J O H N U P D I K E T E R R O R Y S T A Przekład Jerzy Kozłowski Wszelkie postaci i wydarzenia opisane w tej książce są dziełem wyobraźni autora i nal...
45 downloads
18 Views
914KB Size
JOHNU PDIKE TERRORYSTA Przekład Jerzy Kozłowski Wszelkie postaci i wydarzenia opisane w tej książce są dziełem wyobraźni autora i należą do świata fikcji literackiej. Autor dziękuje Shady Nasser za nieocenione wskazówki i kompetencje w zakresie języka arabskiego oraz Koranu; Emily i Gregory'emu Harveyom (ponownie) za szczegóły związane z Filadelfią; Paulowi Bogaardsowi za znajomość New Jersey. Przedstawiona przez Charliego Chehaba wersja wydarzeń w New
Jersey związanych z wojną o niepodległość oparta jest na Washington's Crossing Davida Hacketta Fischera. „Teraz, Panie, zabierz, proszę, duszę moją ode mnie, albowiem lepsza dla mnie śmierć niż życie". Pan odrzekł: „Czy uważasz, że słusznie jesteś oburzony?" Księga Jonasza 4,3-4* Niewiara przetrwać może więcej niż wiara, bo żywi się zmysłami. GABRIEL GARCIA MARQUEZ, O miłości i innych demonach (przeł. Carlos Marrodan Casas) *Cytaty z Pisma Świętego - Pismo Święte Starego i Nowego Testamentu
I Diabły, myśli w duchu Ahmad. Te diabły usiłują odebrać mi Boga. Przez cały dzień w liceum Central High dziewczyny kołyszą biodrami, uśmiechają się szyderczo i odsłaniają miękkie ciała i ponętne włosy. Ich nagie brzuchy, przyozdobione lśniącymi kolczykami w przekłutych pępkach i nieprzyzwoitymi fioletowymi tatuażami, zdają się pytać: Co jeszcze można pokazać? Chłopcy przechadzają się dumnie, wodzą dookoła martwym wzrokiem i sygnalizują groźnymi gestami i beztroskim, pogardliwym śmiechem, że nie ma innego świata prócz tego - wypełnionego zgiełkiem, odnowionego korytarza z metalowymi szafkami i pustą ścianą na jego końcu, pomazaną graffiti i pomalowaną już tyle razy, że wygląda, jakby się przysuwała o kolejne milimetry. Nauczyciele, słabi chrześcijanie i niepraktykujący żydzi, uczą cnoty i należytego umiaru, ale tylko na pokaz - ich rozbiegane oczy i głuche głosy zdradzają brak wiary. Władze miasta New Prospect i stanu New Jersey płacą im, żeby mówili te wszystkie rzeczy. Nie ma w nich prawdziwej wiary, nie kroczą „prostą drogą", są nieczyści. Ahmad razem z dwoma tysiącami pozostałych licealistów widzi, jak szybko zdążają po lekcjach do samochodów po trzeszczącym, zaśmieconym parkingu niczym blade kraby albo te ciemne, powracające do swych muszli; są mężczyznami i kobietami jak wszyscy inni, pełnymi pożądania, strachu i zauroczenia rzeczami, które można kupić. Niewierni, wydaje im się, że bezpieczeństwo kryje się w gromadzeniu przedmiotów i w demoralizującej rozrywce telewizji. Są niewolnikami obrazów, fałszywych obrazów szczęścia i dostatku. Ale nawet te prawdziwe są grzesznymi imitacjami, bo przecież tylko Bóg potrafi tworzyć. Pożegnalne pogaduszki nauczycieli na korytarzach i parkingu pod wpływem ulgi wywołanej tym, że udało im się wyjść bez szwanku po kolejnym dniu pracy z uczniami, brzmią zbyt głośno, przypominają rosnące rozochocenie pijaków. Nauczyciele używają sobie, kiedy są poza szkołą. Niektórzy mają zaróżowione powieki, cuchnące oddechy i opuchnięte ciała tych, co piją nałogowo. Niektórzy są po rozwodach; inni żyją z partnerami bez ślubu. Ich życie poza szkołą jest nieuporządkowane, rozwiązłe i egoistyczne. Władze stanowe w Trenton i ten szatański rząd dalej na południe, w Waszyngtonie, płaci im za to, żeby wpajali uczniom cnotę i wartości demokratyczne, lecz wartości, w które sami wierzą, są bezbożne biologia, chemia i fizyka. Ich fałszywe głosy rozbrzmiewają w salach lekcyjnych, prześlizgują się pewnie po faktach i wzorach. Twierdzą, że wszystko się wywodzi od bezlitosnych ślepych atomów, które są
odpowiedzialne za zimny ciężar żelaza, przezroczystość szkła, bezruch gliny i ruch ciała. Elektrony przelewają się przez miedziane przewody, komputerowe bramki i samo powietrze, kiedy na skutek interakcji kropelek wody powstaje z nich błyskawica. Prawdziwe jest tylko to, co można zmierzyć i wywnioskować na podstawie pomiarów. Reszta jest przemijającym snem, który nazywamy naszym jestestwem. Ahmad ma osiemnaście lat. Jest początek kwietnia; znowu zieleń wciska się, nasienie po nasieniu, w szczeliny tego szarego miasta. Spogląda w dół z nowej wysokości i myśli sobie, że niewidocznym w trawie owadom, gdyby miały jego świadomość, wydawałby się Bogiem. Przez ostatni rok urósł osiem centymetrów, do metra osiemdziesięciu dwóch - kolejne niewidzialne materialistyczne siły narzucały mu swą wolę. Nie urośnie już więcej, myśli, ani w tym życiu, ani w następnym. Jeśli jest to następne, szepcze mu do ucha diabeł. Jakie dowody prócz płomiennych i natchnionych przez Boga słów Proroka świadczą o istnieniu zaświatów? Gdzież się one kryją? Kto miałby palić pod piekielnymi kotłami? Jakie nieskończone źródło energii miałoby zasilać wspaniałe Ogrody Edenu, karmiąc jego ciemnookie hurysy, powodując pęcznienie ciężkich owoców, odnawiając strumienie i tryskające fontanny, które przynoszą Bogu, jak napisano w dziewiątej surze Koranu, wielkie zadowolenie? A co z drugim prawem termodynamiki? Śmierć owadów i robaków, których ciała tak szybko wchłania ziemia, chwasty i asfalt, usiłuje powiedzieć Ahmadowi na swój szatański sposób, że jego śmierć będzie tak samo błaha i ostateczna. W drodze do szkoły zauważył pewien znak, spiralę na chodniku naniesioną świetlistym ichorem, anielski śluz pozostały po ciele jakiegoś prymitywnego stworzenia - jedyny ślad robaka lub ślimaka. Dokąd zmierzało to stworzenie, którego droga zakręcała spiralą bez żadnego celu? Jeśli próbowało usunąć się z rozgrzanego chodnika, na którym smażyło się żywcem w palącym słońcu, nie udało mu się, zataczało tylko coraz mniejsze śmiertelne koła. Pośrodku tej spirali nie widniało jednak żadne owadzie ciałko. A więc dokąd odleciało? Może pochwycił je Bóg i zabrał prosto do Nieba? Nauczyciel Ahmada, szejk Raszid, imam z meczetu przy 2781 1/2 - West Main Street, mówi mu, że według świętej tradycji Hadisu takie rzeczy się zdarzają: Posłańca Boga na jego skrzydlatym białym wierzchowcu Al-Burak anioł Gabriel poprowadził przez siedem pięter niebios tam, gdzie modlił się z Jezusem, Mojżeszem i Abrahamem, a później wrócił na Ziemię, by stać się ostatnim prorokiem, największym z nich wszystkich. Świadectwem przygód, jakie przeżył tego dnia, jest odcisk kopyta, ostry i wyraźny, pozostawiony przez skrzydlatego rumaka na skale pod świętą Kopułą w centrum miasta Al-Kuds zwanego Jerozolimą przez niewiernych i syjonistów, których katusze w piecach Gehenny są doskonale opisane w siódmej, jedenastej i piętnastej surze Księgi nad Księgami. Szejk Raszid recytuje z piękną wymową sto czwartą surę o AlHutamie, „kruszący ogień": A co ciebie pouczy, co to jest Al-Hutama? To jest ogień Boga, buchający płomieniem, który wznosi się ponad serca! On nad nimi tworzy sklepienie na wydłużonych kolumnach.
Kiedy Ahmad próbuje wydobyć z tych wyrażonych koranicznym arabskim obrazów - z tych wydłużonych kolumn, fi amadin mumaddada, sklepień wysoko nad sercami skulonych ze strachu i wpatrzonych w sięgającą wysoko mgłę białego ognia nieszczęśników, Naru l-Lahi l-mukada - coś, co świadczyłoby o tym, że Litościwy w pewnym momencie ustąpi, powstrzyma Al-Hutamę, imam spuszcza oczy o niezwykłym bladoszarym odcieniu, mleczne i nieuchwytne jak oczy białej kobiety, i mówi, że te wizjonerskie opisy Proroka są przenośnią. Tak naprawdę traktują o palącej męce oddalenia od Boga i katuszach naszego sumienia, kiedy grzeszymy przeciwko Jego nakazom. Ale Ahmadowi nie podoba się głos szejka Raszida, kiedy o tym mówi. Przypomina mu mało przekonujące głosy nauczycieli z Central High. Słyszy w nim szatańską nutę, głos przeczący w głosie potwierdzającym. Prorok miał na myśli żar materialny, kiedy nauczał o bezlitosnym ogniu; Mahomet wręcz za rzadko wspominał o wiecznym ogniu. Szejk Raszid nie jest dużo starszy od Ahmada - może dziesięć lat, może dwadzieścia. Na białej skórze jego oblicza widać niewiele zmarszczek. Porusza się nieśmiało, ale ruchy te są precyzyjne. W tych latach, o które jest starszy, świat go zmiękczył. Kiedy podszepty dręczących go diabłów pobrzmiewają w głosie imama, w Ahmadzie wzbiera chęć, żeby wstać i zmiażdżyć go, niczym Bóg, który usmażył tego biednego robaka pośrodku spirali. Wiara ucznia przerasta wiarę mistrza; jazda na skrzydlatym białym wierzchowcu islamu, jego niepowstrzymany pęd, przeraża szejka Raszida. Usiłuje złagodzić słowa Proroka, zmieszać je z ludzkim rozsądkiem, ale słów tych nie należy osłabiać: niczym miecz winny przecinać naszą ludzką miękkość. Allah wymyka się wszelkim opisom, jest ponad wszystko. Nie ma innego Boga, jest tylko On, Żyjący, Trwający; jest światłem, przy którym słońce wydaje się czarne. Nie miesza się z naszym rozsądkiem, lecz każe mu się nisko pokłonić - czoło naszego rozsądku ociera się o ziemię i jak Kain nosi ślad tej ziemi. Mahomet był śmiertelnikiem, lecz widział Raj i zapoznał się z jego realiami. Nasze uczynki i myśli zapisały się złotymi literami w świadomości Proroka, niczym palące słowa elektronów, które komputer tworzy z pikseli, gdy stukamy w klawiaturę. Na korytarzach liceum wyczuwa się zapach perfum, ludzkich wyziewów, gumy do żucia, nieczystej żywności ze szkolnego bufetu oraz rozgrzanego przez młode ciała materiału - bawełny, wełny i syntetyków. Między lekcjami rozpętuje się tam burza ruchu; hałas cienką warstwą unosi się nad ledwo tłumioną agresją. Czasem w ciszy, która zapada na koniec szkolnego dnia, kiedy umilknie już triumfalna, drwiąca wrzawa wychodzących i w wielkim budynku zostają tylko uczniowie uczęszczający na zajęcia pozalekcyjne, do Ahmada przy jego szafce podchodzi Joryleen Grant. Wiosną Ahmad trenuje bieganie; ona śpiewa w dziewczęcym chórze. Na tle innych uczniów Central High są „porządni". Jego z dala od narkotyków i szaleństw trzyma religia, choć jednocześnie wytwarza dystans między nim a klasowymi kolegami i programowymi przedmiotami. Ona jest niska, zaokrąglona i udziela się na lekcjach ku uciesze nauczycieli. Jest jakaś ujmująca pewność siebie w tym, jak ciasno kakaowe krągłości Joryleen wypełniają jej strój, na który składają się dzisiaj połatane i wyszywane cekinami dżinsy, wytarte na siedzeniu, oraz
prążkowana krótka bluzka w kolorze fuksji, zbyt kusa od góry i od dołu. Niebieskie plastikowe klamerki ściągają lśniące włosy do tyłu, żeby jak najbardziej je rozprostować; miękką krawędź prawego ucha przebija rząd małych srebrnych kolczyków. Śpiewa na apelach o Jezusie i cielesnych tęsknotach, a oba te tematy są Ahmadowi wstrętne. Cieszy się jednak, gdy Joryleen go zauważa; podchodzi do niego teraz i zachowuje się jak język sprawdzający wrażliwy ząb. - Uśmiechnij się, Ahmadzie - rzuca żartobliwie. - Chyba nie jest aż tak źle. - Robi ruch na wpół odsłoniętym barkiem, jak gdyby miała wzruszyć ramionami, pokazując, że tylko się z nim droczy. - Źle nie jest - odpowiada Ahmad. - A ja nie jestem smutny informuje ją. Po prysznicu biała koszula i wąskie czarne dżinsy drapią jego szczupłe ciało. - Masz okropnie poważną minę - stwierdza dziewczyna. Powinieneś się nauczyć częściej uśmiechać. - Po co? Po co miałbym się częściej uśmiechać, Joryleen? - Żeby cię bardziej lubili. - Nie zależy mi na tym. Nie chcę być lubiany. - Zależy - upiera się Joryleen. - Wszystkim na tym zależy. - Tobie tak - odpowiada Ahmad, uśmiechając się do niej pogardliwie z niedawno osiągniętej wysokości. Jej piersi wypychają się do góry jak wielkie bąble w zaokrąglonym dekolcie nieprzyzwoitej bluzki, która na drugim końcu eksponuje tłuszcz brzucha i zarys głębokiego pępka. Wyobraża sobie jej gładkie ciało, ciemniejsze niż karmel, lecz jaśniejsze od czekolady, jak smaży się w otchłani płomieni i pokrywa bąblami; przejmuje go dreszcz współczucia, jako że Joryleen stara się być dla niego miła zgodnie z tym, jakie ma wyobrażenie o samej sobie. - Mała szkolna miss - dodaje szyderczo. Słowa te sprawiają jej przykrość i Joryleen odwraca się, a grube książki, które ma zabrać do domu, wypychają jej piersi jeszcze bardziej do góry, pogłębiając przerwę między nimi. - Spadaj, Ahmad - rzuca, wciąż z pewną dozą łagodności, ostrożnie, z dolną wargą opadającą nieco pod własnym miękkim ciężarem. Ślina u podstawy dziąseł lśni od odbitego światła z fluorescencyjnych lamp pod sufitem, które zalewają korytarz bezpieczną jasnością. Chcąc uratować rozmowę, chociaż odwróciła się, by ją zakończyć, Joryleen dodaje jeszcze: - Gdyby ci nie zależało, nie stroiłbyś się codziennie w czystą białą koszulę jak jakiś kaznodzieja. Że też twojej matce chce się tyle prasować. Ahmad nie zamierza jej wyjaśniać, że ten przemyślany strój jest jego deklaracją neutralności, unika bowiem zarówno błękitu, koloru Rebelsów, gangu czarnoskórych uczniów Central High, jak i czerwieni, koloru noszonego zawsze, choćby tylko w postaci paska lub chustki na głowie, przez Diabolos, gang latynoski. Nie mówi jej też, że jego matka rzadko prasuje, jest salową w Szpitalu św. Franciszka, a w wolnych chwilach maluje i często widuje się z synem zaledwie godzinę z dwudziestu czterech. Usztywnione kartonowymi wkładkami koszule Ahmad odbiera z pralni, a rachunki płaci z pieniędzy, które zarabia jako ekspedient w Shop-a-Sec na Dziesiątej Ulicy dwa wieczory w tygodniu, w weekendy i chrześcijańskie święta, kiedy większość chłopców w jego wieku wałęsa się po ulicach, patrząc tylko, co by tu zbroić. W tym jego kostiumie, wie o tym, tkwi jednak próżność, dbałość o wygląd, która
obraża czystość Wszechobejmującego. Wyczuwa, że Joryleen nie tylko próbuje być miła: wzbudza w niej ciekawość. Chciałaby się zbliżyć, żeby lepiej go obwąchać, chociaż ma już chłopaka, i to takiego, który do „porządnych" na pewno się nie zalicza. Kobiety - ostrzegł Ahmada szejk Raszid - to zwierzęta, które łatwo zwieść, sam zresztą widzi, że liceum i świat poza nim pełne są węszenia, niewidome zwierzęta w stadzie wpadają na siebie, szukając tropu, który je pocieszy. Ale w Koranie jest napisane, że na pocieszenie mogą liczyć tylko ci, którzy wierzą w niewidoczny Raj, którzy modlą się pięć razy dziennie zgodnie z nakazem wprowadzonym na Ziemi przez Proroka po jego nocnej podróży na szerokim, oślepiająco białym grzbiecie Al-Buraka. Joryleen uparcie wciąż tam stoi, zbyt blisko. Ahmad czuje przesyt zapachem jej perfum; wgłębienie między piersiami zanadto go frapuje. Joryleen przesuwa ciężkie książki w swych objęciach. Ahmad czyta napisane długopisem na krawędzi najgrubszego podręcznika słowa: JORYLEEN GRANT. Jej usta, pomalowane różowym metalicznym błyszczykiem, żeby wyglądały na węższe, zaskakują go pełnym zażenowania wahaniem. - Chciałam ci tylko powiedzieć - wydusza wreszcie z siebie, tak niepewnie, że Ahmad musi się pochylić, żeby lepiej ją słyszeć - czy może miałbyś ochotę wpaść do kościoła w tę niedzielę i posłuchać, jak śpiewam solo w chórze. Jest wstrząśnięty, oburzony. - Nie wyznaję twojej wiary - przypomina jej uroczyście. Jej odpowiedź jest nonszalancka, niedbała. - Oj, ja nie traktuję tego aż tak poważnie - mówi. - Po prostu lubię śpiewać. - Teraz naprawdę mnie zasmuciłaś, Joryleen - odpowiada Ahmad. - Jeśli nie traktujesz poważnie swej religii, nie powinnaś tam chodzić. - Zatrzaskuje szafkę ze złością, głównie na samego siebie, bo zbeształ ją i odtrącił w chwili, kiedy odsłoniła się przed nim. Z rozpaloną pod wpływem konsternacji twarzą Ahmad odwraca się od zamkniętej szafki, by oszacować poczynione szkody, ale jej już nie ma, wytarte i wyszywane cekinami siedzenie dżinsów szeleści i beztrosko oddala się korytarzem. Świat jest trudny - myśli Ahmad -ponieważ diabły nieustannie w nim mieszają i wykrzywiają rzeczy proste. Kiedy gmach liceum został wybudowany w minionym stuleciu, dwudziestym z punktu widzenia chrześcijan i czternastym od hidżry proroka Mahometa z Mekki do Medyny, górował nad miastem na niewielkim wzniesieniu niczym zamek - pałac nauki dla dzieci robotników i ich dyrektorów, z filarami i zdobionymi gzymsami oraz mottem wyrytym w granicie: WIEDZA JEST WOLNOŚCIĄ. Teraz ten sam budynek, wzbogacony o blizny i kruszący się azbest, z twardą i lśniącą powłoką ołowiowej farby i okratowanymi wysokimi oknami, stoi na skraju szerokiego jeziora gruzów, które kiedyś było częścią centrum miasta poprzecinaną żyłkami tramwajowych torów. Te tory połyskują na starych fotografiach pośród mężczyzn w słomkowych kapeluszach i krawatach oraz pudełkowatych aut w kolorze karawanu. Nad chodnikami rozpościerało się wtedy tyle kinowych afiszów reklamujących konkurujące ze sobą hollywoodzkie produkcje, że podczas ulewy można było przebiegać pod nimi i wcale nie zmoknąć.
