E l i z a b e t h T h o r n t o n
Prolog
Było to jedno z tych nielicznych angielskich letnich popołu
dni, kiedy niebo jest bezchmurne, a powietrza ni...
3 downloads
8 Views
E l i z a b e t h T h o r n t o n
Prolog
Było to jedno z tych nielicznych angielskich letnich popołu
dni, kiedy niebo jest bezchmurne, a powietrza nie mąci naj
lżejszy nawet podmuch. Przy balustradzie małej altany stała
ciemnowłosa, ciemnooka młoda kobieta w zwiewnych mu
ślinach. Podziwiała wspaniałą panoramę; wdzięczne krągłości
niewielkich wzgórz i dolin, przetykane kępami dorodnych
platanów i buków, sztuczne jeziorko z nieodłącznym stadem
łabędzi. Wiele pokoleń pracowało nad tym, by park osiągnął
obecny, doskonały niemal kształt, by stał się prawdziwą ozdobą
majątku jej męża. Wszystko wyglądało tak spokojnie, tak
swojsko, że przez chwilę czuła się tak, jakby cofnęła się
w czasie.
Przykre wspomnienie o mało nie zepsuło tego miłego na
stroju. Młoda kobieta wzdrygnęła się; zepchnęła nieprzyjemne
myśli gdzieś w najodleglejsze krańce umysłu. Opuściła altanę
i rozpoczęła spacer jedną z wielu ścieżek przecinających ogród
jej męża. Poproszono ją, by przez godzinę lub dwie pobyła
sama, nie chciała więc wracać do domu niczym mała dziew
czynka, która nie potrafi znaleźć sobie zajęcia.
Nie dostrzegła w pobliżu ogrodnika ani lokaja, wiedziała
jednak, dlaczego ich tu nie ma. Tego dnia obchodziła urodziny,
a mąż szykował dla niej jakąś niespodziankę. Choć niespodzian-
7
ka owa miała być dla niej kompletnym zaskoczeniem, widziała,
że na trawniku przed d o m e m ustawiano parasole i stoły, a cała
służba zajęta jest przygotowaniami. Zachichotała pod nosem.
Musiałaby być ślepa i głucha, by nie domyślić się, że mąż
urządza dla niej wielkie przyjęcie urodzinowe.
Uśmiechając się do siebie, przyłożyła dłoń do brzucha
w delikatnej pieszczocie. Nie tylko jej mąż przygotowywał
niespodziankę. Postanowiła, że zrobi to tego wieczoru, kiedy
będzie trzymał ją w swych mocnych ramionach i mówił, jak
bardzo ją kocha. Żadne z nich nie sądziło, że połączy ich tak
silna więź. Nie pobrali się z miłości. Ona przyjechała latem
do Londynu w poszukiwaniu odpowiedniego kandydata na
męża. Nikt nie przypuszczał, że uda jej się zdobyć najlepszą
partię w całej Anglii, człowieka, który mógł przebierać do woli
w młodych i bogatych dziewczętach.
Powiedział jej wtedy, że znajduje się w takiej samej sytuacji
jak ona, gdyż rodzina domaga się od niego rychłego ożenku.
Wybrał ją, bo nie znalazł w niej cienia afektacji. Powiedział
jej, że jeszcze nigdy w życiu nie spotkał równie pięknej
i czarującej kobiety. Miesiąc po ślubie zrozumieli, ku obopólnej
radości, że są w sobie zakochani.
Po chwili wyszła spośród drzew i stanęła nad brzegiem
jeziorka. Ciemna tafla przypominała gigantyczne zwierciadło,
w którym przegląda się niebo i chmury. Sztuczny zbiornik był
dość płytki, w najgłębszym miejscu woda sięgała zaledwie
pięciu czy sześciu stóp. Ta świadomość nie powstrzymała
jednak mimowolnego dreszczu, który pokrył jej nagie ramiona
gęsią skórką.
Powolnym, lecz zdecydowanym krokiem weszła na drew
niany mostek, który oddzielał jeziorko od wodospadu i stawu.
Często przyglądała się dzieciom z majątku, które wrzucały
drewniane łódeczki do jeziora, a potem przebiegały na drugą
8
stronę mostu, by zobaczyć, jak ich zabawki spadają z wodospadu
i wypływają ponownie gdzieś przy brzegu.
