nałożył prezerwatywę, czyż nie? Byli zabezpieczeni, nie było powodu do niepokoju. Ach, powiedziała, właśnie tu się myli. Teresa z mężem też zawsze wierzyli w prezerwatywę i niech zobaczy, co się stało. Nic bardziej nie przerażało Pilar niż myśl, że mogłaby zajść w ciążę, więc nigdy nie zaufa tym podejrzanym gumkom. Prędzej podetnie sobie żyły albo skoczy z mostu, niż da sobie zrobić dziecko. Czy on to rozumie? Tak, rozumie, ale jaka jest alternatywa? Dziurka, powiedziała. Angela ją tego nauczyła i musi przyznać, że z punktu widzenia biologii i medycyny jest to jedyna pewna forma antykoncepcji na świecie. Od sześciu miesięcy stosuje się do jej życzenia, ograniczając penetrację wyłącznie do dziurki, a waginę pieści jedynie palcami i językiem. Takie są anomalie i osobliwości ich miłosnego życia, które mimo to jest życiem bogatym, wspaniałym związkiem erotycznym nie zdradzającym żadnych oznak, by miał wygasnąć w najbliższym czasie. W końcu to właśnie życie seksualne tak szybko go do niej przywiązało i podtrzymuje go w całej tej namiętnej nicości zrujnowanych i opustoszałych domów. Jest
zauroczony jej skórą. Jest niewolnikiem jej żarliwych, młodych warg. W jej ciele czuje się bezpieczny i jeśli kiedykolwiek odważy się ją zostawić, wie, że będzie tego żałował do końca swoich dni.
2 Niczego nie opowiedział jej o sobie. Nawet tego pierwszego dnia w parku, kiedy rozmawiali i domyśliła się, że jest z daleka, nie powiedział jej, że daleko oznacza Nowy Jork, a ściśle mówiąc, West Village na Manhattanie, lecz mętnie wyjaśnił, że jego życie zaczęło się „gdzieś na północy”. Chwilę później, kiedy zaczął przerabiać z nią testy i uczyć ją algebry, Pilar szybko pojęła, że był kimś więcej niż robotnikiem dorywczo pracującym przy opróżnianiu domów, że w rzeczywistości był błyskotliwym, świetnie wykształconym człowiekiem o tak ogromnej miłości do literatury, takim oczytaniu, że jej nauczyciele angielskiego ze szkoły wydawali się przy nim bladymi pozerami. Gdzie chodził do szkoły?, spytała pewnego dnia. Wzruszył ramionami, nie chcąc wymieniać Stuyvesanta i trzech lat spędzonych na Uniwersytecie Browna. Gdy nie przestała nalegać, patrząc w podłogę, wymamrotał coś na temat małego stanowego college’u w Nowej Anglii. W następnym tygodniu, gdy podarował jej powieść Renza Michaelsona, który był akurat jego ojcem chrzestnym, zauważyła, że została wydana przez Heller Books, i zapytała go, czy ma to z nim jakiś związek. Nie, powiedział, to zbieg okoliczności, Heller to dość popularne nazwisko. Stąd wyniknęło jej następne, dość proste i logiczne pytanie o rodzinę Hellerów, z której pochodzi. Kim są jego rodzice i gdzie mieszkają? Oboje odeszli, odpowiedział. Odeszli na tamten świat? Niestety tak. Tak jak moi, powiedziała i jej oczy wypełniły się łzami. Tak, odparł, jak twoi. Jacyś bracia czy siostry? Nie, jestem jedynakiem. Tego rodzaju kłamstwa pozwalały mu chronić się przed nieprzyjemną koniecznością mówienia o tym, czego od lat starał się unikać. Nie chce, aby wiedziała, że sześć miesięcy po wydaniu go na świat matka opuściła ojca i rozwiodła się z nim, by wyjść za innego mężczyznę. Nie chce, by wiedziała, że od wakacji po trzecim roku studiów nie widział się ani nie rozmawiał z ojcem, Morrisem Hellerem, założycielem wydawnictwa Heller Books. Najbardziej jednak nie chce, aby czegokolwiek dowiedziała się o jego macosze Willi Parks, która wyszła za ojca w półtora roku po jego rozwodzie, i niczego, absolutnie niczego o jego nieżyjącym przybranym bracie Bobbym. Te kwestie nie dotyczą Pilar. To jego prywatne sprawy i dopóki nie znajdzie wyjścia ze stanu zawieszenia, w którym tkwi od siedmiu lat, z nikim się nimi nie będzie dzielił. Nawet teraz nie jest pewien, czy zrobił to celowo, czy nie. Nie ma wątpliwości, że w złości popchnął Bobby’ego, kiedy się kłócili, ale nie wie, czy zrobił to, zanim usłyszał nadjeżdżający samochód, czy potem, innymi słowy, nie jest pewien, czy Bobby zginął w wypadku, czy też było to z jego strony zamierzone zabójstwo. Cała historia jego życia zawiesza się na tym, co tamtego dnia wydarzyło się w Berkshires, i wciąż nie jest w stanie dotrzeć do prawdy, wciąż nie jest pewien, czy jest winny, czy nie. Było lato 1996, jakiś miesiąc po tym, jak ojciec podarował mu na szesnaste urodziny Wielkiego Gatsby’ego i jeszcze pięć innych książek. Bobby miał osiemnaście lat i raczej nie ukończyłby liceum,
gdyby nie wzmożone wysiłki jego przybranego brata, który napisał mu trzy końcowe prace po zniżonej cenie dwóch dolarów za stronę, czyli siedemdziesiąt sześć za wszystko. Na sierpień rodzice wynajęli dom z dala od Great Barrington i chłopcy byli w drodze, by spędzić z nimi weekend. Był za młody, by prowadzić samochód, prawo jazdy miał Bobby i do niego należało, zanim wyjadą, sprawdzenie oleju i zatankowanie benzyny, czego rzecz jasna nie zrobił. Po przejechaniu krętej, górzystej, wąskiej drogi jakieś piętnaście mil od domu skończyła im się benzyna. Może nie wściekłby się aż tak bardzo, gdyby Bobby okazał jakąkolwiek skruchę, gdyby ten tępy luzak zechciał chociaż przeprosić, lecz jak zwykle Bobby’emu cała sytuacja wydała się bardzo zabawna i pierwsze, co zrobił, to wybuchnął śmiechem. Telefony komórkowe już wtedy istniały, ale nie mieli ich przy sobie, więc nie pozostawało nic innego, jak wysiąść z samochodu i pójść na piechotę. Panował nieznośny upał, było parno, nad ich głowami roiło się od komarów, był w podłym nastroju, drażniła go kretyńska nonszalancja Bobby’ego, skwar, natrętne owady i to, że musi iść tą parszywą, wąską dróżką, więc wkrótce ogarnęła go wściekłość na przybranego brata, zaczął go wyzywać i usiłował sprowokować do walki. Bobby ignorował go i konsekwentnie nie odpowiadał na zaczepki. Nie denerwuj się byle czym, powiedział, życie pełne jest niespodzianek, może coś fajnego im się przytrafi, bo znaleźli się na tej właśnie drodze, może akurat za następnym zakrętem zobaczą dwie piękne, całkiem nagie dziewczyny, które zabiorą ich do lasu i będą się z nimi kochać przez szesnaście godzin non stop. Normalnie zawsze się śmiał, gdy Bobby zaczynał tak mówić, bez oporu ulegał zwariowanym nastrojom przybranego brata, jednak tym razem w ogóle nie było normalnie i w ogóle nie miał nastroju do śmiechu. Wszystko było takie idiotyczne, miał ochotę przywalić Bobby’emu pięścią w twarz. Zawsze gdy myśli teraz o tamtym dniu, wyobraża sobie, jak inaczej by się wszystko potoczyło, gdyby szedł z prawej strony Bobby’ego zamiast z lewej. Bobby poleciałby na bok, a nie na środek drogi i na tym cała historia by się zakończyła, bo żadna by się nie zaczęła, nie byłoby w ogóle o czym mówić, kłótnia szybko poszłaby w niepamięć. Jednak obaj się tam znaleźli, bez powodu ustawieni w parę, on po zewnętrznej stronie, Bobby po wewnętrznej, szli skrajem drogi w kierunku nadjeżdżających z przeciwka samochodów, których w ogóle nie było, przez dziesięć minut nie pojawiła się też żadna ciężarówka ani nawet motocykl i po dziesięciu minutach nieprzerwanych wrzasków na Bobby’ego żartobliwy stosunek przybranego brata do całej sytuacji przeszedł w drażliwość, potem w agresję i po dwóch milach wspólnej drogi obaj na cały głos obrzucali się wyzwiskami. Jak często kłócili się w przeszłości? Niezliczoną ilość razy, więcej, niż był w stanie zapamiętać i, tak to czuje, nic nadzwyczajnego w tym nie było, ponieważ bracia zawsze się kłócą i nawet jeśli Bobby nie był jego rodzonym bratem, od początku istniał w całym jego świadomym życiu. Miał dwa lata, kiedy ojciec ożenił się z matką Bobby’ego i w czwórkę rozpoczęli życie pod wspólnym dachem, co pozostaje poza zdolnością jego pamięci, jest czasem niemożliwym do odtworzenia w jego umyśle, w pełni więc
można stwierdzić, że zawsze uważał Bobby’ego za brata, nawet jeśli do końca tak nie było. Potem zdarzały się zwykłe sprzeczki i konflikty, a że był młodszy o dwa i pół roku, na jego ciało spadała większa ilość razów. Pamięta jak przez mgłę, jak w jakiś deszczowy dzień na wsi ojciec wkracza między nich i ściąga z niego wrzeszczącego Bobby’ego, jak macocha krzyczy na Bobby’ego, że „zbyt gwałtownie się bawi”, jak sam kopie Bobby’ego po kostkach za to, że wyrwał mu z rąk zabawkę. Nie prowadzili jednak między sobą wojny ani walki, czasem panował rozejm i spokój, były dobre chwile, pamięta, że kiedy miał siedem, osiem lat, a Bobby dziewięć, dziesięć czy jedenaście, naprawdę lubił swojego brata, a nawet go kochał i jego uczucia były odwzajemniane. Nigdy jednak nie byli sobie bliscy, nie w taki sposób, jak zdarza się to niektórym braciom, nawet jeśli walczą i współzawodniczą między sobą, i z pewnością wynikało to stąd, że tworzyli sztucznie zbudowaną rodzinę i każdy z nich najgłębszą lojalność zachowywał wobec rzeczywistego rodzica. Wcale nie chodziło o to, że Willa była dla niego złą matką albo ojciec źle traktował Bobby’ego. Wręcz przeciwnie. Dwoje dorosłych tworzyło mocny związek, ich małżeństwo było trwałe i, co należy podkreślić, niezwykle zgodne, oboje starali się zawsze mieć na uwadze przeszłość, by żadne z ich dzieci nie straciło do nich zaufania. Jednak pojawiały się niemal niewidoczne rysy, mikroskopijne szczeliny przypominające im, że stanowią zlepiony, pozszywany organizm, coś, co nie jest zupełną całością. Na przykład kwestia nazwiska Bobby’ego. Willa pozostała Willą Parks, lecz jej pierwszy mąż, który w wieku trzydziestu sześciu lat zmarł na raka, miał na nazwisko Nordstrom i Bobby przez pierwsze cztery i pół roku swojego życia zachował nazwisko ojca, a potem trudno jej było zmienić je na Heller. Wyczuwała, że Bobby mógł się w tym czuć zagubiony, ale im problem stawał się poważniejszy, tym bardziej nie potrafiła zetrzeć śladów obecności pierwszego męża, który ją kochał i nie zmarł z własnej winy, więc gdy miała pozbawić syna jego nazwiska, czuła się, jakby umierał po raz drugi. Przeszłość zatem była częścią teraźniejszości i duch Karla Nordstroma był ich piątym domownikiem, nieobecną postacią, która pozostawiła piętno na swoim synu Bobbym, będącym bratem i nie bratem, synem i nie synem, zarówno przyjacielem,jak i wrogiem. Mieszkali pod jednym dachem, ale prócz tego, że ich rodzice byli małżeństwem, niewiele ich łączyło. Wszystko – temperament i wygląd, upodobania i zachowanie, wszelkie cechy charakteryzujące, kim i czym jest dana osoba – wszystko było u nich głęboko i niezmiennie różne. Z biegiem lat każdy z nich znalazł się w swoim świecie i gdy musieli zderzyć się z doświadczeniami wczesnej młodości, ich drogi rzadko się schodziły z wyjątkiem wspólnych posiłków i rodzinnych wyjazdów. Bobby był żywy, błyskotliwy i zabawny, ale potwornie źle się uczył i nie znosił szkoły, zachowywał się lekkomyślnie, arogancko i potrafił nieźle intrygować, stanowił więc tak zwany problem. W przeciwieństwie do niego młodszy przybrany brat konsekwentnie zbierał najwyższe oceny w klasie. Heller był spokojny i wycofany, Nordstrom hałaśliwy i otwarty, o sobie nawzajem zaś myśleli bardzo krytycznie. Co gorsza, matka Bobby’ego, kobieta ogromnie kochająca książki i naukę, była profesorem literatury angielskiej na
nowojorskim uniwersytecie, więc jej syn raczej z trudem musiał znosić pochwały wygłaszane pod adresem Hellera i jego osiągnięć w szkole, jej wybuchy radości na wieść o przyjęciu go do Stuyvesanta i rozmowy, jakie z nim prowadziła przy stole na temat cholernego egzystencjalizmu. W wieku piętnastu lat Bobby był już niezłym ćpunem, jednym z wiecznie upalonych licealistów o szklanym wzroku, którzy na weekendowych imprezach rzygają po kątach i rozprowadzają niewielkie ilości narkotyków, by mieć dodatkową gotówkę. Mułowaty Heller, nieznośny Nordstrom, między nimi dwoma nigdy nie było zgody. Słowne ataki zdarzały się po obu stronach, lecz fizyczne ustały zupełnie, głównie za sprawą tajemnic genetyki. Kiedy dwanaście lat temu stanęli obok siebie na drodze w Berkshires, szesnastoletni Heller miał niewiele poniżej sześciu stóp wzrostu i ważył sto siedemdziesiąt funtów. Nordstrom, gorszego chowu, mierzył około sześciu stóp i ważył sto czterdzieści pięć funtów. Ta rozbieżność w wyglądzie wyeliminowała wszelkie pojedynki. Od pewnego czasu wyraźnie było widać, że pochodzili z dwóch różnych światów. O co pokłócili się tamtego dnia? Jakie słowo lub zdanie, jakie ich sekwencje doprowadziły go do takiej wściekłości, że przestał panować nad sobą i pchnął Bobby’ego na ziemię? Nie pamięta tego dokładnie. Tak wiele słów padło podczas tamtej kłótni, tak wiele popłynęło wzajemnych oskarżeń, tyle głęboko skrywanej niechęci wypłynęło gwałtownie na powierzchnię, że nie jest w stanie dokładnie określić jednej szczególnej odzywki, która uwolniła jego agresję. Najpierw wszystko było zwykłą dziecinadą. Po jego stronie irytacja na niefrasobliwość Bobby’ego, na jego któreś z kolei niedbalstwo, jak mógł być tak lekkomyślny i nierozsądny, niech teraz zobaczy, w co ich wpuścił. Po stronie Bobby’ego złość na sztywniactwo brata z powodu drobnej niewygody, na jego przemądrzałość, wieczne zadzieranie nosa i świętoszkowatą wyniosłość, z którą od lat się obnosił. Sprawa między chłopakami, młodość, porywcze charaktery, nic co budziłoby niepokój. Jednak potem, gdy nie przestali się ścierać i Miles dalej parł do walki, kłótnia sięgnęła głębiej, poruszyła ciemną strunę goryczy, odsłoniła drzemiącą w nich krwawą waśń. Z nich dwóch przeszła na całą rodzinę. Bobby mówił, jak nie chciał być wyrzutkiem świętej czwórki, jak nie mógł znieść bliskiej więzi łączącej matkę z Milesem, jak miał dosyć wszystkich kar i zakazów wydawanych przez bezdusznych, mściwych dorosłych, jak nie wytrzymywał już tych okrągłych rozmów o naukowych konferencjach, umowach wydawniczych i dlaczego jakaś tam książka jest lepsza od innej – był chory od tego wszystkiego, chory przez Milesa, przez matkę i ojczyma, chory przez wszystkich, którzy przebywali w tym cuchnącym domu, i nie mógł się doczekać, żeby w przyszłym miesiącu znaleźć się już w college’u i nawet jakby miał z niego wylecieć, to z domem kończy raz na zawsze i nigdy tam nie wróci. Adios, cholerne dupki. Pierdoli Morrisa Hellera i jego cholernego synka. Pierdoli cały ten świat. Nie potrafi sobie przypomnieć, które słowo czy też słowa pchnęły go na krawędź. Może nie jest to ważne, może nigdy nie dojdzie do tego, która zniewaga z całego potoku wyzwisk doprowadziła go do
czynu, ale co na pewno jest istotne, co liczy się ponad wszystko, to, czy słyszał nadjeżdżający samochód, czy nie, samochód, który nagle stał się widoczny, kiedy wyjechał zza ostrego zakrętu z prędkością pięćdziesięciu mil na godzinę, widoczny dopiero wtedy, gdy było już za późno, by nie dopuścić do potrącenia jego brata. Pewne było tylko to, że Bobby wrzeszczał na niego, a on mu odpowiadał, wrzeszcząc, żeby przestał, żeby się zamknął, toczyli cały ten obłąkany pojedynek wyzwisk i szli dalej drogą, nie zważając na wszystko, co ich otaczało, las po lewej stronie drogi, łąki po prawej, zamglone niebo nad nimi, ptaki śpiewające w zaroślach, drozdy, kosy, rudziki, nic z tego dla nich nie istniało, pozostała tylko wściekłość w ich głosach. Wydaje się pewne, że Bobby nie usłyszał nadjeżdżającego samochodu albo go to nie obchodziło, bo szedł poboczem drogi i nie czuł się zagrożony. A co z tobą? Miles sam sobie stawia pytanie. Wiedziałeś czy nie wiedziałeś? To było silne, zdecydowane pchnięcie. Sprawiło, że Bobby zachwiał się, zatoczył na środek drogi i upadł, uderzając głową o asfalt. Niemal natychmiast usiadł, rozcierając uderzone miejsce i przeklinając, ale nie stanął na nogi, bo samochód właśnie rozjeżdżał go na miejscu, miażdżąc jego życie i na zawsze zmieniając życie ich wszystkich. To pierwsza sprawa, którą nie chce dzielić się z Pilar. Drugą jest list, jaki napisał do rodziców pięć lat po śmierci Bobby’ego. Skończył wtedy trzeci rok na Uniwersytecie Browna i lato zamierzał spędzić w Providence, zbierając materiały dla jednego ze swoich profesorów (praca na zlecenie, noce i weekendy w bibliotece), a na pełny etat rozwożąc towary ze sklepu ze sprzętem gospodarstwa domowego (montować klimatyzatory i wąskimi, stromymi schodami wnosić telewizory i lodówki). Na horyzoncie pojawiła się dziewczyna, a ponieważ mieszkała na Brooklynie, na jeden z czerwcowych weekendów urwał się z biblioteki i pojechał do Nowego Jorku, żeby się z nią spotkać. Wciąż miał klucze od mieszkania rodziców na Downing Street, jego pokój stał nietknięty i odkąd wyjechał na studia, było wiadomo, że mógł przyjeżdżać, kiedy chciał, i nie musiał anonsować swoich wizyt. W piątek późno skończył pracę w sklepie i dotarł do mieszkania dopiero po północy. Rodzice już spali. Wcześnie rano obudziły go odgłosy ich rozmowy dochodzące z kuchni. Wstał z łóżka, otworzył drzwi od pokoju i nagle się zawahał. Tym razem rozmawiali donośniej i agresywniej, w głosie Willi pobrzmiewał udręczony, bolesny ton i skoro się nie kłócili (a kłócili się bardzo rzadko), musiało dziać się coś ważnego, pewnie załatwiali jakiś niezwykle poważny interes albo nad czymś istotnym dyskutowali, więc nie chciałim przeszkadzać. Prawidłową reakcją byłby powrót do pokoju i zamknięcie drzwi. Kiedy stał tak w holu i słuchał, wiedział, że nie ma prawa się tam znajdować, że powinien się wycofać, jednak nie mógł się powstrzymać, by nie zostać, był zbyt ciekawy, zbyt żądny odkrycia, o co im chodziło, więc nie drgnął i po raz pierwszy w życiu zaczął podsłuchiwać prywatną rozmowę rodziców, tym bardziej że dotyczyła jego, że była pierwszą, jaką słyszał, rozmową toczoną o nim za jego plecami.
Jest inny, mówiła Willa. Jest w nim jakiś gniew i chłód, które mnie przerażają, nie znoszę go za to, co ci zrobił. Nic mi nie zrobił, powiedział ojciec. Może nie rozmawiamy z sobą tyle co dawniej, ale to normalne. Niebawem skończy dwadzieścia jeden lat. Ma teraz własne życie. Byliście tak blisko. Chciałam być z tobą, bo widziałam, jak kochasz tego chłopaka. Pamiętasz baseball, Morris? Pamiętasz te wszystkie godziny, jakie spędzałeś w parku, ucząc go, jak rzucać? Stare, piękne czasy. Kiedyś był dobry, czyż nie tak? Naprawdę dobry. Początkujący miotacz w reprezentacji uczelni. Wydawało się, że jest taki szczęśliwy. A potem się odwinął i kiedy nadeszła wiosna, porzucił drużynę. Wiosna po śmierci Bobby’ego, pamiętaj. To go trochę rozwaliło. I nas też. Nie możesz go za to winić. Jego sprawa, że nie chciał już grać w baseball. Mówisz o tym w taki sposób, jakbyś uważała, że chciał mnie ukarać. Nigdy tego tak nie odczuwałem. Wtedy chyba zaczęło się picie. Wcześniej tego nie dostrzegaliśmy, ale myślę, że wtedy zaczął. Picie, palenie i całe to zwariowane towarzystwo, z którym się zadawał. Próbował naśladować Bobby’ego. Może nie za bardzo się dogadywali, ale Miles go kochał. Widzisz, jak ginie twój brat, i potem jakaś część ciebie chce się nim stać. Bobby był popieprzonym lekkoduchem, Miles zamkniętym w sobie ponurakiem. Muszę przyznać, że nawet jak rozrabiał, było w tym coś smętnego. Jednak zawsze dobrze się uczył. Żeby nie wiem co, zawsze wyciągał dobre oceny. To bystry chłopak, bez dwóch zdań. Ale jest zimny, Morrisie, pozbawiony uczuć, zamknięty w sobie. Wzdrygam się na myśl o jego przyszłości... Ile razy już o tym mówiliśmy? Setki, może tysiące? Wiesz to samo co ja. Dzieciak nie miał matki. Mary-Lee poszła sobie, kiedy Miles miał pół roku. Do chwili, gdy się pojawiłaś, był pod opieką Edny Smythe, legendarnej, mądrej Edny Smythe, która była tylko nianią, to była jej praca, czyli że prawdziwego macierzyństwa zaznał jedynie przez sześć pierwszych miesięcy swojego życia. Kiedy do nas dołączyłaś, prawdopodobnie było już za późno. Wiesz, o czym mówię? Pewnie, że tak. Wiem od zawsze. Dłużej już nie mógł tego słuchać. Rozdzierali go na strzępy, ćwiartowali spokojnymi, pewnymi ruchami patologa przeprowadzającego sekcję zwłok, rozmawiając o nim, jakby nie żył. Wśliznął się z powrotem do pokoju i cicho zamknął drzwi. Nie mieli pojęcia o jego wielkiej miłości, jaką do nich czuł. Od pięciu lat nie mógł uporać się z tym, co zrobił swojemu bratu na tamtej drodze w Massachusetts, a ponieważ nie powiedział rodzicom, że go popchnął i jak bardzo go to dręczyło, poczucie winy, które
opanowało cały jego organizm, postrzegali jak jakąś chorobę. Może był chory, może naprawdę sprawiał wrażenie zamkniętego, głęboko antypatycznego człowieka, ale nie oznaczało to, że się od nich odwrócił. Skomplikowana, nerwowa, nieskończenie szlachetna Willa; jego otwarty, łagodny ojciec – nienawidził się za to, że przysparzał im tyle smutku, tylu niepotrzebnych zmartwień. Postrzegali go jak żywego trupa, kogoś, przed kim nie ma żadnej przyszłości, więc kiedy usiadł na łóżku i zaczął myśleć o otaczającej go pustce i beznadziei, zdał sobie sprawę, że nie ma już odwagi, by spojrzeć im w twarz. Może najlepszym rozwiązaniem dla wszystkich będzie, jak nie pojawi się więcej w ich życiu, po prostu zniknie. Drodzy Rodzice, napisał następnego dnia, wybaczcie moją nagłą decyzję, ale po ukończeniu kolejnego roku na uniwersytecie odczuwam w sobie wypalenie i myślę, że przerwa w nauce dobrze mi zrobi. Powiadomiłem już dziekana, że chciałbym wziąć urlop na pierwszy semestr, a jeśli okaże się to niewystarczające, to również na drugi. Przepraszam, jeśli Was tym zmartwiłem. Jedno jest dobre, że przez jakiś czas nie będziecie musieli troszczyć się o czesne. Oczywiście nie oczekuję od Was żadnych pieniędzy. Znalazłem pracę i jestem w stanie się utrzymać. Jutro wyjeżdżam do Los Angeles i przez kilka tygodni zatrzymam się u matki. Potem, jak tylko gdzieś się urządzę, napiszę do Was. Uściski i ucałowania dla Was obojga, Miles. To prawda, że następnego dnia rano opuścił Providence, ale nie pojechał do matki do Kalifornii. Zamieszkał gdzie indziej. Przez ostatnie siedem lat przebywał pod różnymi adresami, ale do tej pory się do nich nie odezwał.
3 Jest rok 2008, druga niedziela listopada, leży w łóżku z Pilar i przerzuca strony Encyklopedii baseballa w poszukiwaniu dziwnych i zabawnych nazwisk. Robili to już raz czy dwa razy przedtem i dla niego bardzo się liczy, że bawi ją absurd tego zajęcia, kiedy potrafi odnaleźć dickensowskiego ducha uwięzionego pomiędzy niemal trzema tysiącami stron poprawionego, uzupełnionego i poszerzonego wydania z 1985 roku, które kupił w antykwariacie za dwa dolary. Tego ranka buszuje po nazwiskach miotaczy, od czego niemal zawsze zaczyna, i wkrótce natyka się na pierwsze obiecujące odkrycie dnia. Boots Poffenberger. Pili zaciska szczęki, żeby nie parsknąć śmiechem, przymyka oczy, wstrzymuje oddech, ale udaje jej się to wszystko tylko przez kilka sekund. Potem zmienia się w wulkan i wybucha jedną wielką kaskadą pisków, jęków i chichotów. Kiedy atak mija, wyrywa mu książkę z rąk i oskarża, że zmyślił nazwisko. Mówi: nie mógłbym czegoś takiego zrobić. Zabawa nie byłaby śmieszna, gdyby materiał nie był prawdziwy. I oto jest, na samym środku 1977 strony: Cletus Elwood „Boots” Poffenberger, urodzony 1 lipca 1915 w Williamsport, stan Maryland, wzrost pięć stóp i dziesięć cali, praworęczny, 2 lata w drużynie Tigers (1937 i 1938), rok w Dodgers (1939), szesnaście wygranych, dwanaście przegranych. Dalej odczytuje nazwiska: Whammy Douglas, Cy Slapnicka, Noodles Hahn, Wickey McAvoy, Windy McCall i Billy McCool. Przy ostatnim Pili wyje ze śmiechu. Nie może się od niego uwolnić. Przez resztę poranka nie jest już Milesem. Jest Billym McCool, jej słodkim, ukochanym Billym McCool, najlepszym miotaczem, najtwardszym kijem, najskuteczniejszym pałkarzem. Jedenastego listopada dowiaduje się z gazet, że umarł Herb Score. Jest za młody, by mógł widzieć go w akcji, ale pamięta, jak ojciec opowiadał mu, co się stało 7 maja 1957, kiedy kij środkowopolowego Jankesów Gila McDougalda wybił piłkę prosto w twarz Score’a, kończąc jedną z najlepiej zapowiadających się karier w historii baseballa. Według ojca, który miał wtedy dziesięć lat, Score był najlepszym na świecie leworęcznym miotaczem, prawdopodobnie lepszym niż Koufax, który też wtedy występował, ale zaistniał dopiero kilka lat później. Wypadek zdarzył się dokładnie na miesiąc przed dwudziestymi czwartymi urodzinami Score’a. Był to jego trzeci sezon z Cleveland Indians, po zdobyciu w 1955 tytułu najlepszego debiutanta roku (16-10, 2.85 ERA, 245 strajkautów) i jeszcze lepszym występie w następnym roku (20-9, 2.53 ERA, 263 strajkauty). Potem, w chłodny wiosenny wieczór na miejskim stadionie, nastąpił pamiętny rzut do McDougalda. Score upadł od uderzenia odbitej piłki „jak od strzału z karabinu” (słowa ojca), skurczony leżał nieruchomo na boisku, z nosa, ust i prawego oka płynęła krew. Miał złamany nos, lecz o wiele poważniejsza była rana oka, która krwawiła tak obficie, że obawiano się, że je straci albo do końca życia nie będzie widział. W szatni po meczu McDougald, który był zupełnie rozbity, przysiągł porzucić baseball, „jeśli Herb przestanie widzieć na oko”. Score spędził
trzy tygodnie w szpitalu i stracił resztę sezonu, walcząc z poważnym uszkodzeniem wzroku, ale oko udało się uratować. Jednak gdy w następnym sezonie powrócił do gry, nie był już tym samym zawodnikiem. Stracił całą werwę w ataku, beznadziejnie się miotał, nie potrafił nikogo wyeliminować z gry. Walczył jeszcze przez pięć lat, na pięćdziesiąt siedem startów wygrał tylko siedemnaście, po czym spakował manatki i pojechał do domu. Czytając nekrolog w „New York Timesie”, ze zdziwieniem dowiaduje się, że od samego początku na Herbie ciążyła jakaś klątwa, że wypadek z 1957 był tylko jednym z wielu nieszczęść, jakie go w życiu prześladowały. Według autora nekrologów Richarda Goldsteina było tak: „W wieku trzech lat został potrącony przez dostawczy samochód z pieczywem i doznał poważnych obrażeń nóg. Z powodu choroby reumatycznej stracił w szkole cały rok, złamał nogę w kostce na mokrej podłodze w szatni, a w czasach, gdy grał w podrzędnych ligach, zwichnął lewą rękę na wilgotnej trawie poza boiskiem”. By nie wspomnieć o kontuzji lewego ramienia podczas powrotu w 1958, ciężkim wypadku samochodowym w 1998 i o udarze w 2002, z którego nigdy w pełni nie wyszedł. Wydaje się niemożliwe, że w jednym tylko życiu człowiek mógł napotkać tyle przeciwności. Przez moment Miles ma pokusę, by zadzwonić do ojca, pogadać o nieszczęsnym graczu i o niewiadomych losu, przedziwnej naturze życia, o znakach zapytania i przypuszczeniach, o wszystkim, o czym kiedyś dawno wiele rozmawiali, ale teraz nie jest czas po temu, a jeśli w ogóle nadejdzie taki, nie może zacząć od rozmowy telefonicznej gdzieś z daleka, więc konsekwentnie zwalcza ten nagły impuls, wraca do tekstu gazety, a potem znów jest z Pilar. Kiedy czyta na głos nekrolog, jest zaniepokojony smutkiem, jaki pojawia się na jej twarzy, cierpieniem widocznym w jej oczach, opuszczonymi kącikami ust, nagłym skuleniem ramion. Nie jest pewien, ale czuje, że myśli o rodzicach i ich nagłej, okropnej śmierci, złym losie, który ich zabrał, kiedy była jeszcze taka młoda, tak bardzo ich potrzebowała, i teraz żałuje, że poruszył ten temat, wstyd mu, że poczuła się przez niego zraniona. By ją pocieszyć, odrzuca gazetę i rozpoczyna inną historię, jedną z wielu, jakie opowiadał mu ojciec, lecz ta jest szczególna, stanowiła pewien folklor w ich domu, więc ma nadzieję, że dzięki niej zniknie smutek z jej oczu. Lucky Lohrke, mówi. Czy kiedykolwiek o nim słyszała? Nie, jasne że nie, odpowiada, uśmiechając się leciutko na dźwięk nazwiska. Następny gracz w baseballa? Tak, odpowiada, ale nie za bardzo znany. Pod koniec lat czterdziestych i na początku pięćdziesiątych grał jako środkowopolowy w drużynach Giants i Phillies, nie wzbudzając żadnego zainteresowania z wyjątkiem tego, że właśnie ten facet, Jack Lohrke, zwany także Lucky, jest mitycznym ucieleśnieniem teorii mówiącej, że pech przynosi czasem szczęście. Pomyśl tylko. Podczas drugiej wojny światowej jako żołnierz nie tylko przeżył lądowanie w Normandii i walki w Ardenach, ale na froncie maszerował pewnego popołudnia razem z czterema towarzyszami broni, on w środku, oni po dwaj po bokach, i tuż koło nich spadła bomba. Czterej żołnierze zginęli od razu, a Lohrke bez najmniejszego zadrapania maszerował dalej. Albo coś takiego, mówi. Kończy się wojna i Lucky ma wsiąść do
samolotu, który zabierze go do Kalifornii. W ostatniej chwili pojawia się jakiś major czy pułkownik, wykorzystuje swoją rangę, zajmuje jego miejsce i Lucky zostaje wykopany z samolotu. Samolot startuje, rozbija się, wszyscy pasażerowie giną. To prawdziwa historia?, pyta Pilar. Na sto procent. Jeśli nie wierzysz, możesz sprawdzić. Wiesz o najdziwniejszych rzeczach, Miles. Czekaj. Mam coś jeszcze. Jest 1946, Lucky wrócił na Zachodnie Wybrzeże, gra w baseballa w podrzędnych ligach. Jedzie z drużyną autobusem. Zatrzymują się na lunch i dostają telefon, że Lucky przechodzi do wyższej ligi. Lucky natychmiast musi stawić się na miejscu, więc nie wsiada już do autobusu, tylko zabiera swoje graty i jedzie stopem do domu. Autobus podąża dalej, to długa podróż, całe godziny jazdy, w nocy zaczyna padać deszcz. Są w jakichś wysokich górach, w zupełnych ciemnościach, jest mokro i ślisko, kierowca traci panowanie nad pojazdem, autobus stacza się w przepaść, ginie dziewięciu zawodników. Coś okropnego. Jednak nasz bohater znów wychodzi cało. Pomyśl, ile razy mu się udało. Śmierć przyszła po niego trzy razy i trzy razy udało mu się wywinąć. Lucky Lohrke, szepcze Pilar. Czy jeszcze żyje? Myślę, że tak. Teraz ma dobrze po osiemdziesiątce, ale chyba tak, wciąż żyje. Kilka dni później Pilar otrzymuje wyniki końcowych testów. Wieści są dobre, nawet lepsze, niż oczekiwał. Jest przekonany, że najlepsze noty, jakie osiągała w liceum, i wyniki testów końcowych zapewniają jej wejście do każdego college’u, jakiego zapragnie, każdego w całym kraju. Łamie zasadę niejadania w restauracjach i następnego wieczora zabiera ją do na odświętny obiad, podczas którego stacza z sobą walkę, by nie dotknąć jej w miejscu publicznym. Jest z niej tak bardzo dumny, mówi, chce całować każdy najmniejszy kawałeczek jej ciała, chce ją pożreć. Rozważają razem wiele możliwości, namawia ją, by pomyślała o wyjeździe z Florydy i spróbowała rozpocząć naukę w którymś z college’ów Ivy League na północy, lecz Pilar nie jest skłonna do podjęcia takiej decyzji, nie potrafi sobie wyobrazić, że będzie tak daleko od sióstr. Nigdy nie wiesz, mówi jej, wszystko może się bardzo szybko zmienić, nikogo nie skrzywdzisz, jeśli spróbujesz – sprawdzisz tylko, czy dasz radę. Tak, odpowiada, ale składanie podań dużo kosztuje i nie ma sensu wyrzucać pieniędzy bez powodu. Nie martw się o pieniądze, mówi jej. Zapłaci za to. Niech nie ma żadnych powodów do zmartwień. Pod koniec następnego tygodnia siedzi po uszy w formularzach. Nie tych na stanowe uniwersytety na Florydzie, ale na Barnarda, Vassar, Duke, Princeton i również Browna. Wypełnia je, dołącza wszystkie wymagane eseje (które czyta, ale nic w nich nie zmienia ani nie poprawia, bo żadne zmiany i poprawki nie są konieczne), potem znów wracają do poprzedniego życia sprzed szaleństwa rekrutacji. Pod koniec tego samego miesiąca dostaje list od dawnego przyjaciela z Nowego Jorku, jednego z grupy zwariowanych małolatów, którą tworzyli w liceum. Bing Nathan jest jedyną osobą z przeszłości, do
której pisuje, jedyną osobą znającą każdy z jego licznych adresów z ostatnich lat. Na samym początku nie mógł pojąć, dlaczego robi dla Binga wyjątek, ale po sześciu czy ośmiu miesiącach wygnania zrozumiał, że nie potrafi zupełnie się odciąć, że musi zachować przynajmniej jedną więź z dawnym życiem. To wcale nie znaczy, że łączy go z Bingiem jakaś wyjątkowa bliskość. W istocie uważa Binga w pewnym sensie za kogoś odpychającego, czasem nawet obrzydliwego, lecz Bing się nim interesuje, z nieznanych powodów stał się dla Binga kimś ważnym, co oznacza, że może Bingowi zaufać, polegać na nim jako źródle informacji o tym, co się aktualnie rozgrywa na nowojorskiej scenie. W tym tkwi całe sedno ich kontaktów. To Bing przekazał mu wiadomość o śmierci babki, to on powiedział mu, że ojciec złamał nogę i że Willa przeszła operację oka. Ojciec ma teraz sześćdziesiąt dwa lata, Willa sześćdziesiąt i oboje nie będą wiecznie żyć. Bing ma ich na oku. Gdyby któremuś cokolwiek się przytrafiło, natychmiast telefonicznie go powiadomi. Bing melduje, że mieszka teraz w części Brooklynu zwanej Sunset Park. W połowie sierpnia razem z grupą jakichś ludzi zajęli mały opuszczony dom położony w pobliżu cmentarza Green-Wood i odtąd pomieszkują tam jako squatersi. Z nieznanych powodów wciąż mają ogrzewanie i prąd. To oczywiście w każdej chwili może ulec zmianie, ale na razie na skutek jakiejś pomyłki w systemie nikt z Con Ed ani National Grid jeszcze się nie pojawił, by odciąć obie usługi. Życie tam nie jest beztroskie, to prawda, co dzień rano liczą się z groźbą natychmiastowej i przymusowej eksmisji, lecz miasto boryka się teraz z taką masą problemów związanych z kryzysem, przepadło tyle państwowych posad, że mała grupa z Sunset Park bezpiecznie egzystuje pod nieskutecznym okiem miejskich radarów i do tej pory nie pojawił się żaden policjant ani komornik, aby ich wykopać. Bing nie wie, czy Miles myśli o jakichś zmianach, ale jeden z członków grupy właśnie wyjechał i zostawił pusty pokój, który, jeśli chce, może zająć. Poprzednia lokatorka miała na imię Millie, więc jeśli teraz zamieszka tam Miles, to wydaje się to alfabetycznie koherentne. Alfabetycznie koherentne. Jeszcze jeden przejaw błyskotliwości Binga nie będącej jego mocną stroną, ale propozycja brzmi raczej poważnie i kiedy Bing zaczyna opisywać ludzi, którzy tam mieszkają (mężczyzna i dwie kobiety, pisarz, artystka i absolwentka uniwersytetu, wszyscy około trzydziestki, wszyscy zbuntowani i niezamożni, inteligentni i utalentowani), widać wyraźnie, że usiłuje mu pokazać jak najlepsze strony przyjazdu do Sunset Park. Na końcu Bing mówi, że z ojcem Milesa ostatnio jest w porządku i że we wrześniu Willa wyjechała do Anglii, gdzie jako profesor wizytujący spędzi cały rok akademicki na uniwersytecie w Exeter. I w krótkim dopisku dodaje: przemyśl to sobie. Czy chce wrócić do Nowego Jorku? Czy dla wyrodnego syna nadszedł w końcu moment pokornego powrotu do domu i poskładania swojego życia od nowa? Pół roku temu prawdopodobnie by się nie zawahał. Nawet jeszcze przed miesiącem mógłby się pokusić o rozważenie takiej propozycji, ale teraz nie wchodzi ona w rachubę. Pilar całkowicie zawładnęła jego sercem i sama tylko myśl, że
mógłby wyjechać bez niej, jest dla niego nie do zniesienia. Gdy składa list od Binga i z powrotem wsuwa go do koperty, w myślach dziękuje mu za to, że widzi całą sprawę tak ostro. Nic się nie liczy oprócz Pilar i kiedy nadejdzie odpowiedni czas, czyli trochę więcej go upłynie i będą jej następne urodziny, poprosi ją, żeby za niego wyszła. Wcale nie ma pewności, że się zgodzi, ale wie, że na pewno ją o to poprosi. Taka jest jego odpowiedź na list Binga. Pilar. Jest tylko problem, że Pilar to nie tylko sama Pilar. Należy do rodziny Sanchezów i nawet jeśli w tym momencie jej stosunki z Angelą pozostają napięte, Maria i Teresa są dla niej jak zawsze bardzo bliskie. Wszystkie cztery dziewczyny wciąż rozpaczają po stracie rodziców i bez względu na to, jak mocno Pilar czuje się z nim związana, rodzina jest dla niej ciągle najważniejsza. Mieszka z nim od czerwca i już zdążyła zapomnieć, jak bardzo była zdeterminowana, by wyfrunąć z gniazda. Zaczęła tęsknić za starymi czasami i nie ma tygodnia, żeby przynajmniej dwa razy nie wstąpiła do rodzinnego domu i nie odwiedziła sióstr. Nie wchodzi z nią do środka, bardzo rzadko jej towarzyszy, najrzadziej jak to możliwe. Maria i Teresa są nieszkodliwymi gadułami, nic nie można im zarzucić, jednak po godzinie stają się nużące, a Angela, która jest tylko i wyłącznie nudna, szczególnie go drażni. Nie podoba mu się sposób, w jaki na niego patrzy, taksując go spojrzeniem, które jest pogardliwe i uwodzicielskie, jakby nie mogła uwierzyć, że jej małej siostrzyczce udało się go wyrwać – wcale nie dlatego, że jest nim osobiście zainteresowana (kogo by obchodził jakiś brudny robol?), chodzi jej o samą zasadę, bo przecież rozum mówi, że powinien zainteresować się nią, piękną kobietą, której głównym zadaniem w życiu jest być piękną i wzbudzać miłość mężczyzn. Już samo to jest nieprzyjemne, a on wciąż nie może zapomnieć wszystkich podarunków, jakimi w lecie jej zapłacił, niezliczonych prezentów, które ukradł i którymi przez tydzień codziennie ją obsypywał i chociaż robił to w dobrym celu, nie mógł powstrzymać się od uczucia odrazy na widok jej żądzy, jej niezaspokojonego głodu posiadania tych wszystkich brzydkich, idiotycznych przedmiotów. Dwudziestego siódmego listopada daje się namówić Pilar do pójścia do domu Sanchezów na obiad z okazji Dnia Dziękczynienia. Robi to wbrew sobie, ale chce, żeby poczuła się szczęśliwa, i wie, że jeśli z nią nie pójdzie, będzie tylko czekał rozdrażniony w domu, póki nie wróci. Przez pierwszą godzinę wszystko idzie w miarę dobrze, jest zaskoczony swoim odkryciem, że w zasadzie nieźle się bawi. Kiedy wszystkie cztery dziewczyny zajmują się w kuchni przygotowaniem dań, on i chłopak Marii, dwudziestotrzyletni mechanik samochodowy o imieniu Eddie, idą do ogródka za domem, aby przypilnować małego Carlosa. Eddie okazuje się fanem baseballa, oczytanym w tej dziedzinie i dobrze znającym się na rzeczy adeptem tej gry, i po wymianie zdań na temat niedawnej śmierci Herba Score’a zaczynają rozmawiać o innych miotaczach, których w przeszłości dotknął tragiczny los. Wspominają Denny’ego McLaina z Detroit Tigers, ostatniego w dziejach faceta mającego trzydzieści wygranych meczy, co już przez nikogo nie jest do powtórzenia, najlepszego miotacza Ameryki w latach
1965–1969, którego karierę zniszczyło szaleństwo nałogowego hazardu i zamiłowanie do bliskich kontaktów z mafią. Świat baseballa opuścił w wieku dwudziestu ośmiu lat i zaraz potem trafił do więzienia za handel narkotykami, defraudację i wymuszanie haraczy, potem wyszedł, osiągnął niesamowitą wagę trzystu trzydziestu funtów i wrócił do więzienia na sześć lat za kradzież dwóch i pół miliona dolarów z funduszu emerytalnego firmy, dla której pracował. Sam sobie to zrobił, mówi Eddie, więc mi go nie żal. Ale pomyśl o kimś takim jak Blass. Co u diabła jemu się przytrafiło? Ma na myśli Steve’a Blassa, który od połowy lat sześćdziesiątych do połowy siedemdziesiątych grał w Pittsburgh Pirates, wielokrotny zwycięzca, wschodząca gwiazda wśród miotaczy podczas World Series w 1971, najlepszy sezon w 1972 (19-8, 2.49 ERA) i zaraz potem, tuż po jego zakończeniu, ostatniego dnia roku w katastrofie samolotowej ginie jego kolega z drużyny Roberto Clemente, który leciał z pomocą humanitarną dla ofiar trzęsienia ziemi w Nikaragui. Podczas następnego sezonu Blass po trzech próbach nie trafiał w piłkę. Przestał panować nad sytuacją, nie zdobywał baz, jego wynik spadł do 3-9, 9.85 ERA. Rok później jeszcze próbował grać, ale po jednym niewydarzonym meczu porzucił baseball na zawsze. Czy śmierć Clemente’a była powodem nagłego upadku Blassa? Nikt tego nie wie na pewno, ale według Eddiego w kręgach fanów baseballa mówi się, że Blass cierpiał na coś, co nazywa się winą ocalałego, i tak bardzo kochał Clemente’a, że po jego śmierci nie potrafił już normalnie żyć. Ale Blass miał przynajmniej siedem czy osiem dobrych lat, mówi Miles. Pomyśl tylko o biednym Marku Fidrychu. Ach, odpowiada Eddie, Mark „Ptaszek” Fidrych, i zaraz potem obydwaj wygłaszają pean na temat krótkiej, lecz błyskotliwej kariery człowieka znikąd, który przez kilka cudownych miesięcy olśniewał cały kraj, dwudziestojednoletni chłopiec, jeden z najfantastyczniejszych ludzi, jakich kiedykolwiek można było zobaczyć w grze. Czegoś takiego jeszcze dotąd nie było – miotacz, który przemawia do piłki, klęka i wygładza rękami górkę, którego niespożyta ruchliwość wydawała się stymulowana stałymi porcjami wściekłej, nerwowej energii, stale napędzana maszyna o ludzkich kształtach. Wygrywał tylko w jednym sezonie: 19-9, 2.34 ERA, jako miotacz startował w American League w meczu All-Star, był debiutantem roku. Kilka miesięcy później podczas wiosennego treningu nabawił się kontuzji kolana, a co gorsza tuż po rozpoczęciu sezonu naderwał sobie bark. Ramię było stracone, a przez to też i „Ptaszek” – w mgnieniu oka z miotacza stał się byłym miotaczem. Tak, mówi Eddie, smutny przypadek, ale nie ma porównania z tym, co się stało z Donniem Moorem. Nie ma porównania, mówi Miles i zgodnie potakuje. Ma na tyle lat, że mógł sam przeżywać całą historię, wciąż pamięta oniemiały wyraz oczu ojca, gdy dwadzieścia lat temu podczas śniadania spojrzał na niego znad gazety i ogłosił, że Moore nie żyje.
Donnie Moore, rezerwowy miotacz w California Angels, został wprowadzony na boisko, by w dziewiątym inningu powstrzymać zwycięski rajd Boston Red Sox podczas piątego meczu na Mistrzostwach American League w 1986. Angels wygrywali jednym punktem, byli o włos od zdobycia pierwszego mistrzostwa, ale mieli dwóch zbitych zawodników i biegacza w pierwszej bazie. Moore wykonał jeden z najbardziej niefortunnych rzutów w całych dziejach baseballa – taki, który zapolowy z Bostonu Dave Henderson wybił z boiska i dzięki temu pozwolił biegaczowi zaliczyć wszystkie mety, zdobyć punkt i doprowadzić Angels do klęski. Moore nigdy już nie otrząsnął się ze swego upokorzenia. W trzy lata po fatalnym rzucie, kiedy nie miał już do czynienia z baseballem, przytłoczony finansowymi i małżeńskimi problemami, prawdopodobnie chory psychicznie, w obecności trójki dzieci wdał się w kłótnię z żoną. Sięgnął po broń, trzykrotnie wypalił do żony, nie pozbawiając jej życia, a następnie strzelił sobie w głowę, rozbryzgując własny mózg po ścianach. Eddie patrzy na Milesa i z niedowierzaniem potrząsa głową. Nie do pojęcia, mówi. To wcale nie gorsze od tego, co zrobił Branca, kiedy w pięćdziesiątym pierwszym rzucił do Thomsona. I Branca wcale się nie zabił, prawda? Teraz są z Thomsonem kumplami, jeżdżą po całym kraju, podpisują te cholerne piłki i na każdym zdjęciu szczerzą się do siebie, dwa stare głupki, które niczym się już nie muszą przejmować. Dlaczego Donnie Moore zamiast leżeć w grobie nie może podpisywać piłek razem z Hendersonem? Miles wzrusza ramionami. To kwestia charakteru, mówi. Każdy człowiek jest inny i kiedy źle się dzieje, każdy reaguje na swój sposób. Moore się rozpadł. Branca dał radę. Rozmowa z Eduardem Martinezem prowadzona późnym popołudniem w Dzień Dziękczynienia działa na niego uspokajająco i nawet jeśli jej temat nie jest wcale wesoły – prawie same historie o rozczarowaniach, klęskach, śmierci – to jednak baseball jest wszechświatem, w który wpisane jest życie, dlatego wszystko w życiu, dobre czy złe, tragiczne czy komiczne, podlega jego regułom. Dziś rozważają przypadki rozpaczy i zniweczonych nadziei, ale gdy znów się spotkają (jeśli to w ogóle nastąpi), przez całe popołudnie zajmą się opowiadaniem niezliczonych zabawnych historii, od których zapewne ze śmiechu rozbolą ich brzuchy. Eddie wydaje mu się uczciwym, pełnym dobrych chęci facetem i porusza go fakt, że nowy chłopak Marii na świąteczną wizytę w domu Sanchezów wystroił się w marynarkę i krawat, że ma schludnie przycięte włosy, a w powietrzu unosi się zapach jego wody toaletowej, którą spryskał się na tę okazję. Chłopak stanowi miłe towarzystwo, lecz miły i zarazem użyteczny jest prosty fakt, że Eddie zwyczajnie tam jest, że Miles ma męskiego sojusznika w świecie całkowicie zdominowanym przez kobiety. Kiedy siadają do obiadu, obecność Eddiego neutralizuje wrogość okazywaną mu przez Angelę albo przynajmniej odwraca od niego jej uwagę i wydatnie zmniejsza liczbę rzucanych mu zazwyczaj wyzywających spojrzeń. Pojawiła się nowa osoba, na którą można patrzeć, nowy przybysz do mierzenia wzrokiem i oceny, do uznania, czy zasługuje na następną młodszą siostrę,
czy nie. Eddie raczej pozytywnie przechodzi test, a Miles jest zdziwiony, że Angela nie postarała się o parę na ten wieczór, że ewidentnie nie ma żadnego chłopaka. Naturalnie mąż Teresy jest daleko i w jej przypadku nie spodziewał się męskiego towarzystwa, ale dlaczego Angela nie zaprosiła żadnego mężczyzny? Może Panna Ślicznotka nie lubi facetów, myśli. Może praca w Blue Devil popsuła jej relacje w tej dziedzinie. Sierżanta Lopeza nie ma w domu od dziesięciu miesięcy i posiłek rozpoczyna się od cichej modlitwy za jego dalsze bezpieczeństwo. Po kilku słowach wszyscy spoglądają na Teresę, w chwili gdy stara się powstrzymać łzy. Pilar, która siedzi obok niej, obejmuje ją ramieniem i całuje w policzek. On kolejny raz wpatruje się w obrus i czuje opór, by kierować myśli do Boga. Bóg nie ma nic wspólnego z tym, co dzieje się w Iraku, mówi do siebie. Bóg nie ma nic wspólnego z niczym. Wyobraża sobie, że George Bush i Dick Cheney stoją pod ścianą i są rozstrzeliwani, a chwilę potem ze względu na Pilar, ze względu na wszystkich, wyraża nadzieję, że mąż Teresy będzie miał na tyle szczęścia, że wróci w jednym kawałku. Wydaje mu się, że przez dzisiejszą próbę przejdzie bez żadnych nieprzyjemności ze strony Angeli. Pochłonęli już mnóstwo dań, teraz kolej na deser, a potem, w geście dobrej woli, ofiaruje się pozmywać naczynia, zrobi to sam, bez niczyjej pomocy, i kiedy umyje i powyciera całe góry talerzy, szklanek i sztućców, kiedy wyszoruje wszystkie garnki i patelnie i powkłada do szafek, wróci do pokoju po Pilar, mówiąc wszystkim, że jest już późno, że jutro musi iść do pracy, i zaraz potem wyjdą, tylko ich dwoje, wymkną się z domu i wsiądą do samochodu, zanim padnie choć jedno słowo. Może to i świetny plan, ale w chwili gdy Angela przełyka ostatni kęs dyniowego ciasta (tego dnia nie ma żadnego kubańskiego jedzenia, wszystko ściśle amerykańskie, od wielkiego nadziewanego ptaka z ciężkim sosem i żurawiną po słodkie ziemniaki i tradycyjny deser), odkłada widelec, ściąga z kolan serwetkę i wstaje od stołu. Muszę z tobą porozmawiać, Miles, mówi. Wyjdźmy na zewnątrz, gdzie będziemy sami, okej? To bardzo ważne. To nie jest ważne. Ani trochę nie jest ważne. Angela czuje się uboga, to wszystko. Zbliża się Boże Narodzenie, chce, żeby znowu jej pomógł. Co ma przez to na myśli?, pyta. Rzeczy, mówi. Takie same, jakie dał jej latem. To niemożliwe, mówi, to kradzież, to niezgodne z prawem, a on nie chce stracić pracy. Już kiedyś dla mnie to zrobiłeś, mówi. Nie ma powodu, żebyś nie mógł zrobić tego jeszcze raz. Nie mogę, powtarza. Nie mogę ryzykować poważnymi kłopotami. Dupek z ciebie, Miles. Wszyscy to robią. Słyszałam o tym, wiem, o co chodzi. Ta twoja praca to jak łażenie po domach towarowych. Fortepiany, żaglówki, motocykle, biżuteria, mnóstwo luksusowych rzeczy. Robotnicy mogą wynieść wszystko, co im się spodoba. Nie ja.
Nie chcę żaglówki. I po co mi fortepian, jak i tak nie umiem grać. Ale coś ładnego, wiesz, o co mi chodzi? Dobre rzeczy. Takie, które mnie ucieszą. Nie ten adres, Angelo. Chyba naprawdę głupek z ciebie, Miles. Ale przejdź do rzeczy. Wydaje mi się, że chcesz mi coś powiedzieć, a ja nie wiem, o co ci chodzi. Zapomniałeś już, ile lat ma Pilar? Nie mówisz poważnie... Nie? Nie ośmielisz się. Przecież jest twoją siostrą. Jeden telefon do glin i jesteś ugotowany, mój przyjacielu. Przestań. Pilar naplułaby ci w twarz. Nigdy więcej by się do ciebie nie odezwała. Pomyśl o drobiazgach, Miles. Ładnych drobiazgach. W dużych ilościach. To raczej lepsze niż oswajanie się z pudłem, co? W drodze do domu Pilar pyta, o czym Angela chciała z nim rozmawiać, ale on unika powiedzenia prawdy, nie chce, aby wiedziała, jak wielką pogardę odczuwa dla jej siostry, jak głęboko jej nie szanuje. Mamrocze coś o Bożym Narodzeniu, o ich wspólnych tajemniczych planach wobec całej rodziny, ale nie może niczego zdradzić, bo Angela zmusiła go, aby przyrzekł, że niczego nie powie aż do odwołania. Wydaje się, że Pilar to przyjmuje i uśmiecha się na myśl o jakimś dobru, które może ich czeka, i kiedy są w połowie drogi do domu, nie mówią już o Angeli, rozmawiają o wrażeniu, jakie wywarł na nich Eddie. Pilar twierdzi, że jest przemiły i wcale nie najgorzej wygląda, ale nie wie, czy jest dla Marii dostatecznie inteligentny, czego on nie komentuje. W myślach uważa, że problem tkwi raczej w tym, czy Maria jest wystarczająco inteligentna dla Eddiego, ale nie ma zamiaru ranić Pilar, podważając inteligencję jej siostry. Zamiast tego wyciąga prawą rękę i zaczyna gładzić jej włosy, pytając ją, co myśli o książce, którą dziś rano dał jej do czytania, o Dublińczykach. Następnego dnia idzie do pracy i jest przekonany, że groźba ze strony Angeli jest tylko blefem, ohydną małą scenką mającą na celu złamanie go i zmuszenie, by znów zaczął dla niej kraść. Nie ma zamiaru poważnie traktować takiego bezmyślnego, ewidentnego podstępu, niczego od niego nie ujrzy na oczy, chyba że po jego trupie – nie da jej nawet zużytej wykałaczki czy papierowej serwetki, nawet odrobiny smrodu po Paco. W niedzielę po południu Pilar idzie do domu Sanchezów, by spędzić z siostrami parę godzin. Znów nie wyraża ochoty, by do niej dołączyć i zostaje w domu, mówiąc, że podczas jej nieobecności przygotuje kolację (do niego należą zakupy i gotowanie), a kiedy Pilar wraca o szóstej, powtarza mu, że Angela prosiła, żeby mu przypomniała o ich umowie. Mówiła, że nie może czekać w nieskończoność,
dodaje Pilar, powtarzając słowa siostry ze zmieszanym, pytającym spojrzeniem. O co w ogóle jej chodzi?, pyta. O nic, odpowiada, odsuwając nowe zagrożenie zdecydowanym potrząśnięciem głowy. Zupełnie o nic. Mijają dwa dni pracy, trzy dni pracy, cztery dni, potem piątek i wtedy, tuż po zakończeniu ostatniego zajęcia w tym tygodniu, gdy wychodzi z jeszcze jednego pustego domu i kieruje się do samochodu po drugiej stronie ulicy, zauważa dwóch facetów opartych o przednie i tylne drzwi czerwonej toyoty, dwóch dużych facetów, jeden Amerykanin, drugi Latynos, dwóch bardzo dużych facetów, którzy wyglądają jak profesjonalni zawodnicy albo kulturyści, albo klubowi bramkarze, a jeśli są bramkarzami, myśli, to może pracują dla firmy zwanej Blue Devil. Najrozsądniej byłoby obrócić się na pięcie i uciec, ale jest już za późno, mężczyźni dostrzegli, że idzie w ich kierunku, i jeśli teraz podejmie ucieczkę, tylko pogorszy sytuację, bo jest całkowicie pewne, że i tak go dopadną. Wcale nie jest słabej postury ani nie obawia się walki. Mierzy teraz ponad sześć stóp, waży sto osiemdziesiąt siedem funtów i po latach pracy, która wymaga od niego większego wysiłku fizycznego niż umysłowego, jest w niezłej formie, dobrze zbudowany, umięśniony, silny. Jednak nie tak silny jak ci dwaj mężczyźni, którzy na niego czekają, a ponieważ ich jest dwóch, a on sam jeden, może mieć tylko nadzieję, że są tutaj, żeby z nim porozmawiać, a nie zademonstrować swoje sztuki walki. Miles Heller?, pyta Amerykanin. Czym mogę służyć?, odpowiada. Mamy wiadomość od Angeli. Dlaczego sama mi jej nie przekaże? Bo jej nie słuchasz, jak do ciebie mówi. Doszła do wniosku, że uważniej posłuchasz, jak my ci ją od niej przekażemy. Dobrze, mówcie. Angela jest wkurwiona i zaczyna tracić cierpliwość. Mówi, że masz jeszcze tylko tydzień i jeśli w tym czasie się wobec niej nie wywiążesz, bierze telefon i dzwoni gdzie trzeba. Pojmujesz? Pojmuję. Jesteś pewien? Tak, jestem pewien. Jesteś pewien, że jesteś pewien? Tak. Dobra. I żebym był pewien, że pamiętasz, że jesteś pewien, dam ci mały prezent. Coś jak taki sznurek zawiązany na palcu, żeby czegoś nie zapomnieć. Wiesz, o czym mówię? Chyba tak.