Działała też podziemna publiczna toaleta oznaczona staromodnymi porcelanowymi literami PANIE i PANOWIE, do której schodziło się oddzielnymi schodkami z chodnika na skrzyżowaniu East Main Street i Tilden Avenue. W każdej z nich babcia klozetowa dbała o czystość ubikacji i umywalek; przybytek ten zamknięto w latach sześćdziesiątych, gdy stał się cuchnącym miejscem, gdzie handlowano narkotykami i gdzie dochodziło do homoseksualnych zbliżeń, aktów prostytucji i sporadycznych napadów. Miasto otrzymało nazwę New Prospect - „nowa perspektywa" dwa stulecia temu, ze względu na wspaniały widok rozciągający się ze wzgórz nad wodospadami, lecz także z uwagi na przyszłość, która zapowiadała się nadzwyczaj obiecująco. Płynąca przez miasto rzeka, z malowniczymi wodospadami i rwącymi bystrzami, miała przyciągnąć przemysł, tak przynajmniej przypuszczano, kiedy kraj był młody, i wreszcie, po wielu falstartach i bankructwach, przyciągnęła - tkalnie, farbiarnie, garbarnie, zakłady produkujące lokomotywy, automobile i liny podtrzymujące wielkie mosty przewieszone nad rzekami i portami tego rejonu. Gdy wiek dziewiętnasty przeszedł w dwudziesty, rozpoczęły się długotrwałe i krwawe strajki; gospodarka nigdy już nie odzyskała optymizmu, który pomagał emigrantom z Europy Wschodniej, rejonu śródziemnomorskiego i Bliskiego Wschodu przetrwać czternastogodzinne dni żmudnej, niebezpiecznej, ogłuszającej, monotonnej pracy. Fabryki przeniosły się na południe i zachód, gdzie siła robocza była tańsza i bardziej posłuszna i nie trzeba było transportować z tak daleka rudy żelaza i koksu. Ci, którzy zamieszkują teraz podupadłe centrum miasta, są w większości brązowi, w wielu odcieniach tego koloru. Resztka jasnoskórych, lecz rzadko anglosaskich kupców uzyskuje niewielki dochód ze sprzedaży pizzy, chilli con carne, taniego jedzenia w kolorowych opakowaniach, papierosów i kuponów stanowej loterii, ustępuje jednak miejsca niedawno przybyłym imigrantom z Indii i Korei, którzy nie odczuwają tak wielkiej potrzeby, by - kiedy zapada zmrok uciekać na zamieszkane przez mieszaną ludność obrzeża i przedmieścia miasta. Białe twarze w centrum wydają się podejrzane i wyblakłe. W nocy, kiedy już kilka eleganckich egzotycznych restauracji pozbędzie się podmiejskiej klienteli, wozy policyjne zatrzymują się przy białych przechodniach, zakładając, że albo szukają narkotyków, albo potrzebują ostrzeżenia co do niebezpieczeństw grożących im w tej okolicy. Sam Ahmad jest owocem związku rudowłosej Amerykanki o irlandzkich korzeniach oraz egipskiego studenta z wymiany, którego przodkowie od czasów faraonów prażyli się na błotnistych polach wylewającego Nilu, gdzie uprawiano ryż i len. Cerę latorośli zrodzonej z tego mieszanego małżeństwa można opisać jako szarawą - matowy odcień jaśniejszy od beżu; karnacja jego zastępczego ojca, szejka Raszida, jest woskowo biała, jak u wielu pokoleń zakutanych jemeńskich bojowników. Tam, gdzie pięciopiętrowe domy towarowe i stłoczone biura żydowskich i protestanckich wyzyskiwaczy tworzyły niegdyś ciągłą fasadę ze szkła, cegły i granitu, teraz widać wyburzone prześwity i dawne wystawy zabite sklejkami, na których mnożą się naniesione sprayem graffiti. W oczach Ahmada bohomazy grafficiarzy, dumne
świadectwo przynależności do poszczególnych gangów, stanowią próbę zdobycia uznania, na które mają żałośnie niewielkie szanse. Grzęznąc coraz głębiej w bagnie bezbożności, zagubieni młodzi ludzie zyskują, poprzez zniszczenie czegoś, tożsamość. Pośród ruin wzniesiono kilka nowych pudełek z aluminium i niebieskiego szkła, ochłapów od panów zachodniego kapitalizmu - oddziały banków z centralami w Kalifornii lub Karolinie Północnej i placówki zdominowanego przez syjonistów federalnego rządu, usiłującego poprzez zasiłki i rekrutację do wojska zapobiec rozruchom i plądrowaniu sklepów. A jednak centrum miasta popołudniową porą wydaje się odświętne i ruchliwe: ulica East Main w rejonie Tilden jest karnawałem bezczynności, płynącą rzeką ciemnoskórych mieszkańców w szpanerskich ubraniach, paradą kostiumów starannie dobranych przez tych, których ziemskie dobra sięgają najdalej kilku centymetrów poza ich własną skórę, a żałosne aktywa są tylko tym, co widać gołym okiem. Jedyną ich przyjemnością jest nieposłuszeństwo. Ich terkoczące, hałaśliwe głosy pobrzmiewają małomiasteczkowym braterstwem, przesadnym wzajemnym zainteresowaniem tych, którzy nie mają wiele do roboty i nie mają dokąd pójść. Po wojnie secesyjnej do New Prospect wkroczyło ostentacyjne rozbuchanie w postaci budynku ratusza, rozległego kompleksu z wieżyczkami, o nieco mauretańskim charakterze, z krągłymi łukami i rokokowymi metalowymi zdobieniami, uwieńczonego potężną wieżą w stylu mansardowym. Jej pochyłe płaszczyzny są pokryte wielobarwnymi gontami jak rybią łuską i zawierają cztery białe zegarowe tarcze wielkości - gdyby je sprowadzono na ziemię - brodzików. Szerokie miedziane rynny, świadectwo kunsztu dawnych kowali, z czasem pokryły się miętową zielenią. To miejskie gmaszysko, którego biurokratyczną działalność w dużej mierze już dawno przeniesiono do mniej wyniosłych, bardziej nowoczesnych, mniej spektakularnych, lecz klimatyzowanych i łatwiejszych do ogrzania zabudowań za nim, otrzymało niedawno, po długotrwałych zabiegach, status narodowego skarbu architektonicznego. Stoi w miejscu, z którego widać liceum Central High, położone jedną przecznicę dalej na zachód; spory niegdyś teren wokół szkoły poważnie uszczupliły poszerzone ulice i nowe inwestycje, na które pozwolenie wydali przekupieni urzędnicy. Na wschodnim skraju tego jeziora gruzów, gdzie ciche wody parkingów przeplatają się z ceglanymi falami zburzonych budynków, kościół o grubych murach z rudy wspiera ciężką wieżę i reklamuje na popękanej tablicy swój nagrodzony chór gospel. Okna kościoła, bluźnierczo przydzieliwszy Bogu twarz, gestykulujące ręce, stopy obute w sandały i barwione szaty - słowem ludzką postać ze wszystkim, co w nim nieczyste i ograniczające - przyczerniły dziesięciolecia przemysłowych zanieczyszczeń i jeszcze bardziej zamaskowały ochronne druciane siatki. Religijne wizerunki wzbudzają teraz nienawiść, jak podczas wojen Reformacji. Godne dni chwały tego kościoła z jego pobożnymi białymi mieszczanami w hierarchicznie przydzielanych ławkach także należą do przeszłości. Teraz przychodzą tam czarnoskórzy wierni ze swoją anarchiczną, hałaśliwą religią, a ich nagrodzony chór rozmiękcza im mózgi w rytmicznym uniesieniu tak samo iluzorycznym (tę analogię przedstawia sardonicznie szejk Rashid) jak trans powłóczących nogami, mamroczących brazylijskich
candomble. Tutaj właśnie śpiewa Joryleen. Dzień po tym, jak Joryleen zaprosiła Ahmada, żeby przyszedł posłuchać jej śpiewu w chórze, podchodzi do niego na korytarzu Tylenol Jones, jej chłopak. Matka Tylenola, wydawszy na świat pięciokilowe niemowlę, zobaczyła w telewizji reklamę proszków przeciwbólowych i ich nazwa przypadła jej do gustu. - Te, Arab - mówi. - Słyszałem, że obraziłeś Joryleen. - Odbiło ci? - Ahmad próbuje mówić jego językiem. Zamieniliśmy parę słów. Sama chciała. Wyciągając ostrożnie rękę, Tylenol chwyta za ramię szczuplejszego chłopaka i wpycha kciuk we wrażliwe miejsce pod stawem barkowym. - Powiedziała, że nie szanujesz jej religii. Jego kciuk zagłębia się coraz bardziej, sięgając nerwów, które były uśpione przez całe życie Ahmada. Tylenol ma kwadratową twarz koloru orzechowej bejcy, gdy jest jeszcze wilgotna na drewnie. W licealnej drużynie futbolowej jest tacklerem, a zimą uprawia gimnastykę na kółkach, ma więc żelazny uścisk. Jego kciuk marszczy nieskazitelną białą koszulę Ahmada; wyższy chłopak wykonuje niecierpliwy ruch, żeby wyzwolić się z wrogiego uchwytu. - Nie wyznaje właściwej religii - Ahmad informuje Tylenola - a zresztą sama powiedziała, że jedyny z niej pożytek to śpiewanie w tym kretyńskim chórze. Żelazny kciuk nie przestaje się wwiercać, lecz pod wpływem skoku adrenaliny Ahmad odtrąca go, skrajem dłoni uderzając w grubą gałąź mięśni. Twarz Tylenola ciemnieje i zbliża się gwałtownie. - Tylko nie kretyńskim... sam jesteś takim kretynem, że wszyscy mają cię w dupie, Arabusie. - Oprócz Joryleen - brzmi szybka riposta płynąca na tej samej fali adrenaliny. Ahmad czuje, jakby miał kolana z waty, i podejrzewa, że jego twarz jest haniebnie zesztywniała ze strachu, lecz stawienie czoła nawet silniejszemu przeciwnikowi przynosi błogosławioną satysfakcję, kiedy gniew niejako powiększa naszą masę. Ośmiela się mówić dalej: - I nie powiedziałbym, że Joryleen ma mnie w dupie. Po prostu była dla mnie miła, ale taki typ jak ty tego nie zrozumie. - Taki typ jak ja, czyli jaki? Tacy jak ja nie znoszą takich tak ty, taka jest prawda, ty zakuta pało. Ty przegięta cioto. Ty pedale. Jego twarz jest tak blisko, że Ahmad wyczuwa zapach sera ze stołówkowego makaronu. Żeby powiększyć dystans, odpycha Tylenola. Inni uczniowie z Central High zbierają się wokół nich na korytarzu, dziewczyny w typie cheerleaderek i mania cy komputerowi, rastafarianie i fani gotyckiego rocka, szare myszki i obiboki, czekając, aż wydarzy się coś emocjonującego. Tylenol lubi mieć publiczność, komunikuje więc: - Nie mam nic do Czarnych Muzułmanów, ale ty nie jesteś czarny, jesteś tylko żałosnym popaprańcem. Nie jesteś turbaniarzem, tylko zasranym popaprańcem. Ahmad liczy na to, że odepchnięcie go w rewanżu przez Tylenola będzie stosownym zakończeniem tej konfrontacji - niedługo miał zabrzmieć dzwonek na następną lekcję. Ale Tylenol nie myśli jeszcze o
rozejmie; znienacka zadaje Ahmadowi cios w brzuch, który sprawia, że uchodzi z niego całe powietrze. Zdziwiona mina nabierającego oddechu Ahmada wywołuje śmiech przyglądających się uczniów, w tym białych jak kreda fanów gotyckiego rocka, białej mniejszości w Central High, która szczyci się tym, że nie okazuje żadnych emocji wzorem swych nihilistycznych punkrockowych idoli. Słychać też srebrzysty chichot kilku rozrywkowych piersiastych panienek, ciemnoskórych szkolnych miss, które -jak sądzi Ahmad - mogłyby być nieco bardziej wrażliwe. Kiedyś będą matkami. I to niedługo, młode dziwki. Traci twarz i nie ma wyboru, musi się zmierzyć z żelaznymi ramionami Tylenola, spróbować zrobić wgniecenie w tym przypominającym tarczę torsie i w tej tępej masce w orzechowym kolorze. Walka sprowadza się do przepychania, ściskania i stękania, brutalny pojedynek na pięści przy metalowych szafkach spowodowałby bowiem rumor, który ściągnąłby nauczycieli i ochroniarzy. W tej minucie, zanim zabrzmi dzwonek i wszyscy rozejdą się do klas, Ahmad nie wini swego przeciwnika -jest tylko robotem z mięśni, ciałem zbyt przepełnionym sokami i odruchami, by korzystać z mózgu - wini raczej Joryleen. Dlaczego musiała powiedzieć swojemu chłopakowi o ich prywatnej rozmowie? Dlaczego dziewczyny zawsze muszą wszystko mówić? Żeby poczuć się ważne, jak ci, którzy pokrywają grubymi literami graffiti bezbronne ściany. Przecież to właśnie ona poruszyła temat religii, zapraszając go tak zuchwale do swego kościoła, żeby usiadł z kafirami o skręconych włosach, ze śladami piekielnego ognia na sobie jak brązowa skóra na grillowanych udkach. Siedzące w nim diabły znów zaczęły szeptać - czemu Allah pozwala, by tyle groteskowych, błądzących i fałszywych religii wciągało do piekła miliony ludzi, podczas gdy Wszechmocny w okamgnieniu mógłby pokazać im drogę, „prostą drogę". Tak jakby (szepczą diabły Ahmada, gdy on i Tylenol napierają na siebie i zamachują jeden na drugiego, starając się robić przy tym jak najmniej hałasu) Miłosiernego i Wspaniałomyślnego nic a nic to nie obchodziło. Odzywa się dzwonek w małej zabezpieczonej skrzyneczce na mlecznożółtej ścianie. Nieco dalej na korytarzu otwierają się nagle drzwi z wielką taflą matowego szkła; wychodzi pan Levy, szkolny psycholog. Ubrany jest w kurtkę i spodnie, które nie pasują do siebie, jak dobrane na oślep części garnituru. Mężczyzna patrzy z roztargnieniem, potem zaś nieufnie, na podejrzane skupisko uczniów. Zebrani natychmiast nieruchomieją i zapada cisza, a Ahmad i Tylenol rozdzielają się, odkładając pojedynek na później. Pan Levy, Żyd, który w tej placówce oświatowej funkcjonuje praktycznie od zawsze, sprawia wrażenie starego i zmęczonego, z workami pod oczami i zmierzwionymi włosami przerzedzonymi na czubku głowy i kilkoma kosmykami sterczącymi do góry. Jego nagłe pojawienie się zaskakuje Ahmada jak wyrzut sumienia: w tym tygodniu ma umówione spotkanie z panem Levym, żeby porozmawiać o jego przyszłości po skończeniu liceum. Ahmad wie, że musi mieć jakąś przyszłość, lecz wydaje mu się ona nieistotna, nie budzi jego zainteresowania. Zaprawdę, jest napisane w trzeciej surze, droga prosta - droga Boga - jest drogą jedyną. Tylenol i jego gang będą teraz na niego polować. Tego byczka o
żelaznych kciukach, upokorzonego czymś w rodzaju remisu, zadowoli teraz tylko podbite oko, złamany ząb lub palec - coś, co będzie dla każdego widoczne. Ahmad wie, że próżność jest grzechem: miłość własna jest formą konkurencji dla Boga, a On konkurencji nie toleruje. Ale jak może nie dbać o swą dojrzewającą męskość, wydłużone kończyny, zaczesaną do tyłu, gęstą czuprynę falistych włosów, nieskazitelną szarawą skórę, bledszą niż u ojca, ale nie upstrzoną piegami i plamami ani różową jak u rudej matki i tych tlenionych blondynek, które w białej zamożnej Ameryce uważa się za ideał urody. Chociaż stroni od zatrzymujących się na nim dłużej spojrzeń, bezbożnych i nieczystych, posyłanych mu przez ciemnoskóre dziewczyny w szkole, Ahmad wolałby, żeby jego ciało nie zostało oszpecone. Chciał, by pozostało takie, jak uformował je Stwórca. Wrogość Tylenola staje się kolejnym powodem, żeby opuścić ten piekielny przybytek, gdzie chłopcy zastraszają i kaleczą innych dla czystej przyjemności, a niewierne dziewczyny noszą obcisłe biodrówki niemal tak nisko - jak oszacował, brakuje niespełna szerokości palca - by ukazać górną granicę włosów łonowych. Te najbardziej nieprzyzwoite, zepsute do cna, mają tatuaże tam, gdzie mogą je zobaczyć tylko ich partnerzy i gdzie tatuażysta musiał bardzo ostrożnie manewrować igłą. Nie ma końca szatańskim kontorsjom, gdy tylko ludzie czują, że mogą konkurować z Bogiem w kreowaniu siebie. Zostały mu już tylko dwa miesiące nauki. Za ceglanym murem i okratowanymi, wysokimi oknami w powietrzu wyczuwa się wiosnę. Klienci w Shop-a-Sec robią swoje żałosne, trujące zakupy w lepszych nastrojach, więcej przy tym jest czczej gadaniny. Przebiega lekko przez starą szkolną bieżnię, jak gdyby każdy krok był osobno amortyzowany. Kiedy przystanął na chodniku, żeby zastanowić się nad spiralnym śladem przypieczonego robaka, który zniknął, wszędzie wokół niego nowe zielone pędy czosnku, mleczy i koniczyny rozjaśniały zmęczone zimą place trawy, a ptaki szybkimi, radosnymi łukami zgłębiały niewidzialne medium będące ich żywiołem. Teraz, kiedy ma sześćdziesiąt trzy lata, Jack Levy budzi się między trzecią a czwartą nad ranem, ze smakiem strachu w ustach i uczuciem suchości, we śnie bowiem oddycha przez otwarte usta. Sny są złowrogie, przesiąknięte udręką tego świata. Czytuje podupadły, cierpiący na brak reklamodawców miejscowy dziennik „New Prospect Perspective", a także „New York Timesa" lub „Post", kiedy ktoś zostawi egzemplarz w pokoju nauczycielskim; i jak gdyby nie dość mu było jeszcze Busha, Iraku i morderstw w Queens i East Orange - morderstw dokonywanych nawet na dwu-, cztero-i sześcioletnich dzieciach, tak małych, że opór czy choćby krzyk przeciwko ich mordercom, rodzicom, wydawałby im się bluźnierstwem, tak jak bluźnierstwem byłby sprzeciw Izaaka wobec woli Abrahama - wieczorem, między szóstą a siódmą, kiedy jego otyła żona, przenosząc kolacyjne dania z lodówki do mikrofali, raz za razem przechodzi przed małym ekranem kuchennego telewizora, Levy włącza skrót najważniejszych wiadomości i gadające głowy telewizyjnej sieci; ogląda dotąd, aż reklamy, z których wszystkie widział już wielokrotnie, tak go zirytują, że wyłącza kretyńskie urządzenie. Do wiadomości ze świata dochodzi jeszcze udręka osobista Jacka, cierpienie należące tylko do niego, ciężar nadchodzącego dnia, dnia, który zaświta pomimo całego tego mroku. Kiedy tak leży, nie