Właściwie nie miała się czego obawiać. Jeziorko było lśnią
cym dziełem sztuki, kunsztowną zabawką, triumfem ludzkiej
myśli. Stała tam przez długi czas, z rękami złożonymi na
drewnianej barierce, z brodą wspartą na dłoniach. Starała się
patrzeć na wszystko, tylko nie na wodę.
Jej mąż znał przyczyny tej fobii. Wiele lat temu, kiedy uczyła
się jeszcze w szkole, była świadkiem tragicznego wypadku.
Pewna dziewczynka utopiła się w takim właśnie jeziorku. Od
tego czasu panicznie bała się wody, zwłaszcza że zmarła była jej
bliską koleżanką. Mąż próbował wyleczyć ją z tej niemiłej
przypadłości, jednak bez większych sukcesów. Bardzo rzadko
przeciwstawiała się jego woli, jednak nawet on nie był w stanie
namówić jej do nauki pływania. Pomyślała, że na pewno się
ucieszy, kiedy powie mu, że sama spacerowała nad jeziorem.
Zastanawiała się, czy któraś z dziewcząt obecnych przy śmierci
Becky bała się wody tak mocno jak ona. Nie chciała o nich myśleć,
jednak pamięć natychmiast podsunęła jej jedno imię. Tessa.
Mała chmurka przesłoniła na moment słońce. Młoda kobieta
znów się wzdrygnęła. Jeziorko przybrało dziwny, złowieszczy
wygląd. Teraz nie nazwałaby go już dziełem sztuki. Wydawało
jej się brzydkie. Zimne i oślizłe, zdawało się wchłaniać wszelkie
życie.
Usłyszała czyjeś kroki na mostku i podskoczyła, przestra
szona. Kiedy jednak zobaczyła twarz nadchodzącego człowieka,
natychmiast się uspokoiła.
- Ach, to ty - odetchnęła z ulgą. - Czas już wracać?
Sięgnęła po zegarek zawieszony na piersiach. Gdy patrzyła
na jego tarczę, pierwszy cios dosięgnął jej głowy. Drugi spadł
na szyję, kiedy osunęła się na kolana.
Godzinę później mąż znalazł jej martwe ciało unoszące się
na powierzchni stawu pod wodospadem.
1
Tessa! To Tessa Lorimer, prawda?
Słowa wypowiedziane wytworną angielszczyzną wywołały
pewne poruszenie wśród gości zgromadzonych w grande salle
paryskiego domu Aleksandra Beaupre. Jesienią 1803 roku
Anglia i Francja znajdowały się w stanie wojny, nic więc
dziwnego, że głos obywatela wrogiego państwa wprawił Fran
cuzów w zdumienie. Potem jednak przypomnieli sobie, że
wnuczka Aleksandra Beaupre urodziła się w Anglii, a młoda
kobieta, która wymieniła jej imię, może być inną krewną
gospodarza z Anglii lub z Ameryki. Tak czy inaczej, nikt nie
zamierzał się tym przejmować. Jeśli nieznajoma była Amery
kanką, należało uznać ją za przyjaciółkę Francji, jeśli zaś
pochodziła z Anglii, to wziąwszy pod uwagę rozliczne powią
zania Beauprego, i tak nie miało to większego znaczenia.
Beaupre był bankierem, finansowym cudotwórcą, a Pierwszy
Konsul należał do grona jego najbliższych przyjaciół.
Słysząc swe imię, i to wypowiedziane najczystszą angiel
szczyzną, Tessa uniosła w zdumieniu brwi i odwróciła się na
pięcie, by zobaczyć, kto ją woła. Tuż przy drzwiach wej
ściowych stało dwoje młodych ludzi, mężczyzna i kobieta.
Trzymali się nieco na uboczu, jakby niepewni, czy są tu mile
widziani. Dziewczyna wyglądała na rówieśnicę Tessy, miała
11
około dwudziestu lat. Jej twarz, okolona jasnymi włosami,
wzbudzała sympatię i zaufanie. Obok dziewczyny stał młody
dżentelmen, Anglik, sądząc po kroju ubrania, starszy od niej
o rok lub dwa.
Tessa pochyliła się i wyszeptała coś do ucha siwowłosego
dżentelmena siedzącego na wózku inwalidzkim. Był to jej
dziadek, Aleksander Beaupre. Starszy pan, pomimo swoich
ułomności, wciąż wspaniale się prezentował. Piękne, ciemne
oczy ożywiały jego bladą, arystokratyczną twarz, która mimo
głębokich zmarszczek wciąż mogła uchodzić za całkiem przy
stojną.