Bez żadnego ostrzeżenia mężczyzna rzuca się naprzód i wali go pięścią w brzuch. Cios jest jak pocisk, tak potężny i tak okropny w skutkach, że powala go na ziemię, i gdy pada, całe powietrze nagle ucieka mu z płuc, wraz z powietrzem gwałtownie eksplodującym z tchawicy wyrywa się z niego cała zawartość żołądka, lunch i śniadanie, resztki wczorajszej kolacji, wszystko, co jeszcze przed chwilą w nim tkwiło, jest teraz na zewnątrz, i kiedy leży, wymiotując i usiłując zaczerpnąć tchu, równocześnie ściskając z bólu żołądek, dwaj mężczyźni odchodzą w kierunku samochodu, zostawiają go na ulicy samego, zranione zwierzę powalone jednym ciosem, człowieka, który chce już tylko umrzeć. Godzinę później Pilar wie już wszystko. To nie był blef, więc nie może dłużej trzymać tego w tajemnicy. Nagle znaleźli się w niebezpieczeństwie, więc ona musi znać prawdę. Najpierw zaczyna płakać, nie jest w stanie uwierzyć, że jej siostra w ten sposób postąpiła, że zagroziła mu więzieniem, gotowa zburzyć jej szczęście za cenę kilku marnych rzeczy, nic z tego nie rozumie. Nie chodzi o rzeczy, mówi. Rzeczy są tylko pretekstem. Angela go nie znosi, od samego początku była mu przeciwna, szczęście Pilar nic dla niej nie znaczy, jeśli to szczęście jest z nim związane. Nie rozumie, dlaczego ona czuje do niego taką niechęć, ale tak niestety jest, to są fakty i nie mają wyboru, muszą się z tym pogodzić. Pilar chce biec do samochodu, podjechać do domu i dać Angeli w twarz. Na to właśnie zasługuje, mówi, ale nie możesz teraz tego zrobić. Musisz poczekać, aż mnie nie będzie. To rozwiązanie jest okropne, nie do pomyślenia, ale w takich okolicznościach jedyne. Musi wyjechać ze stanu. Inna możliwość nie istnieje. Musi wydostać się z Florydy, zanim Angela weźmie do ręki słuchawkę i zadzwoni na policję, i nie wolno mu się pojawić z powrotem aż do dwudziestego trzeciego maja rano, gdy Pilar skończy osiemnaście lat. Kusi go, by od razu teraz poprosić ją, aby za niego wyszła, ale zbyt wiele rzeczy dzieje się naraz, oboje są w złym stanie, wyczerpani, nie chce wywierać na nią nacisku i mieszać jej w głowie, komplikować już i tak skomplikowanej sytuacji, kiedy tak mało czasu im pozostało. Mówi jej, że przyjaciel ma dla niego pokój gdzieś na Brooklynie. Podaje jej adres i przyrzeka, że codziennie będzie do niej dzwonił. Powrót do rodzinnego domu jest teraz dla niej nie do pomyślenia, więc zostanie w jego mieszkaniu. Wypisuje czek na czynsz na pół roku naprzód, przepisuje na nią samochód, potem zabiera ją do banku, żeby pokazać jej, jak korzystać z bankomatu. Na koncie ma dwanaście tysięcy dolarów. Wyciąga dla siebie trzy tysiące, pozostałe dziewięć jej pozostawia. Wsuwa jej do ręki kartę kredytową, obejmuje ją ramieniem i wychodzą razem na ulicę rozpaloną promieniami popołudniowego słońca. Po raz pierwszy dotknął ją w miejscu publicznym, zrobił to świadomie, by zademonstrować swój gniew. Pakuje do małej torby dwie zmiany ubrań, aparat fotograficzny i trzy, cztery książki. Reszty w ogóle nie rusza, by upewnić ją, że wróci. Wczesnym rankiem następnego dnia siedzi w autobusie zmierzającym do Nowego Jorku.
4 To długa, nużąca podróż, ponad trzydzieści godzin od momentu wyruszenia aż do samego końca, w tym ze dwanaście postojów trwających od dziesięciu minut do dwóch godzin, miejsce obok niego zależnie od etapu zajmują ciągle inne osoby, najpierw okrągła czarna kobieta o świszczącym oddechu, potem pociągający nosem Hindus lub Pakistańczyk, po nim koścista biała kobieta, która cały czas chrząka, i jakiś przeziębiony niemiecki turysta, o którym trudno powiedzieć, czy na pewno jest mężczyzną. Do nikogo się nie odzywa, trzyma nos w książce albo udaje, że śpi, i na każdym postoju wymyka się z autobusu i dzwoni do Pilar. Podczas najdłuższej przerwy mającej miejsce w Jacksonville zaopatruje się w dwa hamburgery i dużą butelkę wody, przeżuwa i połyka bardzo powoli, ponieważ wciąż boleśnie odczuwa skutki piątkowego ciosu. Tak, ból daje taki sam efekt jak sznurek obwiązany wokół palca i duży facet o żelaznych pięściach miał rację, zakładając, że dobrze to zapamięta. Po zjedzeniu posiłku idzie do dworcowego kiosku, gdzie można dostać wszystko, od pałeczek lukrecji po prezerwatywy. Kupuje trochę gazet i magazynów, zapewniając sobie dodatkowy materiał do czytania, w razie gdyby chciał zrobić sobie przerwę od książek w ciągu następnych długich mil, jakie ma jeszcze do pokonania. Dwie godziny później, gdy autobus dojeżdża do Savannah w Georgii, otwiera „New York Timesa” i na drugiej stronie działu artystycznego, w rubryce o nadchodzących fajerwerkach i dokonaniach znanych osobistości świata sztuki zauważa małe zdjęcie matki. Nie ma nic niezwykłego w tym, że od czasu do czasu natyka się na jej zdjęcia. Dzieje się tak, odkąd pamięta, a ponieważ jest znaną aktorką, to wręcz normalne, że jej twarz często powinna pojawiać się w prasie. Jednak krótki artykuł w „Timesie” budzi jego szczególne zainteresowanie. Po niemal całym życiu spędzonym na pracy w kinie i telewizji, po dziesięciu latach nieobecności jego matka wraca na scenę nowojorską, by wystąpić w przedstawieniu, którego premiera przewidziana jest na styczeń. Innymi słowy raczej na pewno jest już w Nowym Jorku i bierze udział w próbach, co oznacza, że po raz pierwszy po nie wiadomo ilu latach, po nie wiadomo ilu pełnych rozpaczy stuleciach jego ojciec i matka, oboje, będą mieszkać w Nowym Jorku w tym samym momencie, dokładnie tym samym, w którym ich syn również się tam znajdzie. Jakie to dziwne. Jak niezmiernie dziwne i niewytłumaczalne. Bez wątpienia to nic nie znaczy, absolutnie nic, jednak dlaczego teraz, stawia sobie pytanie, dlaczego teraz wybrał moment powrotu? Tak naprawdę przecież nie wybrał. Bo wyboru dokonała za niego potężna pięść, która powaliła go na ziemię i kazała wynieść się z Florydy do miejsca zwanego Sunset Park. Po prostu jeszcze jeden rzut kostką, jeszcze jeden los wyciągnięty z czarnej metalowej urny, czysty traf w świecie przypadków i nieustannego chaosu. Pół życia wstecz, gdy miał czternaście lat, ojciec zabrał go na spacer, tylko oni dwaj, bez Willi i Bobby’ego, którzy w tamtym dniu poszli razem gdzieś indziej. Była późna wiosna, w niedzielne
popołudnie szli z ojcem obok siebie przez West Village, bez jakiegoś szczególnego celu, jak pamięta, szli dla samego spaceru, dla powietrza, pogoda była piękna i po godzinie przechadzki, a może półtorej, usiedli na ławce na Abingdon Square. Z powodów, których teraz nie pamięta, zaczął zadawać ojcu pytania o matkę. Po prostu, jak i gdzie się spotkali, kiedy się pobrali, dlaczego się rozstali i tym podobne. Widywał matkę tylko dwa razy w roku i podczas ostatniej wizyty w Kalifornii podobne pytania zadał jej o ojca, ale nie chciała o tym mówić, zbyła go kilkoma krótkimi zdaniami. Małżeństwo od samego początku było pomyłką. Jego ojciec był porządnym człowiekiem, ale się zupełnie nie dobrali, więc po co teraz to drążyć? Może właśnie to spowodowało, że późną wiosną czternaście lat temu zaczął przepytywać ojca tamtej niedzieli na Abingdon Square. Odpowiedzi matki były zdawkowe, więc miał nadzieję, że ojciec będzie bardziej otwarty, chętniej z nim porozmawia. Po raz pierwszy zobaczył ją na scenie, ojciec mówił nie zrażony pytaniem, bez śladu rozgoryczenia, spokojnie od pierwszego do ostatniego zdania, z pewnością uważając, że skoro jest już w odpowiednim wieku, by o tym wiedzieć, zasługuje na jasne i uczciwe odpowiedzi. Co dość niezwykłe, jej teatr był niedaleko od miejsca, w którym siedzą, mówił ojciec, stary Circle Rep na Siódmej Alei. Był październik 1978, grała Kordelię w wystawianym wtedy Królu Learze, dwudziestoczteroletnia Mary-Lee Swann, jego zdaniem świetne nazwisko dla aktorki, stworzyła wtedy poruszającą rolę, był pod wrażeniem siły jej interpretacji w niczym nie przypominającej tych świętych, mizdrzących się Kordelii, które widział dotychczas. „A ja – co powiem? Ja kocham bez słów”*. Głębokie, pełne zadumy wahanie, z jakim wypowiedziała tę kwestię, płynęło prosto z jej wnętrza, wskazywało, że otworzyła się przed publicznością. Niesamowicie rzadko się to zdarza, powiedział ojciec. Zupełnie powalające. Tak, ojciec raczej chętnie z nim rozmawiał, ale jego wersja przedstawiona tamtego popołudnia była mętna, tak mętna, że trudno było z niej coś wywnioskować. Pojawiły się oczywiście pewne szczegóły, relacja z różnych wydarzeń, poczynając od tamtego pierwszego wieczora, kiedy ojciec po spektaklu poszedł na drinka z reżyserem, który był jego starym przyjacielem, i kilkoma aktorami, a wśród nich znalazła się Mary-Lee. Ojciec miał wtedy trzydzieści dwa lata, z nikim nie związany, samotny, pracował w swoim wydawnictwie Heller Books, które działało już od pięciu lat i właśnie nabierało rozpędu, głównie dzięki sukcesowi drugiej powieści Renza Michaelsona Dom słów. Powiedział synowi, że zauroczenie wystąpiło natychmiast po obu stronach. Niespotykana bliskość, która być może wynikała z tego, że była dziewczyną z prowincji, z jakiegoś zakątka w środkowym Maine, a on od pokoleń nowojorczykiem, pochodzącym, mówiąc delikatnie, z nieco bogatej rodziny, podczas gdy ona miała niewiele albo nic, była córką kierownika sklepu żelaznego, jednak oboje się tam znaleźli i patrzyli sobie w oczy nad stolikiem w małym barze w pobliżu Sheridan Square, on po dwóch kierunkach, ona ledwo po maturze, dopiero co rozpoczynająca naukę w dwuletniej szkole aktorskiej, pracująca jako kelnerka między jedną a drugą rolą, osoba zupełnie nie zainteresowana książkami, podczas gdy ich wydawanie
było jego życiowym powołaniem, któż jednak, jak mówił ojciec, jest w stanie dociec wszystkich tajemnic pożądania, kto potrafi wytłumaczyć pojawienie się niechcianych myśli, które nagle zaczynają kłębić się w ludzkim mózgu? Zapytał syna, czy to rozumie. Chłopak kiwnął głową, lecz naprawdę nie pojmował niczego. Jej talent zaćmił mu zmysły, kontynuował ojciec. Ktoś, kto w taki sposób jak ona potrafił grać tę wymagającą, subtelną rolę, musiał mieć głębszą wrażliwość i o wiele bogatsze odczucia niż wszystkie kobiety, jakie znał do tej pory. Jednak udawanie jakiejś osoby i bycie w rzeczywistości jakąś osobą to chyba dwie różne rzeczy. Ślub odbył się dwunastego marca 1979 po niespełna pięciu miesiącach od ich pierwszego spotkania. Pięć miesięcy później małżeństwo przeżywało już kryzys. Ojciec nie chciał go zanudzać wygłaszaniem całej litanii wzajemnych pretensji i awersji, lecz ogólnie wszystko sprowadzało się do jednego – kochali się, ale dłużej nie potrafili być razem. Czy to jest dla niego zrozumiałe? Nie, to w ogóle nie było dla niego zrozumiałe. Wtedy chłopiec nic z tego nie pojmował, ale bał się przyznać, że tak jest, ojciec robił wszystko, by traktować go jak dorosłego, ale tamtego dnia nie był jeszcze na to gotowy, świat dorosłych w tamtym momencie jego życia pozostawał dla niego niezgłębiony, nie potrafił dociec, na czym polega paradoks współistnienia w równym stopniu miłości i niezgody. Musiało być albo jedno, albo drugie, miłość albo jej brak, a nie miłość i jej brak jednocześnie. Przez chwilę zbierał dalsze myśli i potem zadał jedyne pytanie, które wydawało mu się naprawdę istotne, jedyne mające dla niego głębokie znaczenie. Skoro nie darzyli się sympatią, to dlaczego zdecydowali się na dziecko? Miało ocalić ich oboje, powiedział ojciec. Bez względu na to, co ich czekało, taki był plan – spłodzić dziecko i mieć nadzieję, że nieunikniona miłość wobec syna lub córki zniweczy rozczarowanie, które między nimi narastało. Na początku odczuwała z tego powodu radość, mówił ojciec, oboje byli szczęśliwi, ale potem... Ojciec w środku zdania nagle zamilkł, odwrócił wzrok, by zebrać myśli, i w końcu powiedział: nie była gotowa, aby zostać matką. Była zbyt młoda. Nie powinienem był jej w to wpychać. Chłopiec zrozumiał, że ojciec usiłował oszczędzić mu bólu. Nie mógł przecież ujawnić prawdy i brutalnie oznajmić, że matka go nie chciała. To byłoby zbyt wiele, byłby to cios nie do zniesienia, a jednak milczenie ojca i jego podyktowany troską unik przed ujawnieniem brutalnych szczegółów sprowadziły się do przyznania tej jednej prawdy – jego matka w ogóle go nie pragnęła, jego narodziny były pomyłką, nie istniał żaden uzasadniony powód,aby miał żyć. Kiedy to się zaczęło?, zastanawiał się. W którym momencie jej pierwotne szczęście przerodziło się w zwątpienie, niechęć, koszmar? Może kiedy zaczęła dostrzegać zmiany w swoim ciele, myślał, kiedy jego obecność w niej stawała się widoczna dla świata i było za późno, by ignorować rzucającą się w oczy wypukłość brzucha, która teraz była jej istotą, nie mówiąc o panice wywołanej puchnięciem kostek i
zaokrągleniem bioder, całą nadwagą, która niweczyła jej kiedyś szczupły, pociągający wygląd. Czy to był tylko zwykły napad próżności? Czy też stał za tym strach, że straci grunt pod nogami, na jakiś czas wycofując się z pracy, akurat kiedy proponowano jej coraz lepsze i ciekawsze role, że przerywa karierę w najgorszym z możliwych momentów i na zawsze wypadnie z obiegu. Trzy miesiące po porodzie (drugiego lipca 1980) wzięła udział w castingu na główną rolę w filmie Niewinny marzyciel, który miał reżyserować Douglas Flaherty. Dostała ją i trzy miesiące później wyjechała do Vancouver, zostawiając niemowlę w Nowym Jorku z ojcem i mieszkającą u nich na stałe nianią Edną Smythe, czterdziestosześcioletnią kobietą z Jamajki ważącą dwieście funtów, która wychowywała go (a później także Bobby’ego) przez następne siedem lat. Jeśli chodzi o matkę, tamta rola rozpoczęła jej karierę w filmie. Przyniosła jej także nowego męża (został nim Flaherty, reżyser) i nowe życie w Los Angeles. Nie, powiedział ojciec, kiedy chłopiec zadał to pytanie, nie starała się o przyznanie opieki nad dzieckiem. Była rozdarta, wyjaśniał ojciec, przytaczając, co wtedy powiedziała, „oddanie Milesa było najtrudniejszą, najokropniejszą decyzją, jaką kiedykolwiek przyszło jej podjąć”, ale z tamtej sytuacji „nie widziała dla siebie żadnego innego wyjścia”. Innymi słowy, powiedział ojciec owego popołudnia na Abingdon Square, po prostu nas porzuciła. Ciebie i mnie, nas obu, człowieku. Zwiała od nas i tyle. Nie czuje absolutnie żalu, dodał pośpiesznie. Żadnych wątpliwości czy niezdrowego grzebania w przeszłości. Małżeństwo z Mary-Lee nie wyszło, ale nie oznaczało to wcale, że można było nazwać je porażką. Z perspektywy czasu okazało się, że w ciągu dwóch spędzonych z nią lat nie chodziło o zbudowanie trwałego związku, lecz o spłodzenie syna, który okazał się dla niego jedyną najważniejszą istotą na świecie, i wszystkie trudne przeżycia, jakich przez nią zaznał, były tego warte, co więcej, były absolutnie konieczne. Czy to jasne? Tak. Słowa ojca nie budziły wtedy wątpliwości. Ojciec uśmiechnął się, potem objął go ramieniem, przyciągnął do siebie i pocałował w czubek głowy. Jesteś dla mnie wszystkim, powiedział. Zapamiętaj to na zawsze. Był to jedyny moment, kiedy w ten sposób rozmawiali o matce. Zarówno przed, jak i po rozmowie, która się odbyła czternaście lat temu, kontakty z matką sprowadzały się głównie do kwestii praktycznych ustaleń, porządkujących je telefonów, kupowania biletów lotniczych do Kalifornii, przypominania mu o kartkach urodzinowych, wymyślania, jak skoordynować przerwy w nauce z kolejnymi angażami jego matki. Mogła zniknąć z życia ojca, ale mimo wszystkich uchybień i niekonsekwencji z jej strony, w jego życiu jej obecność wciąż była żywa. Od samego zatem początku był chłopcem mającym dwie matki. Jego prawdziwą matką była Willa, ale nie ona go urodziła, natomiast Mary-Lee, matka biologiczna, pojawiała się w jego życiu jak egzotyczny gość. Jego wczesne dzieciństwo nie istnieje, ale gdy wraca w myślach do czasu, kiedy miał pięć czy sześć lat, pamięta loty samolotem na drugi koniec kraju, aby się z nią zobaczyć, dziecko bez opieki dorosłych, rozpieszczane przez stewardesy i pilotów, zasiadające przed startem w kokpicie, częstowane słodkimi gazowanymi napojami, na które rzadko pozwalano mu w
domu, a potem rezydencja na wzgórzach nad Los Angeles, z kolibrami w ogrodzie, czerwonymi i purpurowymi kwiatami, krzewami mimozy i jałowca, zimne noce po ciepłych, tonących w świetle dniach. Matka była wtedy tak niesamowicie śliczna, elegancka cudowna blondynka, o której mówiono jako o następczyni Carroll Baker czy Tuesday Weld, lecz bardziej od nich utalentowana, rozważniejsza w dobieraniu ról, i teraz, kiedy był coraz starszy, kiedy nie było już żadnych wątpliwości, że nie będzie miała więcej dzieci, nazywała go małym księciem, najdroższym aniołkiem i ten sam chłopiec, który dla ojca był wszystkim, został przez nią namaszczony jako jej najcenniejszy skarb. Jednak nie do końca wiedziała, jak ma z nim postępować. Miała w sobie dużo dobrej woli, przypuszczał, ale niewiele wiedzy, nie tego typu wiedzy, jaką posiadała Willa, i skutkiem tego, przebywając z nią, rzadko miał poczucie, że stoi na pewnym gruncie. Z dnia na dzień, z godziny na godzinę potrafiła diametralnie zmienić nastrój z żywiołowej radości w rozpaczliwy smutek, pogodna, ciepła atmosfera nagle przeradzała się w ponurą, irytującą ciszę. Nauczył się mieć przy niej stale na baczności, być przygotowanym na jej nieprzewidziane humory, cieszyć się dobrymi chwilami, póki trwają, i spodziewać się, że niebawem przeminą. Gdy do niej przyjeżdżał, zazwyczaj oczekiwała na następny kontrakt, co mogło wzmagać panujące w domu poczucie niepokoju. Telefon dzwonił od samego rana i non stop prowadziła rozmowy z agentami, producentami, reżyserami, zaprzyjaźnionymi aktorami lub kimkolwiek innym z branży, akceptując lub odrzucając propozycje udziału w castingach, przesłuchaniach, programach telewizyjnych, wręczaniu takiej a nie innej nagrody, nie mówiąc o zaproszeniach na kolacje, o planowanych na następne tygodnie przyjęciach czy zwykłych plotkach typu, co kto o kim powiedział. Zawsze było spokojniej, gdy w domu przebywał Flaherty. Mąż pomagał jej przechodzić przez trudniejsze momenty i kontrolować wieczorne popijanie (gdy wyjeżdżał służbowo, stawała się czasem nazbyt rozluźniona), sam miał też dziecko z pierwszego małżeństwa i lepiej rozumiał pasierba niż jego własna matka. Jego córka miała na imię Margie albo Maggie, teraz już tego nie pamięta, była piegowata i nieco pulchna, czasami razem bawili się w ogrodzie, pryskając na siebie wodą z węża, albo odgrywali sceny z Alicji w Krainie Czarów, urządzając herbatki u Szalonego Kapelusznika. Ile lat mógł mieć wtedy? Sześć? Siedem? Kiedy miał osiem albo dziewięć lat, Flaherty, zamerykanizowany Brytyjczyk nie wykazujący żadnego zainteresowania baseballem, wziął sobie za punkt honoru, by pewnego dnia zabrać ich do Chavez Ravine na mecz Dodgersów z Mets, drużyną z rodzinnego miasta Milesa, której kibicował na dobre i na złe. Był fajnym, życzliwym facetem, stary Flaherty, można było na nim polegać, ale kiedy pół roku później Miles przyjechał do Kalifornii, Flaherty’ego już nie było, a matka po raz drugi się rozwodziła. Jego miejsce zajął Simon Korngold, producent niskobudżetowych niezależnych filmów, i na przekór wszystkiemu, biorąc pod uwagę jej związki z ojcem i Flahertym, od siedemnastu lat wciąż są razem. Kiedy miał dwanaście lat, weszła do jego pokoju i poprosiła, żeby zdjął ubranie. Chciała zobaczyć,
jak się rozwija, powiedziała, więc niechętnie wykonał jej polecenie, rozbierając się do naga i wyczuwając, że nie znalazłby odpowiednich argumentów, by jej odmówić. W końcu była jego matką i bez względu na to, jak bardzo czułby się wystraszony czy zażenowany demonstrowaniem przed nią nagości, miała prawo zobaczyć ciało swego syna. Spojrzała na niego dość pobieżnie, kazała obrócić wokoło własnej osi, a potem, skupiając wzrok na jego genitaliach, powiedziała: obiecujące, Miles, ale daleko jeszcze do doskonałości. Po roku burzliwych zmian, jakie zaszły w jego trzynastoletnim ciele i duszy, powtórzyła swoją prośbę. Tym razem siedział przy basenie, miał na sobie tylko kąpielówki i choć był jeszcze bardziej spięty i zmieszany w porównaniu z zeszłym rokiem, wyprostował się, zsunął spodenki i pozwolił, aby spojrzała na to, na co chciała. Matka uśmiechnęła się i powiedziała: mały chłopczyk nie jest już taki mały, co? Uwaga, drogie panie, Miles Heller jest w mieście. Kiedy miał czternaście lat, kategorycznie powiedział nie. Była trochę rozczarowana, wyczuł, ale nie nalegała. Twoja decyzja, dzieciaku, powiedziała i wyszła z pokoju. Kiedy miał piętnaście lat, ona i Korngold wydali w domu przyjęcie, wielkie, hałaśliwe party dla ponad setki gości i mimo że pojawiło się mnóstwo znanych twarzy, aktorów i aktorek, których widział w kinie i telewizji, słynnych, dobrych aktorów, ludzi, którzy wiele razy w ciągu roku wzruszali go albo rozśmieszali, nie mógł znieść tego całego hałasu, był chory od szumiącego dźwięku rozmów i po więcej niż godzinie największych starań wykradł się na górę do swojego pokoju i położył z książką, w tamtym momencie jego książką, jakakolwiek by była, i pamięta, jak doszedł wtedy do wniosku, że o wiele bardziej woli spędzić resztę wieczora z autorem tej książki niż z całym rozwrzeszczanym tłumem z dołu. Po piętnastu czy dwudziestu minutach do pokoju wpadła matka ze szklaneczką w ręce, wyglądając na zdenerwowaną i lekko zawianą. Co on w ogóle wyprawia? Czy nie wie, że na dole jest przyjęcie, i jak śmiał wyjść stamtąd w samym środku? Przecież jest tam ten i ten, ta i ta, pojawił się taki i siaki i jakim prawem ich obraża, wynosząc się na górę i czytając tę cholerną książkę? Usiłował jej wyjaśnić, że gorzej się poczuł, że rozbolała go głowa, a poza tym co za różnica, jeśli nie był w nastroju, aby tam sterczeć i paplać z gromadą dorosłych? Jesteś taki sam jak twój ojciec, powiedziała, coraz bardziej się irytując. Nieodrodny smutasek. Byłeś takim zabawnym dzieciakiem, Miles. Teraz jesteś żałosnym matołkiem. Nie wiadomo dlaczego, ale słowo matołek bardzo go rozbawiło. Może przyczynił się do tego widok matki ze szklaneczką wódki z tonikiem w ręce, jego podenerwowanej, wzburzonej matki obrażającej go dziecinnymi słowami typu smutasek i matołek, nie pamięta, dlaczego nagle zaczął się śmiać. Co w tym takiego śmiesznego?, spytała. Nie wiem, odpowiedział. Po prostu nie mogę się powstrzymać. Wczoraj byłem twoim najdroższym aniołkiem, a dzisiaj jestem żałosnym matołkiem. Prawdę mówiąc, sądzę, że nie jestem ani jednym, ani drugim. Wtedy, w tamtym momencie, który należał do najlepszych w wydaniu jego matki, wyraz gniewu na jej twarzy przeszedł w rozbawienie, stało się to w mgnieniu oka, i
nagle ona też się roześmiała. Ja pierdolę! Chyba zachowuję się jak prawdziwa suka. Kiedy miał siedemnaście lat, przyrzekła mu, że przyjedzie do Nowego Jorku na zakończenie jego nauki w liceum, lecz nigdy się nie pojawiła. Co dziwne, w ogóle nie miał jej tego za złe. Po śmierci Bobby’ego to, co kiedyś miało dla niego znaczenie, przestało być ważne. Domyślał się, że zapomniała. Zapominanie nie jest grzechem – jest tylko ludzką pomyłką. Następnym razem, gdy się zobaczyli, przeprosiła go, zanim zdążył o tym wspomnieć, czego i tak by nie zrobił. Jego przyjazdy do Kalifornii stawały się coraz rzadsze. Teraz był w college’u i przez całe trzy lata studiów na Uniwersytecie Browna był tam tylko dwa razy. Ale spotykali się gdzie indziej, na lunchach i kolacjach w nowojorskich restauracjach, odbyli kilka długich rozmów telefonicznych (zawsze z jej inicjatywy), spędzili wspólny weekend w Providence z Korngoldem, którego trwająca dziesięć lat niezachwiana lojalność wobec niej okazała się możliwa, co mogło jedynie wywoływać podziw dla tego człowieka. Korngold w pewien sposób przypominał mu ojca. Nie chodziło o wyraz twarzy, emocje czy posturę, lecz raczej o rodzaj pracy, jaką wykonywał, polegającej na szamotaninie, by udało się zrealizować niewielki, ważny film w świecie bezwartościowych megahitów, tak jak jego ojciec szamotał się, aby wydać wartościową książkę w świecie przemijających mód i nic nie znaczących literackich efemeryd. W tym czasie matka była już dobrze po czterdziestce i wydawało się, że lepiej czuje się z sobą teraz, niż w okresie gdy była młoda i olśniewająco piękna, mniej angażują ją romanse, jest bardziej otwarta na innych. Podczas weekendu w Providence spytała go, czy myślał o tym, co chce robić po ukończeniu liceum. Na razie nie myślał, powiedział. Jednego dnia był przekonany, że chciałby zostać lekarzem, następnego rozważał zajęcie się fotografią, a potem snuł plany na temat nauczania. A pisanie i wydawanie?, spytała. Nie, raczej nie, powiedział. Uwielbiał czytać książki, ale nie interesowało go ich tworzenie. Potem zniknął. Matka nie miała nic wspólnego z jego nagłą decyzją, by obrócić się na pięcie i uciec, ale z chwilą gdy porzucił Willę i ojca, porzucił także ją. Tak czy inaczej musiał postąpić w ten sposób i teraz nie było już odwrotu. Jeśli spotka się z matką, ona natychmiast skontaktuje się z ojcem i zawiadomi go, gdzie on aktualnie przebywa, a wtedy cały jego trwający siedem i pół roku wysiłek pójdzie na marne. Sam uczynił z siebie czarną owcę. O tę rolę sam się postarał i dalej będzie ją odgrywał, także w Nowym Jorku, nawet jeśli teraz chce dotrzeć na obrzeża stada, które pozostawił. Czy ośmieli się pójść do teatru i zapukać do garderoby matki? Czy ośmieli się zadzwonić do drzwi domu na Downing Street? Jest to możliwe, ale nie przypuszcza, że to zrobi – a przynajmniej teraz nie chce o tym myśleć. Po tylu latach wciąż nie czuje się gotowy. Na północ od Waszyngtonu, kiedy autobus ma do pokonania ostatni etap podróży, zaczyna padać śnieg. Wkraczają teraz w zimę, uświadamia sobie, chłodne dni i długie noce jego zim z dzieciństwa, nagle przeszłość zmieniła się w przyszłość. Zamyka oczy, myśli o twarzy Pilar, przesuwa dłońmi po jej
nieobecnym ciele, a potem, w ciemności pod powiekami widzi samego siebie jako mały czarny punkt w świecie uczynionym ze śniegu. *
William Shakespeare, Król Lear, tłum. Stanisław Barańczak.
BING NATHAN I SPÓŁKA
Bing Nathan Jest rycerzem świętego oburzenia, mistrzem kontestacji, wojowniczym burzycielem współczesnego ładu, marzącym o wykuciu nowej rzeczywistości na ruinach upadłego świata. W przeciwieństwie do większości swoich krytyków nie wierzy w działanie polityczne. Nie należy do żadnego ruchu ani partii, nigdy nie przemawiał publicznie, nie dąży do wyprowadzenia gniewnego tłumu na ulice, by palił budynki i obalał rządy. To jego osobista postawa, uważa jednak, że jeśli będzie żył zgodnie z zasadami, które sam sobie wyznaczył, inni pójdą za nim. Zatem kiedy mówi o świecie, ma na myśli swój własny świat, niewielką sferę ograniczoną do własnego życia, nie zaś cały wielki świat, którego nie ogarnia, który jest zbyt poszarpany, by mógł w jakikolwiek sposób nań oddziaływać. Dlatego skupia się na lokalnych, konkretnych, niemal niewidocznych szczegółach życia codziennego. Jego decyzje z natury rzeczy są drobne, lecz drobne nie od razu znaczy nieistotne, dzień po dniu walczy, by postępować zgodnie z podstawową zasadą swego nieprzystosowania – nie przyjmować rzeczy, jakimi są, na wszystkich możliwych frontach podważać wszelki status quo. Według niego już wojna w Wietnamie, która zaczęła się dwadzieścia lat przed jego urodzeniem, spowodowała, że pojęcie określane mianem Ameryki stało się mocno wytarte, że ten kraj nie ma niczego godnego do zaoferowania, lecz jeśli istnieje coś, co jednoczy rozbite warstwy tego martwego narodu, jeżeli amerykańska opinia publiczna wciąż pozostaje jednomyślna względem jakiejś idei, to dzieje się tak dzięki ogólnej wierze w postęp. Uważa, że to zła droga, że rozwój technologii w ostatnich dekadach jedynie osłabił życiowe perspektywy. Pod wpływem śmieciowej kultury napędzanej żądzą zysku wielkich korporacji świat wokół stał się jeszcze podlejszy, jeszcze bardziej odstręczający, pozbawiony znaczenia, pusty i bezcelowy. Przejawy jego buntu są ledwo zauważalne, ograniczają się raczej do irytacji, która nawet na krótszą metę do niczego nie prowadzi, lecz pozwala mu wzmocnić własne poczucie godności, uwznioślić się we własnych oczach. Uważa za oczywiste, że przyszłość jest sprawą przegraną, i jeśli dziś liczy się tylko teraźniejszość, to musi być ona naznaczona duchem przeszłości. Dlatego odrzuca telefony komórkowe, komputery, wszystko, co jest związane z elektroniką – unika wszelkiej styczności ze światem technologii. Dlatego weekendy spędza na graniu na bębnach i perkusji w zespole jazzowym składającym się z sześciu osób, bo jazz jest już martwy i tylko tych kilku szczęśliwców się nim interesuje. Dlatego trzy lata temu rozpoczął swoją działalność, bo chciał dać temu odpór. Szpital Rzeczy Porzuconych mieści się przy Piątej Alei w Park Slope. Znajduje się między pralnią a sklepem z używaną odzieżą, jest małą dziuplą, gdzie naprawia się przedmioty z epoki, która w dziejach ziemi bezpowrotnie przeminęła: maszyny do pisania, wieczne pióra, mechaniczne zegarki, stare radia lampowe, gramofony, nakręcane zabawki, ręczne młynki do kawy, telefony na korbkę. Fakt, że jego zarobki w dziewięćdziesięciu procentach pochodzą z oprawy obrazów, prawie się nie liczy. Usługi
dostarczane przez jego zakład są wyjątkowe i nieocenione, za każdym razem, gdy pracuje nad następnym rozpadającym się przedmiotem należącym do zamierzchłej epoki sprzed połowy wieku, zajmuje się nim z pasją i uporem generała dążącego do wygrania bitwy. Namacalność. To słowo najczęściej pada z jego ust, gdy dyskutuje z przyjaciółmi o swoich przekonaniach. Świat jest namacalny, mówi. Istoty ludzkie są namacalne. Zostały wyposażone w ciała, a ponieważ ciała są wrażliwe na ból i cierpią na różne dolegliwości aż po śmierć, życie ludzkie ani na jotę nie zmieniło się od początków swego istnienia. To prawda, odkrycie ognia pozwoliło człowiekowi ogrzać się i zaprzestać spożywania surowego mięsa; zbudowanie mostów umożliwiło mu przekroczenie rzek i strumieni bez zamoczenia stóp; samoloty jednym skokiem przeniosły go nad oceanami, stwarzając nowe zjawiska takie jak jet lag i kino w czasie lotu – lecz nawet jeśli człowiek zmienił otaczający go świat, z nim samym nigdy tak się nie stało. Fakty z życia są wciąż te same. Żyjesz i umierasz. Rodzisz się z ciała kobiety i jeśli przetrwasz swoje narodziny, twoja matka musi cię karmić i opiekować się tobą, by zapewnić ci dalsze życie, wszystko, co ci się przydarza od chwili narodzin do chwili śmierci, każda emocja, która cię rozpala, każdy błysk gniewu, każdy przypływ namiętności, każdy atak płaczu, każdy wybuch śmiechu, każde uczucie, które kiedykolwiek pojawi się w twoim życiu, było już odczute przez każdego człowieka, który był przed tobą, bez względu na to, czy jesteś jaskiniowcem, czy astronautą, czy mieszkasz na pustyni Gobi czy za kołem podbiegunowym. Z tego wszystkiego zdał sobie sprawę w jednym epifanicznym przebłysku świadomości, gdy miał szesnaście lat. Przeglądając pewnego popołudnia album o zwojach znad Morza Martwego, natknął się na zdjęcia przedmiotów, które zostały odnalezione przy okazji: talerze i inne sprzęty związane z jedzeniem, wyplatane kosze, garnki, dzbany, wszystko perfekcyjnie zachowane. Przez chwilę dokładnie im się przyglądał, nie za bardzo zdając sobie sprawę, dlaczego te rzeczy są dla niego tak frapujące, a potem, po kilku minutach, w końcu to pojął. Ozdobne wzory na naczyniach były identyczne z wzorami na naczyniach na wystawie sklepu naprzeciwko jego domu. Wyplatane kosze do złudzenia przypominały te, z którymi miliony dzisiejszych Europejczyków chodzą na zakupy. Przedmioty na zdjęciach miały dwa tysiące lat, jednak wyglądały jak całkiem nowe, zrobione współcześnie. Na tym polegało owo objawienie, które zmieniło jego pojmowanie ludzkiego czasu – skoro jakaś osoba żyjąca dwa tysiące lat temu w dalekim zakątku cesarstwa rzymskiego potrafiła wytworzyć przedmiot gospodarstwa domowego identyczny z przedmiotem gospodarstwa domowego, który powstał dzisiaj, to w czym tkwi różnica między umysłem, sercem i duszą tej osoby a jego? Tę historię potrafi bez końca opowiadać przyjaciołom, jest to jego czołowy kontrargument na rozpowszechniony pogląd, że nowe technologie zmieniają ludzką świadomość. Mikroskopy i teleskopy pozwalają nam widzieć więcej niż dotychczas, mówi, lecz w codziennym życiu wciąż posługujemy się naszymi oczami. E-maile dochodzą szybciej niż wiadomości na papierze wysyłane pocztą, ale w sumie są tylko inną formą pisania listów. Potrafi w nieskończoność
sypać przykładami. Wie, że swoimi domysłami i tezami doprowadza ich do szału, że rozwlekła paplanina jego kazań jest dla nich nudna, ale dla niego te kwestie są bardzo istotne i kiedy się nimi nakręci, przestaje się kontrolować. Jest wielki i niezdarny, niechlujny człowiek niedźwiedź z gęstą ciemną brodą i złotym kolczykiem w uchu, do sześciu stóp wzrostu brakuje mu jednego cala, toczy się, dźwigając na sobie dwieście dwadzieścia funtów. Jego codzienny ubiór to para czarnych powypychanych dżinsów, żółte trapery i flanelowa koszula w kratę. Nie za często zmienia bieliznę. Zbyt głośno mlaska przy jedzeniu. Nie ma szczęścia w miłości. Ze wszystkich czynności na świecie największą radość sprawia mu gra na bębnach. Był rozwrzeszczanym dzieckiem, źródłem hałasu na niespotykaną skalę wspomaganym chaotyczną agresją wobec wszystkiego i wszystkich, więc kiedy na dwunaste urodziny rodzice obdarowali go zestawem perkusyjnym, mając nadzieję, że jego destruktywne zapędy przybiorą nową formę, ich intuicje okazały się słuszne. Siedemnaście lat później jego kolekcja powiększyła się ze standardowego zestawu (werble, tamtamy, bębenek, bęben wielki, talerze wiszące, blachy) do prawie dwudziestu pięciu bębnów o różnych kształtach i rozmiarach, pochodzących z całego świata, i są tam murumba, batá, darbuka, okedo, kalangu, rommelpot, bodhrán, dhola, ingungu, koboro, ntenga i tabor. Zależnie od rodzaju instrumentu, grając posługuje się pałeczkami, bijakiem lub rękami. Pomieszczenie, gdzie trzyma bębny, załadował dodatkowymi instrumentami takimi jak dzwony, dzwoneczki, gongi, czuringi, kastaniety, kołatki, tary i kalimby, ale na występach potrafi również wykorzystywać łańcuchy, łyżki, kamyczki, papier ścierny i grzechotki. Zespół, w którym gra, nazywa się Mob Rule i daje na ogół dwa, trzy występy w miesiącu, głównie w małych klubach na Brooklynie i dolnym Manhattanie. Gdyby więcej zarabiali, z chęcią rzuciłby wszystko i resztę życia spędził na trasach po świecie, ale ich zarobki ledwo wystarczają, by pokryć opłatę za miejsce, gdzie mają próby. Sam uwielbia ich za chropawe, dysonansowe, improwizowane brzmienie, jakie tworzą – wypruwający flaki funk, jak go czasem określa – i wcale nie brak im oddanych wyznawców. Jednak nie ma ich za wielu, a raczej dostatecznie wielu, więc ranki i popołudnia spędza w Szpitalu Rzeczy Porzuconych na oprawianiu plakatów filmowych i naprawie reliktów z epoki dzieciństwa jego dziadków. Gdy tego lata Ellen Brice powiedziała mu o opuszczonym domu w Sunset Park, dostrzegł możliwość przetestowania swoich poglądów, rezygnacji z niewidocznych, pojedynczych protestów przeciw systemowi na rzecz włączenia się w zbiorowe działanie. To najodważniejszy krok, jaki do tej pory uczynił, i nie ma żadnych obiekcji, by godzić bezprawie tego, co robią, z prawem do takiego postępowania. To straszne czasy dla każdego, więc rozpadający się, pusty drewniany dom w równie zrujnowanym sąsiedztwie stanowi tylko zaproszenie dla wandali i podpalaczy, rudera, która prosi się o włamanie i grabież, zagrożenie dla całej okolicznej wspólnoty. Zajmując dom, on i jego przyjaciele zapewniają większe bezpieczeństwo ulicy, czynią życie jej mieszkańców przyzwoitszym. Jest teraz
początek grudnia, przebywają tam już prawie cztery miesiące. Ponieważ on pierwszy miał pomysł, aby się tam przeprowadzić, ponieważ to on powołał żołnierzy do ich maleńkiej armii, ponieważ on jeden wie cokolwiek na temat stolarki, urządzeń sanitarnych i instalacji elektrycznych, więc został nieformalnym przywódcą grupy. Nie jest przywódcą upragnionym, raczej tylko tolerowanym, jednak wszyscy są świadomi, że bez niego eksperyment by się nie powiódł. Ellen była pierwszą osobą, którą zaprosił. Bez niej nigdy by się nie pojawił w Sunset Park i nie odkryłby istnienia domu, więc wydawało się jak najbardziej stosowne, że otrzymała prawo pierwszej odmowy. Znają się od dziecka, kiedy razem chodzili do szkoły na Upper West Side, lecz potem na długie lata stracili kontakt, by siedem miesięcy temu przekonać się, że oboje mieszkają na Brooklynie i w rzeczywistości nie są dalekimi sąsiadami w Park Slope. Weszła do Szpitala pewnego dnia z czymś do oprawy i nie poznał jej od razu (czy można rozpoznać dwudziestodziewięcioletnią kobietę, którą ostatnio widziało się jako dwunastoletnią dziewczynkę?), ale gdy na kwitku wypisała imię i nazwisko, natychmiast do niego dotarło, że to jest Ellen Brice, którą znał, gdy był chłopcem. Mała, dziwna Ellen Brice, teraz całkiem dorosła i pracująca jako agent nieruchomości dla jakiejś firmy na rogu Siódmej Alei i Dziewiątej Ulicy, podobnie jak on w wolnym czasie zajmująca się sztuką, choć w przeciwieństwie do niej jemu dane było doświadczyć namiastki kariery. Tamtego pierwszego popołudnia, gdy się spotkali, zarzucił ją swoimi jak zawsze przyjacielskimi, nietaktownymi pytaniami i wkrótce wiedział, że wciąż nie wyszła za mąż, że jej rodzice przeszli na emeryturę i osiedlili się w jakimś nadmorskim mieście w Karolinie Północnej, a jej siostra właśnie urodziła bliźniaki. Spotkanie z Millie Grant nastąpiło sześć miesięcy później (tej samej Millie, na miejsce której ma przyjechać Miles Heller), a ponieważ oboje z Ellen byli oficjalnie wolni, zaprosił ją na drinka. Z tego drinka nic nie wyszło ani z kolacji, na jakie ją zaprosił w trzy kolejne wieczory, ale gdy byli dziećmi, też nic między nimi nie iskrzyło i widocznie przeszło to na czas ich dorosłego życia. Oboje jednak nie za bardzo wiedzieli, co począć z sobą, i nawet jeśli nie rysował się przed nimi żaden romans, dalej czasem się widywali i nawiązali subtelną przyjaźń. Nie przejmował się, że nie podobał jej się koncert Mob Rule (nie do każdego przemawiał chaotyczny zgiełk ich muzyki), ani nie miał wyrzutów sumienia z powodu tego, że jej obrazy i rysunki uważał za nudne (według niego dokładnie odtworzone martwe natury i miejskie pejzaże były drętwe i pozbawione oryginalności). Doceniał, że lubiła słuchać, gdy mówił, i zawsze odbierała jego telefony. Wyczuwał ogarniające ją poczucie samotności, poruszało go jej ciche dobro i bezbronność, jaką dostrzegał w jej oczach, jednak im bardziej ich przyjaźń się rozwijała, tym mniejsze miał pojęcie, co z nią począć. Ellen była niebrzydka. Miała dość szczupłe ciało, miłą twarz, jednak roztaczała wokół siebie aurę niepokoju i przygnębienia i kiedy patrzył na jej zbyt bladą skórę i nijakie włosy bez połysku, zastanawiał się, czy nie dręczyła jej jakaś depresja, która skazywała ją na przebywanie w pokoju w podziemiach Hotelu Melancholia. Za każdym razem, gdy się
spotykali, dawał z siebie wszystko, żeby ją rozśmieszyć, jednak bez większych rezultatów. Tego samego upalnego dnia wczesnym latem, kiedy na Florydzie Pilar Sanchez przeprowadziła się do Milesa Hellera, na północy wybuchł kryzys. Umowa najmu na lokal, w którym mieścił się Szpital Rzeczy Porzuconych, właśnie wygasała i właściciel podniósł czynsz o dwadzieścia procent. Bing wyjaśnił, że na taką kwotę go nie stać, że dodatkowa comiesięczna suma zrujnuje jego zakład, ale stary kutas nie ustąpił. Jedyne, co mu pozostało, to opuścić to miejsce i poszukać czegoś nowego. Ellen, która pracowała w agencji nieruchomości na Siódmej Alei, dała mu znać o Sunset Park. To trochę mniej bezpieczna okolica, powiedziała, ale nie jest daleko od miejsca, gdzie teraz mieszka, a za wynajęcie zapłaci połowę lub jedną trzecią tego co w Park Slope. Tamtej niedzieli oboje wybrali się, by spenetrować teren pomiędzy Piętnastą a Sześćdziesiątą Piątą na zachodnim Brooklynie, jeden wielki chaos, który ciągnie się od Upper New York Bay po Dziewiątą Aleję i jest zamieszkany przez ponad sto tysięcy ludzi – są tam Meksykanie, Dominikańczycy, Polacy, Chińczycy, Jordańczycy, Wietnamczycy, biali Amerykanie, czarni Amerykanie, a także grupa chrześcijan z Gudżaratu z Indii. Magazyny, fabryki, opuszczone zabudowania nabrzeża, widok na Statuę Wolności, stary Brooklyn Army Terminal, gdzie kiedyś pracowały tysiące ludzi, bazylika pod wezwaniem Matki Boskiej Nieustającej Pomocy, biker bary, punkty spieniężania czeków, latynoskie restauracje, trzecie co do wielkości Chinatown w Nowym Jorku oraz zajmujący czterysta siedemdziesiąt osiem akrów cmentarz Green-Wood, na którym pochowano sześćset tysięcy osób, między innymi leżą tam Boss Tweed, Lola Montez, Currier and Ives, Henry Ward Beecher, F.A.O. Schwarz, Lorenzo da Ponte, Horace Greeley, Louis Comfort Tiffany, Samuel F.B. Morse, Albert Anastasia, Joey Gallo i Frank Morgan, czarnoksiężnik z Czarnoksiężnika z Oz. Ellen pokazała mu wtedy sześć czy siedem budynków, ale żaden nie przypadł mu do gustu, a później, gdy szli wzdłuż cmentarza, skręcili przypadkiem w opustoszałą uliczkę pomiędzy Czwartą a Piątą Aleją i zobaczyli ten dom, śmieszny, malutki drewniany domek, który miał tylko jedno piętro i zadaszony ganek i wyglądał, jakby go ktoś ukradł z prerii w Minnesocie i przypadkowo zrzucił w środek Nowego Jorku. Znajdował się pomiędzy zapełnionym śmieciami placem, gdzie stał całkowicie zdezelowany samochód, a metalowym szkieletem niewielkiego budynku mieszkalnego, którego budowa została wstrzymana ponad rok temu. Cmentarz był naprzeciwko, po drugiej stronie ulicy nie istniał żaden ciąg domów, więc nikt inny nie mieszkał w okolicy, dzięki czemu domek pozostawał całkiem niewidoczny. Spytał Ellen, czy cokolwiek o nim wie. Właściciele nie żyją, powiedziała, a ponieważ ich dzieci od wielu lat zalegały z płaceniem podatku, dom przeszedł na własność miasta. Miesiąc później, kiedy zdecydował się, by dokonać niemożliwego, postawić wszystko na jedną kartę i zamieszkać w domu, nie płacąc czynszu tak długo, póki miasto go stamtąd nie wykopie, był zaskoczony, gdy Ellen przyjęła jego propozycję. Próbował odwieść ją od tego, tłumacząc, jak bardzo
będzie to trudne i w jak poważne kłopoty mogą wpaść oboje, lecz ona twardo obstawała przy swoim, mówiąc, że tak oznacza tak i w ogóle, po co ją zapraszał, skoro chciał, żeby odmówiła? Pewnej nocy włamali się do środka i odkryli, że są tam cztery pokoje, trzy małe na górze i jeden większy na dole należący do dobudówki na tyłach domu. Wnętrze było w opłakanym stanie, każdy cal pokryty kurzem i sadzą, ściana za zlewem przesiąknięta wodą, popękane linoleum, wypaczone klepki w podłodze, stado myszy lub wiewiórek urządzające wyścigi na poddaszu, kulawy stół, zdezelowane krzesła, pajęczyny w każdym kącie, nieoczekiwanie jednak nie zostało wybite ani jedno okno i chociaż woda z cieknących kranów przypominała raczej mocną angielską herbatę, instalacja była cała. Trzeba tu posprzątać, powiedziała Ellen. I na tym koniec. Tydzień, dwa szorowania i malowania i będą u siebie. Przez kilka następnych dni poszukiwał ludzi do dwóch pozostałych pokoi, lecz nikt z jego zespołu nie był zainteresowany i kiedy przeszedł przez całą listę przyjaciół i znajomych, odkrył, że idea zamieszkania na dziko w opuszczonym domu nie jest tak atrakcyjna, jak mu się wydawało. Akurat wtedy Ellen spotkała Alice Bergstrom, dawną współlokatorkę z akademika, która właśnie musiała się wynosić z podnajmowanego pokoju w Morningside Heights. Alice skończyła studia na Columbii, pisze teraz pracę doktorską, na którą wyznaczyła sobie rok, przeprowadzka do jej chłopaka nie wchodzi w rachubę. Nawet gdyby chcieli zamieszkać razem, nie byłoby to możliwe. Jego mieszkanie było najmniejsze z najmniejszych, studio rozmiaru kontenera, dwoje równocześnie pracujących ludzi nigdy by się tam nie pomieściło, a oboje byli zdani na pracę w domu. Jake Baum był pisarzem, jak dotąd autorem jedynie opowiadań (niektóre zostały opublikowane, większość nie), i z trudem udawało mu się wyżyć z pensji otrzymywanej z uczenia na pół etatu w dwuletnim college’u w Queens. Nie miał pieniędzy, żeby pożyczyć Alice, nie potrafił jej pomóc w znalezieniu nowego mieszkania, Alice była bliska załamania i nie wiedziała, do kogo ma się zwrócić o pomoc. Otrzymywała niewielkie stypendium naukowe, które nie wystarczało jej na życie, i nawet praca na pół etatu w oddziale amerykańskiego PEN Clubu i udział w projekcie Wolność Pisania nie pozwalały jej na żywienie się czymś lepszym niż makaron, fasolka i ryż, i tylko od czasu do czasu kanapka z jajkiem. Po wysłuchaniu historii o kłopotliwym położeniu przyjaciółki Ellen zasugerowała, żeby porozmawiała z Bingiem. Nazajutrz wszyscy troje spotkali się w barze na Brooklynie i po dziesięciu minutach wiedział już, że Alice będzie świetnym członkiem grupy. Była wysoka, grubokościstej budowy, pochodziła ze skandynawskiej rodziny z Wisconsin, miała okrągłą twarz, mocne ramiona, podchodziła do życia z powagą i odpowiedzialnością, a jednocześnie wykazywała słowny refleks i ostre poczucie humoru, co, jak czuł, u jednej osoby rzadkie było do pogodzenia i spowodowało, że bardzo mu na niej zaczęło zależeć. Doceniał fakt, że była przyjaciółką Ellen, i budziło to jego zadowolenie. Ellen okazała się świetnym pomocnikiem, z zupełnie niezrozumiałych dla niego powodów wzięła udział w tym szalonym donkiszotowskim przedsięwzięciu, jakby sama je wymyśliła, lecz mimo to wciąż się o nią martwił, wciąż
się niepokoił jej ukrytym, nigdy nie gasnącym smutkiem, który zdawał się towarzyszyć jej w każdym miejscu, a teraz był poruszony, gdy widział, jak niesamowicie się rozluźniła w obecności Alice, jaka wydawała się szczęśliwa i ożywiona, gdy siedzieli w trójkę w barze i rozmawiali, więc miał nadzieję, że zamieszkanie pod jednym dachem z tak dobrą przyjaciółką będzie dla niej skutecznym lekarstwem. Jeszcze zanim spotkał Alice Bergstrom, zadawał się z Millie Grant, lecz dopiero po kilku tygodniach od wieczora w barze zebrał się na odwagę, by spytać ją, czy miałaby ochotę zająć czwarty pokój. Było to podyktowane z jego strony miłością, miłością, jakiej dotąd w życiu nie czuł do nikogo, i bardzo się bał ją o to poprosić, bo sama myśl, że mogłaby odmówić, była dla niego nie do zniesienia. Miał dwadzieścia dziewięć lat i póki ostatniego dnia wiosny po występie Mob Rule w Barbès nie natknął się na Millie, jego doświadczenia z kobietami były całkowitym, niekończącym się pasmem niepowodzeń. W szkole był tym grubym chłopcem, który nigdy nie ma dziewczyny, niewydarzonym naiwniakiem, prawiczkiem do dwudziestego roku życia, perkusistą jazzowym, który w klubie nigdy nikogo nie poderwał, ciężkim idiotą w rozpaczy płacącym dziwkom za obciąganie, wygłodzonym seksualnie palantem, który oglądając pornole, walił konia w ciemnościach swojego pokoju. Nic nie wiedział o kobietach. Miał mniejsze z nimi doświadczenia niż nastoletni chłopcy. Śnił o kobietach, uganiał się za nimi, wyznawał im miłość, lecz bezustannie był odtrącany. Teraz, kiedy miał podjąć największe ryzyko życia, kiedy dosłownie zaraz miał nielegalnie zająć dom w Sunset Park i mógł z tego powodu wylądować w więzieniu, robił to z grupą składającą się wyłącznie z kobiet. Godzina jego triumfu wreszcie wybiła. Dlaczego Millie się w nim zakochała? Nie do końca to rozumie, niczego nie jest pewien, gdy w grę wchodzą mroczne sfery fascynacji i pożądania, ale podejrzewa, że może to mieć związek z domem w Sunset Park. Nie sam fizyczny dom, lecz plan zajęcia go, który chodził mu po głowie już wtedy, gdy ją spotkał, pomysł zmieniający się z mglistych, teoretycznych rozważań w konkretną decyzję o działaniu, więc cały płonął tamtej nocy, wydzielając niespotykaną energię, która otaczała go jak pole magnetyczne i przepajała atmosferę wokół niego nową witalnością, nieodpartą siłą, czymś, co powodowało, że wydawał się bardziej pociągający i seksowny, i może dlatego chciała być z nim blisko. Wcale nie była ładna, jej uroda nie spełniała powszechnych kanonów urody (za ostry nos, lekko zezujące lewe oko, zbyt wąskie usta), ale miała nieprawdopodobną burzę kręconych rudych włosów i zachwycające, giętkie ciało. Tamtej nocy wylądowali w łóżku i kiedy dotarło do niego, że jego kosmate, za wielkie corpus horrendous wcale jej nie odstręcza, zaprosił ją następnego wieczora na kolację i potem znowu poszli do łóżka. Dwudziestosiedmioletnia Millie Grant, pracująca jako tancerka i hostessa w restauracji, urodzona i wychowana w Wheaton, Illinois, dziewczyna z czterema małymi tatuażami i kolczykiem w pępku, wyznawczyni wielu teorii spiskowych (od zabójstwa Kennedy’ego i ataku na WTC po zagrożenia wywołane piciem wody z miejskich wodociągów), miłośniczka głośnej muzyki, nieznośnie gadatliwa, wegetarianka, obrończyni praw zwierząt, pełna życia, wiecznie nakręcona i porywcza, wybuchająca
śmiechem jak seria z karabinu maszynowego – ktoś, z kim można by pobiec na długi dystans. Jemu się jednak nie udało. Nie rozumie, co się stało, ale po dwóch i pół miesiącach życia w komunie pewnego ranka obudziła się i stwierdziła, że wyjeżdża do San Francisco i będzie tańczyć w nowym zespole. Na wiosnę wzięła udział w przesłuchaniu, mówiła, i jako pierwsza została wpisana na listę rezerwową, a że teraz jedna z tancerek zaszła w ciążę i musi zrezygnować, jej złożono propozycję. Przepraszam, Bing. Było nam dobrze z sobą i tym podobne, ale na taką okazję czekała od lat i byłaby idiotką, gdyby z niej nie skorzystała. Nie wiedział, czy ma jej wierzyć, czy nie, czy San Francisco nie było tylko inną formą do widzenia, czy w ogóle tam się wybierała. Teraz, kiedy jej nie ma, zastanawia się, czy był dla niej wystarczająco dobry w łóżku, czy potrafił dać jej seksualne spełnienie. A może odwrotnie, jego zbytnie zainteresowanie seksem, jego sprośne opowieści o dziwacznych sposobach kopulowania prosto z filmów pornograficznych tak ją odstręczały, że postanowiła od niego odejść. Nigdy się tego nie dowie. Od tamtego poranka, gdy odeszła, nie utrzymuje z nim żadnych kontaktów, a on nie spodziewa się, że jeszcze kiedykolwiek się do niego odezwie. Dwa dni po odejściu Millie napisał do Milesa Hellera. Może trochę dał się ponieść emocjom, deklarując, że w domu mieszkają cztery osoby, a nie trzy, lecz czwórka jest lepszą liczbą niż trójka i nie chciał, aby Miles pomyślał, że jego wielki anarchistyczny bunt ogranicza się do jego własnego nędznego ja i dwóch kobiet. W jego planach czwartą osobą był pisarz Jake Baum, ale jeśli dalej będzie przychodził do Alice raz czy dwa w tygodniu, nie może zaliczać się do stałych mieszkańców domu. Wątpi, czy Milesa będzie to w ogóle obchodziło, ale jeśli tak, to łatwo wymyśli cokolwiek, aby wytłumaczyć tę drobną nieścisłość. Kocha Milesa Hellera, ale równocześnie uważa, że Miles jest nienormalny, i cieszy się, że wreszcie kończy ze swoją misją samotnego kowboja. Gdy siedem lat temu otrzymał od Milesa pierwszy z jego pięćdziesięciu dwóch listów, natychmiast zadzwonił do Morrisa Hellera i powiadomił go, że jego syn nie umarł, jak wszyscy się obawiali, ale pracuje jako kucharz przygotowujący szybkie dania w taniej restauracji w South Side w Chicago. W tamtym czasie Miles od siedmiu miesięcy był uważany za zaginionego. Tuż po jego zniknięciu Morris i Willa zaprosili Binga do siebie, by wypytać go o Milesa i poznać jego przypuszczenia co do miejsca, w jakim Miles przebywa. Nigdy nie zapomni wyglądu załamanej Willi i jej płaczu, nie zapomni pełnego bólu wyrazu twarzy Morrisa. Tamtego popołudnia w niczym nie potrafił im pomóc, ale obiecał, że jeśli Miles by się do niego odezwał lub cokolwiek by się o nim dowiedział, natychmiast da im znać. Od siedmiu lat dzwoni do nich, było tych telefonów pięćdziesiąt dwa, robi to po każdym jego liście. Przykro mu, że Morris i Willa nie wsiedli do samolotu i nie polecieli do któregoś z miejsc, w którym Miles się chwilowo zakotwiczył – nie żeby go ściągać do domu, nie od razu, ale żeby się z nim zobaczyć i wysłuchać, co ma do powiedzenia. Lecz Morris mówi, że nic nie może zrobić. Skoro chłopak nie chce do nich wracać, nie pozostaje im nic innego, jak
przeczekać to i mieć nadzieję, że w końcu zmieni zdanie. Bing jest szczęśliwy, że Morris Heller i Willa Park nie są jego rodzicami. Na pewno są zacnymi ludźmi, ale są tak samo uparci i nienormalni jak Miles.