śpiąc, strach i wstręt burzą się w nim jak składniki kiepskiego restauracyjnego dania - teraz porcje serwuje się dwukrotnie większe, niż potrzeba. Lęk zatrzaskuje drzwi, uniemożliwiając powrót w sen, pogłębiająca się z każdym dniem świadomość, że jego ciału nie pozostało na tym świecie już nic prócz przygotowania się do śmierci. Ma już za sobą okres zalotów i spółkowania; wychował dziecko; pracował, żeby je wykarmić, małego wrażliwego Marka z nieśmiałymi zamglonymi oczami i wilgotną dolną wargą, i zaopatrzyć we wszystkie tandetne śmieci, które kultura tych czasów kazała mu zgromadzić, żeby się nie wyróżniał w tłumie rówieśników. Teraz pozostało Jackowi Levy'emu tylko jedno zadanie, umrzeć i zwolnić trochę przestrzeni, trochę miejsca na tej przeciążonej planecie. Owo zadanie wisi w powietrzu tuż nad twarzą ofiary bezsenności jak pajęczyna z nieruchomym pająkiem pośrodku. Jego żona Beth, kobieta wieloryb, wydzielająca za dużo ciepła przez warstwę tłuszczu, oddycha głośno obok niego, a ten niezmordowany charkot przeciąga w nieświadomość jej dzienny monolog, jej normę paplaniny. Kiedy w przypływie tłumionej wściekłości trąca ją kolanem lub łokciem albo delikatnie ściska za pośladek wystający spod podwiniętej koszuli nocnej, Beth potulnie cichnie, a wtedy Jacka ogarnia lęk, że może ją obudził, łamiąc milczącą umowę zawartą przez każdą parę, która się godzi - choćby dawno temu spać razem. Chce ją tylko wprowadzić na inny poziom snu, gdzie sen przestanie jej wibrować w nosie. Przypominało to strojenie skrzypiec, na których grał jako chłopiec. Nowy Heifetz, nowy Isaak Stern: na to liczyli jego rodzice? Rozczarował ich - ta cząstka jego osobistej udręki pokrywa się z udręką świata. Jego rodzice nie mogli tego przeboleć. Oznajmił im arogancko, że rzuca lekcje. Życie w książkach i na ulicy znaczyło dla niego więcej. Miał jedenaście, może dwanaście lat, kiedy się zbuntował, i od tamtej pory nie wziął skrzypiec do rąk ani razu, chociaż czasami, słysząc w samochodowym radiu kawałek Beethovena, koncert Mozarta lub cygańskie melodie Dvoraka, które ćwiczył kiedyś w uproszczonej wersji, Jack ze zdziwieniem czuje, jak palcówki znów usiłują ożyć w jego lewej dłoni, podrygującej na kierownicy jak zdychająca ryba. Dlaczego bije się w piersi? Wyszedł przecież na ludzi, więcej nawet: Central High ukończył z wyróżnieniem, rocznik '59, zanim atmosfera liceum zaczęła przypominać więzienie i kiedy można się było jeszcze uczyć, a pochwały nauczycieli były powodem do dumy; pilnie dojeżdżał na studia w CCNY, nim wynajął w SoHo mieszkanie z dwoma chłopakami i jedną dziewczyną, która przenosiła bez przerwy swoje względy z jednego na drugiego; po studiach, zanim zaogniła się sytuacja w Wietnamie, dwa lata odsłużył w wojsku - podstawowe szkolenie w Fort Dix, przekładanie papierków w Fort Meade w stanie Maryland, położonym na tyle daleko na południe od linii Mason-Dixon, że roiło się tam od antysemitów z Południa, potem drugi rok w Fort Bliss w El Paso, w tak zwanych zasobach ludzkich, gdzie zajmował się przydziałami początek poradnictwa dla nastolatków; później, po przyjęciu oszczędnościowej ustawy o służbie wojskowej, przeniósł się do Rutgers na dalsze studia; od tamtej pory przez trzydzieści lat uczył historii i wiedzy o społeczeństwie w liceum, by przez ostatnie sześć pracować na etacie szkolnego psychologa. Suche fakty jego zawodowej kariery
sprawiają, że czuje się uwięziony - w curriculum vitae ciasnym jak trumna. Trudno mu się oddycha czarnym powietrzem w pokoju, toteż ukradkiem przewraca się z boku na plecy i leży jak umarlak podczas katolickiego wystawienia zwłok. Ależ hałaśliwa potrafi być pościel! - jak rozbijające się tuż przy uchu fale. Nie chce zbudzić Beth. Znieść jej też nie może, bliski uduszenia. Przez chwilę, jak pierwszy łyk drinka, zanim kostki lodu rozwodnią whisky, nowa pozycja przynosi poprawę. Gdy leży na wznak, spływa nań spokój zmarłego, lecz bez wieka trumny kilka centymetrów od nosa. Świat pogrążony jest w ciszy, poranny ruch jeszcze się nie zaczął, a nocne marki z zepsutymi tłumikami wreszcie zawlekły się do łóżek. Słyszy zmianę biegów samotnej ciężarówki na migających światłach nieopodal, a dwa pokoje dalej szaloną galopadę na miękkich poduszeczkach Carmeli, wysterylizowanej i pozbawionej pazurów kotki Levych. Z obciętymi pazurami nie może być wypuszczana na dwór w obawie, że inne koty - te z pazurami - mogłyby ją zabić. W domowej niewoli, przespawszy większość dnia pod sofą, nocą miewa halucynacje, wyobrażając sobie w pogrążonym w bezruchu domu dzikie przygody, walki i ucieczki, których nie jest jej dane przeżywać - dla jej dobra. Tak przejmująco smutny jest dla jego zmysłów ten przedporanny czas, tak samotny Jack Levy wydaje się sam sobie, że ledwie słyszalny harmider wzniecony przez cierpiącą na omamy wysterylizowaną kotkę uspokaja go już prawie na tyle, by jego umysł, zwolniony z obowiązku czuwania, mógł zapaść z powrotem w sen. Zatrzymany jednak na jawie przez dokuczający pęcherz, leży bezbronny wobec świadomości -jak wobec odrażającej radioaktywnej fali - że jego życie jest niepotrzebną plamą, skazą, wieloletnią gafą na nieskazitelnej powierzchni tej nieludzkiej pory. W mrocznym lesie świata zgubił właściwą drogę. Ale czy ta w ogóle istnieje? A może już samo życie jest pomyłką? W skróconej wersji historii, którą kiedyś przekazywał uczniom nie mogącym uwierzyć, że świat nie zaczął się w chwili ich narodzin w czasach popularyzacji gier komputerowych, nawet najwybitniejsze jednostki rozpływają się w nicości, składane w mogiłach, a ich wizje giną razem z nimi - Karol Wielki, Karol V, Napoleon, nikczemny, lecz odnoszący w swoim czasie spore sukcesy i wciąż, przynajmniej w świecie arabskim, podziwiany Adolf Hitler. Historia jest maszyną bezustannie ścierającą ludzkość w pył. Szkolne porady Jacka Levy'ego, odtwarzane teraz w jego głowie, tworzą kakofonię braku porozumienia. Widzi siebie jako żałosnego starca na brzegu, jak wykrzykuje słowa przestrogi do flotylli młodych ludzi, których znosi na niebezpieczne mielizny świata - z jego kurczącymi się bogactwami naturalnymi, z ograniczeniami wolności i bezlitosnymi reklamami dostosowanymi do groteskowej kultury popularnej, kultury wiecznej muzyki, piwa i niemożliwie szczupłych i wysportowanych młodych kobiet. A może większość młodych kobiet, nawet Beth, była kiedyś szczupła jak te z reklam piwa i coli? Beth bez wątpienia szczupła była, lecz próby przypomnienia jej sobie takiej są jak próby oglądania telewizji, kiedy żona przetacza się w tę i z powrotem przed ekranem, szykując kolację. Poznali się podczas jego półtorarocznych studiów w Rutgers. Była dziewczyną z Pensylwanii, z dzielnicy East Mount Airy w
północno-zachodniej Filadelfii, i studiowała bibliotekoznawstwo. Pociągała go w niej lekkość, delikatny śmiech oraz błyskotliwa szybkość, z jaką zamieniała wszystko, łącznie z ich znajomością, w żart. Jakich możemy się spodziewać synków? Urodzą się na wpół obrzezani? Rodzina Elizabeth Fogel miała niemieckie korzenie; jej starsza siostra, Hermione, była bardziej poważna i mniej urocza. On był Żydem. Ale nie dumnym Żydem, pochłoniętym ideą Starego Przymierza. Jego dziadek porzucił religię w Nowym Świecie, pokładając wiarę w zrewolucjonizowanym społeczeństwie, w świecie, w którym możni nie mogą już rządzić za pomocą przesądów, gdzie jedzenie na stole i przyzwoite warunki mieszkaniowe zastąpiły płonne obietnice niewidocznego Boga. Nie, żeby znowu żydowski Bóg zasypywał Żydów obietnicami rozbite szkło podczas ślubu, szybki pochówek w całunie po śmierci, żadnych świętych, żadnego życia pozagrobowego, wyłącznie niewolnicza lojalność tyranowi, który kazał Abrahamowi złożyć w ofierze jedynego syna. Od biednego Izaaka, tego ufnego gamonia, którego o mało nie zabił własny ojciec, potem, gdy już był niewidomym starcem, podstępem wydobyli błogosławieństwo syn Jakub i żona Rebeka, którą sprowadzono mu z Aram-Naharaim, z zasłoniętą twarzą. W mniej odległych czasach, w minionym stuleciu, jeśli się przestrzegało wszystkich zasad - a dla ortodoksa ich lista była długa - można było dostać żółtą gwiazdę i bilet w jedną stronę do komór gazowych. Nie, dziękuję: Jack Levy uparcie czerpał przyjemność z upartego mówienia „nie" judaizmowi. Pozwolił światu, by z „Jakuba" zrobił „Jacka", i sprzeciwiał się obrzezaniu syna, chociaż przemądrzały protestancki lekarz w szpitalu namówił Beth do tego z „czysto higienicznych" powodów, twierdząc, że - jak wskazują badania - obniży to ryzyko zarażenia się przez Marka chorobami wenerycznymi oraz zapadnięcia na raka szyjki macicy przez jego partnerki. Był tygodniowym niemowlęciem z fiutkiem rozmiarów maleńkiego tłustego guziczka na jąderkowej poduszeczce z jednym szwem, a oni już dbali o jego życie intymne oraz przybywali na ratunek nie narodzonym jeszcze niemowlętom płci żeńskiej. Beth była wyznawczynią luteranizmu, tej szczerej chrześcijańskiej denominacji, gdzie wiarę przedkłada się nad uczynki, a piwo nad wino, i myślał, że Beth będzie tłumić uparcie w nim tkwiącą żydowską cnotę, najstarszą przegraną sprawę wciąż aktywną w zachodnim świecie. Nawet wiara w socjalizm dziadka oziębiła się i wygasła pod wpływem tego, jak komunizm sprawdzał się w praktyce. Jack uważał swój ślub z Beth, na piętrze groteskowego ratusza New Prospect, w obecności jedynie jej siostry i jego rodziców, za śmiały dysonans, miłosne błoto na oczach historii, jak tyle innych rzeczy, które się działy w roku 1968. Lecz po trzydziestu sześciu wspólnie przeżytych latach, z tak różnymi korzeniami wyznaniowymi i narodowymi, stopili się w nijaką jedność. Stali się parą, która w weekendy robi razem zakupy w ShopRite i Best Buy i dla której ideałem udanego wieczoru jest brydż z trzema innymi parami z liceum lub biblioteki publicznej Clifton, gdzie Beth pracuje cztery dni w tygodniu. Czasem w piątek lub sobotę wieczorem próbują poprawić sobie nastrój wypadem na kolację, na przemian do chińskiej i włoskiej restauracji, gdzie są częstymi gośćmi i starszy kelner ze zrezygnowanym uśmiechem prowadzi ich do stolika w
rogu, gdzie Beth może się jeszcze wcisnąć; nigdy do boksu. Albo jadą do jakiegoś obskurnego multipleksu z lepkimi podłogami, gdzie za średni popcorn trzeba zapłacić siedem dolarów -jeśli zdołają znaleźć film bez nadmiaru przemocy i seksu i który nie jest zbyt jednoznacznie przeznaczony dla nastoletniej publiczności płci męskiej. Ich znajomość i wczesne lata małżeństwa zbiegły się w czasie z upadkiem wielkich hollywoodzkich wytwórni i wejściem na ekrany olśniewających wywrotowych wizji - filmów Nocny kowboj, Swobodny jeździec, Bob i Carol i Ted i Alice, Dzika banda, Mechaniczna pomarańcza, Brudny Harry, Porozmawiajmy o kobietach, Ostatnie tango w Paryżu, Ojciec chrzestny (część pierwsza), Ostatni seans filmowy, Amerykańskie graffiti - nie wspominając o późnym Bergmanie i obrazach z Francji i Włoch, wciąż pełnych niepokoju, surowości i narodowego charakteru. To były dobre filmy, które parę pozostającą na bieżąco z twórczością filmową mobilizowały do najwyższego wysiłku intelektualnego. Wtedy jeszcze wciąż utrzymywało się przekonanie, pozostałość po 1968 roku, że młodzi ludzie mogą na nowo wymyślić świat. Dla sentymentalnego upamiętnienia tamtych wspólnie przeżywanych objawień, kiedy małżeńska wspólnota była dla nich czymś nowym, ręka Jacka nawet teraz w kinie ukradkiem ujmuje jej dłoń, przenosi ją i trzyma na kolanach, delikatnie miękką i ciepłą, gdy twarze rozświetlają im eksplozje jakiegoś współczesnego, durnowatego thrillera, w którym chłodno wykalkulowane emocje dziecinnego scenariusza są kpiną z ich podeszłego wieku. W szponach bezsenności i rozpaczy myśli o tym, żeby odszukać dłoń Beth pod kołdrą, lecz próby odnalezienia jej pośród zwałów uśpionego ciała mogłyby wybić żonę ze snu i zbudzić jej zbolały, niezmordowany, wciąż dziewczęcy głos. Z niemal złodziejską ostrożnością unosi stopy nad prześcieradłem, odsuwa kołdrę i ucieka z małżeńskiego łoża. Schodząc z dywanika przy łóżku, czuje pod bosymi stopami kwietniowy chłód. Termostat wciąż ustawiony jest na tryb nocny. Staje przy oknie osłoniętym pożółkłą od słońca firanką i spogląda na okolicę skąpaną w szarym świetle wypełnionych parami rtęci ulicznych latarni. Pomarańczowe tło znaku Gulf na całodobowej stacji benzynowej dwie przecznice dalej jest jedynym mocniejszym kolorowym akcentem tej przedporannej panoramy. Gdzieniegdzie nikłe niskonapięciowe światło tli się w oknie dziecięcego pokoju lub podestu. W panującym półmroku, pod gładką kopułą ciemności zbrukanej lekko zgniłą poświatą miasta, zniekształcone kąty linii dachów, gonty i oblicówki ciągną się w nieskończoność. Blokowisko, myśli sobie Jack Levy. Domy ścieśniły się, przybliżyły do siebie za sprawą rosnących cen ziemi i parcelacji działek. Tam, gdzie za jego pamięci przy domach znajdowały się kwitnące drzewa i ogródki warzywne, sznury do bielizny i huśtawki, teraz kilka zaniedbanych krzaków walczy o dwutlenek węgla i wilgotną glebę między betonowymi chodnikami i asfaltowymi parkingami wykrojonymi z szerokich niegdyś pasów zieleni. Potrzeby samochodów okazały się decydujące. Akacje zasadzone wzdłuż krawężników, bożodrzewy zakorzeniające się szybko przy ogrodzeniach i murach, kasztanowce pozostałe po epoce wozów rozwożących lód i węgiel - wszystkim tym
drzewom, z pączkami i młodymi listkami wyglądającymi w świetle latarni jak srebrzyste futerko, grozi wyrwanie na następnym etapie poszerzania ulic. Proste sylwetki bliźniaków z lat trzydziestych i domów w stylu rancho z lat pięćdziesiątych już zostały przeładowane dodanymi lukarnami, dobudowanymi tarasami, rozchwierutanymi zewnętrznymi schodami dającymi oddzielny dostęp do kawalerek wykrojonych z pokoi, które kiedyś przeznaczone były dla gości. Przystępne cenowo mieszkania kurczą się jak wielokrotnie składana kartka papieru. Porzuceni rozwodnicy, rzemieślnicy uprawiający zanikające zawody i ciężko pracujący ciemnoskórzy robotnicy, którzy chwytają kolejny szczebel drabiny pozwalającej opuścić śródmiejskie slumsy, przenoszą się tutaj i nie stać ich już, żeby stąd wyjechać. Zaradne młode pary odnawiają zaniedbane bliźniaki i zaznaczają swój ślad, malując werandy, listwy i okienne ramy na cudaczne kolory - liliowy lub wściekle zielony - i ta plama starszym mieszkańcom wydaje się zniewagą, oznaką pogardy, szpetnym kaprysem. Narożne sklepiki spożywcze poznikały jeden po drugim, ustępując pola sieciowym lokalom, których standardowe logo i wystrój wnętrz są radośnie krzykliwe, podobnie jak gargantuicznych rozmiarów kolorowe zdjęcia sprzedawanego tam tuczącego jedzenia. Jack Levy widzi to tak: Ameryka jest utwardzona tłuszczem i smołą, od jednego wybrzeża do drugiego ciągnie się smoliste błoto, w którym wszyscy ugrzęźliśmy. Teraz, kiedy komuchy wypadły z biegu, Amerykanie nie mają się nawet co szczycić swą osławioną wolnością ta ułatwia bowiem tylko terrorystom swobodne poruszanie się, wynajmowanie samolotów i ciężarówek oraz zakładanie stron internetowych. Fanatycy religijni i komputerowi maniacy; połączenie to wydaje się dziwne przy jego staromodnym przekonaniu o rozdziale rozumu i wiary. Te sukinsyny, które rozbiły samoloty o World Trade Center, zdobyły świetne wykształcenie techniczne. Ich przywódca skończył w Niemczech urbanistykę; powinien był stworzyć nowy projekt New Prospect. Jack uważa, że ktoś bardziej niż on pogodny i energiczny spożytkowałby jakoś te godziny, zanim obudzi się żona, nowe wydanie „Perspective" trafi na werandę, a nakłuwane gwiazdami niebo nad dachami przybierze barwę brudnoszarą. Mógłby zejść na dół, odnaleźć jedną z tych książek, z których przeczytał tylko pierwszych trzydzieści stron, albo zaparzyć kawę, albo popatrzeć, jak dziennikarze z porannych wiadomości stroją sobie żarty i odchrząkują, chcąc pozbyć się chrypki. Woli jednak stać tutaj i sycić pustą głowę, zbyt zmęczoną, żeby śnić, widokami okolicy w księżycowym świetle. Pręgowany kot... a może mały szop pracz?... przebiega chyłkiem przez pustą ulicę i znika pod zaparkowanym samochodem. Jack nie widzi, jakiej marki. Teraz wszystkie samochody wyglądają podobnie, bez przypominających stateczniki tylnych błotników i zastygłych w uśmiechu chromowanych kratownic z czasów jego dzieciństwa, nawet bez imitacji iluminatorów buicka riviery i przypominającego nos pocisku przodu studebakera, wielkich długich limuzyn z lat pięćdziesiątych - te dopiero były aerodynamiczne. W imię aerodynamiki i oszczędności paliwa wszystkie samochody, od mercedesa po hondę, są teraz trochę pękate, przysadziste i w neutralnych kolorach, żeby nie widać było kurzu. Wielkie parkingi zamieniają się przez to w koszmar i gdyby nie
mały wisiorek przy kluczykach, którego naciśnięcie powoduje mrugnięcie świateł z odległości, a w ostateczności włączenie klaksonu, można by nie znaleźć swojego auta. Z czymś długim i bladym w dziobie leniwie odlatuje wrona, wydziobawszy dziurę w zielonym worku na śmieci wystawionym zeszłego wieczoru do wywiezienia dziś rano. Jakiś mężczyzna w garniturze pośpiesznie zbiega z werandy i wsiada do auta, masywnego i pożerającego benzynę samochodu sportowo -użytkowego, i odjeżdża hałaśliwie - nieważne, czy sąsiedzi się obudzą. Wczesny lot z Newark, domyśla się Jack. Stoi tam, zapatrzony w widok za zimną szybą, myśląc: życie. Oto życie, mieszkanie w dzielnicy na przedmieściu, opychanie się tłuszczem, rano golenie i prysznic, żeby nie wzbudzić wstrętu swoimi feromonami w tych, którzy będą siedzieć przy tym samym stole konferencyjnym. Jack Levy dopiero po wielu latach uświadomił sobie, że ludzie śmierdzą. Kiedy był młodszy, we własnym odczuciu sam nigdy nie śmierdział, nie zauważał stęchłego odoru, który wydziela teraz, gdy wykonuje spokojne, codzienne czynności, chociaż nawet się nie poci. Cóż, wciąż żyje, skoro widzi to, co widzi. To chyba dobrze, myśli, lecz wiąże się ze sporym wysiłkiem. Jak się nazywał ten Grek z książki Camusa, na której punkcie wszyscy w CCNY mieli bzika? A może to było w Rutgers, wśród magistrantów. Syzyf. Głaz wtaczany pod górę. Musi się stoczyć. Stoi tam, nie widząc już, lecz wypierając ze świadomości przekonanie, że to wszystko pewnego dnia się dla niego skończy. Obraz na ekranie w jego głowie całkowicie zniknie, a mimo to wszystko będzie trwało nadal, bez niego, świt będzie wstawał, samochody będą ruszały, a dzikie stworzenia będą żywiły się na terenie zatrutym przez Człowieka. Carmela bezgłośnie wspięła się po schodach i ociera się o jego bose stopy, głośno mrucząc z myślą o wcześniejszym posiłku. To też jest życie, życie dotykające życia. Jack czuje ciężar powiek i piasek w oczach. Nie powinien był wstawać; przy wielkim ciepłym boku żony mógł wykraść jeszcze godzinę snu. Teraz musi nieść swoje zmęczenie przez długi i pracowity dzień między ludźmi, przez każdą jego minutę. Słyszy skrzypnięcie łóżka, gdy Beth porusza się i dźwiga z materaca swój ciężar. Drzwi do łazienki otwierają się i zamykają, zamek klika, a potem puszcza w ten swój irytujący sposób. Dawniej spróbowałby go naprawić, teraz jednak, kiedy Mark osiedlił się w Nowym Meksyku i przyjeżdża do domu raz na rok, jeśli w ogóle, nie ma wielkiej potrzeby prywatności. Ablucje Beth sprawiają, że woda pomrukuje i wprawia w drżenie rury w całym domu. Z nocnego stolika spływa męski głos, bardzo szybki, z muzyką w tle; pierwszą czynnością żony po przebudzeniu, zanim się oddali, jest włączenie tego cholernego urządzenia. Nie za przestaje prób kontaktu z otoczeniem drogą elektroniczną, choć fizycznie są w nim coraz bardziej wyizolowani, starzejąca się para, której jedyny syn prysnął już z domu, otoczona w swych codziennych zajęciach niefrasobliwą młodzieżą. Beth w bibliotece musiała poznać podstawy informatyki, nauczyć się, jak wyszukiwać dane, drukować je i przekazywać dzieciakom zbyt tępym lub leniwym, żeby samemu poszperać w książkach, o ile istnieją książki na ten temat. Jack usiłował zignorować całą tę rewolucję - uparcie przechowywał nabazgrane odręcznie notatki o przeprowadzonych spotkaniach, tak jak to robił całe lata, i nie „wklepywał" wniosków do