Beaupre machnął przyzwalająco ręką.
- Baw się, jak możesz najlepiej - powiedział. - To twoje
urodziny. Marcel się mną zajmie. - Potem zwrócił się do lokaja,
który stał obok wózka. - Marcel, przynieś mi kieliszek szampa
na. Tak, tak, wiem, że lekarz mi tego zabronił. I cóż z tego?
Tessa podeszła do dziewczyny, która wymieniła jej nazwisko.
Choć przywitała ją ciepłym uśmiechem, na jej twarzy malował
się wyraz niepewności.
- Jestem Sally - przedstawiła się dziewczyna. - Sally
Turner. Nie pamiętasz mnie? Chodziłyśmy razem do szkoły.
- Oczywiście - odparła Tessa z uśmiechem, czyniąc w myś
lach przegląd wszystkich szkół, do których uczęszczała, a było
ich niemało, i bezskutecznie starając się przyporządkować do
którejś z nich twarz Sally Turner.
Sally zrozumiała jej zakłopotanie i próbowała pomóc:
- Fleetwood Hall. Pewnie mnie nie pamiętasz, bo byłaś tam
tylko przez rok, a potem musiałaś wyjechać do krewnych w Bath.
Tessę wyrzucano niemal ze wszystkich szkół, do których
miała okazję uczęszczać, jednak Sally taktownie pominęła ten
nieprzyjemny szczegół.
- To było tak dawno - powiedziała Tessa niepewnie.
- Osiem lat temu - sprecyzowała Sally. - Miałyśmy wtedy
dwanaście lat.
12
Pomimo tej informacji Tessa nadal nie mogła przypomnieć
sobie znajomości z Sally Turner, starała się jednak nie okazywać
zakłopotania. Podobała jej się ta sympatyczna, młoda kobieta.
- Ale jak ty mnie rozpoznałaś? - spytała. - I co robisz we
Francji?
Sally odpowiedziała najpierw na drugie pytanie Tessy.
- Byliśmy w Reims, kiedy nagle wybuchła wojna. Zostali
śmy całkowicie zaskoczeni. Siedzimy więc tutaj, odcięci od
własnego kraju, i czekamy, aż Bonaparte zdecyduje, co z nami
będzie.
Tessa skinęła głową. Wiedziała, że wielu angielskich gości
znalazło się w podobnej sytuacji. Niektórzy wzięli sprawy we
własne ręce i próbowali przedostać się do ojczyzny przez kanał
La Manche. Ci, którzy mieli mniej szczęścia i zostali pojmani,
przebywali teraz w areszcie d o m o w y m albo we francuskich
więzieniach.
- A jeśli chodzi o twoje pierwsze pytanie - mówiła dalej
Sally - to rozpoznałam cię głównie po włosach. Nigdy nie
widziałam kogoś o tak pięknych i niezwykłych włosach. - Sally
poczuła lekkie szturchnięcie w bok i przypomniała sobie
o dobrych manierach. - Tesso, chciałabym przedstawić ci
mojego brata, Desmonda. Des, to jest... - Sally przerwała nagle
i roześmiała się z zakłopotaniem. - No tak, przecież możesz
być już mężatką.
- Nie. Nie jestem mężatką. Nadal nazywam się Tessa
Lorimer.
Desmond Turner bardzo się ucieszył, słysząc to oświad
czenie. Młoda kobieta, odziana w muślinową suknię balową
o podniesionej talii i kwadratowym dekolcie, była tak piękna,
że nie mógł oderwać od niej spojrzenia od chwili, gdy wszedł
do grande salle, a coś takiego nie przydarzyło mu się nigdy
dotąd. Sally miała rację, opisując jej włosy. Nie były przycięte
według obowiązującej obecnie mody, lecz opadały na ramiona
dziewczyny kaskadą czystego złota, zabarwionego blaskiem
13
ognia. Miała też piękną twarz, o regularnych, klasycznych
rysach, i duże oczy, których kolor trudno było określić jednym
słowem. Nie był to ani błękit, ani fiolet, tylko jakiś odcień
pośredni, niemal taki sam jak bukiecik fiołków przypięty do
sukni młodej damy.