Alice Bergstrom Nikt ich nie obserwuje. Nikogo nie obchodzi, że ktoś zajął opuszczony dom. Zdążyli się w nim zaaklimatyzować. Zdecydowała się na skok na głęboką wodę i w lecie postanowiła dołączyć do Binga i Ellen, wyobrażając sobie wtedy, że będą musieli żyć w cieniu, wymykać się i wkradać do środka, gdy nikt ich nie widzi, kryć się za szczelnie zasłoniętymi oknami i dbać, aby na zewnątrz nie sączyło się najmniejsze światło, zawsze w strachu, zawsze czujni, patrzący na boki, zawsze w oczekiwaniu na kontrolę, która może nastąpić w każdej chwili. Wyraziła chęć na takie warunki, ponieważ czuła się postawiona pod ścianą i nie miała wyboru. Straciła mieszkanie, a jak można wynająć nowe, skoro się nie ma pieniędzy, by za nie zapłacić? Wszystko poszłoby łatwiej, gdyby mogli ją wspomóc rodzice, ale sami ledwo wiążą koniec z końcem, korzystając z funduszu socjalnego, i ciągle wycinają z gazet różne ogłoszenia w nieustannym uganianiu się za okazjami, wyprzedażami, kuponami na promocje, by za wszelką cenę ścinać comiesięczne wydatki. Spodziewała się ponurych dni, widziała przed sobą podszyte strachem, nędzne życie w rozwalającej się norze, jaką na pewno był ten dom, jednak nie miała racji, tak jak nie miała racji w wielu sprawach i nawet jeśli Bing okazuje się czasami zapalczywy i wali pięścią w stół, wygłaszając jedną ze swoich nudnych mów, siorbie i mlaska przy jedzeniu i nie usuwa potem z brody jego resztek, nie doceniła jego inteligencji, nie potrafiła dostrzec, że obmyślił głęboko sensowny plan. Żadnego czajenia się wokoło, powiedział. Zachowanie ujawniające, że są tam nielegalnie, zwróciłoby tylko uwagę otoczenia i dało do zrozumienia, że są przygodnymi intruzami. Musieli działać w pełnym świetle, nosić głowy wysoko i udawać, że są legalnymi właścicielami domu, który kupili od miasta za psie pieniądze, tak, tak, za szokująco niską cenę, ponieważ uchronili władze od wielkich wydatków związanych z jego wyburzeniem. Bing miał rację. Była to przekonująca wersja i ludzie ją przyjęli. Ich wprowadzenie się pod koniec sierpnia w niewielkim stopniu rozbudziło ciekawość, gdy kręcili się koło domu tam i z powrotem, ale wszystko wróciło do normy i teraz nielicznie zamieszkana okolica przyzwyczaiła się do ich obecności. Nikt ich nie obserwuje i nie obchodzą nikogo. Stary budynek Donohue został w końcu sprzedany, słońce nadal wschodzi i zachodzi, życie płynie jak gdyby nigdy nic. Przez pierwsze tygodnie robili wszystko co możliwe, by dało się zamieszkać w pokojach, wypowiadając wojnę każdej plamie pleśni i rdzy, traktując każdą najmniejszą pracę jako najwyższe posłannictwo ludzkości, i kawałek po kawałku udało im się zmienić ten rozpadający się chlew w coś, co wspaniałomyślnie można by nazwać ruderą. Do wygód jeszcze daleko, co dzień spadają na nich niezliczone problemy, a teraz, kiedy zrobiło się zimno, przenikliwie chłodne powietrze przewiewa ich na wskroś przez tysiące szczelin w ścianach i dachu, więc wszyscy muszą opatulać się grubymi swetrami, a
rano zakładać po trzy pary skarpet. Ona jednak nie narzeka. Od czterech miesięcy nie musi płacić czynszu ani rachunków i dzięki temu zaoszczędziła prawie trzy i pół tysiąca dolarów i po raz pierwszy od dawna może oddychać bez ucisku w piersiach, bez uczucia, że za chwilę coś w niej pęknie. Jej praca posuwa się naprzód, gdzieś na horyzoncie widzi rysujące się zakończenie i wie, że się już nie podda. Z jej pokoju roztacza się widok na cmentarz i kiedy pracuje przy małym biurku tuż pod oknem, często się w niego wpatruje i odczuwa spokój płynący od roztaczającej się przed nią ogromnej połaci ziemi, gdzie pochowano ponad pół miliona ludzi, czyli mniej więcej tyle, ile mieszka w Milwaukee, mieście, w którym się urodziła, mieście, w którym mieszka większość jej bliskich, i wydaje jej się dziwne i trochę niesamowite, że po drugiej stronie ulicy leży pochowanych tylu zmarłych, ilu żywych ludzi mieszka w miejscu, gdzie rozpoczęło się jej życie. Nie żałuje, że Millie sobie poszła. Bing oczywiście jest w szoku, nie może wyjść z osłupienia z powodu nagłego odejścia jego dziewczyny, ale ona przeczuwa, że w grupie będzie lepiej się działo bez tej wiecznie pieklącej się rudowłosej mieszanki wybuchowej wszem i wobec rozdającej bezmyślne ciosy, tej, która nigdy nie zmywała i nie ściszała radia, która komentarzami na temat rysunków i obrazów Ellen niemal na proch starła tę biedną i kruchą dziewczynę. Jutro albo pojutrze dołączy do nich facet, który nazywa się Miles Heller. Bing mówi, że za cholerę nie zna nikogo mądrzejszego i bardziej inteligentnego niż Miles. Poznali się, gdy byli jeszcze nastolatkami, w dawnych czasach, gdy chodzili razem do liceum, więc ich przyjaźń trwa wystarczająco długo, by to, co mówi Bing, było w pełni uzasadnione, ale jej zdaniem Bing zawsze przesadza i dopiero czas pokaże, czy Señor Heller zasługuje na takie zachwyty. Jest sobota, szara sobota na początku grudnia i nikogo oprócz niej nie ma w domu. Bing wyszedł godzinę temu na próbę, Ellen pojechała na dzień do siostry i jej maleńkich bliźniaków na Upper West Side, Jake jest w Montclair w New Jersey u brata i bratowej, która także niedawno urodziła dziecko. Wszędzie wysypują się nowe dzieci, na każdym skrawku kuli ziemskiej kobiety nabrzmiewają, prą i uwalniają z siebie świeże armie nowo narodzonych, dając swój skromny wkład w przedłużenie ludzkiej rasy, i za jakiś czas w niedalekiej przyszłości chciałaby poddać swoje łono próbie i zobaczyć, czy również może być w tej dziedzinie przydatna. Pozostaje tylko wybór odpowiedniego ojca. Przez prawie dwa lata była przekonana, że tą osobą jest Jake Baum, ale teraz zaczyna w to wątpić, coś zaczyna pękać między nimi, codziennie postępująca nieznaczna erozja niszczy ich niewielkie terytorium i jeżeli będzie tak dalej, to wkrótce brzegi zostaną podmyte, a potem pod wodą znikną całe wioski. Pół roku temu nie miała żadnych wątpliwości, ale teraz zastanawia się, czy jeszcze jest w niej coś, co pozwoli jej być z nim dalej. Jake nigdy nie był zbyt otwarty, ale miał w sobie pewną delikatność, którą podziwiała, ujmujący, pełen subtelnej ironii stosunek do rzeczywistości, który napawał ją optymizmem i wyzwalał poczucie, że oboje są dla siebie stworzeni. Teraz zaczął się od niej oddalać. Jest trochę rozdrażniony i zniechęcony, jego dawne lekkie żarty zyskały nowy, cyniczny wymiar, nie przestaje obgadywać swoich studentów i
uczących kolegów. College LaGuardia Community przemianował na Politechnikę Nieuków, Uniwersytet Podcierania Tyłków i Instytut Zaawansowanego Upośledzenia Umysłowego. Nie podoba jej się taki sposób mówienia. Jego studentami są w większości biedni imigranci z ciężko pracujących rodzin, którzy chodzą na zajęcia i dorabiają, co nie jest takie łatwe, jak sama boleśnie się przekonała, i kim on jest, do diabła, by kpić sobie z ludzi pragnących zdobywać wiedzę? Z jego pisaniem jest ciągle mniej więcej tak samo. Potok zjadliwych komentarzy po każdej najłagodniejszej odmowie publikacji, złośliwa pogarda dla świata literackiego, nieprzerwane pretensje do każdego wydawcy, który nie poznał się na jego talencie. Ma przekonanie, że jest bardzo zdolny, że pisze coraz lepiej, ale według niej nie posiada wybitnego talentu i nie czeka go wielka przyszłość. Może przez to właśnie mają problem. Może on czuje, że dostatecznie w niego nie wierzy, i pomimo wielu zachęt z jej strony, wielu długich rozmów, w których wspominała początkowe trudności, z jakimi nieraz zmagali się wybitni pisarze, nigdy nie wziął sobie jej słów do serca. Nie ma mu za złe, że popada we frustrację, ale czy aby na pewno chce resztę życia spędzić ze sfrustrowanym mężczyzną, mężczyzną, który nagle sam siebie zaczyna postrzegać jako nieudacznika? Jednak nie powinna niczego wyolbrzymiać. Najczęściej jest dla niej dobry i nigdy w najmniejszym stopniu nie dał jej odczuć, że ich związek go męczy, nigdy z jego strony nie padła sugestia, żeby z sobą zerwali. W końcu jest młody, nie skończył trzydziestu jeden lat, dla pisarza to jeszcze żaden wiek i jeśli jego opowiadania będą coraz lepsze, rysują się szanse, że coś pozytywnego się wydarzy, taki czy inny sukces nastąpi, a wtedy jego samopoczucie niewątpliwie ulegnie poprawie. Jest jasne, że skoro trzeba, przetrzyma każde jego niezadowolenie, to nie jest problem, pogodzi się ze wszystkim tak długo, jak długo będzie czuła, że zdecydowanie chce być z nią, ale właśnie tego dotkliwie jej brakuje i nawet jeśli wydaje się zadowolony, że siłą przyzwyczajenia wciąż razem dryfują, że pozostał między nimi tylko odruch uczucia, ona jest coraz bardziej pewna, choć może pewna brzmi zbyt mocno, jest coraz bardziej skłonna przyjąć do wiadomości, że jej nie kocha. Nie wynika to z żadnych jego słów. To sposób, w jaki na nią teraz patrzy, sposób, w jaki na nią patrzy przez ostatnie miesiące, bez żadnego wyraźnego zainteresowania, jego spojrzenie jest puste, rozproszone, jakby było mu wszystko jedno, czy patrzy na nią, czy na łyżkę albo obrus, a może jakiś pyłek czy okruch. Rzadko ją dotyka, kiedy są sami, i jeszcze zanim przeniosła się do domu w Sunset Park, ich życie seksualne gwałtownie podupadło. To jest istota całego problemu, bez wątpienia ich kryzys tu się zaczyna i kończy, ona wini siebie za to, co się z nimi stało, nie potrafi odrzucić myśli, że cała odpowiedzialność spoczywa na jej barkach. Zawsze była rosła, zawsze większa od pozostałych dziewczynek w klasie – wyższa, szersza, silniejsza, mocniej zbudowana, nigdy za gruba, przy takim wzroście nigdy nie miała nadwagi, była po prostu duża. Gdy dwa i pół roku temu spotkała Jake’a, mając ponad pięć stóp wzrostu, ważyła sto pięćdziesiąt siedem funtów. Jej wzrost nie uległ zmianie, ale waży teraz sto siedemdziesiąt funtów. Te trzynaście funtów to różnica między
mocną, dorodną kobietą a zwalistą górą. Odkąd znalazła się w Sunset Park, jest na diecie, lecz bez względu na wszelkie ograniczenia kalorii nie udało jej się zrzucić więcej niż trzy, cztery funty, które za dzień, dwa z powrotem uzupełnia. Od jakiegoś czasu czuje odrazę do swojego ciała i nie ma odwagi oglądać się w lustrze. Jestem gruba, mówi do Jake’a. Jestem gruba, powtarza, jestem gruba, nie może powstrzymać się od ciągłego mówienia o tym i skoro ją samą odrzuca widok własnego ciała, wyobraża sobie, co musi czuć on, kiedy rozbiera się przed nim i kładzie obok niego do łóżka. Zaczyna szarzeć, podnosi się z pościeli, by zapalić lampę, i mówi sobie, że nie wolno jej płakać, że tylko słabi i głupi współczują sobie samym, więc nie wolno jej okazywać sobie współczucia, bo nie jest ani słaba, ani głupia i dobrze wie, że miłość nie jest tylko i wyłącznie kwestią ciała, jego wymiarów i ciężaru, i jeśli Jake nie może już dłużej wytrzymać ze swoją szaleńczo odchudzającą się dziewczyną z nadwagą, to niech Jake idzie do diabła. Po chwili siedzi już przy biurku. Włącza laptop i przez następne pół godziny zatapia się w pracy, czyta i poprawia świeżo napisane akapity, które powstały dzisiejszego ranka. Jako temat wybrała Amerykę tuż po drugiej wojnie światowej, zbadanie relacji i konfliktów między kobietami a mężczyznami na podstawie literatury i filmów z lat 1945–1947, przede wszystkim powieści kryminalnych i komercyjnych filmów nakręconych w Hollywood. Jak na pracę naukową jest wyjątkowo szeroko zakreślona, ale nie widzi siebie spędzającej lata nad porównywaniem schematów rymowania u Pope’a i Byrona (o tym pisze jedna z jej koleżanek) albo nad analizą metaforyki poezji Melville’a z okresu wojny domowej (o tym pisze inna z jej koleżanek). Chciała zająć się czymś obszerniejszym, czymś, co bardziej dotyczy człowieka i w co mogłaby się osobiście zaangażować, i wie, że wybrała taki temat, ponieważ jej dziadkowie, pradziadkowie, ich bracia i siostry, wszyscy, którzy brali udział w wojnie i żyli w czasie wojny, zostali przez nią na zawsze naznaczeni. Jej teza brzmi, że tradycyjne zasady wzajemnych relacji mężczyzn i kobiet uległy destrukcji na frontach i polach bitew i z chwilą, gdy wojna się skończyła, życie Amerykanów musiało zostać przepracowane od nowa. Ograniczyła się do kilku tekstów i filmów, takich, które wydają jej się najbardziej reprezentatywne, które najmocniej i najwyraźniej odzwierciedlają ducha tamtych czasów, ukończyła już rozdziały o powieści Klimatyzowany koszmar Henry’ego Millera, napisała o brutalnym mizoginizmie w powieści Mickeya Spillane’a Ja jestem sądem, o dychotomii dziewica – prostytutka przedstawionej w czarnym filmie Jacques’a Tourneura Człowiek z przeszłością i dokładnie prześledziła bestsellerowy antyfeministyczny traktat zatytułowany Współczesna kobieta, zgubiona płeć. Teraz ma zamiar zacząć pisać o filmie Williama Wylera z 1946 roku. Najlepsze lata naszego życia jest kluczowy dla jej pracy, uważa ten film za epopeję narodową odzwierciedlającą szczególny moment w dziejach Ameryki – to historia trzech mężczyzn złamanych przez wojnę, którzy po powrocie do rodzin stają w obliczu olbrzymich problemów, to historia przeżywana w tamtym czasie przez tysiące ludzi.
Film obejrzano w całym kraju, otrzymał Oscara za najlepszy obraz, najlepszego reżysera, najlepszą pierwszoplanową rolę, najlepszą rolę drugoplanową, najlepszy montaż, najlepszą muzykę, najlepszy adaptowany scenariusz, większość krytyków zareagowała entuzjastycznie („jedno z najpiękniejszych i najbardziej uduchowionych przedstawień ludzkiego hartu ducha, jakie kiedykolwiek udało się zrealizować w filmie”, napisał Bosley Crowther w „New York Timesie”), jednak pewna mniejszość nie była aż tak zachwycona. Manny Farber zmiażdżyła go określeniem, że przypomina „ciężarówkę pełną liberalnego szmelcu, do której zaprzęgnięto konia”, a James Agee w długiej, dwuczęściowej recenzji opublikowanej w „Nation” najpierw pochwalił Najlepsze lata naszego życia, by zaraz je potępić, pisząc o ich „nieznośnym uładzeniu i wręcz nijakości”, natomiast na końcu stwierdził: „Jednak czuję dla tego filmu ogromny podziw i zachwyt, z mojej strony nie ma tu miejsca na niechęć czy dezaprobatę”. Zgadza się co do tego, że film ma wiele wad, jest zbyt ugrzeczniony i sentymentalny, ale jeśli chodzi o całość, to czuje, że zalety przeważają. Gra aktorów jest świetna do samego końca, scenariusz obfituje w godne zapamiętania kwestie („Zeszłego roku zabili Japsa, w tym zarabiają pieniądze; Uważam, że powinni cię skierować do masowej produkcji; Tkwię w gównianym interesie, wiele osób mówi, że ze względu na wykształcenie i temperament jestem do niego powołany”), zdjęcia Gregga Tolanda są wyjątkowe. Wyciąga tom Encyklopedii kina Ephraima Katza i czyta zdanie z hasła „William Wyler”: „Rewolucyjny sposób filmowania wykorzystujący głęboką ostrość dodatkowo jeszcze udoskonalony przez Tolanda pozwolił Wylerowi na zastosowanie jego ulubionej techniki kręcenia długich ujęć, w których postacie zamknięte są w tym samym kadrze przez okres trwania całych scen bez stosowania cięć, dzięki czemu zachowana zostaje płynność w odtwarzaniu relacji między bohaterami”. Dwa akapity dalej po krótkim opisie Najlepszych lat naszego życia autor encyklopedii zauważa, że w filmie można wyodrębnić kompozycje kadru należące do najbardziej mistrzowskich, jakie kiedykolwiek zapisano na celuloidzie. Co istotne dla jej pracy, autor skupia się na temacie damsko-męskiego konfliktu, który jest przedmiotem jej największego zainteresowania. Mężczyźni utracili zdolność postępowania z żonami i narzeczonymi. Nie przejawiają tęsknoty za domowym zaciszem, nie czują rozpaczy po utracie domu. Po latach życia bez kobiet, latach walki i krwawego zabijania, latach zmagań, by za wszelką cenę przetrwać okropności i niebezpieczeństwa wojny, są zupełnie odcięci od cywilnej przeszłości, żyją okaleczeni, uwięzieni w sennych koszmarach związanych z tragicznymi przeżyciami, a kobiety, które pozostawili w domach, są im obce. Tak zaczyna się film. Wybucha pokój i co teraz na miłość boską ma się z nimi stać? Ma tutaj mały telewizor i odtwarzacz DVD. W domu nie ma podłączonej kablówki, więc nie posiada dostępu do zwykłych programów, ale może oglądać filmy i skoro zaczyna rozdział o Najlepszych latach naszego życia, czuje, że powinna jeszcze raz to zobaczyć, dokonać ostatniego przeglądu, zanim przystąpi do pracy. Zapadł już wieczór i kiedy usadawia się na łóżku, by rozpocząć oglądanie, gasi lampę, aby obejrzeć film w zupełnej ciemności.
Oczywiście zna go bardzo dobrze. Po pięciu czy sześciu projekcjach praktycznie zna film na pamięć, lecz tym razem bardzo chce się skupić na drobnych rzeczach, które wcześniej mogły ujść jej uwadze, szybko umykających szczegółach, które ostatecznie decydują o charakterze filmu. Już w pierwszej scenie, gdy Dana Andrews usiłuje bezskutecznie zarezerwować na lotnisku bilet powrotny do Boone City, zwraca po raz pierwszy uwagę na pana Gibbonsa, biznesmena z kijami golfowymi spokojnie uiszczającego opłatę za nadbagaż, zupełnie lekceważącego kapitana sił powietrznych Andrewsa, który sporo się namęczył, by wygrać wojnę dla pana Gibbonsa i jego ziomków, i od tej chwili postanawia śledzić w filmie każdy przejaw obojętności cywilnych obywateli w stosunku do powracających żołnierzy. W miarę rozwoju akcji jej czujność zostaje nagrodzona – na przykład portier w domu, gdzie mieszka Fredric March, nie chce wpuścić umundurowanego sierżanta do jego własnego mieszkania albo szef Midway Drugs, pan Thorpe, celowo ignoruje przeszłość wojenną Andrewsa i oferuje mu niskopłatne zajęcie, czy nawet żona Andrewsa, Virginia Mayo, która mówi mu, żeby dał sobie wreszcie z tym wszystkim spokój, bo daleko nie zajdzie, jeśli nie przestanie wciąż myśleć o wojnie, jakby pójście na wojnę oznaczało jakąś chwilową niedogodność w rodzaju nieprzyjemnej wizyty u dentysty. Nowe detale, drobne epizody: Virginia Mayo ściągająca sztuczne rzęsy; wiecznie zakatarzony pan Thorpe wpuszczający krople do lewej dziurki od nosa; Myrna Loy usiłująca pocałować śpiącego Fredrica Marcha, który omal jej za to nie uderza; zdławiony płacz matki Harolda Russella, kiedy po raz pierwszy widzi protezy syna; Dana Andrews sięgający do kieszeni po zwitek banknotów po tym, jak zostaje obudzony przez Teresę Wright, sugerujący tym jednym instynktownym gestem, że z dala od kraju często zadawał się z kobietami z półświatka; Myrna Loy kładąca kwiaty na tacy ze śniadaniem dla męża, a następnie decydująca się je zabrać; Dana Andrews biorący do ręki zdjęcie z kolacji za miastem i przedzierający je na pół, by zachować podobiznę siedzącej obok niego Teresy Wright, a potem po krótkim wahaniu ją zniszczyć; Harold Russell w ostatniej scenie jąkający się przy wypowiadaniu przysięgi małżeńskiej; ojciec Dany Andrewsa niezręcznie starający się ukryć butelkę z ginem w pierwszym dniu pobytu syna w domu po powrocie z wojny; napis widziany z okna przejeżdżającej taksówki: „Czy zadowolisz się hot dogiem?”. Szczególną uwagę poświęca Teresie Wright w roli Peggy, młodej kobiety, która zakochuje się w nieszczęśliwie żonatym Danie Andrewsie. Za wszelką cenę chce dociec, co pociąga ją w tej postaci, zdając sobie jednocześnie sprawę, że Peggy jest zbyt doskonała, aby była odbierana jako wiarygodna osoba – jest zbyt opanowana, zbyt dobra, zbyt ładna i mądra, jest po prostu jednym z najczystszych wcieleń ideału amerykańskiej dziewczyny, jaki może sobie wyobrazić – a jednak za każdym razem, gdy ogląda film, czuje coraz większe zainteresowanie właśnie tą, a nie żadną inną postacią. W chwili, gdy Wright po raz pierwszy pojawia się na ekranie, wtedy gdy na samym początku filmu jej ojciec Fredric March wraca do Myrny Loy i dwójki dzieci, decyduje się prześledzić każdy odcień jej zachowania,
przeanalizować najmocniejsze strony jej gry, aby zrozumieć, dlaczego ta właśnie postać, która najwyraźniej jest najsłabszym ogniwem całego filmu, na samym końcu spina całą historię. W tej opinii nie jest odosobniona. Nawet Agee, tak nieprzejednany w ocenie innych aspektów filmu, rozpływa się z zachwytu nad dokonaniami Wright. „Owa zupełnie nowa odsłona jej gry, pozbawiona wielkich scen, jakichkolwiek sztuczek i silenia się na dramat – czego nigdy pod żadnym pozorem nie można by nazwać grą aktorską z prawdziwego zdarzenia – wydaje się jedną z najmądrzej i najpiękniej poprowadzonych ról, jakie zdarzyło mi się zobaczyć w ostatnich latach”. Tuż po długiej, nakręconej w dwóch ujęciach scenie z obejmującymi się na końcu korytarza Marchem i Loy (jeden z kluczowych momentów filmu), następuje cięcie i pojawia się zbliżenie Wright – i właśnie wtedy, gdy sama Peggy zajmuje cały ekran, Alice już wie, czym się ma kierować. Gra Wright wyraża się wyłącznie w jej oczach i wyrazie twarzy. Śledź tylko oczy i twarz, a tajemnica jej mistrzostwa zostanie rozwikłana, bo jej oczy są oczami pełnymi niespotykanej ekspresji, subtelnej, lecz równocześnie żywej, jej twarz w powściągliwy i wyciszony sposób oddaje kłębiące się w niej emocje, dzięki czemu postać nabiera tak niesamowitej autentyczności, że nie sposób odebrać jej inaczej jak pełną ludzką istotę. Właśnie dzięki wyrazowi oczu i twarzy Wright jako Peggy jest zdolna oddać wnętrze tej postaci i nawet gdy pozostaje milcząca, wiemy, co wtedy czuje i myśli. Tak, to prawda, że jest najnormalniejszą i najbardziej odpowiedzialną z bohaterek filmu, jednak potrafi rzucić rodzicom gniewną groźbę wobec Andrewsa i jego żony – „mam zamiar zniszczyć to małżeństwo” – czy też zdecydowanie spławić bogatego, przystojnego adoratora, który na wieczornej randce w restauracji usiłuje ją pocałować i słyszy rzucone mu w twarz słowa „nie bądź nudziarzem, Woody”, albo wymienia z matką krótki porozumiewawczy uśmiech, gdy mówią sobie dobranoc po tym, jak udało im się upchać do łóżek dwóch pijanych mężczyzn. To wyjaśnia, dlaczego Andrews uważa, że powinna być skierowana do masowej produkcji. Bo jest tylko jedna jedyna, a o ileż lepiej byłoby na świecie (i jakże lepiej mieliby się mężczyźni!), gdyby Peggy miała więcej wcieleń. Robi wszystko, by jak najlepiej się skoncentrować, całkowicie skupić na tym, co dzieje się na ekranie, ale gdzieś w środku filmu myśli wymykają jej się spod kontroli. Gdy śledzi Harolda Russella, trzecią obok Andrewsa i Marcha ważną męską postać w tym przypadku odtwarzaną przez nieprofesjonalnego aktora, który stracił w czasie wojny obie ręce, przypomina jej się Stan, mąż jej ciotecznej babki Caroline, jednoręki weteran walk w Normandii o niezwykle krzaczastych brwiach, Stan Fitzpatrick bez opamiętania żłopiący alkohol podczas rodzinnych przyjęć, opowiadający jej braciom sprośne dowcipy na werandzie u dziadków, jeden z wielu, którym nie udało się po przeżyciach wojennych dojść do siebie, facet, który w życiu wykonywał trzydzieści siedem różnych zawodów, stary wuj Stan, nieżyjący od dobrych dziesięciu lat, obecny do niedawna w opowiadaniach babki o tym, jak „troszeczkę czasem poturbował Caroline”, nieżyjącą dziś Caroline, tak pewnego dnia poturbowaną, że
straciła kilka zębów, a potem przypomina sobie dwóch dziadków, wciąż obecnych wśród żywych, jeden gasnący, drugi całkiem przytomny, którzy jako młodzi ludzie walczyli na Pacyfiku i w Europie, będąc niemal chłopcami, i kiedy od czasu do czasu usiłuje nakłonić do rozmowy tego przytomnego, Billa Bergstroma, męża jedynej żyjącej babki, nigdy jej wiele nie mówi, operuje mglistymi uogólnieniami, po prostu nie potrafi opowiadać o tamtych latach, wszyscy wrócili wtedy w jakimś sensie obłąkani, pokiereszowani, niezdolni do życia, lata powojenne nierozerwalnie związane z wojennymi, lata pełne nocnych koszmarów, lata, w których chciało się tylko walić pięścią w ścianę, lecz spełnia jej prośbę i mówi o tym, jak studiował w college’u G.I. Bill, jak pewnego dnia spotkał w autobusie jej babkę i zakochał się od pierwszego wejrzenia, bzdury, same bzdury, bo należy do mężczyzn, którzy nie potrafią mówić, reprezentatywny przedstawiciel pokolenia mężczyzn, którzy nie mówią, więc musi polegać na historiach opowiedzianych przez babkę, ale ona nie walczyła na wojnie, nie wie, co się tam działo, i wszystko, o czym jest w stanie mówić, dotyczy jej trzech sióstr i ich mężów, nieżyjącej Caroline i Stana Fitzpatricka oraz Annabelle, tej, której mąż zginął pod Anzio i która poślubiła potem człowieka o nazwisku Jim Farnsworth, weterana wojen na Pacyfiku, jednak to małżeństwo również nie trwało długo, bo on ją zdradzał i oszukiwał, fałszował czeki, prowadził jakieś ciemne interesy, ale Farnsworth przepadł na długo przed jej urodzeniem, a jedyny znany jej mąż nazywał się Mike Meggert, komiwojażer, i on także nigdy nie mówił o wojnie, i przyszła wreszcie kolej na Glorię, Glorię i Franka Krushniaka, parę, która dochowała się sześciorga dzieci, jednak wojna Franka różniła się od wojny innych mężczyzn, bo Frank symulował niezdolność do służby i nigdy nie był w wojsku, co oznacza, że także nie ma nic do powiedzenia, i kiedy myśli o całym tym pokoleniu milczących mężczyzn, o chłopcach, którzy przeżyli wielki kryzys i dorośli, by zostać żołnierzami i iść na wojnę lub nimi nie zostać, nie ma im za złe, że o tym nie mówią, że nie chcą wracać do przeszłości, lecz jakie to dziwne, myśli, jak w najwyższym stopniu nielogiczne, że w jej pokoleniu jeszcze nie mającym dużo do powiedzenia na żaden temat występuje wielu mężczyzn, którzy nie potrafią przestać mówić, mężczyzn takich jak na przykład Bing albo Jake, który zaczyna mówić o sobie, gdy tylko czuje najmniejszą do tego zachętę, który na każdy temat ma własne zdanie, który sypie słowami od rana do wieczora, ale to, że ciągle mówi, nie oznacza wcale, że ona chce go słuchać, podczas gdy w przypadku mężczyzn milczących, mężczyzn starych, takich, którzy zaraz odejdą z tego świata, dałaby wszystko, aby tylko usłyszeć, co mają do powiedzenia.
Ellen Brice Stoi na ganku i patrzy w mgłę. Jest niedziela rano i na zewnątrz jest niemal ciepło, zbyt ciepło jak na początek grudnia, przez co się jej wydaje, że panuje inna pora roku albo że znalazła się w innej szerokości geograficznej, bowiem wilgotny, łagodny powiew przypomina jej tropik. Kiedy patrzy na drugą stronę ulicy, poprzez gęstą mgłę nie jest w stanie dostrzec cmentarza. Dziwny poranek, mówi do siebie. Chmury zstąpiły na ziemię i świat zniknął, co nie jest ani dobre, ani złe, uważa, jedynie może dziwne. Jest wcześnie, na pewno wcześnie jak na niedzielę, kilka minut po wpół do siódmej, Alice i Bing jeszcze śpią, każde w swoim łóżku na piętrze, a ona jak zwykle z pierwszym brzaskiem jest na nogach, choć trudno mówić o jakimkolwiek brzasku w przypadku pochmurnego, mglistego poranka. Nie pamięta, kiedy ostatnio przespała jednym cięgiem sześć godzin, sześć nieprzerwanych godzin bez budzenia się z ciężkiego snu czy orientowania się, że dopiero świta, i zdaje sobie sprawę, że trudności ze snem nie znaczą nic dobrego, że są wyraźnym ostrzeżeniem przed nadciągającymi problemami, lecz pomimo ciągłego napominania ze strony matki nie ma ochoty powracać do zażywania leków. Zażycie jednej tabletki zawsze wydaje jej się pochłonięciem niewielkiej dawki śmierci. Jeśli raz z tym zaczniesz, wpadniesz w szpony reżimu siejącego chaos i zamęt i nie będziesz w stanie uwolnić się od uczucia, że głowę masz szczelnie wypełnioną kłębkami waty i kulkami zmiętego papieru. Nie chce wyłączać się z życia po to, by je przetrwać. Pragnie, by jej zmysły pozostały czujne, pragnie analizować własne myśli, które nie ulatują z chwilą, gdy się pojawiają, czuć się w pełni żywą istotą, jak było kiedyś. Załamanie nie wchodzi teraz w rachubę. Nie wolno jej się poddawać, musi się trzymać, lecz pomimo starań narasta w niej dawne napięcie, zaczyna odczuwać pierwsze ukłucia dawnej paniki, dławienie w gardle, zbyt szybko płynącą w żyłach krew, ściśnięte serce i puls bijący w szalonym rytmie. Strach bez powodu, jak wyjaśnił jej to kiedyś doktor Burnham. Nie, mówi teraz do siebie, to strach przed umieraniem, zanim uda się przeżyć cokolwiek. Nie ma wątpliwości, że zamieszkanie tutaj było dobrym ruchem, nigdy nie żałuje wyprowadzki z małego mieszkania na President Street w Park Slope. Dzięki temu, że wspólnie podjęli to ryzyko, czuje w sobie większą śmiałość, Bing i Alice są dla niej tacy dobrzy, tak bezinteresowni i opiekuńczy, tak bardzo oddani w przyjaźni, lecz mimo że nie jest już samotna, to jednak od czasu do czasu, by nie rzec, że dość często, przebywanie z nimi tylko pogarsza jej samopoczucie. Gdy mieszkała sama, nigdy z nikim nie musiała się porównywać. Jej walka była jej własną walką, jej upadki były tylko i wyłącznie jej udziałem, cierpiała z ich powodu w czterech ścianach swojego małego, samotnego mieszkania. Teraz otoczona jest żywiołowymi, pełnymi energii ludźmi i czuje się przy nich jak beznadziejna miernota, kompletne zero. Alice wkrótce ukończy doktorat i zdobędzie pozycję na uniwersytecie, Jake publikuje
opowiadanie za opowiadaniem w niszowych czasopismach, Bing gra w zespole i ma swój śmieszny zakład i nawet Millie, złośliwa i uszczypliwa Millie, za którą nikt nie tęskni, dostała szansę w innym mieście. Ona za to szybko zmierza donikąd, szybciej, niż trwa przeciętne życie psa, szybciej niż przekwitanie i obumieranie roślin. Jej życie artystyczne całkiem się rozpadło, czas spędza głównie na pokazywaniu pustych mieszkań ewentualnym dobrze sytuowanym najemcom, to praca, do której się zupełnie nie nadaje, i obawia się, że w każdej chwili zostanie z niej wyrzucona. Już to wszystko jest trudne do zniesienia, a dochodzi jeszcze problem seksu, pieprzenie się, którego odgłosy docierają do niej przez cienki strop i musi ich wysłuchiwać, które boleśnie jej uświadamia, że w towarzystwie dwóch par jest jedynym singlem. Od dawna już się z nikim nie kochała, według niej od ponad półtora roku, więc tak bardzo pożąda bliskości, że o niczym innym nie jest w stanie myśleć. Każdej nocy masturbuje się w łóżku, lecz masturbacja niczego nie rozwiązuje, przynosi jedynie chwilową ulgę, działa jak środek przeciwbólowy na rwącego zęba, a ona zupełnie nie potrafi określić, jak długo jeszcze wytrzyma bez bycia całowaną, bez miłości. To prawda, Bing jest teraz wolny i według niej chyba nią zainteresowany, lecz ona nie potrafi wyobrazić sobie, że jest z Bingiem, że obejmuje jego duże owłosione ciało lub szuka jego ust w plątaninie gęstej brody. Od wyjazdu Millie ciągle myśli o byciu z nim, lecz potem rano widzi Binga przy śniadaniu i wie, że to niemożliwe. Jej własne myśli ją męczą, drobne gierki bez udziału jej woli toczące się w głowie, nagłe, niekontrolowane wędrówki w ciemne rewiry. Czasem jest to krótki przebłysk, impuls, żeby podpalić dom, żeby uwieść Alice, ukraść wszystkie pieniądze z firmowego sejfu, a potem równie szybko, jak się pojawia, nagle rozwiewa się w nicości. Inne myśli się powtarzają, są bardziej uporczywe. Teraz nawet wyjście z domu jest ryzykowne, ponieważ coraz częściej myśli wyłącznie o tym, by każdego mijanego przechodnia rozebrać do naga, w wyobraźni ma ochotę gwałtownymi szarpnięciami zrywać z ludzi ubrania i przyglądać się z bliska ich nagości. Owi przechodnie nie są dla niej istotami ludzkimi, to tylko i wyłącznie ciała, szkielety pokryte mięśniami, tkanki i organy wewnętrzne, i wraz z całą masą przechodniów, jaka przewala się przez Siódmą Aleję, przy której mieści się jej biuro, setki, jeśli nie tysiące okazów codziennie drażnią jej wzrok. Widzi olbrzymie, ciężkie piersi otyłych kobiet, małe penisy nieletnich chłopców, pierwsze owłosienie łonowe trzynastoletnich dzieci, różowe waginy matek pchających wózki z dziećmi, otwory odbytowe starszych mężczyzn, bezwłose łona dziewczynek, grube uda, chude uda, bujne, rozkołysane biodra, duże pośladki, włochate klatki piersiowe, wklęsłe pępki, wciągnięte sutki, brzuchy z bliznami po operacjach wyrostka i po cesarskich cięciach, stwardniały kał tkwiący w odbytach, mocz wypływający z długich, niemrawo stojących penisów. Wszystko to budzi w niej odrazę, jest przerażona, że jej umysł potrafi wyprodukować taką ohydę, ale gdy tylko tego rodzaju wizje zaczynają ją nawiedzać, nie jest w stanie ich odegnać. Czasem posuwa się do tego, że wyobraża sobie, jak wsuwa język do ust każdego przechodnia, każdej osoby w zasięgu jej wzroku, bez znaczenia,
czy młodej, czy starej, pięknej czy pokracznej, wyobraża sobie, że wylizuje całe nagie ciała od stóp do głów, wsadza język w głąb wilgotnych wagin, otacza wargami nabrzmiałe, twarde penisy, z równą pasją oddaje się każdemu mężczyźnie, każdej kobiecie czy dziecku w czasie masowej wszechogarniającej orgii. Nie ma pojęcia, jak uwolnić się od tych wizji. Czuje się po nich wyczerpana i rozbita, lecz dzikie obrazy kiełkują w jej głowie, jakby ktoś inny dawno je tam zasiał, i pomimo że walczy z sobą, by je stłumić, zawsze tę bitwę przegrywa. Transient detours, furia mentalna, brud wydobywający się z głębin na powierzchnię, jednak w zewnętrznym, realnym świecie tylko jeden jedyny raz pozwoliła sobie na upust własnych żądz, tamten jeden jedyny raz zrobiła to bez względu na dalsze konsekwencje. Ballada o Benjaminie Samuelsie sięga wstecz do roku 2000, czyli od tamtego lipca minęło osiem lat, dokładnie osiem i pół, czyli prawie jedna trzecia jej życia, a ona nie może o tym zapomnieć, wciąż słucha w myślach tamtej pieśni i kiedy tak stoi na ganku w mglisty niedzielny poranek, zastanawia się, czy kiedykolwiek jeszcze przeżyje coś równie porywającego. Miała wtedy dwadzieścia lat i skończyła drugi rok college’u. Alice wracała do Wisconsin, gdzie dostała pracę opiekunki na letnim obozie dla dzieci nad jeziorem Oconomowoc, i zaproponowała jej, czy nie chciałaby z nią tam pojechać i też coś zarobić, ponieważ bez problemu mogłaby jej załatwić podobne zajęcie. Nie, nie interesowała jej praca na letnim obozie, powiedziała, w wieku jedenastu lat miała niemiłe przeżycia w takim miejscu, zdecydowała się wziąć coś innego, nie tak daleko, profesor Samuels z rodziną wynajęli dom w południowym Vermoncie na dwa i pół miesiąca i potrzebowali kogoś do opieki nad dziećmi, Beą, Corą i Benem, dziewczynkami w wieku pięciu i siedmiu lat oraz szesnastoletnim chłopcem. Chłopiec ze względu na wiek nie wymagał już doglądania, ale miał kłopoty w minionym roku szkolnym i ledwo zdał do następnej klasy, więc miała udzielać mu korepetycji z angielskiego, historii Ameryki i algebry. Był w podłym nastroju na początku lata – nie pozwolono mu pojechać na ukochany obóz piłki nożnej w Northampton, a przed sobą miał jedenastotygodniowe zesłanie w towarzystwie rodziców i sióstr w jakiejś bliżej nieokreślonej głuszy. Ona była wtedy piękna, nigdy już nie czuła się tak piękna jak tamtego lata, krąglejsza i pełniejsza niż to obecne wychudzone stworzenie, więc dlaczego szesnastoletni chłopak miałby narzekać na pobieranie lekcji u ponętnej młodej kobiety w skąpych letnich bluzeczkach i obcisłych szortach? Na początku drugiego tygodnia byli już przyjaciółmi, a na początku trzeciego spędzali z sobą wszystkie wieczory w małym domku w ogrodzie, gdzie oglądali filmy, które wypożyczała z Al’s Video Store podczas wycieczek do Brattleboro na zakupy. Dziewczynki i ich rodzice dawno już o tej porze spali. Tamtego lata profesor Samuels i jego żona pracowali nad własnymi książkami i przestrzegali bardzo ścisłego rozkładu dnia – wstawali co dzień o wpół do szóstej rano, światło gasili między wpół do dziesiątej a dziesiątą wieczorem. Nie byli ani trochę zaniepokojeni faktem, że ich syn spędza z nią tak dużo czasu w osobnym domku. Przecież to była tylko Ellen Brice, cicha, godna zaufania dziewczyna, która robiła tak świetne postępy na zajęciach z
historii sztuki prowadzonych przez profesora Samuelsa, z pewnością można było w pełni liczyć na jej odpowiedzialne zachowanie w każdej sytuacji. Pójście do łóżka z Benem nie było jej pomysłem – na pewno nie na samym początku. Uwielbiała na niego patrzeć, jego smukłe, silne, wysportowane ciało często ją podniecało, ale wciąż był jeszcze tylko chłopcem, mniej niż pół roku wcześniej miał piętnaście lat i żeby nie wiadomo jak się jej podobał, nie zamierzała nic z tym robić. Lecz na początku drugiego miesiąca, pewnej ciepłej lipcowej nocy rozbrzmiewającej kumkaniem żab i grą tysięcy cykad chłopak zrobił pierwszy krok. Siedzieli jak zwykle na krańcach małej kanapy, ćmy jak zwykle tłukły się o rolety w oknach, nocne powietrze jak zwykle przesycone było zapachem sosen i wilgotnej ziemi, jak zwykle oglądali jakiś durny western albo komedię (wybór u Ala był ograniczony), zaczynała robić się senna, na tyle senna, by odchylić głowę do tyłu i na chwilę przymknąć oczy, może na dziesięć, a może na dwadzieścia sekund, i zanim ponownie je otworzyła, młody pan Samuels przysunął się do niej i zaczął całować ją w usta. Powinna była go odepchnąć albo odwrócić głowę, albo wstać i wyjść, ale jej myśli biegły zbyt wolno, by uczynić którąkolwiek z tych rzeczy, więc pozostała na miejscu, siedząc na kanapie z zamkniętymi oczami, i pozwoliła, aby dalej ją całował. Nigdy nikt ich nie przyłapał. Przez półtora miesiąca kontynuowali tę seksualną przygodę (nigdy nie dopuszczała do siebie myśli, że mógłby to być romans), a potem nadszedł koniec lata. Może nie zakochała się w Benie, ale na pewno kochała jego ciało i nawet teraz, osiem i pół roku później, ciągle pamięta niesamowitą gładkość jego skóry, ciężar jego ramion obejmujących ją, słodycz jego ust, jego smak. Pewnie po wakacjach dalej spotykałaby się z Benem w Northampton, lecz ze względu na jego nędzne wyniki w nauce przerażeni rodzice wysłali go do szkoły z internatem w New Hampshire i nagle zniknął z jej życia. Tęskniła za nim bardziej, niż się spodziewała, lecz zanim dotarło do niej, ile czasu musi minąć, by doszła do siebie po rozstaniu, ile tygodni, miesięcy i lat, stanęła nagle wobec innego problemu. Nie dostawała okresu. Powiedziała o tym Alice, a przyjaciółka natychmiast zaciągnęła ją do najbliższej apteki po prosty test ciążowy. Wynik był pozytywny, dla niej raczej negatywny, katastrofalnie i nieodwołalnie negatywny. Była przekonana, że cały czas zachowywali tak wielką ostrożność, tak bardzo uważali, by to właśnie się nie stało, ale w którymś momencie czegoś nie dopatrzyli, coś im umknęło i co ona ma teraz zrobić? Nikomu nie mogła powiedzieć, kto jest ojcem. Nawet Alice, która ciągle ją o to przyciskała, i nawet samemu ojcu, który był tylko szesnastoletnim chłopakiem, więc po co miała go karać tą wiadomością, skoro i tak nic nie mógł zrobić, żeby jej pomóc, skoro to ona ponosiła winę za cały ten brudny interes? Nie mogła powiedzieć Alice, nie mogła powiedzieć Benowi i nie mogła porozmawiać z rodzicami – nie tylko o tym, kto jest ojcem, ale nawet o tym, kim ona teraz jest. Dziewczyną w ciąży, głupią studentką z dzieckiem rosnącym w jej brzuchu. Matka i ojciec nigdy nie mogli się o tym dowiedzieć. Na samą myśl, że ma w ogóle podjąć ten temat, od
razu chciała umrzeć. Gdyby była odważniejsza, urodziłaby to dziecko. Pomimo całej rewolucji, jaką wprowadziłoby dziewięć miesięcy ciąży, była gotowa przez nie przejść i urodzić, ale za bardzo obawiała się pytań, jakie będą jej zadawać, za bardzo wstydziła się konfrontacji z rodziną, była za słaba, by posłuchać samej siebie, porzucić szkołę i dołączyć do towarzystwa samotnych matek. Alice zawiozła ją na klinikę. To miała być szybka, nieskomplikowana sprawa i w sensie medycznym wszystko poszło zgodnie z oczekiwaniami, ale dla niej było to okropne i poniżające, nienawidziła siebie za to, że postąpiła przeciwko swoim najgłębszym uczuciom, najgłębszym przekonaniom. Cztery dni później wypiła pół butelki wódki i zażyła dwadzieścia nasennych tabletek. Alice miała wyjechać na weekend i gdyby w ostatniej chwili nie zmieniła planów i tamtego dnia o czwartej po południu nie wróciła do akademika, jej koleżanka z pokoju spoczywałaby w pokoju na zawsze. Zabrali ją do Cooley Dickinson Hospital i wypłukali jej żołądek, i taki był koniec nauki w college’u, nastąpił koniec Ellen Brice jako osoby normalnej. Przeniesiono ją na obserwację i trzymano tam przez dwadzieścia dni, potem wróciła do Nowego Jorku, gdzie nastał dla niej długi, depresyjny okres pobytu u rodziców, gdy sypiała w swoim dziecinnym pokoju, trzy razy w tygodniu chodziła do doktora Burnhama, brała udział w terapii grupowej i pochłaniała dzienną dawkę leków, które miały poprawić jej samopoczucie, lecz tak się nie działo. W końcu zdecydowała się pójść na zajęcia z rysunku w School of Visual Arts, które w następnym roku zmieniła na kurs malarstwa i krok po kroku zaczynała odczuwać, że powróciła do życia na tym świecie, że jednak istniało coś, co wydawało się jej jakąś przyszłością. Kiedy ktoś z rodziny męża jej siostry zaproponował jej pracę w biurze nieruchomości na Brooklynie, wyprowadziła się z mieszkania rodziców i rozpoczęła samodzielne życie. Wiedziała, że zajęcie nie jest dla niej, że konieczność codziennej rozmowy z tak wieloma osobami jest nieubłaganym wyzwaniem dla jej systemu nerwowego, jednak przyjęła tę pracę. Musiała wyjść na zewnątrz, uwolnić się od wiecznie zatroskanego spojrzenia rodziców, a ta droga była jedyna. Było to pięć lat temu. Teraz, gdy stoi na ganku otulona płaszczem i pije poranną kawę, już wie, że wszystko musi zacząć od nowa. Mimo że słowa Millie wypowiedziane dwa miesiące temu bardzo ją zabolały, brutalna i bezwzględna krytyka jej rysunków i płócien była w pełni zasłużona. Jej prace nikogo nie poruszają. Wie, że dysponuje jakimś warsztatem, że nie jest całkiem pozbawiona talentu, lecz z własnej woli zabrnęła w ślepą uliczkę, kurczowo trzymając się jednej idei, nie dość jasnej i czytelnej, by poprzez swoje prace mogła klarownie ją przekazać. Była przekonana, że delikatność stosowanej przez nią formy zaprowadzi ją na wysublimowane wyżyny, które w swoich dziełach osiągnął Morandi. Chciała tworzyć obrazy oddające istotę rzeczy martwych, niezwykłe zjawisko ich milczenia, świętą przestrzeń pomiędzy zwykłymi przedmiotami, chciała przenieść ludzką egzystencję w ulotny wymiar, w którym rzeczy istnieją poza nami, wokół nas, tak jak wie, że naprzeciw niej istnieje cmentarz, choć nie
może go teraz zobaczyć. Jednak pomyliła się, pokładając zaufanie w rzeczach martwych, wyłącznie w martwych obiektach, trwoniąc czas na rysowanie i malowanie nieskończonej liczby budynków, pustych ulic bez ludzi, garaży i stacji benzynowych, fabryk, mostów i autostrad biegnących po estakadach, starych magazynów z czerwonej cegły wydobywających się z przydymionego światła Nowego Jorku. Jest to odczytywane jako ucieczka od podejmowania ważnych tematów, puste ćwiczenie formalne, podczas gdy ona zawsze pragnęła w swoim rysowaniu i malowaniu zawrzeć własne uczucia. Nie może mieć nadziei, że w taki sposób coś jeszcze osiągnie, musi wszystko zacząć od początku. Koniec z przedmiotami, postanawia, koniec z martwymi naturami. Powróci do ludzkich postaci i będzie malować mocniejszymi, wyrazistszymi pociągnięciami, bardziej dynamicznie, dziko i gwałtownie, zgodnie z jej nieposkromioną, ukrytą naturą. Poprosi, żeby Alice jej pozowała. Jest niedziela, spokojna niedziela, nic takiego się nie wydarzy i nawet jeśli Alice będzie pisać pracę, może da radę poświęcić jej kilka godzin między rankiem a wieczorem. Wchodzi do domu i idzie do swojego pokoju. Bing i Alice wciąż jeszcze śpią, porusza się ostrożnie, aby ich nie obudzić, ściąga z siebie płaszcz i flanelową koszulę nocną, nakłada stare dżinsy i grubą bawełnianą bluzę, nie troszcząc się o majtki i stanik, jedynie goła skóra pod miękkim materiałem, chce się czuć luźno i maksymalnie nieskrępowana tego ranka, niczym nie obarczona na resztę tego dnia. Bierze do ręki blok rysunkowy i ołówek Faber-Castell leżący na biurku, potem siada na łóżku i otwiera blok na pierwszej czystej stronie. Trzymając ołówek w prawej ręce, lewą unosi w powietrze, zgina dłoń pod kątem czterdziestu pięciu stopni i trzyma wyciągniętą o jakieś dwanaście cali od twarzy, obserwując ją do chwili, gdy wydaje się już nie być częścią jej ciała. Teraz jest to czyjaś obca ręka, ręka, która należy do kogoś innego, niczyja, kobieca ręka o smukłych palcach i zaokrąglonych paznokciach z białymi półksiężycami przy skórkach, szczupłym nadgarstku z wystającą kością po lewej stronie, z białymi kostkami i wyraźnymi stawami, niemal przeźroczystą białą skórą powlekającą sieć żył, błękitnych żył kryjących w swoim wnętrzu czerwoną krew, która wędruje w jej ciele w rytm bicia serca oraz wdechu i wydechu powietrza z płuc. Palce, nadgarstek, śródręcze, paliczki, skóra właściwa. Przyciska koniec ołówka do pustej kartki i zaczyna rysować rękę. O wpół do dziesiątej puka do pokoju Alice. Pilna Bergstrom już pracuje, palce szybko przebierają po klawiaturze laptopa, wzrok skupiony na ekranie, Ellen przeprasza, że jej przeszkadza. Nie, wcale nie, mówi Alice, bardzo dobrze, przestaje pisać i odwraca się do przyjaciółki z tym ciepłym uśmiechem w wykonaniu Alice, czymś więcej niż ciepłym, raczej macierzyńskim, jednak nie tym rodzajem uśmiechu, jakim matka Ellen obdarza swoją córkę, lecz raczej takim, jakim wszystkie matki powinny uśmiechać się do swoich dzieci, uśmiechem nie wyrażającym pozdrowienia na powitanie, lecz pewien rodzaj ofiary czy błogosławieństwa. Myśli wtedy: Alice będzie wspaniałą matką, gdy nadejdzie jej czas... przełożoną wszystkich istniejących matek, mówi w myślach, i wtedy ze względu na zestawienie tych dwóch słów
widzi Alice w roli matki przełożonej, nagle wyobrażając ją sobie w habicie zakonnicy, i z powodu tej nagłej ucieczki myśli gubi główny wątek i zanim zadaje pytanie Alice, czy będzie mogła jej pozować, Alice zadaje jej swoje pytanie: Czy widziałaś kiedyś Najlepsze lata naszego życia? Jasne, mówi Ellen, każdy zna ten film. Podoba ci się? Bardzo. To jeden z moich ulubionych hollywoodzkich filmów. Dlaczego ci się podoba? Nie wiem. Po prostu mnie wzrusza. Zawsze płaczę, gdy go oglądam. Nie uważasz, że jest trochę zbyt gładki? Pewnie, że tak. Przecież to Hollywood. Wszystkie hollywoodzkie filmy są naciągane, nie uważasz? Słusznie. Ale ten jest mniej naciągany niż cała większość – czy to masz na myśli? Przypomnij sobie scenę, gdy ojciec pomaga synowi położyć się do łóżka. Harold Russel, żołnierz, który stracił na wojnie obie ręce. Chłopak nie potrafi sam zdjąć sobie protez, nie umie zapiąć piżamy, zapalić papierosa. Ojciec musi wszystko za niego robić. O ile dobrze pamiętam, w czasie tej sceny nie ma żadnej muzyki, pada zaledwie kilka słów, ale jest to wielki moment. Powalająco szczery. Niesamowicie wzruszający. Czy wszyscy żyją potem długo i szczęśliwie? Może tak, może nie. Dana Andrews mówi dziewczynie... Teresie Wright... Mówi Teresie Wright, że wszyscy będą nimi pomiatać. Może tak będzie albo i nie. A Fredric March jest pijakiem, poważnym, ciężkim alkoholikiem, więc jego przyszłość raczej nie rysuje się różowo. A co z Haroldem Russellem? Na końcu żeni się ze swoją ukochaną, ale jakie to będzie małżeństwo? Jest prostolinijnym, dobrym chłopakiem, ale tak okropnie zamkniętym w sobie, tak emocjonalnie niedostępnym, że nie wiem, jak ma uszczęśliwić swoją żonę. Nie wiedziałam, że tak dobrze znasz ten film. Moja babka miała fioła na jego punkcie. Miała chyba szesnaście lat, gdy wybuchła wojna, i zawsze mówiła, że Najlepsze lata naszego życia są jej filmem. Wspólnie obejrzałyśmy go chyba z pięć albo sześć razy. Przez kilka minut dalej rozmawiają o filmie, aż w końcu przypomina sobie, żeby zadać Alice pytanie, które w ogóle skłoniło ją do zapukania do jej drzwi. Alice jest teraz zajęta, ale z przyjemnością zrobi sobie po lunchu godzinę przerwy i wtedy może jej pozować. Alice tylko nie rozumie, dlaczego
Ellen nie chce narysować jej portretu, lecz ma zamiar naszkicować całe ciało, w dodatku ma być ono nagie, seria aktów, jakie kiedyś robiła na zajęciach w szkole artystycznej. Zatem dla nich obu jest to niezręczny moment, gdy po lunchu idą na górę do pokoju Ellen i Ellen prosi Alice, aby się rozebrała. Alice nigdy nie pracowała jako modelka, nie jest przyzwyczajona, aby ktoś wnikliwie analizował jej nagie ciało, i chociaż czasami rzucają na siebie spojrzenia, wchodząc lub wychodząc z łazienki, nie ma to nic wspólnego z torturą siedzenia bez ruchu przez godzinę, podczas gdy twoja najbliższa przyjaciółka lustruje cię od stóp do głów, szczególnie teraz, gdy tak fatalnie czujesz się ze swoją obecną wagą, i chociaż Ellen zapewnia Alice, że jest piękna, że nie ma żadnych powodów do zmartwienia, że to jest tylko ćwiczenie z rysunku i artyści przywykli do patrzenia na cudze ciała, Alice jest zbyt zażenowana, aby spełnić prośbę przyjaciółki, jest jej przykro, bardzo przykro, ale to ponad jej siły i musi jej odmówić. Ellen jest urażona odmową Alice, tym, że nie może zrobić dla niej tak prostej rzeczy, która jest niczym innym jak pierwszym krokiem do jej przemiany artystycznej, pierwszym krokiem do jej przemiany jako kobiety, jako istoty ludzkiej, i chociaż rozumie, że Alice nie miała żadnych intencji, by ją zranić, nic nie może poradzić na to, że czuje się zraniona, i kiedy prosi Alice, żeby wyszła, zamyka za nią drzwi, siada na łóżku i płacze.