komputerowej bazy danych o dwóch tysiącach uczniów liceum. Za to zaniedbanie - lub bunt -jest ustawicznie ganiony przez pozostałych przedstawicieli szkolnego grona psychologów, które w ciągu trzydziestu lat trzykrotnie się powiększyło, zwłaszcza przez Connie Kim, drobną Amerykankę pochodzenia koreańskiego, specjalizującą się w pracy z kolorowymi wagarowiczkami, oraz Wesley a Raya Jamesa, równie pedantycznego i zdolnego Murzyna, którego wyczyny sportowe - wciąż jest szczupły jak chart - pozwalają mu łapać dobry kontakt z chłopakami. Jack wiecznie obiecuje, że poświęci parę godzin na uaktualnienie bazy danych, lecz mijają tygodnie, a on czasu nie znajduje. Jest coś w istocie poufności, co sprawia, że wzdraga się przed wprowadzeniem informacji o prywatnych sesjach do elektronicznej sieci, która spowija całą szkołę, dostępna dla wszystkich. Beth jest bardziej na bieżąco, bardziej skłonna do tego, żeby się ugiąć i zmienić. Przystała na ślub w ratuszu, chociaż z rumieńcem na twarzy przyznała mu się, że rodzice będą rozpaczać, jeśli nie dojdzie do ślubu kościelnego. Nie powiedziała, czy i ona jest tym zrozpaczona, a on odparł: „Niech to będzie prosta uroczystość. Bez żadnych tam guseł". Religia nic dla niego nie znaczyła, a kiedy stopili się w małżeńską jedność, znaczyła coraz mniej także dla niej. Teraz się zastanawia, czy czegoś jej nie pozbawił, choćby nawet czegoś groteskowego, i czy jej bezustanna paplanina i przejadanie się nie są pewnego rodzaju rekompensatą. Bycie żoną upartego Żyda nie może być łatwe. Wyłoniwszy się z łazienki, owinięta metrami kwadratowymi szlafroka, zauważa go, jak stoi w milczeniu i bezruchu przy oknie korytarza na piętrze, woła przestraszona: - Jack! Co się stało? Jakiś mężowski sadyzm chroni jego przygnębienie, lecz częściowo tylko ukrywa je przed nią. Jack chce, żeby Beth poczuła, że stan jego umysłu jest jej winą, chociaż rozum podpowiada mu, że tak nie jest. - Nic nowego - odpowiada. - Znowu obudziłem się za wcześnie. I nie mogłem zasnąć. - To oznaka depresji, mówili o tym jakiś czas temu w telewizji. Oprah zaprosiła do swojego programu kobietę, która napisała o tym książkę. Może powinieneś wybrać się do... nie wiem, słowo „psychiatra" przeraża wszystkich, którzy nie są bogaci, ta kobieta tak mówiła... powinieneś wybrać się do jakiegoś specjalisty, jeśli tak bardzo się męczysz. - Specjalisty od Weltschmerz. - Jack odwraca się i uśmiecha do niej. Chociaż też przekroczyła już sześćdziesiątkę - sześćdziesiąt jeden przy jego sześćdziesięciu trzech -jej twarz jest wolna od zmarszczek; coś, co na twarzy szczupłej kobiety byłoby głębokimi bruzdami, na jej krągłej buzi jest lekko zaznaczone, wygładzone do dziewczęcej delikatności przez tłuszcz napinający skórę. - Nie, dziękuję, skarbie mówi. - Codziennie daję mądre rady, sam natomiast słabo je sobie przyswajam. Za dużo przeciwciał. Przez te wszystkie lata zaobserwował, że jeśli zbywa poruszany przez nią temat, Beth, nie chcąc całkowicie stracić jego uwagi, szybko przeskakuje na następny. - A propos przeciwciał, wczoraj Herm powiedziała mi przez telefon... w głębokiej tajemnicy, Jack, nawet ja nie powinnam o tym
wiedzieć, obiecaj, że nikomu nie powiesz... - Obiecuję. - ...mówi mi o tym wszystkim, bo musi sobie ulżyć, a ja jestem kimś spoza tamtejszych układów... powiedziała, że jej szef ma podwyższyć poziom zagrożenia terrorystycznego dla naszego rejonu z żółtego na pomarańczowy. Myślałam, że będą o tym mówić w radiu, ale nie mówili. Co to może znaczyć, jak sądzisz? Szefem Hermione w Waszyngtonie jest sekretarz Departamentu Bezpieczeństwa Krajowego, religijny prawicowy pionek ze szwabskim nazwiskiem, Haffenreffer czy coś w tym rodzaju. - Może chcą nam pokazać, że nie siedzą tylko na forsie z naszych podatków. Że panują nad sytuacją. Ale nie panują. - I tym się martwisz, kiedy się martwisz? - Nie, kochanie, mówiąc szczerze, jest to ostatnia rzecz, która spędzałaby mi sen z powiek. Tak sobie myślałem, wyglądając przez okno, że tej dzielnicy przydałoby się, żeby puknęła w nią jakaś bomba. - Oj, Jack, nie powinieneś nawet sobie z tego żartować, jak pomyślę o tych biedakach z górnych pięter, którzy dzwonili z komórek do żon, żeby im powiedzieć, że je kochają... - Wiem, wiem. Nie powinienem nawet żartować. - Markie ciągle powtarza, żebyśmy się przenieśli bliżej niego, bliżej Albuquerque. - Mówi to, skarbie, ale myśli sobie co innego. Ostatnia rzecz, jakiej by sobie życzył, to nasza przeprowadzka bliżej niego. - Obawia się, że tych parę słów prawdy mogło sprawić przykrość matce chłopaka, dodaje więc żartem: - Nie wiem, dlaczego tak jest. Nigdy go nie biliśmy ani nie zamykaliśmy w komórce. - Pustyni nie zbombardują - ciągnie Beth, jak gdyby od decyzji o przeprowadzce do Albuquerque dzieliło ich tylko kilka argumentów. - Zgadza się: oni kochają pustynię. Z ulgą połączoną z żalem zauważa, że Beth czuje się na tyle urażona jego sarkazmem, by się wreszcie od niego odczepić. - To musi być cudowne - mówi jego żona i udaje jej się wyniośle odrzucić głowę do tyłu w staromodnym geście - po zostawać tak obojętnym wobec tego, co martwi wszystkich innych. - Wraca do sypialni, żeby pościelić łóżko i na fali tego samego wysiłku ubrać się do pracy w bibliotece. Czym sobie zasłużyłem - zadaje sobie pytanie Jack - na taką wierność, na takie małżeńskie oddanie? Jest rozczarowany, troszeczkę, że nie zakwestionowała jego grubiańskiej opinii, iż ich syn, wzięty okulista z trzema kochanymi, opalonymi, posłusznie noszącymi okulary pociechami i na pozór serdeczną, lecz w gruncie rzeczy pełną rezerwy żoną, tlenioną blondynką z Short Hills, Żydówką czystej krwi, nie chce mieć w pobliżu swych rodziców. Razem z Beth podtrzymują pewne mity, a jednym z nich jest to, że Mark kocha ich tak bardzo, jak oni - nie mogą na to nic poradzić, w ich gnieździe jest bowiem tylko jedno jajo kochają jego. Tak naprawdę Jack Levy nie miałby nic przeciwko wyniesieniu się stąd; patrzył latami, jak stare przemysłowe miasteczko umiera, stojąc, i zamienia się w dżunglę Trzeciego Świata, teraz więc przeprowadzka na południe dobrze by mu zrobiła. Beth także. Miniona zima w tym rejonie była bezlitosna i w wiecznym cieniu między niektórymi ścieśnionymi domami w okolicy wciąż utrzymują się małe
garby poczerniałego od brudu śniegu. W liceum jego gabinet jest jednym z najmniejszych pomieszczeń - dawniej mieścił się tu składzik, po którym zostały szare metalowe regały dźwigające teraz katalogi szkół wyższych, książki telefoniczne, podręczniki psychologii oraz stertę starych numerów tygodnika „Metro Job Market", ubogiego od strony graficznej, dającego wszak pojęcie o potrzebach lokalnego rynku pracy oraz ofercie placówek oświatowych o profilu technicznym. Kiedy wznoszono okazały gmach szkoły osiemdziesiąt lat wcześniej, nie pomyślano o wytyczeniu oddzielnej przestrzeni dla psychologów: porady nadchodziły zewsząd, począwszy od kochających rodziców, na moralistycznej kulturze popularnej kończąc. Dziecko dostawało więcej wskazówek, niż mogło sobie przyswoić. Teraz często Jack Levy rozmawia z dziećmi, które sprawiają wrażenie, jakby nie miały rodziców z krwi i kości, a wskazówki ze świata przekazywały im wyłącznie elektroniczne duchy nadające z drugiego końca zatłoczonej sali, dudniące w czarnych piankowych słuchawkach albo zakodowane w skomplikowanym oprogramowaniu postaci, które przedzierają się spazmatycznie przez wywołujące eksplozje algorytmy gier komputerowych. Uczniowie stawiają się przed szkolnym psychologiem niczym seria płyt CD, których połyskująca powierzchnia w żaden sposób nie zdradzi ich zawartości bez sprzętu odtwarzającego. Jego rozmówca podczas piątej tego długiego i męczącego ranka sesji, uczeń ostatniej klasy, jest wysokim, szczupłym chłopcem o szarawej karnacji, ubranym w czarne dżinsy i zadziwiająco czystą białą koszulę. Białość tej koszuli razi Jacka Levy'ego w oczy, nieco wrażliwe po tak wczesnym przebudzeniu. Na teczce z papierami chłopca widnieje podpis: Mulloy (Ashmawy), Ahmad. - Interesujące nazwisko - Levy zwraca się do chłopaka. Jest coś, co mu się w nim podoba, jakaś niezmącona powaga, wystudiowana uprzejmość w ułożeniu miękkich, dość pełnych warg i starannie przyciętych i uczesanych włosów, szorstkiego grzebienia, który unosi się prosto nad czołem. - Kim jest Ashmawy? - pyta psycholog. - Chce pan, żebym opowiedział? - Bardzo proszę. Chłopak mówi ze zbolałą dostojnością; Levy wyczuwa, że naśladuje w ten sposób jakiegoś starszego od siebie, sprawnego mówcę. - Narodziłem się ze związku białej Amerykanki i egipskiego studenta z wymiany; poznali się w czasie studiów w kampusie Uniwersytetu Stanowego w New Prospect. Moja matka, która później została salową, próbowała wtedy ukończyć akademię sztuk pięknych. W wolnym czasie maluje i projektuje biżuterię, ze sporym powodzeniem, chociaż to nie wystarczy, żeby nas utrzymać. On... - Chłopak przerywa, jakby natrafił w gardle na jakąś przeszkodę. - Twój ojciec - podsuwa Levy. - Właśnie. Zamierzał zdobyć wiedzę, jak wyjaśniła mi matka, z dziedziny amerykańskiej przedsiębiorczości i technik marketingowych. Nie było tak łatwo, jak mu obiecywano. Nazywał się... nazywa się; czuję bardzo mocno, że wciąż żyje... Omar Ashmawy, a matka Teresa Mulloy. Jej rodzina pochodzi z Irlandii. Wzięli ślub na długo przed moimi narodzinami. Jestem dzieckiem z prawego łoża.
- Świetnie. Nie wątpiłem w to. Zresztą co to ma za znaczenie? W końcu to nie dziecko trafia do nieprawego łoża, jeśli wiesz, co mam na myśli. - Wiem, proszę pana. Dziękuję. Mój ojciec dobrze wiedział, że ślub z Amerykanką, choćby była prosta i zepsuta, da mu obywatelstwo amerykańskie, i tak się stało, nie dał mu tylko amerykańskiego knowhow ani koneksji, które prowadzą do amerykańskiego dobrobytu. Straciwszy nadzieję, że kiedykolwiek będzie zarabiał więcej niż zwykły robotnik, dał dyla, gdy miałem trzy lata. To właściwe wyrażenie? Znalazłem je we wspomnieniach wielkiego amerykańskiego pisarza Henry'ego Millera, które kazała nam przeczytać na angielski panna Mackenzie. - Naprawdę? Mój Boże, Ahmadzie; czasy się zmieniają. Kiedyś Millera można było znaleźć tylko pod ladą. Znasz to wyrażenie: „spod lady"? - Oczywiście. Nie jestem cudzoziemcem. Nigdy nie byłem za granicą. - No ale zapytałeś o „dać dyla". Większość Amerykanów wie, co to znaczy. - Miller, zdaje się, użył tych słów, pisząc o żonie, która go zostawiła. - Tak. Nic dziwnego. Że się ulotniła. Miller nie mógł być łatwym mężem. - Te mocno zakrapiane orgietki z żoną w Sexusie. Czy na liście lektur jest Sexus? Czy już niczego nie zachowuje się dla dorosłych? Młody człowiek zmienia nagle temat, zostawiając bez komentarza niezręczne uwagi psychologa. - Mama twierdzi, że nie mogę pamiętać ojca - mówi - a jednak pamiętam go. - Cóż, miałeś trzy lata. Z rozwojowego punktu widzenia niewykluczone, że możesz coś pamiętać. - Nie w tym kierunku zamierzał poprowadzić rozmowę Jack Levy. - Był jak ciepły, mroczny cień - wspomina z przejęciem Ahmad, pochylając się raptownie do przodu. - Bardzo białe, kwadratowe zęby. Mały schludny wąsik. To po nim jestem taki schludny, na pewno. Pamiętam też słodki zapach, być może płynu po goleniu, chociaż z korzenną nutą, może jakiejś bliskowschodniej potrawy, którą właśnie skonsumował. Miał ciemną karnację, ciemniejszą niż ja, i szlachetne, delikatne rysy. Włosy czesał z przedziałkiem mniej więcej pośrodku. Ta świadoma dygresja niepokoi Levy'ego. Chłopak w ten sposób chce coś przed nim ukryć... ale co? - Może fotografia pomyliła ci się ze wspomnieniem - sugeruje Jack, sprowadzając go na ziemię. - Mam tylko parę zdjęć. Być może mama schowała inne przede mną. Kiedy byłem mały i niewinny, nie chciała odpowiadać na moje liczne pytania o ojca. Jego odejście chyba pozostawiło w niej złość. Chciałbym kiedyś go odnaleźć. Nie po to, żeby czegoś od niego żądać albo wzbudzać w nim poczucie winy, ale po prostu pogadać, jak muzułmanin z muzułmaninem. - Aaa, panie...? Jak byś chciał, żebym cię nazywał? Mulloy czy... - zerka ponownie na okładkę teczki - Ashmawy? - Matka dała mi swoje nazwisko, mam je na prawie jazdy i książeczce zdrowia, mieszkam też u niej. Ale kiedy skończę szkołę i się
usamodzielnię, zostanę Ahmadem Ashmawy. Levy nie podnosi wzroku znad teczki. - A jak zamierzasz zarabiać na swoją samodzielność? Miałeś dobre oceny, panie Mulloy, z chemii, angielskiego i tak dalej, ale widzę, że w zeszłym roku przeniosłeś się do klasy o profilu technicznym. Kto ci to doradził? Młody człowiek spuszcza oczy, te swoje poważne czarne lampy z długimi rzęsami, i pociera się przy uchu, jak po ukąszeniu komara. - Mój nauczyciel - odpowiada. - Który? Taką zmianę profilu należało skonsultować ze mną. Mogliśmy porozmawiać, ty i ja, nawet jeśli nie obaj jesteśmy muzułmanami. - Mój nauczyciel nie jest stąd, tylko z meczetu. To szejk Raszid, imam. Razem studiujemy święty Koran. - Ach tak. - Levy stara się stłumić niesmak. - Czy ja wiem, gdzie jest ten meczet? Obawiam się, że nie, znam tylko ten wielki na Tilden Avenue, który zbudowali Czarni Muzułmanie na ruinach po rozruchach w latach sześćdziesiątych. O tym mówisz? - Brzmi szorstko, chociaż nie chce. To przecież nie ten chłopak obudził go o czwartej nad ranem, nie on zanieczyścił jego umysł myślami o śmierci, nie on uczynił Beth nieznośnie grubą. - Nie, ten jest na West Main Street, proszę pana, jakieś sześć przecznic na południe od Linden Boulevard. - Reagan Boulevard. W zeszłym roku zmienili nazwę - poprawia go Levy, robiąc pełną dezaprobaty minę. Chłopak nie nawiązuje do tego. Polityka dla tych nastolatków jest mniej znaną konstelacją gwiazd na firmamencie sławy. Z sondaży wynika, że ich zdaniem najlepszym prezydentem po Lincolnie był Kennedy, ponieważ miał w sobie coś z gwiazdy filmowej, a zresztą nie znają innych prezydentów, nawet Forda ani Cartera, tylko Clintona i Bushów, jeśli w ogóle rozróżniają tych ostatnich. Młody Mulloy - Levy nie może za nic zapamiętać tego drugiego nazwiska - mówi: - Na tej ulicy jest wiele sklepów, a meczet mieści się nad salonem kosmetycznym i punktem, gdzie można wymienić czeki na gotówkę. Trudno tam trafić za pierwszym razem. - I imam z tego trudnego do zlokalizowania miejsca powiedział ci, żebyś zmienił profil na techniczny. Znowu chłopak się waha, osłaniając to, co chce osłonić, po czym mówi, śmiało patrząc przed siebie tymi wielkimi czarnymi oczyma, w których tęczówkę trudno odróżnić od źrenicy: - Powiedział, że profil humanistyczny naraża mnie na deprawujący wpływ złej filozofii i złej literatury. Zachodnia kultura jest bezbożna. Jack Levy odchyla się na skrzypiącym staromodnym krześle obrotowym i wzdycha. - Gdybyż tylko taka była! - Obawiając się kłopotów ze strony kuratorium i prasy, gdyby ta zwietrzyła, że powiedział coś takiego uczniowi, próbuje się wycofać. - Wymknęło mi się. Niektórzy ci nawiedzeni chrześcijanie działają mi na nerwy, zrzucając winę na Darwina za byle jaką robotę, jaką odwalił Bóg, stwarzając wszechświat. Chłopak go nie słucha, ciągnąc swój wątek. - A ponieważ nie ma w niej Boga, obsesyjnie skupia się na seksie
i dobrach materialnych. Wystarczy spojrzeć na to, jak telewizja wykorzystuje seks, żeby sprzedać rzeczy, których nikt nie potrzebuje. Albo na historię, jakiej się uczy w szkole, czysty kolonializm. Albo na to, jak chrześcijanie przeprowadzali eksterminację Indian, eksploatowali Azję i Afrykę, a teraz atakują islam, gdy w Waszyngtonie wszystkim kierują Żydzi, żeby utrzymać się w Palestynie. - Fiu, fiu! - Jack zastanawia się, czy chłopak wie, że rozmawia z Żydem. - Niezła lista zarzutów, wystarczy, żeby zmienić profil. - Kiedy Ahmad otwiera szerzej oczy zapatrzone w tyle niesprawiedliwości, Jack zauważa, że jego tęczówki nie są całkowicie czarne, lecz mają zielonkawy odcień, domieszkę Mulloyów. - Czy ten twój imam kiedykolwiek wspomniał - pyta, pozwalając, by obrót krzesła pochylił go konfidencjonalnie nad biurkiem - że bystry chłopak taki jak ty, w zróżnicowanym i tolerancyjnym społeczeństwie takim jak nasze, powinien zapoznać się z różnymi światopoglądami? - Nie - odpowiada Ahmad z zaskakującą ostrością, a jego miękkie wargi układają się w grymas sprzeciwu. - Szejk Raszid nie wspominał o niczym takim. Uważa, że tego typu relatywistyczne podejście trywializuje religię, sugerując, że nie ma ona większego znaczenia. Pan wierzy w to, ja wierzę w tamto i wszyscy się zgadzamy: ot i cała amerykańska filozofia. - Słusznie. A jemu nie podoba się amerykańska filozofia? - Nienawidzi jej. Jack Levy, wciąż pochylony do przodu, wspiera łokcie na blacie biurka, a podbródek na splecionych dłoniach. - A pan, panie Mulloy? Pan też jej nienawidzi? Chłopak znowu wstydliwie spuszcza wzrok. - Ja oczywiście nie nienawidzę wszystkich Amerykanów. Ale amerykańska filozofia jest filozofią niewiernych. Czeka ją straszny koniec. Nie mówi: Ameryka chce mi odebrać Boga. Osłania swego Boga przed tym znużonym, zaniedbanym, niedowierzającym starym Żydem, strzeże też swych podejrzeń, że szejk Rashid jest tak wściekle skrajny w swych doktrynach, ponieważ Bóg potajemnie umknął zza jego bladych jemeńskich oczu o nieokreślonej szaroniebieskiej barwie oczu białej kobiety. Ahmad w swych latach spędzonych bez ojca, za to z beztrosko wiarołomną matką przyzwyczaił się do tego, że jest jedynym strażnikiem Boga i że Bóg jest jego niewidocznym, lecz wyczuwalnym kompanem. Bóg jest zawsze przy nim. Jak napisano w dwudziestej dziewiątej surze: / wy nie macie, poza Bogiem, żadnego opiekuna ani pomocnika! Bóg jest kimś bliskim, syjamskim bliźniakiem połączonym z nim każdą swoją częścią, zewnętrzną i wewnętrzną, do którego może się zwrócić w modlitwie w każdej chwili. Bóg jest jego szczęściem. Ten stary żydowski diabeł pod swoją przebiegłością, życiową mądrością i nibyojcowskim sposobem bycia skrywa chęć rozerwania tej pierwotnej więzi, odebrania mu Miłosiernego i Ofiarującego Życie. Jack Levy znowu wzdycha i zaczyna już myśleć o następnym spotkaniu - z kolejnym potrzebującym pomocy, gburowatym, zagubionym nastolatkiem, który niebawem odleci do dżungli dorosłego świata. - Cóż, może nie powinienem tego mówić, Ahmadzie, ale zważywszy na twoje oceny i wyniki egzaminów, a także twoje
