===Pg07CzIAYVUwA2dTYltuCztYYFM2DzsOPQRgAzAAOVg=
Nakładem Wydawnictwa Sonia Draga ukazały się następujące powieści tej
autorki:
Czarujący mężczyzna
Wak...
4 downloads
9 Views
===Pg07CzIAYVUwA2dTYltuCztYYFM2DzsOPQRgAzAAOVg=
Nakładem Wydawnictwa Sonia Draga ukazały się następujące powieści tej
autorki:
Czarujący mężczyzna
Wakacje Rachel
Najjaśniejsza gwiazda na niebie
===Pg07CzIAYVUwA2dTYltuCztYYFM2DzsOPQRgAzAAOVg=
Dla Tony’ego
===Pg07CzIAYVUwA2dTYltuCztYYFM2DzsOPQRgAzAAOVg=
Wcale mnie to nie cieszy – to dopiero ironia losu – ale jestem jedyną znaną mi
osobą, która nie uważa, że cudownie byłoby jechać „gdzieś”, aby „odpocząć”.
Szkoda, że nie słyszeliście, jak ekscytowała się tym moja siostra Claire, jakby
nie istniało nic wspanialszego od obudzenia się pewnego ranka w szpitalu
psychiatrycznym.
– Przyszedł mi do głowy fantastyczny pomysł – oświadczyła swojej przyjaciółce
Judy. – Zróbmy tak, żebyśmy w tym samym czasie miały załamanie nerwowe.
– Cudownie! – orzekła Judy.
– Załatwimy sobie dwuosobowy pokój. Będzie bosko.
– Mów mi jeszcze.
– No więc taaaaak. Życzliwi ludzie... ciepłe, serdeczne dłonie... ściszone głosy...
biała pościel, białe sofy, białe orchidee, wszystko białe...
– Jak w niebie – powiedziała Judy.
– Właśnie, jak w niebie!
Wcale nie jak w niebie! Otworzyłam usta, żeby zaprotestować, ale ich nie dało
się powstrzymać.
– ...cichy plusk wody...
– ...zapach jaśminu...
– ...tykanie zegara...
– ...melancholijny odgłos dzwonka...
– ...i my leżące na łóżkach, łykające xanax za xanaxem...
– ...przyglądające się z rozmarzeniem drobinkom kurzu...
– ...albo czytające „Grazię”...
– ...albo kupujące magnum gold od faceta, który chodzi po wszystkich
oddziałach i sprzedaje lody...
Ale tam nie byłoby faceta sprzedającego lody Magnum. Tych innych
przyjemnych rzeczy też zresztą nie.
– Mądry głos oświadczy... – Judy uczyniła stosowną pauzę: – „Odłóż na bok
swoje problemy, Judy”.
– A urocza eteryczna pielęgniarka odwoła nasze spotkania – uzupełniła Claire.
– Powie wszystkim, aby dali nam święty spokój. Oznajmi tym niewdzięcznym
skurczybykom, że przeżywamy załamanie nerwowe i że to przez nich, i że będą
musieli być dla nas o wiele milsi, o ile w ogóle stamtąd wyjdziemy.
Życie ich obu, Claire i Judy, było nieludzko zajęte – dzieci, psy, mężowie,
posady i uciążliwe, czasochłonne wysiłki, aby wyglądać dziesięć lat młodziej niż
wskazuje metryka. Pół życia spędzały w samochodach, odwożąc synów na
trening rugby, odbierając córki od dentysty, spiesząc na drugi koniec miasta na
spotkanie. Wielozadaniowość stała się dla nich formą sztuki – te sekundy,
podczas których stały na światłach, wykorzystywały na wsmarowywanie w łydki
samoopalacza, w kinie odpisywały na e-maile, a babeczki piekły o północy,
narażając się na drwiące uwagi nastoletnich córek, uważających je za „żałosne
i grube stare krowy”. Nie marnowały ani chwili.