Miles Heller Myśli o tym jak o wyroku skazującym na sześć miesięcy więzienia bez przepustek za dobre zachowanie. Boże Narodzenie i Wielkanoc umożliwią Pilar skorzystanie z prawa do widzeń, ale będzie przykuty do swojej celi przez okrągłe sześć miesięcy. Nie wolno mu zamarzyć o ucieczce. Żadnych podkopów pod osłoną nocy, żadnych konfrontacji ze strażnikami, przecinania zasieków, rzucania się na oślep w las z tropiącymi psami na karku. Jeśli przetrzyma wyrok bez kłopotów po drodze i nie rozpadnie się na kawałki, dwudziestego drugiego maja będzie siedział w autobusie, który dowiezie go na Florydę, a dwudziestego trzeciego razem z Pilar będą obchodzić jej urodziny. Do tego czasu będzie żył na wstrzymanym oddechu. Rozpadanie się na kawałki. Tej frazy się trzymał podczas całej podróży, podczas siedmiu rozmów, jakie przeprowadził z nią w czasie ponad trzydziestu czterech godzin w drodze. „Nie wolno ci rozpaść się na kawałki”. Kiedy łkała do telefonu albo wymyślała tej nienormalnej suce, swojej siostrze, wydawało się, że rozumiała, co chciał jej powiedzieć. Słyszał sam siebie wygadującego komunały, które jeszcze dwa dni wcześniej w najśmielszych snach nie przeszłyby mu przez gardło, a jednak jakaś jego część wierzyła w to, co mówi. Muszą być silni. To była dla nich wielka próba, dzięki której ich miłość będzie tylko silniejsza. A potem następowały praktyczne rady, przypomnienia, żeby dobrze się uczyła, prawidłowo się odżywiała, wcześnie kładła się spać, regularnie wymieniała olej w samochodzie, czytała pozostawione jej książki. Czy była to rozmowa mężczyzny z przyszłą żoną, czy rozmowa ojca z dzieckiem? Może to i to. To była rozmowa Milesa z Pilar. Milesa, który robił wszystko, aby dziewczyna się trzymała, aby trzymał się on. Jest trzecia po południu, poniedziałek, kiedy wchodzi do Szpitala Rzeczy Porzuconych. Tak się umówił. Gdyby przyjechał po szóstej, musiałby od razu pójść do domu w Sunset Park. Skoro jest wcześniej, spotka się z Bingiem w jego zakładzie na Piątej Alei na Brooklynie. Dzwonek dzwoni, gdy otwiera i zamyka drzwi, i kiedy znajduje się w środku, uderza go szczupłość tego miejsca, z pewnością jest to najmniejszy szpital na świecie, myśli, zatęchła, zagracona świątynia z maszynami do pisania wystawionymi w najbardziej widocznym miejscu, po lewej stronie stoi Indianin ze sklepu z cygarami, z sufitu zwisają modele dwupłatowców oraz piper cubów, ściany pokryte plakatami z reklamami produktów, które lata temu zniknęły z amerykańskiego rynku: guma do żucia Black Jack, kosmetyki do włosów sieci O’Dell, zestaw witamin geritol, bisacodyl pod nazwą Carter’s Little Liver Pill, papierosy Old Gold. Na dźwięk dzwonka Bing wyłania się z małego pomieszczenia na tyłach zakładu jeszcze większy i bardziej rozczochrany, niż kiedy widział go ostatnio, niezdarny olbrzym rzucający się na niego z otwartymi ramionami. Bing głośno chichocze, bierze go w niedźwiedzi uścisk i cmoka w policzki, a Miles, kompletnie zaskoczony tak entuzjastycznym przyjęciem, sam wybucha śmiechem, usiłując
wywinąć się z miażdżących objęć przyjaciela. Bing wcześniej zamyka Szpital i przypuszczając, że Miles po długiej podróży musi być głodny, prowadzi go niedaleko Piątą Aleją do miejsca, w którym, jak mówi, można zjeść świetny lunch, do obskurnej knajpki, gdzie podają rybę z frytkami, zapiekanki, kiełbasę z ziemniakami purée, całe typowo angielskie żarcie. Nic dziwnego, że Bing tak przytył, myśli Miles, skoro kilka razy w tygodniu pochłania to tłuste paskudztwo, ale teraz, gdy dosłownie umiera z głodu, co może być lepszego od gorącej zapiekanki, która zapewni mu uczucie sytości w ten zimny dzień? Tymczasem Bing opowiada o domu, o zespole, o nieudanym związku z Millie, ciągle przerywając komentarzami, jak świetnie według niego Miles wygląda i jak bardzo się cieszy, że znowu się spotkali. Miles niewiele odpowiada, jest zajęty jedzeniem, ale jest pod wrażeniem entuzjazmu Binga i przejawów jego dobrej woli i im więcej Bing mówi, tym bardziej przekonuje się, że odkąd ostatnio się widzieli, jego korespondencyjny przyjaciel niewiele się zmienił, jest oczywiście trochę starszy, może trochę bardziej opanowany, ale ogólnie pozostał tym samym człowiekiem, podczas gdy on, Miles, stał się kimś zupełnie innym, czarną owcą, która nie przypomina tamtego baranka sprzed siedmiu lat. Pod koniec posiłku na twarzy Binga pojawia się wyraz zakłopotania. Milknie na jakiś czas, bawiąc się widelcem, patrzy w stół najwidoczniej w poszukiwaniu właściwych słów i kiedy w końcu znów zaczyna mówić, jego głos staje się przyciszony, przechodzi niemal w szept. Nie myśl, że kieruje mną ciekawość, mówi, ale zastanawiam się, czy masz jakieś plany. W związku z czym?, pyta Miles. Na przykład w związku z odwiedzeniem rodziców. Ale to chyba nie twoja sprawa. Niestety moja. Od dawna wszystkiego dowiadywałeś się ode mnie, teraz chciałbym przejść na emeryturę. To się już stało. W chwili, gdy dzisiaj wysiadłem z autobusu, dostałeś złoty zegarek za wysługę lat. Za całą ofiarną służbę. Chyba wiesz, jak bardzo jestem ci wdzięczny. Niepotrzebna mi twoja wdzięczność, Miles. Nie chcę tylko patrzeć, jak znowu spierdalasz sobie życie. Dla nich to nie było takie łatwe. Wiem. Nie myśl, że tego nie wiem. No więc? Odwiedzisz ich czy nie? Chcę, mam nadzieję, że to zrobię... To nie jest odpowiedź. Tak czy nie? Tak. Jasne, że tak, mówi, nie wiedząc, czy to zrobi, czy nie, nie wiedząc, że w ciągu ostatnich siedmiu lat Bing rozmawiał z jego rodzicami pięćdziesiąt dwa razy, nie wiedząc, że ojciec, matka i Willa
zostali powiadomieni, że dziś pojawi się w Nowym Jorku. Jasne, że tak, mówi znowu. Niech tylko trochę się oswoję. Podobnego domu nigdy dotąd nie widział w Nowym Jorku. Jest świadom, że w mieście znajduje się mnóstwo przedziwnych budynków, które w żaden sposób nie należą do urbanistycznego planu miasta – na przykład domy z cegły i apartamenty z ogrodami w niektórych rejonach Queens, nieśmiało aspirujące do zabudowy z przedmieść, czy kilka nielicznych drewnianych domów w najbardziej na północ wysuniętej części Brooklyn Heights, historycznych zabytków z lat czterdziestych dziewiętnastego wieku, jednak dom w Sunset Park nie jest ani podmiejski, ani zabytkowy, jest po prostu zwykłą budą, żałosnym produktem czyjejś architektonicznej nieporadności, niepasującym ani do Nowego Jorku, ani do żadnego innego miejsca poza nim. Bing nie posłał mu w liście żadnego zdjęcia, nie opisał jego dokładnego wyglądu, więc nie miał pojęcia, czego może się spodziewać, ale jeśli czegokolwiek by się spodziewał, na pewno to nie byłoby to. Nierówny, popękany gont, czerwone obramowanie wokół trzech pionowo otwieranych okien na pierwszym piętrze, licha, pociągnięta białą farbą balustrada ganku z otworami w kształcie rombów, cztery słupy podtrzymujące jego daszek pomalowane czerwoną farbą, taką samą jak pas wokół okien, za to w ogóle nie pomalowane wejściowe schodki i poręcze, zbyt kruche, by przetrwały nałożenie farby, całkiem niemal spróchniałe. Alice i Ellen są jeszcze w pracy, kiedy razem z Bingiem pokonuje sześć schodków ganku i wchodzi do środka. Bing uroczyście go oprowadza, dumny z każdej dokonanej przez nich naprawy, i mimo że dom wydaje mu się ciasny (nie tylko z powodu rozmiarów i liczby pokoi, ale przez ogromną masę rzeczy, jakie zostały w nich upchane – bębny Binga, płótna Ellen, książki Alice), jest zaskoczony utrzymaną w nim czystością, jasnością świeżo położonej farby na połatanych ścianach, dzięki czemu wydaje mu się, że można w nim zamieszkać. Kuchnia, łazienka i pokój na dole, trzy pokoje na górze. Nie ma tylko żadnego salonu ani holu, co oznacza, że wspólne życie toczy się w kuchni, a gdy jest ładna pogoda – na ganku. Jemu przypadnie pokój na parterze odziedziczony po Millie, co przyjmuje z ulgą, ponieważ ma tu zapewnioną największą prywatność, jeśli coś takiego jest możliwe tuż obok kuchni. Kładzie torbę na łóżku i kiedy sprawdza widok z dwóch okien na przeciwległych ścianach, jeden na opustoszały plac ze zdezelowanym samochodem, drugi na zniszczoną budowlaną konstrukcję, Bing przedstawia mu listę różnych obowiązków i zasad, jakie ustanowili od chwili wprowadzenia się do domu. Każda osoba ma przydział zadań do wykonania, lecz poza tym jest całkiem wolna, może wychodzić i przychodzić, kiedy zechce. On jest dozorcą-złotą rączką, Ellen sprząta, Alice robi zakupy i gotuje większość posiłków. Może Miles przejmie część zadań Alice, pomagając jej w zakupach i gotowaniu. Miles nie protestuje. Lubi gotować, mówi, przez lata nabrał wprawy, to dla niego żaden problem. Bing kontynuuje, wyjaśniając, że śniadania i kolacje zazwyczaj jedzą razem, ponieważ za bardzo nie mają pieniędzy i w ten sposób oszczędzają. Prowadzenie wspólnej kasy pozwala im
przetrwać, a teraz, gdy Miles z nimi zamieszka, ich wydatki proporcjonalnie się zmniejszą. Wszyscy skorzystają na tym, że do nich dołączył, i nie chodzi tylko o pieniądze, ale także o to, co swoją osobą wniesie do atmosfery domu, a Bing chce, żeby zrozumiał, jak ogromną mu sprawił radość powrotem do swojego własnego miejsca. Miles wzrusza ramionami i mówi, że ma nadzieję, że będzie z niego pożytek, lecz w duchu zastanawia się, czy aby nadaje się do tego typu życia grupowego, czy nie byłoby lepiej dla niego, gdyby poszukał sobie własnego mieszkania. Jedynym problemem jest forsa, z tym też zmaga się cała reszta. Teraz nie ma już pracy i te trzy tysiące dolarów, które przywiózł, są jakimiś marnymi groszami. Czy mu się to podoba, czy nie, jest teraz ugotowany i jeśli nie wydarzy się coś, co całkowicie zmieni jego położenie, będzie musiał maksymalnie wykorzystać obecną sytuację. Trzeba odsiedzieć wyrok. Siostra Pilar uczyniła go najnowszym członkiem Czwórki z Sunset Park. Tego wieczora wydają kolację na jego cześć. To gest powitania i chociaż wolałby nie być w centrum uwagi, usiłuje przebrnąć przez to bez okazywania, jak niezręcznie się czuje. Jakie są jego pierwsze wrażenia? Uważa, że Alice da się lubić najbardziej, że stoi na ziemi obiema nogami, urzeka go jej szczera, dziecięca postawa wobec rzeczywistości, rodem ze Środkowego Zachodu. Bystra, oczytana dziewczyna, przekonuje się, trochę nazbyt skromna, bezpretensjonalna, ale potrafiąca niespodziewanie rzucić subtelnym dowcipem. Ellen jest dla niego większą zagadką. Jest równocześnie pociągająca i nieatrakcyjna, otwarta i zamknięta w sobie, wydaje się, że z minuty na minutę potrafi się zmieniać. Długa, niezręczna cisza, a potem, kiedy w końcu coś mówi, nie zdarza się jej nie powiedzieć czegoś bardzo przenikliwego. Wyczuwa u niej wewnętrzny niepokój, zamęt, lecz jednocześnie głęboką życzliwość. Gdyby tylko przestała się tak w niego wpatrywać, mógłby się jakoś do niej zbliżyć, lecz odkąd usiedli przy stole, nie odrywa od niego wzroku, przez co czuje się niezręcznie pod jej badawczym, zbyt nachalnym spojrzeniem. Jest też Jake, od czasu do czasu wpadający do Sunset Park, chudy, łysiejący facet z ostrym nosem i dużymi uszami, Jake Baum, pisarz, chłopak Alice. Przez kilka pierwszych minut robi miłe wrażenie, lecz potem Miles zaczyna zmieniać zdanie na jego temat, zauważając, że oprócz siebie samego nie udaje mu się słuchać nikogo, szczególnie Alice, której ciągle przerywa, najczęściej w środku zdania, po to by wygłosić własną myśl, i po krótkim czasie Miles dochodzi do wniosku, że Jake Baum jest nudziarzem, choć potrafi z pamięci recytować Pounda i wymienić wszystkie drużyny grające przeciw sobie w World Series od 1932 roku. Na szczęście Bing jest w świetnej formie, z entuzjazmem przykłada się do roli mistrza ceremonii i pomimo różnych niewidocznych napięć krążących w powietrzu potrafi zręcznie podtrzymywać wesoły nastrój wieczora. Za każdym razem, gdy otwiera nową butelkę wina, wstaje i wygłasza toast na cześć powrotu Milesa, na cześć ich czwartego miesiąca wspólnego życia, na cześć wszystkich squattersów świata. Jedynym zgrzytem w całej tej wesołej atmosferze jest fakt, że Miles nie pije, a skądinąd sam dobrze wie, że kiedy ludzie spotykają w swoim towarzystwie kogoś, kto nie tyka alkoholu, od razu automatycznie uważają go
za niepijącego alkoholika. Miles nigdy nie był alkoholikiem, ale był czas, kiedy czuł, że pije za dużo, i kiedy trzy lata temu stał się abstynentem, zyskał na tym zarówno zdrowotnie, jak i materialnie. Niech myślą, co chcą, mówi sobie, nie ma to dla niego znaczenia, ale za każdym razem, gdy Bing wznosi następny toast, Jake zwraca się do Milesa, żeby się przyłączył. Po raz pierwszy rzeczywiście chyba się pomylił, ale potem były jeszcze dwa toasty i Jake dalej go zachęcał, żeby się napił. Gdyby wiedział, do czego Miles jest zdolny, gdy się wścieknie, natychmiast przestałby się z nim droczyć, ale Jake tego nie wie i jeśli następnym razem będzie się w taki sposób zachowywał, może skończyć ze złamaną szczęką lub krwawiącym nosem. Tyle lat zmagań, by nauczyć się panować nad sobą, a teraz, pierwszego dnia po powrocie do Nowego Jorku, Miles znów cały wrze z wściekłości, gotów rozszarpać kogoś na strzępy. Potem robi się jeszcze gorzej. Przed kolacją poprosił Binga, żeby nikomu nie mówił, kim są jego rodzice, żeby nazwiska Morris Heller i Mary-Lee Swann nie padły w rozmowie, i Bing mu to przyrzekł, to było oczywiste, ale teraz, gdy kolacja zbliża się do końca, Jake zaczyna mówić o najnowszej powieści Renza Michaelsona Rozmowy w górach, która ukazała się we wrześniu w wydawnictwie jego ojca. Możliwe, że nie ma w tym nic nadzwyczajnego, książka świetnie się sprzedaje, ma mnóstwo recenzji, więc niewątpliwie ludzie o niej rozmawiają, a Baum jest przecież pisarzem, co oznacza, że musi znać powieść Renza, ale Miles nie chce słuchać jego ględzenia na ten temat, nie akurat o tej książce, którą zaraz po wydaniu czytał na Florydzie, czytał ją tylko wtedy, gdy Pilar wychodziła z domu, bo dla niego było to ponad siły, już od pierwszej strony zrozumiał, że tych dwóch sześćdziesięcioletnich mężczyzn siedzących i rozmawiających na górskim szczycie w Berkshires to Renzo i ojciec, i nie potrafił czytać tej książki inaczej, jak tylko płacząc, bo wiedział, że on sam stanowi smutną część historii dwóch mężczyzn na okrągło rozmawiających o swoich przeżyciach, dwóch starych, świetnych przyjaciół, jego ojca i jego ojca chrzestnego, a obok niego siedzi ten nadęty Jake Baum i wypowiada się o książce, więc Miles z całego serca pragnie tylko, żeby przestał. Baum mówi, że bardzo chciałby przeprowadzić wywiad z Michaelsonem. Wie, że stroni on od dziennikarzy, ale ma tak wiele ważkich pytań, które chciałby mu zadać, i czyż nie byłby to jego wielki sukces, gdyby udało mu się namówić Michaelsona, aby poświęcił mu kilka godzin. Baum skupia się wyłącznie na swoich nędznych aspiracjach, usiłując dodać sobie splendoru, równając się z kimś, kto zawsze będzie tysiąc razy większy od niego nawet za nie wiadomo ile lat, a potem ten idiota Bing wcina się z rewelacją, że jest tym, kto naprawia i konserwuje maszynę do pisania Renza, starego dobrego Michaelsona, jednego z ostatnich żyjących na tym świecie pisarzy, którzy do tej pory nie przeszli na komputer, i jasne, zna go trochę i może następnym razem, gdy Renzo zajrzy do zakładu, szepnie mu słówko w sprawie Jake’a. W tym momencie Miles ma ochotę skoczyć na Binga i udusić go gołymi rękami, ale na szczęście rozmowa przeskakuje na inny temat, kiedy Alice nagle potwornie głośno kicha i Bing zaczyna gadać o grypie i przeziębieniach, i nikt już nie wspomina o robieniu wywiadu z Renzem Michaelsonem.
Po tej kolacji postanawia, że będzie się ulatniał, gdy tylko Jake pojawi się na horyzoncie, aby przypadkiem nie zasiąść z nim do wspólnego posiłku. Nie chce popełnić czegoś, czego będzie potem żałował, a Jake jest typem człowieka, który budzi w nim najgorsze instynkty. Jednak okazuje się, że sprawa nie jest aż tak beznadziejna, jak mu się wydawało. W ciągu następnych dwóch tygodni Baum pojawia się tylko raz i choć Alice spędza z nim kilka nocy na Manhattanie, Miles wyczuwa, że mają jakiś problem i czeka ich ciężki orzech do zgryzienia albo nawet rozstanie. Nie powinno go to obchodzić, lecz teraz, kiedy poznał Alice, ma nadzieję, że to naprawdę koniec, ponieważ Baum nie zasługuje na taką kobietę jak Alice, a ona z kolei zasługuje na kogoś o wiele lepszego. Trzy dni po przyjeździe dzwoni do biura ojca. Recepcjonistka informuje go, że pan Heller jest za granicą i wróci dopiero piątego stycznia. Czy chciałby zostawić jakąś wiadomość? Nie, dziękuję, mówi, zadzwoni za miesiąc. Z gazet dowiaduje się, że przedpremierowe spektakle z udziałem jego matki zaczną się trzynastego stycznia. Nie wie, co ma z sobą zrobić. Poza codzienną rozmową z Pilar trwającą około dwóch godzin w jego życiu nie ma żadnych stałych punktów odniesienia. Włóczy się po okolicy, by oswoić się z nowym otoczeniem, lecz Sunset Park szybko go nudzi. W tym miejscu kryje się jakaś martwota, stwierdza, żałosna pustka związana z biedą i walką imigrantów o przetrwanie, dzielnica pozbawiona banków i księgarni, tylko punkty spieniężania czeków i jedna zrujnowana biblioteka, mały zamknięty świat na obrzeżach wielkiego, gdzie czas płynie tak wolno, że zaledwie kilka osób uważa za stosowne, by nosić zegarek. Popołudnie mija mu na robieniu zdjęć jakichś fabryk w pobliżu nadbrzeża, starych budynków, w których dogorywają ostatnie firmy czynne w tej dzielnicy, producenci okien i drzwi, basenów, damskiej konfekcji i pielęgniarskich fartuchów, lecz kadry okazują się nijakie, pozbawione energii, bez wyrazu. Następnego dnia wybiera się do Chinatown przy Ósmej Alei z gęstą zabudową sklepów i zakładów, przepełnionymi chodnikami, kaczkami wiszącymi na wystawach rzeźniczych sklepów, mnóstwem scen do złapania w kadr, żywymi kolorami wokół, jednak on wciąż czuje się wyczerpany, obojętny i odchodzi stamtąd, nie zrobiwszy ani jednego zdjęcia. Potrzebuje czasu, żeby się przyzwyczaić, mówi sobie. Jego ciało może być tutaj, jednak duchem jest na Florydzie z Pilar i mimo że teraz znów przebywa u siebie, ten Nowy Jork nie jest jego Nowym Jorkiem, Nowym Jorkiem, jaki pamięta. Po tak długiej drodze, jaką przebył, mógłby równie dobrze dotrzeć do jakiegoś zupełnie obcego miasta, miasta położonego w jakiejkolwiek części Ameryki. Stopniowo przyzwyczaja się do spojrzenia Ellen. Już nie odczuwa zagrożenia z powodu jej zaciekawienia jego osobą i nawet jeśli ona mniej się odzywa niż inni podczas ich wspólnych śniadań i kolacji przy kuchennym stole, kiedy są tylko we dwoje, staje się dosyć elokwentna. Komunikuje się z
nim, przede wszystkim zadając pytania, wcale nie dotyczące jego życia i przeszłości, lecz pytania o jego zdanie na bardzo różne tematy, od pogody po kondycję tego świata. Czy lubi zimę? Kto według niego jest lepszym artystą, Picasso czy Matisse? Czy martwi się globalnym ociepleniem? Czy cieszył się, kiedy miesiąc temu Obama został prezydentem? Dlaczego mężczyźni tak bardzo lubią sport? Kto jest jego ulubionym fotografem? Bez wątpienia w jej bezpośrednim tonie pobrzmiewa jakaś infantylność, lecz jednocześnie jej pytania wywołują wymianę myśli na wyższym poziomie i wstępując na ścieżkę wyznaczoną przez Binga i Alice, odczuwa narastającą potrzebę chronienia jej. Rozumie, że Ellen jest bardzo samotna i niczego bardziej nie pragnie, jak spędzać każdą noc w jego łóżku, jednak wystarczająco dużo opowiedział jej o Pilar, by zrozumiała, że jest to niemożliwe. Kiedy trafia się jej dzień wolny od pracy, zaprasza go na spacer po cmentarzu Green-Wood, by odwiedzili Miasto Umarłych, jak nazywa to miejsce, i po raz pierwszy, odkąd przyjechał do Sunset Park, czuje się poruszony. Na Florydzie otaczały go rzeczy porzucone, teraz natknął się na porzuconych ludzi Brooklynu. Przeczuwa, że jest to teren wart eksploracji. W osobie Alice otrzymał możliwość rozmowy o książkach, co rzadko mu się przydarzało w latach pomiędzy studiami a spotkaniem Pilar. Bardzo szybko przekonuje się, że Alice mało wie o literaturze europejskiej i południowoamerykańskiej, co jest dla niego tylko niewielkim rozczarowaniem, bo należy ona do wąskiego kręgu wyspecjalizowanych badaczy świata anglo-amerykańskiego, o wiele lepiej znających Beowulfa i Dreisera niż Dantego czy Borgesa, lecz to nie stanowi żadnej przeszkody, jest mnóstwo spraw, o których mogą swobodnie rozmawiać, i w bardzo krótkim czasie zaczynają używać własnych znaków porozumiewawczych, by wyrazić swoje gusty, tworzą cały język składający się z chrząknięć, uniesionych brwi, zmarszczonego czoła, kiwnięć głową czy nagłych klepnięć w kolano. Nie rozmawia z nim o Jake’u, więc on nie zadaje jej żadnych pytań. Powiedział jej o Pilar, jednak nie za wiele, nic poza jej imieniem i tym, że przyjedzie z Florydy na przerwę podczas Bożego Narodzenia. Użył słowa „przerwa”, a nie „ferie”, ponieważ przerwa sugeruje naukę w college’u, a ferie zazwyczaj odnoszą się do szkoły, a on nie chce, żeby ktokolwiek z domowników, gdy jej tu jeszcze nie ma, domyślał się, jak młoda jest Pilar, i ma nadzieję, że gdy się pojawi, nikomu nie przyjdzie do głowy wypytywać ją o wiek. Jednak nawet jeśli tak się stanie, nie obawia się tego. Jedyną osobą, której się obawia, jest Angela i Angela ma nie wiedzieć, że Pilar wyjeżdża. Rozważał tę sprawę z Pilar na wszystkie strony. Nie wolno, aby którakolwiek z sióstr wiedziała, że jedzie, nie tylko Angela, ale także Teresa i Maria, bo z chwilą, gdy jedna z nich się o tym dowie, będą wiedzieć wszystkie i choć jest to mało prawdopodobne, Angela może być na tyle szalona, by pojechać za Pilar do Nowego Jorku. Właśnie kupił małą ilustrowaną książeczkę o cmentarzu Green-Wood i teraz codziennie chodzi tam z aparatem fotograficznym, włócząc się między grobami, pomnikami i grobowcami, prawie zawsze sam w zimne grudniowe dni, dokładnie przygląda się wystawnym, pełnym przepychu budowlom,
marmurowym kolumnom i obeliskom, greckim świątyniom i egipskim piramidom, ogromnym leżącym figurom płaczących kobiet. Cmentarz ma powierzchnię większą niż połowa Central Parku, jest dostatecznie wielki, aby się w nim zgubić, aby pozwolić mu zapomnieć, że jest więźniem odsiadującym wyrok w posępnej części Brooklynu, a spacer pomiędzy tysiącami drzew i roślin, wspinanie się na wzniesienia i przecinanie daleko ciągnących się ścieżek tej ogromnej nekropolii oznaczają pozostawienie miasta daleko za sobą i zanurzenie się w absolutnej ciszy pośród umarłych. Robi zdjęcia nagrobków gangsterów i poetów, generałów i przemysłowców, ofiar morderców i wydawców gazet, dzieci, które przedwcześnie odeszły, kobiety żyjącej siedemnaście lat po setnych urodzinach, żony i matki Theodore’a Roosevelta, które pochowano obok siebie tego samego dnia. Leży tam Elias Howe, wynalazca maszyny do szycia, są pochowani bracia Kampfe, którzy skonstruowali maszynkę do golenia, Henry Steinway, założyciel firmy produkującej fortepiany, John Underwood od maszyn do pisania, Henry Chadwick od systemu punktacji w baseballu, Elmer Sperry, wynalazca żyroskopu. Krematorium zbudowane w połowie dwudziestego wieku pochłonęło ciała Johna Steinbecka, Woody’ego Guthriego, Edwarda R. Murrowa, Eubiego Blake’a i nie wiadomo ilu jeszcze znanych i nieznanych, ile jeszcze dusz zostało obróconych w dym w tym niesamowitym, pięknym miejscu? Zaangażował się w kolejne nieużyteczne przedsięwzięcie, posługując się aparatem do zapisu swoich zagubionych, nikomu niepotrzebnych myśli, lecz przynajmniej ma jakieś zajęcie, sposób na przetrwanie czasu, póki jego życie nie zacznie się od nowa, i w jakim innym miejscu niż na cmentarzu Green-Wood dowiedziałby się, że prawdziwe nazwisko Franka Morgana, aktora odtwarzającego rolę czarnoksiężnika z Oz, brzmiało Wuppermann?
MORRIS HELLER
1 Jest ostatni dzień roku, o tydzień wcześniej wrócił z Anglii, by uczestniczyć w pogrzebie dwudziestotrzyletniej córki Martina Rothsteina, która popełniła samobójstwo w Wenecji na dzień przed wigilią Bożego Narodzenia. Wydaje książki Rothsteina od założenia Heller Books. Marty i Renzo byli jedynymi Amerykanami na pierwszej liście autorów, dwaj Amerykanie, a za nimi Per Carlsen z Danii i Annette Louverain z Francji i teraz po trzydziestu pięciu latach dalej ich wszystkich publikuje, są rdzeniem oficyny i wie, że bez nich byłby niczym. Wiadomość nadeszła dwudziestego czwartego wieczorem, zbiorowy e-mail wysłany do setek przyjaciół i znajomych, który odczytał na komputerze Willi w ich pokoju w Charlotte Street Hotel w Londynie, tragiczny, suchy komunikat od Marty’ego i Niny, że Suki odebrała sobie życie, a potem następowały informacje o dacie i miejscu pogrzebu. Willa nie chciała, żeby jechał. Uważała, że pogrzeb jest dla niego zbyt ciężkim przeżyciem, za dużo ich było w ostatnim roku, zbyt wielu przyjaciół odchodzi, zdawała sobie sprawę, jakie spustoszenie czynią w nim te wszystkie śmierci, tego właśnie słowa użyła, spustoszenie, ale powiedział, że musi tam pojechać dla nich, to niemożliwe, żeby go tam nie było, powinność wobec przyjaciela tego wymaga i cztery dni później był w samolocie do Nowego Jorku. Jest trzydziesty pierwszy grudnia, późny poranek ostatniego dnia 2008 roku i kiedy wysiada z pociągu numer jeden i po schodach w górę wychodzi na róg Broadwayu i Siedemdziesiątej Dziewiątej, widzi powietrze gęste od śniegu, mokre, ciężkie płaty wirują w wietrznej szarości, przyciemniając uliczne światła, pokrywając bielą maski samochodów, i gdy dochodzi do centrum społeczności żydowskiej przy Amsterdam Avenue, ma na sobie białą czapę. Suki Rothstein, zgodnie z metryką Susanna, maleńka dziewczynka, którą dwadzieścia trzy lata temu po raz pierwszy zobaczył śpiącą na prawym ramieniu ojca, młoda kobieta, absolwentka summa cum laude Uniwersytetu Chicago, obiecująca artystka, nad wiek dojrzała intelektualistka, pisarka, fotografka, która tej jesieni wyjechała do Wenecji na staż w Peggy Guggenheim Collection i właśnie tam, w toalecie muzeum, tuż po prowadzonym przez siebie seminarium na temat własnych prac, tam się powiesiła. Willa miała rację, zdaje sobie z tego sprawę, ale jak nie poczuć się emocjonalnie spustoszonym przez śmierć Suki, jak nie stawiać się na miejscu jej ojca i nie odczuwać spustoszenia z powodu tej bezsensownej śmierci? Pamięta, jak spotkał ją przypadkowo na Houston Street pewnego słonecznego popołudnia na początku lata. Szła na bal z okazji zakończenia roku w liceum, wystrojona w ekstrawagancką czerwoną sukienkę, czerwoną jak najczerwieńszy pomidor z Jersey i była cała roześmiana, kiedy natknął się na nią tamtego popołudnia, otoczona przyjaciółmi, szczęśliwa, serdecznie całująca go na powitanie i pożegnanie i od tamtej chwili do dziś ma w pamięci jej obraz jako kwintesencję młodzieńczej żywiołowości i rozkwitu, pojedynczy przykład tego, co nazywa się ogniem młodości. Teraz myśli o
przejmującym, wilgotnym chłodzie Wenecji w środku zimy, widzi wodę występującą z kanałów na ulice i sięgającą kolan, czuje przeszywaną dreszczem samotność nieogrzewanych pokoi, ciemną, straszliwą siłę, od której miesza się w głowie, życie złamane zarówno wielkością, jak i małościątego świata. Wolno wchodzi do budynku z innymi ludźmi, którzy stopniowo zaczynają tworzyć tłum około dwustu, trzystu osób, i dostrzega w nim mnóstwo znajomych twarzy, wśród nich jest Renzo, a także Sally Fuchs, Don Willingham, Gordon Field i wielu innych starych przyjaciół, pisarzy, poetów, artystów, wydawców, są również młodzi ludzie, dziesiątki młodych mężczyzn i kobiet, przyjaciół Suki z dzieciństwa, z liceum, z college’u, każdy mówi przyciszonym głosem, jakby wypowiadanie słów głośniej niż szeptem było obrazą, pogwałceniem ciszy świata umarłych, i kiedy przygląda się twarzom ludzi dookoła niego, każdy wydaje mu się przybity i otępiały, jakby nieobecny, wewnętrznie spustoszony. Kieruje się do niewielkiego pomieszczenia na końcu korytarza, gdzie Marty i Nina witają przybyłych, gości, żałobników, tak czy inaczej nazwane osoby, które będą na pogrzebie, i kiedy postępuje naprzód, by uściskać starego przyjaciela, widzi łzy płynące po twarzy Marty’ego, a potem Marty otacza go ramionami i przyciska głowę do jego piersi, powtarzając Morris, Morris, Morris, a jego ciało całe drży od bezgłośnego łkania. Martin Rothstein nie jest osobą stworzoną, by udźwignąć tragedię tej miary. Jest człowiekiem obdarzonym niesamowitym dowcipem i urokiem osobistym, to błyskotliwy twórca barokowych, przekomicznych konstrukcji zdaniowych, pisarz o nieprawdopodobnym satyrycznym talencie, intelektualny prowokator przekraczający wszelkie granice, zawsze otoczony mnóstwem przyjaciół i mający poczucie humoru tej miary, że mogą się z nim równać tylko najwięksi komicy z Borscht Belt. Teraz jest pogrążony w rozpaczy, w najokrutniejszej z możliwych, głęboko raniącej rozpaczy, po policzkach płyną mu łzy i Morris zastanawia się, czy można oczekiwać, że w takiej chwili człowiek potrafi stanąć przed wszystkimi zgromadzonymi i przemówić do nich, gdy zacznie się ceremonia. A jednak z chwilą, gdy żałobnicy zajęli miejsca w sali, Marty pojawia się na podium, by wygłosić mowę pogrzebową, i jest spokojny, nie roni już ani jednej łzy, załamanie, którego świadkiem był w pomieszczeniu obok, jest za nim. Czyta fragment własnego tekstu, który bez wątpienia powstał tylko dlatego, że ciało Suki było przewożone z Wenecji do Nowego Jorku, przez co czas pomiędzy śmiercią a pochówkiem był dłuższy niż zazwyczaj i w te puste, trudne dni oczekiwania na ciało córki Marty usiadł i to napisał. Gdy umarł Bobby, nie padły żadne słowa. Willa nie była w stanie niczego napisać ani powiedzieć, on też nie był stanie zrobić ani jednego, ani drugiego, wypadek wprawił ich w coś w rodzaju niemego otępienia, zapanowała cicha, dojmująca rozpacz, która trwała miesiącami, lecz Marty jest przecież pisarzem, całe życie spędził na zestawianiu słów i zdań, wyznaczaniu akapitów, tworzeniu książek i jedyną formą odpowiedzi na śmierć Suki było napisanie o niej paru słów. Trumna stoi na podium, biała trumna w otoczeniu czerwonych kwiatów, na religijny obrządek nie
ma miejsca. Nie ma żadnego rabina, nikt nie odmawia modlitwy i nikt z przemawiających nie usiłuje ze śmierci Suki wywodzić jakiegokolwiek pocieszenia czy znaczenia – pozostaje tylko suchy fakt odejścia, płynąca zeń groza. Ktoś gra solo na saksofonie, ktoś inny na fortepianie gra chorał Bacha, w którymś momencie Anton, młodszy brat Suki, który na cześć siostry pomalował paznokcie na czerwono, wykonuje w drastycznie wolnym tempie, bez akompaniamentu, na modłę elegii pieśń Cole Portera (Ev’ry time we say good-bye / I die a little), która brzmi tak niesamowicie melancholijnie, jest tak bolesna w odbiorze, że kiedy kończy, wszyscy zebrani płaczą. Pisarze podchodzą do mównicy i czytają wiersze Shakespeare’a i Yeatsa, przyjaciele i koledzy ze szkoły wspominają Suki, jej żywiołowy, pełen ognia temperament. Dyrektor galerii, w której miała jedną i jedyną wystawę, mówi o jej pracach. Morris podąża za każdym wypowiedzianym słowem, słucha każdej zagranej i wyśpiewanej nuty, jest bliski kompletnego załamania w czasie tej półtoragodzinnej uroczystości, ale dopiero mowa Marty’ego niemal zupełnie go rozkłada, odważne, wspaniałe przemówienie, szokuje go szczerość i brutalna precyzja wywodu, gniew i rozpacz, wina i miłość przebijające z każdego sformułowania. Przez całe dwudziestominutowe wystąpienie Marty’ego Morris wyobraża sobie, że usiłuje mówić o Bobbym, o Milesie, o nieżyjącym od dawna Bobbym i nieobecnym Milesie, lecz wie, że nigdy nie miałby odwagi, by stanąć przed ludźmi i wyrazić swoje uczucia z tak nagą szczerością. Potem następuje przerwa. Tylko Rothsteinowie i ich najbliższa rodzina pojadą na cmentarz w Queens. Wszyscy są zaproszeni na czwartą po południu do mieszkania Marty’ego i Niny, a teraz muszą się rozejść. Odczuwa ulgę, że została mu oszczędzona męka patrzenia na opuszczanie trumny do dołu, na spychacz, który go zasypuje, na ponowne łzy Marty’ego i Niny. Renzo odnajduje go na dole przy wyjściu, obaj znów wchodzą w śnieżycę i chcą poszukać miejsca na lunch. Renzo miał na tyle rozsądku, by wziąć z sobą parasol, i kiedy Morris przyciska się do niego, Renzo obejmuje go ramieniem. Żaden nie mówi ani słowa. Przyjaźnią się od pięćdziesięciu lat i znają nawzajem swoje myśli. Siadają w żydowskich delikatesach na Broadwayu w okolicach Osiemdziesiątej, wspomnienie ich nowojorskiego dzieciństwa, niemal zanikająca kuchnia serwująca siekaną wątróbkę, zupę z kulkami z macy, peklowaną wołowinę i kanapki z pastrami, mięso duszone w jarzynach, naleśniki z serem, kiszone ogórki. Renzo dużo podróżował, nie widzieli się od wydania we wrześniu Rozmów w górach, Morris wyczuwa, że Renzo jest zmęczony, bardziej niż zwykle wymizerowany. Jak się to stało, że są tacy starzy?, zastanawia się. Obaj mają teraz sześćdziesiąt dwa lata i mimo że nie dręczą ich poważne choroby, nie są łysi ani otyli i jeszcze nie nadają się do zaprowadzenia na rzeź, obaj posiwieli, linia włosów lekko im się cofnęła i są już w na tym etapie, że kobiety przed trzydziestką, a może nawet przed czterdziestką patrzą przez nich obojętnie. Pamięta Renza jako bardzo młodego pisarza tuż po ukończeniu college’u, gdy wynajmował mieszkanko za czterdzieści dziewięć dolarów na Lower East Side, jedno z tych przy samych torach kolejowych, z wanną w kuchni i licznym kongresem karaluchów w każdej z szafek, i był
tak biedny, że stać go było tylko na jeden posiłek dziennie, i przez trzy lata pracował nad swoją pierwszą powieścią, którą zniszczył, bo uważał, że nie jest wystarczająco dobra, zniszczył wbrew protestom Morrisa i protestom jego dziewczyny, którzy oboje uważali, że była naprawdę dobra, i spójrzcie teraz na niego, myśli Morris, ile po tym spalonym rękopisie powstało książek (siedemnaście? dwadzieścia?) wydawanych w każdym kraju świata, nawet, na miłość boską, w Iranie, ile dostał nagród literackich, medali, kluczy do miasta, honorowych doktoratów, ile powstało książek i prac naukowych na temat jego utworów, i to dla niego nic nie znaczy, jest jedynie zadowolony, że ma teraz trochę pieniędzy, że nie dławi go bieda tamtych lat, sława spowodowała, że stał się zupełnie nieczuły na honory, nie obchodzi go fakt, że jest tak zwaną osobą publiczną. Chcę po prostu zniknąć, powiedział kiedyś Morrisowi, wypowiadając te słowa bardzo cicho, najciszej jak potrafił, patrząc zbolałym wzrokiem, jakby mówił sam do siebie. Chcę po prostu zniknąć. Zamawiają zupę i kanapki i kiedy latynoski kelner zabiera ich menu (latynoski kelner w żydowskiej restauracji, obydwaj na to zwracają uwagę), Morris i Renzo zaczynają rozmawiać o pogrzebie, wymieniając wrażenia na temat tego, co przed chwilą miało miejsce w sali centrum społeczności żydowskiej. Renzo nie znał Suki, spotkał ją jeden jedyny raz, kiedy była dzieckiem, ale zgadza się z Morrisem, że Rothstein wygłosił wielką mowę, zupełnie niewyobrażalną, gdy weźmie się pod uwagę przerażające okoliczności, w jakich została napisana, w czasie, w którym prawie nikt nie miałby siły, aby zebrać się w sobie i wykrzesać na papierze choćby jedno słowo, a co dopiero stworzyć żarliwą, głęboką, przemyślaną mowę pogrzebową, jaką usłyszeli dziś rano. Renzo nie ma dzieci, ma dwie byłe żony, lecz żadnych dzieci i wobec tego wszystkiego, co przechodzą teraz Marty i Nina, przez co już przeszli on i Willa, najpierw z Bobbym, a teraz z Milesem, Morris odczuwa coś w rodzaju zazdrości, myśląc, że lata temu Renzo powziął właściwą decyzję, by trzymać się z daleka od dzieci, by uniknąć nieuniknionego chaosu i spustoszenia, jakie niesie ojcostwo. W jakimś sensie oczekuje, że Renzo powie teraz coś o Bobbym, analogia jest tak ewidentna, i Renzo z pewnością rozumie, jak trudnym przeżyciem jest dla niego ten pogrzeb, lecz właśnie dlatego, że naprawdę rozumie, nie porusza tej kwestii. Jest w tym względzie nazbyt dyskretny, nazbyt świadomy tego, co myśli Morris, by nagle wkraczać w bolesną dla niego przestrzeń, i w jednym momencie Morris pojmuje niechęć przyjaciela do wtrącania się w jego sprawy, i właśnie wtedy Renzo zmienia temat, omijając osobę Bobby’ego i ponury wątek zmarłych dzieci, i pyta go, jak radzi sobie z kryzysem, mając na myśli kryzys ekonomiczny, i czy Heller Books na czas zdoła skryć sięprzed burzą. Statek wciąż płynie, mówi Morris, ale przechyla się na prawą burtę i przez ostatnie miesiące musieli zrzucić zbyteczny balast do morza. Przede wszystkim chce zachować zespół ludzi i do tej chwili jeszcze nikogo nie zwolnił, lecz plan został obcięty o jakieś dwadzieścia, dwadzieścia pięć procent. W zeszłym roku wydali czterdzieści siedem książek, w tym trzydzieści osiem, jednak wpływy spadły tylko o
jedenaście procent, przede wszystkim dzięki Rozmowom w górach, które mają już trzeci dodruk przy sprzedanych czterdziestu pięciu tysiącach egzemplarzy w twardej oprawie. Wiele zależy od sprzedaży świątecznej, lecz nawet jeśli okaże się ona niższa od oczekiwanej, nie przewiduje żadnej spektakularnej katastrofy. Louverain, Wyatt i Tomesetti napisali na tę jesień naprawdę mocne książki, kryminalna seria w miękkiej oprawie ma niezły start, jednak to bardzo ciężki czas dla debiutów, bardzo ciężki, i musiał odrzucić paru dobrych młodych pisarzy, książki, którym dałby szansę rok czy dwa lata temu, a teraz jest tym zgnębiony, ponieważ misją Heller Books jest wspieranie młodych talentów. Na rok 2009 mają w planie tylko trzydzieści trzy książki, lecz jest wśród nich Carlsen, Davenport także i, rzecz jasna, mała powieść Renza, niewielka rzecz, którą napisał tuż po Rozmowach w górach, niespodziewany cenny dodatek, z którym wiąże ogromne nadzieje, i kto wie, jeśli przez najbliższe dwanaście miesięcy nie zbankrutują wszystkie niezależne księgarnie w Ameryce, mogą się spodziewać całkiem dobrego roku. Słysząc wypowiadane przez siebie słowa, zaczyna odczuwać cień optymizmu, jednak zdradza Renzo tylko część prawdy i nie wspomina, że kiedy zaczną napływać zwroty Rozmów w górach, ich sprzedaż spadnie o siedem tysięcy, to rok 2008 będzie najgorszym rokiem oficyny od trzydziestu lat, nie wspomina też o pilnym zapotrzebowaniu na inwestora, który włoży jakiś kapitał w jego firmę, bo w przeciwnym razie w ciągu dwóch lat statek pójdzie na dno. Renzo jednak nie musi o tym wszystkim wiedzieć. Renzo pisze książki, a on je wydaje i Renzo dalej będzie pisał i gdzieś je wydawał, nawet jeśli jego statek zatonie. Po podaniu zupy Renzo zadaje mu pytanie: Jakie są ostatnie wiadomości o chłopaku? Jest tutaj, mówi Morris. Od jakichś dwóch, trzech tygodni. Tutaj, w Nowym Jorku? Na Brooklynie. Mieszka z jakimiś ludźmi w opuszczonym domu w Sunset Park. Nasz przyjaciel perkusista ci to powiedział? Nasz przyjaciel perkusista jest jednym z ludzi, którzy tam mieszkają. Zaprosił Milesa, żeby przyjechał z Florydy, i chłopak się zgodził. Nie pytaj mnie dlaczego. Dla mnie to brzmi jak dobra wiadomość. Może. Czas pokaże. Bing mówi, że zamierza do mnie zadzwonić, ale do tej pory nie mam żadnej wiadomości. A jeśli w ogóle nie zadzwoni? To nic się nie zmieni. Zastanów się, Morris. Jedyne, co masz zrobić, to wskoczyć do taksówki, podjechać na Brooklyn i zapukać do drzwi. To cię nie kusi? Jasne, że mnie kusi. Ale nie potrafię się przełamać. To on odszedł i on sam musi wrócić.
Renzo nie nalega i Morris jest mu wdzięczny, że w tym miejscu rozmowa na ten temat się urywa. Jako ojciec chrzestny chłopaka i wieloletni przyjaciel jego ojca Renzo uczestniczy w tej ponurej historii od siedmiu lat i teraz w tej sprawie zostało już niewiele do powiedzenia. Morris chce się czegoś dowiedzieć o jego ostatnich podróżach do Pragi, Kopenhagi i Paryża, o wieczorze autorskim w Teatrze Maxa Reinhardta w Berlinie, nagrodzie, jaką otrzymał w Hiszpanii, i Renzo mówi, że dla niego była to bardzo potrzebna odmiana, ostatnio przeżywał jakiś zastój, więc dobrze mu zrobiło przebywanie przez kilka tygodni w zupełnie innych rewirach, z dala od tego, co kłębi mu się w głowie. Morris słucha podobnych wypowiedzi Renza, odkąd pamięta. Renzo zawsze przeżywa jakiś zastój, każda książka, którą kończy, jest jego ostatnią książką, a potem w tajemniczy sposób zastój się kończy, a on ląduje w swoim pokoju i pisze następną powieść. Tak, mówi Renzo, wie, że w przeszłości zawsze tak mówił, ale czuje, że teraz jest inaczej, nie wie, dlaczego tym razem paraliż wydaje się nie ustępować. Nocna przechadzka została ukończona na początku lipca, mówi, ponad pół roku temu, i od tamtej pory w żadnej dziedzinie nie robi niczego. Powstała tak niewielka książka, zaledwie sto pięćdziesiąt kilka stron, jednak wydaje mu się, że całkowicie go wyjałowiła, pisał ją w jakimś transie, krócej niż trzy miesiące, pracując intensywniej i z większym skupieniem niż kiedykolwiek do tej pory, za wszelką cenę prąc do przodu jak biegacz, który ani na moment nie zwalnia przez całe długie siedem mil wyścigu, upaja się własnym pędem, a potem po przekroczeniu mety coś się w nim załamuje. Od sześciu miesięcy nie snuje żadnych planów, nie ma żadnych pomysłów, niczym konkretnym się teraz nie zajmuje. Kiedy nie podróżował, czuł się apatyczny i bierny, nie zdradzał najmniejszej ochoty, by usiąść przy biurku i znów zacząć pisać. Wcześniej przeżywał już takie stany, oczywiście, że tak, lecz nigdy nie trwało to tak długo i uporczywie, i chociaż to jeszcze nic alarmującego, zaczyna się zastanawiać, czy nie nadszedł koniec, czy płonący w nim ogień w końcu nie wygasł całkowicie. Teraz żyje z dnia na dzień, nie robiąc niczego nadzwyczajnego – czyta książki, rozmyśla, chodzi na spacery, ogląda filmy, śledzi, co się dzieje na świecie. Innymi słowy, odpoczywa, ale jest to dziwny rodzaj odpoczynku, mówi, nerwowy spokój. Kelner przynosi im kanapki i zanim Morrisowi udaje się skomentować to na wpół poważne, na wpół ironiczne sprawozdanie z umysłowego wyczerpania, Renzo wykonuje nagły zwrot, zaprzecza wszystkiemu, co do tej pory powiedział, mówi Morrisowi, że podczas lotu z Europy przyszedł mu do głowy pewien nieśmiały pomysł, zalążek pewnej idei, z której mógłby powstać esej, coś z literatury faktu, jakaś tego typu forma. Morris uśmiecha się. Myślałem, mówi, że skończyły ci się wszystkie pomysły. No wiesz, mówi Renzo, wzruszając ramionami niby w obronie własnej, ale z iskrą w oku, czasem można mieć jakiś pojedynczy przebłysk. Leciał samolotem, opowiada, miał miejsce w pierwszej klasie wykupione przez tych, którzy przyznali mu nagrodę, horror całego lotu łagodziły skórzane fotele, kawior i szampan, idiotyczny luksus nad pułapem chmur, w dodatku miał do wyboru niesamowitą ilość filmów, nie tylko nowe europejskie i
amerykańskie, ale także stare, czcigodne klasyczne filmy, starożytny wysyp z fabryk snów po obu stronach Atlantyku. Wybrał w końcu Najlepsze lata naszego życia, coś, co widział dawno temu i z tego powodu całkowicie zapomniał, przyzwoite kino, uważa, dobrze zagrane, wzruszający przykład propagandy mającej przekonać Amerykanów, że żołnierze powracający z frontów drugiej wojny w końcu odnajdą się w cywilnym życiu, oczywiście nie bez pewnych przeszkód po drodze, ale w końcu im się udaje, ponieważ to jest Ameryka, a w Ameryce zawsze wszystko wszystkim się udaje. Niech i tak będzie, film mu się podobał, czas szybciej płynął, ale sam obraz wcale go tak nie zainteresował jak jedna z pomniejszych ról odtwarzana przez Steve’a Cochrana. Ma tylko jeden mało ważny epizod, krótkie pogardliwe starcie z głównym bohaterem, którego żona potajemnie spotykała się z Cochranem, ale w sumie to też nie budzi jego wielkiego zainteresowania, właściwie gra Cochrana jest mu całkowicie obojętna, dla niego znaczenie ma pewien fakt ujawniony mu kiedyś przez matkę, która poznała Cochrana podczas wojny, tak, jego matka, Anita Michaelson z domu Cannobio, która zmarła cztery lata temu w wieku osiemdziesięciu lat. Matka była osobą zamkniętą w sobie, niechętnie wracającą do przeszłości, lecz kiedy Cochran zmarł w 1965, tuż po tym, jak Renzo skończył dziewiętnaście lat, musiała mocno to przeżyć, bo nagle poczuła wielką potrzebę podzielenia się swoimi doznaniami i opowiedziała mu o swoim krótkim zauroczeniu teatrem na początku lat czterdziestych, miała piętnaście, szesnaście, może siedemnaście lat, gdy w którejś z nowojorskich grup teatralnych zetknęła się z Cochranem i straciła dla niego głowę. Był niesamowicie przystojnym mężczyzną, mówiła, jednym z tych ciemnowłosych Irlandczyków o surowej męskiej urodzie, wywołujących natychmiastowe bicie serca w piersi, lecz Renzo nigdy nie dowiedział się, na czym naprawdę polegało to, że straciła głowę. Czy jego siedemnastoletnia matka w roku 1942 straciła z Cochranem dziewictwo? Czy naprawdę byli wtedy z sobą, czy sprowadzało się to tylko do dziewczęcego zadurzenia w dobrze zapowiadającym się dwudziestopięcioletnim aktorze? Może to brzmieć nieprawdopodobnie, ale według słów matki Cochran chciał, żeby pojechała z nim do Kalifornii, na co ona była gotowa, lecz kiedy jej rodzice zwęszyli pismo nosem, natychmiast się temu sprzeciwili. Tylko nie ich córka, żadnych skandali w rodzinie, zapomnij o tym, Anito. Cochran wyjechał więc sam, matka została i wyszła za jego ojca, i stąd on się wziął na tym świecie – a wszystko dlatego, że matka nie uciekła ze Steve’em Cochranem. Tym właśnie pomysłem się zabawia, mówi Renzo, chciałby napisać esej o historiach, które się nie wydarzyły, o nie przeżytym życiu, o nie stoczonych wojnach, o świecie cieni, który istnieje równolegle ze światem odczytywanym jako rzeczywisty, o kwestiach nigdy nie wypowiedzianych i nie dokonanych, nigdy nie zapamiętanych. Niepewny grunt, ale wart zbadania. Po powrocie do domu, mówi Renzo, był wystarczająco ciekaw, by zagłębić się nieco w życie i karierę Cochrana. Miał na koncie przede wszystkim role gangsterów, zaliczył kilka sztuk na Broadwayu, jedną nawet z Mae West, Biały żar z Jamesem Cagneyem, grał główną rolę w Krzyku Antonioniego,
występował w różnych telewizyjnych produkcjach z lat pięćdziesiątych: Bonanzie, Nietykalnych, Route 66, Strefie mroku. Założył własną firmę produkcyjną, która prawie niczego nie wyprodukowała (informacja na ten temat jest mizerna i chociaż Renzo jest ciekaw, to nie do tego stopnia, aby dalej drążyć temat), a dodatkowo w tym czasie Cochran zyskał reputację jednego z najbardziej aktywnych zdobywców kobiecych serc. To wyjaśnia kwestię zadurzenia jego matki, kontynuuje Renzo, dochodząc do smutnego wniosku, że tak sprawny uwodziciel nie miał żadnych trudności w zdobyciu niedoświadczonej siedemnastolatki. Jak miałaby się oprzeć mężczyźnie, który zaliczył potem romanse z Joan Crawford, Merle Oberon, Kay Kendall, Idą Lupino i Jayne Mansfield? Wśród nich była także Mamie Van Doren, która w autobiografii sprzed dwudziestu lat szczegółowo opisała swoje pożycie seksualne z Cochranem, lecz Renzo nie ma zamiaru zapoznawać się z tą książką. Ostatecznie najbardziej interesuje go to, jak skutecznie wyparł fakt śmierci Cochrana, o której dowiedział się w wieku dziewiętnastu lat, lecz nawet po rozmowie z matką (co teoretycznie powinno uniemożliwić mu zapomnienie tej historii) potrafił wszystko puścić w niepamięć. W 1965, mając nadzieję na ożywienie upadającej firmy, Cochran zajął się produkcją filmu z akcją osadzoną w Ameryce Środkowej czy też może Południowej. Z trzema młodymi kobietami w wieku od czternastu do dwudziestu pięciu lat, najprawdopodobniej wynajętymi jako asystentki, wyruszył swoim mierzącym czterdzieści stóp jachtem w kierunku Kostaryki w poszukiwaniu plenerów. Kilka tygodni później jacht został wyrzucony na brzeg w okolicach Gwatemali. Cochran zmarł na pokładzie z powodu poważnej infekcji płuc, a trzy młode kobiety w stanie zupełnej paniki, nie mając bladego pojęcia o sterowaniu jachtem o długości czterdziestu stóp, przez dziesięć dni dryfowały po oceanie z rozkładającym się trupem Cochrana. Renzo mówi, że nie potrafi uwolnić się od tego obrazu. Trzy przerażone kobiety zagubione na oceanie z gnijącym ciałem nieżyjącego gwiazdora pod pokładem, przekonane, że nigdy jużnie ujrzą lądu. Aż tyle, mówi, jeśli chodzi o najlepsze lata naszego życia.
