ANA TORTAJADA
Kobiety pustyni
ZAKAZANE BIOGRAFIE
Autorka bestsellera Zdławiony krzyk
Kobiety pustyni
¦
ZAKAZANE BIOGRAFIE w Wydawnictwie AMBER
TEHMINA...
7 downloads
11 Views
ANA TORTAJADA
Kobiety pustyni
ZAKAZANE BIOGRAFIE
Autorka bestsellera Zdławiony krzyk
Kobiety pustyni
¦
ZAKAZANE BIOGRAFIE w Wydawnictwie AMBER
TEHMINA DURRANI
Mój pan 1 władca
KATIE HICKMAN
Kurtyzany
EMILYW. LEIDER
Filmowy kochanek
ASHAMIRÓ
Córka Gangesu Dwie twarze księżyca
CRISTINAMORATÓ
Królowe Afryki
KENIZE MOURAD
Od zmarłej księżniczki
LAURA RESTRE PO
Dom pod fioletową latarnią
ANDREA Dl ROBILANT
Kochankowie z Wenecji
ANA TORTAJADA
Kobiety pustyni
Kronika życia królowej
Zdławiony krzyk
w przygotowaniu JUAN BALANSÓ
Puste korony
Kobiety pustyni
ANA TORTAJADA
Przekład
Ewa Morycińska-Dzius
AMBER
Tytuł oryginału HIJAS DE LA ARENA
Fustynię kochałam od zawsze. W dzieciństwie miłos'ć ta była chyba tylko romantyczną
fascynacją, marzeniem o przygodzie w tak, wydawałoby się, nieprzyjaznym miejscu.
Marzeniem rozbudzonym przez lekturę reportaży, które opisywały karawany, ciągnące po
piasku pod palącym słońcem, szlakiem wyznaczonym jedynie odziedziczoną po przodkach
znajomością terenu, i oazy, gdzie pomiędzy szeleszczącymi liśćmi palmowymi o brzegach
ostrych jak z metalu wiatr kołysze kiśćmi daktyli pod rozgwieżdżonym niebem.
W miarę upływu czasu zapomniałam o tej pierwszej młodzieńczej miłości. I oto nagle, po
wielu latach, rozmaite okoliczności życiowe, które prowadzą nas przez labirynt wszelkich
możliwości, sprawiły, że nagle stanęłam przed szansą realizacji projektu, dzięki któremu moje
dziecięce marzenie o pustyni zmartwychwstało. Cóż, życie jest mądrzejsze od nas i potrafi
cierpliwie czekać na najlepszą okazję, aż uzna, że nadeszła odpowiednia chwila.
Mój podziw dla ludów wędrownych oraz pasja, jaką budzą we mnie zawsze sprawy, które
świat uznał już za stracone, były punktami wyjściowymi w tej grze.
Sahara Zachodnia kusiła mnie od pewnego czasu, choć właściwie nie zdawałam sobie z tego
jasno sprawy, pochłonięta innymi tematami.
Nie szło mi jednak o jej zapierające dech piękno ani o egzotyczne wyprawy turystyczne
(niemożliwe zresztą od chwili zajęcia pustyni przez okupacyjne wojska Maroka). Marzyłam,
by poznać życie ludzi. Z powodu tragicznej sytuacji, w jakiej znaleźli się prawowici
mieszkańcy tego
kraju. A przede wszystkim ze względu na niezwykłą siłą charakteru saharyj-skich kobiet.
Tak jak kalejdoskop, który, choć co chwila pokazuje inny obraz, w gruncie rzeczy pozostaje
zawsze grą układów tych samych kawałków szkła, Sahara Zachodnia fascynowała mnie
rozmaitymi kombinacjami charakterystycznych elementów: politycznych, ludzkich,
społecznych i kulturowych. Przeszłość, teraźniejszość i przyszłość splatały się tam ze sobą,
przybierając różne zmieniające się formy. Niektóre harmonijne i piękne -dla tych, którzy
zachowali nadzieję i poszanowanie prawa. Inne - wstrząsająco okrutne i niesprawiedliwe.
Spośród tych szkiełek jedno wyróżniało się umiejętnością tworzenia niezliczonych układów.
To szkiełko - to kobiety saharyjskie.