– Dadzą nam xanax. – Claire znowu popadła w błogą zadumę.
– Bossssko.
– Ile tylko będziemy chciały. A jak pełnia szczęścia zacznie blednąć,
zadzwonimy i pielęgniarka zjawi się ze świeżą dostawą.
– W ogóle nie będziemy się musiały ubierać. Każdego ranka dadzą nam nowe
bawełniane piżamy, zupełne nówki, prosto z pudełka. A spać będziemy
szesnaście godzin na dobę.
– Och, sen...
– Będzie tak, jakbyśmy się znajdowały w samym środku wielkiego ptasiego
mleczka; będziemy lekkie, szczęśliwe i rozmarzone...
Nadeszła pora, aby zwrócić im uwagę na jedną poważną wadę ich rozkosznej
wizji.
– Ale byłybyście w szpitalu psychiatrycznym.
Zarówno Claire, jak i Judy wyglądały na mocno zaskoczone. W końcu moja
siostra powiedziała:
– Nie chodzi mi o szpital psychiatryczny. Po prostu o miejsce, gdzie można...
odpocząć.
– Miejscem, do którego ludzie chodzą „odpocząć”, jest szpital psychiatryczny.
Milczały. Judy przygryzła dolną wargę. Widać było, że intensywnie myślą.
– A wy sądziłyście, że co to takiego? – zapytałam.
– Cóż... coś w rodzaju spa – wyjaśniła Claire. – Z... no wiesz... lekami na
receptę.
– Tam się leczą wariaci – oświadczyłam. – Prawdziwi wariaci. Chorzy ludzie.
Znowu cisza. A potem Claire popatrzyła na mnie. Twarz miała purpurową.
– Boże, Helen! – wykrzyknęła. – Ale z ciebie krowa. Czy ty zawsze musisz
wszystko psuć?
===Pg07CzIAYVUwA2dTYltuCztYYFM2DzsOPQRgAzAAOVg=
CZWARTEK
===Pg07CzIAYVUwA2dTYltuCztYYFM2DzsOPQRgAzAAOVg=
1
Myślałam o jedzeniu. To właśnie robię, kiedy stoję w korkach. Robi to oczywiście
każdy normalny człowiek, ale teraz, kiedy się nad tym zastanowiłam,
uświadomiłam sobie, że nie jadłam niczego od siódmej rano, czyli od mniej więcej
dziesięciu godzin. W radiu puszczono piosenkę Laddz, dzisiaj już po raz drugi –
potraktować to jako pech? – i kiedy auto wypełnił ckliwy i rzewny śpiew,
ogarnęła mnie przelotna, aczkolwiek niezwykle silna ochota wjechania w słup.
Dojeżdżałam powoli do stacji benzynowej, przed którą wisiał zapraszający
czerwony szyld namawiający kierowców, aby się posilili. Mogłabym wyrwać się
z tego korka i kupić pączka. Ale pączki dostępne w tego typu miejscach były
kompletnie bez smaku, jak gąbki, które się znajduje na dnie oceanu; lepiej mi
zrobi, gdy się nimi umyję. Poza tym nad dystrybutorami z paliwem krążyło
stado wielkich czarnych sępów, co trochę mnie zniechęcało. Postanowiłam, że
poczekam i...
Chwileczkę! Sępy?
W mieście?
Na stacji benzynowej?
Spojrzałam raz jeszcze i to wcale nie były sępy. Mewy, i tyle. Zwykłe
irlandzkie mewy.
Wtedy pomyślałam: O nie, nie po raz kolejny.
Kwadrans później zatrzymałam się przed domem rodziców, dałam sobie chwilę
na wzięcie się w garść, po czym zaczęłam szukać kluczy. Próbowali mi je zabrać,
kiedy trzy lata temu się wyprowadziłam, ale – myśląc strategicznie –
zostawiłam je sobie. Mama coś tam marudziła o zmianie zamków, ale skoro
osiem lat zajęło im podjęcie decyzji o kupnie żółtego wiadra, jakie było
prawdopodobieństwo, że uda im się coś równie skomplikowanego jak założenie
nowego zamka?