2 Otrzymał zaproszenie na sylwestra do czterech różnych miejsc na Manhattanie, na East Side i West Side, do samego centrum i do ekskluzywnej dzielnicy, ale po pogrzebie, po lunchu z Renzem, po dwóch godzinach spędzonych w mieszkaniu Marty’ego i Niny nie ma ochoty, by z kimkolwiek się spotykać. Wraca do domu na Downing Street, nie potrafi przestać myśleć o Suki, nie potrafi uwolnić się od opowiedzianej przez Renza historii o zwłokach aktora na dryfującym jachcie. Ile martwych ciał widział w swoim życiu?, zastanawia się. Nie tych zakonserwowanych nieboszczyków w trumnach, woskowych figur ze spuszczoną krwią niewskazujących na niedawną przynależność do gatunku ludzkiego, lecz normalne ludzkie zwłoki nietknięte skalpelem pracownika zakładu pogrzebowego. Na pewno jego ojciec trzydzieści lat temu. Bobby, dwanaście lat temu. Jego matka, pięć lat temu. Trzy. Przez ponad sześćdziesiąt lat tylko te trzy ciała. Idzie do kuchni i nalewa sobie szkocką. U Marty’ego i Niny wypił już dwa drinki, ale w ogóle tego nie czuje, myśli ma klarowne i po ogromnym lunchu zjedzonym w delikatesach, który jak kamień zalega mu w żołądku, stracił zupełnie ochotę na kolację. Obiecuje sobie, że zakończy ten rok bez żadnych zaległości w lekturze maszynopisów, które miał przeczytać w Anglii, lecz wie, że to tylko podstęp, pewnego rodzaju trik, by zasiąść w wygodnym fotelu w salonie, i kiedy już się w nim znajduje, nie chce wracać do powieści Samanthy Jewett, ponieważ wcześniej zdecydował, że jej nie będzie wydawał. Jest wpół do ósmej wieczorem, cztery i pół godziny do rozpoczęcia następnego roku, ten sam wytarty rytuał puszczania petard i fajerwerków, ten sam ryk pijanych głosów, który o północy będzie się niósł po całej okolicy, zawsze ten sam wybuch hałasu o tej właśnie północy, lecz on jest teraz z dala od tego wszystkiego, sam na sam ze swoją szkocką i własnymi myślami i jeśli odpowiednio głęboko się w nich zatopi, nawet nie usłyszy wszystkich tych głosów i całego zgiełku, kiedy nadejdzie na nie pora. Pięć lat temu w maju dostaje telefon od kobiety sprzątającej u jego matki, która weszła do jej mieszkania, posługując się własnym kluczem. Był w redakcji, pamięta wtorkowy ranek około dziesiątej, kiedy rozmawiał z Jill Hertzberg o ostatnim maszynopisie Renza i rozważali, czy na okładkę dać jakąś ilustrację, czy wystarczy sama typografia. Dlaczego miałby pamiętać takie szczegóły? Nie ma racjonalnego powodu, nie widzi w tym żadnej racji oprócz tego, że racja i pamięć nie zawsze idą w parze, a potem był już w taksówce jadącej Broadwayem w kierunku Osiemdziesiątej Czwartej Zachodniej, usiłując uznać za fakt, że jego matka, która w sobotę żartowała z nim przez telefon, teraz już nie żyła. Ciało. O nim teraz myśli, trup jego matki leżący na łóżku pięć lat temu i przerażenie, jakie poczuł, gdy popatrzył na jej twarz – sinoszara skóra, na wpół otwarte oczy, przerażający bezruch czegoś, co
kiedyś było żywą osobą. Leżała tam od około czterdziestu ośmiu godzin, zanim znalazła ją kobieta od sprzątania. Ubrana w nocną koszulę w chwili śmierci czytała niedzielne wydanie „New York Timesa” – bez wątpienia nastąpił nagły, katastrofalny w skutkach atak serca. Jedna noga zwisała z krawędzi łóżka, zastanawiał się, czy usiłowała wstać, kiedy zaczął się atak (aby wziąć lekarstwo? zawezwać pomoc?), a jeśli tak i skoro przesunęła się tylko o kilka cali, uderzyło go, że musiała umrzeć w ciągu kilku sekund. Popatrzył na nią przez chwilę, przez kilka chwil, a potem odwrócił się i wyszedł do drugiego pokoju. To było dla niego za wiele, zbyt wiele, by mógł znieść jej widok w stanie zamrożonej bezbronności. Nie pamięta, czy ponownie na nią spojrzał, gdy przyjechała policja, czy było konieczne, aby zidentyfikował ciało, lecz jest pewne, że gdy przyjechał personel paramedyczny, aby zapakować zwłoki do czarnego worka, nie mógł na to patrzeć. Pozostał w salonie ze wzrokiem utkwionym w dywanie, studiował chmury za oknem na niebie, słuchał własnego oddechu. Po prostu to było zbyt wiele, nie potrafił zebrać się w sobie, by spojrzeć na nią jeszcze raz. Olśnienie, jakie spłynęło na niego tamtego ranka, kategoryczne, niepodważalne minimum wiedzy, które ostatecznie do niego dotarło, kiedy zapakowana wyjechała na wózku z mieszkania, idea, która od tamtej pory stale go nawiedzała: nie istnieją wspomnienia z życia płodowego, nie ma ich on ani nikt inny, lecz przyjmuje ich istnienie jako akt wiary czy też z pomocą nagłego przypływu wyobraźni pragnie zracjonalizować fakt, że jego życie jako czującej, samodzielnej istoty rozpoczęło się w tym martwym teraz ciele wywożonym z mieszkania przez otwarte na oścież drzwi, że jego życie zaczęło się w jej wnętrzu. Była dzieckiem wojny, tak jak matka Renza, jak rodzice ich wszystkich, bez względu na to, czy ich ojcowie walczyli na wojnie, czy nie, czy w chwili wybuchu wojny ich matki miały piętnaście, siedemnaście czy dwadzieścia dwa lata. Dziwnie optymistyczne pokolenie, myśli teraz, silne, niezawodne, potrafiące ciężko pracować, trochę też może naiwne, bo wszyscy z nich kupili mit niezłomnej Ameryki i mieli w życiu mniej wątpliwości niż ich dzieci, chłopcy i dziewczyny epoki wojny w Wietnamie, gniewne powojenne dzieci, na ich oczach kraj zmienił się w chorego, siejącego zniszczenie potwora. Kobieta z ikrą. To określenie zawsze przychodzi mu na myśl, gdy wspomina matkę. Z ikrą i szczera do bólu, wytrwała i kochająca, niepojęta. Po śmierci ojca w siedemdziesiątym ósmym dwa razy wychodziła za mąż, obydwaj mężowie zmarli na raka, pierwszy w dziewięćdziesiątym drugim, następny w dwa tysiące trzecim i nawet potem, w ostatnim roku swego życia, w wieku siedemdziesięciu dziewięciu lat wciąż miała nadzieję, że złapie następnego. Urodziłam się mężatką, usłyszał od niej kiedyś. Stała się Żoną z Bath i podczas gdy jej ta rola bardzo odpowiadała, odtwarzanie syna Żony z Bath wcale nie było takie przyjemne. Siostry dzieliły z nim ów ciężar, to oczywiste, lecz Cathy mieszka w Millburn, New Jersey, natomiast Anna w Scarsdale, poza wszelkim zasięgiem, na granicy strefy bezpieczeństwa, i ponieważ jest najstarszy, a matka bardziej ufała mężczyznom niż kobietom, stał się tym, do którego
zawsze przychodziła ze swoimi kłopotami, nigdy nie określanymi mianem kłopotów (wszelkie negatywne słowa zostały wyeliminowane z jej słownictwa), tylko pewnych drobnych spraw, jak w zwrocie „Mam do ciebie pewną drobną sprawę”. Nazwał to rozmyślną ślepotą, uporczywym wyszukiwaniem wyłącznie jasnych stron życia i moralnych zwycięstw, chowaniem głowy w piasek w obliczu najdramatyczniejszych faktów, jak pochowanie trzech mężów, zniknięcie jednego wnuka, tragiczna śmierć drugiego, lecz taki był jej świat, z którego pochodziła, system wartości sklecony ze szlachetnych frazesów rodem z hollywoodzkich filmów – honor, odwaga, ale nigdy śmierć. Na swój sposób godny podziwu, czemu nie, ale również nie do zniesienia i z upływem lat pojął, że wiele z tego było zwykłą szopką, że niezłomność jej charakteru była pozorna, bo pod nią kryły się przerażenie, panika i przytłaczający smutek. Czy można było ją za to winić? Czy żyjąc w kręgu chorób trzech mężów, mogła nie popaść w skrajną hipochondrię? Jeśli z twojego doświadczenia wynika, że każde ciało musi zdradzić osobę, do której należy, to czy nie ma żadnych podstaw, by niewielki ból brzucha traktować jak raka żołądka, zwykły ból głowy jak raka mózgu, a zapomnienie jakiegoś słowa czy nazwiska utożsamiać ze starczą demencją? Ostatnie lata życia spędziła na chodzeniu po lekarzach, dziesiątki specjalistów udzielało jej porad na taką przypadłość czy siaką dolegliwość, to prawda, że miała kłopoty z sercem (dwa razy angioplastyka), lecz nikt nie przypuszczał, że jest poważnie zagrożona. Uznał, że będzie skarżyła się na wymyślone choroby aż do dziewięćdziesiątki, że go przeżyje, że przeżyje ich wszystkich, i zaraz potem, bez ostrzeżenia, w niespełna dwadzieścia cztery godziny po przekomarzaniu się z nim przez telefon, nie było jej już wśród żywych. I z chwilą, gdy się z tym faktem pogodził, przerażające w związku z jej śmiercią było to, że odczuł pewną ulgę, i choć ulga nie była pełna, nienawidzi siebie za to, że jest na tyle okrutny, aby się do tego przyznać, równocześnie jednak zdaje sobie sprawę, jakie miał szczęście, że nie doświadczył konieczności oglądania jej w przedłużającym się okresie starości. Odeszła ze świata w odpowiedniej chwili. Bez długich cierpień, bez wejścia w stadium niedołęstwa i demencji, bez złamanych kości biodrowych i pampersów, bez pustego spojrzenia w nicość. Światło się zapala, światło gaśnie. Tęskni za nią, ale potrafi żyć ze świadomością, że już jej nie ma. Bardziej tęskni za ojcem. Jest na tyle okrutny, by do tego także się przyznać, jednak ojciec nie żyje od trzydziestu lat, a on połowę życia spędził, krocząc w cieniu jego ducha. Sześćdziesiąt trzy lata, tylko o rok starszy od niego, w dobrej formie, wciąż cztery razy w tygodniu grający w tenisa, wciąż na tyle sprawny, by w trzech setach spuścić lanie swemu trzydziestodwuletniemu synowi, prawdopodobnie wciąż zdolny pokonać go w składaniu się na rękę, nigdy nie palący, spożycie alkoholu bliskie zeru, nigdy na nic nie chorujący, żadnych gryp czy nawet przeziębień, szeroki w ramionach, dobrze zbudowany, bez najmniejszego śladu zbędnego tłuszczu, brzucha czy pochylenia sylwetki, a potem nagle pojawił się niewielki stan zapalny w lewym łokciu, przysłowiowy łokieć tenisisty, niezwykle
bolesny, tak, to prawda, ale z pewnością niezagrażający życiu, więc po raz pierwszy od nie wiadomo ilu lat poszedł do lekarza, do konowała, który zamiast zwykłych środków przeciwbólowych przepisał mu kortyzon i jego ojciec, nieprzyzwyczajony do zażywania jakichkolwiek lekarstw, nosił w kieszeni kortyzon, jakby to była fiolka z aspiryną, i zażywał sobie po tabletce, gdy tylko łokieć się odzywał, ingerując w ten sposób w pracę serca, w dużym stopniu nieświadomie nadwerężając układ krążenia, i pewnej nocy, gdy kochał się ze swoją żoną (pocieszająca myśl, że na tym etapie małżeństwa jego rodzice wciąż pozostawali seksualnie aktywni), nocy z dwudziestego szóstego na dwudziesty siódmy listopada 1978, gdy Alvin Heller miał doznać orgazmu w ramionach swojej żony Constance, znanej raczej jako Connie, jego serce przestało pracować i po prostu pękło w klatce piersiowej, wybuchając w jej wnętrzu i kończąc w ten sposób wszystko. Między nimi nigdy nie było żadnych konfliktów podobnych do tych, jakie obserwował u swoich kolegów i ich ojców, chłopcy z ojcami wymierzającymi klapsy, z ojcami, którzy wrzeszczą, z agresywnymi ojcami wrzucającymi swoich przerażonych synów do basenów, pogardliwymi ojcami szydzącymi z dorastających synów, bo lubili niewłaściwą muzykę, nosili niewłaściwe ubrania, patrzyli w niewłaściwy sposób, z ojcami weteranami, którzy poszturchiwali swoich dwudziestoletnich synów za uchylanie się od służby wojskowej, ze słabymi ojcami, którzy bali się dorosłych synów, ojcami zamkniętymi w sobie, nie potrafiącymi zapamiętać imion dzieci swoich synów. Między nimi tego typu antagonizmy czy napięcia nigdy nie istniały, czasem może jakaś głębsza różnica zdań, niewielkie kary wymierzane automatycznie za jakieś drobne przewinienia, ostrzejsze słowo lub parę słów, gdy był niemiły dla sióstr lub zapomniał o urodzinach matki, lecz nic poważnego, żadnych klapsów, krzyków czy złośliwych zniewag i w przeciwieństwie do kolegów nigdy nie czuł się w towarzystwie ojca zażenowany ani nie buntował się przeciw niemu. Równocześnie jednak błędne byłoby założenie, że byli sobie szczególnie bliscy. Jego ojciec nie był z gatunku tatusiów, którzy uważali, że synowie powinni być ich najlepszymi kumplami, był człowiekiem poczuwającym się do odpowiedzialności za żonę i dzieci, spokojnym, zrównoważonym facetem mającym talent do robienia pieniędzy, umiejętność, którą syn docenił dopiero pod koniec życia ojca, kiedy ojciec wniósł największy wkład finansowy i został głównym założycielem Heller Books, lecz nawet jeśli nie łączyła ich bliskość, jaka potrafi panować pomiędzy niektórymi ojcami i synami, nawet jeśli jedyną rzeczą, o jakiej rozmawiali z uczuciem i zaangażowaniem, był sport, wiedział, że ojciec go szanował, i to stałe poczucie niesłabnącego szacunku ze strony ojca było o wiele ważniejsze niż jakakolwiek otwarta deklaracja miłości. Kiedy był mały, miał może pięć, sześć lat, odczuwał wielkie rozczarowanie, że w przeciwieństwie do ojców wszystkich jego kolegów jego ojciec nie walczył na wojnie i podczas gdy tamci byli rozproszeni w dalekich zakątkach świata i zabijali Japończyków i nazistów, przeistaczając się w bohaterów, jego ojciec pozostał w Nowym Jorku po uszy zaangażowany w handel nieruchomościami, nabywanie
budynków, ich sprzedawanie, zarządzanie nimi i niekończące się remonty, i bardzo go dziwiło, że ojciec, który wydawał mu się tak silny i wysportowany, nie został przyjęty do wojska, kiedy próbował się zaciągnąć. Jednak był wtedy zbyt mały, by zrozumieć powagę sytuacji, by zakonotować informację, że od siedemnastego roku życia jego ojciec nie widział na lewe oko i równocześnie potrafił znakomicie maskować swoje kalectwo, przez co jego słabość zupełnie nie docierała do syna. Później, kiedy w wieku ośmiu, dziewięciu lat usłyszał w końcu od matki historię wyjaśniającą powód jego kalectwa (ojciec nigdy o tym nie mówił), zdał sobie sprawę, że rana ojca niczym nie różniła się od rany wojennej, że jego ciało doznało uszczerbku na polu boiska na Bronksie w 1932 w taki sam sposób, jak mogło się to stać na polu walki gdzieś w Europie. Był najlepszym miotaczem w licealnej drużynie, mocnym leworęcznym zawodnikiem zwracającym uwagę wyszukiwaczy talentów do ekstraligi i tamtego dnia na początku czerwca, kiedy zajął pozycję, by wykonać rzut, nie stracił ani jednego punktu i pokazał, że ma niezawodne ramię miotacza. Przy pierwszym rzucie, gdy atakujący zajmowali pozycje tuż za nim, wypuścił piłkę niskim, szybkim lotem do przechwytującego Tommy’ego DeLucca, który w mgnieniu oka odrzucił ją z tak potworną siłą, z taką szybkością, że ojciec nawet nie zdążył unieść rękawicy, by osłonić twarz. Identycznie spowodowana kontuzja złamała karierę Herba Score’a w 1957, ten sam rzut miażdżący kości, który potrafił zmienić bieg czyjegoś życia. I kto wie, czy gdyby nie dostał wtedy tak dotkliwie w oko, nie poległby gdzieś na wojnie, zanim zdążyłby się ożenić i mieć dzieci? Dziś Herb Score też już nie żyje, myśli Morris, nie żyje od jakichś sześciu czy siedmiu tygodni, Herb Score noszący biblijne drugie imię Juda i teraz przypomina sobie, jak bardzo ojciec był wstrząśnięty, gdy w porannej gazecie przeczytał o wypadku Score’a, i jak po latach od tamtej historii do końca życia co jakiś czas wracał do tego wypadku, zawsze mówiąc, że ta kontuzja była jedną z najsmutniejszych rzeczy, jakie wydarzyły się w całej historii gry. Nigdy ani słowa o sobie, żadnej najmniejszej aluzji do swojej sytuacji. Zawsze tylko Score, biedny Herb Score. Bez pomocy ojca wydawnictwo nigdy by nie powstało. Przekonał się, że nie ma żadnych predyspozycji, aby zostać pisarzem, szczególnie gdy przyszło mu porównać się z Renzem, z którym przez cztery lata dzielił pokój w akademiku w Amherst, kiedy toczył z sobą ogromną, beznadziejną walkę, spędzał w samotności długie godziny pogrążony w wiecznej niepewności i maniakalnej potrzebie tworzenia, by w końcu wybrać coś odpowiedniejszego, uczenie literatury zamiast jej tworzenia, lecz po roku na Columbii rzucił pisanie doktoratu, przekonawszy się, że kariera naukowa także nie jest dla niego. Zajął się wydawaniem książek, przez cztery lata awansował i nabierał szlifów redaktorskich w dwóch różnych oficynach, w końcu odnajdując swoje miejsce, swoją misję czy powołanie, coś, co wyraża cel w życiu i zaangażowanie w jego realizację, lecz musiał zmagać się ze zbytnimi stresami i iść na zbyt wielkie kompromisy w kwestiach komercjalizacji, więc kiedy redaktor naczelny w ciągu dwóch miesięcy odrzucił jego rekomendację, którą była pierwsza powieść Renza (napisana po spalonym
maszynopisie), a zaraz potem zdyskwalifikował pierwszą powieść Marty’ego, poszedł do ojca i powiedział mu, że chce porzucić pracę w tym czcigodnym wydawnictwie i założyć własne. Ojciec zupełnie nie znał się na książkach ani na ich wydawaniu, ale w oczach syna musiał dostrzec coś, co przekonało go do przekazania pewnej luźnej sumy pieniędzy na przedsięwzięcie, które z góry skazane było na niepowodzenie. Albo może ojciec chciał, aby ta pewna klęska stanowiła lekcję dla syna, pomogła mu wyleczyć się z mrzonek, by po czymś takim szybko powrócił do bezpiecznego życia w jakimś bardziej normalnym zawodzie. Jednak nie upadli czy też przynajmniej straty nie były na tyle poważne, by musieli zawiesić działalność, i po pierwszym zrealizowanym planie wydawniczym w liczbie czterech tytułów ojciec znów sypnął gotówką, tym razem inwestując w coś, co dziesięciokrotnie przewyższało wartość początkowego przedsięwzięcia, i ni stąd, ni zowąd Heller Books stało się widoczne, skromny byt, ale całkiem rentowny, prawdziwe wydawnictwo z siedzibą na Lower West Side (brudne, tanie czynszówki w Tribece, która jeszcze nie była Tribecą), z czterema pracownikami, dystrybutorem, dobrze zaprojektowanymi katalogami i powiększającą się stajnią autorów. Ojciec nigdy do niczego się nie mieszał. Sam siebie określał mianem cichego wspólnika i w ostatnich czterech latach życia zawsze przedstawiał się w ten sposób, gdy rozmawiali przez telefon. Nigdy nie padały słowa typu „tutaj twój ojciec” albo „dzwoni twój stary”, lecz nieomylnie, na sto procent zawsze słyszał w słuchawce „cześć, Morris, tutaj twój cichy wspólnik”. Więc jak ma za nim nie tęsknić? Czy mógłby się pozbyć uczucia, że każda książka wydana w ciągu minionych trzydziestu pięciu lat jest dziełem niewidzialnej ręki ojca? Jest wpół do dziesiątej. Chciał zadzwonić z życzeniami do Willi, ale w Anglii jest teraz wpół do trzeciej i z pewnością od kilku godzin jest pogrążona we śnie. Idzie do kuchni i nalewa następną szkocką, trzecią od przyjścia do domu, i dopiero teraz, pierwszy raz w ciągu całego wieczora przypomina sobie, aby odsłuchać wiadomości zostawione na automatycznej sekretarce, nagle zdając sobie sprawę, że kiedy był u Marty’ego i Niny lub w drodze do domu z Upper West Side, mogła dzwonić Willa. Ma dwanaście nowych wiadomości. Odsłuchuje wszystkie, jedną po drugiej – lecz od Willi ani słowa. Jest teraz karany. Z tego powodu przyjęła roczną propozycję pracy w Exeter i z tego powodu nie dzwoni – ponieważ karze go za pewien drobny grzech, jaki popełnił półtora roku temu, bezmyślny akt słabości seksualnej, którego żałował już w chwili, gdy właził do łóżka wspólniczce w zbrodni. W normalnych okolicznościach (tylko kiedy cokolwiek jest normalne?) Willa niczego by nie odkryła, lecz niedługo po tym, co zrobił, miała kontrolną wizytę u ginekologa, umawianą co pół roku, i dowiedziała się, że ma coś, co nazywa się chlamydia, niewielkie, lecz nieprzyjemne zakażenie, którego można się nabawić wyłącznie drogą płciową. Lekarz spytał ją, czy ostatnio spała z kimś oprócz męża, a ponieważ odpowiedź była przecząca, winowajcą nie mógł być nikt inny jak tylko wspomniany mąż i kiedy tamtego wieczora Willa zadała mu to pytanie, nie miał innego wyboru, jak wyznać prawdę. Nie podał
żadnych nazwisk ani innych szczegółów, lecz przyznał, że kiedy wyjechała do Chicago z wykładem o George Eliot, poszedł z kimś do łóżka. Nie, to nie był żaden romans, to się stało tylko ten jeden raz i nie stanie się już nigdy więcej. Czuł się winny, powiedział, było mu autentycznie bardzo przykro, za dużo wtedy wypił, to była koszmarna pomyłka, i mimo że mu uwierzyła, absolutnie nie mógł mieć jej za złe, że czuła wobec niego gniew, nie tylko dlatego, że po raz pierwszy popełnił zdradę małżeńską, nie tylko, choć i to było dostatecznie wiele, ale dlatego, że ją w dodatku zaraził. Choroba weneryczna!, krzyczała. To obrzydliwe! Wsadzasz swojego kretyńskiego penisa do waginy innej kobiety, a kończysz, zakażając mnie! Czy ty się nie wstydzisz, Morris? Tak, powiedział, okropnie się wstydzi, jeszcze nigdy w życiu tak się nie wstydził. Teraz przeżywa tortury na każdą myśl o tamtym wieczorze, o idiotyczności całej tamtej sytuacji, o szalonym krótkim zespoleniu, które doprowadziło do trwałego spustoszenia w jego życiu. Przyjął zaproszenie na kolację od Nancy Greenwald, agentki literackiej, osoby tuż po czterdziestce, z którą prowadził interesy od jakichś sześciu czy siedmiu lat, rozwiedzionej, nie można powiedzieć, że nieatrakcyjnej, lecz do tamtej nocy nigdy w żaden sposób nie przykuwała jego uwagi. Kolacja dla sześciu osób u Nancy w jej mieszkaniu w Chelsea, na którą poszedł tylko dlatego, że Willa wyjechała, jak się okazało, kolacja dość brzemienna w skutki, i kiedy czworo pozostałych gości zebrało się i wyszło, on zgodził się zostać jeszcze chwilę na ostatniego drinka przed pójściem do domu w Village. Wtedy to się stało, w dwadzieścia minut po wyjściu tamtych, szybkie, szalone pieprzenie się nie mające dla nikogo najmniejszego znaczenia. Po tym, gdy dowiedział się o zakażeniu Willi, przyszło mu na myśl, ile jeszcze kretyńskich penisów pocieszało się w waginie Nancy, choć dla niego nie było w tym nic pocieszającego, i mimo że zrobili to spontanicznie razem, czuł się zbyt rozbity, by zatracać się w ewentualnej rozkoszy tamtej chwili. Po wyznaniu winy, po serii antybiotyków, które wyparły bakterie z organizmu Willi, uznał sprawę za zakończoną. Na pewno mu uwierzyła po zapewnieniu, że miało to miejsce tylko raz, jednak ta niewielka chwila zapomnienia, to naruszenie zasad wierności po blisko dwudziestu czterech latach małżeństwa mocno zachwiało zaufaniem Willi. Przestała mu wierzyć. Uważa, że nadszedł dla niego czas rozglądania się za młodszymi i piękniejszymi kobietami i nawet jeśli teraz nie ma jeszcze nikogo, wcześniej czy później coś takiego nastąpi. Zrobił wszystko, aby ją w tej kwestii uspokoić, lecz wydaje się, że jego argumenty nie przynoszą żadnego efektu. Jest już za stary na jakieś przygody, mówi, chce resztę życia spędzić z nią i umrzeć w jej ramionach. Ona odpowiada: sześćdziesięciodwuletni mężczyzna jest wciąż młody, sześćdziesięcioletnia kobieta jest stara. Mówi do niej: po tym wszystkim, przez co przeszli razem, po wszystkich smutkach i koszmarach, przeciwnościach i nieszczęściach, jakie razem przetrwali, jak taka niewielka rzecz może cokolwiek zmienić? Ona odpowiada: może to już dla ciebie za wiele, Morris. Może chcesz zacząć z kimś innym od początku.
Nie pomogła podróż do Anglii. Żyli osobno od trzech i pół miesiąca, kiedy w końcu zdecydował się pojechać do niej na świąteczną przerwę i zrozumiał wtedy, że tę wymuszoną separację traktuje jak próbę, by się przekonać, czy potrafi na dłuższą metę żyć bez niego. Jak na razie eksperyment jest udany. Jej gniew zmienił się w coś w rodzaju wystudiowanej obojętności, rezerwy, wobec której czuł się niezręcznie podczas całej wizyty, nigdy nie mając pewności, co ma powiedzieć albo jak się zachować. Pierwszej nocy stroniła od seksu, lecz potem, gdy zaczął zasypiać, zbliżyła się do niego i zaczęła całować go jak dawniej, oddając się dawnym czułościom, jakby nic złego między nimi nie zaszło. To właśnie wprawiało go w ogromne zakłopotanie – ich milczące partnerstwo w nocy w łóżku, po którym następowały ponure, nieprzyjemne dni, czułość i podenerwowanie układające się w nieprzewidziane konfiguracje, poczucie, że odpycha go od siebie i równocześnie chce go przy sobie zatrzymać. Jeden jedyny raz doszło do wściekłego wybuchu, do prawdziwej awantury. Było to w trzecim lub czwartym dniu, jeszcze w jej mieszkaniu w Exeter, z którego wynosili bagaże, by wyruszyć do Londynu, kłótnia zaczęła się tak samo jak wiele innych w przeszłości, kiedy Willa zaczynała go atakować za to, że nie chciał mieć z nią dzieci, że dla niego jedyną rodziną był jej syn i jego syn, a nie ich wspólna rodzina, ich dwoje i ich własny chłopiec lub dziewczynka, bez zjaw Karla i Mary-Lee wiecznie plączących się za plecami, a teraz, kiedy Bobby nie żył, a Miles gdzieś przepadł, niech tylko na nich popatrzy, mówiła, są niczym, niczego nie mają i z jego winy nie urodziła dziecka, bo przez wszystkie lata ją od tego odwodził, a ona była cholerną idiotką, że go posłuchała. W zasadzie nie zaprzeczał jej, zawsze się z nią zgadzał, lecz jakim cudem mieli wiedzieć, co się stanie, a kiedy Miles zniknął, byli za starzy na to, by myśleć o dzieciach. Nie miał jej za złe, że znowu wróciła do tej sprawy, w końcu to naturalne, że wciąż odczuwała ten smutek, tę stratę, wydarzenie sprzed dwunastu lat nie mogło mieć innych skutków, lecz potem powiedziała coś, co go zszokowało, co tak bardzo go zraniło, że wciąż nie potrafi się z tego otrząsnąć. Ale Miles wrócił do Nowego Jorku, powiedział. Skontaktuje się z nimi lada dzień czy za tydzień i wkrótce cały ten nieszczęsny epizod się skończy. W odpowiedzi Willa podniosła tylko walizkę i ze złością upuściła na podłogę – był to gest pełen wściekłości, nigdy przedtem nie widział u niej tak gwałtownej reakcji. Za późno, krzyknęła. Miles jest chory. Miles to nic dobrego. Miles ich zniszczył i od dziś w jej sercu nie ma dla niego miejsca. Nie chce go widzieć. Nawet jeśli zadzwoni, nie chce tego. Nigdy więcej. Koniec z nim, powiedziała, koniec i co wieczór będzie się modlić na kolanach, żeby nie zadzwonił. W Londynie było trochę lepiej. Hotel był gruntem neutralnym, ziemia niczyja pozbawiona jakichkolwiek związków z przeszłością, i tam zdarzyło się kilka dobrych dni, gdy chodzili po muzeach i przesiadywali w pubach, spotykali się z przyjaciółmi na kolacji, buszowali po księgarniach, nie wspominając oddawania się subtelnej przyjemności nierobienia niczego, która działała pozytywnie na Willę. Jednego popołudnia przeczytała mu głośno najnowszy rozdział z pisanej przez nią książki na
temat późnych powieści Dickensa. Następnego ranka przy śniadaniu zapytała go o wyniki poszukiwań nowego inwestora i opowiedział jej o spotkaniu z pewnym Niemcem podczas październikowych Targów Książki we Frankfurcie i o rozmowie z Izraelczykiem w zeszłym miesiącu w Nowym Jorku, czyli o krokach, jakie podjął, by zdobyć potrzebne środki. Kilka lepszych dni, przynajmniej nie całkiem złych, i wtedy nadszedł e-mail od Marty’ego i wiadomość o śmierci Suki. Willa nie chciała, by wracał do Nowego Jorku, racjonalnie i zapalczywie argumentowała, dlaczego według niej pogrzeb był dla niego zbyt ciężkim przeżyciem, lecz kiedy poprosił, aby z nim pojechała, jej twarz stała się napięta, wydawała się tą propozycją zaskoczona, podczas gdy dla niego było to zupełnie naturalne, potem powiedziała, że nie, nie może się z nim wybrać. Spytał ją dlaczego. Ponieważ nie może, powiedziała, powtarzając swą odpowiedź i szukając właściwych słów, najwidoczniej tocząc z sobą walkę, nie przygotowana w tym momencie do podjęcia żadnej wiążącej decyzji, ponieważ nie jest gotowa do powrotu, powiedziała, ponieważ potrzebuje więcej czasu. Znów poprosiła, żeby został, żeby pozostał w Londynie aż do trzeciego stycznia, jak planowali na początku, i pojął wtedy, że wystawia go na próbę, zmuszając do dokonania wyboru pomiędzy nią a jego przyjaciółmi, i jeśli nie wybierze jej, poczuje się zdradzona. Ale on musi wracać, powiedział, pozostanie nie wchodzi w rachubę. Tydzień później, gdy w ostatni wieczór starego roku siedzi w swoim nowojorskim mieszkaniu i w przyciemnionym salonie popija szkocką, rozmyślając o żonie, dochodzi do wniosku, że jego małżeństwo może przetrwać lub nie przetrwać w banalnej zależności od tego, czy wyjedzie z Londynu kilka dni wcześniej, by wziąć udział w pogrzebie. Jeśli to jest podstawą przetrwania jego małżeństwa, to może upadek tego związku był mu pisany od samego początku. Grozi mu, że straci żonę. Grozi mu utrata firmy. Jak długo tli się w nim płomień życia, mówi sobie, wspominając to proste, wytarte powiedzenie, które dawno temu przypadło mu do gustu, jak długo tli się w nim najmniejszy płomień, nie pozwoli, by stała się któraś z tych rzeczy. Gdzie jest teraz? Stoi na granicy pomiędzy nieuniknionym obumieraniem a możliwością pójścia dalej. Ogólnie sytuacja jest niewesoła, ale dostrzega pewne pozytywne symptomy, które dają mu podstawy do nadziei – lub jeśli nie do końca nadziei, to przynajmniej poczucia, że jeszcze jest za wcześnie, by poddać się rezygnacji i rozpaczy. Do jakiego stopnia przypomina własną matkę, gdy zaczyna myśleć w ten sposób, jak wciąż ona uparcie w nim żyje? Niech dom legnie w gruzach wokół niego, niech jego małżeństwo strawi płomień zniszczenia, a syn Connie Heller znajdzie sposób, by odbudować dom i ugasić ogień. Lucky Lohrke kroczy spokojnie przez ogniową zaporę. Siuksowie z Oglala wykonują taniec duchów – przekonani, że kule białego człowieka wyparują w nicość, zanim kiedykolwiek ich dosięgną. Wypija jeszcze jedną szkocką, a potem chwiejnym krokiem idzie w kierunku łóżka. Jest wyczerpany, tak wyczerpany, że zasypia, zanim rozpoczną się wrzaski i puszczanie fajerwerków.
3 Wie, dlaczego Miles wyjechał. Zanim jeszcze przyszedł list, był całkowicie pewien, że chłopak spędził noc w mieszkaniu, noc poprzedzającą poranek, kiedy w kuchni miała miejsce brutalna rozmowa o nim w wykonaniu jego i Willi. Po śniadaniu uchylił drzwi od pokoju Milesa, by sprawdzić, czy chłopak przyjechał do domu na weekend, i kiedy zobaczył puste łóżko, wszedł i natknął się na pełną niedopałków popielniczkę, porzucony na podłodze egzemplarz jakobińskich dramatów w miękkiej oprawie i spłaszczoną, niepoprawioną poduszkę na pośpiesznie zasłanym łóżku – niepodważalne dowody, że chłopak spędził tam noc, i skoro wyszedł rano ukradkiem bez zadania sobie trudu, by się przywitać czy pożegnać, żadnego cześć czy do widzenia, mogło to jedynie oznaczać, że usłyszał wszystkie te okrutne rzeczy na swój temat i był zbyt przybity, by stanąć przed rodzicami twarzą w twarz. Morris nie wspomniał Willi o swoim odkryciu, ale wtedy nie było jeszcze powodu, by podejrzewać, że Miles tak drastycznie zareaguje na tę rozmowę. Czuł się okropnie z powodu wypowiedzenia tamtych słów, był wściekły na siebie, że bardziej zdecydowanie nie bronił chłopca przed ostrymi atakami Willi, lecz uznał, że przy okazji, gdy znów się zobaczą, będzie mógł go przeprosić, oczyści atmosferę i sprawa pójdzie w zapomnienie. Potem przyszedł list, szalony, fałszywie pogodny list z niepokojącą wiadomością, że Miles rezygnuje z college’u. „Odczuwa w sobie wypalenie”. Chłopak nie był wcale wypalony. Uwielbiał naukę, przez kolejne jej etapy szedł jak burza i dwa tygodnie wcześniej, gdy spotkali się na niedzielnym śniadaniu w Joe Junior’s, Miles opowiadał o kursie, jaki zamierzał zacząć w następnym roku. Wręcz przeciwnie, porzucenie nauki było wrogim aktem zemsty i samozagłady, symbolicznym samobójstwem i Morris nie miał najmniejszych wątpliwości, że był to bezpośredni skutek rozmowy podsłuchanej kilka dni wcześniej w ich mieszkaniu. Wciąż jeszcze nie było powodu do rozpaczy. Miles wybierał się do Los Angeles, by spędzić kilka tygodni u matki, i wszystko, co Morris miał zrobić, to wziąć do ręki słuchawkę i do niego zadzwonić. Zrobiłby, co w jego mocy, żeby przemówić chłopcu do rozsądku, a gdyby to nie poskutkowało, poleciałby do Kalifornii i pomówiłby z nim osobiście. Lecz nie tylko, że Milesa nie było u Mary-Lee, Mary-Lee także nie było w domu. Pojechała do San Francisco, by kręcić zwiastun do nowego serialu telewizyjnego, a osobą, z którą rozmawiał, był Korngold i to od niego się dowiedział, że z Milesem nie mieli kontaktu od ponad miesiąca i według niego chłopak nie zapowiadał swojego przyjazdu tego lata do Kalifornii. Od tamtej chwili zaangażowali się wszyscy, wszyscy czworo, dwoje rodziców oraz macocha i ojczym, i kiedy wynajęli prywatnego detektywa, by zaczął szukać zaginionego chłopaka, podzielili koszty po połowie między obie pary, przez osiem miesięcy trwając w nieustannym oczekiwaniu na raporty o postępie w poszukiwaniach, w których nie było żadnych postępów, żadnych tropów ani oznak
nadziei, najmniejszego śladu jakiejkolwiek informacji. Morris szybko przyjął teorię, że Miles zniknął celowo, lecz po trzech czy czterech miesiącach Willa i Korngold zaczęli mieć wątpliwości, stopniowo dochodząc do wniosku, że Miles nie żyje. Pewnie jakiś wypadek, uważali, być może morderstwo, być może samobójstwo, trudno stwierdzić. Mary-Lee zajęła stanowisko neutralne – po prostu nie wiedziała. Mógł nie żyć, to prawda, lecz z drugiej strony dzieciak miał powody, sprawa Bobby’ego wniosła w jego życie spustoszenie, od tamtej chwili Miles zamknał się w sobie, było jasne, że ma przed sobą mnóstwo do przepracowania. Ucieczka nie była najmądrzejszą rzeczą, bez wątpienia, lecz może na samym końcu wyniknie z niej coś dobrego, może poleganie przez jakiś czas wyłącznie na sobie pozwoli mu na powrót do równowagi. Morris nie zaprzeczał tej teorii. W gruncie rzeczy zgadzał się z Mary-Lee – to, co mówiła, było wyważone, pełne współczucia i troski, nie osądzała Milesa, raczej próbowała go zrozumieć, i teraz kiedy oboje tkwili w tym dramacie, dostrzegł, że ta nieczuła, nieodpowiedzialna matka była bardziej związana z synem, niż mu się wydawało. Jeśli cokolwiek pozytywnego miało wyniknąć ze zniknięcia Milesa, to na pewno był to zwrot w jego postrzeganiu Mary-Lee. Przestali być wrogami. Teraz byli sojusznikami, a może nawet przyjaciółmi. Potem zadzwonił Bing Nathan i cały świat znów przewrócił się do góry nogami. Miles pracował jako kucharz w Chicago i w pierwszym odruchu Morris chciał tam pojechać i porozmawiać z nim – niczego mu nie narzucać, jedynie dowiedzieć się, o co chodzi – lecz Willa była temu przeciwna, a po jego telefonie do Kalifornii, by podzielić się dobrą wiadomością z Mary-Lee i Korngoldem, tamci stanęli po stronie Willi. Uzasadniali to w taki sposób: chłopak ma dwadzieścia jeden lat i potrafi sam podejmować decyzje; póki pracuje, póki nie wszedł w konflikt z prawem, póki nie trafił do szpitala psychiatrycznego, póki nie prosił ich o pieniądze, nie mają prawa, aby zmuszać go do robienia czegokolwiek wbrew jego woli – nawet do rozmowy z nimi, na co najwidoczniej nie ma ochoty. Trzeba dać mu czas, powiedzieli. Sam musi dojść do tego. Morris jednak ich nie posłuchał. Następnego ranka wsiadł w samolot do Chicago i o trzeciej po południu zaparkował wynajęty samochód naprzeciwko Duke’s, nędznej, zatłoczonej jadłodajni w niezbyt bezpiecznej okolicy w South Side. Dwie godziny później Miles wyszedł z restauracji ubrany w skórzaną kurtkę (tę, którą Morris kupił mu na dziewiętnaste urodziny), wyglądał dobrze, nawet bardzo dobrze, trochę wyższy i pełniejszy niż wtedy, podczas niedzielnego śniadania osiem i pół miesiąca temu, za nim szła wysoka, atrakcyjna czarna kobieta mająca może dwadzieścia pięć lat i w chwili, gdy oboje przeszli przez drzwi, Miles objął ją ramieniem, przyciągnął do siebie i pocałował w usta. Był to na swój sposób radosny pocałunek, pocałunek mężczyzny, który zakończył ośmiogodzinny dzień pracy i teraz jest z kobietą, którą kocha, i kobieta roześmiała się na ten nagły wybuch czułości, zarzuciła mu ramiona na szyję i oddała pocałunek. Po chwili szli razem ulicą, trzymając się za ręce i rozmawiając w ten jedyny, intymny sposób możliwy tylko w najbliższej przyjaźni, największej miłości, i Morris dalej tam siedział,
przyklejony do siedzenia wynajętego samochodu, nie śmiąc opuścić szyby i zawołać Milesa, nie śmiąc wyskoczyć z samochodu i pobiec za nim, a dziesięć sekund później Miles z kobietą skręcili w lewo na pierwszym rogu i zniknęli mu z oczu. Od tamtej pory zrobił to jeszcze trzy razy, raz w Arizonie, potem w New Hampshire i na Florydzie, zawsze obserwując go z miejsca, gdzie nie mógł być widziany, z parkingu obok magazynu, gdy Miles ładował skrzynki na ciężarówkę, z hotelowego lobby, gdzie chłopak przemknął koło niego w stroju boya, w niewielkim parku, w którym zatrzymał się pewnego dnia, gdy jego syn czytał Wielkiego Gatsby’ego, a potem rozmawiał z miłą licealistką siedzącą z identyczną książką, zawsze odczuwając pokusę, by zrobić krok naprzód i coś powiedzieć, by go zaczepić, szturchnąć, wziąć w ramiona, wziąć chłopaka w ramiona i ucałować, lecz nigdy tego nie zrobił, nigdy nie powiedział ani słowa, pozostał w ukryciu, obserwując, jak Miles dojrzewa, obserwując, jak jego syn zmienia się w mężczyznę, podczas gdy jego życie kurczy się, staje się nikłe, zbyt nikłe, by się nim przejmować, i słucha tyrady wygłoszonej przez Willę w Exeter na temat wszystkich krzywd, jakie jej wyrządził, jego dzielna, sponiewierana przez los Willa, Bobby zabity na drodze, Miles gdzieś daleko, a on z ponurą determinacją trwa przy swoim, zawsze niezdolny, by to przerwać, wciąż w przekonaniu, że cała ta historia jeszcze trwa, a gdy już nawet myślenie o niej staje się nie do zniesienia, czasem chce coś zmienić i snuje dziecięce mrzonki o przebraniu się za kogoś innego, o tak gruntownej zmianie wyglądu, że nawet własny syn nie byłby w stanie go rozpoznać, demon maskowania się z duszą Sherlocka Holmesa, nie tylko zmieniający buty i ubrania, ale mający całkowicie inną twarz, inne włosy, inny głos, zupełna transformacja jednej istoty w drugą, i przy tej okazji wymyślił mnóstwo typów starych ludzi, pomarszczonych emerytów kuśtykających o lasce albo z balkonikami, starców z rozwianym siwym włosem, siwą brodą, zdziecinniały Walt Whitman, przyjazny starszy pan, który się zgubił i pyta o drogę młodego człowieka, a potem ucinają sobie pogawędkę, starszy pan zaprasza młodego do knajpy i powoli, krok po kroku się zaprzyjaźniają, a teraz, gdy Miles mieszka na Brooklynie, gdzieś w Sunset Park niedaleko cmentarza Green-Wood, wymyślił inną postać, postać z Nowego Jorku, którą nazywa Człowiek Puszka – to jeden z tych starych, wyniszczonych ludzi, którzy buszują po wysypiskach i pojemnikach z posegregowanymi śmieciami w poszukiwaniu butelek i puszek, pięć centów za butelkę, pięć centów za puszkę, trudny sposób, żeby się utrzymać, ale czasy są trudne i nie wolno narzekać, i w jego wyobraźni Człowiek Puszka jest Indianinem z plemienia Mohawków, potomek Mohawków, którzy osiedlili się na Brooklynie na początku zeszłego stulecia, kiedy powstała społeczność Mohawków, którzy przybyli tu, by pracować przy budowaniu wieżowców na Manhattanie, Mohawkowie właśnie, bo z jakichś powodów Mohawkowie nie mają lęku wysokości, świetnie się czuli wysoko nad ziemią i potrafili tańczyć na belkach i dźwigarach bez najmniejszego strachu, drżenia nóg czy zawrotów głowy, i Człowiek Puszka jest potomkiem owego nieustraszonego ludu, który wybudował drapacze chmur na
Manhattanie, niestety także szalonym dziwakiem, mającym nie całkiem dobrze w głowie, starym zbzikowanym durniem, przez cały dzień grasującym z wózkiem po dzielnicy, zbierającym butelki i puszki, za które dostanie po pięć centów za sztukę, i kiedy Człowiek Puszka zaczyna mówić, często wtrąca w swoje wypowiedzi absurdalne, dziwacznie niestosowne slogany reklamowe w rodzaju: „Przeszedłbym nawet milę, żeby zapalić camela” albo „Nie ruszaj się z domu bez niego”, albo „Sięgasz ręką i jesteś z nimi”, i może Milesa rozbawiłby człowiek, który przeszedłby milę, żeby dostać camela, a potem, gdy Człowiekowi Puszce wyczerpią się hasła reklamowe, zacznie cytować Biblię, wypowiadając coś w rodzaju: „Ku południowi ciągnąc i ku północy wracając, kolistą drogą wieje wiatr i znowu wraca na drogę swojego krążenia” albo „A to, co się stało, jest tym, co znowu się stanie”, i właśnie gdy Miles będzie się miał odwrócić i odejść, Człowiek Puszka wykrzyknie mu w twarz: „Pamiętaj, chłopcze! Bankructwo to nie koniec! To dopiero początek!”. Jest dziesiąta rano, pierwszy poranek nowego roku, siedzi w Joe Junior’s, knajpce na rogu Szóstej i Dwunastej, gdzie po raz ostatni rozmawiał z Milesem ponad dwa tysiące siedemset dni temu, jakimś trafem zajmuje to samo miejsce co wtedy, gdy spotykali się tamtego ranka, je jajecznicę i tosta, zabawiając się myśleniem o swojej przemianie w Człowieka Puszkę. Joe Junior’s to mieszczący się tuż pod nosem malutki lokal z ladą z laminatu z chromowaną listwą, z ośmioma obrotowymi stołkami, trzema stolikami z przodu przy oknie i czterema boksami w głębi. Jedzenie jest zwyczajne, standardowe menu z mnóstwem wariacji na temat śniadania, podgrzewane kanapki z szynką i serem, sałatki z tuńczykiem, hamburgery, gorące kanapki z indykiem i smażone krążki cebuli. Nigdy nie kosztował tych ostatnich, ale słyszał na ich temat legendę o tym, że jeden ze starych stałych klientów, Carlton Rabb, który już nie żyje, do tego stopnia je uwielbiał, że zastrzegł sobie w testamencie, żeby przemycono mu do trumny porcję smażonych krążków cebuli, zanim spocznie w grobie. Morris doskonale zdaje sobie sprawę z wad Joe Junior’s jako lokalu, ale wśród zalet ceni brak muzyki, szansę podsłuchiwania budujących, ale też często bardzo śmiesznych rozmów, ciekawy przekrój klienteli (od bezdomnych żebraków po bogatych właścicieli nieruchomości), jednak nade wszystko jest to dla niego ważne miejsce, które odegrało rolę w jego życiu. Do Joe Junior’s zabierał chłopców w soboty na rytualne śniadania, spędzali tam spokojne sobotnie ranki, po tym jak na palcach wychodzili z domu, aby Willa mogła pospać przez godzinę lub dwie, i przesiadywanie teraz w tym miejscu, w tej zapyziałej dziupli na rogu Szóstej i Dwunastej oznacza powrót do niezliczonych sobót sprzed lat i wspominanie raju, w jakim kiedyś przebywał. Bobby w wieku trzynastu lat nie chciał już tam chodzić (chłopak lubił spać), ale Miles kontynuował tradycję do końca liceum. Oczywiście nie każdej soboty, na pewno nie wtedy, gdy skończył siedem lat i zaczął brać udział w rozgrywkach miejscowej dziecięcej ligi baseballa, lecz wystarczająco często, by w pomieszczeniu wciąż gdzieś unosiła się jeszcze jego obecność. Taka nieskażona istota, tak szczera, o
wyrazie niezwykłego skupienia na poważnej twarzy, a gdzieś głęboko w środku ujmujący rodzaj wesołości, nieposkromiona radość, jaką czerpał ze wspólnego wymyślania drużyn, które tworzyli z autentycznych nazwisk zawodników, na przykład oznaczających wyłącznie części ciała i wtedy na boisku rzędem stali Bill Hands, Barry Foote, Rollie Fingers, Elroy Face, Ed Head oraz Walt „No-Neck” Williams, a obok rezerwowi Tony Armas (Arm) i Jerry Hairston (Hair) albo drużyna finansistów, do której należeli Dave Cash, Don Money, Bobby Bonds, Barry Bonds, Ernie Banks, Elmer Pence, Bill Pounds oraz Wes Stock. Rzeczywiście, będąc chłopcem, Miles uwielbiał ten absurd i kiedy już zaczynał się śmiać, śmiał się bez przerwy, sam się napędzając, czerwieniąc na twarzy, tracąc oddech, jakby jakaś niewidzialna zjawa łaskotała go po całym ciele. Najczęściej jednak śniadania upływały w spokoju, prowadzili zwykłe rozmowy o kolegach z klasy, o jego awersji do lekcji fortepianu (z których zrezygnował), nieporozumieniach z Bobbym, o zadaniach domowych, przeczytanych książkach, o wygranych Mets i Giants, o technikach miotania. Ze wszystkiego w życiu Morris najbardziej żałował, że jego ojciec żył zbyt krótko, by mógł poznać wnuka, ale gdyby tak się stało i jakimś cudem dożył do czasu, gdy chłopiec stał się nastolatkiem, nastąpiłby dla niego najszczęśliwszy moment, gdyby zobaczył Milesa jako miotacza, praworęczną wersję jego samego z czasów młodości, żywy dowód na to, że wszystkie godziny spędzone z synem na nauce rzutów nie poszły na marne, i chociaż Morris nigdy nie osiągnął perfekcji w grze, to potrafił przekazać synowi otrzymane od ojca lekcje i mimo że Miles przestał grać w liceum, jego osiągnięcia były nie tylko obiecujące, ale wręcz doskonałe. Miotanie idealnie do niego pasowało. Samotność i siła, koncentracja i wola walki, wilk samotnik, od którego zależy wszystko. Wtedy były to tylko fastballe i changeupy, dwa typy rzutów i niekończące się treningi, płynność, ćwiczenie ruchów ręki pod tym samym kątem, przysiad na prawej nodze, półobrót, wymach, uwolnienie piłki, żadnych podkręceń czy sliderów, w szesnastym roku życia jeszcze się rośnie i nie wolno wykonywać ruchów prowadzących do deformacji młodych ramion. Był rozczarowany, owszem, lecz nigdy nie potępiał Milesa, że porzucił grę. Potrzeba samobiczowania za to, że przeżył Bobby’ego, wymagała jakiejś ofiary, więc zrezygnował z tego, co wtedy lubił robić w życiu najbardziej. Jednak sama tylko wola, by czegoś zaniechać, nie oznacza wcale, że w głębi serca następuje wyrzeczenie. Cztery lata temu, gdy Bing zadzwonił, by zawiadomić o nadejściu następnego listu – z Albany w Kalifornii, niedaleko Berkeley – wspomniał, że Miles został miotaczem w drużynie amatorskiej ligi w Bay Area, konkurując z byłymi zawodnikami college’u, którzy nie byli wystarczająco dobrzy lub nie chcieli przejść na zawodowstwo, i było to poważne, prawdziwe współzawodnictwo, on jednak potrafił utrzymać swoją pozycję, mając na koncie dwa razy więcej wygranych niż przegranych meczy, a poza tym w końcu nauczył się rzucać podkręcone piłki. Dodał jeszcze, że z końcem miesiąca San Francisco Giants sponsorowali otwarty nabór i koledzy z drużyny namawiali go, żeby poszedł i skłamał, że ma dziewiętnaście lat, a nie dwadzieścia cztery, ale on nie miał zamiaru tego robić. Niech ktoś sobie
wyobrazi, że podpisuje kontrakt na grę w ogonie drugiej ligi, powiedział. Żałosne. Człowiek Puszka rozmyśla, wspomina, przesiewa w pamięci niezliczone sobotnie ranki, kiedy w tym miejscu jadał z chłopcem śniadania, a teraz, gdy unosi rękę i prosi o rachunek, na minutę lub dwie przed tym, zanim znów wyjdzie na zimne powietrze, w myślach pojawia się coś, co przez długie lata tkwiło głęboko zapomniane, jak wykopany skarb, błyszczące szkiełko, które wkłada się do kieszeni i zabiera do domu. Miles miał dziesięć lub jedenaście lat. Było to jedno z pierwszych przyjść tutaj bez Bobby’ego, tylko oni dwaj siedzący naprzeciwko siebie w oddzielnym boksie, może właśnie w tym, może innym, teraz nie pamięta, i chłopiec przyniósł z sobą pisemne sprawozdanie z przeczytanej książki, była to piąta, może szósta klasa, może nie sprawozdanie, raczej krótki esej na sześćset lub siedemset słów, zadana przez nauczyciela analiza książki, którą czytali i przerabiali przez kilka ostatnich tygodni, a teraz każde dziecko miało napisać esej, interpretację powieści, którą wszyscy przeczytali, Zabić drozda, cudownej książki, jak uważał Morris, odpowiedniej dla dzieci w tym wieku, i chłopiec chciał, aby ojciec przeczytał jego pracę. Człowiek Puszka pamięta pełną napięcia twarz chłopca, gdy wyjął z plecaka najpierw trzy kartki papieru, potem czwartą, czekając na sąd ojca nad tym, co napisał, nad pierwszą próbą krytyki literackiej, nad pierwszą własną prawdziwą wypowiedzią, i ze spojrzenia chłopca ojciec wywnioskował, jak wiele pracy i przemyśleń musiało przeniknąć do tego niewielkiego kawałka tekstu. Wypracowanie było o ranach. Ojciec dwojga dzieci, adwokat, nie widzi na oko, napisał chłopiec, a czarny mężczyzna, którego broni od zarzutu gwałtu, ma uschniętą rękę i później w powieści dzieje się tak, że syn adwokata spada z drzewa i łamie sobie rękę, tę samą, co uschnięta ręka niewinnego czarnego człowieka, prawą lub lewą, tego Człowiek Puszka już nie pamięta, i w książce chodzi o to, napisał młody Miles, że rany są istotną częścią życia, póki nie odniesiesz jakiejś rany, nie staniesz się człowiekiem. Ojciec zastanawiał się, jak to możliwe, by jego dziesięcio- czy jedenastoletni syn tak uważnie przeczytał książkę, potrafił wyłuskać tak różne, niezaakcentowane elementy i dostrzec paradygmat rysujący się na kilkuset stronach powieści, usłyszeć powtarzające się nuty, nuty, które ledwo brzmią w wirującej polifonii fug i kadencji tworzących całość książki, i nie tylko był pod wrażeniem umysłu tak skrupulatnie postrzegającego najdrobniejsze szczegóły powieści, ale także pod wrażeniem serca, które tak głęboko czuło. Póki nie odniesiesz rany, nie staniesz się człowiekiem. Powiedział chłopcu, że napisał świetną rzecz, że większość czytelników, którzy są dwa lub trzy razy starsi od niego, nigdy nie napisałaby czegoś nawet w połowie tak dobrego i tylko ktoś o wielkim sercu i umyśle mógł pomyśleć o książce w taki sposób. Jest bardzo wzruszony, powiedział synowi tamtego ranka siedemnaście czy osiemnaście lat temu, i prawda jest taka, że wciąż pozostaje poruszony myślą wyrażoną w tym krótkim wypracowaniu, i kiedy odbiera resztę i wychodzi na zimne powietrze, dalej snuje te myśli, aż przed samym wejściem do domu Człowiek Puszka zatrzymuje się i mówi do siebie: kiedy?
4 Przyjechała do Nowego Jorku, aby zagrać w Szczęśliwych dniach Becketta. Dostała rolę Winnie, kobiety zakopanej w pierwszym akcie do pasa, a w drugim po szyję, i teraz ma przed sobą aktorskie wyzwanie, ogromne wyzwanie, by w tak trudnych warunkach mówić pełnym głosem, wypowiedzieć tekst, który zawiera się w sześćdziesięciostronicowym monologu, tylko czasem przerywanym przez nieszczęsnego, w większości niewidzialnego Williego, i nie przypomina sobie, żeby jakaś grana przez nią dotąd rola, Nora, panna Julia, Blanche czy Desdemona, była bardziej wymagająca niż właśnie ta. Ona jednak uwielbia Winnie, doskonale odbiera mieszankę patosu, komizmu i przerażenia w sztuce i chociaż Beckett jest niezmiernie trudny, przeintelektualizowany, miejscami niejasny, jego język jest tak czysty i precyzyjny, tak olśniewający w swojej prostocie, że wymawianie słów sprawia jej fizyczną przyjemność. Język, podniebienie, wargi i krtań pozostają w harmonii, gdy wypowiada długie, chwiejne wywody Winnie, i teraz, kiedy opanowała już tekst i umie go na pamięć, próby są coraz lepsze, a gdy za dziesięć dni zaczną się przedstawienia przedpremierowe, ma nadzieję, że będzie gotowa wystąpić w taki sposób, w jaki by chciała, żeby się to działo. Tony Gilbert jej nie odpuszcza i za każdym razem, gdy młody reżyser przerywa jej, bo zrobiła niewłaściwy gest czy nie wytrzymała odpowiednio długo pauzy pomiędzy frazami, pociesza się myślą, że to on ją błagał, aby przyjechała do Nowego Jorku i zagrała Winnie, że to on ciągle jej powtarzał, że żadna współczesna aktorka oprócz niej nie potrafiłaby lepiej zagrać tej roli. Tak, jest wobec niej wymagający, jednak sztuka też jest wymagająca, a ona nie przestaje wymagać od siebie samej, ma gdzieś swoje ciało i przytyła dziesięć kilogramów, co uważa za konieczne, by stać się Winnie, głęboko wczuć się w Winnie („Około pięćdziesiątki, dobrze zachowana, w miarę możności blondynka, pulchna, ręce i ramiona obnażone, mocno wydekoltowana, obfity biust...”)**, odrobiła duże zadanie domowe z przygotowania się do roli, wiele czytała o Becketcie, zaznajomiła się z jego korespondencją z Alanem Schneiderem, pierwszym reżyserem sztuki, i teraz wie, że fraza „w pamięci staje mi znów” jest zaczerpnięta z wiersza Yeatsa, że łyko używane jest w ogrodnictwie, że słowa wypowiadane przez Winnie na początku drugiego aktu „Witaj, święte światło” to cytat z III Księgi Raju utraconego Miltona, że „tamten cień w zieleni” pochodzi z Ody do słowika, a „zwiastun świtu” z Hamleta. Nigdy nie było dla niej jasne, w jakim świecie osadzona jest sztuka, w świecie pozbawionym ciemności, świecie, w którym panuje gorące, niewyczerpane światło, może w czymś, co jest czyśćcem, niebytem ery postczłowieczeństwa o wiecznie zanikających perspektywach egzystencji, wiecznie wygasającym ruchu, lecz również podejrzewa, że ów świat to nic innego jak scena, na której będzie grała, i chociaż Winnie jest właściwie sama, mówi do siebie i Williego, jest także świadoma obecności innych, wie, że gdzieś w ciemnościach przebywa publiczność. „Wciąż jeszcze ktoś na mnie patrzy. Wciąż jeszcze ktoś troszczy się o mnie. To właśnie jest takie cudowne. Oczy zatopione w mych oczach”.
Wie dobrze, o co chodzi. Całe jej życie kręci się wokół tego, wyłącznie tego. Jest trzeci dzień roku, sobotni wieczór, trzeci stycznia i Morris je kolację z Mary-Lee i Korngoldem w Odeonie, w pobliżu loftu w Tribece, który wynajęli na czas czteromiesięcznego pobytu w Nowym Jorku. Przyjechali do miasta w momencie, gdy miał wyjeżdżać do Anglii, i mimo że w ciągu ostatnich miesięcy kilka razy rozmawiali przez telefon, to jednak od dość dawna się nie widzieli, od 2007 albo nawet od 2006 roku. Mary-Lee właśnie skończyła pięćdziesiąt cztery lata i ich krótkie, burzliwe małżeństwo jest tylko mglistym wspomnieniem. Niczego już nie ma jej za złe, nie czuje do niej urazy, w zasadzie bardzo ją lubi, wciąż jednak pozostaje dla niego zagadką, przedziwną mieszanką ciepła i wyniosłości, żywej inteligencji i skrywanych prymitywnych zachowań, na przemian pełna poświęcenia i egoistyczna, zabawna i nudna (czasem bez końca snująca jakiś wątek), próżna albo zupełnie nie zwracająca na siebie uwagi. Najlepiej pokazuje to fakt, że przytyła, by dobrze zagrać nową rolę. Zawsze szczyciła się smukłą, świetnie zachowaną figurą, przejmowała się zawartością tłuszczu w każdej najmniejszej cząstce jedzenia, jakie trafiało do jej ust, stworzyła religię właściwego odżywiania, a teraz poświęciła się pracy i bez zmrużenia oka dała sobie spokój z całą tą dietą. Morrisa intryguje nowa, pełniejsza wersja byłej żony i mówi jej, że wygląda pięknie, na co ona odpowiada ze śmiechem, nadymając policzki – piękny, wielki hipopotam. Jednak jest piękna, myśli, wciąż piękna, nawet teraz i w przeciwieństwie do większości aktorek jej pokolenia nie zeszpeciła sobie rysów twarzy operacją plastyczną ani zastrzykami przeciwzmarszczkowymi, a to z prostego powodu, że zamierza jak najdłużej pozostać w zawodzie, jeśli to możliwe do późnej starości, bo jak kiedyś ujęła to w żartach, jeżeli wszystkie sześćdziesięcioletnie baby zaczną sprawiać wrażenie dziwacznych trzydziestolatek, to kto zostanie, żeby zagrać matki i babki? Jest obecna w branży od dawna, od czasu, kiedy miała niewiele ponad dwadzieścia lat, i w zatłoczonej restauracji nie ma osoby, która by nie wiedziała, kim jest, spojrzenie za spojrzeniem pada w kierunku jej stolika, oczy zatopione w jej oczach, lecz ona udaje, że nie zwraca uwagi, jest do tego przyzwyczajona, a Morris wyczuwa, że w duchu jej się to podoba, że tego rodzaju ciche uwielbienie jest dobrem, które zawsze jest na czasie. Niewielu aktorom udaje się pozostawać w zawodzie przez trzydzieści lat, szczególnie kobietom, a tym bardziej kobietom grającym w filmie, lecz Mary-Lee jest inteligentna i elastyczna, na każdym etapie kariery gotowa do zmiany wizerunku. Nawet podczas kręcenia pierwszych udanych filmów, które zapewniły jej niezły start, potrafiła znaleźć czas na występy w teatrze, zawsze w dobrych sztukach, tych najlepszych, od Shakespeare’a po Ibsena, Czechowa, Williamsa, Albee’ego, a potem, gdy była dobrze po trzydziestce i wielkie wytwórnie zaprzestały produkcji dla dorosłych, nie odmawiała ról w małych, niskobudżetowych filmach (z Korngoldem jako producentem) i w miarę upływu lat, gdy nadszedł moment, że zaczęła dostawać role matek, przeszła do telewizji, grając w pokazywanym co tydzień serialu Adwokat Martha Kane, czymś, co Morris i Willa
czasami rzeczywiście oglądali, i podczas pięciu lat emisji zdobyła wielomilionową publiczność, stała się jeszcze bardziej popularna, co oznacza, że zdobyła naprawdę ogromną sławę. Tragedie i komedie, dobre dziewczyny i złe dziewczyny, jędzowate sekretarki i uzależnione od narkotyków prostytutki, żony, kochanki i damy; piosenkarka, malarka, tajna policjantka i burmistrz dużego miasta – zagrała wszystkie możliwe rodzaje ról we wszystkich możliwych filmach, wielu całkiem dobrych, nielicznych nieudanych gniotach, lecz żadnych miernych, nijakich ról, jak pamięta Morris, ma na koncie kilka niezapomnianych kreacji, które poruszyły go w ten sam sposób jak wtedy, gdy w 1978 po raz pierwszy zobaczył ją jako Kordelię. Cieszy się, że zagra w Becketcie, uważa, że mądrze postąpiła, przyjmując tak wymagającą rolę, i teraz, kiedy patrzy na nią ponad stołem, zastanawia się, jak to się dzieje, że ta atrakcyjna, lecz całkiem zwyczajna kobieta, kobieta o tak zmiennych humorach i prostackim zamiłowaniu do sprośnych kawałów, ma w sobie to coś, co pozwala jej wcielać się w tak zupełnie różne od siebie postacie, sprawiać wrażenie, że skupia w sobie całą głębię ludzkiej egzystencji. Czy jest aktem odwagi, by stanąć przed obcymi ludźmi i obnażyć swoje wnętrze, czy raczej jest to wewnętrzny przymus, potrzeba, by cię oglądano i podziwiano,niebezpieczny brak jakichkolwiek zahamowań prowadzący do zachowania, jakie występuje w jej przypadku? Nigdy nie potrafił narysować linii oddzielającej życie od sztuki. Renzo jest taki sam jak Mary-Lee, oboje są więźniami swojego powołania, oboje przez lata rzucali się z jednego przedsięwzięcia w następne, oboje stworzyli trwałe dzieła sztuki, a jednak spieprzyli sobie życie, dwa razy się rozwodzili, oboje mają wielki talent do rozczulania się nad sobą, oboje pozostają całkowicie niedostępni dla innych – może nie są to nieudane ludzkie istoty, lecz na pewno niezupełnie szczęśliwe. Chore dusze. Pokrzywdzeni obok nas, którzy otwierają sobie żyły i publicznie krwawią. Czuje się niezręcznie w jej towarzystwie, siedząc naprzeciwko byłej żony i jej męża przy innym stoliku w innej nowojorskiej restauracji, niezręcznie, ponieważ po miłości, jaką do niej czuł, nie ma śladu, i wie, że Korngold jest o wiele lepszym mężem, niż on mógłby kiedykolwiek być, a ona ma szczęście, że jest przy niej ktoś, kto o nią dba, kto w chwili słabości stanowi dla niej podporę, udziela rad, których ona słucha i stosuje się do nich od lat, kto ją kocha w taki sposób, że potrafi wytłumić jej lęki i napady agresji, podczas gdy on, Morris, nigdy nie podjął wyzwania, by kochać ją tak, jak tego potrzebowała, nie był w stanie doradzać jej co do kariery, nie umiał jej wspomóc ani zrozumieć, co kłębiło się w jej pięknej głowie. Jest o wiele lepsza niż trzydzieści lat temu i on ze wszech miar docenia Korngolda, podziwia go za to, że po dwóch nieudanych małżeństwach uratował ją, że wyrzucił butelki z wódką i fiolki z lekarstwami, które pojawiły się u niej po drugim rozwodzie, że stanął przy niej w chwilach, które musiały być straszne, i poza wszystkim, co Korngold uczynił dla Mary-Lee, Morris wyraża wobec niego zwykły, czysty podziw, nie tylko dlatego, że był dobry dla jego syna w latach, gdy jeszcze nie przepadł, że zniknięcie Milesa odczuwał jak stratę kogoś z własnej rodziny, lecz dlatego, co odkrył wiele lat temu, że Simon Korngold jest człowiekiem, którego ogólnie da się polubić i który
nigdy nie narzeka, co Morris ceni najbardziej. Wszyscy cierpią z powodu katastrofy, zastoju, czegokolwiek, czym ludzie określają obecny dziś kryzys, w tym także jak najbardziej wydawcy książek, lecz Simon jest w o wiele gorszej sytuacji od niego, niezależny interes filmowy upadł, firmy producenckie i dystrybutorzy zwijają się niemal każdego dnia, ostatni film wyprodukował dwa lata temu, co oznacza, że tej jesieni przeszedł nieoficjalnie na emeryturę i zamiast kręcić filmy, akceptuje propozycję nauczania na wydziale filmowym w UCLA, ale nie czuje się z tego powodu rozgoryczony, a przynajmniej tego nie okazuje, jedyne zaś co mówi, by zobrazować, co się mu przytrafiło, to wzmianka, że ma pięćdziesiąt osiem lat, a produkcja niezależnych filmów to sprawa młodych ludzi. Beznadziejna pogoń za finansami potrafi zabić w tobie wszelkiego ducha, jeśli nie jesteś ze stali, mówi, a ostatecznie rzecz sprowadza się do tego, że on już nie jest. Ale o tym później. Rozmowa o Winnie i frazie „Witaj, święte światło” oraz o ludziach ze stali nie zaczyna się, póki nie skończą wyjaśniać, dlaczego trzy godziny temu Mary-Lee zadzwoniła do Morrisa i w ostatniej chwili zaprosiła go na kolację. Jest nowa wiadomość. To pierwszy punkt programu i w chwilę po tym, jak wchodzą do restauracji i zajmują miejsca przy stoliku, Mary-Lee relacjonuje mu wiadomość nagraną na sekretarce tego samego dnia o czwartej po południu. To był Miles, mówi. Poznałam go po głosie. Po głosie, mówi Morris. Czyli się nie przedstawił? Nie. Zostawił tylko wiadomość – krótką, niejasną wiadomość. W całości brzmiała tak. „Em”. Długa przerwa. „Przepraszam”. Długa przerwa. „Zadzwonię później”. Jesteś pewna, że to był Miles? Zdecydowanie. Korngold mówi: Wciąż staram się dociec, co znaczy to przepraszam. Przeprasza, że dzwoni? Przeprasza, bo był zbyt zdenerwowany, by zostawić normalną wiadomość? Przeprasza za wszystko, co zrobił? Trudno powiedzieć, odpowiada Morris, ale byłbym skłonny przyjąć, że jest podenerwowany. Coś się wydarzy, mówi Mary-Lee. Bardzo szybko. Lada dzień. Rozmawiałem z Bingiem dziś rano, mówi Morris, tak tylko, żeby sprawdzić, czy wszystko w porządku. Powiedział mi, że Miles ma dziewczynę, młodą Kubankę z Florydy, i że jakiś tydzień temu przyjechała go odwiedzić. Chyba dzisiaj pojechała. Bing wspominał, że Miles zamierzał się z nami skontaktować tuż po jej wyjeździe. To wyjaśnia wszystko. Ale dlaczego zadzwonił do mnie, a nie do ciebie?, pyta Mary-Lee. Bo Miles myśli, że ciągle jestem w Anglii i wrócę dopiero w poniedziałek. A skąd on to wie?, mówi Korngold.