ponadprzeciętne opanowanie i powagę, uważam, że twój... jak go nazywasz... imam pomógł ci zmarnować lata nauki w liceum. Wolałbym, żebyś nie zmieniał profilu i podjął studia. - Nie mam, proszę pana, środków, żeby sfinansować dalszą naukę. - Ahmad staje w obronie szejka Raszida. - Moja matka uważa się za artystkę; zakończyła edukację na poziomie salowej, zamiast zainwestować jeszcze dwa lata we własne wykształcenie, kiedy ja chodziłem do przedszkola. Levy mierzwi swe rzednące i potargane już i tak włosy. - No tak, jasne. Mamy ciężkie czasy, ze wzmożonymi środkami bezpieczeństwa i wojnami Busha, które pochłaniają całą nadwyżkę. Ale wciąż mamy sporo stypendiów dla inteligentnych, odpowiedzialnych ciemnoskórych dzieciaków. Jestem pewien, że coś byśmy ci znaleźli. Może nie Princeton, może nie Rutgers, ale studia na przykład w Bloomfield, Seton Hall, Fairleigh Dickinson albo w Kean mogłyby być naprawdę super. W każdym razie teraz jest już za późno. Żałuję, że wcześniej nie mogłem się zająć twoją sprawą. Będziesz miał dyplom ukończenia liceum i za rok lub dwa może się zdecydujesz na studia. Wiesz, gdzie mnie szukać, zrobię wszystko, co w mojej mocy. A co, pozwól, że zapytam, planujesz robić po skończeniu liceum? Jeśli nie masz żadnych perspektyw na zatrudnienie, pomyśl o armii. Teraz wprawdzie nie wszyscy ją kochają, ale wciąż ma sporo do zaoferowania - uczy pewnych sprawności i pomaga w późniejszej edukacji. Mnie pomogła. Jeśli znasz trochę arabski, przyjmą cię z otwartymi ramionami. Twarz Ahmada nieruchomieje. - Wysłaliby mnie, żebym walczył z moimi braćmi. - Albo żebyś walczył za swoich braci, to całkiem możliwe. Wiesz, nie wszyscy Irakijczycy są rebeliantami. Większość nimi nie jest. Chcą po prostu normalnie żyć. To kolebka naszej cywilizacji. Zanim pojawił się Saddam, ten kraj świetnie się rozwijał. Brwi chłopca, gęste i grube jak u dorosłego mężczyzny, chociaż włoski są cieńsze, zbiegają się w grymasie niezadowolenia. Ahmad wstaje do wyjścia, ale Levy nie jest jeszcze gotów, żeby go puścić. - Pytałem - nie ustępuje - czy masz już na oku jakąś pracę. Odpowiedź nadchodzi niechętnie. - Mój nauczyciel uważa, że powinienem zostać kierowcą ciężarówki. - Ciężarówki? Jakiej ciężarówki? Bo są ciężarówki i ciężarówki. Masz dopiero osiemnaście lat; akurat wiem, że jeszcze przez trzy lata nie dostaniesz prawa jazdy na TIR-y i cysterny ani nawet na szkolne autobusy. Egzamin na prawo jazdy tej kategorii jest bardzo trudny. Do dwudziestego pierwszego roku życia nie możesz przekraczać granicy stanu. Nie możesz przewozić niebezpiecznych materiałów. - Nie mogę? - Z tego, co pamiętam, nie. Już tu byli tacy, co się interesowali; wielu się wystraszyło stroną techniczną i wszystkimi przepisami. Trzeba się zapisać do Teamstersów. Jest wiele przeszkód do pokonania. I sporo nieciekawych typów w tym środowisku. Ahmad wzrusza ramionami; Levy widzi, że wyczerpał cały zapas chęci współpracy i uprzejmości młodego człowieka. Chłopak zamknął się w sobie. Dobra, Jack Levy też się nie
odezwie. Żyje w Jersey dłużej niż ten nadęty smarkacz. Jak przypuszczał, mniej doświadczony z nich dwóch łamie się i przerywa milczenie. Ahmad odczuwa przymus usprawiedliwienia się przed tym nieszczęśliwym Żydem. Zapach nieszczęścia spływa z pana Levy'ego, jak czasem spływa z matki Ahmada po przeżytym zawodzie miłosnym i przed pojawieniem się kolejnego przyjaciela albo gdy przez kilka miesięcy nie sprzeda ani jednego obrazu. - Mój nauczyciel zna ludzi, którzy mogą potrzebować kierowcy. Będę miał kogoś, kto mi pokaże, co i jak - wyjaśnia. - I niezłą pensję dodaje. - I długi dzień pracy - wtrąca szkolny psycholog, zamykając teczkę ucznia, nagryzmoliwszy na pierwszej kartce „bp" i „żp", stosowane przezeń skróty oznaczające „beznadziejny przypadek" i „żadnych perspektyw". - Powiedz mi jedno, Mulloy. Twoja wiara jest dla ciebie ważna. - Tak. Chłopak coś przed nim ukrywa; Jack to wyczuwa. - Bóg... Allah... jest dla ciebie kimś bardzo prawdziwym. Ahmad odpowiada, bardzo powoli, jak urzeczony lub jak gdyby recytował coś z pamięci. - Jest we mnie i przy mnie. - To dobrze, dobrze. Cieszę się. Tak trzymaj. Ja też miałem kontakt z religią, matka zapalała paschalne świece, ale miałem ojca prześmiewcę, więc za jego przykładem oderwałem się od religii. Właściwie to nie było od czego. Z prochu powstałeś, w proch się obrócisz, to wszystko, w co wierzę. Przykro mi. Chłopak mruga powiekami i kiwa głową, nieco przestraszony takim wyznaniem. Jego oczy wyglądają jak okrągłe czarne lampy nad surową białą koszulą; wryły się w pamięć Levy'ego i wracają czasem jak powidok zachodzącego słońca lub błysk flesza, kiedy posłusznie pozujemy, starając się wyglądać naturalnie, a ten zapala się niespodziewanie wcześnie. - Ile miałeś lat, kiedy... kiedy odnalazłeś w sobie wiarę? kontynuuje Levy. - Jedenaście, proszę pana. - Dziwne... miałem tylko samo lat, kiedy zakomunikowałem rodzicom, że rzucam grę na skrzypcach. Zbuntowałem się. Postawiłem na swoim. Myślałem sobie: niech wszystkich diabli wezmą. - Chłopak wciąż patrzy przed siebie, nie chce się z nim bratać. - Dobrze - ustępuje Levy. - Chcę się zastanowić nad twoim przypadkiem. Może będę chciał się jeszcze z tobą zobaczyć, przekazać odpowiednie materiały, zanim odejdziesz ze szkoły. - Wstaje i odruchowo ściska dłoń wysokiego, szczupłego, krucho wyglądającego chłopaka, czego nie robi na koniec każdej sesji, a już nigdy nie ściska dłoni uczennic, bo czasy nastały takie, że najzwyklejszy dotyk może ściągnąć mu na głowę nieprzyjemności. Niektóre z tych napalonych dziewuch lubią fantazjować. Jack jest zaskoczony, jak delikatna i wilgotna jest dłoń Ahmada: to wciąż nieśmiały dzieciak, jeszcze nie mężczyzna. - A jeśli nie - dodaje na koniec psycholog - i tak masz przed sobą wspaniałe życie, przyjacielu. W niedzielę rano, gdy większość Amerykanów jeszcze śpi, choć niektórzy próbują wygramolić się z łóżek na poranną mszę albo
umówiony mecz golfa na mokrym od rosy polu, sekretarz Departamentu Bezpieczeństwa Krajowego zmienia tak zwany poziom zagrożenia terrorystycznego z żółtego, czyli jedynie „podwyższonego", na pomarańczowy - „wysoki". Niedobra wiadomość. Dobra wiadomość to ta, że wyższy poziom dotyczy tylko określonych rejonów: Waszyngtonu, Nowego Jorku i północnego New Jersey; pozostała część kraju pozostaje żółta. Sekretarz przekazuje głosem niezupełnie wolnym od pensylwańskiego akcentu, że najnowsze doniesienia wywiadu w sposób - jak to określa - „alarmująco zbliżony i zgodny" ostrzegają przed atakiem na newralgiczne cele w tych właśnie wielkomiejskich rejonach na Wschodzie, które „wrogowie wolności obserwują zaawansowanymi narzędziami rozpoznania". Centra finansowe, stadiony sportowe, mosty, tunele, metro - nic nie jest bezpieczne. „Mogą państwo oczekiwać informuje obiektyw telewizyjnej kamery, który jest niczym iluminator okrętu wojennego, a z jego drugiej strony kłębi się ocean ufnych, zaniepokojonych obywateli - specjalnych stref buforowych dla zabezpieczenia budynków przed podejrzanymi samochodami i ciężarówkami; ograniczeń w korzystaniu z podziemnych parkingów; sprawdzania osób wchodzących do budynków i z nich wychodzących poprzez identyfikatory i zdjęcia cyfrowe; wzmożonej obecności policji; a także dynamicznych kontroli pojazdów, paczek i dostaw". Podoba mu się to wyrażenie - dynamiczne kontrole - i wymawia je ze szczególnym naciskiem. Wyobraża sobie postawnych facetów w zielonych lub szaroniebieskich kombinezonach, jak przetrząsają pojazdy i paczki z werwą, w której sekretarz obarczony tak trudnym zadaniem daje ujście swej frustracji. Jego zadanie polega na ochronie liczącego prawie trzysta milionów anarchicznych dusz narodu, którego miliony codziennych irracjonalnych impulsów i egoistycznych czynności wymykają się poza granice możliwego nadzoru. Te zbiorowe luki i nie regularności tworzą nierówny grunt, na którym wróg może zasiać jeden ze swych wytrzymałych jak chwasty, zakrojonych na szeroką skalę spisków. Niszczenie jest o tyle łatwiejsze niż budowanie, a burzenie porządku niż jego utrzymanie, że strażnicy narodu zawsze pozostają w tyle za tymi, którzy chcą go zniszczyć, tak jak (w młodości grał w futbol amerykański w drużynie Lehigh) szybki chwytający ma zawsze przewagę nad obrońcą. „I niech Bóg błogosławi Amerykę", konkluduje publicznie. Czerwone światełko nad małym iluminatorem gaśnie. Zszedł z wizji. Raptownie się kurczy; teraz jego słowa trafiają jedynie do garstki telewizyjnych techników i jego lojalnego personelu w tym ciasnym pomieszczeniu zatopionym trzydzieści przeciw bombowych metrów pod Pennsylvania Avenue. Innym urzędnikom rządowym dostają się federalne budynki z marmuru i wapienia, tak wysokie, że z każdego z nich widać horyzont, on zaś musi się gnieździć w małym, pozbawionym okien gabinecie w podziemiach Białego Domu. Z herkulesowym westchnieniem znużenia sekretarz odwraca się od kamery. Jest postawnym mężczyzną, z rozbudowanymi mięśniami grzbietu, co przyprawia krawców szyjących mu granatowe garnitury o dodatkowy ból głowy. Na jego masywnej głowie usta sprawiają wrażenie zadzierzyście drobnych. Włosy na tej samej głowie też wydają się pomniejszone, jak czapka należąca do kogoś innego, lecz i tak wciśnięta
mu na głowę. Jego pensylwański akcent nie jest silnym, gubiącym sylaby warkotem jak u Lee Iacocki ani przeszywającym zawodzeniem Arnolda Palmera; o jedno pokolenie młodszy niż oni mówi po angielsku z akcentem neutralnym, przyjaznym mediom, który jedynie poprzez pełną napięcia podniosłość i specyficzne modulowanie samogłosek zdradza pochodzenie ze stanu słynącego z powagi, solidności i stoickiej uległości, stanu kwakrów i górników, amiszowskich farmerów i bogobojnych prezbiteriańskich potentatów stalowych. - I jak wypadłem? - pyta asystentkę, drobną Pensylwankę o zaczerwienionych oczach, sześćdziesięcioczteroletnią, lecz wciąż dziewiczą Hermione Fogel. Przezroczysta cera Hermione oraz jej nerwowy, podszyty skrępowaniem sposób bycia wyrażają instynktowne pragnienie podwładnej, by stać się niewidzialną. W duchu przyciężkiego dowcipu, jakim sekretarz wyraża czułość i zaufanie, zabrał ją ze sobą z Harrisburga i nadał jej nieformalny tytuł podsekretarza do spraw kobiecych torebek. Problem był jednak realny: kobiece torebki to otchłanie chaosu i skarbnice, w których przepastnych wnętrzach można ukryć wszelkiego rodzaju drobną broń terrorystyczną - wysuwane nożyki do tektury, eksplodujące granulki sarinu, paralizatory w kształcie szminki. Właśnie Hermione pomogła opracować procedury rewidowania tej jakże ważnej strefy mroku, między innymi przy użyciu zwykłego drewnianego kija, którym ochroniarze przy wejściu mogli spenetrować wnętrze damskiej torebki, nie grzebiąc w niej gołymi dłońmi, aby nikogo nie urazić. Większość personelu ochrony rekrutowała się spośród mniejszości narodowych i wiele kobiet, zwłaszcza tych starszych, krzywym okiem patrzyło na wtargnięcie czarnych lub brązowych palców do ich torebek. Drzemiący olbrzym amerykańskiego rasizmu, uśpiony dziesięcioleciami oficjalnych liberalnych kołysanek, poruszył się, gdy Murzyni i Latynosi, którzy (jak często narzekano) „nie potrafią nawet dobrze mówić po angielsku", zdobyli prawo do przeszukiwania, przesłuchiwania i opóźniania, wpuszczania lub nie oraz udzielania lub nie pozwoleń na loty. W krainie mnożących się bramek bezpieczeństwa rozmnożyli się ich strażnicy. Dobrze opłacanym specjalistom, którzy latają po świecie i bywają w ufortyfikowanych od niedawna budynkach rządowych, wydaje się, że tę ciemnoskórą kastę obdarzono niemal tyrańską władzą. Ci, którzy jeszcze dziesięć lat temu wiedli wygodne życie, poruszali się płynnie w kręgach ludzi uprzywilejowanych i dostawali się bez przeszkód wszędzie, teraz na każdym niemal kroku są zatrzymywani, a irytująco powolni strażnicy przyglądają się ich prawom jazdy i kartom pokładowym. Tam, gdzie drzwi otwierały kiedyś pewność siebie, odpowiedni garnitur i krawat oraz wizytówka pięć na osiem centymetrów, teraz nie przyciska się już tak szybko guziczka i drzwi pozostają zamknięte. Jak przy tak tępej, grubej warstwie środków ostrożności mogą funkcjonować płynne i nadzwyczaj czułe mechanizmy kapitalizmu, nie mówiąc już o dynamicznej wymianie intelektualnej i kontaktach wielopokoleniowych rodzin? Wróg osiągnął swój cel: biznes i wypoczynek na Zachodzie zostały skrępowane, i to na niespotykaną skalę. - Moim zdaniem bardzo dobrze, jak zwykle - odpowiada
Hermione Fogel na pytanie, o którym sekretarz całkiem już zapomniał. Jest zaabsorbowany: kolidujące ze sobą kwestie prywatności i ochrony, wygody i bezpieczeństwa są jego chlebem powszednim, mimo to rekompensata w postaci publicznego zachwytu równa się niemal zeru, a w postaci finansowego zadośćuczynienia jest bardzo skromna, zwłaszcza że dzieci niedługo zaczynają studia, a żona musi brać udział w nie kończącym się towarzyskim maratonie republikańskiego Waszyngtonu. Nie licząc pewnej czarnoskórej niezamężnej poliglotki, wykładowczyni i znakomitej pianistki zawiadującej globalną strategią, koledzy sekretarza z administracji urodzili się w bogatych rodzinach i dodatkowo jeszcze dorobili się fortun w sektorze prywatnym podczas ośmioletnich wakacji od służby publicznej za kadencji Clintona. W tych tłustych latach sekretarz mozolnie piął się po szczeblach słabo płatnych rządowych posad na Północnym Wschodzie. Teraz wszyscy clintończycy, nie wyłączając samych państwa Clinton, nabijają sobie kabzy publikowaniem sensacyjnych pamiętników, gdy tymczasem sekretarz, lojalny i powściągliwy, jest związany całkowitą tajemnicą, teraz i na wieki wieków. Nie, żeby jego wiedza wykraczała poza to, czego dowiaduje się od arabistów; monitorowany przez nich świat elektronicznych rozmów, rojących się od poetyckich eufemizmów i patetycznych przechwałek, jest dla sekretarza tak samo obcy i odpychający jak każdy półświatek nie zasypiających maniaków, nawet tych rasy białej, wychowanych w chrześcijańskiej tradycji. A kiedy niebo rozerwie się na wschodzie i stanie się szkarłatne jak czerwona skóra - dodanie do tego koranicznego wersetu niekoranicznego „na wschodzie" może, choć niekoniecznie musi, w połączeniu z różnymi niezbornymi i hiperbolicznymi zeznaniami schwytanych agentów, usprawiedliwiać podniesienie poziomu czujności policji i wojska w pewnych instytucjach finansowych na wschodzie kraju, tych spektakularnych i sięgających chmur, atrakcyjnych dla przesądnej mentalności wroga. Nieprzyjaciel ma obsesję na punkcie świętych miejsc i jest przekonany w takim samym stopniu jak kiedyś komunistyczni adwersarze, że kapitalizm ma jakieś centrum, głowę, którą można odciąć, a wtedy stada wiernych z wdzięcznością dadzą się zapędzić do zagrody ascetycznej i dogmatycznej tyranii. Wróg nie może uwierzyć, że demokracja i konsumpcjonizm są wirusem we krwi przeciętnego człowieka, konsekwencją instynktownego optymizmu i pragnienia wolności każdej jednostki. Nawet dla praktykującego chrześcijanina takiego jak sekretarz fatalizm wynikający z woli Najwyższego i podporządkowanie wszystkiego życiu pozagrobowemu należą do epoki średniowiecza. Tym, którzy wciąż żyją w takim podporządkowaniu, trzeba oddać jedno, pragną jak najszybciej umrzeć. Niewierni za bardzo kochają to życie, które tak szybko przemija: kolejne zdanie raz za razem padające w internetowym gwarze. - Dostanie mi się za to - sekretarz wyznaje ponuro pani podsekretarz. - Jeśli nic się nie stanie, nazwą mnie panikarzem. A jeśli coś się stanie, będę leniwą pijawką dojącą państwowe pieniądze, która dopuściła do śmierci tysięcy ludzi. - Nikt nie będzie wygadywał takich rzeczy - zapewnia go Hermione, a jej ziemista staropanieńska cera różowieje pod wpływem współczucia. - Wszyscy, nawet demokraci, wiedzą, że powierzono panu
niewykonalne zadanie, które jednak trzeba wykonywać w imię przetrwania naszego narodu. - Dobrze to pani ujęła - przyznaje obiekt jej podziwu, a jego usta stają się jeszcze mniejsze na skutek celowego ich wykrzywienia. Winda wiezie ich płynnie, z dwoma uzbrojonymi strażnikami (jednym płci męskiej, jednym płci żeńskiej) i trzema członkami personelu w szarych garniturach, do podziemi Białego Domu. Na zewnątrz rozbrzmiewają kościelne dzwony w słońcu ze stopionych ze sobą promieni Wirginii i Marylandu. - Ci ludzie... - sekretarz zastanawia się na głos - dlaczego chcą się dopuszczać tych wszystkich potworności? Dlaczego tak nas nienawidzą? Co tu jest do nienawidzenia? - Nienawidzą światła - wyjaśnia mu lojalnie Hermione. - Jak karaluchy. Jak nietoperze. Światłość w ciemności świeci - cytuje, wiedząc, że pensylwańska pobożność jest jedną z dróg do jego serca - i ciemność jej nie ogarnęła.