Ponieważ są córami pustyni. Twórczyniami teraźniejszości i filarami przyszłości. A także
dlatego, że świat nie ma właściwie pojęcia o ogromie pracy, jaką wykonują. Jak wytrwale,
jako straż tylna, na wygnaniu na skalistej algierskiej pustyni, zwanej hamadą, czy też
represjonowane na terytoriach okupowanych przez Maroko, walczą wraz ze swoim ludem. O
swoje. O Saharę.
Nie wierzę, by w Hiszpanii - kraju, który skolonizował Saharę Zachodnią, zamieniając ją w
swoją prowincję, a następnie zdradził ją podczas nieodpowiedzialnego, wręcz
zawstydzającego procesu dekołonizacji - znalazł się ktoś, kto nie wiedziałby niczego o
ludziach pustyni. Świadczy o tym choćby wielka liczba rodzin, stowarzyszeń, organizacji i
instytucji, w ten czy inny sposób współpracujących ze sobą, by zrobić coś dla tego ludu - i to
we wszystkich zakątkach hiszpańskiej ziemi. I każdy Hiszpan, jeśli nawet nie bezpośrednio
zaangażowany, z pewnością zna przynajmniej jedną taką rodzinę, która latem, w czasie
wakacji szkolnych, bierze do siebie chłopca lub dziewczynkę z obozów uchodźców
saharyjskich w Tinduf. Może nawet słyszał o Froncie Polisario (Ludowy Front Wyzwolenia
As-Sakija al Hamra i Rio de Oro), o wiecznie odkładanym referendum w sprawie
samostanowienia, czy o inwazji Maroka po tragicznym i niesławnym Zielonym Marszu.
Niemniej, oprócz kilku chlubnych wyjątków, takich jak rzetelne, zwięzłe i pełne treści teksty
Dolores Juliano czy Christine Perregaux, źródła informacji na temat życia kobiet saharyjskich
są bardzo skąpe. Niewiele wiadomo o tym, jak wielkich zadań się podjęły i jak je realizują.
Mało kto słyszał o ich roli w walce o przeżycie, o niepodległość, a przede wszystkim o
przyszłość własną i swojego narodu.
Być może to właśnie mnie pociągnęło oraz obudziło we mnie żądzę wiedzy, chęć przyjrzenia
się z bliska tej rzeczywistości i wreszcie - w początkach marca 2002 roku - doprowadziło do
tej podróży. Znów zafascy-
8
nował mnie obraz kobiet pracujących, jak w tylu innych zakątkach świata, w cieniu wielkich
spraw. Milczący, cichy wysiłek, którego nikt, albo prawie nikt nie darzy należnym mu
uznaniem.
Przed wyjazdem były jeszcze miesiące poświęcone czytaniu, wyszukiwaniu, kompletowaniu
dokumentacji. Coraz silniej pragnęłam poznać te kobiety, dzielić choćby przez kilka dni ich
życie codzienne. Życie w prowizorycznych warunkach, normalnych w obozach uchodźców,
bo Saha-ryjczycy ciągle jeszcze nie mogą wrócić do kraju - własnego kraju, który im
wydarto. Chciałam dowiedzieć się czegoś o walce wewnętrznej każdego przedstawiciela tego
narodu, o rozdarciu pomiędzy nadzieją na pokój i niezależność a wyczerpaniem. To stan
ducha całkowicie zrozumiały i naturalny po tylu latach oporu, wojny, składanych i
niedotrzymanych obietnic ONZ, która uznała się za arbitra i poręczyciela w procesie walki o
pokój, a potem bezradnie opuściła ręce.
Chciałam na własne oczy zobaczyć, jak pracują kobiety w obozach uchodźców. Słyszałam, że
mimo ograniczeń i braku środków udaje im się tworzyć solidne struktury, pozwalające nie
tylko przeżyć, ale także umocnić fundamenty, na których w przyszłości można będzie
budować. Cóż za mądra dalekowzroczność!
W ciągu ostatnich miesięcy moich przygotowań do podróży na pierwszych stronach gazet
pojawiły się nowe wiadomości. Dwudziestego dziewiątego stycznia 2002 roku ONZ ogłosiła
decyzję: „Maroko nie ma władzy nad Saharą Zachodnią ani prawa do eksploatacji jej bogactw
naturalnych. Prowadzenie badań i wydobywanie złóż, co działa na szkodę narodu saha-
ryjskiego, jest nielegalne i sprzeczne z prawem międzynarodowym".