Łokieć siostry Desmonda w dość bolesny sposób zetknął się
z jego żebrami, wyrywając go z osłupienia. Młody dżentelmen
spytał Tessę, dlaczego i ona znalazła się w kraju wroga.
Popatrzyła na niego ze zdumieniem.
- Ja tu mieszkam - powiedziała. - To dom mojego dziadka.
- Pani jest wnuczką pana Beauprego? - zdumiał się dla
odmiany Desmond. - Przecież pani jest taka... taka angielska.
- Moja matka była Francuzką, ale umarła, kiedy byłam
jeszcze dzieckiem. - Nie chcąc wdawać się w szczegółowy
opis ostatnich kilku lat swego życia, ani też opowiadać o tym,
jak to wymknęła się wreszcie angielskim strażnikom i wy
głodzona i brudna zapukała do drzwi domu swego dziadka,
wypowiedziała na głos dręczącą ją od kilku minut myśl.
- Muszę przyznać, że jestem mile zaskoczona waszą wizytą.
Dziadek nie mówił mi, że was zaprosił.
- Właściwie to nie monsieur Beaupre zaprosił nas na to
przyjęcie - odparł ostrożnie Desmond - tylko pan Trevenan.
Na dźwięk tego nazwiska w oczach Tessy pojawił się dziwny
błysk, jednak szybko nad tym zapanowała.
- Ach, pan Trevenan - odparła tym samym ciepłym tonem.
- No cóż, praktycznie to jeszcze jeden członek naszej rodziny.
Może swobodnie korzystać z naszego domu. Pewnie jest gdzieś
w pobliżu. - Omiotła spojrzeniem wielki salon. - Chętnie
odszukam go dla was. - Uśmiechnęła się do nich promiennie
i odeszła.
- Sal, ona nie ma pojęcia, kim jesteś - powiedział Desmond.
Oboje obserwowali Tessę, która przeciskała się powoli przez
tłum gości. Nim dotarła do oszklonych drzwi prowadzących
na taras przed domem, zgromadziła wokół siebie wianuszek
14
młodych mężczyzn, którzy ciągnęli do niej niczym pszczoły
do miodu.
Sally odparła w zamyśleniu:
- No cóż, to chyba nic dziwnego, prawda? Tessa nigdy nie
przebywała w jednym miejscu na tyle długo, by nawiązać
trwałe przyjaźnie. Zauważyłeś, że kiedy wspomniałam o szkole,
nie mrugnęła nawet okiem?
- Zauważyłem tylko ogień w jej oczach, kiedy wspomniałem
nazwisko Rossa. Zdaje się, że nie przepada za nim zbytnio.
Desmond wypowiedział to zdanie z taką satysfakcją, że jego
siostra nie mogła powstrzymać się od śmiechu.
- Des, nie daj się ogłupić przez jej urodę. Jest bogata, próżna
i całkowicie zepsuta.
- Teraz zaczynasz mówić jak Ross. Wolę sam wyrobić sobie
zdanie na temat panny Lorimer.
- Tylko nie m ó w potem, że cię nie ostrzegałam.
Tessa zatrzymała się przed drzwiami tarasu, by odpowie
dzieć na prośby tłoczących się wokół niej młodych mężczyzn.
Wszyscy chcieli zobaczyć jej karnet. Zostały na nim jeszcze
dwa tańce, jednak Tessa chciała je zachować dla Paula Mar-
monta, który nie pojawił się jeszcze na balu. Wcześniej dostała
od niego liścik, w którym zawiadamiał ją, że został wezwany
do Rouen. Wciąż jednak miała nadzieję, że wróci przed końcem
przyjęcia, albo spróbuje przynajmniej zobaczyć się z nią w ich
sekretnym miejscu schadzek. Nieobecność Paula na balu uro
dzinowym była dla niej wielkim rozczarowaniem, chociaż
starał się wynagrodzić jej trochę tę przykrą niespodziankę,
przysyłając piękny bukiecik fiołków, które przypięła do sukni.
Choć podobali jej się wszyscy młodzi mężczyźni, których
zaprosiła na przyjęcie, żaden z nich nie dorównywał Paulowi.
Był od niej starszy, miał dwadzieścia cztery lub dwadzieścia
pięć lat i szalały za nim wszystkie młode dziewczęta. Był
15
niesamowicie wręcz przystojny, poruszał się z gracją tancerza,
a jedno spojrzenie jego śmiałych czarnych oczu sprawiało, że
Tessa rumieniła się jak głupiutka pensjonarka. Niezrozumiały
wydawał jej się fakt, że choć Paul mógł przebierać w tłumie
wielbicielek, zawsze wyróżniał właśnie ją. Była niemal pewna,
że w końcu poprosi ją o rękę.