Zastałam ich w kuchni. Siedzieli przy stole, pili herbatę i jedli ciasto.
Staruszkowie. Mają życie jak w Madrycie. Nawet ci, którzy nie ćwiczą tai-chi.
(Ja będę ćwiczyć).
Unieśli głowy i wpatrywali się we mnie z kiepsko skrywaną niechęcią.
– Mam wam coś do powiedzenia – oświadczyłam.
– Co ty tu robisz? – zapytała mama.
– Mieszkam tutaj.
– Nieprawda. Pozbyliśmy się ciebie. Pomalowaliśmy twój pokój. Nigdy nie było
nam tak dobrze.
– Mówiłam, że mam wam coś do powiedzenia. Właśnie to. Mieszkam tutaj.
Na ich twarze zaczął teraz wypełzać strach.
– Masz własne mieszkanie. – Ale w głosie mamy zaczynało brakować
przekonania. Bądź co bądź, musiała się tego spodziewać.
– Nie mam – odparłam. – Dziś rano przestałam je mieć. Nie mam gdzie
mieszkać.
– Ludzie od hipoteki? – Pobladła. (Pod obowiązkową warstwą podkładu à la
irlandzka mamcia).
– Co się dzieje? – Tato był głuchy. I często zdezorientowany. Trudno było
określić, która przypadłość odnosiła się akurat do konkretnej sytuacji.
– Nie spłacała HIPOTEKI – powiedziała mama do jego zdrowego ucha. –
ODEBRANO jej mieszkanie.
– Nie stać mnie na spłatę rat. Mówisz to tak, jakby to była moja wina. Zresztą
to wszystko jest bardziej skomplikowane.
– Masz chłopaka – stwierdziła mama z nadzieją w głosie. – Nie możesz
zamieszkać u niego?
– Inaczej teraz śpiewasz, ty zagorzała katoliczko.
– Trzeba iść z duchem czasu.
Pokręciłam głową.
– Nie mogę się wprowadzić do Artiego. Jego dzieci na to nie pozwolą. –
Niezupełnie. Tylko Bruno. Szczerze mnie nie znosił, ale Iona nawet mnie lubiła,
a Bella wręcz uwielbiała. – Jesteście moimi rodzicami. Bezwarunkowa miłość,
pozwólcie, że wam przypomnę. W samochodzie mam swoje rzeczy.
– Co? Wszystkie?
– Nie. – Dzień spędziłam w towarzystwie dwóch kolesi, którym płaci się
gotówką. Kilka ostatnich mebli, które znajdowały się jeszcze w moim
posiadaniu, teraz tkwiło w olbrzymim samoobsługowym magazynie niedaleko
lotniska, czekając na powrót lepszych czasów. – Tylko ciuchy i sprzęt do pracy. –
Prawdę mówiąc, sporo sprzętu, skoro już ponad rok temu musiałam
zrezygnować z wynajmowania biura. I sporo ciuchów, choć w trakcie pakowania
wyrzuciłam ich całe tony.
– Ale kiedy to się skończy? – zapytała płaczliwie mama. – Kiedy nadejdzie
nasza złota jesień?
– Nigdy. – W głosie taty słychać było zdecydowanie. – Ona jest częścią
syndromu. Pokolenie Bumerang. Dorosłe dzieci powracające do rodzinnego
domu. Czytałem o tym w „Grazii”.
A nie można było polemizować z tym, co napisano w „Grazii”.
– Możesz tu zostać kilka dni – dała za wygraną mama. – Ale ostrzegam cię.
Niewykluczone, że będziemy chcieli sprzedać dom i popłynąć w rejs po
Karaibach.