Widocznie dwa lub trzy tygodnie temu zadzwonił do redakcji i powiedzieli mu, że wracam piątego. Zresztą Bing mi to powiedział i nie widzę powodu, żeby miał kłamać. Mnóstwo Bingowi zawdzięczamy, mówi Korngold. Zawdzięczamy mu wszystko, mówi Morris. Spróbujcie sobie wyobrazić te siedem lat bez niego. Powinniśmy coś dla niego zrobić, mówi Mary-Lee. Wypisać jakiś czek, wysłać na rejs dookoła świata czy coś podobnego. Próbowałem, ale nie chce ode mnie żadnych pieniędzy. Za pierwszym razem, gdy mu to zaproponowałem, poczuł się obrażony, a za drugim jeszcze bardziej. Powiedział: nie bierze się pieniędzy za normalne ludzkie zachowanie. Młody człowiek z zasadami. To akurat szanuję. Co jeszcze?, pyta Mary-Lee. Coś więcej o nim? Niewiele, odpowiada Morris. Bing mówi, że raczej trzyma się osobno, ale pozostali ludzie w domu go lubią i dogaduje się z nimi. Jak zawsze spokojny. Trochę przygnębiony, ale po przyjeździe dziewczyny się ożywił. Teraz ona wyjechała, mówi Mary-Lee, a on zostawia mi wiadomość, że zadzwoni. Nie wiem, co zrobię, jak go zobaczę. Dam mu w twarz czy przytulę go i ucałuję? Zrób to i to, mówi Morris. Najpierw daj mu w twarz, a potem pocałuj. Na tym kończą rozmowę o Milesie i skupiają się na Szczęśliwych dniach, przyszłości niezależnego filmu, przedziwnej śmierci Steve’a Cochrana, zaletach i wadach mieszkania w Nowym Jorku, najnowszych krągłościach Mary-Lee (inspirujących wydęcie policzków i uroczy komentarz o hipopotamie), zapowiedziach wydawniczych Heller Books i rzecz jasna Willi, to uprzejme pytanie nie może nie być zadane, lecz Morris nie ma żadnej chęci, by wyjawić im prawdę, nie ma ochoty zrzucić z siebie ciężaru i zwierzyć się ze swojego strachu, że może ją utracić, że już ją utracił, więc mówi, że Willa kwitnie, jest w świetnej formie, a jego pobyt w Anglii był ich drugim miesiącem miodowym i z trudem potrafiłby wskazać okres w życiu, kiedy czuł się szczęśliwszy. Odpowiada bardzo szybko, w ciągu paru sekund, po czym zaraz przechodzą do innych tematów, innych dygresji, innej paplaniny na mniej lub bardziej ważne tematy, lecz on teraz myśli o Willi, nie może się od niej wyzwolić, i obserwując Korngolda i byłą żonę siedzących naprzeciwko, ich dobre samopoczucie i wzajemną życzliwość, ich tajną, niewerbalną współpracę, zdaje sobie nagle sprawę, jak bardzo jest samotny, jak bardzo stał się samotny, i teraz, kiedy kolacja dobiega końca, przeraża go powrót do pustego mieszkania na Downing Street. Mary-Lee wypiła odpowiednią ilość wina, by popaść w jeden ze swoich ekspansywnych, wylewnych nastrojów, i gdy wszyscy troje zamierzają się rozstać, ona rozkłada ramiona i mówi do niego, uściskaj nas, Morris. Proszę mocno przytulić starą, otyłą kobietę. Obejmuje obszerny zimowy płaszcz na tyle mocno, by wyczuć ciało, ciało matki jego syna, i kiedy to robi, ona przywiera mocno do niego, a potem lewą ręką gładzi go z tyłu głowy, jakby chciała mu powiedzieć, żeby się więcej nie
martwił, mroczne dni wkrótce przeminą i wszystko wszystkim zostanie wybaczone. Idzie przez zimno do domu na Downing Street, szyję owiniętą ma czerwonym szalikiem, ręce głęboko wbite w kieszenie płaszcza, wiatr wiejący znad Hudsonu jest tego wieczora szczególnie przenikliwy, gdy podąża Varick Street w kierunku West Village, lecz nie zatrzymuje się, by machnąć na taksówkę, tego wieczora chce iść, rytm kroków uspokaja go w podobny sposób, jak czasem uspokaja go muzyka, jak czasem można uspokoić dzieci, kiedy rodzice kołyszą je do snu. Jest dziesiąta wieczorem, nie tak późno, musi minąć parę godzin, zanim będzie gotów do snu, i gdy otwiera kluczem drzwi mieszkania, wyobraża sobie, że zagłębi się w wygodnym fotelu w salonie i ostatnie godziny tego dnia spędzi na czytaniu książki, tylko której książki, zadaje sobie pytanie, której z tysięcy wciśniętych na półki w dwupoziomowym mieszkaniu, może sztukę Becketta, jeśli ją znajdzie, myśli, tę, w której gra Mary-Lee, tę, o której rozmawiali tego wieczora, a jeżeli nie, to jakąś sztukę Shakespeare’a, będzie realizował swój mały plan wymyślony na czas nieobecności Willi, ponowne przeczytanie całego Shakespeare’a, słowa, które od kilku miesięcy wypełniają czas między powrotem z pracy a zaśnięciem, teraz, wydaje mu się, chyba pora na Burzę albo raczej Opowieść zimową, a jeśli tego wieczora nie będzie w stanie czytać, jeśli jego myśli za bardzo kłębią się wokół Milesa i Mary-Lee, i Willi, by mógł się skoncentrować na słowach, spróbuje obejrzeć film w telewizji, środek uspokajający, który zawsze może zastosować, kojące przesuwanie się obrazów, dźwięk głosów, muzyki, siła opowieści, zawsze opowieści, tysięcy, milionów opowieści, a jednak nigdy nie można się nimi zmęczyć, w mózgu zawsze znajdzie się miejsce dla następnej historii, następnej książki, następnego filmu i po tym, jak nalał sobie w kuchni szkocką, idzie do salonu, myśląc o filmie, wybiera film, jeśli cokolwiek nadającego się do oglądania znajdzie dzisiaj wieczorem. Lecz zanim udaje mu się usiąść w fotelu i włączyć telewizor, w kuchni zaczyna dzwonić telefon, więc obraca się i idzie do kuchni, aby go odebrać, dziwiąc się, że ktoś dzwoni o tak późnej porze, i zastanawiając się, kto mógłby chcieć z nim rozmawiać w sobotę o wpół do jedenastej wieczorem. Od razu przychodzi mu na myśl, że to Miles, Miles po telefonie do matki następny wykonuje do ojca, jednak nie, to niemożliwe, Miles najwcześniej mógłby zadzwonić do niego w poniedziałek, być może jednak pomyślał, że ojciec wrócił już z Anglii i weekend spędza w domu, a jeśli nie, to tylko chciałby zostawić wiadomość, tak jak to zrobił dziś po południu, telefonując do matki. To Willa, dzwoni z Exeter o wpół do trzeciej nad ranem, Willa łkająca i zrozpaczona, mówiąca, że się rozpada, że jej świat legł w gruzach, że nie chce dłużej żyć. Jej płacz jest niepohamowany, głos przez łzy mało rozpoznawalny, wysoki jak głos dziecka, to poważne załamanie, mówi Morris do siebie, osoba niezdolna do gniewu, pozbawiona nadziei, osoba zupełnie wyczerpana, nieszczęsna, kompletnie nieszczęsna, zmiażdżona ciężarem tego świata, nosząca w sobie wszystkie jego smutki. Nie wie, co robić, z wyjątkiem mówienia do niej najbardziej pocieszającym tonem, na jaki go stać, powiedzenia, że ją
kocha, że jutro rano wsiądzie w najwcześniejszy samolot do Londynu, że musi się trzymać, dopóki się tam nie zjawi za mniej niż dwadzieścia cztery godziny, tylko za jeden dzień, i przypomina jej o załamaniu w rok po śmierci Bobby’ego, te same łzy, ten sam zduszony głos, te same słowa, a jednak wyszła z tamtego kryzysu, więc z tego też wyjdzie, tylko musi mu zaufać, on wie, co mówi, zajmie się nią, zawsze będzie się nią zajmował, i nie wolno jej obwiniać się za coś, czego nie zrobiła. Rozmawiają przez godzinę, dwie godziny, w końcu płacz cichnie, w końcu zaczyna się uspokajać, lecz gdy tylko wydaje mu się, że mógłby bezpiecznie odłożyć słuchawkę, łzy wybuchają na nowo. Tak bardzo go potrzebuje, mówi, bez niego dłużej już nie przetrwa, była dla niego taka okropna, tak podła, mściwa i okrutna, stała się wstrętną osobą, potworem, teraz sama się nienawidzi, nigdy sobie tego nie wybaczy, a on znów próbuje ją pocieszać, mówiąc, że musi zasnąć, że jest wyczerpana i musi iść spać, że już jutro z nią będzie, i wreszcie, wreszcie obiecuje mu, że położy się do łóżka i nawet jeśli nie zaśnie, obiecuje, nie zrobi żadnego głupstwa, będzie posłuszna, obiecuje. W końcu się rozłączają i zanim nad Nowym Jorkiem zapadnie następna noc, Morris Heller jest już w Anglii, jadąc z Londynu do Exeter, by zobaczyć się z żoną. **
Wszystkie cytaty ze Szczęśliwych dni w przekładzie Antoniego Libery.
WSZYSCY
Miles Heller To było najwspanialsze, co mogło mu się przydarzyć, to było najstraszniejsze, co go spotkało. Jedenaście dni z Pilar w Nowym Jorku, a potem męczarnia odprowadzenia jej na autobus i wysłania z powrotem na Florydę. Jedna rzecz natomiast jest pewna. Kocha ją bardziej niż kogokolwiek na tej ziemi i będzie ją kochał aż do dnia, kiedy przestanie oddychać. Radość, że znów patrzy na jej twarz, radość, że trzyma ją w ramionach, słyszy jej śmiech, że znów widzi, jak je, radość, że znów widzi jej dłonie, jej nagie ciało, że znów dotyka jej nagiego ciała, znów je całuje, radość, że znów widzi, jak marszczy brwi, szczotkuje włosy, maluje paznokcie, że znów razem biorą prysznic, rozmawiają o książkach, radość, że jej oczy znów wypełniają się łzami, że znów może obserwować jej chód, słuchać, jak ciska gromy na Angelę, radość, że znów może czytać jej na głos, że znów słyszy, jak się jej odbija, jak myje zęby, radość, że znów ją rozbiera, przyciska usta do jej ust, patrzy na jej szyję, że idą razem ulicą, że znów może objąć ją ramieniem, lizać jej sutki, że może w nią wejść, że znów budzi się obok niej, że znów mówią o matematyce, że kupuje jej ubrania, czuje jej bliskość, że znów mogą rozmawiać o przyszłości, że mieszkają razem, że znów słyszy, że jest kochany, że mówi, że ją kocha, radość, że znów przebywa w kręgu płomiennego spojrzenia jej czarnych oczu, a potem rozpacz, gdy patrzy, jak trzeciego stycznia wsiada do autobusu na Port Authority Terminal, i już na pewno wie, że dopiero w kwietniu, za ponad trzy miesiące nastąpi moment, kiedy będzie mógł być z nią razem. Po raz pierwszy zobaczyła Nowy Jork, pierwszy raz w życiu wyjechała z Florydy, to jej dziewicza podróż do krainy zimy. Jedyne duże miasto, jakie zna, to Miami, lecz w porównaniu z Nowym Jorkiem Miami jest niewielkie i miał nadzieję, że nie poczuje się przytłoczona szumem i ogromem tego miejsca, że nie odstraszy jej hałas i brud, zatłoczone wagony metra, marna pogoda. Wyobrażał sobie, że będzie musiał ostrożnie wprowadzić ją w to miasto, jak ktoś, kto wchodzi do zimnego jeziora z początkującym pływakiem, dać jej czas na przystosowanie się do lodowatej wody, pozwolić, aby powiedziała, że jest już gotowa wejść po pas, po szyję i kiedy czy też w ogóle zechce zanurzyć się z głową. Teraz, gdy wyjechała, nie potrafi pojąć, dlaczego wyobrażał sobie, że jest tak płochliwa, dlaczego czy też jak mógł nie docenić jej odwagi. Pilar wbiegła do jeziora, machając rękami, krzycząc z radości, gdy jej naga skóra zetknęła się z zimną wodą, i sekundę potem zanurzyła się z głową, płynąc tak pewnie, jakby od zawsze to robiła. Dziecko odrobiło zadanie. Podczas długiej podróży wzdłuż wybrzeża Atlantyku przetrawiła treść trzech przewodników oraz historię Nowego Jorku i kiedy autobus wjeżdżał na dworzec, miała już wypisane miejsca, które pragnęła zobaczyć, oraz rzeczy, jakie chciała zrobić. Wcale nie zlekceważyła jego rady, by przygotować się na niskie temperatury i zamiecie. Kupiła wysokie buty na śnieg, ciepły
sweter, szalik, wełniane rękawiczki oraz wściekle zieloną kurtkę z obramowanym futrem kapturem. Była teraz Nanukiem z Północy, jak ją nazwał, jego nieustraszoną eskimoską dziewczyną wyposażoną w ekwipunek, by stawić czoła wyzwaniom najsroższego klimatu, a poza tym cudownie wyglądała w tym wszystkim i bez końca jej powtarzał, że nowy styl kubańsko-amerykańskich Eskimosów stanie się modny na wiele lat. Wjechali na ostatnie piętro Empire State Building, przeszli marmurowymi korytarzami Biblioteki Publicznej przy Piątej Alei i Czterdziestej Drugiej, byli na Ground Zero, jeden dzień poświęcili na Metropolitan Museum, Frick Collection i MoMA, kupił jej sukienkę i buty w Macy’s, przeszli przez Most Brooklyński, zjedli ostrygi w barze na Grand Central Station, patrzyli na łyżwiarzy w Rockefeller Center, a potem, siódmego dnia jej pobytu pojechali metrem do rogu Sto Szesnastej i Broadwayu i rzucili okiem na kampusy Barnard College, Columbii, seminaria i akademie przy Morningside Heights, i powiedział do niej, popatrz, teraz możesz zdobyć wszystko, jesteś równie dobra jak ci ludzie, którzy tutaj studiują, więc kiedy na wiosnę dowiesz się o zakwalifikowaniu do college’u, co wiem, że nastąpi, porządnie się zastanów, zanim zdecydujesz się zostać na Florydzie, dobrze? Nie mówił jej, co ma robić, prosił ją jedynie, by z uwagą rozważyła wszystkie możliwości, przewidziała konsekwencje przyjęcia lub odmowy ofert, które z pewnością otrzyma, i skoro Pilar milczała, nie dzieliła się z nim myślami, on nie wywierał żadnego nacisku, by cokolwiek powiedziała, bo z jej spojrzenia jasno wynikało, że właśnie rozważa ten problem, usiłując zobaczyć siebie w przyszłości, usiłując wyobrazić sobie, czy podjęcie nauki w nowojorskim college’u coś dla niej oznacza lub nie oznacza niczego, i kiedy szli tak przez puste o tej porze roku kampusy i z uwagą oglądali fasady budynków, czuł, że właśnie teraz, na jego oczach, dokonuje się w niej zmiana, jakby teraz dorastała, i nagle zobaczył, jaka będzie za dziesięć lat, za dwadzieścia, Pilar w pełni rozkwitu swojej kobiecości, Pilar dojrzała, lecz wciąż przypominająca zadumaną młodziutką dziewczynę, która idzie obok niego, Pilar, młoda kobieta idąca teraz razem z nim. Chciałby, żeby mogli być sami przez te jedenaście dni, mieszkać i spać w pokoju lub mieszkaniu z nikim nie dzielonym, lecz jedynym osiągalnym dla nich miejscem był dom w Sunset Park. Najlepszy byłby hotel, lecz nie miał nań pieniędzy, a poza tym dochodził problem wieku Pilar i nawet gdyby stać go było na coś eleganckiego, takie samo ryzyko groziło im w Nowym Jorku jak na Florydzie, więc nie miał ochoty, by je podejmować. Na tydzień przed Bożym Narodzeniem myśleli z Ellen o pożyczeniu kluczy od jednego z wolnych mieszkań obsługiwanych przez jej firmę, lecz stopniowo wycofali się z tego absurdalnego pomysłu. Nie tylko Ellen groziłyby przykre konsekwencje łącznie z natychmiastowym wyrzuceniem z pracy, lecz kiedy wyobrazili sobie przebywanie w miejscu bez ani jednego mebla, bez żaluzji czy zasłon, bez elektryczności i miejsca do spania, oboje zdali sobie sprawę, że pozostanie w małym, nędznym domku naprzeciw cmentarza Green-Wood było o wiele lepszym rozwiązaniem.
Pilar wie, że są tam nielegalnie, i nie popiera tego. To źle, że łamią prawo, mówi, a poza tym boi się, że coś mu się może stać, coś niedobrego, coś nieodwracalnego, i jakie by to było paradoksalne, mówi (nieraz rozmawiali o tym przez telefon), że wyjechał z Florydy, by uniknąć więzienia, a teraz wylądowałby w więzieniu na północy. Ale nie trafi do więzienia z powodu mieszkania na squacie, mówi jej, najgorsze, co się może stać, to eksmisja i musi pamiętać, że zamieszkanie tam jest dla niego tylko tymczasowym rozwiązaniem i z chwilą, gdy dwudziestego drugiego maja wróci na Florydę, jego niewielka przygoda z naruszeniem prawa zostanie zakończona. Na tym etapie rozmowy Pilar nieodmiennie powraca do Angeli, przeklinając swoją chciwą, niedobrą siostrę za to, co im zrobiła, za całą niesprawiedliwość, jaka ich spotkała, za tę niezdrową sytuację, przez co teraz żyje w ciągłej obawie, że coś może mu się stać, i to Angela jest wszystkiemu winna. Dom budził w niej lęk i wolała spędzać w nim jak najmniej czasu. Z zupełnie innych powodów miał podobne odczucia, więc przez większość jej wizyty przebywali poza domem, głównie na Manhattanie, jadali głównie w restauracjach, tanich, by nie wydawać pieniędzy, jadłodajniach, pizzeriach i chińskich barach, a będąc w domu, niemal w dziewięćdziesięciu procentach czasu pozostawali w jego pokoju, kochając się albo śpiąc. Jednak następowały nieuniknione spotkania z pozostałymi mieszkańcami, poranne śniadania, przypadkowe natykanie się na siebie przed drzwiami do łazienki, wieczór, kiedy wrócili do domu około dziesiątej i Alice zaprosiła ich do swojego pokoju, aby obejrzeli film, który nazwała swoją chwilową obsesją, film zatytułowany Najlepsze lata naszego życia, ponieważ chciała wiedzieć, co o nim myślą (on dał mu plus cztery w klasyfikacji ogólnej oraz pięć za zdjęcia, Pilar pięć za wszystko), ale ograniczał jej kontakty z resztą lokatorów do minimum. Wcale nie dlatego, że byli wobec niej nieprzyjaźni, lecz obserwował ich twarze, gdy pierwszego wieczora ją przedstawiał, i widać było, jak jej bardzo młody wiek wręcz ich szokuje, więc nie chciał narażać jej na sytuacje, w których czułaby się przez nich przytłoczona, pouczana czy zraniona. Mogło być całkiem inaczej, gdyby była trochę wyższa, miała większe piersi, szersze biodra, lecz Pilar musiała porazić ich swoją dziecięcą delikatnością, tak jak poraziła jego, gdy po raz pierwszy ją zobaczył, i nie było żadnego sensu, aby miał tuszować pierwsze wrażenie, jakie na nich wywarła. Jej pobyt był zbyt krótki, by próbował coś zmienić, a poza tym pragnął jej tylko dla siebie. Jednak trzeba im przyznać, że w ich zachowaniu nie dało się zauważyć niczego nieprzyjemnego. Alice mieściła się z gotowaniem w czasie, gdy Pilar nie było w domu, on musiał zrobić wszystkie zakupy, od których zaczynał każdy dzień, a wtedy Alice i Pilar mogły porozmawiać we dwójkę przy stole w kuchni. Alice bardzo szybko przekonała się o inteligencji Pilar, a kiedy byli poza domem, Pilar mówiła mu, jak wielkie wrażenie wywarła na niej Alice, jak bardzo podziwia jej pracę, jak ogromnie ją polubiła. Lecz Alice była jedyną osobą, która naprawdę szukała kontaktu z Pilar. Bing wydawał się zakłopotany jej obecnością, a jednocześnie zafascynowany nią i zauroczony i zaraz na drugi dzień przyjął w stosunku do niej żartobliwy ton (Bing usiłujący być śmieszny), mówiąc głosem kowboja
z westernu, zwracając się do niej per „panno Pilar” w oryginalnych zwrotach typu „jak leci, panno Pilar?” czy „jak tam dzisiaj nasza ślicznotka?”. Ellen pozostawała uprzejma, lecz z dystansem, a Jake, który pojawił się tylko raz, kompletnie ją zignorował. Daje sobie radę w nowych warunkach na Florydzie, lecz pierwszy raz w życiu mieszka sama, ma za sobą trudne, mroczne dni, kiedy z całych sił toczyła z sobą walkę, by się nie rozkleić i nie płakać bez końca. Pozostaje w dobrych relacjach z Teresą i Marią, natomiast rozłam z Angelą jest nieodwołalny i będzie trwał zawsze, stara się nigdy nie zachodzić do domu, gdy wie, że najstarsza siostra tam przebywa. Maria dalej spotyka się z Eddiem Martinezem, a Carlosowi, mężowi Teresy, kończy się służba i na marzec ma wyznaczony powrót z Iraku. Szkoła ją nudzi, nie cierpi chodzić tam codziennie i ogromnym wysiłkiem woli zmusza się, by nie opuszczać poszczególnych lekcji, nie opuszczać całych dni, i uczy się pilnie, ponieważ nie chce go martwić. Większość uczniów uważa za idiotów, szczególnie chłopaków, i ma tylko dwie lub trzy koleżanki, tylko dwie czy trzy dziewczyny z zajęć z angielskiego, z którymi warto według niej utrzymywać kontakt. Jest ostrożna z pieniędzmi, stara się wydawać jak najmniej i przed wyjazdem do Nowego Jorku poniosła tylko jeden nieprzewidziany koszt, gdy musiała wymienić w toyocie gaźnik i świece. Wciąż okropnie gotuje, teraz może mniej okropnie, nie przybrała ani nie straciła na wadze, co oznacza, że mimo wszystko sobie radzi. Mnóstwo warzyw i owoców, ryż, fasola, czasem kotlet z kurczaka lub hamburger (oba łatwe do przygotowania) i co dzień prawdziwe śniadanie – melon, naturalny jogurt, jagody, lekkie płatki Kellogga. Przeżywa dziwny czas, powiedziała mu ostatniego ranka w Nowym Jorku, najdziwniejszy, jaki przytrafił się jej w całym życiu, i bardzo chce, żeby dni spędzane tam daleko szybciej mijały, nie ciągnęły się tak strasznie, lecz każde najmniejsze przesunięcie zegara wlecze się jak kroki zmęczonego, otyłego mężczyzny, który wchodzi na setne piętro, i teraz, kiedy musi wrócić na Florydę, będzie jeszcze gorzej, bo po jego wyjeździe miała przed sobą Nowy Jork, przez trzy tygodnie ta myśl trzymała ją przy życiu, a teraz czekają ich trzy miesiące, z czym nie może się pogodzić, trzy miesiące, zanim znów go zobaczy, życie w zawieszeniu, wakacje w piekle, a wszystko z powodu głupiej daty wpisanej w metryce, wymyślonych liczb, irracjonalnych liczb, które nic dla nikogo nie znaczą. Przez cały pobyt kusiło go, by powiedzieć jej prawdę o sobie, otworzyć się przed nią i zdać jej pełną relację – o rodzicach i Bobbym, o dzieciństwie w Nowym Jorku, o trzech latach na Uniwersytecie Browna, o siedmiu i pół roku szalonego, dobrowolnego wygnania, o wszystkim. Tego ranka chodzili po Village, minęli szpital Saint Vincent’s, gdzie się urodził, przeszli obok P.S. 41, szkoły, do której chodził jako chłopiec, minęli dom na Downing Street, gdzie nadal mieszka jego ojciec z macochą, potem zjedli lunch w Joe Junior’s, knajpce, w której przez pierwsze dwadzieścia lat życia często jadał z rodziną, cały ranek aż do wczesnego popołudnia spędzili w tym jego ulubionym miejscu i właśnie wtedy, tego dnia, był bardzo blisko, by to zrobić, lecz jak równie szaleńczo zapragnął opowiedzieć jej wszystko o
sobie, tak nagle wycofał się i nie odezwał na ten temat ani słowem. Nie chodziło o żaden strach. Mógł jej wtedy powiedzieć, lecz nie chciał zepsuć chwil, jakie razem spędzali. Pilar nie miała łatwo na Florydzie, podróż do Nowego Jorku ożywiła ją i pozwoliła odzyskać dawną pogodę i energię i po prostu nie był to dobry moment na wyznanie kłamstw, na wciąganie jej w ponure szczegóły kroniki życia rodziny Hellerów. Zrobi to we właściwym czasie, a ten czas nadejdzie dopiero po rozmowie z ojcem i matką, dopiero po tym, jak zobaczy się z ojcem i matką, jak poprosi ich, by z powrotem przyjęli go do swego życia. Jest gotowy, by spotkać się teraz, gotowy zmierzyć się z okropną krzywdą, jaką im zrobił, i tylko dzięki Pilar zyskał odwagę, by to zrobić – bo żeby zasługiwać na Pilar, musi zdobyć się na tę odwagę. Wyjechała na Florydę trzeciego, dwa dni temu. Rozdzierające pożegnanie, męka patrzenia na jej twarz za szybą, autobus wytacza się z dworca i znika. Wrócił metrem do Sunset Park i w chwili, gdy wszedł do swojego pokoju i usiadł na łóżku, wyjął telefon komórkowy i zadzwonił do matki. Nie mógł porozmawiać z ojcem aż do poniedziałku, ale coś musiał zrobić teraz, widok odjeżdżającego autobusu nie pozwolił mu na dalszą bierność, więc skoro ojciec jest nieosiągalny, zacznie od matki. Najpierw chciał zadzwonić do teatru, bo to wydawało mu się najskuteczniejsze, lecz potem przyszło mu na myśl, że być może ona ma ten sam numer telefonu komórkowego co siedem lat temu. Zadzwonił, by się o tym przekonać, i usłyszał, jak anonsuje światu, że przez następne cztery miesiące będzie w Nowym Jorku i jeśli chcesz się z nią skontaktować, to taki a taki jest jej nowojorski numer. Było sobotnie popołudnie, zimne sobotnie popołudnie na początku stycznia i zakładał, że w tak paskudny dzień będzie w domu, że leży na sofie, grzejąc stopy pod kocem i rozwiązując krzyżówki, więc kiedy zadzwonił na nowojorski numer, był pewien, że podniesie słuchawkę po drugim lub trzecim sygnale. Lecz tak się nie stało. Telefon dzwonił cztery razy, potem włączył się automat i usłyszał jej nagrany głos mówiący, że jest poza domem i prosi o pozostawienie wiadomości po sygnale. Był tak zmieszany po nieoczekiwanym zwrocie akcji, że nagle poczuł w głowie zupełną pustkę i nic nie wymyślił ponad: „Em”. Długa przerwa. „Przepraszam”. Długa przerwa. „Zadzwonię później”. Zdecydował się na zmianę kursu, powrót do pierwotnego planu i na rozmowę najpierw z ojcem. Jest poniedziałek rano piątego stycznia i właśnie zadzwonił do redakcji po to tylko, aby się dowiedzieć, że ojciec wczoraj ponownie poleciał w pilnej sprawie do Anglii. Pyta, kiedy pan Heller wraca do Nowego Jorku. Jeszcze nie wiadomo, mówi głos w słuchawce. Proszę zadzwonić z końcem tygodnia. Może będziemy coś wiedzieć. Dziewięć godzin później znów dzwoni na nowojorski numer matki. Tym razem jest w domu. Tym razem podnosi słuchawkę i odpowiada.
Ellen Brice Dwa przebija jeden. Jeden zdecydowanie lepiej niż cztery. Trzy raczej za dużo albo akurat. Pięć chyba przesada. Sześć to delirium. Robi postępy w schodzeniu na dno nicości, do punktu, w którym wszystko nie jest już nią. Niebo nad nią jest szare, błękitne lub białe, czasem żółte lub czerwone, czasem purpurowe. Ziemia pod nią jest zielona lub brunatna. Jej ciało znajduje się tam, gdzie ziemia łączy się z niebem, należy wyłącznie do niej. Jej myśli należą do niej. Jej pragnienia są tylko jej. Magia pierwszego zmusza do wyczarowania drugiego i trzeciego, czwartego i piątego. Czasem szóstego. Czasem nawet sześćdziesiątego. Po niefortunnym incydencie z Alice w zeszłym miesiącu zrozumiała, że dalej będzie zupełnie sama. Przez to, że pracuje, nie ma czasu, by chodzić na jakiekolwiek zajęcia, tracić cenne godziny na jeżdżenie metrem tam i z powrotem do Pratta, Cooper Union czy SVA. Musi pracować i jeśli chce cokolwiek osiągnąć, musi pracować bez ustanku, z nauczycielem czy bez, z modelem czy bez niego, bo istota jej pracy tkwi w jej ręce i za każdym razem, gdy udaje jej się wyjść poza siebie i wprowadzić umysł w stan zawieszenia, potrafi spowodować, że jej ręka posiada zdolność widzenia. Przekonała się, że wino w tym pomaga. Kilka kieliszków powoduje, że zapomina, kim jest, a potem już może pracować godzinami, często do późnej nocy. Ludzkie ciało jest dziwne, niedoskonałe i nieprzewidywalne. Ludzkie ciało kryje w sobie wiele tajemnic i nikomu ich nie wyjawia, poza tymi, którzy nauczyli się czekać. Ludzkie ciało ma uszy. Ludzkie ciało ma ręce. Ludzkie ciało powstaje w innym ludzkim ciele i ludzka istota, która wyłania się z tamtego ludzkiego ciała, musi zawsze być mała, słaba i bezbronna. Ludzkie ciało stworzone jest na obraz i podobieństwo Boga. Ludzkie ciało ma stopy. Ludzkie ciało ma oczy. Ludzkie ciało jest różnorakie w formach, zachowaniach, w rozmiarach, kształtach i kolorach i patrzenie na jedno konkretne ludzkie ciało oznacza pojmowanie tego jednego ludzkiego ciała i żadnego innego. Ludzkie ciało można pojmować, ale nie można go zrozumieć. Ludzkie ciało ma ramiona. Ludzkie ciało ma kolana. Ludzkie ciało jest przedmiotem i podmiotem, zewnętrzem wnętrza, którego nie widać. Ludzkie ciało rośnie od niewielkiego w dzieciństwie do znacznego w dorosłości, a potem zaczyna obumierać. Ludzkie ciało ma biodra. Ludzkie ciało ma łokcie. Ludzkie ciało żyje w umyśle tego, kto posiada ludzkie ciało, i życie w ludzkim ciele obdarzonym umysłem, który postrzega inne ludzkie ciało, oznacza życie w świecie innych istot. Ludzkie ciało ma włosy. Ludzkie ciało ma usta. Ludzkie ciało ma genitalia. Ludzkie ciało powstało z prochu i kiedy ludzkie ciało przestaje istnieć, obraca się w proch, z którego powstało. Czerpie inspirację z różnych źródeł: z reprodukcji obrazów i rysunków innych artystów, czarnobiałych fotografii nagich kobiet i mężczyzn, medycznych zdjęć niemowląt, dzieci i starców, z własnego
pełnego odbicia w lustrze stojącym naprzeciw jej łóżka, pism pornograficznych adresowanych do bardzo różnych odbiorców i ich skłonności seksualnych (od roznegliżowanych kobiet po kopulacje heteroseksualne, kopulacje gejów, lesbijek aż po zbiorowe pięcioosobowe orgie we wszystkich możliwych kombinacjach, począwszy od trojga uczestników) oraz z odbicia własnej waginy w małym podręcznym lusterku. Coś nowego się w niej otworzyło, przekroczyła bramę prowadzącą do nowego myślenia. Ciało ludzkie jest drogą do wiedzy. Nie ma teraz czasu, aby malować. Rysowanie jest szybsze i przyjemniejsze, lepiej się sprawdza w dynamicznych projektach, zapełnia szkicownik za szkicownikiem, usiłując wyzwolić się ze starych metod tworzenia. Pierwsza godzina pracy jest rozgrzewką polegającą na koncentracji na szczegółach, na pojedynczych szkicach różnych części ciała zaczerpniętych z zebranych przez nią materiałów lub z odbić w obu lustrach. Strona rąk. Strona oczu. Strona pośladków. Strona ramion. Następnie całe ciała, poszczególne postacie w różnych pozach: naga kobieta odwrócona plecami do patrzącego, nagi mężczyzna siedzący na podłodze, nagi mężczyzna rozciągnięty na łóżku, naga dziewczyna kucająca na ziemi i oddająca mocz, naga kobieta siedząca na krześle z odrzuconą do tyłu głową, prawą ręką ujmuje prawą pierś, lewą ściska sutek lewej piersi. To portrety intymne, mówi sobie, nie rysunki erotyczne, ludzkie ciała wykonują to, co ludzkie ciała wykonują, gdy nikt ich nie obserwuje, a jeśli mężczyźni na rysunkach mają erekcję, to dlatego, że jak słyszała, przeciętny mężczyzna ma chyba pięćdziesiąt pełnych i częściowych erekcji dziennie. Następnie w ostatniej części ćwiczenia wszystkie postaci łączy razem. Naga kobieta trzyma na rękach nagie dziecko. Nagi mężczyzna całuje szyję nagiej kobiety. Stary nagi mężczyzna siedzi na łóżku obok starej nagiej kobiety i obejmują się nawzajem. Naga kobieta całuje penis nagiego mężczyzny. Dwa przebija jeden, trzy niesie tajemnicę: trzy nagie kobiety; dwie nagie kobiety i jeden nagi mężczyzna; jedna naga kobieta i dwóch nagich mężczyzn; trzech nagich mężczyzn. Pisma pornograficzne bez ogródek pokazują, co się dzieje w takich sytuacjach, i ich bezpośredniość pomaga jej w przezwyciężeniu lęków i zahamowań w tym, co robi. Palce penetrują waginę. Usta układają się wokół sztywnych penisów. Penisy penetrują waginy. Penis wchodzi w anus. Należy jednak rozróżniać zdjęcia od rysunków. Zdjęcie niczego nie pozostawia wyobraźni, natomiast rysunek w całości należy do jej sfery, kiedy rysuje, całe jej wnętrze przenika ogień, ponieważ nigdy nie kopiuje fotografii, na którą patrzy, lecz na jej podstawie w wyobraźni powstaje zupełnie nowa scena. Czasami czuje podniecenie na widok tego, co wyczynia ołówek na kartce przed jej oczami, podniecenie spowodowane obrazami, jakie narastają w jej głowie podczas rysowania, podobnymi do tych, gdy się w nocy masturbuje, jednak podniecenie jest tylko pomniejszym efektem ubocznym tego, co robi, głównie odczuwa surowe rygory pracy, stałe, z jednakowym natężeniem drążące ją pragnienie, by osiągnąć prawidłowe środki wyrazu. Rysunki są szkicowe i zazwyczaj niedokończone. Chce, aby jej ludzkie ciała oddawały cudowną osobliwość bycia żywą istotą – nic ponadto, a tak wiele jak właśnie to. W tym wszystkim pomija ideę
piękna. Piękno może zająć się samo sobą. Dwa tygodnie temu wydarzyło się coś optymistycznego, coś niespodziewanego, co ciągle jeszcze nosi w sobie. Zanim na Brooklynie pojawiła się dziewczyna z Florydy i na zawsze zniweczyła jej nadzieje na zdobycie Milesa, Bing poprosił ją o pokazanie mu nowych prac. Po kolacji wzięła go na górę do swojego pokoju, z każdym pokonanym stopniem schodów narastał w niej coraz większy niepokój, była pewna, że będzie się z niej śmiał, gdy zacznie przewracać strony szkicownika, a potem odejdzie z miłym wyrazem twarzy, poklepując ją po ramieniu, ona jednak czuła, że musi ponieść ryzyko potencjalnego upokorzenia, płonęła w środku, rysunki były teraz wszystkim dla niej i ktoś oprócz niej musiał je zobaczyć. Przedtem poprosiłaby o to Alice, lecz tamtego grudniowego dnia, gdy mgła przesłoniła cmentarz, Alice sprawiła jej ogromny zawód i chociaż już dawno wybaczyły sobie to groteskowe nieporozumienie, nadal bała się spytać Alice z obawy, że Alice mogłaby na widok rysunków poczuć zażenowanie, szok, nawet odrazę, bo pomimo że Alice zawsze jest oddaną i lojalną przyjaciółką, ma w sobie także coś drętwego. Bing jest bardziej otwarty i bezpośredni (choć często nieokrzesany), jeśli chodzi o rozmowy na temat seksu, i kiedy weszła z nim po schodach na górę i otworzyła drzwi, zdała sobie sprawę, że w rysunkach jest mnóstwo seksualnych motywów, w których można się dopatrzyć wulgarności, więc może jej obsesja na punkcie ludzkiego ciała trochę wymyka się jej spod kontroli, może zdradza, że znów grozi jej załamanie – pierwsza oznaka ponownego psychicznego upadku. Bing jednak bardzo pochwalił jej prace, uważał, że są znakomite, niezwykle odważne, przełomowe, i kiedy spontanicznie zerwał się z łóżka i ucałował ją po obejrzeniu ostatniego rysunku, wiedziała, że jej nie okłamywał. Zdanie Binga nic oczywiście nie znaczy. Nie zna się na sztukach wizualnych, nie ma pojęcia o historii sztuki, nie ma zdolności krytycznego spojrzenia na dzieło. Kiedy pokazała mu reprodukcję Początku świata Courbeta, szeroko otworzył oczy ze zdumienia, a potem, gdy otworzyła jedno z pornograficznych pism na zdjęciu intymnych części kobiecego ciała, spojrzał na nie w ten sam sposób, więc poczuła smutek, że obok niej jest ktoś tak bardzo pozbawiony estetycznej wrażliwości, ktoś, kto nie odróżnia odważnego, rewolucyjnego dzieła sztuki od pospolitej pornografii. Mimo wszystko jego entuzjazm się jej udzielił, nie mogła uwierzyć, że jego pochwały uczynią ją tak szczęśliwą. Uzasadniona fachowo czy nie, ocena Binga była spontaniczna i prawdziwa, jej prace go poruszyły, ciągle mówił, jak autentycznie i silnie do niego przemawiają, i w czasie wszystkich jej twórczych lat jeszcze nikt nigdy nie odniósł się do niej w taki sposób. Życzliwość Binga okazana jej tamtego wieczora zachęciła ją do zadania mu pytania, tego pytania, pytania, którego nie ośmieliła się zadać nikomu, odkąd Alice odmówiła jej zeszłego miesiąca. Czy zechciałby dla niej pozować? Praca na podstawie odbić w lustrze i dwuwymiarowych przedstawień nigdzie dalej jej nie zaprowadzi, powiedziała, i jeśli miałaby dokonać czegoś w dziedzinie przedstawienia
ludzkiej postaci, musi mieć do dyspozycji żywe modele, trójwymiarowe ciała, żywych, oddychających ludzi. Bingowi raczej pochlebiało, że go o to poprosiła, lecz czuł się też odrobinę zraniony. Nie ma tu mowy o pięknie ciała, powiedział. Bzdura, odparła. Ty ucieleśniasz siebie, a ponieważ nie chcesz być nikim innym oprócz siebie, nie wolno ci się bać. Wypili po dwa kieliszki wina, co równało się opróżnieniu we dwójkę butelki, po czym Bing ściągnął ubranie i usiadł na krześle przy biurku, podczas gdy ona usadowiła się na łóżku ze szkicownikiem na kolanach. W dodatku wcale nie wydawał się speszony. Kiedy go rysowała, nieforemne ciało z wielkim brzuchem, grubymi udami, włochatą klatką piersiową i potężnymi sflaczałymi pośladkami tkwiło spokojnie na krześle, nie okazywał skrępowania czy nieśmiałości i po pierwszych dziesięciu minutach szkicowania, gdy spytała go, jak się czuje, odpowiedział, że w porządku, że jej ufa, że nie zdawał sobie sprawy, jak bardzo spodoba mu się sposób, w jaki na niego patrzy. Pokój był niewielki, siedzieli oddaleni od siebie o niecałe dwa metry i kiedy zaczęła rysować jego penisa, uświadomiła sobie, że nie patrzy już na penisa, ale na ptaka, że penis określał to, co było na rysunku, a ptak był odpowiednim słowem na część ciała znajdującą się tuż obok niej, i bezstronnie musiała przyznać, że Bing miał bardzo dorodnego ptaka, nie krótszego i nie dłuższego od tych, które w życiu widziała, jego w dodatku był grubszy, dobrze uformowany, bez żadnych znamion czy krost, doskonały przykład męskiego instrumentu, wcale nie jakiś cienki wacek (skąd zna takie głupie określenie?), ale masywne wieczne pióro, solidny korek pasujący do każdego otworu. Przy trzecim rysunku spytała go, czy przez chwilę trochę sam by się z sobą nie pobawił, tak aby mogła zobaczyć, co się z nim dzieje, gdy nabiera twardości, a on powiedział, że nie ma problemu, pozowanie dla niej i tak go podniecało, więc nie ma nic przeciwko temu. Przy czwartym chciała, aby się dla niej pomasturbował i znów z chęcią na to przystał, ale dla pewności spytał ją, czy nie wolałaby się rozebrać i mu pomóc, lecz powiedziała nie, raczej zostanie ubrana i będzie dalej rysować, jednak gdyby w ostatniej chwili miał ochotę wstać z krzesła, podejść do łóżka i to, co robił, dokończyć w jej ustach, nie miałaby nic przeciwko. Od tamtej pory nastąpiło jeszcze pięć takich sesji. Wszystkie miały identyczny przebieg, lecz były niczym innym jak krótkimi przerywnikami, niewielkimi podarunkami, jakimi się obdarzali na czas pięciu minut, a potem praca znów postępowała zwykłym trybem. Układ jest idealny, uważa. Dzięki Bingowi rysunki są już o wiele lepsze i jest pewna, że możliwość wytrysku w jej ustach jest dla niego dobrym powodem, by był zainteresowany pozowaniem, przynajmniej teraz czy w przewidywalnej przyszłości, i nawet jeśli nie ma ochoty rozbierać się dla niego, obcowanie z nim poprawia jej samopoczucie i jest także dla niej źródłem przyjemności. Oczywiście wolałaby rysować Milesa i gdyby zamiast Binga pozował jej Miles, dla niego od razu by się rozebrała i pozwoliła mu zrobić, co tylko by zechciał, lecz to nigdy nie nastąpi, teraz już to wie i nie może pozwolić, aby rozczarowanie zaburzyło jej
równowagę. Miles ją przeraża. Władza, jaką ma nad nią, przeraża ją, dawno nic jej do tego stopnia nie przerażało, a mimo to nie potrafi powstrzymać się, aby go nie pragnąć. Miles jednak pragnie dziewczyny z Florydy, uwielbia dziewczynę z Florydy i kiedy dziewczyna przyjechała na Brooklyn, Miles patrzył na nią tak, że Ellen wiedziała, że to już koniec. Biedna Ellen, mruczy sama do siebie w pustym pokoju, biedna Ellen Brice, która zawsze z kimś przegrywa, nie użalaj się nad sobą, rysuj dalej, niech Bing dochodzi w twoich ustach, prędzej czy później wszyscy pójdziecie sobie z Sunset Park, rozwalą ten zmurszały domek i wszyscy o nim zapomną, a życie, jakie teraz prowadzicie, popadnie w zapomnienie, nikt nie będzie pamiętał, że kiedykolwiek tu był, nawet ty, Ellen Brice, i Miles Heller przestanie istnieć w twoim sercu, tak jak ty już nie istniejesz w jego, jak nigdy w nim nie byłaś, tak jak dotąd nie byłaś w niczyim sercu, nawet twoim własnym. Liczy się tylko liczba dwa. Jeden jest rzeczywiste, wszystkie inne to czysta fantazja, linie nakreślone ołówkiem na czystej białej stronie. W niedzielę czwartego stycznia jedzie w odwiedziny do siostry na Upper West Side, po kolei bierze na ręce dwóch nagich bliźniaków o imionach Nicholas i Bruno. Tak męskie imiona dla tak maleńkich istot, myśli, żyją dopiero od dwóch miesięcy i wszystko przed nimi w świecie, który się rozpada, i kiedy trzyma w ramionach najpierw jednego, a potem drugiego, delikatność ich skóry i gładkość ich ciał budzi w niej trwogę, gdy tuli ich do szyi i policzków, jej dłonie i przedramiona czują ich młodość i znowu przypomina sobie frazę, która utkwiła jej w głowie, odkąd miesiąc temu ją usłyszała: osobliwość bycia żywym. Pomyśl tylko, mówi do siostry, jednej nocy Larry wkłada ci fiuta i dziewięć miesięcy później wyłażą z ciebie dwaj mali faceci. Czy jest w tym jakiś sens? Siostra się śmieje. O to właśnie chodzi, moja droga, mówi. Kilka minut przyjemności, a potem ciężka praca przez całe życie. A po chwili, po krótkim milczeniu patrzy na Ellen i mówi: Nie, nie ma w tym sensu, żadnego. Jadąc tamtego wieczora metrem do domu, rozmyśla o swoim własnym dziecku, dziecku, które nigdy się nie urodziło, i zastanawia się, czy wtedy była to jej jedyna szansa, czy nadejdzie jeszcze czas, gdy znów jakieś dziecko zacznie w niej rosnąć. Wyciąga notes i pisze: Ludzkie ciało nie może istnieć bez innych ludzkich ciał. Ludzkie ciało musi być dotykane – nie tylko małe ludzkie ciało, duże ludzkie ciało także. Ludzkie ciało ma skórę.
Alice Bergstrom W każdy poniedziałek, środę i czwartek wsiada do metra i jedzie na Manhattan, gdzie pracuje na pół etatu w oddziale PEN Clubu przy Broadwayu 588, na południe od Houston Street. Zatrudniła się tam zeszłego lata, wcześniej rzuciła stanowisko wykładowcy kontraktowego w Queens College, bo to zajęcie było tak absorbujące, że nie pozostawiało jej ani chwili na pisanie doktoratu. Wyrównawcze ćwiczenia z angielskiego oraz angielski z pierwszym rokiem, zaledwie dwa zajęcia, a jednak oznaczało to pięćdziesięciu studentów piszących jedną pracę tygodniowo, następnie trzy obowiązkowe indywidualne konsultacje z każdym studentem w semestrze, czyli w sumie sto pięćdziesiąt konsultacji, siedemset prac do przeczytania, sprawdzenia i oceny, przygotowywanie się do zajęć, opracowywanie listy lektur, wymyślanie tematów prac pisemnych, utrzymywanie grup w skupieniu i stałej uwadze, konieczność dbania o ubiór, długi dojazd do pracy, wszystko to za poniżająco marne pieniądze bez żadnych dodatkowych świadczeń, za pensję grubo poniżej minimalnych zarobków (któregoś dnia siadła i wyliczyła swoją stawkę za godzinę), co w praktyce oznaczało, że zapłata, jaką otrzymywała za pracę, która uniemożliwiała jej właściwą pracę, wynosiła mniej, niż gdyby pracowała w myjni samochodowej czy wydawała hamburgery. PEN Club też nie płaci jej wiele więcej, jednak poświęca mu tylko piętnaście godzin tygodniowo, robi znaczne postępy w pisaniu pracy doktorskiej, a ponadto jest przekonana co do słuszności celów organizacji, która jako jedyna na świecie jednostka obrony praw człowieka całkowicie skupia się na bronieniu pisarzy – pisarzy uwięzionych przez niesprawiedliwe systemy, pisarzy zagrożonych śmiercią, pisarzy, którym zabroniono publikować, pisarzy na wygnaniu. P-E-N. Poeci i pisarze, eseiści i edytorzy, noweliści, dramaturdzy, krytycy. Za swoje pół etatu dostaje tylko dwanaście tysięcy siedemset dolarów, lecz za każdym razem, gdy wchodzi do budynku numer 588 przy Broadwayu i wjeżdża windą na drugie piętro, przynajmniej wie,że nie traci czasu. Miała dziesięć lat, gdy wobec Salmana Rushdiego ogłoszono fatwę. Połykała wtedy książki jedną za drugą, żyła wyłącznie w świecie książek, w tamtym czasie po uszy tkwiła w powieściach o Ani z Zielonego Wzgórza, marzyła o tym, że któregoś dnia zostanie pisarką, i zaraz potem dotarła do niej wiadomość o pewnym człowieku mieszkającym w Anglii, który napisał książkę i ta książka do tego stopnia rozgniewała mnóstwo ludzi z innej części świata, że brodaty przywódca jednego z tamtejszych krajów ogłosił, że ten człowiek z Anglii za to, co napisał, powinien zostać zabity. Nie potrafiła tego pojąć. Książki nie są niebezpieczne, mówiła sobie, niosą jedynie radość i szczęście ludziom, którzy je czytają, wprowadzają ożywienie i pogłębiają związki międzyludzkie, i jeśli brodaty przywódca tamtego kraju na drugim krańcu świata był przeciwny książkom Anglika, to nic innego mu nie pozostawało, jak przestać je czytać, odłożyć je gdzieś na bok i o nich zapomnieć. Grożenie komuś śmiercią za to, że napisał powieść, zmyśloną historię dziejącą się w zmyślonym świecie, było najbardziej absurdalną i
głupią rzeczą, jaką słyszała w życiu. Słowa są niegroźne, fizycznie nie krzywdzą nikogo i nawet jeśli zdarza się, że dla kogoś są obraźliwe, to przecież słowa to nie pociski i noże, to tylko czarne znaczki na papierze, nie mogą więc zabijać, ranić czy powodować czyjejś krzywdy. W dziesiątym roku życia taka była jej odpowiedź na fatwę, naiwna, lecz uczciwa reakcja na absurdalny akt niesprawiedliwości, jaki został popełniony, a jej oburzenie było tym większe, że dodatkowo podszyte strachem, bo po raz pierwszy doświadczyła szpetoty prymitywnej, irracjonalnej nienawiści, po raz pierwszy jej młode oczy zajrzały w ciemność tego świata. Sprawa się oczywiście ciągnęła, dalej było o niej głośno po świętym potępieniu w walentynki 1989, więc dorastała w cieniu historii wokół Salmana Rushdiego – pamięta podkładanie bomb w księgarniach, sztylet w sercu jego japońskiego tłumacza, kule w plecach norweskiego wydawcy – wydarzenia wryły się jej w pamięć, gdy z dziecka stawała się nastolatką, i im bardziej dorastała, tym lepiej rozumiała niebezpieczeństwo, jakie potrafią nieść słowa, jakie zagrożenie stanowią dla władzy i że w państwach rządzonych przez tyranów i policję każdy pisarz, który swobodnie się wypowiada, jest zagrożony. Projekt PEN Clubu pod nazwą Wolność Pisania jest realizowany przez człowieka o nazwisku Paul Fowler, który w wolnym czasie jest poetą, a zawodowo działaczem na rzecz praw człowieka, i kiedy zeszłego lata przyjął Alice do pracy, poinformował ją, że podstawowa filozofia ich działalności jest bardzo prosta: robić jak najwięcej hałasu, najwięcej jak to możliwe. Paul ma pełnoetatowego zastępcę, czyli Lindę Nicholson, kobietę urodzoną w tym samym dniu co Alice, i w trójkę tworzą zespół małego oddziału, którego głównym zadaniem jest wytwarzanie hałasu. Połowa tego, co robią, dotyczy spraw międzynarodowych, na przykład prowadzą kampanię na rzecz zmiany artykułu 301 w tureckim kodeksie karnym, haniebnego prawa zagrażającego życiu i bezpieczeństwu wielu pisarzy i dziennikarzy mających krytyczne zdanie na temat własnego kraju, lub usiłują wpłynąć na uwolnienie pisarzy więzionych w różnych częściach świata – w Birmie, Chinach i na Kubie – którzy cierpią na poważne choroby z powodu złego traktowania i/lub zaniedbania, i za sprawą nacisków na poszczególne rządy odpowiedzialne za łamanie międzynarodowego prawa oraz dzięki podawaniu tego faktu do światowej prasy i formułowaniu petycji podpisywanych przez setki znanych pisarzy należących do PEN Clubu wielokrotnie odnosili sukcesy, rządy w końcu uwalniały pisarzy, wprawdzie nie na wymarzoną skalę, jednak motywującą do dalszego działania z wiarą w dotychczasowe metody, działania często rozciągającego się na długie lata. Druga połowa działalności skupia się na kwestiach lokalnych: na przykład na zwalczaniu zakazywania niektórych książek przez szkoły i biblioteki czy bieżącej kampanii na rzecz Core Freedoms (podstawowych praw) zainicjowanej przez PEN w 2004 w odpowiedzi na Patriot Act wdrożony przez administrację Busha i dający amerykańskiemu rządowi bezprecedensową władzę w kontrolowaniu życia amerykańskich obywateli i gromadzeniu informacji na temat ich życia prywatnego, zwyczajów czytelniczych i formułowania opinii. W raporcie, który Alice pomogła napisać
Paulowi tuż po rozpoczęciu pracy, zostały określone obecne pola działania PEN: ochrona danych z księgarń i bibliotek, która została osłabiona przez Patriot Act; kontrola działalności National Security Letters; ograniczenie programów inwigilacyjnych; zlikwidowanie Guantánamo oraz wszystkich pozostałych tajnych więzień; położenie kresu torturom, bezpodstawnemu przetrzymywaniu w aresztach, uprowadzeniom; rozwijanie programów mających na celu ochronę zagrożonych irackich pisarzy na emigracji. W dniu, w którym została przyjęta, Paul i Linda uprzedzili ją, aby nie była zaniepokojona dziwnymi trzaskami, jakie usłyszy podczas rozmów telefonicznych. Wszystkie linie w PEN były objęte podsłuchem, a do komputerów włamali się zarówno Amerykanie, jak i Chińczycy. Jest piąty stycznia, pierwszy poniedziałek nowego roku, i właśnie przyjechała na Manhattan, by rozpocząć pięciogodzinny dzień pracy w siedzibie PEN. Zacznie o dziewiątej rano, a skończy o drugiej po południu, by od razu wrócić do Sunset Park i następne pięć godzin poświęcić na pisanie doktoratu, zmuszając się do siedzenia przy biurku aż do wpół do siódmej, żeby dodać chociaż jeden czy dwa akapity na temat Najlepszych lat naszego życia. O wpół do siódmej umówiła się z Milesem, że będą w kuchni przygotowywać kolację. Po raz pierwszy od wyjazdu Pilar będą razem gotować i bardzo na to czeka, czeka, aby znów choć na krótko być sam na sam z Señorem Hellerem, bo Señor Heller w każdym calu jest tak interesujący, jak Bing to wszem i wobec ogłaszał, a ona bardzo lubi spędzać z nim czas, rozmawiać z nim, patrzeć, jak się porusza. Nie oszalała na jego punkcie w taki sposób jak biedna Ellen, nie straciła dla niego głowy i nie przeklina Bogu ducha winnej Pilar Sanchez za zrabowanie mu serca, jednak cicho mówiący, zamyślony, nieprzenikniony Miles Heller poruszył w niej jakąś strunę i trudno jej sobie wyobrazić życie w tym domu, zanim się tu pojawił. Czwarty wieczór z rzędu Jake nie przychodzi, a ona odczuwa ból, gdy uświadamia sobie, że wcale jej to nie martwi. Gdy wychodzi z windy na drugim piętrze, dalej myśli o Jake’u, zastanawiając się, czy nadszedł moment na ostateczną rozmowę, czy raczej odłożyć ją jeszcze trochę, poczekać, aż dwa kilogramy, które straciła w grudniu, staną się czterema, sześcioma, nie wiadomo iloma jeszcze, aż przestanie je liczyć. Paul siedzi już przy biurku, rozmawia z kimś przez telefon i macha do niej przez szybę oddzielającą jego pokój od reszty biura, gdzie mieści się jej biurko, jej małe, nieuporządkowane biurko, przy którym właśnie siada i włącza komputer. Linda przychodzi parę minut później, ma policzki zaczerwienione od zimnego porannego powietrza i zanim zdejmie płaszcz i zabierze się do pracy, podchodzi do Alice, całuje ją mocno w lewy policzek i życzy szczęśliwego nowego roku. Paul wydaje jakiś pomruk ze swojego pokoju, sugerujący zarówno zdziwienie, jak niezadowolenie czy może przestrach, tego nigdy nie wiadomo, Paul często wydaje dziwne dźwięki po zakończonej rozmowie telefonicznej i kiedy Alice i Linda obracają się, by spojrzeć przez szybę, Paul już idzie w ich kierunku. Jest nowa wiadomość. Trzydziestego pierwszego grudnia chińskie władze zezwoliły, by do Liu Xiaobo przyjechała w odwiedziny żona.
To nowa sprawa, najtrudniejsza ze wszystkich, jakimi się zajmują, i od zatrzymania Liu Xiaobo na początku grudnia troszeczkę udało im się posunąć. Paul i Linda są pesymistycznie nastawieni co do jego najbliższej przyszłości, oboje są pewni, że Biuro Bezpieczeństwa Publicznego w Pekinie przetrzyma Liu, póki nie zbierze wystarczającego materiału dowodowego, by formalnie aresztować go pod zarzutem prowadzenia działalności wywrotowej, za co może zostać skazany na piętnaście lat więzienia. Jego główne wykroczenie: współautorstwo dokumentu o nazwie Karta 08, czyli deklaracji nawołującej do przeprowadzenia reformy politycznej, poszanowania praw człowieka i zakończenia rządów jednej partii w Chinach. Liu Xiaobo zaczynał jako krytyk literacki, został profesorem uniwersytetu w Pekinie i był na tyle znaczącą postacią w świecie nauki, by współpracować i być zapraszanym przez wiele różnych instytucji poza swoim krajem, z których najważniejsze to Uniwersytet Oslo i Uniwersytet Columbia w Nowym Jorku, czyli uniwersytet Alice, w którym pracuje nad doktoratem, natomiast działalność Liu sięga roku 1989, pamiętnego roku, gdy upadł mur berliński, roku fatwy, roku zajść na placu Tiananmen i właśnie wtedy, na wiosnę 1989, Liu zrezygnował ze stanowiska na Columbii i wrócił do Pekinu, gdzie na placu Tiananmen kierował strajkiem głodowym, którego celem było poparcie studentów i pokojowych metod protestu, by uniknąć rozlewu krwi. Za to trafił na dwa lata do więzienia, a następnie w 1996 został skazany na trzy lata resocjalizacji poprzez pracę, ponieważ wyrażał opinię, że konieczne jest rozpoczęcie rozmów otwartych pomiędzy chińskim rządem a Dalajlamą. Spadały na niego coraz to nowe prześladowania i cały czas podlegał policyjnej inwigilacji. Ostatnio został aresztowany ósmego grudnia 2008, być może przypadkowo lub całkiem nieprzypadkowo na dzień przed sześćdziesiątą rocznicą powstania Powszechnej Deklaracji Praw Człowieka. Jest przetrzymywany w nieznanym miejscu, bez dostępu do prawnika, do materiałów piśmiennych, bez możliwości kontaktu z kimkolwiek. Czy odwiedziny żony w sylwestra oznaczają ważny punkt zwrotny, czy też jest to niewielki akt miłosierdzia, który nie będzie rzutował na dalszy przebieg sprawy? Ranek i wczesne popołudnie Alice spędza na pisaniu e-maili do oddziałów PEN Clubu na całym świecie, by pozyskać poparcie dla masowego protestu, jaki Paul chce zorganizować w obronie Liu. Pracuje z zapałem w poczuciu pełnienia niezwykle sprawiedliwej misji i wie, że tacy ludzie jak Liu Xiaobo są solą ludzkości, że na świecie jest zaledwie kilku mężczyzn i parę kobiet, których stać na odwagę, by poświęcić życie dla dobra innych, i że poza nimi cała reszta jest niczym innym jak masą pozostającą w okowach własnej słabości, obojętności i tępego konformizmu, więc kiedy taki człowiek jak on jest o krok od poniesienia ofiary za wiarę w innych, inni muszą zrobić wszystko, co w ich mocy, by go ocalić, i Alice czuje nie tylko narastający gniew, ale także rozpacz, bo widzi beznadziejny trud czynionych wysiłków i przeczuwa, że najświętsze oburzenie nie wpłynie na plany chińskich władz i nawet jeśli dzięki akcjom PEN milion ludzi na całej kuli ziemskiej zacznie walić w bębny, istnieje
niewielkie prawdopodobieństwo, że ktokolwiek to usłyszy. Nie idzie na lunch i pracuje bez przerwy aż do końca dnia i kiedy wychodzi z budynku i kieruje się do metra, nie może się wyzwolić od myślenia o sprawie Liu Xiaobo, wciąż zastanawiając się, co oznaczają odwiedziny żony w sylwestra, tego samego sylwestra, którego spędziła z Jakiem i grupą przyjaciół na Upper West Side, kiedy wszyscy całowali się z wszystkimi o północy, głupi zwyczaj, ale to lubiła, podobało jej się, że każdy ją całował, a teraz, schodząc do metra, zastanawia się, czy chińska policja zezwoliła żonie Liu na pozostanie do północy, a jeśli tak, to czy ona i jej mąż pocałowali się z wybiciem dwunastej, zakładając, że w ogóle pozwolono im to zrobić, a jeśli tak, to jak to wyglądało, całowanie męża w takich warunkach, w obecności pilnującej ich policji, bez żadnej gwarancji, że potem kiedykolwiek jeszcze się zobaczą. Zazwyczaj w metrze ma z sobą książkę do czytania, ale dziś rano wstała o pół godziny później i w całym porannym pośpiechu zapomniała ją zabrać, a ponieważ o czternastej piętnaście pociąg jest niemal całkiem pusty, brakuje pasażerów, którymi mogłaby się zająć przez czterdzieści pięć minut, co dla wielu osób stanowi ulubioną nowojorską rozrywkę, szczególnie dla kogoś, kto przybył ze Środkowego Zachodu do Nowego Jorku, więc nie mając żadnej książki i niewiele twarzy do studiowania, grzebie w torbie i wyciąga mały notes, by zapisać luźne myśli na temat następnego fragmentu pracy, który zamierza napisać, gdy przyjedzie do domu. Powracający z wojny żołnierze nie tylko odzwyczaili się od swoich żon, napisze, ale także nie potrafią już rozmawiać ze swoimi synami. Na samym początku filmu jest pewna scena obrazująca ów pokoleniowy rozłam i dziś się tym właśnie zajmie, tą jedną sceną, w której Frederic March ofiarowuje nastoletniemu synowi swoje wojenne trofea, miecz samurajski i japońską flagę, a reakcja syna według niej jest wprawdzie nieoczekiwana, lecz całkiem właściwa, kiedy chłopak nie okazuje tymi przedmiotami żadnego zainteresowania, bo wolałby raczej porozmawiać o Hiroszimie i zagrożeniach, jakie może przynieść następna zagłada nuklearna, niż o prezentach od ojca. Jego umysł jest już skupiony na przyszłości, na następnej wojnie, jakby wojna, która właśnie się skończyła, należała do odległej przeszłości, więc nie zadaje ojcu dalszych pytań, nie interesuje go, w jaki sposób zdobył te pamiątki, i scena, która niejako z góry zakłada, że chłopak powinien być bardzo ciekaw opowieści ojca z frontu, kończy się jego wyjściem z pokoju, z którego przez roztargnienie nie zabiera prezentów. W oczach syna ojciec wcale nie jest bohaterem – jest wiekową postacią z minionej epoki. Chwilę później, kiedy March i Myrna Loy są sami w pokoju, on odwraca się do niej i mówi: To przerażające. Loy: Co? March: Młodość! Loy: W wojsku nie spotkałeś żadnych młodych ludzi? March: Nie. Wszyscy byli starymi ludźmi –tak jak ja. Miles Heller jest stary. Ta myśl pojawia się znikąd, ale gdy na dobre zapada jej w głowę, dochodzi do wniosku, że odkryła podstawową prawdę, coś, co różni go od Jake’a Bauma, Binga Nathana i wszystkich innych młodych ludzi, jakich zna, pokolenia gadających chłopców 2009, klasy uczniów
cierpiących na logoreę, podczas gdy Señor Heller prawie nic nie mówi, nie potrafi rozmawiać nawet grzecznościowo i odmawia dzielenia się z kimkolwiek swoimi sekretami. Miles dopiero co wrócił z wojny i wszyscy żołnierze, którzy stamtąd przyjechali, są starymi ludźmi, zamkniętymi facetami nigdy nie mówiącymi o bitwach, jakie stoczyli. Na jaką wojnę poszedł Miles Heller, zastanawia się, jakich akcji był świadkiem, jak długo go nie było? Nie ma możliwości, by się tego dowiedzieć, ale nie ma wątpliwości, że został ranny, że żyje z jakąś wewnętrzną raną, która nigdy się nie zagoi, i może właśnie dlatego ona tak go szanuje – bo jest obolały i nigdy nie mówi dlaczego. Bing ciska gromy, Jake jęczy, a Miles trzyma język za zębami. Tak naprawdę nie jest dla niej całkiem jasne, dlaczego znalazł się w Sunset Park i co tutaj robi. Pewnego dnia na początku zeszłego miesiąca, tuż po tym, jak się wprowadził, spytała go, dlaczego wyjechał z Florydy, ale odpowiedział jej bardzo mętnie – „Muszę dokończyć pewne dawne sprawy z przeszłości” – i mogło to oznaczać wszystko. Jakie dawne sprawy? I dlaczego zostawił Pilar? Widać przecież, jak kocha tę dziewczynę, więc dlaczego na litość boską przyjechał na Brooklyn? Gdyby nie Pilar, poważnie by się o Milesa martwiła. Rzeczywiście, trochę wprawiło ją w zakłopotanie, kiedy przedstawił jej kogoś tak młodego, uczennicę liceum w śmiesznej jaskrawozielonej kurtce z kapturem i czerwonych wełnianych rękawiczkach, jednak szok szybko minął, gdy okazało się, jak jest bystra i poukładana, a najlepsze, co można o dziewczynie powiedzieć, to prosty fakt, że Miles ją uwielbia, i z obserwacji Alice poczynionych podczas wizyty Pilar wynika, że mogła zobaczyć coś, co prawdopodobnie jest wyjątkową na tym świecie miłością, i skoro Miles potrafi kochać tak, jak kocha tę dziewczynę, z pewnością oznacza to, że jego uraz nie jest trwały, że jego rany jątrzą się tylko w niektórych obszarach duszy i nie zatruwają innych, i dlatego ciemna strona, jaką wyczuwa u Milesa, nie dotyka jej w tym stopniu, jak się to działo przed jedenastodniowym pobytem Pilar. Naturalnie trudno jej było nie odczuwać lekkiej zazdrości, gdy obserwowała Milesa, jak patrzy na swoją ukochaną, mówi do swojej ukochanej, dotyka swoją ukochaną, i działo się z nią tak wcale nie dlatego, że chciałaby, aby w taki sam sposób patrzył na nią, ale dlatego, że Jake tak się już nie zachowuje, i choć wie, że głupotą jest porównywanie Jake’a z Señorem Hellerem, to jednak czasem nie potrafi się przed tym powstrzymać. Jake jest zdolny, utalentowany i ambitny, podczas gdy Miles razem ze wszystkimi zaletami umysłu i ciała demonstruje kompletny brak ambicji, wydaje się zadowolony z dryfowania przez życie bez wyraźnej pasji i celu, jednak Miles jest już mężczyzną, a Jake wciąż pozostaje chłopcem, ponieważ Miles był na wojnie i wrócił z niej jako stary człowiek. Może to właśnie wyjaśnia, dlaczego obaj czują do siebie taką niechęć. Już podczas pierwszej kolacji, gdy Jake zaczął mówić o wywiadzie z Renzem Michaelsonem, wyczuła, że Miles chętnie by go uderzył albo wylał mu coś na głowę. Nie wiadomo, dlaczego akurat Michaelson spowodował taką reakcję, lecz niechęć trwa nadal, i to do tego stopnia, że kiedy Jake pojawia się na kolacji, Milesa nigdy nie ma w domu. Jake dalej dręczy Binga o
zorganizowanie mu spotkania z Michaelsonem, lecz Bing ciągle go zwodzi, powtarzając, że Michaelson jest trudnym typem samotnika i najlepiej będzie poczekać, aż znowu przyjdzie do zakładu, by oddać maszynę do pisania do naprawy. Gdyby Alice chciała, także mogłaby to załatwić. Michaelson jest długoletnim członkiem PEN, dawnym wiceprezesem, szczególnie związanym z programem Wolność Pisania i dopiero co w zeszłym tygodniu rozmawiała z nim przez telefon o sprawie Liu Xiaobo. Mogłaby bez problemu jutro do niego zadzwonić i spytać, czy znalazłby czas, aby porozmawiać z jej chłopakiem, ale nie chce tego robić. Jake mocno się jej naraził i nie jest w nastroju, by świadczyć mu jakiekolwiek uprzejmości. Wraca do pustego domu tuż po trzeciej po południu. O wpół do czwartej siedzi przy biurku i przepisuje notatki na temat rozmowy ojca i syna z Najlepszych lat naszego życia. Za dziesięć czwarta ktoś stuka do frontowych drzwi. Alice wstaje i schodzi na dół, by sprawdzić, kto to jest. Gdy otwiera drzwi, jakiś wysoki, zwalisty mężczyzna w dziwnym mundurze w kolorze khaki szczerzy się do niej i dotyka czapki. Ma szeroki mięsisty nos, na policzkach ślady po ospie, pełne usta, wszystko to tworzy dziwną mieszankę cech, która powoduje, że jego twarz przypomina talerz z ziemniaczanym purée. Z pewnym smutkiem zauważa również, że mężczyzna ma przy sobie broń. Kiedy zadaje mu pytanie, kim jest, mówi, że nazywa się Nestor Gonzales, reprezentuje władze miasta Nowy Jork, a potem wręcza jej złożony kawałek papieru, najwyraźniej jakiś dokument. Co to jest?, pyta Alice. Nakaz sądowy, mówi Gonzales. W jakiej sprawie?, pyta Alice, udając, że nie wie, o co chodzi. Złamała pani prawo, odpowiada urzędnik. Pani i pani przyjaciele musicie się stąd wynosić.