Roześmiała się, kiedy ktoś zabrał jej karnet, by sprawdzić,
czy rzeczywiście wszystkie tańce są zajęte.
- Obiecałam każdemu z was po jednym tańcu - powiedziała
spokojnie. - To chyba sprawiedliwe, prawda? Mój karnet jest
pełny.
Nie było to kłamstwo, bo choć Paul nie poprosił jej o za
chowanie choćby jednego tańca, wiedziała, a raczej miała
nadzieję, że byłby wielce rozczarowany, gdyby po przybyciu
na bal nie mógł z nią zatańczyć. Dlatego też wpisała jego
nazwisko.
Przypomniawszy sobie poniewczasie, w jakim celu zmierzała
na taras, spojrzała na Turnerów, wzruszając bezradnie ramio
nami. Zamarła jednak w bezruchu, gdy zobaczyła, że nie
musi już nikogo szukać. On tam był. Ross Trevenan z kpią
cym uśmieszkiem przyglądał się jej adoratorom. Potem jego
zimne szare oczy zmierzyły ją śmiałym spojrzeniem. Przez
chwilę taksował ją impertynencko, a potem zbył jednym
mrugnięciem powiek, jakby uważał ją za obiekt niegodny
uwagi.
Spojrzenie Tessy, wiedzione własną wolą, pozostało znacz
nie dłużej na człowieku, który w przeciągu kilku miesięcy
stał się dla niej prawdziwą zmorą. Musiała przyznać, choć
czyniła to bardzo niechętnie, że Ross Trevenan był przystoj
nym mężczyzną, wysokim, dobrze zbudowanym blondynem,
wyróżniającym się spośród tłumu ciemnowłosych Francuzów.
Oczywiście nigdy nie patrzyła na niego, jeśli nie musiała. Być
może dlatego, że sama należała do ludzi o jasnej karnacji, nie
przepadała za mężczyznami o blond włosach. Właściwie był
16
już dość stary, miał jakieś trzydzieści lat, a może i więcej.
Zawsze, gdy ich spojrzenia się spotykały, Tessa czuła jego
dezaprobatę, jakby z naganą dawał jej po łapach.
Miała wrażenie, że Trevenan nie lubił jej już od momentu,
kiedy się poznali. Pamiętała to bardzo dobrze. Dziadek zaprosił
ją do swego gabinetu, by poznała nowego sekretarza. Począt
kowo Trevenan wywarł na Tessie bardzo dobre wrażenie,
a serce zabiło jej nawet nieco mocniej. Potem jednak popatrzyła
w jego oczy i zobaczyła tam wyraźną niechęć, która dopiero
po chwili zniknęła za beznamiętnym spojrzeniem, skrywającym
prawdziwe uczucia. Od tego dnia nigdy już nie czuła się dobrze
w jego towarzystwie.
Patrzył na nią jak na próżną, głupiutką pensjonarkę, której
zależy tylko na tym, by zawsze znajdować się w centrum
uwagi. Powiedziałaby mu otwarcie, co sądzi o nim i o jego
opiniach, gdyby Trevenan nie cieszył się tak ogromnym po
ważaniem dziadka. Odkąd został zatrudniony przez dziadka
jako jego... nie wiedziała właściwie, jak go nazwać. Sekretarz?
Doradca? Prawnik? Wiedziała tylko, że Ross Trevenan stał się
nieodzownym towarzyszem jej dziadka, podobnie jak Marcel,
służący, który woził Aleksandra Beaupre w wózku inwalidzkim.
Choć Tessa nadal cieszyła się specjalnymi względami dziad
ka, Trevenan wkradł się w łaski swego chlebodawcy na tyle, że
jego opinie były teraz dla Aleksandra Beaupre ważniejsze niż
zdanie jego wnuczki. Kiedy Trevenan czynił jakieś sugestie,
dziadek słuchał ich uważnie, a potem kierował się nimi w swych
działaniach. Maniery i sposób bycia Tessy znalazły się nagle pod
ścisłą kontrolą. Śmiała się za głośno. Zachowywała się jak
kokietka. Jej dekolty były zbyt śmiałe. Dostawała za duże
kieszonkowe jak na taką młodą dziewczynę. Lista ta nie miała
końca, Tessa wiedziała jednak, że to nie dziadek jest jej twórcą.