Ceny nieruchomości osiągnęły tak niski poziom, że pieniądze ze sprzedaży
tego domu prawdopodobnie nie wystarczyłyby im nawet na rejs wokół wysp
Aran. Ale kiedy wychodziłam, by zabrać się za wnoszenie kartonów z rzeczami,
postanowiłam im tego nie mówić. Oferowali mi, bądź co bądź, dach nad głową.
– O której kolacja? – Nie byłam głodna, ale chciałam się zapoznać z grafikiem.
– Kolacja?
Nie było kolacji.
– Nie zawracamy sobie nią głowy – przyznała mama. – Teraz, kiedy
mieszkamy tylko we dwoje.
Przygnębiająca wiadomość. Wystarczająco kiepsko czułam się i bez tego, że
moi rodzice zachowują się nagle tak, jakby lada chwila mieli kopnąć
w kalendarz.
– No, ale co jecie?
Popatrzyli z zaskoczeniem na siebie, a potem na stojące na stole ciasto.
– Cóż... ciasto.
Kiedyś taki układ bardziej by mi odpowiadał – przez całe dzieciństwo moje
cztery siostry i ja zjedzenie czegoś, co ugotowała mama, traktowałyśmy jako
czynność obarczoną dużym ryzykiem – ale nie byłam sobą.
– No to o której godzinie jest ciasto?
– O której masz ochotę.
To nie wystarczy.
– Muszę znać godzinę.
– Wobec tego o siódmej.
– Okej. Słuchajcie... Nad stacją benzynową widziałam stado sępów.
Mama zacisnęła usta.
– W Irlandii nie ma sępów – oświadczył tato. – Święty Patryk je wypędził.
– On ma rację – powiedziała z mocą mama. – Nie widziałaś żadnych sępów.
– Ale... – Urwałam. Po co to ciągnąć? Otworzyłam usta, aby zaczerpnąć trochę
powietrza.
– Co ty robisz? – Mama wydawała się zaniepokojona.
– Ja... – Co ja robiłam? – Próbuję oddychać. Ściska mnie w klatce piersiowej.
Nie ma w niej wystarczająco miejsca na powietrze.
– Oczywiście, że jest. Oddychanie to coś najbardziej naturalnego na świecie.
– Chyba skurczyły mi się żebra. No wiecie, jak wtedy, kiedy człowiek się
starzeje.
– Ty masz dopiero trzydzieści trzy lata. Zaczekaj, aż będziesz w moim wieku,
wówczas się przekonasz, co znaczą kurczące się kości.
Co prawda nie wiedziałam, ile mama ma lat – nieustannie raczyła nas
wymyślnymi kłamstwami, niekiedy czyniła aluzje do znaczącej roli, jaką
odegrała w powstaniu w tysiąc dziewięćset szesnastym roku („Pomagałam
napisać na maszynie Deklarację niepodległości dla młodego Padraiga, który
odczytał ją później na schodach dublińskiej poczty”), innym razem rozpływała się
nad czasami, kiedy jako nastolatka tańczyła jive’ a w rytm The Hucklebuck
i Elvis odwiedził Irlandię (Elvis nigdy nie był w Irlandii i nigdy nie śpiewał The
Hucklebuck, ale jeśli próbujesz jej to powiedzieć, ona upiera się, że Elvis zrobił
tu sobie sekretny przystanek w drodze do Niemiec i że zaśpiewał The
Hucklebuck dlatego, że go o to poprosiła) – lecz jeszcze nigdy nie wydawała mi
się tak duża i tryskająca zdrowiem.
– Nabieraj powietrza, no już, no już, każdy to potrafi – popędzała mnie. –
Nawet małe dziecko. No więc co będziesz robić wieczorem? Kiedy już... zjesz
ciasto? Pooglądamy telewizję? Mamy nagranych dwadzieścia dziewięć odcinków
Ugotowanych.