Maroko prowadziło tę działalność na mocy uzgodnień, zawartych z francuską firmą naftową
TotalFinaElf i kompanią amerykańską KerrMcGee, z którą, jak się zdaje, bezpośrednie
związki ma James Baker, twórca „Planu Bakera", który usiłuje pozostawić Saharę Zachodnią
pod kontrolą Maroka. Dziewiętnastego stycznia Saharyjski Czerwony Półksiężyc
poinformował o represjach ze strony okupacyjnych władz marokańskich i o systematycznym
naruszaniu praw człowieka na terenach okupowanych. Równocześnie wysłał odezwę do
Międzynarodowej Federacji Czerwonego Krzyża i Czerwonego Półksiężyca w sprawie
pomocy stu trzydziestu jeden więźniom saharyjskim, prowadzącym głodówkę protestacyjną
w Czarnym Więzieniu w Al-Ujun.
Dzień wcześniej, 18 stycznia, na pokładzie samolotu ONZ repatriowano kolejnych stu
piętnastu marokańskich jeńców wojennych, wydanych na zasadzie jednostronnej przez Front
Polisario. W sumie było to już dzie-więciuset żołnierzy marokańskich, którym rząd Arabskiej
Demokratycznej
Republiki Sahary (ADRS) zwrócił wolność, realizując w ten sposób postanowienia Planu
Pokojowego, zatwierdzonego przez obie strony. Tymczasem wielu jeńców saharyjskich
przebywa wciąż w marokańskich więzieniach. Nikt nie zna ich losów: zostali uznani za
zaginionych i nawet Międzynarodowy Czerwony Krzyż nie jest w stanie niczego się o nich
dowiedzieć.
Poprzez Katalońskie Stowarzyszenie Przyjaciół Narodu Saharyjskie-go skontaktowałam się z
delegatami Republiki Sahary w Barcelonie. Opowiedziałam im o moim projekcie i
otrzymałam pisemną zgodę na pobyt na terenie obozów uchodźców w Tinduf w Algierii.
Dzięki temu dokumentowi przez cały czas tam spędzony miałam być gos'ciem saharyjskiego
ludu.
I oto pewnego marcowego dnia, odłożywszy na bok wszystkie inne plany, przyjaźnie i
miłości, prace i podróże, z blokiem do notatek i dwoma długopisami w plecaku, wsiadłam
samotnie do samolotu.
Samolotu pełnego mężczyzn.
Pensjonat Samb
Drogi Przyjacielu! Dopiero co skończyłam telefoniczną rozmowę z tobą z lotniska w
Barcelonie, gdzie czekałam na odlot samolotu algierskich linii lotniczych. Ma mnie dowieźć
do Algieru, pierwszego przystanku na trasie mojej podróży do obozów w Tinduf w Algierii,
gdzie usiłują przeżyć saharyjscy uciekinierzy.
- Jedziesz beze mnie? - spytałeś zaraz, a ja nie mogłam powstrzymać się od śmiechu. Wiem
przecież, że ilekroć się spotykamy, kończy się to -bardziej w żartach niż na serio - snuciem
najrozmaitszych planów wspólnych podróży.
A ja tej właśnie podróży nie chciałam dzielić z nikim, chociaż pomysł wydawał się bardzo
kuszący.
Jeżeli cię to pocieszy, nie jesteś jedynym, którego zostawiłam na lodzie. Rozważałyśmy taką
możliwość również z moją przyjaciółką - dziennikarką, którą zresztą poznałeś, kiedy
spotkaliśmy się w San Sebastian. Rozmawiałam nawet z młodym fotografem, czy nie byłby
zainteresowany zrobieniem zdjęć do mojej książki. Wiesz przecież, jaka jestem w tym
beznadziejna. Światło, kadrowanie, perspektywa... to nie są tematy, w których czuję się
mocna. Ale w końcu zdecydowałam, że najlepiej będzie, jeżeli nie pojedzie ze mną nikt. Tak
czy owak - i wiesz, że nie mówię tego, by ci pochlebić - gdybym miała jechać z kimkolwiek,
byłbyś to ty. Bo, podobnie jak ja, umiesz się przystosować do każdych warunków.
Ale tę podróż muszę odbyć sama. Nie chcę, żeby ktoś odciągał moją uwagę od rzeczy, które
pragnę zobaczyć i usłyszeć jak najdokładniej.