II Usmolony sadzą kościół z rudy na skraju jeziora gruzów wypełniony jest bawełnianymi sukienkami w pastelowych kolorach i poliestrowymi garniturami o kanciastych ramionach. Widok ten razi Ahmada w oczy i nie dają im ukojenia witraże ukazujące ludzi w strojach udających te z Bliskiego Wschodu, którzy odgrywają sceny z podróży ich rzekomego Pana przez jego krótki i niesławny żywot. Żeby oddawać cześć Bogu, o którym wiadomo, że umarł - sama myśl o tym działa na Ahmada jak nieuchwytny smród zapchanych rur lub zamurowanego w ścianie martwego gryzonia. A jednak zebrani, z których kilku ma jeszcze jaśniejszą skórę niż on w swojej wyprasowanej białej koszuli, pławią się, wyszorowani do czysta, w szczęściu porannego niedzielnego zgromadzenia. Szereg rzędów z siedzącymi i wymieszanymi ze sobą kobietami i mężczyznami oraz nieco teatralna, bezładna przestrzeń z przodu z guzowatymi kościelnymi sprzętami oraz wysokim, brudnym, potrójnym oknem z wizerunkiem gołębia, który ma usiąść na głowie mężczyzny z białą brodą, a także szmer beztrosko wymienianych pozdrowień i trzask drewnianych ławek pod wiercącymi się grubymi tyłkami - to wszystko przypomina Ahmadowi raczej salę kinową przed projekcją niż święty meczet z jego grubymi i tłumiącymi dźwięki dywanami, pustym, wyłożonym płytkami mihrabem oraz śpiewem jak płynąca woda - La ilaha illa Allah, „Nie ma Boga prócz Allaha" - dobywającym się z gardeł mężczyzn woniejących piątkową służalczą pracą, w rytmicznym unisonie pokłonów, ściśniętych razem tak mocno jak segmenty dżdżownicy. Meczet jest królestwem mężczyzn; tutaj dominują kobiety w wiosennym rozedrganiu, ze swymi ekspansywnymi miękkimi ciałami. Miał nadzieję, że jeśli przybędzie w chwili, gdy dzwony zaczną bić na dziesiątą, wślizgnie się do kościoła niepostrzeżenie, wita go jednak sterczący przy wejściu pulchny potomek niewolników w brzoskwiniowym garniturze z szerokimi klapami i gałązką konwalii przypiętą do jednej z nich. Czarnoskóry mężczyzna wręcza Ahmadowi złożoną kartkę barwionego papieru i prowadzi go do przodu, główną nawą, do pierwszych rzędów. Kościół jest już prawie pełen i wolne zostały tylko pierwsze rzędy, najwyraźniej cieszące się mniejszym powodzeniem.
Przyzwyczajony do tego, że wierni siedzą lub klęczą na podłodze, podkreślając wyższość Boga nad nimi, Ahmad, nawet w pozycji siedzącej, czuje się oszałamiająco, bluźnierczo wysoki. Chrześcijański sposób leniwego siedzenia w wyprostowanej pozycji jak podczas przedstawienia sugeruje, że Bóg jest dla nich artystą estradowym, którego, gdy już wykona swój program, można usunąć ze sceny i wprowadzić następnego wykonawcę. Ahmadowi wydaje się, że będzie miał całą ławkę tylko dla siebie, co symbolicznie zaznaczy jego obcość i wyczuwalny niepokój związany ze znalezieniem się w tym miejscu, lecz kolejny nadgorliwy „odźwierny" prowadzi wyłożoną dywanem nawą liczną ciemnoskórą rodzinę, a w tym stadle podskakują najeżone kokardkami główki dziewczynek z włosami splecionymi w cienkie warkoczyki. Ahmad zostaje zepchnięty na sam koniec ławki i w podziękowaniu za to przemieszczenie ojciec rodziny podaje Ahmadowi nad kolanami córeczek szeroką brązową dłoń i posyła mu serdeczny uśmiech, w którym lśni złoty ząb. Matka tej gromadki, za daleko, żeby dosięgnąć nieznajomego, też się z nim wita, wesoło machając i kłaniając mu się z oddali. Dziewczynki spoglądają do góry, ukazując półksiężyce białek oczu. Cała ta kafirska życzliwość... Ahmad nie wie, jak ją odeprzeć i jakie dalsze jej przejawy będzie musiał znosić podczas nabożeństwa. Znienawidził już Joryleen za to, że go tu zwabiła. Wstrzymuje oddech, jak gdyby chciał uniknąć zarazy, i wbija wzrok prosto przed siebie, gdzie w ciekawych rzeźbieniach na czymś, co bierze za chrześcijański odpowiednik minbaru, powoli dostrzega skrzydlate kształty aniołów; rozpoznaje w jednym z nich dmącego w długi róg Gabriela, a w zbiorowej scenie ten sam dzień Sądu Ostatecznego, który zainspirował Mahometa do najbardziej ekstatycznych poetyckich porywów. Jakimże błędem, myśli Ahmad, są próby ukazania - w formie, której sama struktura zdradza, że zrodziła się ze zwykłego drewna niezrównanego dzieła Stwórcy, Al-Chalik. Prorok wiedział, że jedynie forma słowna potrafi porwać duszę swą duchową substancją. Jeśliby się zebrali ludzie i dżinny, aby stworzyć coś podobnego do tego Koranu, to oni nie zdołaliby uczynić nic podobnego, nawet gdyby się wzajemnie wspomagali. Nabożeństwo w końcu się rozpoczyna. Zapada przepełniona wyczekiwaniem cisza, a następnie z góry spływa pełen wigoru grzmot, w którego barwie zabawkowego instrumentu Ahmad rozpoznaje z apeli w Central High dźwięk elektrycznych organów, ubogiego krewnego prawdziwych organów, zbierających kurz, jak widzi Ahmad, za chrześcijańskim minbarem. Wszyscy wstają do śpiewu. Ahmad podnosi się jakby pociągnięty przez łańcuchy, które związują go z innymi. Ubrana w niebieskie powłóczyste szaty grupka, chór, sunie główną nawą i wypełnia przestrzeń za niską barierką, za którą, jak się zdaje, wierni nie śmieliby się zapuścić. Wyśpiewywane słowa, zniekształcone rytmem i rozwlekłymi akcentami tych zindż, o ile potrafi je zrozumieć, mówią o wzgórzu daleko stąd i starym szorstkim krzyżu. Zza zasłony swego
stanowczego milczenia Ahmad dostrzega Joryleen w chórze składającym się głównie z kobiet, postawnych kobiet, przy których ona wygląda dziewczęco i stosunkowo szczupło. Joryleen z kolei zauważa Ahmada w ławce z przodu; jej uśmiech rozczarowuje go - jest nieśmiały, krótkotrwały i nerwowy. Ona też wie, że nie powinno go tutaj być. Przed nim, za nim, wszyscy w jego rzędzie prócz niego i najmłodszej dziewczynki klękają, a potem wracają do pozycji siedzącej. Następują chóralne recytacje i odpowiedzi, lecz Ahmad ich nie powtarza, chociaż ojciec rodziny ze złotym zębem wskazuje mu stronę w śpiewniku. Wierzymy w to i to, dziękujemy Panu za to i za to. Później chrześcijański imam, mężczyzna o kawowej karnacji i srogiej twarzy, w bezoprawkowych okularach i z łysą, lśniącą głową, odmawia długą modlitwę. Jego chropawy głos jest elektrycznie wzmocniony, dudni więc zarówno w tylnej, jak i frontowej części kościoła; on sam zaś, z mocno zaciśniętymi za okularami powiekami, coraz głębiej przenika ciemność, którą widzi oczyma wyobraźni, gdy się modli przy wtórze dolatujących zewsząd okrzyków wiernych: „Racja!", „Dobrze powiedziane, pastorze!", „Bogu niech będą dzięki!" Ten szmer zgody utrzymuje się, jak pot występujący na skórę, kiedy po zakończeniu drugiego hymnu o rozkoszach podążania za Jezusem pastor wstępuje na wysoki minbar ozdobiony rzeźbionymi aniołami. Coraz bardziej śpiewnie, zbliżając się i oddalając od mikrofonu, w związku z czym głos jego cichnie i potężnieje jak głos człowieka wołającego z najwyższego masztu okrętu na wzburzonym morzu, opowiada o Mojżeszu, który wyprowadził swój lud z domu niewoli, sam jednak nie został przyjęty do Ziemi Obiecanej. - Dlaczego tak się stało? - pyta. - Mojżesz służył Panu jako Jego rzecznik w Egipcie i poza nim. Rzecznik: nasz prezydent w Waszyngtonie ma rzecznika, szefowie naszych firm w wysokich biurach na Manhattanie i w Houston mają rzeczników, r z e c z n i c z k i w pewnych przypadkach, taka praca przychodzi im w sposób naturalny, prawda, bracia? - Rozległy się śmiechy i chichoty, skłaniając go do dygresji: - Szczęściem nasze ukochane siostry umieją m ó w i ć. Bóg nie dał Ewie naszej siły ramienia, lecz dał jej podwójną moc języka. Śmiejecie się, ale to nie jest żart, zwykły proces ewolucji, jak chcą uczyć nasze niewinne dzieci we wszystkich państwowych szkołach. Ale poważnie: nikt nie ufa już sobie na tyle, żeby mówić za siebie. Dookoła czyha zbyt wiele niebezpieczeństw. Zbyt wielu prawników przysłuchuje się naszym słowom i je spisuje. Więc gdybym miał teraz jakiegoś rzecznika, siedziałbym w domu przed telewizorem i oglądał talk-show z Williamem Moyersem albo Theodore'em Koppelem i brał sobie dokładkę albo drugą lub trzecią przepyszną francuską grzankę nasączoną syropem; czasem przygotowuje mi je rano moja kochana Tilly, jak kupi sobie nową sukienkę, nową sukienkę albo jakąś ekstrawagancką torebkę z krokodylej skóry, przez co ma wyrzuty sumienia. Przy wybuchach śmiechu, które towarzyszą temu wyznaniu, pastor mówi dalej: - Tak więc nie zdzierałbym teraz gardła. Nie musiałbym się zastanawiać na głos, mając was wszystkich za słuchaczy, dlaczego Bóg nie dopuścił Mojżesza do Ziemi Obiecanej. Gdybym tylko miał rzecznika. Ahmadowi wydaje się, że nagle, pośród tego wyczekującego i
ożywionego tłumu ciemnoskórych kuffar, pastor mówi sam do siebie, zapomniawszy, po co tu przybył, po co oni wszyscy tu przybyli, a tymczasem z samochodów pędzących ulicą dolatują bezczelnie głośne dźwięki radia. Lecz pastor otwiera nagle oczy za szkłami okularów, uderza z hukiem w wielką Biblię ze złotym grzbietem na pulpicie minbaru i mówi: - A oto powód; Bóg mówi o nim w Księdze Powtórzonego Prawa, rozdział trzydziesty drugi, werset pięćdziesiąty pierwszy: „Ponieważ nie byliście Mi wierni między Izraelitami przy wodach Meriba pod Kadesz, na pustyni Sin, nie objawiliście mej świętości wśród Izraelitów". Kaznodzieja, w obszernej niebieskiej szacie z szerokimi rękawami, z wystającą spod niej koszulą i czerwonym krawatem, omiata zgromadzenie spojrzeniem wytrzeszczonych ze zdziwienia oczu i Ahmadowi wydaje się, że przypatruje się zwłaszcza j e m u, może dlatego, że jego twarz nie jest mu znajoma. - Co to znaczy? - pyta cicho. - „Nie byliście Mi wierni"? „Nie objawiliście mej świętości"? Co ci biedni umęczeni Izraelici zrobili nie tak przy wodach Meriba pod Kadesz, na pustyni Sin? Kto wie, ręka do góry. - Nikt nie podnosi ręki, wszyscy są zbyt zaskoczeni, więc kaznodzieja pośpiesznie kontynuuje, znów posiłkując się wielką Biblią, przewróciwszy gruby plik kartek o złoconych krawędziach do zaznaczonego miejsca. Wszystko jest tutaj, moi przyjaciele. Wszystko, co powinniście wiedzieć, jest właśnie tutaj. Pismo Święte mówi o tym, jak to grupa zwiadowcza oddzieliła się od ludzi prowadzonych z Egiptu przez Mojżesza, przeszła przez Negeb, na północ, do Jordanu, po czym wróciła i powiedziała według trzynastego rozdziału Księgi Liczb, że zbadany przez nich kraj jest „opływający w mleko i miód", ale „lud, który w nim mieszka, jest silny, a miasta są obwarowane i bardzo wielkie", a ponadto, p o n a d t o, donosili, że widzieli tam „Anakitów", a byli oni o l b r z y m a m i, przy których „wydaliśmy się sobie jak szarańcza i takimi byliśmy w ich oczach". Wiedzieli o tym i my wiedzieliśmy, bracia i siostry, że przy nich jesteśmy małymi owadami, owadami, które żyją w trawie przez kilka szybkich dni, w zbożu na polu, zanim zostanie ścięte, w zapolu boiska baseballowego, gdzie nigdy nie ląduje piłka, i zaraz ich nie ma, a ich zewnętrzne szkielety, misterne jak wszystko, co stworzył dobry Bóg, chrzęszczą w dziobach wron, jaskółek, mew czy szpaków. Teraz niebieskie rękawy pastora zaczynają łopotać, a krople śliny z jego ust iskrzą w świetle przy pulpicie, chór zaś kołysze się, a razem z nim Joryleen. - I Kaleb powiedział: Trzeba ruszyć i zdobyć ten kraj, na pewno zdołamy go zająć, co tam olbrzymy, zróbmy to! - I wysoki kapłan o kawowej skórze czyta dalej, dźwięcznie i szybko, modulując głos: „Wtedy całe zgromadzenie zaczęło wołać, podnosząc głos. I płakał lud owej nocy. Izraelici szemrali przeciwko Mojżeszowi i Aaronowi. Całe zgromadzenie mówiło do nich: «Obyśmy byli pomarli w Egipcie albo tu na pusty ni!»" - Z poważną miną podnosi wzrok na swoje zgromadzenie i z kółkami okularów zamienionymi w czyste oślepiające światło, powtarza: - „Obyśmy byli pomarli w Egipcie!" Czemu więc Bóg wywiódł nas z niewoli na tę pustynię - zagląda do księgi - „jeśli paść mamy od miecza, a nasze żony i dzieci mają się stać łupem nieprzyjaciół?" Łupem! Hej, to poważna sprawa! Zbierajmy się, a razem
z nami woły i osły z powrotem do Egiptu! - Zagląda do księgi i odczytuje z niej kolejny werset. - „Mówili więc jeden do drugiego: «Wybierzmy sobie wodza i wracajmy do Egiptu»". Ten cały faraon nie był znowu taki zły. Karmił nas, choć niezbyt dobrze. Dawał nam dach nad głową, spaliśmy niedaleko mokradeł, gdzie roi się od komarów. Przesyłał nam zasiłki, całkiem regularnie. Dawał nam pracę, smażyliśmy frytki w McDonaldzie, za minimalną stawkę. Był całkiem miły, ten faraon, w porównaniu do tych olbrzymów, tych wielgachnych Anakitów. Pastor stoi sztywno wyprostowany, na chwilę porzucając odgrywaną rolę. - I jak Mojżesz i jego brat Aaron zareagowali na te słowa? Jest to tutaj napisane, w Księdze Liczb, rozdział czternasty, werset piąty: „Mojżesz i Aaron padli przed całym zgromadzeniem społeczności Izraelitów twarzą na ziemię". Poddali się. Zwrócili się do ludu, ludu, który mieli prowadzić w imieniu Boga Wszechmogącego: Może macie rację. Dosyć tego. Ta wędrówka z Egiptu trwa zbyt długo. Ta pustynia jest nie do zniesienia. A Jozue... pamiętacie go, syn Nuna, z pokolenia Efraima, był jednym z dwunastu członków tej grupy zwiadowczej.. . Jozue wstał i powiedział, razem z Kalebem: Chwileczkę. Momencik, bracia. Ci Kananejczycy mają dobrą ziemię. Nie bójcie się tego ludu, bo... cytuję... „ich pochłoniemy. Obrona od niego odstąpi, a z nami jest przecież Pan. Zatem nie bójcie się ich!" Uroczyście, powoli kaznodzieja powtarza: - „Z nami jest przecież Pan. Zatem nie bójcie się ich!" I jak zareagowali zwyczajni Izraelici, kiedy ci dwaj odważni wojownicy wstali i powiedzieli: Chodźmy. Nie bójcie się tych Kananejczyków? Powiedzieli: Ukamienować ich. Ukamienować tych hałaśliwych drani. I podnieśli kamienie... a na tej pustyni leży sporo naprawdę ostrych kamulców... i już mieli roztrzaskać głowy Kaleba i Jozuego, kiedy stało się coś n i e s a m o w i t e g o. Pozwólcie, że przeczytam wam, co się stało: „ukazała się chwała Pana wobec wszystkich Izraelitów nad Namiotem Spotkania. I rzekł Pan do Mojżesza: «Dokądże jeszcze ten lud będzie Mi uwłaczał? Dokądże wierzyć Mi nie będzie mimo znaków, jakie pośród nich zdziałałem?»" Takim znakiem była manna z nieba. Takim znakiem była woda ze skały na górze Horeb. Wyraźnym znakiem był głos płonącego krzewu. Takimi znakami był słup obłoku za dnia i słup ognia w nocy. Znaki, cały czas znaki, dwadzieścia cztery godziny na dobę, jak się teraz mówi. A jednak w ludziach nie było wiary. Chcieli wracać do Egiptu, do swojego kochanego faraona. Woleli znaną nędzę niż nieznanego Boga. Wciąż mieli słabość do złotego cielca. Nie mieliby nic przeciwko temu, żeby znów zostać niewolnikami. Chcieli machnąć ręką na swoje prawa obywatelskie. Chcieli uciekać w narkotyki i szaleństwa w sobotnie noce. Dobry Pan powiedział: Mam po dziurki w nosie tego ludu. Czyli Izraelitów. I zapytał Mojżesza i Aarona, niby zasięgając tylko informacji: „Jak długo mam znosić to przewrotne zgromadzenie szemrzące przeciw Mnie?" Nie czeka na odpowiedź; odpowiada sam sobie. Pan zabija w s z y s t k i c h zwiadowców prócz Kaleba i
Jozuego. W s z y s t k i m pozostałym, przewrotnemu zgromadzeniu, mówi: „Trupy wasze zalegną tę pustynię". Skazuje pozostałych, w wieku od dwudziestu lat wzwyż, którzy przeciwko niemu szemrali, na czterdzieści lat na pustyni... „a synowie wasi będą się błąkali na pustyni przez czterdzieści lat, dźwigając ciężar waszej niewierności, póki trupy wasze nie zniszczeją na pustyni". Pomyślcie tylko. Czterdzieści lat. Bez wcześniejszego zwolnienia za dobre sprawowanie. Bez wcześniejszego zwolnienia za dobre sprawowanie - powtarza - bo byliście „przewrotnym zgromadzeniem". Wśród zgromadzonych odzywa się męski głos. - Słusznie, pastorze! Przewrotnym! - Bez wcześniejszego zwolnienia, p o n i e w a ż - kontynuuje chrześcijański imam - ponieważ zabrakło wam w i a r y. Wiary w moc Wszechmogącego Pana. To był wasz występek... pozwólcie, że powtórzę to wspaniałe stare słowo sylaba po sylabie, wystę-pek: Jestem Bogiem zazdrosnym, który karze występek ojców na synach do trzeciego i czwartego pokolenia względem tych, którzy Mnie nienawidzą". Mojżesz próbuje Go ułagodzić, jak adwokat w imieniu swojego klienta: „Odpuść więc winy tego ludu - tak tutaj jest napisane według wielkości Twego miłosierdzia, tak jak znosiłeś ten lud od Egiptu aż dotąd". Nie ma mowy, odpowiada Pan. Mam już dość ciągłego wybaczania. Dla odmiany chciałbym teraz trochę chwały. Chciałbym zobaczyć wasze trupy. Kaznodzieja z pewnym znużeniem pochyla się na ambonie i bezceremonialnie wspiera łokcie na potężnej świętej księdze ze złoconymi krawędziami. - Przyjaciele - wyznaje - widzicie, do czego zmierzał Mojżesz. Co było tak straszne, tak... - przerywa z uśmiechem i sylabizuje - .. . w y s t - t ę p - n e w tym, że zapuścili się na terytorium wroga, zbadali sytuację i wrócili, by złożyć szczerą, ostrożną relację? Sytuacja nie wygląda najlepiej. Ci Kananejczycy i olbrzymy trzymają mocno w garści mleko i miód. Lepiej zawróćmy. Brzmi to całkiem rozsądnie, prawda? Nie drażnić rekina. Ma akcje i obligacje, trzyma bat i łańcuchy, kontroluje środki pro-duk-cji. Rozlega się kilka głosów. - Zgadza się. Słusznie. Nie drażnić rekina. - I żeby do wszystkich dotarło, Pan zesłał plagi i choroby, ludzie zasmucili się i postanowili poniewczasie udać się w góry i stanąć do walki z Kananejczykami, którzy teraz nie wyglądali już tak strasznie, a Mojżesz, ten stary rzecznik i łebski adwokat, poradził im: „Nie idźcie, albowiem pośród was nie ma Pana". Ale ci uparci Izraelici poszli i tak, i co czytamy w ostatnim wersecie czternastego rozdziału Księgi Liczb? „Wtedy zeszli Amalekici i Kananejczycy mieszkający na tej górze, pobili ich i rozproszyli aż do miejscowości Chorma". Aż do miejscowości Chorma, a więc daleko. Chorma leży daleko. Widzicie, moi przyjaciele, w c z e ś n i e j Pan był z nimi. Dał im szansę, by z Nim poszli w pełni Jego chwały, a co zrobili? Zawahali się. Zdradzili Go swoim niezdecydowaniem... swoją ostrożnością, swym t c h ó - r z o - s t w e m . . . a Mojżesz i Aaron zdradzili Go tym, że ulegli naciskom, jak to politycy, kiedy ogłoszone zostają sondaże... sondaże i rzecznicy, to wszystko już było wtedy, w czasach biblijnych... i za to nie zostali wpuszczeni do Ziemi Obiecanej,