– Ach... – Nie miałam ochoty na Ugotowanych. W normalnych okolicznościach
oglądałam co najmniej dwa odcinki dziennie, ale nagle poczułam niechęć do tego
programu.
Mogłam skorzystać z zaproszenia Artiego. Dziś gościł dzieci i nie byłam
pewna, czy mam w sobie dość siły, aby z nimi rozmawiać; poza tym ich obecność
kłóciła się z pełnym i pozbawionym ograniczeń seksualnym dostępem do niego.
Ale przez cały tydzień pracował w Belfaście i... tak, wyrzuć to z siebie, równie
dobrze możesz się przyznać... stęskniłam się za nim.
– Chyba pojadę do Artiego – powiedziałam.
Mama się rozpromieniła.
– Ja też mogę?
– Oczywiście, że nie! Ostrzegałam cię!
Mama zakochała się w domu Artiego. Pewnie mieliście okazję widzieć coś
w podobnym stylu, jeśli czytujecie prasę poświęconą wystrojowi wnętrz.
Z zewnątrz wygląda jak najzwyklejszy domek klasy robotniczej, przyklejony do
chodnika, uchylający kapelusza i znający swoje miejsce. Pokryty łupkiem dach
jest popękany, a drzwi wejściowe są tak niskie, że jedyna osoba, która śmiało
może przez nie przechodzić, nie obawiając się uszkodzenia czaszki, to
autentyczny karzeł.
Ale kiedy już człowiek znajdzie się w środku, przekonuje się, że ktoś zburzył
całą tylną ścianę, zastępując ją szklaną futurystyczną, bajkową krainą schodów,
wyglądających, jakby unosiły się w powietrzu, przytulnych sypialni
i znajdujących się hen wysoko świetlików.
Mama była tam tylko raz, przez przypadek – kazałam jej zostać
w samochodzie, ale ona jawnie zlekceważyła moje polecenie – i dom wywarł na
niej takie wrażenie, że aż zrobiło mi się za nią wstyd. Nie dopuszczę do powtórki
z rozrywki.
– No dobrze, nie pojadę – oznajmiła. – Ale chcę cię prosić o przysługę.
– No?
– Poszłabyś ze mną na koncert reaktywacyjny Laddz?
– Postradałaś zmysły?
– Ja postradałam zmysły? Masz tupet, ty i te twoje sępy.
===Pg07CzIAYVUwA2dTYltuCztYYFM2DzsOPQRgAzAAOVg=
2
Miniaturowe domki klasy robotniczej są jak najbardziej w porządku,
z wyjątkiem tego, że nie mają na wyposażeniu przydatnych podziemnych miejsc
parkingowych – więcej czasu zajęło mi szukanie wolnego miejsca niż
przejechanie trzech kilometrów do Artiego. W końcu wcisnęłam swojego fiata
500 (czarnego z czarną tapicerką) pomiędzy dwa koszmarnie wielkie SUV-y,
a potem wkroczyłam do niebiańskiego świata pleksiglasu. Miałam swój klucz –
minęło zaledwie sześć tygodni, odkąd Artie i ja dokonaliśmy uroczystej
wymiany. On dał mi klucz do swojego domu; ja dałam mu klucz do swojego
mieszkania. Ponieważ wtedy jeszcze je miałam.
Oślepiona ostrym słońcem czerwcowego wieczoru, na ślepo ruszyłam przez
dom w stronę głosów. Po unoszących się w powietrzu schodach zeszłam na taras,
gdzie siedziała grupka pięknych jasnowłosych ludzi, pochłoniętych – a jakże! –
rozwiązywaniem krzyżówek. Artie, mój piękny wiking Artie. I Iona, i Bruno,
i Bella, jego piękne dzieci. I Vonnie, jego piękna była żona. Siedziała na deskach
obok Artiego, a jej chude brązowe ramię stykało się z jego ramieniem.