11
I
Zrozumiałe, że namawiałbyś mnie czasem na odpoczynek. A mnie bardzo zależy, by nic mi
nie umknęło z codziennego życia w obozach. Chcę stać się - na ile zdołam - częścią
tamtejszej codzienności. I wiem, że gdybym tam była z kimś z mojego własnego świata, a
zwłaszcza z kimś takim jak ty - nie udałoby mi się to. Zbyt łatwe byłoby wtedy robienie
„dygresji", przerw na rozmowy - niewątpliwie rozkoszne, ale takie, które, znając nas oboje,
nie miałyby nic wspólnego z celem mojej podróży: z poznaniem saharyjskich kobiet.
( hciałam, by moja podróż przypominała całkowite zanurzenie się w ten szczególny świat.
Dlatego nic nie mówiłam aż do chwili, kiedy miałam wsiąść na pokład samolotu i nie było już
odwrotu. Wiem, że gdybym o tym powiedziała wcześniej, przekonałbyś mnie w końcu do
zmiany decyzji.
Zobaczymy się po powrocie. Tymczasem postaram się jak najczęściej pisać, byś niejako
odbywał tę podróż razem ze mną.
Właściwie nie opuściłam jeszcze lotniska w Barcelonie, a już tęsknię za tobą, twoimi
komentarzami, specyficznym poczuciem humoru... Czekam na odlot samolotu, który na razie
jest opóźniony już ponad pół godziny.
Jeśli jest coś, czego szczerze nie znoszę - to czekania. Zwłaszcza gdy nie wiem, ile to
czekanie będzie trwało, ani nie jestem w stanie go skrócić, jak właśnie w tym wypadku.
Martwy czas. Czas, którym nie mogę dysponować według własnych upodobań. Cóż, trzeba
będzie ćwiczyć się w cierpliwości. To jedna z dyscyplin, w których nie mam doświadczenia.
Patrzę co chwila na zegar i wydaje mi się, że wysiadły mu baterie: ledwie-ledwie posuwa się
do przodu.
Chciałabym być już na miejscu. Chociaż wiem też, mimo zżerającej mnie w tej chwili
niecierpliwości, że gdy tylko ta podróż naprawdę się zacznie, a ja skoncentruję się na pracy -
wszystko ruszy z kopyta i czas upłynie mi błyskawicznie.
Nie masz pojęcia, jak bardzo mi zależy na tym projekcie.
Od kiedy zaczęłam gromadzić dokumentację na temat Sahary Zachodniej, coraz większą
uwagę zwracałam na skąpe informacje o roli, jaką kobiety saharyjskie odgrywają w tworzeniu
i utrzymywaniu obozowisk, których oczywiście nie nazywają obozami uchodźców.
Opowiadałam ci już, jak zdecydowałam się podjąć ten temat. Zafascynowało mnie niezwykłe
stwierdzenie w jakimś reportażu:
„Kobiety są tutaj tymi, od których zależy funkcjonowanie wszystkich instytucji w osiedlach".
12
Przyznaję: nie powinno mnie dziwić, że nie pisze się ani tłustym, ani nawet drobnym drukiem
o niewiarygodnej pracy, jaką wykonały tu kobiety, podczas gdy mężczyźni walczyli na
froncie z najeźdźcami - wojskami marokańskimi. A tym bardziej to, że się ich nie wychwala
ani nie stawia innym za wzór. Świat w dalszym ciągu bardziej przejmuje się bohaterskimi
wyczynami mężczyzn na wojnie niż pracą i codziennym mozolnym wysiłkiem kobiet.
Tymczasem i mężczyźni i kobiety walczą - każde na swój sposób - o pokój i wolność swego
kraju.
Po to jadę do Tinduf. Poznać z pierwszej ręki działalność, inicjatywy, pragnienia, nadzieje
tych kobiet. Ich rzeczywistość. A potem opowiedzieć o tym innym.
Słyszałam kiedyś, jak pewna kobieta mówiła, że jesteśmy dla siebie wzajemnie jak żmije.
Sądzę, że teraz to nie jest już takie oczywiste. Kobiety inteligentne - a chyba się nie
przechwalam, zaliczając się do takich -przełamały już ten stereotyp, wykształcony w czasach
naszych babek, a niekiedy aktualny jeszcze w pokoleniu naszych matek, że najgorszym
wrogiem i zagrożeniem dla kobiet są... inne kobiety.