Bing Nathan Milesa martwi brak pieniędzy. Nie miał ich za wiele na początku, a teraz, po tym, gdy prawie dwa tygodnie spędził na bieganiu z Pilar po mieście, jedzeniu dwa razy dziennie w restauracjach, kupowaniu jej ubrań i perfum, płaceniu za drogie bilety do teatru, jego rezerwy topnieją szybciej, niż sobie to wyobrażał. Rozmawiają o tym trzeciego stycznia, kilka godzin po tym, jak Pilar wsiadła do autobusu i wraca na Florydę, kilka minut po tym, jak Miles zostawia matce niewyraźną wiadomość na sekretarce, a Bing mówi mu, że problem można rozwiązać w prosty sposób, jeśli Miles przystanie na jego propozycję. Potrzebuje pomocnika w Szpitalu Rzeczy Porzuconych. Jego zespół ma w końcu agenta i z końcem stycznia jadą w dwutygodniową trasę, potem w lutym znowu na dwa tygodnie z koncertami w college’ach stanu Nowy Jork i Pensylwanii, a on nie może pozwolić sobie wtedy na zamknięcie zakładu. Może nauczyć Milesa, jak się oprawia obrazy, czyści i konserwuje maszyny do pisania, reperuje różne rzeczy przynoszone przez klientów, i jeśli Miles zgodzi się na pracę w pełnym wymiarze za taką a taką stawkę za godzinę, mogą natychmiast wziąć się do zaległych napraw, które czekają od kilku miesięcy, Bing będzie mógł się urywać na próby, kiedy tylko zechce, i będzie mógł swobodnie wyjeżdżać w trasy. Miles zostanie szefem. Bing ma środki na wypłacanie dodatkowej pensji, bo zaoszczędził trochę pieniędzy dzięki temu, że mieszkając w Sunset Park, od pięciu miesięcy nie płaci czynszu, a poza tym wygląda na to, że Mob Rule przyniesie mu trochę kasy, jak jeszcze nigdy dotąd się nie zdarzyło. Co Miles o tym sądzi? Miles wpatruje się w swoje buty, przez chwilę się zastanawia, a potem podnosi głowę i mówi, że się podejmie. Myśli, że lepiej będzie pracować w Szpitalu, niż spędzać całe dni na łażeniu po cmentarzu i robieniu zdjęć, i nim wyjdzie, żeby zrobić zakupy na kolację, dziękuje Bingowi za ponowne ocalenie. Miles nigdy nie pojmie, że Charles Bingham Nathan zrobiłby dla niego wszystko, i nawet gdyby Miles nie przyjął pracy za proponowaną stawkę za godzinę w Szpitalu Rzeczy Porzuconych, jego przyjaciel z radością byłby gotów udzielić mu takiej pożyczki, jakiej by potrzebował, i nie musiałby jej spłacać aż do końca dwudziestego drugiego wieku. Wie, że Miles jest tylko w połowie sobą, że jego życie rozpadło się na kawałki i nigdy już się nie poskłada, lecz ta połowa Milesa, która ocalała, jest dla niego bardziej fascynująca niż ktokolwiek na świecie, kto nigdy nie doznał takiego uszczerbku na duszy. Wszystko się zaczęło, gdy poznali się jesienią dwanaście lat temu, tuż po śmierci brata Milesa, Miles miał szesnaście lat, Bing był starszy o rok, pierwszy przykładny uczeń Stuyvesanta, drugi na studiach muzycznych w LaGuardia, dwaj gniewni ludzie, których łączyło wspólne uczucie pogardy wobec hipokryzji amerykańskiego życia, i to właśnie młodszy uczył starszego, na czym polega stawianie oporu, na jakiej podstawie można odrzucać uczestnictwo w nic nieznaczących grach, do jakich zapraszało ich społeczeństwo, i Bing zdaje sobie sprawę, że to, jak się zmienił od tamtego czasu i kim jest teraz,
zawdzięcza wyłącznie wpływowi Milesa. Oczywiście było coś więcej ponad to, co Miles mówił, więcej niż setki jego przenikliwych uwag o polityce i gospodarce, ta jego precyzja, z jaką obalał system, połączenie tego, co mówił, z tym, kim jest, jego absolutne poddanie się ideom, które wyznawał, jego pełen powagi sposób bycia, pogrążony w smutku chłopiec pozbawiony iluzji, fałszywych nadziei, i mimo że nigdy nie byli bliskimi przyjaciółmi, bez wątpienia w jego pokoleniu nie istnieje nikt, kogo bardziej by podziwiał. Nie tylko on miał takie odczucia. Jak daleko sięga pamięcią, Miles zawsze wydawał się inny niż wszyscy, dysponował pewną magnetyczną, pierwotną siłą, za sprawą której zawsze potrafił zmienić nastrój panujący w każdym miejscu, do jakiego wchodził. Czy była to siła jego milczenia, która skupiała na nim uwagę wszystkich, czy tajemnicza, głęboko skrywana natura jego osoby stanowiąca coś w rodzaju lustra służącego innym do projekcji samych siebie, czy niesamowite poczucie jednoczesnej jego obecności i jej braku? Na pewno był inteligentny i przystojny, lecz nie wszyscy inteligentni i przystojni ludzie roztaczają taki czar, a wziąwszy pod uwagę fakt, że był synem Mary-Lee Swann, jedynym dzieckiem Mary-Lee Swann, być może jej sława przyczyniała się do potęgowania poczucia, że Miles należy do grona pomazańców. Naturalnie niektórzy mieli mu to za złe, szczególnie chłopcy, nigdy dziewczyny, tylko chłopcy, jednak dlaczego nie mieli mu za złe, że miał szczęście do dziewczyn, że był właśnie tym, którego chciały? Nawet teraz, tyle lat później, styl Hellera zdał się przetrwać tę długą odyseję donikąd i z powrotem. Choćby przykład Alice i Ellen. Alice uważa, że „wszystko w nim jest godne podziwu” (bezpośredni cytat), a Ellen, kochana mała Ellen, jest w nim zadurzona. Miles mieszka w Sunset Park od miesiąca i Binga cieszy jego obecność, cieszy go, że Niepewna Trójka zmieniła się w Mocną Czwórkę, choć wciąż jest zaniepokojony nieoczekiwaną zmianą decyzji Milesa co do przyjazdu na Brooklyn. Najpierw padło słowo nie i nastąpił długi list wyjaśniający, dlaczego chce pozostać na Florydzie, a potem pewnego piątku nagły telefon do Szpitala, akurat gdy Bing miał zamknąć i wrócić do domu w Sunset Park, i Miles mówiący, że „coś się wydarzyło” i jeśli jest jeszcze wolne miejsce, to w ten weekend wsiada w autobus do Nowego Jorku. Miles oczywiście niczego nie wyjaśni i zadawanie jakichkolwiek pytań nie ma sensu, ale skoro teraz jest już tutaj, Bing ma wielką nadzieję, że stary pan Ponurak w końcu zdecydował się na zawarcie pokoju z rodzicami i skończenie z całą tą idiotyczną sytuacją, a jego rola podwójnego agenta i kłamcy wkrótce się skończy. Nie ma poczucia winy za oszukiwanie Milesa. Bez względu na to, co będzie, jest dumny z tego, co robił, i kiedy tego ranka Morris Heller zadzwonił do Szpitala po najnowsze wieści, miał poczucie zwycięstwa, gdy mógł go poinformować, że Miles telefonował i ponownie zadzwoni w poniedziałek, a teraz, gdy jeszcze w dodatku Miles mu powiedział, że dzwonił także do matki, zwycięstwo jest niemal pełne. Tym razem Miles się w końcu opamiętał i raczej dobrze się stało, że zakochał się w Pilar, mimo że jest to trochę dziwna miłość, że jest w niej coś bardzo niepokojącego, taka młoda dziewczyna, ostatnia osoba, z którą
według wszelkich przesłanek Miles mógłby się związać, lecz bez wątpienia śliczna i pełna uroku, dojrzała mimo młodego wieku, więc niech Miles ma swoją Pilar i koniec z wszystkimi domysłami. Zewsząd dobre wieści, tyle pozytywnych zmian na tak wielu frontach, a jednak był to dla niego trudny miesiąc, jeden z najbardziej męczących w życiu, bo albo tkwił w błotnistej zawiesinie zamętu i chaosu, albo stał na krawędzi rozpaczy. Wszystko zaczęło się po przyjeździe Milesa do Nowego Jorku, w chwili, gdy zobaczył go stojącego na progu Szpitala i objął na powitanie, a potem ucałował i od tego dnia nie wyobrażał już sobie, że mógłby nie dotykać Milesa, nie pragnąć go dotykać. Wie, że Miles tego nie lubi, że jego spontaniczne uściski są dla niego odpychające, że nie znosi poklepywania po plecach, obejmowania za szyję i brania w ramiona, ale Bing nie może się powstrzymać, wie, że powinien, ale nie może, i ponieważ boi się, że zakochał się w Milesie, że zawsze kochał Milesa, żyje w stanie zupełnej rozpaczy. Pamięta pewną wycieczkę sprzed jedenastu lat, było to w lecie tuż po tym, jak skończyli liceum, trzech chłopaków i dwie dziewczyny, wszyscy załadowali się do małego samochodu i wybrali na północ do Catskills. Rodzice któregoś z nich mieli tam domek, odosobnione miejsce w lesie ze stawem i kortem tenisowym, i Miles siedział w samochodzie z Annie, swoją ówczesną miłością, był tam także Geoff Taylor z najnowszą zdobyczą, której imię wyleciało mu z głowy, i w końcu był on, który nie miał dziewczyny i jak zawsze czuł się obco między nimi. Przyjechali na miejsce późno, dobrze po północy, bliżej pierwszej, byli zgrzani i całkiem zesztywniali po podróży i nagle ktoś powiedział, żeby ochłodzić się w stawie, więc spontanicznie rzucili się do wody, zrzucając z siebie ubrania, i po chwili się w niej zanurzyli. Pamięta, jak przyjemnie było taplać się w wodzie na tym pustkowiu, księżyc i gwiazdy świeciły im nad głowami, świerszcze grały w trawach, ciepły wiatr owiewał plecy, do tego widok dziewczęcych ciał, długonoga Annie z płaskim brzuchem i cudownie zarysowanymi pośladkami i dziewczyna Geoffa, niewielka i okrągła, z dużymi piersiami i kosmykami czarnych włosów opadającymi na ramiona. Jednak nie dostrzegał w tym żadnej seksualności, w tym, co robili, nie było erotyzmu, po prostu potrzebowali odprężenia, woda i płynący od niej chłód dawały im czystą cielesną radość, mogli beztrosko baraszkować w gorącą letnią noc, cieszyć się bliskością przyjaciół. Pierwszy wyszedł ze stawu i z brzegu zobaczył, że tamci stoją w parach po piersi w wodzie, każda para się obejmuje, i kiedy patrzył na Milesa i Annie złączonych długim pocałunkiem we wzajemnym uścisku, do głowy przyszła mu przedziwna myśl, coś, co kompletnie go zaskoczyło. Annie była niezaprzeczalnie piękną dziewczyną, jedną z najładniejszych kobiet, jakie znał, i w tamtej sytuacji powinien zazdrościć Milesowi, że może trzymać w ramionach tak piękną dziewczynę, że jest na tyle atrakcyjny, by zdobyć uczucie tak pociągającej istoty, lecz kiedy obserwował ich pocałunek, uświadomił sobie, że jego zazdrość dotyczy Annie, nie Milesa, że chciałby znaleźć się na miejscu Annie i sam całować Milesa. Chwilę później zaczęli wychodzić z wody i zbliżali się w jego kierunku, i kiedy Miles całkowicie się wynurzył, Bing dostrzegł
u niego erekcję, mocną, pełną erekcję, i widok sztywnego penisa podniecił go, podniecił go w taki sposób, jaki dotąd wydawał mu się nie do wyobrażenia, i nim Miles stanął na brzegu, Bing także doznał erekcji, a wszystkie te zdarzenia tak go zszokowały, że wbiegł z powrotem do wody i zanurzył się, by ukryć swoje zażenowanie. Przez lata wypierał z pamięci zdarzenie tamtej nocy, nigdy do niego nie wracał nawet w najmroczniejszych, najintymniejszych rewirach swojej wyobraźni, lecz Miles powrócił i z Milesem powróciło owo zdarzenie, więc od miesiąca Bing odtwarza w głowie tę scenę co najmniej pięć razy dziennie, dziesięć razy dziennie i teraz sam nie wie, kim lub czym jest naprawdę. Czy jego reakcja na fallus w stanie wzwodu widziany w świetle księżyca jedenaście lat temu oznacza, że woli mężczyzn od kobiet, że męskie ciała bardziej na niego działają niż ciała kobiet, a skoro tak jest, to czy wyjaśnia to ciąg niepowodzeń w jego stosunkach z kobietami, którymi się interesował przez te wszystkie lata? Tego nie wie. Jedyne, co wie na pewno, to że Miles go pociąga, że rozmyśla o cielesności Milesa i jego fallusie z tamtej nocy zawsze, kiedy jest obok niego, co teraz często się zdarza, i że myśli o dotykaniu ciała Milesa i fallusie z tamtej nocy, kiedy nie jest obok niego, co zdarza się jeszcze częściej, lecz poddanie się tym pragnieniom będzie ogromnym błędem, błędem, który doprowadzi do najstraszliwszych konsekwencji, ponieważ Miles nie jest zainteresowany mężczyznami i gdyby Bing zasugerował coś w tym rodzaju, zaledwie szeptem zdradził jedno słowo z tego, co mu chodzi po głowie, bezpowrotnie utraciłby przyjaźń Milesa, a tego za nic w świecie nie chciałby doświadczyć. Miles jest zakazany, przynależy wyłącznie do świata kobiet. Jednak tamta dręcząca go falliczna wizja pozwoliła Bingowi rozważyć inne możliwości, pomyśleć o poszukaniu innych sposobów, by zaspokoić swoją ciekawość, bo pominąwszy fakt, że Miles jest jedynym mężczyzną, jakiego pożąda, zastanawia się, czy nie nadszedł czas, by spróbować z innym mężczyzną, co jest jedynym sposobem, aby przekonać się, kim i czym właściwie jest – mężczyzną stworzonym dla mężczyzn, mężczyzną stworzonym dla kobiet, mężczyzną stworzonym dla mężczyzn i kobiet czy mężczyzną stworzonym dla nikogo oprócz niego samego. Problem tylko w tym, gdzie szukać kogoś takiego. Wszyscy członkowie jego zespołu są żonaci albo mają dziewczyny, nie przypomina sobie, aby miał jakichś przyjaciół gejów, odstrasza go myśl, żeby poderwać kogoś w gejowskim klubie. Kilka razy brał pod uwagę Jake’a Bauma, opracowując różne strategie dotarcia do niego, nie zachowując się nachalnie, by uniknąć upokorzenia, gdy spotka się z odmową, jednak wciąż podejrzewa, że w chłopaku Alice tkwi jakaś dwuznaczność i chociaż teraz jest z kobietą, całkiem możliwe, że w przeszłości zadawał się z mężczyznami i nie jest całkiem odporny na czar fallicznej miłości. Bing żałuje, że Jake nie pociąga go bardziej, lecz w imię naukowego odkrywania własnej natury poszedłby z nim do łóżka, by przekonać się, czy falliczna miłość da mu oczekiwaną rozkosz. Musi w przyszłości coś z tym zrobić, bo akurat gdy zaczął podrywać Bauma, obiecując mu załatwienie wywiadu z Renzem Michaelsonem (może nie najlepszy pomysł, lecz trudno mu było
wymyślić cokolwiek innego), Ellen poprosiła go, by dla niej pozował, i jego pęd do odkryć naukowych chwilowo osłabł. Nie ma pojęcia, o co w tym wszystkim chodzi. Jest to jakaś perwersja, czuje to, lecz równocześnie niewinna i bezpieczna. Cichy układ, wzajemne porozumienie, które pozwala im przezwyciężać samotność i frustrację i chociaż za sprawą tego milczącego związku stają się sobie coraz bliżsi, on dalej jest samotny i sfrustrowany i czuje, że z Ellen dzieje się bardzo podobnie. Ona rysuje, a on gra na bębnach. Jego gra jest formą krzyku, nowe rysunki Ellen stały się dla niej tym samym. Dla niej zdejmuje z siebie całe ubranie i robi wszystko, o co go prosi. Nie ma pojęcia, dlaczego przy niej czuje się tak swobodnie, tak bezpiecznie pod jej spojrzeniem, jednak ofiarowanie własnego ciała na rzecz jej sztuki jest w końcu drobnostką i ma zamiar to kontynuować, póki będzie go o to prosiła. W niedzielę czwartego stycznia spędza osiem godzin z Milesem w Szpitalu Rzeczy Porzuconych i udziela mu pierwszej lekcji subtelnej, wymagającej sztuki oprawiania obrazów, wprowadza w świat solidnych mechanizmów maszyn do pisania, oswaja z całym zbiorem narzędzi i materiałów w małym pomieszczeniu na tyłach sklepu. Następnego ranka, piątego stycznia w poniedziałek, wracają do zakładu mniej więcej w tym samym celu, lecz tym razem Miles wydaje się zmartwiony i kiedy Bing chce wiedzieć, co się dzieje, Miles wyjaśnia, że właśnie dzwonił do biura ojca i powiedziano mu, że ojciec w pilnej sprawie wyjechał wczoraj do Anglii, i domyśla się, że mogło chodzić o jego macochę. Bing także jest zmartwiony i zdziwiony tą wiadomością, lecz nie może okazać pełnej skali swojego zdenerwowania synowi Morrisa Hellera ani nie może mu powiedzieć, że czterdzieści godzin temu rozmawiał z Morrisem Hellerem i wtedy nie działo się nic niepokojącego. Spokojnie pracują do wpół do szóstej i wtedy Miles informuje Binga, że chce jeszcze raz spróbować zadzwonić do matki, i Bing, szanując jego życzenie, wychodzi do pobliskiego baru, bo rozumie, że taka rozmowa wymaga całkowitej prywatności. Piętnaście minut później Miles wchodzi do baru i mówi Bingowi, że na jutro wieczorem umówił się z matką na kolację. Bing chciałby zadać mnóstwo pytań, jednak ogranicza się do jednego: jak ona zareagowała? Bardzo dobrze, odpowiada Miles. Zwyzywała go od prymitywnych gnojków, imbecyli, śmierdzących tchórzy, ale potem się rozpłakała, potem oboje płakali, aż zaczęła mówić ciepłym, tkliwym głosem, mówiła do niego o wiele czulej, niż na to zasługiwał, i to, że znów ją słyszał po tych wszystkich latach, było ponad jego siły. Żałuje bardzo, że tak się stało. Uważa się za najgłupszego człowieka, jaki kiedykolwiek chodził po ziemi. Gdyby na świecie istniała jakakolwiek sprawiedliwość, powinno się go dorwać i zastrzelić. Jeszcze nigdy Bing nie widział Milesa tak zdenerwowanego. Wydawało mu się, że jeszcze chwila, a Miles wybuchnie płaczem. Zapomina o postanowieniu, że już nigdy go nie dotknie, obejmuje przyjaciela i mocno go ściska. Nic się nie martw, dupku, mówi. Przynajmniej wiesz już, że jesteś najgłupszym gościem na tym świecie. Ile osób jest na tyle mądrych, żeby się przyznać do tego?
Wsiadają w autobus do Sunset Park i wchodzą do domu tuż przed szóstą trzydzieści, tuż przed tym, jak Miles i Alice mają spotkać się w kuchni. Zgodnie z planem Alice już tam jest, jest też Ellen i obie siedzą przy stole, nie zajmują się przygotowaniem jedzenia, nie robią nic, tylko siedzą przy stole i wpatrują się w siebie nawzajem. Alice głaszcze prawą rękę Ellen. Lewa ręka Ellen głaszcze Alice po twarzy, obie wyglądają żałośnie. O co chodzi?, pyta Bing. O to, mówi Alice, i bierze do ręki jakiś papier i mu go podaje. Bing spodziewał się tego od dnia, kiedy się tu w sierpniu wprowadzili. Wiedział, że przyjdzie, i wiedział, co zrobi, kiedy nadejdzie ten moment, i jest to dokładnie to, co w tej chwili robi. Bez zadawania sobie trudu, by przeczytać treść wypowiedzenia lokalu, przedziera papier na pół, potem jeszcze raz i po raz trzeci, i rzuca podarte strzępy na podłogę. Nie martwcie się, mówi. To nic nie znaczy. Odkryli, że tu jesteśmy, ale żeby nas stąd wyrzucić, muszą trochę bardziej się pomęczyć, niż przysyłać jakiś kretyński papier. Wiem, jak to działa. Dali nam ten papier i teraz na chwilę o nas zapomną. Za jakiś miesiąc przyjdą z następnym, który także podrę i rzucę na podłogę. A potem jeszcze raz i jeszcze, i może tak kilka razy. Miejscy urzędnicy nic nam nie zrobią. Nie chcą mieć kłopotów. Do nich należy dostarczenie papieru i na tym koniec. Nie musimy się martwić, dopóki nie przyjdą z glinami. Wtedy to już nie ma żartów, ale jeszcze długo nie pojawią się tu żadne gliny, jeśli w ogóle. Jesteśmy małe żuczki, a gliny mają ważniejsze sprawy na głowie niż czworo spokojnych ludzi, którzy mieszkają w spokojnym małym domku w spokojnej nijakiej okolicy. Tylko nie wpadajcie w panikę. Pewnie kiedyś się stąd wyniesiemy, ale nie dziś, i póki nie przylezą gliny, nie odpuszczę o włos. A nawet jak przyjdą, będą musieli mnie spałować i wywlec stąd w kajdankach. To jest nasz dom. Teraz należy do nas i prędzej mnie zapudłują, niż odbiorą mi prawo mieszkania tutaj. To się nazywa determinacja, mówi Miles. Jesteś ze mną?, pyta Bing. Pewnie, że tak, mówi Miles, podnosząc prawą rękę do góry, jakby składał przysięgę. Wódz Miles nie rusza się z tipi. A ty, Ellen? Chcesz iść czy zostajesz? Zostaję, mówi Ellen. A ty, Alice? Zostaję.
Mary-Lee Swann Wczoraj wieczorem Simon wyjechał do Los Angeles, by prowadzić zajęcia z historii kina, tak więc zaczyna się cały kołowrotek wyjazdów i przyjazdów, przez następne trzy miesiące biedny facet będzie co tydzień jeździł tam i z powrotem, przemierzając cały kraj, by mieć potem czerwone diabelskie oczy, nieświeże, przepocone ubrania, spuchnięte nogi, cierpieć na jet lag, znosić okropne powietrze na pokładzie, trzy dni w Los Angeles, cztery w Nowym Jorku, a wszystko za jakieś marne grosze, ale cały czas mówi, że lubi uczyć, i na pewno lepiej, że ma jakieś zajęcie, że raczej robi coś niż nic, jednak czas na to wszystko nie mógł być gorszy, bo właśnie teraz tak bardzo potrzebuje, żeby z nią był, tak bardzo nie znosi samotnie spać, w dodatku jeszcze ta rola, ta cała Winnie, tak trudna i wyczerpująca, boi się, że jej nie podoła, że upadnie na scenie i stanie się pośmiewiskiem, to trema, tylko trema, znany ucisk w żołądku, zanim podniesie się kurtyna, ale skąd ma wiedzieć, dlaczego słowo „Mrówka!” wywołuje jednowyrazową odpowiedź Williego „Porubstwo”, Fred doskonale wypowiada to słowo, jest bardzo dobrym Williem, dobrze im się razem pracuje, świetnie odczytuje frazy z gazety zaraz na początku pierwszego aktu, „Szansa dla rzutkiego młodzieńca”, „Potrzebny pojętny chłopiec”, aż doprowadził ją do śmiechu, gdy podczas pierwszego czytania wygłosił tę kwestię, Fred Derry, identyczne nazwisko nosi postać z filmu, który poprzedniego dnia obejrzała razem z Simonem, a on będzie dziś go pokazywał studentom, Najlepsze lata naszego życia, świetny stary film, na końcu zupełnie ścisnęło ją za gardło i rozpłakała się, i kiedy następnego dnia poszła na próbę i spytała Freda, czy rodzice dali mu imię na cześć postaci z filmu, jej sceniczny mąż uśmiechnął się i powiedział, aliści, dobra kobieto, jesteś w błędzie, jestem starym pierdzielem, który zjawił się na tym świecie pięć lat przed nakręceniem tego filmu. Aliści, dobra kobieto. Zastanawia się, czy kiedykolwiek można by nazwać ją dobrą kobietą. Wiele można powiedzieć o niej od pierwszego dnia jej istnienia aż do dziś, jednak na pewno nie to, że jest dobra, nigdy. Potrafi być miła, potrafi być urocza, potrafi być kochająca, potrafi być czasem wielkoduszna, lecz nie aż tak, by nazywać ją kimś dobrym. Tęskni za Simonem, jego nieobecność jest potworną pustką, jednak może lepiej, że tego wieczora go nie ma, tego jednego wieczora we wtorek na samym początku stycznia, szóstego wieczora nowego roku, bo za godzinę Miles zadzwoni do drzwi na dole, za godzinę będzie wchodził po schodach na drugie piętro loftu przy Franklin Street i po siedmiu i pół latach braku jakiegokolwiek kontaktu z synem (siedmiu i pół roku) najprawdopodobniej lepiej będzie, że spotka się z nim sama, że sama z nim porozmawia. Nie ma pojęcia, co się wydarzy, na myśl, czego mogłaby się spodziewać po tym wieczorze, ogarnia ją zupełna ciemność, a że jest zbyt przerażona, by drążyć niepewne tematy, całą uwagę skupiła na przygotowaniu kolacji, na daniach, na tym, co ma podać, a czego nie, a ponieważ próba tak się przeciągnęła, że nie miała czasu sama niczego ugotować, zadzwoniła do dwóch różnych restauracji, by
dostarczyły posiłek do loftu punktualnie o ósmej trzydzieści, dwóch restauracji, bo po zamówieniu steków z pierwszej, sądząc, że steki to dobry wybór, prawie każdy lubi steki, szczególnie mężczyźni cieszący się ogólnym zdrowiem, zaczęła mieć wątpliwości, czy dokonała właściwego wyboru, bo może jej syn został wegetarianinem lub ma awersję do steków, a nie chciałaby, aby na samym początku nastąpiła jakakolwiek niezręczność i Miles poczuł się zmuszony do jedzenia czegoś, czego nie lubi, czy jeszcze gorzej, otrzymałby posiłek, którego nie mógłby lub nie chciał zjeść, więc aby go nie urazić, zadzwoniła do drugiej restauracji i zamówiła inny zestaw dań – bezmięsną lasagne, sałatki oraz warzywa z grilla. Podobnie postąpiła z alkoholami. Pamięta, że lubił szkocką i czerwone wino, lecz od ostatniego razu, gdy go widziała, jego gusty mogły ulec zmianie, więc kupiła zarówno czerwone, jak i białe wino i cały barek wypełniła niesamowitą ilością przeróżnych trunków, znalazła się tam szkocka, bourbon, wódka, gin, tequila, żytnia whisky i trzy rodzaje koniaku. Przypuszcza, że Miles widział się już z ojcem, bo pierwszą rzeczą, jaką według słów Binga Nathana zrobił wczoraj rano, był telefon do biura ojca, i że wczoraj wieczorem zjedli razem kolację. Oczekiwała, że dziś Morris do niej zadzwoni i złoży jej dokładne sprawozdanie ze spotkania, ale wciąż nic do niej nie dotarło, żadnej informacji na sekretarce czy w poczcie głosowej, a przecież Miles musiał mu powiedzieć, że dziś wieczorem będzie u niej, bo rozmawiała z Milesem wczoraj przed kolacją, czyli zanim Miles spotkał się z ojcem, i trudno sobie wyobrazić, by Miles nie wspomniał mu o tym. Któż wie, dlaczego nie ma wiadomości od Morrisa? Możliwe, że wczoraj wieczorem rzeczy przybrały niedobry obrót i jest zbyt przybity, by z nią o tym rozmawiać. Albo być może na drugi dzień po powrocie z Anglii był tak zajęty i sprawy redakcji tak go pochłonęły, wydawnictwo przeżywa obecnie trudny czas i prawdopodobnie nawet teraz o siódmej wieczorem siedzi w pracy, zjada jakieś zamówione chińskie danie i planuje pozostać w biurze do później nocy. Jednak mogło się zdarzyć, że Miles się załamał i w ogóle nie zadzwonił. Niezbyt prawdopodobne, bo do niej nie obawiał się zadzwonić, a skoro ma to być czas zakopywania toporów wojennych, według wszelkiej logiki najpierw powinien skontaktować się z ojcem, pójść do niego przede wszystkim, bo Morris cholernie bardziej zajmował się jego wychowywaniem niż ona, jednak mimo wszystko mogło to być prawdą i podczas gdy nie wolno jej zdradzić Milesowi, że przez te wszystkie lata Bing Nathan był z nimi w kontakcie, to tego wieczora może zadać mu pytanie i dowiedzieć się, czy porozumiał się z ojcem, czy nie. Dlatego wczoraj przez telefon wrzeszczała na Milesa – z solidarności z Morrisem. Ta koszmarna, ciągnąca się historia najbardziej dotknęła jego i Willę, i kiedy zobaczyła go w sobotę na kolacji, wydał jej się o wiele starszy, tak bardzo posiwiał, miał tak zapadnięte policzki, oczy tak przyćmione smutkiem, że dotarło do niej, jaką musiał przeżywać tragedię, i kiedy teraz jest starsza i przypuszczalnie mądrzejsza (choć, jak uważa, z tym można by dyskutować), tamtego wieczora w restauracji ogarnął ją wobec niego nagły przypływ uczuć, zobaczyła starzejący się cień człowieka, którego tak dawno temu poślubiła, ojca
jej jedynego dziecka i w imieniu Morrisa nakrzyczała na Milesa, udając, że podziela gniew Morrisa za to, co zrobił, usiłując zachować się jak poprawna matka, zraniona, surowo napominająca matka, jednak w dużej części było to tylko przedstawienie, prawie każde słowo padło na niby, tak jak wyzwiska i zniewagi, bo tak naprawdę ma Milesowi to wszystko o wiele mniej za złe niż Morris i przez całe minione lata wcale nie była z jego powodu rozbita – owszem, czuła się zawiedziona, na pewno zagubiona, ale nie rozbita. Za nic nie ma prawa potępiać Milesa, zawiodła go, będąc tak rozchwianą emocjonalnie, tak niewłaściwą matką, i zdaje sobie sprawę, że w życiu prywatnym jest to jej największa klęska, gorsza niż dwa nieudane małżeństwa, niż inne potknięcia i złe uczynki, lecz kiedy urodził się Miles, nie była gotowa na macierzyństwo, miała dwadzieścia sześć lat, ale jeszcze nie była gotowa, zbyt rozchwytywana, by się na czymś skupić, pochłonięta przechodzeniem z filmu do teatru, wściekła na Morrisa, że ją wrobił, tocząca z sobą walkę, by przez te sześć miesięcy pełnić wszystkie obowiązki, przez co czuła ogromne znużenie opieką nad dzieckiem, w zajmowaniu się nim nie odnajdywała żadnej przyjemności, nie czerpała jej z karmienia piersią, patrzenie mu w oczy i obserwowanie, jak się potem do niej uśmiecha, w żaden sposób nie rekompensowało przytłaczającej monotonii i nudy, jego bezustanne zanoszenie się płaczem, mokre, żółte kupy na pieluchach, ulewające się mleko, głośne ryki po nocach, brak snu, bezsensowne powtarzanie tych samych czynności, i kiedy pojawił się Niewinny marzyciel, po prostu uciekła. Z dzisiejszej perspektywy uważa, że tamte uczynki były niewybaczalne, i nawet gdy po rozwodzie autentycznie zaczęła okazywać mu miłość, nie robiła tego dobrze, ciągle go zawodziła, nie potrafiła nawet zapamiętać, kiedy miał to cholerne zakończenie liceum, jednak był to punkt zwrotny, niewybaczalny grzech nieobecności tam, gdzie powinna być obecna, i od tamtego czasu stała się bardziej uważna, usiłowała odkupić wszystkie popełnione w przeszłości grzechy (piękny weekend z Simonem w Providence, czuli się w trójkę jak rodzina, była wtedy taka szczęśliwa, tak dumna z chłopca), a potem uciekł. Matki uciekają, chłopcy robią to samo. Dlatego wczoraj przez telefon się rozpłakała. Krzyczała na niego za to, co zrobił Morrisowi, ale łzy należały do niej i one mówiły prawdę. Miles ma teraz dwadzieścia osiem lat, jest starszy od niej, gdy go urodziła, ale wciąż jest jej synem, a ona chce, żeby wrócił, chce, żeby wszystko zaczęło się od nowa. Miejcie litość nad biednym hipopotamem, myśli. Jesteś za tłusta, moja pani, za dużo dodatkowych kilogramów zawisło na starych kościach. Dlaczego akurat teraz musiała zagrać Winnie, a nie kogoś bardziej eleganckiego, bardziej smukłego? Na przykład smukłą Salome. Bo jest za stara, żeby grać Salome, i Tony Gilbert poprosił ją, aby zagrała Winnie. „To właśnie jest cudowne. (Pauza). Oczy zatopione w mych oczach”. Odkąd wróciła do loftu, przebrała się trzy razy, ale dalej nie jest zadowolona. Czas jednak szybko płynie i jest za późno, by rozważać czwartą możliwość. Jedwabne błękitne spodnie, biała jedwabna bluzka i luźno powiewający półprzeźroczysty żakiet do kolan, by ukryć fałdy tłuszczu.
Na obu rękach bransoletki, żadnych kolczyków. Klapki. Winnie ma krótkie włosy, więc z nimi nic już nie może zrobić. Za mocny makijaż czy za słaby makijaż? Czerwona szminka raczej za ostra, trzeba trochę zetrzeć. Jakieś perfumy? Żadnych perfum. I dłonie, rzucające się w oczy dłonie o zbyt pulchnych palcach, z tym też nic się nie da zrobić. Naszyjnik to chyba za dużo, a poza tym nie byłby widoczny spod luźno spływających tkanin. Co jeszcze? Lakier do paznokci. Lakier należący do Winnie, tego także nie zmieni. Trema, po prostu trema, znana gula w żołądku, zanim wypełznie mrówka. „Oczy zatopione w mych oczach”. Idzie do łazienki, by ostatni raz spojrzeć w lustro. Mama Gąska czy Alicja w Krainie Pieluch? Gdzieś pomiędzy. „Potrzebny pojętny chłopiec”. Idzie do kuchni i nalewa kieliszek wina. Czas na jeden łyk, potem drugi i już słychaćdzwonek do drzwi. Musi naraz wiele znieść, bombarduje ją tyle szczegółów w chwili, gdy otwiera drzwi, wysoki młody mężczyzna o ciemnych włosach ojca i jego brwiach, z szaroniebieskimi oczami i ustami matki, już w pełni dojrzały, proces dorastania na dobre zakończony, poważniejszy na twarzy niż dawniej, lecz spojrzenie łagodniejsze, bardziej oddane, oczy zatopione w jej oczach i potężny uścisk, w jaki ją bierze, zanim obojgu cokolwiek udaje się wykrztusić, poczucie ogromnej siły jego ramion mimo grubej skórzanej kurtki, jaką ma na sobie, i znowu, choć tego nie chce, puszczają jej nerwy, rozkleja się i płacze, tuląc się do niego z całej siły, łkając, jak strasznie jest jej źle z powodu wszystkich nieporozumień i przykrości, które go od niej odepchnęły, lecz on mówi, że stało się tak zupełnie poza nią, że jest całkowicie niewinna, to wszystko przez niego i jemu jest bardzo przykro. Przestał pić alkohol. To pierwszy nowy fakt z jego życia, jaki poznaje, gdy udaje jej się wytrzeć oczy i zaprowadzić go do salonu. Nie pije, ale co do jedzenia nie ma żadnych szczególnych wymagań, z przyjemnością zje steki albo bezmięsną lasagne, co tylko zechce mu podać. Dlaczego się tak ciągle denerwuje, dlaczego czuje się winna? Już go przeprosiła, on też ją przeprosił, czas przejść do czegoś bardziej istotnego, czas zacząć rozmowę, lecz wtedy robi coś, czego obiecywała sobie nie robić, wspomina sztukę, mówi, dlaczego jest teraz grubsza, mówi, że on patrzy teraz na Winnie, nie na MaryLee, ma przed oczami iluzję, postać wyobrażoną, i chłopiec, który nie jest już chłopcem, uśmiecha się do niej i mówi, że wygląda naprawdę okazale, okazale, powtarza sobie, co za dziwne słowo, rzadko używane w odniesieniu do czyjegoś wyglądu, dziś raczej nie mówi się, że ktoś jest okazały, chyba że chodzi mu o jej nadwagę, tak, oczywiście, o jej świeżo nabyte okrągłości, jednak nie to ma na myśli, wydaje się, że chce jej prawić komplementy, i dodaje, że tak, czytał o sztuce i bardzo chciałby ją zobaczyć. Zdaje sobie sprawę, że ciągle bawi się swoją bransoletką, czuje ucisk w piersiach, nie może usiedzieć na miejscu. Przyniosę wino, mówi, ale co dla ciebie, Miles? Woda, sok, piwo imbirowe? I kiedy idzie przez otwartą przestrzeń loftu, Miles wstaje i podąża za nią, mówiąc, że zmienił zdanie, że jednak napije się wina, chce uczcić ich spotkanie, lecz nie wiadomo, czy naprawdę ma to na myśli, czy umiera, żeby się napić, bo denerwuje się równie mocno jak ona.
Stukają się kieliszkami, a ona uświadamia sobie, że musi uważać, musi pamiętać, aby trzymać Binga Nathana poza tym wszystkim, że Miles nie może się dowiedzieć, jak dokładnie był przez nich śledzony, wszystkie jego zajęcia we wszystkich różnych miejscach przez te wszystkie lata, Chicago, New Hampshire, Arizona, Kalifornia, Floryda, restauracje, hotele, magazyny, gra w drużynie baseballowej, kobiety, które przychodziły i odchodziły, kubańska dziewczyna, która niedawno była u niego w Nowym Jorku, wszystko, co o nim wiedzą, musi zostać stłumione i za każdym razem, gdy coś o sobie powie, ona musi udawać, że nic nie wie, lecz ona to potrafi, to jest jej specjalność, potrafi to robić, nawet jeśli zbyt dużo wypije, a sposób, w jaki Miles pociągnął pierwszy łyk pouilly-fumé ze swojego kieliszka, wskazuje, że tego wieczora zostaną wypite duże ilości wina. A co z twoim ojcem?, pyta. Kontaktowałeś się z nim? Dzwoniłem dwa razy, mówi. Za pierwszym był w Anglii. Powiedzieli, żebym zadzwonił piątego, ale wczoraj usłyszałem, że znowu poleciał do Anglii. W jakiejś pilnej sprawie. To dziwne, mówi. W sobotę wieczorem byłam z Morrisem na kolacji i nic nie mówił, że wraca. Musiał wyjechać w niedzielę. Bardzo dziwne. Mam nadzieję, że z Willą wszystko w porządku. Willa. Dlaczego myślisz, że jest w Anglii? Wiem, że jest w Anglii. Ktoś mi powiedział, mam swoje źródła informacji. Myślałam, że całkiem się na nas wypiąłeś. Ani słowa przez te wszystkie lata, a teraz mi mówisz, że wiesz, co się z nami działo? Mniej więcej. Skoro ci na nas zależało, to czemu od nas ciągle uciekałeś? To jest zasadnicze pytanie, czyż nie? (Pauza. Następny łyk wina). Ponieważ myślałem, że wszystkim wam będzie lepiej beze mnie – wam wszystkim. Może tobie było lepiej bez nas. Może. To dlaczego teraz wróciłeś? Bo pewne okoliczności zmusiły mnie do powrotu do Nowego Jorku i kiedy się tu znalazłem, dotarło do mnie, że gra skończona. Mam dość. Ale dlaczego tak długo? Kiedy zaginąłeś na samym początku, myślałam, że to będzie kilka tygodni, kilka miesięcy. No wiesz, pogubiony młody człowiek szuka swojego miejsca, w dziczy zmaga się z własnymi demonami i powraca jako silniejsza, lepsza osoba. Ale siedem lat, Miles, jedna czwarta twojego życia. Chyba widzisz, jakie to wszystko szalone? Ja naprawdę chciałem być kimś lepszym. To całe sedno. Stać się kimś lepszym, silniejszym –
wszystko bardzo piękne, tylko trochę zagmatwane. Skąd wiesz, kiedy stajesz się lepszy? Tu nie chodzi o to, by przez cztery lata studiować w college’u i dostać dyplom potwierdzający, że ukończyło się wszystkie kursy. Nie ma sposobu, by zmierzyć czyjeś postępy. Więc nieustannie się zadręczałem, nie wiedząc, czy staję się lepszy, nie wiedząc, czy jestem silniejszy, i po jakimś czasie przestałem myśleć o celu i skupiłem się na samym wysiłku. (Pauza. Następny łyk wina). Czy ty coś z tego rozumiesz? Uzależniłem się od walki. Zszedłem z wytyczonego szlaku. Dalej coś robiłem, ale nie wiedziałem, dlaczego tak kurczowo się tego trzymam. Twój ojciec uważa, że uciekłeś z powodu podsłuchanej rozmowy. Doszedł do takiego wniosku? Jestem pod wrażeniem. Ale ta rozmowa to zaledwie początek, pierwszy impuls. Wcale nie zaprzeczam, że poczułem się okropnie, gdy usłyszałem, jak o mnie mówili, ale kiedy się wyniosłem, pojąłem, że mieli rację, że słusznie tak strasznie się o mnie martwili, że martwili się o moją popieprzoną psyche, i właśnie dlatego trzymałem się od nich z daleka – bo nie chciałem być już kimś takim i wiedziałem, że potrzebuję czasu, aby wyzdrowieć. I wyzdrowiałeś? (Śmieje się). Wątpię. (Pauza). Ale nie czuję się tak źle jak wtedy. Zaszło mnóstwo zmian, szczególnie przez ostatnie pół roku. Jeszcze wina, Miles? Tak, proszę. (Pauza). Nie powinienem tego robić. Wyszedłem z wprawy. Ale to strasznie dobre wino, a ja jestem strasznie, strasznie zdenerwowany. (Napełnia oba kieliszki). Ja też, kochanie. To nigdy nie dotyczyło ciebie, mam nadzieję, że to rozumiesz. Ale z chwilą, gdy zerwałem z ojcem i Willą, musiałem zerwać z tobą i Simonem. Wszystko z powodu Bobby’ego, tak? (Kiwa głową). Daj już spokój. Nie potrafię. Musisz. (Potrząsa głową). Za dużo złych wspomnień. Ty go nie przejechałeś. To był wypadek. Kłóciliśmy się. Popchnąłem go na drogę i wtedy nadjechał samochód, za szybko i znikąd. Daj spokój, Miles. To był wypadek. (Oczy wzbierają łzami. Cisza, cztery sekundy. Słychać dzwonek na dole). To na pewno jedzenie. (Wstaje, podchodzi do Milesa, całuje go w czoło, potem odchodzi, by
wpuścić dostawcę z restauracji. Znad ramienia do Milesa). Jak myślisz, który? Wegetarianin czy mięsożerny? (Długa pauza. Wymuszając uśmiech). Obaj!