Nie spodziewałam się, że ją zastanę, ale mieszkała niedaleko i często wpadała,
na ogół ze swoim partnerem Steffanem.
To ona zauważyła mnie jako pierwsza.
– Helen! – wykrzyknęła ciepło.
W moim kierunku popłynął chór powitań i szerokie uśmiechy i dałam się
wciągnąć w morze serdecznych ramion, poddając się powitalnym całusom.
Życzliwa rodzina, ci Devlinowie. Tylko Bruno nie ruszył się z miejsca i niech mu
się nie wydaje, że tego nie dostrzegłam; w myślach prowadziłam rejestr tych
wszystkich razów, kiedy mnie zlekceważył. Nic nie umykało mojej uwadze.
Każdy ma jakiś dar.
Bella, cała na różowo i pachnąca wiśniową gumą do żucia, była uradowana
moim przybyciem.
– Helen, Helen. – Rzuciła się na mnie. – Tato nic nie mówił, że przyjedziesz.
Mogę cię poczesać?
– Bella, daj Helen chwilę oddechu – odezwał się Artie.
Bella, dziewięciolatka o uroczym usposobieniu, była najmłodszym
i najsłabszym członkiem grupy. Niemniej jednak zrażanie jej do siebie mogłoby
być ryzykowne. Ale najpierw musiałam zająć się czymś innym. Wbiłam
spojrzenie w okolicę, gdzie ramię Vonnie stykało się z ramieniem Artiego.
– Odsuń się – powiedziałam. – Siedzisz za blisko.
– Jest jego żoną. – Kobiece kości policzkowe Brunona płonęły oburzeniem...
Chwileczkę, czy on nałożył na nie róż?
– Byłą żoną – poprawiłam. – A ja jestem jego dziewczyną. Teraz należy do
mnie. – Po czym szybko i nieszczerze dodałam: – Cha, cha, cha. (Gdyby więc
ktoś mnie kiedyś krytykował, że zachowuję się egoistycznie i niedojrzale i pytał:
„A co z biednym Brunonem?”, ja mogłabym odpowiedzieć: „Na litość boską, to był
żart. Trochę musi chłopak wyluzować”).
– Prawdę mówiąc, to Artie opierał się o mnie – oświadczyła Vonnie.
– Nieprawda. – Dzisiejszego wieczoru trochę byłam zmęczona tą grą, w którą
zawsze musiałam grać z Vonnie. Nie bez problemu wypowiedziałam słowa
pasujące do tej szarady: – Ciągle na niego lecisz. Ale odpuść sobie, Vonnie. Ma
bzika na moim punkcie.
– Ach, niech ci będzie. – Vonnie z dobrodusznym uśmiechem przesunęła się,
tak że teraz od Artiego dzieliła ją całkiem spora odległość.
To nie było w moim stylu, ale nie potrafiłam jej nie lubić.
A co w tym czasie porabiał Artie? Swoim skupieniem obdarzał lewy dolny róg
krzyżówki, ot co. Generalnie miał osobowość mężczyzny silnego i milczącego,
kiedy jednak Vonnie i ja rozpoczynałyśmy nasze przepychanki kobiet alfa,
nauczył się – na moje polecenie – kompletnie wyłączać.
Na początku próbował mnie przed nią chronić, ale poczułam się śmiertelnie
urażona.
– To tak, jakbyś mówił, że ona jest bardziej przerażająca ode mnie –
oznajmiłam mu.
Szczerze mówiąc, to trzynastoletni Bruno stanowił problem. Był wredniejszy
niż większość złośliwych dziewczyn. Owszem, wiem, że istniał tego powód – jego
rodzice rozstali się, kiedy chłopak miał zaledwie dziewięć lat, a teraz był
nastolatkiem odurzonym hormonami gniewu, który wyrażał ubieraniem się
z faszystowskim szykiem w obcisłe czarne koszule, wąskie czarne spodnie
i błyszczące czarne oficerki, do tego nosił bardzo, bardzo jasne włosy, obcięte
krótko z wyjątkiem gęstej, napuszonej grzywki w stylu lat osiemdziesiątych.