Przez stulecia w każdej kobiecie dostrzegałyśmy tylko rywalkę, mogącą pozbawić nas
wszystkiego. „Wszystko" to był wówczas z reguły mąż, a co za tym idzie, źródło utrzymania.
Ale od kiedy zaczęłyśmy pracować tak jak mężczyźni, wydaje mi się, że wszystkie
odkryłyśmy wartość tego, do czego możemy dojść. I podążamy naprzód gigantycznymi
krokami. Oczywiście nie usiłujemy wygryźć mężczyzn, z którymi znakomicie by się
pracowało i współpracowało na zasadach równości - zwłaszcza gdyby wszyscy byli podobni
do ciebie, mój drogi Odkrywco.
Jednym słowem, jadę.
Zostawiam cię.
W końcu zapraszają nas na pokład. Mamy prawie godzinę opóźnienia.
Kiedy odbierałam wizę, przedstawiciel Frontu Polisario powiedział mi na pożegnanie:
- Kiedy przekroczysz Morze Śródziemne, zapomnij o pośpiechu i o czasie. Tam życie płynie
w innym rytmie.
Wydaje się, że ten inny rytm, inne pojmowanie czasu zaczyna się jeszcze na tym brzegu
Morza Śródziemnego. Tym moim pierwszym opóźnionym lotem.
W Barcelonie powiedzieli mi, że na lotnisku w Algierze będzie na mnie czekał przedstawiciel
ADRS - Arabskiej Demokratycznej Republiki Sahary, państwa uznanego przez ponad sto
krajów świata.
13
Zupełnie jak w filmie.
I tak właśnie było. Stałam obok taśmy, wyrzucającej bagaże wszystkich, którzy podróżowali z
Barcelony - w przeważającej większości mężczyzn. I przede wszystkim, co logiczne,
Algierczyków. W samolocie były zaledwie dwie kobiety. Ja byłam jedyną Europejką.
Mężczyzna podszedł do mnie, kiedy zapalałam papierosa.
- Ty jesteś Anna?
Przedstawił się. To był mój „kontakt". Nauczona doświadczeniem z poprzednich podróży,
spytałam, czy w Algierze nie będzie raziło, jeśli zapalę papierosa publicznie.
- A czy to nie wszystko jedno? - odpowiedział. Paliłam więc spokojnie, czekając na swój
plecak.
Następnie człowiek z ambasady saharyjskiej odprowadził mnie na postój taksówek. Targował
się z kierowcą, aż zgodzili się na cenę, która obu wydała się do przyjęcia. Transakcja
wymagała wspólnej jazdy z jeszcze jednym klientem - Algierczykiem, bardzo eleganckim i z
portfelem, jak sądzę, bardziej zasobnym niż moja portmonetka.
Nie wiem, czy to z mojej strony roztargnienie, czy głupota, możesz mnie o to spytać, kiedy
się znowu spotkamy. Nie pamiętam, o czym myślałam ani jak sobie to wszystko obliczyłam.
Dość, że nie wzięłam ze sobą zbyt dużo gotówki. Liczyłam na kartę kredytową, ale okazuje
się, że tu, w Algierii, nie jest tak użyteczna jak u nas, chyba że się mieszka w super-
luksusowych hotelach.
A nie zrobię przecież numeru w stylu Yuhy!
Yuha to zabawna postać, naiwny i psotny bohater wielu historyjek i ludowych bajek,
opowiadanych na Saharze (wiesz oczywiście, że w tutejszym języku słowo „Sahara" oznacza
„pustynię"?).
Opowiadają, że pewnego dnia Yuha był głodny, ale nie miał nic, co mógłby włożyć do ust.
Nie mogła mu też w niczym pomóc własna kieszeń, bo nie miał w niej ani grosika, za który
mógłby kupić na targu coś do jedzenia. Żołądek tymczasem domagał się zaspokojenia, a
Yuha wyrzekał i zastanawiał się, jak znaleźć lekarstwo na swoje nieszczęście i ukoić protesty
i burczenie kiszek. Kiedy tak dumał, dojrzał nagle przebiegającego obok szczura i wpadł na
znakomity pomysł. Jednym skokiem poderwał się z miejsca, złapał szczura, zabił go i włożył
do kieszeni. Potem wyszedł na ulicę i udał się do najbardziej okazałej restauracji, jaką znalazł.