Mojżesz i Aaron pozostali na tej górze, patrząc na ziemię Kanaan jak dzieci z nosami przylepionymi do wystawy cukierni. Nie mogli się tam przedostać. Byli nieczyści. Nie spełnili oczekiwań. Nie pozwolili Panu, by nimi pokierował. Mieli dobre ludzkie zamiary, lecz nie zaufali Bogu. A Bóg jest godny zaufania. Twierdzi, że dokona niemożliwego, i dokona tego, nie mówcie Mu, że nie podoła. Ahmad łapie się na tym, że wzbierają w nim emocje, jak w całym zgromadzeniu, które wierci się i szemrze, odpoczywając po usilnych próbach zrozumienia wszystkich niuansów kazania, nawet dziewczynki z warkoczykami w ławce obok niego poruszają głowami do przodu i do tyłu, jak gdyby chciały złagodzić ból w szyi, a jedna z nich wpatruje się w twarz Ahmada jak pies z wytrzeszczonymi oczami, który się zastanawia, czy tego człowieka warto nagabywać. Oczy jej błyszczą, jak gdyby odbijał się w nich skarb, który w nim dostrzegła. - W i a r a - ogłasza kaznodzieja głosem zachrypłym od wygłaszanej oracji, trzeszczącym jak cukier w przesłodzonej kawie. Nie mieli w sobie w i a r y. Dlatego byli przewrotnym zgromadzeniem. Dlatego na Izraelitów spadły choroby, hańba i bitewne klęski. Abraham, ojciec narodów, miał w sobie wiarę, kiedy podnosił nóż, by złożyć w ofierze własnego syna, Izaaka. Jonasz w brzuchu wieloryba miał w sobie wiarę. Daniel w lwiej jamie miał w sobie wiarę. I Jezus na krzyżu miał w sobie wiarę... wprawdzie zapytał Boga, czemu Ten Go opuścił, lecz chwilę potem zwrócił się do złodzieja na sąsiednim krzyżu i obiecał temu człowiekowi, temu nikczemnemu łajdakowi, temu „zatwardziałemu przestępcy", jak mówią dzisiejsi socjologowie, że tego dnia obaj zamieszkają w raju. Martin Luther King miał wiarę na waszyngtońskim Mail i w tym hotelu w Memphis, gdzie James Earl Ray uczynił z niego męczennika... udał się tam, by wesprzeć strajkujących pracowników służb oczyszczania miasta, najniższych z najniższych, pariasów, którzy wywożą nasze śmieci. Rosa Parks miała w sobie wiarę w tamtym autobusie w Montgomery w stanie Alabama. - Ciało pastora wychyla się znad ambony, rośnie, a jego głos zmienia ton, gdy przychodzi mu do głowy nowa myśl. - Zajęła miejsce z przodu autobusu - mówi tonem swobodnej rozmowy. - Tego właśnie nie zrobili Izraelici. Bali się usiąść z przodu. Pan powiedział im: Oto macie, tuż za kierowcą, krainę Kanaan opływającą w mleko i miód, to miejsce jest dla was, a oni Jemu na to: Nie, dziękujemy Ci, Panie, podoba nam się tutaj, z tyłu. Gramy sobie tutaj w kości i rozpijamy piwko, mamy tutaj trochę koki, mamy strzykawki z herą, mamy nasze nieletnie dziewczyny narkomanki, żeby rodziły nasze bękarty, które możemy zostawić w pudełku po butach na śmietnisku na obrzeżach miasta, nie wysyłaj nas w te góry, Panie. Gdzie nam się równać z tymi olbrzymami. Gdzie nam się równać z Bullem Connorem i jego policyjnymi psami. Po prostu zostaniemy tutaj, z tyłu. Jest tu miło i ciemno. Przytulnie. - Wraca do swojego naturalnego głosu. - Nie bądźcie tacy jak oni, bracia i siostry - mówi. - Powiedzcie, czego wam trzeba. - Wiary - sugeruje kilka głosów słabo, niepewnie. - Niech usłyszę to raz jeszcze, głośniej. Czego nam wszystkim trzeba? - W i a r y - pada bardziej ujednolicona odpowiedź.
Nawet Ahmad wypowiada to słowo, tak jednak, żeby nikt nie słyszał, prócz dziewczynki obok niego. - Lepiej, ale za cicho. Co mamy w sobie, bracia i siostry? - W i a r ę! - Wiarę w co? Odpowiedzcie tak, żeby tym Kananejczykom zatrzęsły się nogi w tych ich wielkich butach z koźlej skóry! - Wiarę w Pana! - Oj tak, tak - dodają poszczególne głosy. Kilka kobiet tu i tam szlocha. Ahmad zauważa, że matka rodziny w jego ławce, wciąż młoda i atrakcyjna, promienieje. Pastor jednak jeszcze nie skończył. - Czyjego Pana? - pyta i odpowiada sobie z niemal chłopięcym podnieceniem: - Pana Abrahama. - Wciąga powietrze. - Pana Jozuego. Kolejny wdech. - Pana Dawida. - Pana Chrystusa - dolatuje głos gdzieś z tyłu starego kościoła. - Pana Marii - woła kobiecy głos. - Pana Batszeby - podsuwa inny. - Pana Zefory - woła trzeci. Kapłan dochodzi do wniosku, że czas zakończyć tę wyliczankę. - Pana nas wszystkich - jego głos dudni, gdy pochyla się nad mikrofonem jak gwiazda rocka. Ściera białą chusteczką lśnienie z podłużnej łysej głowy. Pokryty jest warstewką potu, która sprawiła, że jego wykrochmalony kołnierz stracił sztywność. Na swój kafirski sposób zmagał się z diabłami, zmagał się nawet z diabłami Ahmada. - Pana nas wszystkich - powtarza poważnym głosem. - Amen. - Amen - odpowiadają wierni, odczuwając ulgę i pustkę. Zapada cisza, po czym rozlegają się stłumione kroki, gdy czterech mężczyzn w garniturach maszeruje dwójkami główną nawą, by odebrać drewniane tace, a tymczasem chór z hałaśliwym szelestem wstaje z miejsc i przygotowuje się do występu. Drobny mężczyzna w powłóczystej szacie, który niski wzrost zrekompensował sobie nastroszoną fryzurą kręconych włosów, unosi ręce w gotowości, gdy mężczyźni w pastelowych poliestrowych garniturach z poważnymi minami odbierają od pastora tace i rozdzielają się, dwóch przechodzi główną nawą, a dwóch pozostałych bocznymi. Oczekują, że na tacach wyłożonych czerwonym filcem dla wyciszenia brzęku monet będzie się kłaść pieniądze. Z kazania powraca nieoczekiwane słowo „nieczysty"; poczucie winy wprawia w drżenie wnętrzności Ahmada, oglądał bowiem tych czarnych niewiernych, jak czczą swego nie-Boga, swego trzygłowego bożka; to jak oglądanie stosunku płciowego, pornograficznych scen zza pleców chłopców wykorzystujących szkolne komputery do niewłaściwych celów. Abraham, Noe: te imiona nie są Ahmadowi zupełnie obce. Prorok w trzeciej surze ogłosił: Wierzymy w Boga i w to, co nam zesłał, i w to, co zostało zesłane Abrahamowi i Isma'ilowi, Izaakowi i Jakubowi, jak i plemionom; i w to, co zostało dane Mojżeszowi, Jezusowi i prorokom - od ich Pana. My nie robimy rozróżnienia między żadnym z nich... Ci ludzie wokół niego też są na swój sposób ludem Księgi. Dlaczego nie wierzycie w znaki Boga? Dlaczego odsuwacie z drogi Boga tych, którzy uwierzyli (...)?
Elektryczne organy, na których gra mężczyzna z tak pofałdowanym tłustym karkiem, że tworzy on niejako drugą twarz, wydają z siebie dźwięk jak szemranie strumyka, a następnie coś w rodzaju plusku lodowatej wody, gdy muzyk przesuwa palcem po klawiaturze. Chór, a w nim Joryleen w pierwszym rzędzie, zaczyna śpiewać. Ahmad patrzy tylko na nią, gdy otwiera usta tak szeroko, że za małymi zaokrąglonymi zębami, jak na wpół zatopionymi w dziąsłach perłami, różowi się język. „Ależ mamy przyjaciela w Jezusie", rozumie pierwsze słowa wyśpiewane powoli, jak gdyby wydobywały ciężar tej pieśni z jakiejś studni smutku. „Dźwiga nasze grzechy i troski!" Zgromadzenie za Ahmadem przyjmuje te słowa okrzykami i pomrukami zgody: znają tę pieśń, podoba im się. Z bocznej nawy kafir, wyższy niż większość mężczyzn, w cytrynowym garniturze, wielką, szeroką dłonią, przy której taca na datki przyjmuje rozmiary spodka, podaje ją do rzędu Ahmada. Ahmad szybko przekazuje ją dalej, niczego nie ofiarując; taca próbuje wyślizgnąć mu się z ręki, drewno jest tak zaskakująco lekkie, lecz opuszcza ją do poziomu siedzącej przy nim dziewczynki, a jej brązowe rączki, już nie niemowlęce, wyciągają się, żeby mu ją odebrać i podać dalej. Dziewczynka, która przypatrywała mu się z dołu błyszczącymi psimi oczyma, przysunęła się nieco, toteż jej chude ciałko opiera się o niego tak lekko, że może jej się wydawać, iż Ahmad tego nie zauważy. Wciąż czując się jak intruz, wyniośle ją ignoruje i wpatruje się wprost przed siebie, jak gdyby chciał wyczytać słowa z ust ubranych w niebieskie szaty chórzystów. „Co za przy-wi-lej - zrozumiał - móc zanosić wszystko Bogu w modlitwie". Sam Ahmad uwielbia modlitwy, wrażenie przelewania cichego głosu z głowy do ciszy czuwającej u jego boku, niewidzialne przeniesienie siebie w wymiar czystszy niż trzy wymiary tego świata. Joryleen mówiła mu, że będzie śpiewać solo, stoi jednak w rzędzie między grubą, starszą od niej kobietą i chudą o cerze koloru suszonej skóry, a wszyscy podrygują lekko w lśniących niebieskich szatach, poruszając w miarę równo ustami, toteż Ahmad nie jest w stanie wyodrębnić głosu Joryleen. Jej wzrok spoczywa na dyrygencie z nastroszonymi włosami i ani razu nie przeskakuje na Ahmada, chociaż ten naraził się na ogień piekielny, przyjmując jej zaproszenie. Zastanawia się, czy Tylenol jest członkiem przewrotnego zgromadzenia siedzącego za jego plecami; przez jeden dzień bolało go ramię po tym, jak Tylenol ścisnął je tak mocno. „...A wszystko dlatego - śpiewa chór że nie zanosimy wszystkiego Bogu w modlitwie". Te żeńskie głosy, połączone z głębszymi głosami mężczyzn stojących w rzędzie z tyłu, mają w sobie coś dostojnego i napierającego, jak sunąca armia, która nie obawia się kontrataku. Głosy tylu gardeł stapiają się w organowy dźwięk, nieprzeparty, zawodzący, jakże różny od pojedynczego głosu imama śpiewającego muzykę Koranu, muzykę, która wkrada się w przestrzenie za oczami i wtapia się w ciszę mózgu. Organista przeskakuje na inny rytm, bardziej skoczny, wzbogacony odgłosem pukania, drewnianym stukotem wygrywanym za chórem na instrumencie, zestawie perkusyjnym, którego Ahmad nie widzi. Zgromadzenie przejmuje tę zmianę tempa wyrazami aprobaty, a chór wybija nowy rytm ruchami nóg i bioder. Organy wytwarzają bulgoczący dźwięk jak przy zanurzeniu w wodzie. Pieśń zrzuca ubranie słów, które coraz trudniej zrozumieć - mówią coś o próbach, pokusach i
wszechobecnych zmartwieniach. Chuda wyschnięta kobieta obok Joryleen wysuwa się do przodu i głosem, który brzmi jak głos mężczyzny, delikatnego mężczyzny, pyta zgromadzenie: „Czy znajdziemy tak wiernego przyjaciela, który przyjmie wszystkie nasze smutki?" Za nią chór skanduje jedno słowo: „Modlitwa, modlitwa, modlitwa". Organista podskakuje na swoim stołku, najwyraźniej zapamiętując się nieco, lecz nie tracąc całkowicie kontaktu z chórem. Ahmad nie wiedział, że organy mają tyle dźwięków na klawiaturze, tych wysokich i niskich, a wszystkie gromadnie śpieszą do góry, do góry. „Modlitwa, modlitwa, modlitwa", nie przestaje skandować chór, pozwalając tłustemu organiście na jego solowe pięć minut. Teraz przychodzi kolej na Joryleen; przy wtórze klaskania robi krok do przodu i prześlizguje się spojrzeniem po twarzy Ahmada, by po chwili zwrócić owal własnej twarzy ku zgromadzeniu za ławką Ahmada i wyżej, w stronę balkonu. Nabiera powietrza, a jemu w obawie o nią serce zamiera w piersi. Lecz jej głos rozwija świetlistą nić: „Czy jesteśmy słabi, uginamy się pod ciężarem trosk?" Jej głos jest młody, kruchy i czysty, drżący lekko, nim opanuje zdenerwowanie. „Nasz drogi Zbawiciel wciąż daje nam schronienie", śpiewa. Jej głos, leciutko zachrypły, uspokaja się, nabiera metaliczności, po czym przechodzi w nagłym przejawie swobody w krzyk, jak wrzask dziecka dobijającego się do zamkniętych drzwi. Zgromadzenie wyraża szemraniem aprobatę dla tej swobody. Joryleen woła: „Czy przyjaciele opuszczają cię i poniżają?" „Hej, tak cię traktują?" - pyta grubaska obok niej, wtrącając się, jak gdyby solo Joryleen było ciepłą kąpielą, która jest zbyt kusząca, żeby z niej nie skorzystać. Nie po to, żeby odtrącić Joryleen, lecz żeby do niej dołączyć; słysząc obok siebie ten drugi głos, Joryleen wypróbowuje kilka dźwięków, dostraja się, a jej młodzieńczy głos staje się śmielszy, dryfując ku zapamiętaniu. „W ramiona - śpiewa - w ramiona, w ramiona cię pochwyci i osłoni; znajdziesz tam, o tak, pociechę". „Tak, pociechę; tak, pociechę", powtarza grubaska i występuje do przodu przy gwarze rozpoznania i miłości ze strony tłumu, jej głos bowiem, jak się wydaje Ahmadowi, zabiera ich na samo dno życia, a potem ich stamtąd wyciąga. Jej głos dojrzał jak wino w cierpieniu, które dla Joryleen jest dopiero kwestią przyszłości, jest jedynie cieniem na jej młodym życiu. Z taką przewagą grubaska o twarzy szerokiej jak oblicze kamiennego bożka znów zaczyna od „Ależ mamy przyjaciela". Dołeczki pojawiają się u niej nie tylko w policzkach, ale i kącikach oczu, po bokach szerokiego, płaskiego nosa, gdy nozdrza rozszerzają się dziko. Hymn ten tak głęboko już wniknął w żyły i nerwy zgromadzonych, że do śpiewania można dołączyć w każdym momencie. „Wszystkie grzechy, naprawdę wszystkie grzechy i troski... słyszysz, Panie?" Chór, a razem z nim Joryleen, odczekuje niezrażony, gdy gruba śpiewaczka w ekstazie porusza rękami do przodu i do tyłu, wymachując nimi triumfalnie jak ktoś, kto żwawo schodzi po trapie ze statku po przepłynięciu wzburzonego morza, i wyrzuca wskazującą dłoń do góry ku rozedrganej przestrzeni balkonu, wołając: „Słyszycie? Słyszycie?" - Słyszymy, siostro - rozlega się męski głos. - Co takiego, bracie? - I sama odpowiada sobie na pytanie: „W s z y s t k i e grzechy i troski. Pomyślcie o tych grzechach. O tych troskach. Są jak nasze dzieci, prawda? Rodzimy je, nasze
grzechy i troski". Chór ciągnie tę samą melodię, ale teraz szybciej. Organy wspinają się i opadają, pałeczki uderzają w niewidoczną perkusję, grubaska zamyka oczy i wyrzuca z siebie słowo „Jezus" przy pędzącym na oślep rytmie, skracając je do „Jez. Jez. Jez", co potem przechodzi w: „Dziękuję Ci, Jezu. Dziękuję Ci, Panie. Dziękuję za miłość, za dnia i w nocy". Gdy chór śpiewa: „Niepotrzebnie nosimy w sobie tyle bólu", ona łka: „Nie-po-trzebnie. Trzeba oddać go Jezusowi, trzeba, t r z e b a!" Kiedy chór, wciąż pod kontrolą niskiego dyrygenta z wysoko nastroszoną fryzurą, dochodzi do ostatniej linijki, ona też kończy: „Wszystko, w s z y s t k o, każdą najmniejszą rzecz Bogu w modlitwie. O ta-aaa-ak". Chór, w którym usta Joryleen są najszerzej otwarte i najświeższe, przestaje śpiewać. Ahmada pieką oczy, a w brzuchu czuje takie poruszenie, że aż się boi, czy nie zwymiotuje, tutaj, wśród tych zawodzących diabłów. Fałszywi święci w osmalonych wysokich oknach spoglądają z góry. Zasępiona twarz jednego z nich, z siwą brodą, płonie przechodzącym przezeń snopem światła. Ahmad nie zauważył, kiedy siedząca przy nim dziewczynka wtuliła się w niego; stała się nagle cięższa, gdy zasnęła w samym epicentrum tej potężnej, ryczącej muzyki. Reszta rodziny z dalszej części ławki uśmiecha się do niego, do niej. Nie wie, czy ma czekać na Joryleen przed kościołem, gdy tłumek wiernych w pastelowych wiosennych strojach wysypuje się na kwietniowe powietrze, które przechodzi wilgocią i chłodem, gdy ciemnieją chmury nad ich głowami. Niezdecydowanie Ahmada, na wpół ukrytego za akacją, która przetrwała prace rozbiórkowe i powstanie jeziora gruzów, przedłuża się do chwili, aż nabiera pewności, że Tylenola nie było w kościele. I kiedy już ma się ulotnić, zauważają, jak zbliża się do niego, podając mu wszystkie swoje krągłości jak owoce na talerzu. W srebrnym koraliku w przekłutym nosie mieści się maleńkie odbicie nieba. Pod niebieską szatą cały czas miała takie samo ubranie, jakie nosi do szkoły, nie odświętny strój do kościoła. Przypomina sobie, co mu powiedziała - że nie traktuje religii zbyt poważnie. - Widziałam cię. Siedziałeś z nie byle kim - zaczyna się droczyć bo z samymi Johnsonami. - Johnsonami? - Siedzieli obok ciebie. Bardzo religijna rodzina. Są właścicielami sieci pralni samoobsługowych w centrum i w całym Passaic. Słyszałeś o „czarnej burżuazji"? To właśnie oni. Na co się tak gapisz, Ahmad? - Na to małe w twoim nosie. Nie zauważyłem tego wcześniej. Tylko kolczyki w uchu. - To coś nowego. Nie podoba ci się? Tylenolowi się podoba. Nie może się doczekać, kiedy przekłuję sobie język. - Język? Joryleen, to coś strasznego. - Tylenol mówi, że Bóg uwielbia szykowne babki. A co mówi twój Mahomet? Ahmad wyczuwa ironię, a mimo wszystko ma wrażenie, że góruje nad tą niską, krągłą dziewczyną; spogląda w dół, a jego spojrzenie mija twarz z figlarnymi ognikami i pada na dekolt,