Wykorzystałaby każdą nadarzającą się okazję, prócz morderstwa
oczywiście, by pozbyć się Rossa Trevenana i odetchnąć wreszcie
z ulgą.
17
Próbowała ostrzec dziadka, napomnieć go, by był ostrożniej -
szy. Nie robiła tego ze złośliwości czy chęci wyrównania
rachunków. W Trevenanie było coś, co wzbudzało jej podej
rzliwość. Powiedział, że jest Amerykaninem, ale skąd mogli
mieć pewność, że nie skłamał? Zawsze odpowiadał wymijająco
na pytania o swoje pochodzenie i dzieciństwo. Równie dobrze
mógł być angielskim szpiegiem, przemytnikiem lub kimś
jeszcze gorszym. Nie mogła uwierzyć, by człowiek tak arogan
cki i próżny mógł być zwyczajnym sekretarzem. Zachowywał
się tak, jakby zawsze był panem, a nie sługą. Nie mogła też
przestać myśleć o tych długich okresach nieobecności, czasem
nawet kilkudniowych, z których Trevenan nigdy nie chciał się
tłumaczyć. Tessa uważała, że kryje się za tym jakaś ponura
tajemnica i postanowiła za wszelką cenę ją rozwikłać. Kiedy
dziadek wreszcie zwolni Trevenana ze stanowiska, wszystko
wróci do normy. Tessa z błogim uśmiechem kontemplowała tę
wizję przyszłości.
Nie zdawała sobie sprawy, że wciąż wpatruje się w Rossa
Trevenana, dopóki nie przeszył jej lodowatym spojrzeniem.
Uniósł lekko brwi, jakby szydząc z niej, i uśmiechnął się tym
swoim nieprzyjemnym uśmiechem. Zrozumiała, że czyta
w jej myślach i że jest ogromnie rozbawiony.
Rzuciła mu nienawistne spojrzenie i odwróciła się do młodych
mężczyzn, którzy próbowali zwrócić jej uwagę. Zamierzała
pokazać Rossowi Trevenanowi, że nie dba ani trochę o jego
zdanie. Była pewna, że żaden z otaczających ją młodzieńców
nie ma jej nic do zarzucenia. Co więcej, była przekonana, że
cieszy się także sympatią i podziwem wszystkich młodych
kobiet obecnych na sali. To było jej przyjęcie urodzinowe
i zależało jej na tym, by wszyscy goście doskonale się bawili,
oczywiście z wyjątkiem tego jednego okropnego i nieznośnego
mężczyzny.
Orkiestra znów zaczęła grać. Tessa przyjęła z uśmiechem
zaproszenie kolejnego partnera i już po chwili zapomniała
18
o Rossie Trevenanie, całkowicie skupiona na tanecznych unie
sieniach. Jej oczy błyszczały jak dwie gwiazdy, usta rozchyliły
się w delikatnym, rozmarzonym uśmiechu. Czuła się najszczę
śliwszą dziewczyną na świecie. To był jej bal urodzinowy.
Miała na sobie przepiękną suknię balową. Tańczyła w świetle
tysiąca świec, osadzonych w kryształowych kandelabrach.
Wszędzie dokoła byli jej przyjaciele, młodzi mężczyźni i ko
biety, którzy ją lubili i podziwiali; była też jedna osoba, która
kochała ją z całego serca. Nie myślała o Paulu. Jej spojrzenie
prześlizgiwało się po tańczących parach, aż odnalazło postać
dziadka. Podniosła rękę i dotknęła aksamitki, do której przypięta
była czerwona różyczka - jej pierwszy drogocenny klejnot,
prezent od dziadka. Aleksander Beaupre dojrzał ten gest i pod
niósł kieliszek szampana w niemym pozdrowieniu.
Miała dwadzieścia lat i to była najszczęśliwsza noc w jej
życiu.
2
Aleksander Beaupre otworzył powoli oczy, słysząc stukanie
do drzwi swego gabinetu. Kiedy Ross znalazł się w środku,
Beaupre natychmiast przybrał pogodny wyraz twarzy, starając
się ukryć grymas bólu.
Ross nie dał się zwieść takim sztuczkom.
- Ki...