Kelner w ukłonach podprowadził go do stolika a Yuha, rozsiadłszy się, zamówił dwa
kurczaki, baranią głowiznę i kawę. Kiedy już dogodził sobie
14
tak, że nie mógł wcisnąć w siebie ani kęska, wyjął dyskretnie martwego szczura z kieszeni i
umieścił go między resztkami kurczaka. Następnie wielkim głosem wezwał kelnera, udając
straszną obrazę. Na ten skandal pojawił się sam właściciel restauracji. Yuha, udając, że
niemal zbiera mu się na wymioty z obrzydzenia, wskazał na szczura i wykrzyknął:
- To tak się tutaj przyjmuje gości?
Właściciel, przerażony, rozpływał się w przeprosinach. Błagał Yuhę, by zapomniał o całym
zdarzeniu, równocześnie pakując mu do kieszeni pieniądze, byle tylko nie doniósł władzom.
Yuha złagodniał, obiecał zachować w sekrecie to tak godne pożałowania wydarzenie i
wyszedł z restauracji z pełnym brzuchem. I pełnymi kieszeniami.
Ale rozumiesz, że mimo mojej sytuacji takie rozwiązanie odpadało, więc bez słowa
zgodziłam się wsiąść do wspólnej taksówki.
W Algierze już się ściemniało. Pewnie podobnie, jak w Barcelonie, bo nie ma przecież
różnicy czasu. Tak, że w ciągu długiej jazdy z lotniska do pensjonatu nie zdołałam obejrzeć
miasta.
Ten hotel odpowiadał moim możliwościom finansowym. Był to stary - a może powinnam
powiedzieć: antyczny? - dom o bardzo stromym dachu, z pięknymi szerokimi kręconymi
schodami. Nad tym wszystkim, wyżej niż zwieńczenie schodów, piękny i zaskakujący widok
tworzyły płachty rozwieszonej bielizny.
Poprosiłam o pokój z łazienką. Perspektywa wychodzenia na korytarz, żeby wziąć prysznic i
załatwić inne potrzeby, nie kusiła mnie zbytnio, a różnica w cenie nie była zbyt duża.
Chociaż prosiłam o pokój pojedynczy, są w nim trzy łóżka. Jedno z nich podwójne. Tak, że
zmieściłyby się tutaj cztery osoby. Decyduję się na łóżko najbliżej okna, które wychodzi na
wąską uliczkę i już teraz słychać z zewnątrz muzykę. Bardzo głośną. Nie wiem, czy płynie z
lokalu, czy z radia. W pokoju jest centralne ogrzewanie, ale z prysznica leci tylko zimna
woda.
Przed chwilą ktoś z obsługi zadzwonił do drzwi. Musiałam się na nowo ubrać.
Na dole czekał na mnie mój „kontakt" z lotniska. Chciał się upewnić, czy wszystko w
porządku, i umówić się na jutro. Przyjadą po mnie o ósmej rano. O dziesiątej odlatuje samolot
do Tinduf, miasta algierskiego usytuowanego bardziej na południe, gdzie schodzą się granice
Algierii, Maroka, Mauretanii i terytoriów Sahary Zachodniej - zarówno tych wyzwolonych,
jak i okupowanych.
15
Dzień dobry, kochany. Oto jestem tu znowu, na lotnisku w Algierze, czekając na odlot
samolotu do Tinduf. Mamy na razie godzinę opóźnienia.
Śniadanie zjadłam w pensjonacie. Wliczone było w cenę pokoju - tysiąc pięćset dinarów.
Kawa z mlekiem i pyszny rogalik. Przy okazji przejrzałam miejscową prasę i zaskoczyło
mnie, że jeden z tygodników poświęcił bite dwie strony problemom Sahary Zachodniej. Cóż,
właściwie logiczne, te kraje sąsiadują przecież ze sobą. No i Algieria jest jednym z państw,
które bardzo wyraźnie i zasadniczo określiło swoje stanowisko w konflikcie, trwającym już
dwadzieścia siedem lat. A może zamiast „trwającym" należałoby powiedzieć „systematycznie
przedłużanym".
Kilka dni temu, 27 lutego, Saharyjczycy świętowali dwudziestą siódmą rocznicę proklamacji
- w 1976 roku - Arabskiej Demokratycznej Republiki Sahary. Proklamacja była ogłoszona w
obozie Bir-Lehlu, na północy kraju, niedaleko granicy z Mauretanią, na terenach odzyskanych
przez Front Polis...