Morris Heller Człowiek Puszka pojechał do Anglii i wrócił, i tamtejsze przeżycia zmieniły jego postrzeganie świata. Odkąd dwudziestego piątego stycznia powrócił do Nowego Jorku, porzucił wszystkie puszki i butelki, by rozpocząć żywot czysto kontemplacyjny. Człowiek Puszka omal nie umarł w Anglii. Człowiek Puszka nabawił się zapalenia płuc i dwa tygodnie leżał w szpitalu, a kobieta, do której pojechał, aby ocalić ją od załamania nerwowego i potencjalnego samobójstwa, doczekała się roli ocalającej go od pewnej śmierci i angażując się w to, sama się ocaliła od psychicznej zapaści i prawdopodobnie dzięki temu uratowała także ich małżeństwo. Człowiek Puszka cieszy się, że żyje. Człowiek Puszka wie, że jego dni są policzone, więc zaniechał zbierania puszek i butelek, by zająć się treścią dni, które przemykają obok niego, jeden za drugim, każdy następny szybciej od poprzedniego. Wśród licznych zapisków, jakie zanotował w swojej księdze spostrzeżeń, znajdują się następujące: 25 stycznia. Z upływem lat wcale nie stajemy się silniejsi. Nagromadzenie przeżytego cierpienia i smutku osłabia naszą zdolność przetrwania dalszego cierpienia i smutku, a ponieważ cierpienie i smutek są nieuniknione, nawet najmniejsze potknięcie w późniejszym życiu potrafi wybrzmieć z podobną siłą jak dramat w czasach młodości. Kropla, która przepełniła czarę. Twój kretyński penis w waginie innej kobiety. Willa była na krawędzi załamania, zanim jeszcze ta żałosna przygoda wyszła na jaw. Zbyt wiele przeszła w życiu, zniosła więcej, niż by się jej należało, i kiedyś zmuszona, by nie okazywać słabości, dziś jest o połowę słabsza, niż jej się samej wydaje. Nie żyje mąż, nie żyje syn, przybrany syn ucieka, zostaje zdradzona przez drugiego męża, który omal nie umiera. Co by się stało, gdybyś dawno temu wziął inicjatywę w swoje ręce, kiedy po raz pierwszy zobaczyłeś ją na seminarium z filozofii na Columbii, zdolną dziewczynę z Barnarda, która zaczęła studia magisterskie, tę o ślicznych, delikatnych rysach twarzy i wysmukłych dłoniach? Bardzo ci się wtedy podobała, tyle lat temu, na długo przed Karlem i Mary-Lee, i kiedy byliście tacy młodzi, jedno dwadzieścia dwa lata, drugie dwadzieścia, co by się stało, gdyby ci bardziej na niej zależało, gdyby niewinny flirt zakończył się małżeństwem? Efekt: żyłby mąż, żyłby syn, przybrany syn by nie uciekł. Z pewnością inne zmartwienia, lecz nie te. Teraz ona przywróciła cię z martwych, odwracając bieg nieuchronnych wydarzeń, i twoje miarowo oddychające ciało musi zostać zaliczone w poczet jej największych triumfów. Nadzieja przetrwa, lecz pewność nie. Nastąpił rozejm, wydali oświadczenie, że chcą zawrzeć pokój, jednak czy doszło do prawdziwego pojednania umysłów, tego nie wiadomo. Przeszkoda dalej tkwi w chłopcu. Nie potrafi mu wybaczyć i zapomnieć. Nawet po tym, gdy on i jego matka dzwonili z Nowego Jorku, by dowiedzieć się, jak się czujesz, nawet gdy przez dwa tygodnie chłopak dzwonił codziennie, by pytać o stan twojego zdrowia. Ona pozostanie w Anglii przez Wielkanoc, a ty nie pojedziesz tam ponownie. Zbyt wiele czasu zostało stracone, jesteś potrzebny w redakcji, kapitan tonącego statku nie opuszcza swojej załogi. Ona może
zmieni zdanie z upływem kolejnych miesięcy. Może się złamie. A ty nie możesz dla niej wyrzec się chłopca. Ani dla chłopca wyrzec się jej. Chcesz mieć ich oboje, musisz mieć oboje i tak czy inaczej będziesz ich miał, mimo że oni siebie nawzajem mieć nie będą. 26 stycznia. Po tym, jak ty i chłopiec spędziliście razem wieczór, stwierdzasz, że jesteś jakoś dziwnie zawiedziony. Może za wiele lat oczekiwania, zbyt wiele lat wyobrażania sobie, jak rozwinie się sytuacja po spotkaniu, i stąd uczucie rozczarowania, kiedy to się wreszcie stało, bo wyobraźnia to potężna broń i wyobrażane spotkania tyle razy od lat kotłujące się w głowie były intensywniejsze, pełniejsze, bardziej emocjonalne niż to rzeczywiste. Martwisz się także tym, że dalej czujesz do niego urazę. Jeśli ma pojawić się jakakolwiek nadzieja na przyszłość, ty również musisz nauczyć się przebaczać i zapominać. Lecz chłopiec stoi teraz między tobą a twoją żoną i dopóki twoja żona nie zmieni nastawienia do niego i nie przyjmie go z powrotem do swojego świata, chłopiec będzie uosabiał dystans, jaki zaczyna was dzielić. Mimo wszystko nadarzyła się niezwykła okazja, chłopiec jest tak dogłębnie skruszony, że trzeba być z kamienia, by odrzucić nowy rozdział życia. Musi jednak upłynąć trochę czasu, zanim wy dwaj poczujecie się swobodnie, zanim znowu będziecie mogli sobie zaufać. Fizycznie dobrze się prezentuje. Mocny, wysportowany, o jasnym, przyjaznym wyrazie oczu. Oczu Mary-Lee, niezatartego piętna matki. Mówi, że był na dwóch przedstawieniach Szczęśliwych dni i uważa, że jest wspaniałą Winnie, i kiedy zaproponowałeś, żebyście obaj poszli i ją zobaczyli – jeśli wytrzymałby pójście na sztukę po raz trzeci – chętnie się zgodził. Dużo opowiadał o młodej kobiecie, w której się zakochał, Pilar, Pilar Hernandez, Sanchez, Gomez, jej nazwisko uleciało ci z pamięci, i bardzo chciałby ci ją przedstawić, gdy przyjedzie w kwietniu do Nowego Jorku. Nie ma sprecyzowanych planów na przyszłość. Na razie pracuje w zakładzie Binga Nathana, lecz gdy uda mu się odłożyć trochę pieniędzy, rozważa w następnym roku powrót do college’u i zrobienie dyplomu. Może, przypuszczalnie, to zależy. Nie masz odwagi, by spojrzeć prawdzie w oczy i zadać mu pytania o przeszłość. Na przykład dlaczego uciekł, dlaczego tak długo się krył. No i dlaczego zostawił swoją dziewczynę na Florydzie i przyjechał do Nowego Jorku sam. Na pytania przyjdzie czas. Wczorajszy wieczór był pierwszą rundą, dwaj bokserzy wyczuwają się nawzajem, zanim zabiorą się do rzeczy. Kochasz go, oczywiście, że kochasz go z całego serca, ale teraz już nie wiesz, co masz o nim myśleć. Niech sam udowodni, że jest szlachetnym synem. 27 stycznia. Jeśli wydawnictwo upadnie, napiszesz książkę pod tytułem Czterdzieści lat na pustyni: wydawanie literatury w kraju, gdzie ludzie nienawidzą książek. Wyniki sprzedaży świątecznej były gorsze od tych, jakich się obawiałeś, najgorsze w historii firmy. W redakcji wszyscy się martwią – starzy, młodzi, wszyscy, od szefów działów począwszy, po stażystów o wyglądzie dzieci. Zresztą widok twojego osłabionego, wychudłego ciała nie budzi wielkich nadziei na przyszłość. Mimo wszystko cieszysz się, że wróciłeś, że jesteś w miejscu, do którego należysz, i chociaż zarówno Niemcy, jak i Izraelczycy odtrącili cię, czujesz się mniej zrozpaczony sytuacją niż przed zachorowaniem. Co może
być lepszego od krótkiej pogawędki ze Śmiercią, by przywrócić rzeczom proporcje, więc dochodzisz do wniosku, że skoro udało ci się uniknąć przedwczesnego zejścia w angielskim szpitalu, to znajdziesz sposób, by pokierować firmą w czas tego paskudnego tajfunu. Żadna burza nie trwa wiecznie, więc ponownie trzymając w rękach ster, zdajesz sobie sprawę, jak bardzo cieszy cię pozycja szefa, jak życiodajna przez te lata jest dla ciebie ta mała firma. I musisz być dobrym szefem, a przynajmniej szefem, którego szanują, bo kiedy wróciłeś wczoraj do pracy, Jill Hertzberg rzuciła ci się na szyję i powiedziała, dobry Boże, Morris, nie rób nam tego więcej, proszę, błagam cię o to, a potem wszyscy pracownicy redakcji po kolei, wszyscy dziewięcioro, mężczyźni i kobiety, przyszli do twojego gabinetu i uściskali cię, przywitali cię po długiej, burzliwej nieobecności. Twoja rodzina może być w stadium rozpadu, ale to jest także twoja rodzina, a twoja praca polega na ochranianiu ich i wpojeniu im, że mimo kultury kretynów, jaka ich otacza, książki wciąż się liczą, że ich praca jest ważną pracą, że jest bardzo potrzebna. Bez wątpienia jesteś starym, sentymentalnym głupcem, człowiekiem nie nadążającym za zmianami w świecie, ale lubisz płynąć pod prąd, dlatego założyłeś firmę trzydzieści pięć lat temu i teraz nie masz zamiaru zmieniać swoich założeń. Wszyscy boją się utraty pracy. To właśnie dostrzegasz w ich twarzach, kiedy patrzysz na nich, gdy z sobą rozmawiają, więc dzisiaj po południu zorganizowałeś ogólne zebranie i powiedziałeś im, żeby zapomnieli o roku 2008, 2008 należy już do historii i nawet jeśli 2009 nie będzie ani trochę lepszy, w Heller Books nie nastąpią żadne zwolnienia z pracy. Pamiętajcie o rozgrywkach softballowych wydawców, powiedziałeś. Kilka zwolnień i na wiosnę trzeba będzie pożegnać się z jakąkolwiek drużyną, i chwalebny rekord Heller Books dwudziestu siedmiu przegranych pod rząd sezonów będzie nie do powtórzenia. W tym roku ma nie być drużyny softballu? Nie do pomyślenia. 6 lutego. Pisarze nigdy nie powinni rozmawiać z dziennikarzami. Wywiad jest zdewaluowaną formą literacką, która niczemu nie służy oprócz tego, że upraszcza rzeczy, które nigdy nie powinny zostać uproszczone. Renzo to wie, a ponieważ jest człowiekiem działającym na podstawie tego, co wie, przez lata trzymał język za zębami, lecz na kolacji, którą zjedli godzinę temu, poinformował cię, że dużą część popołudnia spędził na mówieniu do dyktafonu, odpowiadając na pytania zadane mu przez młodego pisarza tworzącego opowiadania, który ma zamiar opublikować jego wypowiedź, jak tylko zostanie zredagowana, i Renzo wyraził na to zgodę. Nadzwyczajne okoliczności, powiedział, gdy spytałeś go, dlaczego to zrobił. Prośba wyszła od Binga Nathana, który okazał się przyjacielem młodego pisarza opowiadań, a ponieważ Renzo jest świadom, ile zawdzięczasz Bingowi Nathanowi, poczuł, że byłoby bardzo nie w porządku mu odmówić, byłoby to niewybaczalne. Innymi słowy Renzo złamał milczenie z przyjaźni dla ciebie, a ty powiedziałeś, jak czujesz się tym poruszony, wdzięczny, zadowolony, że zrozumiał, jak wiele znaczyło dla ciebie to, że mógł zrobić coś dla Binga. Wywiad udzielony ze względu na Binga, czyli ze względu na ciebie, lecz z pewnymi ograniczeniami, które młody pisarz musiał
zaakceptować, zanim Renzo zgodził się, by z nim rozmawiać. Żadnych pytań na temat życia prywatnego i pracy, żadnych pytań na temat polityki, jedyne dopuszczalne pytania mogą dotyczyć dzieł innych pisarzy, nieżyjących pisarzy, niedawno zmarłych pisarzy, których Renzo znał, niektórych dobrze, niektórych powierzchownie, i tych, których ceni. Żadnych ataków, wyłącznie pochwały. Najpierw podał rozmówcy listę nazwisk i poinstruował go, aby wybrał kilka, pięć lub sześć, ponieważ lista była za długa i o wszystkich nie dałoby się opowiedzieć. William Gaddis, Joseph Heller, George Plimpton, Leonard Michaels, John Gregory Dunne, Alain Robbe-Grillet,Susan Sontag, Arthur Miller, Robert Creeley, Kenneth Koch, William Styron, Ryszard Kapuściński, Kurt Vonnegut, Grace Paley, Norman Mailer, Harold Pinter i zmarły w zeszłym tygodniu John Updike, całe pokolenie, które odeszło w okresie kilku lat. Ty także znałeś wielu z tych pisarzy, rozmawiałeś z nimi, otarłeś się o nich, podziwiałeś ich, i kiedy Renzo wymieniał nazwiska, zdziwiłeś się, jak wiele ich jest, i ogromny smutek ogarnął was obu, kiedy wypiliście za ich pamięć. By trochę rozwiać ponury nastrój, Renzo podjął wątek Williama Styrona, przypomniał małą zabawną anegdotę sprzed lat związaną z „Le Nouvel Observateur”, którego numer miał być w całości poświęcony Ameryce i wśród różnych planowanych artykułów chciano zamieścić długąrozmowę starego amerykańskiego pisarza z młodym amerykańskim pisarzem. Redakcja najpierw skontaktowała się ze Styronem, a on zaproponował Renza jako młodego pisarza, z którym chciałby porozmawiać. Wyznaczona redaktorka zadzwoniła do Renza, który w tym czasie był pochłonięty pisaniem powieści (jak zawsze), i kiedy powiedział jej, że nie ma czasu – propozycja Styrona niesłychanie mu pochlebia, ale jest zbyt zajęty – kobieta była tak zszokowana jego odmową, że zagroziła samobójstwem, Je me suicide!, ale Renzo tylko się roześmiał, mówiąc jej, że nikt się nie zabija z tak trywialnych powodów i że rano na pewno poczuje się lepiej. Nie znał dobrze Styrona, spotkał go może raz czy dwa, ale miał numer jego telefonu i po rozmowie z redaktorką o samobójczych skłonnościach zadzwonił do Styrona, by mu podziękować za wzięcie go pod uwagę i powiedzieć mu, że nie może oderwać się od pracy i nie skorzysta z zaproszenia. Miał nadzieję, że Styron to zrozumie. Jak najbardziej, powiedział Styron. Dlatego właśnie w pierwszej kolejności zasugerował Renza. On też nie chciał brać udziału w tej rozmowie i był prawie pewny, bardziej lub mniej przekonany, że Renzo im odmówi i wybawi go z opresji. Dzięki, Renzo, powiedział, wyświadczyłeś mi wielką przysługę. Śmiech. Obaj z Renzem wybuchnęliście śmiechem, wspominając odzywkę Styrona, a potem Renzo powiedział: „Taki uprzejmy człowiek. Tak dobrze wychowany. Nie miał serca odwalić tej redaktorki, więc użył mnie, żebym to za niego zrobił. Z drugiej strony, co by się stało, gdybym się zgodził? Myślę, że udawałby rozanielonego i zachwyconego, że będziemy mogli razem usiąść i kłapać na temat kondycji tego świata. Taki właśnie był. Dobry człowiek. Nigdy nie chciał ranić czyichś uczuć”. Od dobroci Styrona przeszliście do rozmowy o kampanii PEN w obronie Liu Xiaobo. Dwudziestego stycznia została opublikowana wielka petycja podpisana przez pisarzy z całego świata i PEN w kwietniu zamierza uczcić
go in absentia na corocznym obiedzie połączonym ze zbiórką pieniędzy. Będziesz tam oczywiście, nigdy nie opuszczasz tego wydarzenia, jednak sytuacja rysuje się niewesoło i nie wydaje ci się, że przyznanie Liu Xiaobo nagrody w Nowym Jorku wpłynie w jakikolwiek sposób na jego sytuację w Pekinie – ma status przetrzymywanego, który wkrótce zmieni się na aresztowanego. Renzo wspomniał, że młoda kobieta pracująca w PEN mieszka w tym samym domu, w którym chłopiec koczuje na Brooklynie. Mały jest ten świat, co? Tak, Renzo, ten świat jest naprawdę bardzo mały. 7 lutego. Od waszego spotkania dwudziestego szóstego stycznia widziałeś się z chłopcem jeszcze dwa razy. Za pierwszym poszliście razem na Szczęśliwe dni (dzięki uprzejmości Mary-Lee, która w kasie zostawiła dla was dwa bilety), oglądaliście sztukę z czymś w rodzaju bezgranicznego zachwytu (Mary-Lee była wspaniała), po przedstawieniu poszliście do jej garderoby, gdzie obsypała was gradem dzikich pocałunków. Uniesienie płynące z gry przed żywą publicznością, potężna dawka adrenaliny niemal parująca z jej ciała, roziskrzone oczy. Chłopiec wyglądał na niezmiernie szczęśliwego, szczególnie w chwili, gdy ty i jego matka czule się przytuliliście. Potem zdałeś sobie sprawę, że prawdopodobnie po raz pierwszy w życiu był świadkiem czegoś takiego. Rozumie, że nastąpił koniec wojny, walczący dawno temu złożyli broń i przekuli miecze na lemiesze. Następnie kolacja z Korngoldem i Lady Swann w małej restauracji niedaleko Union Square. Chłopiec niewiele się odzywał, ale był niesamowicie skupiony. Kilka trafnych komentarzy na temat sztuki, analiza kwestii otwierającej drugi akt, „Witaj, święte światło”, rozważanie, dlaczego Beckett akurat w tym miejscu przywołuje Miltona, ironia tych słów w kontekście świata o niekończącym się dniu, bowiem światło nie może być święte, jeśli nie stanowi antidotum na ciemność. Oczy jego matki patrzące na niego, gdy mówił, błyszczące z uwielbienia. Mary-Lee, królowa ekscesów, madonna od nieskrywanych uczuć, a jednak siedziałeś tam i patrzyłeś na nią z ukłuciem zazdrości – do pewnego stopnia rozbawiony, zgoda, lecz także zadający sobie pytanie, dlaczego nadal powstrzymujesz emocje. Za drugim razem czułeś się w obecności chłopca bardziej swobodnie. Możliwe, że zaczynałeś się do niego przyzwyczajać, lecz jeszcze nie byłeś gotowy, w pełni do niego przekonany. Następne spotkanie było cieplejsze. Kolacja w Joe Junior’s, by uczcić dawne czasy, tylko wy dwaj, pochłaniający tłuste hamburgery i namokłe olejem frytki, rozmawialiście głównie o baseballu, co przypominało ci liczne rozmowy z twoim ojcem, poruszaliście ten pasjonujący, ale całkowicie neutralny temat, bezpieczny z natury swojej grunt, potem jednak wspomniał o śmierci Herba Score’a i powiedział ci, jak bardzo tamtego dnia pragnął do ciebie zadzwonić i porozmawiać o tym, o miotaczu, którego karierę przerwała identyczna kontuzja, jaka wykończyła twojego ojca, nieznanego mu dziadka, lecz potem zdecydował, że zamiejscowa rozmowa telefoniczna będzie nie na miejscu, i jakie to dziwne, że jego pierwszy kontakt z tobą i tak w końcu nastąpił przez telefon, wszystkie te rozmowy pomiędzy Brooklynem a Exeter, kiedy byłeś w szpitalu, i jak wielkie było jego przerażenie, że mógłby cię już nigdy nie zobaczyć. Po kolacji wziąłeś go na Downing Street i właśnie
tam, w salonie starego mieszkania, nagle się załamał i zaczął płakać. Tamtego dnia kłócili się z Bobbym, mówił, tyle lat temu na rozpalonej słońcem szosie i tuż przed tym, zanim nadjechał samochód, popchnął Bobby’ego, popchnął mniejszego Bobby’ego na tyle mocno, że tamten poleciał na drogę i zginął pod kołami. Słuchałeś w milczeniu. Nie potrafiłeś znaleźć żadnych odpowiednich słów. Wszystkie te lata niewiedzy, a teraz jeszcze to, czysta banalność całej sytuacji, młodzieńcza sprzeczka między przybranymi braćmi i całe spustoszenie, jakie wynikło z tamtego popchnięcia. Tak wiele stało się jasne po spowiedzi chłopca. Jego gwałtowne zamknięcie się w sobie, ucieczka od własnego życia, ukaranie się fizyczną pracą jako forma pokuty, ponad dziesięć lat w piekle z powodu jednej chwili gniewu. Czy zostanie mu to wybaczone? Tego wieczora nie potrafiłeś wydobyć z siebie ani słowa, ale byłeś na tyle przytomny, by objąć go i przytulić. Wracając do sedna: czy w ogóle jest coś, co wymaga przebaczenia? Raczej nie. Jednak musi on dostąpić wybaczenia. 8 lutego. Niedzielna rozmowa telefoniczna z Willą. Martwi się stanem twojego zdrowia, myśli, jak sobie radzisz, zadaje pytanie, czy nie byłoby lepiej, gdyby porzuciła pracę i wróciła do domu, aby się tobą opiekować. Uśmiechasz się na myśl o swojej sumiennej, ciężko pracującej żonie informującej administrację uniwersytetu: „Czołem, chłopaki, mojego faceta boli brzuch, muszę się zwijać, chrzanię wszystkich moich studentów, mogą się, do cholery, sami uczyć”. Willa chichocze, gdy opisujesz jej tę scenę, i to jest pierwszy zdrowy śmiech, jaki słyszysz w jej wykonaniu od nie wiadomo kiedy, najzdrowszy śmiech od wielu miesięcy. Mówisz jej o spotkaniu z chłopcem wczoraj na kolacji, lecz ona pozostaje obojętna, nie zadaje żadnych pytań, lekko chrząka na znak, że cię słucha, lecz nic poza tym, mimo to ciągniesz wątek dalej i wspominasz, że chłopiec w końcu wraca do siebie. Następne chrząknięcie. Oczywiście nie poruszasz tematu wyznania. Mała przerwa i mówi, że nareszcie czuje się na tyle silna, by wrócić do pracy nad książką, co jest według ciebie dobrym znakiem, a potem dodajesz, że Renzo ją pozdrawia, że ty ją całujesz, pokrywasz jej ciało tysiącem pocałunków. Koniec rozmowy. W sumie rozmowa nie była zła, ale po odłożeniu słuchawki zaczynasz chodzić po mieszkaniu z poczuciem, że jesteś zawieszony w próżni. Chłopiec bardzo wypytywał o Willę, a ty dalej nie zebrałeś się na odwagę, aby mu powiedzieć, że w jej sercu nie ma już dla niego miejsca. Teraz Człowiek Puszka przywdziewa garnitur i zawiązuje krawat. Człowiek Puszka idzie do pracy, płaci rachunki i staje się wzorowym obywatelem. Ale Człowiek Puszka dalej ma coś z głową i nocami, kiedy osacza go świat, pada na ręce i kolana i wyje do księżyca. 15 marca. Widziałeś chłopca jeszcze sześć razy od ostatniego wpisu z ósmego lutego. Odwiedziny w Szpitalu Rzeczy Porzuconych pewnego sobotniego popołudnia, kiedy patrzyłeś, jak oprawia obrazy i zadałeś sobie pytanie, czy na tym kończą się jego aspiracje, czy satysfakcjonuje go przechodzenie z jednego dziwnego zajęcia do następnego, aż stanie się starym człowiekiem. Jednak nie wywierasz na niego żadnej presji, by podejmował jakiekolwiek decyzje. Pozostawiasz go w spokoju i czekasz, co się
wydarzy, choć w duchu masz nadzieję, że jesienią wróci do college’u i skończy studia, o czym od czasu do czasu sam wspomina. Następna kolacja we czworo z Korngoldem i La Swann w poniedziałek wieczorem po teatrze. Wieczór wspólnie spędzony w kinie, gdy razem obejrzeliście stare arcydzieło Bressona Ucieczka skazańca. Lunch w środku tygodnia poprzedzony wizytą w redakcji, po której go oprowadziłeś i przedstawiłeś swojej małej drużynie wiernych współpracowników, i pewna szalona myśl, która tamtego popołudnia przebiegła ci przez głowę, kiedy zacząłeś się zastanawiać, czy chłopak z jego inteligencją i zainteresowaniem książkami nie odnalazłby się w branży wydawniczej, na przykład jako pracownik Heller Books, gdzie mógłby być szkolony na następcę ojca, jednak nie wolno dać się ponosić marzeniom, tego rodzaju myśli mogą zasiać w głowie coś niedobrego i lepiej powstrzymać się od układania komuś przyszłości, szczególnie jeśli ten ktoś jest twoim synem. Kolacja z Renzem niedaleko domu chłopca w Park Slope, ojciec chrzestny w dobrym nastroju tego wieczora, zanurzony w następnej powieści, ani słowa o zastojach, martwym czasie czy wypaleniu. A potem odwiedziny w małym domku, gdzie mieszka, sposobność, by zobaczyć Czwórkę z Sunset Park w akcji. Smutne zrujnowane miejsce, ale miłe spotkanie z jego przyjaciółmi, przede wszystkim z Bingiem, który wydaje się kwitnąć, i z dwiema dziewczynami, Alice, która pracuje w PEN Clubie i z wielkim zaangażowaniem mówiła o sprawie Liu Xiaobo, a potem zadała ci kilka drążących pytań o pokolenie twoich rodziców, młodych mężczyzn i kobiety z czasu drugiej wojny światowej, i Ellen, potulna i ładna, która późnym wieczorem pokazała ci szkicownik pełen najbardziej sprośnych erotycznych rysunków, jakie kiedykolwiek w życiu widziałeś, co spowodowało, że przez chwilę się zastanawiałeś – ale tylko przez chwilę – czy nie uratowałbyś wydawnictwa, wprowadzając nową serię pornograficznych albumów. Dostali już dwa pisma nakazujące eksmisję, a ty wyraziłeś obawę, że za bardzo ryzykują i mogą mieć poważne kłopoty, ale Bing uderzył pięścią w stół i powiedział, że będą tam do samego końca, a ty nie przedstawiałeś dalej swoich wątpliwości, bo to nie twoja sprawa, aby mówić im, co mają robić, wszyscy są dorośli (mniej więcej) i potrafią sami za siebie podejmować decyzje, nawet jeśli są one złe. Sześć spotkań i powoli ty i chłopiec stajecie się sobie coraz bliżsi. Zaczyna otwierać się przed tobą i jednego z wieczorów, gdy byliście sam na sam, chyba po filmie Bressona, opowiedział ci wszystko o dziewczynie, Pilar Sanchez, i podał powód, dlaczego musiał uciekać z Florydy. Szczerze mówiąc, byłeś w szoku na wiadomość, ile ma lat, lecz po chwili zastanowienia zdałeś sobie sprawę, że w jego przypadku było to całkiem sensowne, że zakochał się w kimś tak młodym, bo życie chłopca było pokiereszowane, pozbawione normalnego, naturalnego rozwoju i choć wygląda jak w pełni dorosły mężczyzna, jego wnętrze oscyluje między osiemnastym a dziewiętnastym rokiem życia. W styczniu nastąpił moment, kiedy przestraszył się, że ją straci, powiedział, okropny wybuch, ich pierwsza poważna kłótnia, ale utrzymywał, że w ogromnym stopniu była to jego wina, wyłącznie jego wina, ponieważ, kiedy się spotkali i jeszcze nie miał pojęcia, jak ważna stanie się dla niego, okłamał ją na temat swojej rodziny, mówiąc jej, że rodzice
nie żyją, że nie ma brata, że nigdy nie miał brata, a teraz, gdy wrócił do rodziców, chciał, aby znała prawdę, i kiedy jej tę prawdę powiedział, była tak wściekła na niego za to, że ją okłamał, że rzuciła słuchawką. Przez tydzień toczyli między sobą walkę, miała prawo czuć się zraniona, powiedział, zawiódł ją, straciła wiarę w niego, i dopiero kiedy zaproponował jej małżeństwo, zaczęła łagodnieć, ponownie ufać, że nigdy więcej jej nie zawiedzie. Małżeństwo! Zaręczony z dziewczyną, która nawet nie ukończyła liceum! Poczekaj, aż się z nią spotkasz za miesiąc, powiedział chłopiec. A ty odpowiedziałeś, najspokojniej jak to możliwe, że nie możesz się doczekać. 29 marca. Niedzielna telefoniczna rozmowa z Willą. W końcu mówisz jej o wyznaniu chłopca, nie wiedząc, czy to uzdrowi sytuację. Wszystkie wiadomości naraz to dla niej za wiele, więc jej reakcja ewoluuje w czasie biegnących minut rozmowy. Pierwszy moment: kompletna cisza, cisza trwająca na tyle długo, że czujesz się zobowiązany, by powtórzyć to, co przed chwilą powiedziałeś. Drugi: cichy głos mówiący „to okropne, to nie do zniesienia, jak to możliwe?”. Trzeci: łkanie, gdy w wyobraźni przenosi się na tamtą drogę i wypełnia luki w dotychczasowym obrazie sytuacji, wyobraża sobie kłótnię chłopców, znów widzi Bobby’ego rozjechanego na miejscu. Czwarty: narastający gniew. „Okłamał nas”, mówi, „zdradził nas za sprawą swoich kłamstw”, a ty odpowiadasz jej, mówiąc, że nie kłamał, po prostu nie mówił, wina była zbyt wielką traumą, aby mówić, i życie z poczuciem tej winy omal doszczętnie go nie zniszczyło. „Zabił mojego syna”, mówi, a ty odpowiadasz jej, mówiąc, że popchnął jej syna na drogę i śmierć jej syna była skutkiem wypadku. Rozmawiacie jeszcze ponad godzinę, ty ciągle powtarzasz jej, że ją kochasz, że bez względu na to, co ona zdecyduje i jaki będzie jej stosunek do chłopca, zawsze będziesz ją kochał. Znowu traci nad sobą panowanie, ostatecznie udaje jej się popatrzeć oczami chłopca, w końcu mówi, że rozumie, jak cierpiał, lecz nie jest pewna, czy zrozumienie wystarczy, nie za bardzo wie, co chce zrobić, nie jest pewna, czy będzie na tyle silna, aby stanąć z nim twarzą w twarz. Potrzebuje czasu, mówi, więcej czasu, aby wszystko przemyśleć, a ty jej mówisz, że nie ma pośpiechu, że nigdy nie będziesz zmuszał jej do zrobienia czegoś, czego nie chce zrobić. Rozmowa się kończy i znowu czujesz, że jesteś sam pośrodku zupełnej pustki. Późnym popołudniem godzisz się z prawdą, że teraz twój dom jest nigdzie i tam właśnie spędzisz ostatnie lata życia. 12 kwietnia. Przypomina ci kogoś, kogo znasz, ale nie umiesz przywołać tej osoby, a potem, po pięciu czy sześciu minutach od chwili, gdy zostałeś jej przedstawiony, po raz pierwszy się śmieje i nie masz cienia wątpliwości, że tą osobą jest Suki Rothstein. Suki Rothstein w płonącym słońcu późnego popołudnia na Houston Street prawie siedem lat temu, roześmiana w towarzystwie przyjaciół, wystrojona w jasnoczerwoną sukienkę, zapowiedź młodości w najpełniejszym, cudownym ucieleśnieniu. Pilar Sanchez jest bliźniaczą siostrą Suki Rothstein, niewielką, świetlistą istotą, która niesie w sobie płomień życia, i niech bogowie będą łaskawsi dla niej niż dla skazanego dziecka twoich przyjaciół. Przyjechała z Florydy późnym sobotnim wieczorem i następnego dnia, w Wielkanoc, ona i
chłopiec przyszli do mieszkania na Downing Street. Chłopiec miał kłopot z utrzymaniem rąk na dystans, i nawet kiedy usiedli obok siebie na sofie i rozmawiali z tobą wygodnie zagłębionym w fotelu, on całował ją po szyi, głaskał po gołym kolanie, otaczał ramieniem. Już wcześniej oczywiście ją widziałeś, prawie rok temu w małym parku na południu Florydy, byłeś tajnym świadkiem ich pierwszego spotkania, pierwszej rozmowy, lecz za daleko stałeś, by móc spojrzeć jej w oczy i dostrzec siłę, jaka w nich tkwi, ciemne, spokojne oczy, które pochłaniają wszystko, co jest dokoła niej, ich światło, dzięki któremu chłopiec ją pokochał. Przyszli z dobrymi wiadomościami, powiedział chłopiec, najlepszymi, i po chwili wiedziałeś, że Pilar została przyjęta do Barnarda, otrzymała pełne stypendium i przyjedzie, żeby zamieszkać w Nowym Jorku tuż po zakończeniu szkoły w czerwcu. Powiedziałeś jej, że twoja żona również chodziła do Barnarda, że po raz pierwszy zobaczyłeś ją, gdy była studentką Barnarda, a teraz nastąpiło przekazanie pałeczki od macochy chłopca do niej. I wtedy (omal nie spadłeś z fotela, gdy to usłyszałeś) chłopiec oznajmił, że zapisał się do School of General Studies na Columbii i w jesieni rozpocznie ostatni rok studiów licencjackich. Spytałeś go, jak poradzi sobie z czesnym, a on odpowiedział, że ma w banku jakieś oszczędności, a resztę pokryje ze studenckiej pożyczki. Byłeś pod wrażeniem, że nie poprosił cię o pomoc, choć chętnie byś jej udzielił, ale wiesz, że w jego stanie ducha lepiej będzie, by wziął ten ciężar na siebie. W trakcie rozmowy zdałeś sobie sprawę, że stajesz się coraz bardziej szczęśliwy, że dziś byłeś szczęśliwszy niż kiedykolwiek w ciągu minionych trzynastu lat, i pragnąłeś upajać się tym szczęściem, poczuć się nim odurzony, i dotarło do ciebie, że bez względu na to, co Willa zdecyduje w sprawie chłopca, będziesz w stanie znieść życie rozdarte pomiędzy dwie osoby, które kochasz najbardziej na świecie, że będziesz czerpał z tego przyjemności kiedykolwiek i gdziekolwiek będą dostępne. Zarezerwowałeś stolik w Waverly Inn, w szacownym miejscu charakterystycznym dla dawnego Nowego Jorku, Nowego Jorku, który już nie istnieje, w nadziei, że Pilar będzie się ono podobało, i naprawdę się jej spodobało, bo powiedziała, że znalazła się w niebie, i kiedy wszyscy troje staraliście się uporać z wielkanocnym obiadem, dziewczyna zadawała mnóstwo pytań, chciała wiedzieć wszystko o prowadzeniu wydawnictwa, jak spotkałeś Renza Michaelsona, na jakiej podstawie decydujesz o wydaniu danej książki, i kiedy odpowiadałeś na jej pytania, widziałeś, że słucha cię z ogromnym skupieniem, że nie uroni ani jednego z wypowiedzianych przez ciebie słów. W którymś momencie rozmowa zeszła na matematykę i nauki ścisłe i zorientowałeś się, że się przysłuchujesz dyskusji na temat fizyki kwantowej, temat, jak przyznałeś, zupełnie ci obcy, a wtedy Pilar zwróciła się do ciebie i powiedziała: „Proszę pomyśleć o tym w ten sposób. W dawnej fizyce trzy razy dwa równa się sześć jest tym samym, co dwa razy trzy równa się sześć. W fizyce kwantowej jest inaczej. Trzy razy dwa i dwa razy trzy to dwie odrębne kwestie, różne i oddzielne twierdzenia”. Na tym świecie masz wiele powodów do zmartwień, lecz miłość chłopca do tej dziewczyny do nich nie należy. 13 kwietnia. Budzisz się rano i dowiadujesz się, że umarł Mark Fidrych. Miał zaledwie pięćdziesiąt
cztery lata, zginął na swojej farmie w Northborough w Massachusetts, kiedy ciężarówka, którą naprawiał, zwaliła się na niego. Najpierw Herb Score, teraz Mark Fidrych, dwaj przeklęci przez los geniusze, którzy olśniewali cały kraj przez kilka dni, kilka lat, a potem zniknęli z pola widzenia. Pamiętasz starą śpiewkę twojego ojca: Biedny Herb Score. Teraz do listy poległych możesz dodać następną ofiarę: Mark Fidrych. Niech „Ptaszek” spoczywa w pokoju.
Alice Bergstrom i Ellen Brice Jest czwartek, trzynasty kwietnia, Alice właśnie skończyła pięciogodzinny dzień pracy w amerykańskim oddziale PEN Clubu. Zrywając z ustalonym od kilku miesięcy rozkładem dnia, nie ma zamiaru śpieszyć się do domu w Sunset Park, by pisać pracę. W zamian jest w drodze na spotkanie z Ellen, która ma wolne czwartki, i razem zaszaleją na lunchu u Balthazara, francuskiej brasserie na Spring Street w SoHo, położonej o dwie minuty spacerem od siedziby PEN Clubu przy Broadwayu numer 588. Wczoraj przyszło następne pismo, dostarczone przez innego urzędnika, czyli w sumie jest to czwarty nakaz eksmisji, na początku miesiąca, kiedy dostali trzeci, obie z Ellen ustaliły, że następne ostrzeżenie będzie ostatnim, zwrócą odznaki squattersów i wyprowadzą się, niechętnie, ale się wyprowadzą. Dlatego po południu umówiły się na Manhattanie – aby omówić sprawy i wymyślić, co mają robić dalej, spokojnie i rozważnie, z dala od Binga i jego agresywnych, gwałtownych przemówień, a nie ma lepszego miejsca na spokojną, rozważną rozmowę niż ta droga, elegancka restauracja podczas cichego interludium pomiędzy lunchem i kolacją. Jake zniknął z pola widzenia. Ostateczna rozgrywka, do której się przygotowywała po tym, gdy widzieli się piątego stycznia, nastąpiła w połowie lutego i podczas ich ostatniej rozmowy zabolało ją, jak szybko pogodził się z jej punktem widzenia na obecną sytuację, jak w ogóle nie sprzeciwił się pomysłowi, by każde poszło w swoją stronę i dali sobie nawzajem spokój. Coś jest z nim nie w porządku, powiedział, ale to prawda, że nie odczuwa już podniecenia, kiedy jest z nią, że wcale nie wyczekuje następnego z nią spotkania, szukał winy w sobie za ten zwrot w uczuciach i szczerze mówiąc, nie potrafi zrozumieć, co mu się stało. Powiedział jej, że jest wspaniałą osobą, posiada wybitne cechy – inteligencję, mądrość, zdolność do współczucia – a on z jego chorą duszą nie potrafi kochać jej w taki sposób, na jaki ona zasługuje. Nie zgłębiał bardziej problemu, nie wniknął, na przykład, w kwestię, dlaczego już seksualnie go nie interesuje, ale to zapewne byłoby zbyt wiele, doszła do wniosku, bo otwarcie przyznał, że wszystkie te zmiany budzą w nim niepokój w takim samym stopniu jak i w niej. Spytała go, czy kiedykolwiek myślał o psychoterapii, powiedział, że tak, brał to pod uwagę, jest na jakimś życiowym zakręcie i z pewnością wymaga pomocy. Alice czuła, że mówi prawdę, ale nie była tego całkowicie pewna i za każdym razem, gdy teraz odtwarza w myśli tę rozmowę, zastanawia się, czy jego bierna, samooskarżająca postawa nie była dla niego po prostu najłatwiejszym wyjściem, kłamstwem maskującym fakt, że kocha kogoś innego. Tylko kto miałby to być? Tego nie wie i w ciągu dwóch i pół miesiąca, odkąd ostatnio go widziała, nikt z ich wspólnych przyjaciół nie wspominał o jakiejś nowej osobie w kontekście Jake’a. Mogło to oznaczać, że nie było nikogo lub że jego życie uczuciowe stało się bardzo dobrze strzeżoną tajemnicą. Tak czy owak tęskni za nim. Teraz, kiedy go nie ma, wspomina raczej dobre chwile, jakie wspólnie spędzili, te trudne wypiera i dość nieoczekiwanie okazuje się, że
najbardziej tęskni do jego sporadycznych napadów wesołości, do jakich dochodziło w najmniej oczekiwanych momentach, momentach, gdy wybitnie nieśmieszny Jake Baum przełamywał opory i zaczynał parodiować różne komiczne postacie, przede wszystkim te, które mówią z wyraźnym obcym akcentem, Rosjan, Indian, Koreańczyków, i nadspodziewanie dobrze mu to szło, zawsze świetnie ich naśladował, ale to był stary dobry Jake, oczywiście, Jake sprzed roku i tak naprawdę od bardzo dawna nie rozbawiał jej w ten sposób. Panna Alissa, pocałuj ty mienia. Nie sądzi, by następny mężczyzna pojawił się szybko, i to ją martwi, bo ma teraz trzydzieści lat i perspektywa bezdzietnej przyszłości napawa ją przerażeniem. Straciła jednak na wadze, bardziej z powodu braku apetytu niż stosowania ostrej diety, sto pięćdziesiąt cztery funty jest dla niej dobrym wynikiem i przestała myśleć o sobie jak o obrzydliwej tłustej krowie – to znaczy wtedy, gdy myśli o swoim ciele, co teraz zdarza się rzadziej, odkąd Jake sobie poszedł i nikt już jej nie dotyka. Jej doktorat utknął w martwym punkcie na jakieś dwa tygodnie po jego odejściu, ale zaraz potem zebrała się w sobie i bardzo ciężko pracuje, tak ciężko, że pisze już ostatni rozdział i czuje, że za jakieś dziesięć dni skończy pierwszą wersję całości. Przez ostatnie trzy lata doktorat był jej jedynym celem, celem samym w sobie, górą, którą zdecydowała się pokonać, i wtedy rzadko zastanawiała się, co się z nią stanie, gdy zdobędzie szczyt. Lecz jeśli w ogóle kiedykolwiek zaczynała o tym myśleć, z samozadowoleniem uznawała, że następnym krokiem będzie staranie się o pracę pozwalającą nauczać. Po to przecież przez te wszystkie lata walczyłaś, by zdobyć stopień doktora, czyż nie tak? Robisz doktorat i idziesz uczyć. Jednak teraz, gdy zbliża się koniec pracy, ponownie rozważa tę kwestię i wcale nie jest taka pewna, że jedynym rozwiązaniem jest uczenie. Wciąż jeszcze ma na to ochotę, lecz po jej nie za dobrym zeszłorocznym doświadczeniu pracy jako adiunkt zastanawia się, czy w harówce na jakimś wydziale filologii angielskiej przez następne czterdzieści lat odnajdzie się na tyle, by czerpać z niej satysfakcję. Jakiś miesiąc temu pojawiły się inne możliwości. Na przykład poważniejsza, bardziej odpowiedzialna praca w PEN Clubie. Obecne zajęcie zaangażowało ją w o wiele większym stopniu, niż sądziła na początku, i nie chce z niego rezygnować, co musiałaby zrobić, gdyby otrzymała stanowisko na którymś wydziale anglistyki – a to, nawiasem mówiąc, byłoby najbardziej prawdopodobne w jakimś college’u osiemset mil na południe lub zachód od Nowego Jorku. W tym cały problem, mówi w myślach do siebie, kiedy staje w wejściu do restauracji i wchodzi do środka, nie praca, tylko miejsce. Nie chce wyjeżdżać z Nowego Jorku. Chce mieszkać w tym nie do życia, potężnym mieście najdłużej, jak tylko potrafi, i po tych wszystkich latach myśl o życiu gdziekolwiek indziej wydaje jej się szalona. Ellen już tam jest, siedzi przy jednym ze stolików przy wschodniej ścianie restauracji, trzyma w dłoniach kieliszek białego wina, czekając, aż pojawi się jej przyjaciółka. Ellen więcej wie niż Alice na temat tego, czym od kilku miesięcy zajmuje się jej były kochanek, lecz Ellen nie wspomniała Alice ani
słowem o tych sprawach, ponieważ przyrzekła Bingowi zatrzymać to dla siebie, a Ellen nie jest kimś, kto łamie dane słowo. Bing od czterech miesięcy nadal jej pozuje jeden lub dwa razy w tygodniu i wiele dzielących ich barier runęło w tym czasie, w rzeczywistości wszystkie, tak głęboko zwierzali się sobie wzajemnie, że oboje z nikim by już nigdy tego nie powtórzyli. Ellen wie na przykład, że Bing jest zauroczony Milesem, zna jego niepokoje związane z kwestiami damsko-męskimi, męsko-męskimi i wie o jego wątpliwościach dotyczących tego, kim i czym jest. Wie, że pewnego dnia pod koniec stycznia Bing odważył się pójść do małego mieszkania Jake’a na Manhattanie i za pomocą dużych ilości alkoholu i gwarancji kontaktu z Renzem Michaelsonem w sprawie wywiadu, który Jake tak żarliwie chciał przeprowadzić, udało mu się uwieść byłą miłość Alice i doprowadzić do kontaktu seksualnego. Był to pierwszy i ostatni eksperyment Binga w odkrywaniu samego siebie, ponieważ odnalazł niewiele, a raczej żadnej przyjemności w ramionach Jake’a Bauma, w kontakcie z jego ustami i częściami intymnymi i chcąc nie chcąc musiał przyznać, że chociaż Miles nadal głęboko go pociąga, zupełnie nie interesuje go uprawianie miłości z mężczyznami, nawet z Milesem. Jake, zgodnie z przeczuciami Binga, wręcz przeciwnie, miał w młodości wiele doświadczeń w tej dziedzinie i po przygodzie z Bingiem, która dostarczyła mu licznych przyjemności, uświadomił sobie, że wbrew temu, co sądził, jego zainteresowanie mężczyznami wcale przez te lata nie wygasło. Dwa tygodnie później, kiedy Alice zmusiła go do rozstrzygającej rozmowy, spokojnie wycofał się z ich związku, by swobodnie oddawać się nowym zainteresowaniom. Ellen o tym wie, bo Jake i Bing dalej są w kontakcie. Jake powiedział Bingowi o tym, co robi, Bing powtórzył to Ellen, a Ellen zatrzymała to dla siebie. Alice o tym nie wie, ale o wiele lepiej jej się żyje bez Jake’a i jeśli Ellen ma jakiekolwiek pojęcie o świecie, Alice na pewno w niedługim czasie poszuka sobie innego mężczyzny. Oto nowa Ellen, nowa Ellen Brice, która w zeszłym miesiącu pozbyła się wszystkich zewnętrznych form zniewalających jej ciało, by pokazać, że z ciałem wiąże ją nowa relacja, wynikająca z jej nowej relacji z sercem, która z kolei jest wynikiem jej nowej relacji utworzonej z najgłębszym ja. W ciągu jednego burzliwego tygodnia w połowie marca ścięła długie strąkowate włosy, w ich miejsce pojawiła się nowa, krótka fryzura w stylu lat dwudziestych, z szafy i komody wyrzuciła wszystkie ubrania, przy każdym wyjściu z domu zaczęła używać szminki, różu, eyelinera, cieni do powiek i tuszu do rzęs, więc kobieta określona w zapiskach Morrisa Hellera jako potulna, kobieta, która całymi latami budziła wśród znajomych współczucie i instynkt opiekuńczy, już nie roztacza aury cierpiętnictwa i podszytej strachem niepewności i kiedy siedzi na kanapce u Balthazara w czarnej skórzanej mini i obcisłym kaszmirowym sweterku, popijając wino i patrząc, jak Alice wchodzi do środka, głowy przechodzących obok niej odwracają się, a ona rozkoszuje się zwracaną przez siebie uwagą, rozkoszuje się wiedzą, że jest najbardziej pożądaną kobietą w sali. Rewolucja w jej wyglądzie zaszła dzięki pewnemu mało prawdopodobnemu wydarzeniu, które miało miejsce w lutym, tydzień po tym, jak Alice i Jake
zakończyli swój chwiejny romans, kiedy nikt inny jak Benjamin Samuels, uczeń liceum, który niecałe dziewięć lat temu zapłodnił Ellen w letnim domku swoich rodziców w południowym Vermoncie, wkroczył do biura nieruchomości, gdzie ona pracuje, w poszukiwaniu mieszkania do wynajęcia w Park Slope lub pobliskiej okolicy, dwudziestopięcioletni Benjamin Samuels, w pełni dorosły i pracujący w dziale sprzedaży telefonów komórkowych w sklepie T-Mobile na Siódmej Alei, wyrzucony z college’u, młody człowiek pozbawiony intelektualnych zdolności wymaganych, by zdobyć zawód, powiedzmy, prawnika lub lekarza, który według oczekiwań jego rodziców miał być jego przeznaczeniem, ale jak zawsze przystojny, nad wyraz przystojny, piękny chłopak o pięknej, wysportowanej sylwetce, który teraz stał się dojrzałym, silnym, pięknym mężczyzną. Nie poznał Ellen od razu, i chociaż podejrzewała, że siedzący naprzeciwko niej facet o szerokich ramionach jest dorosłym wcieleniem chłopca, któremu wiele lat wcześniej się oddała, poczekała, aż wypełnił formularz podania o wynajem, i dopiero potem oznajmiła, kim jest. Mówiła cicho i niepewnie, nie wiedząc, czy będzie zadowolony, czy niezadowolony, nie wiedząc nawet, czy ją w ogóle pamięta, lecz Ben Samuels pamiętał ją bardzo dobrze i Ben Samuels był szczęśliwy, że ją odnalazł, tak szczęśliwy, że wstał z krzesła, obszedł biurko Ellen i przytulił ją w potężnym powitalnym uścisku. Popołudnie spędzili na chodzeniu po pustych apartamentach, całując się w pierwszym, kochając w drugim, a teraz, kiedy Ben Samuels mieszka w pobliżu, kochają się z Ellen codziennie. Dlatego Ellen obcięła włosy – Bena podnieca jej nagi kark – i po obcięciu włosów doszła do wniosku, że może jeszcze bardziej podnieci go, jak zacznie nosić inne, bardziej kuszące rzeczy. Aż do teraz trzymała spotkania z Benem w tajemnicy przed Alice, Bingiem i Milesem, lecz przy tylu nagłych zmianach, czwartym nakazie eksmisji, bliskim rozpadzie ich małej grupy, w tym właśnie dniu postanowiła opowiedzieć Alice o tej niezwykłej rzeczy, jaka jej się przytrafiła. Alice całuje ją teraz w policzek i uśmiecha się swoim charakterystycznym uśmiechem, i Ellen, obserwując przyjaciółkę siadającą na krześle przy stoliku, zastanawia się, czy kiedykolwiek będzie tak dobra, że uda jej się zrobić rysunek, który w pełni uchwyci ten uśmiech, najcieplejszy, najjaśniejszy uśmiech świata, uśmiech, który wyróżnia Alice ze wszystkich ludzi, jakich zna, znała i kiedykolwiek jeszcze pozna do końca swoich dni. A więc, dziecinko, mówi Alice, zdaje się, że wielki eksperyment dobiegł końca. Dla nas może tak, mówi Ellen, lecz nie dla Binga i Milesa. Miles za trzy tygodnie wraca na Florydę. Zapomniałam. No to tylko dla Binga. Bardzo smutne. Myślę, żeby przedłużyć go o dziesięć dni. Jeśli przysiądę, skończę ostatni rozdział. Czy to dla ciebie w porządku, czy już teraz się zwijasz? Wcale nie chcę się zwijać. Po prostu zaczyna mnie to przerażać. Jak przyjdą gliny, wywalą nasze
rzeczy na bruk, wszystko nam poniszczą, Bing dostanie szału, może stać się mnóstwo nieprzyjemnych rzeczy. Dziesięć dni to za długo, Alice. Myślę, że powinnaś od jutra szukać nowego mieszkania. Ile ich masz? Mnóstwo w Slope, nie tak dużo w Sunset Park. W Sunset Park jest taniej, więc lepiej. Ile możesz płacić? Możliwie jak najmniej. Po lunchu sprawdzę, co mam, i dam ci znać. Może masz już dość Sunset Park. Jeśli chcesz się przenieść gdzieś dalej, nie ma problemu. Jeśli tylko będę mogła płacić połowę czynszu, mogę być wszędzie. Alice, kochanie... Co? Nie wpadłam na to, że chcesz płacić połowę. Naprawdę? Ogólnie tak, ale coś się wydarzyło i rozważam inne opcje. Opcje? Jedną opcję. Tak? Nazywa się Benjamin Samuels i poprosił, żebym się do niego przeniosła. Ty mała diablico. Ile to już trwa? Kilka miesięcy. Kilka miesięcy? Co jest z tobą? Kilka miesięcy, a ty nic nie mówisz? Nie byłam na tyle pewna, żeby komuś mówić. Myślałam, że to tylko seks, który się wypali i nie będzie sprawy. Jednak wydaje się, że to coś więcej. Na tyle, że chciałabym spróbować. Tak mi się wydaje. Kochasz go? Nie wiem. Ale wariuję za nim i to wszystko, co wiem. A seks z nim jest obłędny. Kto to jest? Właśnie ten. Jaki ten? Ten z lata dwa tysiące. Człowiek, z którym byłaś w ciąży?
Chłopiec, z którym byłam w ciąży. Więc historia zaczyna się układać... On miał szesnaście lat, ja dwadzieścia. Teraz on ma dwadzieścia pięć, a ja dwadzieścia dziewięć. Dziś te cztery lata o wiele mniej znaczą niż wtedy. Jezu. Prędzej pomyślałabym, że to ojciec, ale nigdy, że syn. Dlatego nie mogłam o tym mówić. Był za młody i nie chciałam wpędzać go w kłopoty. Czy kiedykolwiek się dowiedział, co się stało? Nie, wtedy nie, teraz też nie wie. Chyba nie ma po co mu o tym mówić. Dwadzieścia pięć lat. A co on robi? Nic takiego. Ma jakąś łatwą nudną pracę i nie jest za bystry. Ale on mnie uwielbia, Alice, i jeszcze nikt do tej pory nie był dla mnie tak dobry. Pieprzymy się codziennie w czasie przerwy na lunch w jego mieszkaniu na Piątej Ulicy. On dosłownie wywraca mnie na drugą stronę. Unoszę się, gdy mnie dotyka. Zawsze go pragnę. Czuję, że zaraz oszaleję, a potem budzę się rano i wiem, że jestem szczęśliwa, szczęśliwsza niż kiedykolwiek. Dobrze ci to robi, El. O, tak, dobrze. I kto by pomyślał?
Miles Heller W sobotę drugiego maja z porannej gazety dowiaduje się, że w wieku osiemdziesięciu pięciu lat umarł Jack Lohrke. Krótki nekrolog zwięźle opisuje trzy cudowne ocalenia od pewnej śmierci – akcję bojową w Ardenach, katastrofę lotniczą po wojnie, autobus, który stoczył się w przepaść – jednak jest to pobieżny tekst, zdawkowy artykuł, który prześlizguje się nad przeciętną karierą w Giants i Phillies i odnotowuje tylko jeden nie znany Milesowi szczegół: w najważniejszym meczu dwudziestego wieku, decydującym finałowym pojedynku Zawodowej Ligi Baseballa w 1951 pomiędzy Giantsami i Dodgersami, Don Mueller, prawy polowy Giantsów, złamał nogę w kostce, wchodząc w ostatniej rundzie ślizgiem do trzeciej bazy, i gdyby Giants podtrzymali remis, zamiast w okrojonym składzie dążyć do wygranej, w następnej rundzie Lohrke zastąpiłby Muellera, lecz wtedy Branca wykonał rzut, Thomson odbił i mecz zakończył się, zanim nazwisko Lucky’ego pokazało się na tablicy. Młody Willie Mays na boisku. Lucky Lohrke rozgrzewa się, by zastąpić Muellera na prawym polu, i wtedy Thomson wykonuje na lewym skrzydle ostatni rzut sezonu, Giants zdobywają mistrzostwo, właśnie oni. Nekrolog ani słowem nie wspomina o prywatnym życiu Jacka „Lucky” Lohrke, ani słowa o małżeństwie, dzieciach czy wnukach, żadnej wzmianki o ludziach, których mógł kochać, czy tych, którzy kochali jego, tylko nieciekawy i nic nie znaczący fakt, że patron szczęśliwego losu po ukończeniu kariery w baseballu pracował w ochronie w Lockheed. W chwili, gdy kończy czytać nekrolog, telefonuje na Downing Street, by podzielić się z ojcem myślami o śmierci człowieka, który był tematem ich rozmów jeszcze w dobrych czasach, czasach, kiedy nikt nie znał żadnych dróg w Berkshires, kiedy nikogo jeszcze nie pochowano ani nikt nie uciekł z domu, ojciec oczywiście przeczytał gazetę przy porannej kawie i wie o odejściu Lucky’ego z tego świata. Zła passa, mówi ojciec. Najpierw Herb Score w listopadzie, potem w kwietniu Mark Fidrych, a teraz jeszcze ten. Miles mówi, że żałuje, że nigdy nie napisali listu do Jacka Lohrke, by mu powiedzieć, jak ważną osobą był w ich rodzinie, a ojciec mówi, tak, to głupie niedopatrzenie, dlaczego nie pomyśleli o tym kilka lat temu? Miles odpowiada, że pewnie zakładali, że facet będzie zawsze wśród żywych, ale ojciec się śmieje, mówiąc, że Jack Lohrke nie był nieśmiertelny, tylko miał szczęście, i nawet jeśli uważali go za swojego szczęśliwego patrona, nie wolno mu zapominać, że święci również umierają. Najgorsze ze wszystkiego ma za sobą. Jeszcze tylko dwadzieścia dni i opuści więzienie, potem powrót na Florydę i oczekiwanie, aż Pilar skończy szkołę, i znów przyjazd do Nowego Jorku, gdzie początek lata spędzą na poszukiwaniu mieszkania w jakiejś lepszej dzielnicy. W zdumiewającym akcie wielkoduszności ojciec zaproponował im pobyt na Downing Street, póki czegoś nie znajdą, czyli Pilar już nigdy nie będzie musiała nocować w domu w Sunset Park, co przerażało ją, zanim jeszcze zaczęły przychodzić nakazy eksmisji, a teraz wpędza ją w prawdziwą panikę. Ile jeszcze upłynie czasu do
przyjścia glin i wyrzucenia ich na ulicę? Alice i Ellen już podjęły decyzję, aby się zwinąć, i mimo że Bing dostał szału, kiedy podczas kolacji dwa dni temu ją usłyszał, nie dały się mu przekonać, a Miles uważa, że ich stanowisko jest jak najbardziej sensowne. Wyprowadzą się z chwilą, gdy Ellen znajdzie dla Alice mieszkanie za przystępny czynsz, co może się stać w środku przyszłego tygodnia, i gdyby znajdował się w podobnej sytuacji, też by go już tu nie było. To jednak tylko dwadzieścia dni, w tym czasie nie wolno mu zostawić Binga, nie w chwili, gdy cały ich układ rozpada się, gdy Bing tak rozpaczliwie go teraz tutaj potrzebuje, więc będzie chciał zostać aż do dwudziestego drugiego i modli się, żeby do tego czasu nie pojawiły się żadne gliny. Bardzo chce mieć jeszcze te dwadzieścia dni, ale nie będzie ich miał. Ma drugi dzień i drugą noc, trzeci dzień i trzecią noc, a wczesnym rankiem czwartego ktoś głośno wali do wejściowych drzwi. Miles jest pogrążony w głębokim śnie w pokoju za kuchnią na dole i w czasie, kiedy się dobudza i wślizguje w ubranie, dom zostaje zaatakowany. Słyszy odgłos ciężkich kroków stąpających po schodach w górę, słyszy Binga wrzeszczącego pełnym głosem („Zabierajcie swoje pieprzone łapy!”), słyszy, jak Alice krzyczy na kogoś, żeby się nie zbliżał i nie ruszał jej komputera, i słyszy, jak gliny ryczą („Opróżnić dom! Opróżnić dom!”), ilu ich jest, tego nie wie, sądzi, że dwóch, ale może być trzech, i kiedy otwiera drzwi od swojego pokoju, idzie przez kuchnię i wychodzi na korytarz, zgiełk na górze przeistacza się w jeden wielki wrzask. Patrzy na prawo, widzi otwarte drzwi wejściowe, a w nich Ellen, która stoi na ganku z dłonią przytkniętą do ust, oczy ma szeroko otwarte ze strachu, z przerażenia, potem patrzy na lewo, wbija wzrok w schody, na szczycie których widzi Alice, dużą Alice usiłującą wywinąć się z uścisku potężnego policjanta, i zaraz potem, gdy nadal patrzy w górę, dostrzega, jak prowadzą Binga, nadgarstki zakute w kajdanki, inny wielki glina jedną ręką trzyma go za włosy, drugą szturcha pałką w plecy, i w chwili, gdy ma się odwrócić i wybiec z domu, widzi, jak pierwszy glina popycha Alice ze schodów, i kiedy Alice stacza się na dół w jego kierunku, rozwalając sobie głowę o drewniany stopień, potężny glina, który ją popchnął, zbiega pędem na dół, i zanim Miles uświadamia sobie, co robi, uderza potężnego policjanta pięścią w szczękę, i kiedy policjant zwala się na ziemię wskutek ciosu, Miles odwraca się, wypada z domu, natyka się na Ellen stojącą na ganku, lewą ręką chwyta ją za prawą, ciągnie po schodkach na dół i obydwoje uciekają. Wejście na cmentarz Green-Wood jest za rogiem i tam biegną, nie wiedząc, czy ich ścigają, Milesowi przebiega jednak przez myśl, że jeśli policjantów było dwóch, a nie trzech, to niezraniony udzieli pomocy temu, któremu dał w szczękę, więc nie mają nikogo na karku. Mimo to nie przerywają biegu, a kiedy Ellen traci oddech i nie może biec dalej, padają na chwilę na trawę, opierając się o nagrobek jakiegoś człowieka o nazwisku Charles Everett Brown, 1858–1927. Milesa potwornie boli ręka i obawia się, że jest złamana. Ellen chce go zabrać na pogotowie na prześwietlenie, ale Miles mówi, że nie, że to będzie zbyt niebezpieczne, że musi się ukryć. Zaatakował funkcjonariusza policji, a to jest przestępstwo,
poważne wykroczenie, i chociaż ma nadzieję, że złamał draniowi szczękę, chociaż nie odczuwa żalu z powodu rozwalenia gęby komuś, kto zrzucił kobietę ze schodów, Alice Bergstrom, ni mniej, ni więcej, najlepszą kobietę na świecie, bez wątpienia znalazł się w poważnych kłopotach, najgorszych, jakie mogły mu się przytrafić. Ani on, ani ona nie mają przy sobie telefonu komórkowego. Siedzą na trawie na cmentarzu bez żadnej możliwości skontaktowania się z kimkolwiek, bez możliwości dowiedzenia się, czy aresztowali Binga, czy Alice jest ranna, a Miles wciąż jest za bardzo w szoku, by wymyślić, co mają robić dalej. Ellen mówi mu, że jak zwykle wcześnie się obudziła, o szóstej piętnaście lub szóstej trzydzieści, potem wyszła z kawą na ganek i wtedy przyjechała policja. To ona otworzyła im drzwi i wpuściła do środka. Czy miała inny wybór, niż otworzyć drzwi i ich wpuścić? Poszli na górę, było ich dwóch, ona pozostała na ganku, gdy tamci szli po schodach, a potem wybuchło piekło, niczego nie widziała, dalej stała na ganku, ale Bing i Alice krzyczeli, krzyczeli dwaj gliniarze, wszyscy wrzeszczeli, Bing musiał stawiać opór, musiał rozpocząć walkę i na pewno Alice bała się, że ją wyrzucą, zanim zdąży pozbierać papiery, książki, filmy i komputer, komputer z całym jej doktoratem, trzy lata pracy w jednym małym urządzeniu, i na pewno dlatego coś im powiedziała, i zaczęła walczyć z policjantem, praca Alice, bębny Binga, jej wszystkie rysunki z ostatnich pięciu miesięcy, wszystko to dalej w domu, w domu, który został teraz opieczętowany, objęty zakazem wstępu i wszystko na zawsze przepadło. Chce się jej płakać, mówi, ale nie potrafi, jest zbyt wściekła, by płakać, ta cała przepychanka była niepotrzebna, dlaczego policjanci musieli zachować się jak bestie, a nie jak ludzie, nie, nie potrafi płakać, chociaż by chciała, ale proszę cię, Miles, mówi, obejmij mnie, przytul mnie, Miles, ktoś musi mnie przytulić, i Miles obejmuje Ellen, i gładzi ją po głowie. Muszą coś zrobić z jego ręką. Zaczyna teraz puchnąć, palce ma nabrzmiałe i sine i nawet jeśli nie złamał żadnej kości (przekonał się, że udaje mu się poruszyć palcami bez potęgowania bólu), musi obłożyć rękę lodem, by przeciwdziałać opuchliźnie. Krwiak. Tego słowa szukał, by określić, co mu się dzieje – miejscowa opuchlizna wypełniona krwią, małe jezioro krwi chlupoczące tuż pod skórą. Muszą nałożyć na rękę okład z lodu i muszą coś zjeść. Siedzą na cmentarzu na trawie już blisko dwie godziny, oboje są głodni, choć raczej mało prawdopodobne, by któreś zabrało się do jedzenia, gdyby je przed nimi położono. Podnoszą się z trawy i zaczynają iść, szybko przemieszczają się między grobami i grobowcami w kierunku Windsor Terrace i Park Slope, do wejścia od strony Dwudziestej Piątej Ulicy i zarazem wyjścia i kiedy znajdują się na Siódmej Alei, idą dalej aż do Szóstej Ulicy. Ellen mówi Milesowi, by poczekał na zewnątrz, a sama wchodzi do sklepu T-Mobile, żeby porozmawiać ze swoim nowym chłopakiem, starym chłopakiem, historia jest skomplikowana, i chwilę później otwiera drzwi mieszkania Bena Samuelsa na Piątej Ulicy pomiędzy Szóstą a Siódmą Aleją. Nie mogą długo tu zostać, mówi, tylko kilka godzin, nie chce, aby Ben był w to wszystko
wmieszany, ale przynajmniej coś to jest, szansa na oddech, póki nie wymyślą, co robić dalej. Myją się, Ellen przygotowuje kanapki z serem, wypełnia woreczek nylonowy kostkami lodu i podaje Milesowi. On chce zadzwonić do Pilar, lecz jest zbyt wcześnie, jest jeszcze w szkole i nie włącza telefonu, póki nie wróci do domu o czwartej. Gdzie stąd pójdziemy?, pyta Ellen. Miles przez chwilę się zastanawia i przypomina sobie, że niedaleko mieszka jego ojciec chrzestny, kilka przecznic od miejsca, w którym przebywają, lecz kiedy dzwoni do Renza, nikt nie podnosi słuchawki, jest tylko automatyczna sekretarka, która do niego mówi, i on wie, że Renzo albo pracuje, albo wyjechał, i dlatego nie trudzi się, by zostawiać wiadomość. Nie przychodzi mu do głowy nikt poza ojcem, lecz podobnie jak Ellen nie chce włączać w to swojego chłopaka, tak on wzdraga się na myśl, by wciągać ojca w cały ten bałagan, ojciec jest ostatnią osobą na świecie, do której miałby się teraz zwracać o pomoc. Jakby umiała czytać w jego myślach, Ellen mówi: Musisz zadzwonić do ojca, Miles. On kręci głową. Niemożliwe, mówi. Już dość mu się dałem we znaki. Jeśli ty tego nie zrobisz, mówi Ellen, to ja zadzwonię. Ellen, proszę cię. Zostaw go. Jednak Ellen nalega i po chwili wybiera numer Heller Books na Manhattanie. Miles jest tak zmartwiony tym, co robi, że wychodzi z kuchni i zamyka się w łazience. Nie może tego słuchać, odmawia słuchania. Wolałby wbić sobie nóż w serce, niż słuchać, jak Ellen rozmawia z jego ojcem. Czas biegnie, nie wie, ile go minęło, trzy minuty, osiem minut, dwie godziny, a potem Ellen puka do drzwi, mówiąc mu, żeby wyszedł, mówiąc mu, że ojciec wie o wszystkim, co tego ranka się wydarzyło w Sunset Park, że ojciec czeka przy telefonie. Otwiera drzwi, widzi łzy w oczach Ellen, delikatnie głaszcze ją po twarzy lewą ręką i wchodzi do kuchni. Słyszy głos ojca: Dwaj detektywi przyszli do redakcji jakąś godzinę temu. Mówili, że złamałeś szczękę jakiemuś policjantowi. Czy to prawda? Zepchnął Alice ze schodów, mówi Miles. Straciłem panowanie nad sobą. Bing jest więzieniu za opieranie się aresztowaniu. Alice w szpitalu ze wstrząśnieniem mózgu. Bardzo z nią źle? Obudziła się, boli ją głowa, ale nie jest to poważny wypadek. Najprawdopodobniej jutro wyjdzie. Dokąd? Nie ma już mieszkania. Jest bezdomna. Wszyscy jesteśmy teraz bezdomni. Chcę, żebyś się oddał w ręce policji, Miles. Nie ma mowy. Zamkną mnie na lata. Okoliczności łagodzące. Brutalność policji. Pierwsze wykroczenie w życiu. Wątpię, żeby cię zamknęli. Oni mają swoją wersję. Glina powie, że Alice potknęła się i spadła, a sędziowie przysięgli mu
uwierzą. Jesteśmy tylko grupą nielegalnych intruzów, squattersów, pasożytów i meneli. Chyba nie chcesz reszty życia spędzić na ucieczce przed policją? Już się dosyć nauciekałeś. Czas wypić piwo, które nawarzyłeś, Miles. Będę przy tobie. Nie możesz. Masz dobre serce, tato, ale w tym wszystkim akurat jestem sam. Nie jesteś sam. Będziesz miał prawnika. Znam kilku całkiem niezłych. Wszystko będzie dobrze, uwierz mi. Jest mi tak przykro. Tak cholernie przykro. Słuchaj, Miles. Rozmowa przez telefon nigdzie nas nie zaprowadzi. Musimy rozstrzygnąć to osobiście, twarzą w twarz. Gdy tylko się rozłączę, jadę prosto do domu. Wsiadaj do taksówki i jedź tam od razu, dobrze? Dobrze. Przyrzekasz? Tak, przyrzekam. Pół godziny później siedzi na tylnym siedzeniu dodge’a w drodze na Downing Street na Manhattanie. Ellen poszła z jego kartą do bankomatu i wróciła z tysiącem dolarów, pocałowali się na pożegnanie i podczas gdy samochód przedziera się przez korek w kierunku Mostu Brooklyńskiego, on zastanawia się, ile czasu upłynie, zanim znowu zobaczy Ellen. Chciałby odwiedzić Alice w szpitalu, ale wie, że to niemożliwe. Chciałby pójść do więzienia i odwiedzić Binga, ale wie, że to niemożliwe. Przyciska lód do spuchniętej ręki i kiedy patrzy na nią, przypomina sobie żołnierza bez rąk z filmu obejrzanego w zimie z Alice i Pilar, młodego żołnierza świeżo przybyłego z wojny, niezdolnego rozebrać się i położyć do łóżka bez pomocy ojca, i czuje, że właśnie stał się tym chłopcem, który bez pomocy ojca nie potrafi niczego zrobić, chłopcem bez rąk, chłopcem, który powinien nie mieć rąk, chłopcem, któremu ręce przyniosły w życiu same kłopoty, jego gniewne ręce zadające ciosy, jego gniewne, popychające ręce, i wtedy imię chłopca z filmu do niego powraca, Homer, Homer Jakiśtam, Homer jak poeta Homer, który opisał scenę spotkania Telemacha i Odyseusza, syna i ojca, którzy po tylu latach znów są razem, tak jak on teraz jest razem z ojcem, jedzie do jego domu i przychodzi mu na myśl, że ze słowa dom wywodzi się słowo bezdomny i wszyscy oni są teraz bezdomni, powiedział to ojcu przez telefon, Alice i Bing są bezdomni, on jest bezdomny, ludzie na Florydzie, którzy mieszkali w opróżnianych przez niego domach, są bezdomni, tylko Pilar nie jest bezdomna, on jest teraz jej domem, ale jednym ciosem zniweczył wszystko, nigdy nie rozpoczną wspólnego życia w Nowym Jorku, nigdzie nie ma dla nich przyszłości, nie ma już nadziei, zawiódł własnego ojca, zawiódł Pilar, zawiódł wszystkich, i kiedy samochód przemierza Most Brooklyński, on patrzy na potężne budynki po drugiej stronie East River i myśli o tych, których brakuje, tych rozwalonych i płonących, które już nie istnieją, brakujące budynki i brakujące ręce, i zastanawia się, czy warto mieć jakąkolwiek nadzieję na przyszłość,
kiedy przyszłości nie ma, i od tego momentu, mówi sobie, przestaje mieć jakąkolwiek nadzieję i będzie żył tylko dla teraz, dla tego właśnie momentu, tego przemijającego momentu, dla teraz, które jest tutaj, a potem tutaj nie jest, teraz, które przeminęło na wieki.
Podziękowania Gorące podziękowania dla: Charlesa Bernsteina, Susan Bee i ich syna Felixa. Larry’ego Siemsa i Sarah Hoffman z PEN American Center. Mojej córki Sophie Auster za szkolne wypracowanie z Zabić drozda (1997). Siri Hustvedt za osobliwość bycia żywym.
Spis treści Karta tytułowa MILES HELLER 1 2 3 4 BING NATHAN I SPÓŁKA Bing Nathan Alice Bergstrom Ellen Brice Miles Heller MORRIS HELLER 1 2 3 4 WSZYSCY Miles Heller Ellen Brice Alice Bergstrom Bing Nathan Mary-Lee Swann Morris Heller Alice Bergstrom i Ellen Brice Miles Heller Podziękowania Karta redakcyjna