Poza tym malował rzęsy i wyglądało na to, że zaprzyjaźnił się także z różem.
– No więc tak! – Uśmiechnęłam się, z lekka nerwowo, do otaczających mnie
twarzy.
Artie podniósł wzrok znad krzyżówki i popatrzył na mnie świdrująco tymi
swoimi niebieskimi oczami. Boże. Przełknęłam ślinę. Od razu zapragnęłam, aby
Vonnie poszła do domu, a dzieciaki położyły się spać, żebym mogła pobyć
z Artiem trochę sam na sam. Czy poproszenie ich o to byłoby niegrzeczne?
– Napijesz się czegoś? – zapytał, nie odrywając ode mnie wzroku.
Pokiwałam bez słowa głową.
Spodziewałam się, że wstanie, a ja pójdę za nim do kuchni i ukradkiem
powdycham przez moment jego zapach.
– Przyniosę ci – powiedziała łagodnie Iona.
Zduszając jęk frustracji, patrzyłam, jak niemalże płynie po schodkach do
kuchni, gdzie znajdowało się picie. Miała piętnaście lat. Dla mnie czymś
niesamowitym było to, że potrafiła przenieść kieliszek z winem z jednego
pomieszczenia do drugiego, nie wyżłopawszy po drodze jego zawartości. Ja w jej
wieku wypijałam wszystko, co tylko się dało. Tak się po prostu robiło, wszyscy
tak robili. Może to przez brak kieszonkowego, naprawdę nie wiedziałam;
wiedziałam za to, że nie rozumiem Iony i jej szlachetnej wstrzemięźliwości.
– Coś przekąsisz, Helen? – zapytała Vonnie. – W lodówce jest sałatka
z fenkułu i sera pleśniowego.
Poczułam ściskanie w żołądku; nie ma mowy, abym cokolwiek przełknęła.
– Już jadłam. – Wcale nie. Nie byłam w stanie wmusić w siebie nawet
kawałka kolacjowego ciasta mamy i taty.
– Na pewno? – Vonnie przyjrzała mi się uważnie. – Wyglądasz trochę chudo.
Nie chcę, żebyś zrobiła się chudsza ode mnie!
– Nie masz się czego obawiać.
Ale może jednak miała. Nie jadłam porządnego posiłku od... cóż, od dość
dawna – właściwie to nie pamiętałam od kiedy; może od tygodnia, może nieco
dłużej. Wyglądało na to, że moje ciało przestało powiadamiać głowę o tym, że
chce jeść. A może głowę miałam tak pełną zmartwień, że nie radziła sobie
z przetwarzaniem tej informacji. W tych nieczęstych przypadkach, kiedy sygnał
rzeczywiście docierał, nie byłam w stanie zrobić czegokolwiek choćby odrobinę
skomplikowanego, jak na przykład zalanie mlekiem płatków Cheerios. Nawet
jedzenie popcornu, czego próbowałam wczoraj wieczorem, wydało mi się czymś
przedziwnym – po kiego grzyba ludzie jedzą te ostre styropianowe kuleczki,
które kaleczą wnętrze ust, a sól czyni to jeszcze bardziej bolesnym?
– Helen! – powiedziała Bella. – Pora na zabawę! – Zademonstrowała mi
plastikowy grzebień i różowe pudełko Tupperware z różowymi spinkami
i różowymi frotkami. – Usiądź.
O Boże. Fryzjerka. No ale przynajmniej nie pani z urzędu rejestracji
pojazdów. To była absolutnie najgorsza z naszych zabaw – musiałam godzinami
stać w kolejce, a ona siedziała w wyim...