wyeksponowany w luźnej wiosennej bluzce i wciąż lśniący od emocji i wysiłku związanych ze śpiewaniem. - Radzi kobietom, by osłaniały swe wdzięki - odpowiada. Mówi, że prawe kobiety są dla prawych mężczyzn, a nieczyste kobiety dla nieczystych mężczyzn. Joryleen szerzej otwiera oczy i mruga, przyjmując jego śmiertelną powagę jako coś, z czym będzie może się musiała zmierzyć. - No, nie wiem, gdzie ja bym się zakwalifikowała - mówi wesoło. - W tamtych czasach pojęcie nieczystości było dosyć szerokie - dodaje i ociera wilgoć ze skroni pokrytej delikatnymi włoskami jak puszek pod nosem chłopca, zanim zacznie się golić. - Jak ci się podobał mój występ? Ahmad zastanawia się nad odpowiedzią, gdy mijają ich rozgadani wierni, wypełniwszy swój cotygodniowy obowiązek, a wychylające się zza chmur słońce tworzy nikłe pierzaste cienie pod rozwijającymi się liśćmi akacji. - Masz piękny głos - stwierdza Ahmad. - Bardzo czysty. Cele, do których jest wykorzystywany, nie są jednak czyste. Śpiew, zwłaszcza tej otyłej kobiety... - Eve-Marie - podpowiada Joryleen. - Ona jest n i e s am o w i t a. Zawsze daje z siebie wszystko. - Jej śpiew wydawał mi się bardzo zmysłowy. A wielu słów nie rozumiałem. Jak to się dzieje, że Jezus jest dla was wszystkich takim przyjacielem? - Ależ mamy przy-ja-cie-la - wyśpiewuje szeptem Joryleen, naśladując sposób, w jaki chór dzielił frazy hymnu, na wzór rytmicznych (jak podejrzewał) ruchów w trakcie stosunku płciowego. - Po prostu jest, i tyle - oznajmia. - Ludzie lepiej się czują, wiedząc, że mogą na Niego liczyć. Bo jeśli nie Jemu, to komu miałoby zależeć, no nie? Podejrzewam, że tak samo jest z twoim Mahometem. - Prorok ma dla swych wyznawców wiele znaczeń, ale nie nazywamy go przyjacielem. Nie jesteśmy tacy „przytulni", jak powiedział wasz kapłan. - Hej - ucina Joryleen - nie gadajmy o tym. Dzięki, że przyszedłeś. Zrobiłeś mi niespodziankę. - Zaprosiłaś mnie, a ja byłem ciekaw. Dobrze jest poznać wroga, do pewnego stopnia. - Wroga? Uooou. Tam nikt nie był twoim wrogiem. - Mój nauczyciel w meczecie mówi, że wszyscy niewierni są naszymi wrogami. Prorok powiedział, że wszystkich niewiernych należy ostatecznie zniszczyć. - O rany. Skąd tyś się wziął taki? Twoja matka jest przecież tylko białą Irlandzką, zgadza się? Tak mówi Tylenol. - Tylenol to, Tylenol tamto. Mogę zapytać, jak bardzo związana jesteś z tą krynicą mądrości? Uważa cię za swoją własność? - Oj, on tylko coś tam próbuje. Jest za młody, żeby się wiązać z jedną dziewczyną. Przejdźmy się. Ludzie zaczynają się gapić. Idą wzdłuż północnej granicy pustych hektarów czekających na zabudowanie. Wielka tablica ukazuje czterokondygnacyjny parking, który sprowadzi z powrotem do centrum amatorów zakupów, lecz od dwóch lat nic nie wybudowano, jest tylko ten rysunek, coraz bardziej zamazany. Kiedy słońce przebija się przez chmury, nad nowymi szklanymi budynkami w centrum, widać pył podnoszący się znad
gruzów, a gdy chmury wracają, słońce zamienia się w białe kółko jak wypalona w nich idealnie okrągła dziura wielkości księżyca. Słońce, które Ahmad czuje z jednej strony, uświadamia mu ciepło z drugiej strony, ciepło ciała Joryleen, nachodzących na siebie krągłości i miękkich części. Koralik w przekłutym nosie błyszczy jak rozpalony czubek szpilki; słońce wciska świecący język w zagłębienie pośrodku wydekoltowanej bluzki. - Jestem dobrym muzułmaninem - tłumaczy - w świecie, który szydzi z wiary. - Zamiast być dobrym, nie chciałbyś kiedyś p o c z u ć się dobrze? - pyta Joryleen. Ahmad jest przekonany, że pytanie to wynika ze szczerej ciekawości; w swej surowej wierze stanowi dla niej zagadkę, pewną ciekawostkę. - Może jedno z drugim idzie w parze - sugeruje. - Czucie i bycie. - Byłeś w moim kościele - mówi Joryleen. - Teraz ja mogłabym pójść z tobą do twojego meczetu. - Nie da rady. Nie moglibyśmy siedzieć razem, a ty nie mogłabyś wejść bez odpowiedniego przygotowania i demonstracji szczerości wiary. - Ojej. Nie wiem, czy miałabym czas na te ceregiele. Powiedz mi, Ahmad, co ty robisz dla p r z y j e m n o ś c i? - Po części to samo, co ty, chociaż „przyjemność", jak to ujęłaś, nie jest celem życia dobrego muzułmanina. Dwa razy w tygodniu uczę się arabskiego i pobieram nauki koraniczne. Chodzę do liceum. Jesienią gram w szkolnej drużynie piłkarskiej... w zeszłym sezonie strzeliłem nawet pięć goli, jeden z karnego... a wiosną biegam. Dla pieniędzy i żeby pomóc mojej matce, białej Irlandzicy, jak ją nazywasz... - Jak ją nazywa Tylenol. - Jak obydwoje najwyraźniej ją nazywacie... pracuję jako sprzedawca w Shop-a-Sec od dwunastu do osiemnastu godzin tygodniowo, i to też może być nawet „przyjemne", obserwowanie klientów oraz różnorodności ubioru i indywidualnych dziwactw, na jakie przyzwala amerykański liberalizm. W islamie nie zakazuje się oglądania telewizji ani wizyt w kinie, ale te rozrywki są tak przesycone rozpaczą i niewiarą, że odrzuca mnie od nich. Islam nie zabrania też kontaktów z płcią przeciwną, jeśli przestrzega się pewnych surowych zasad. - Tak surowych, że nic się nie dzieje? Tutaj skręcamy w lewo, jeśli chcesz mnie odprowadzić do domu. Bo nie musisz, wiesz. Wchodzimy teraz do gorszej dzielnicy. Na pewno nie chcesz, żeby ktoś cię zaczepił. - Chcę cię odprowadzić. One istnieją - kontynuuje - te zasady, bardziej z uwagi na dobro kobiety niż mężczyzny. Dziewictwo i czystość stanowią o jej wartości. - O raju - mówi Joryleen. - W czyich oczach? To znaczy, kto ustala te kryteria? Ahmad czuje, że Joryleen próbuje skłonić go do tego, by poprzez odpowiedzi na jej pytania niemalże zdradził swe przekonania. W szkole zaobserwował, że Joryleen umie dyskutować, a nauczyciele angażują się w rozmowę z nią, nie zdając sobie sprawy, że odwodzi ich od zaplanowanych lekcji i marnują cenny czas. Ma w sobie łobuzerską
żyłkę. - W oczach Boga - wyjaśnia -jak wyjawia Prorok: Powiedz wierzącym kobietom, żeby spuszczały skromnie swoje spojrzenia i strzegły swojej czystości. W tej samej surze radzi kobietom, by osłaniały swe ozdoby i narzucały zasłony na piersi, a nawet żeby nie stąpały tak, aby słychać było ukryte ozdoby. - Myślisz, że za bardzo odsłaniam cycki... mogę się domyślić po tym, na co się gapisz. Sam dźwięk słowa „cycki" w jej ustach nieprzyzwoicie go porusza. Wpatrzony przed siebie odpowiada jej: - Czystość jest celem samym w sobie. Jak już mówiliśmy, chodzi o to, żeby być dobrym, jak i o to, żeby czuć się dobrze. - A co z tymi wszystkimi prawiczkami dzieje się na tamtym świecie? Co się dzieje z czystością, kiedy tam przechodzą młodzi chłopcy, męczennicy, wszyscy napaleni na maksa? - Ich cnota, gdy pozostają w czystości, doczeka się nagrody w kontekście, jaki stworzył Bóg. Mój nauczyciel w meczecie uważa, że hurysy o wielkich oczach są symbolem rozkoszy, której nie można sobie wyobrazić bez konkretnych obrazów. To typowe dla Zachodu z tą obsesją na punkcie seksu, że uczepił się tego obrazu, żeby kpić z islamu. Idą dalej w kierunku, który wskazała. Okolica staje się coraz nędzniejsza; zaniedbane krzaki, nie odnowione domy, powykrzywiane i popękane od wypychających je korzeni płyty chodnikowe, zaśmiecone małe podwórka. W szeregowej zabudowie brakuje kilku domów, są jak wybite zęby, i choć szpary ogrodzono, ogrodzenie z grubej siatki pocięto i powyginano pod niewidzialnym naporem tych, którzy nienawidzą ogrodzeń, którzy chcą się gdzieś dostać na skróty. Szeregowe domy gdzieniegdzie stają się pojedynczym długim budynkiem z wieloma obłażącymi z farby drzwiami i czterostopniowymi schodkami, starymi i drewnianymi albo nowymi i betonowymi. W górze wysokie gałęzie splatają się z drutami niosącymi elektryczność przez miasto, obwisłymi strunami harfy ciągnącej się przez wycięte przerwy między drzewami. Kapki kwiecia i rozwijających się liści, w kolorach od żółtego do zielonego, jaśnieją na tle zaplamionego chmurami nieba. - Ahmad - zwraca się do niego Joryleen z nagłą irytacją przypuśćmy, że to wszystko nieprawda... przypuśćmy, że umrzesz, a tam nic nie ma, nic a nic? Jaki cała ta czystość miałaby wtedy sens? - Jeśli to wszystko miałoby być nieprawdą - odpowiada, a na myśl o tym coś go ściska za żołądek - to świat byłby zbyt straszny, by go cenić, i nie żal byłoby mi go opuszczać. - O rany! Ale z ciebie egzemplarz, nie mogę. W tym meczecie muszą cię uwielbiać. - Takich jak ja jest wielu - mówi jej, jednocześnie sztywno i łagodnie, jakby lekko ją strofując. - Niektórzy są - nie chce powiedzieć „czarni", gdyż słowo to, choć politycznie poprawne, nie brzmi miło - jak ich nazywasz, twoimi braćmi. Meczet i jego nauczyciele dają im to, czego chrześcijańska Ameryka nie raczy im dać: szacunek i zadanie, które czegoś od nich wymaga. Wymaga prostoty. Wymaga powściągliwości. Ameryka chce od swoich obywateli jednego, tak powiedział ten twój prezydent, żebyśmy kupowali, wydawali pieniądze, których nie mamy, i w ten sposób napędzali gospodarkę dla niego i
innych bogaczy. - On nie jest moim prezydentem. Gdybym mogła w tym roku głosować, zagłosowałabym przeciw niemu, na Ala Sharp tona. - To obojętne, który prezydent jest u władzy. Wszyscy chcą, żeby Amerykanie byli egoistami i materialistami, żeby odgrywali swoją rolę w konsumpcjonizmie. Dusza ludzka natomiast domaga się wyrzeczeń. Pragnie powiedzieć „nie" światu materialnemu. - Przerażasz mnie, kiedy tak mówisz. Zupełnie jakbyś nienawidził życia. - Mówi dalej, odsłaniając się z taką swobodą, jak gdyby śpiewała. - Ja czuję to tak: dusza jest tym, co wyrasta z ciała, jak kwiaty z ziemi. Jeśli nienawidzisz swego ciała, to znaczy, że nienawidzisz siebie, kości, krwi, skóry i gówna, które sprawiają, że ty to ty. Jak wtedy, gdy stał nad lśniącym śladem robaka lub ślimaka, który zniknął, Ahmad czuje się wysoki, tak wysoki, że aż kręci mu się w głowie, gdy tak spogląda w dół na tę niską, pulchną dziewczynę, której oburzenie jego dążeniem do czystości sprawia, że jej głos i usta przyspieszają. W miejscu, gdzie jej wargi spotykają się ze skórą twarzy, widać krawędź, linię, jaką kakao zostawia po wewnętrznej stronie kubka. Myśli o tym, żeby zatopić się w jej ciele, i poznaje po jej intensywności i łatwości, że to diabelska myśl. - Nie chodzi o to, że n i e n a w i d z ę swego ciała - poprawia ją nie chcę tylko zostać jego niewolnikiem. Rozglądam się dookoła i widzę niewolników, niewolników narkotyków, niewolników przemijającej mody, niewolników telewizji, niewolników bohaterów sportowych, którzy nie wiedzą, że ich wielbiciele istnieją, niewolników bezbożnych, nic nie znaczących opinii innych ludzi. Masz dobre serce, Joryleen, ale przez swoje umysłowe lenistwo zmierzasz prosto do piekła. Zatrzymała się na chodniku, na smętnym, pozbawionym drzew jego odcinku, i wydaje mu się, że zatrzymał ją gniew, jej niemal przyprawiające o łzy rozczarowanie, lecz szybko uzmysławia sobie, że szare drzwi i cztery drewniane stopnie z szarymi plamami, jak nigdy nie ustający deszcz, prowadzą do jej domu. On przynajmniej mieszka w bloku z cegły po północnej stronie bulwaru. Jej rozczarowanie wywołuje w nim poczucie winy, ponieważ zapraszając go na ten spacer, rozbudziła w sobie pewne nadzieje. - To ty, Ahmadzie - mówi, odwracając się w stronę drzwi i stawiając stopę na pierwszym szarym stopniu - nie wiesz, dokąd zmierzasz. To ty nie wiesz, do cholery, co jest ważne, a co nie. Siedząc przy ciężkim, starym, brązowym stole, który nazywają z matką stołem jadalnym, chociaż nigdy przy nim nie jadają, Ahmad przegląda broszurki kursu korespondencyjnego dla zawodowych kierowców, w sumie cztery, zszyte ze sobą. Szejk Raszid pomógł mu je zamówić w Michigan i wystawił czek na osiemdziesiąt dziewięć i pół dolara na rachunek meczetu. Ahmadowi zawsze się wydawało, że prowadzenie ciężarówek jest dla prostaków w typie Tylenola i członków jego szkolnego gangu, wiąże się z tym jednak oszałamiająco dużo specjalistycznej wiedzy, na przykład o niebezpiecznych towarach, które należy wyraźnie oznakować za pomocą czterech tablic o konkretnych wymiarach i ułożonych w kształcie rombu. Są gazy łatwopalne takie jak wodór lub trujące/toksyczne jak sprężony fluor; są łatwopalne ciała stałe takie jak
zwilżony pikrynian amonowy i materiały zapalające się samorzutnie takie jak biały fosfor lub po zwilżeniu, na przykład sód. Do tego dochodzą prawdziwe trucizny takie jak cyjanek potasu, substancje chorobotwórcze jak wirus wąglika i substancje radioaktywne jak uran oraz korozyjne jak płyn do akumulatorów. Wszystko to trzeba przewozić ciężarówkami, a wyciek pewnej ich ilości (zależnie od toksyczności, lotności i trwałości chemicznej) należy zgłosić w DT (Departamencie Transportu) i AOŚ (Agencji Ochrony Środowiska). Ahmadowi niedobrze się robi na myśl o całej tej papierkowej robocie, dokumentach przewozowych rojących się od liczb, kodów i zakazów. Substancji trujących nie wolno nigdy przewozić z żywnością dla zwierząt lub ludzi; towary niebezpieczne, nawet w szczelnie zamkniętych pojemnikach, nigdy nie powinny być umieszczane z przodu obok kierowcy; należy się wystrzegać upałów, wycieków i nagłych zmian prędkości. Oprócz towarów niebezpiecznych są jeszcze inne materiały stwarzające zagrożenie, które mogą mieć działanie usypiające, podrażniające lub trujące na kierowcę i jego pasażerów, na przykład chloroaceton lub dwufenyloarsyna, oraz materiały mogące uszkodzić pojazd w przypadku wycieku, na przykład płynne substancje żrące typu brom, wapno sodowane, kwas solny, roztwór wodorotlenku sodu i kwas akumulatorowy. Ahmad uzmysławia sobie teraz, że w całym kraju niebezpieczne materiały przemieszczają się, wyciekają, wypalają i wyżerają jezdnie oraz podłogi ciężarówek - ta chemiczna szatańskość odzwierciedla ponad wszelką wątpliwość duchową truciznę materializmu. Dowiaduje się też z broszur, że przy przewozie cysterną dużych ilości płynów należy zadbać o coś, co się nazywa rezerwą ekspansyjną zbiornika - dzięki niej cysterna nie wybuchnie w przypadku, kiedy zawartość zbiornika zacznie się rozszerzać podczas transportu, jeśli, powiedzmy, temperatura otoczenia wzrośnie do ponad pięćdziesięciu stopni. Kierowcy cystern muszą uważać na gwałtowne przemieszczanie się płynnego ładunku, co jest bardziej niebezpieczne i stanowi dotkliwszy problem w przypadku zbiorników bez przegród niż tych z przegrodami i wewnętrznymi przedziałami. Ale nawet w tych ostatnich nagłe przemieszczenie się płynu w bok może doprowadzić do przewrócenia się ciężarówki, która bierze ostry zakręt. Przemieszczenie się ładunku przy nagłym zatrzymaniu pojazdu na czerwonym świetle lub przy znaku stopu może wypchnąć cysternę do przodu. Jednakowoż przepisy sanitarne zabraniają stosowania przegród w cysternach transportujących mleko lub soki owocowe; takie przegrody utrudniają czyszczenie zbiorników i sprzyjają zakażeniom. Transport towarów najeżony jest niebezpieczeństwami, o których Ahmadowi wcześniej się nie śniło. To go ekscytuje, widzi siebie bowiem, jak - niczym pilot boeinga 727 lub kapitan supertankowca lub maleńki mózg brontozaura kieruje wielkim pojazdem do bezpiecznego celu przez labirynt pełen różnych zagrożeń. Z zadowoleniem znajduje w przepisach transportowych troskę o czystość niemal religijną w charakterze. Ktoś puka do drzwi, za piętnaście ósma wieczorem. Ten dźwięk, niedaleko stołu, gdzie Ahmad uczy się przy świetle sfatygowanej lampy na wysięgniku, odrywa go od rezerw ekspansyjnych, tonażu, ładunków i przegród. Jego matka szybko wyłania się ze swojej sypialni, która służy
jej jednocześnie za pracownię, i podchodzi - nie, podbiega - do drzwi, strosząc palcami sięgające do karku, podbarwione henną rude włosy. Takie tajemnicze najścia przyjmuje bardziej ochoczo niż Ahmad, który cały czas, dziesięć dni od udziału w nabożeństwie niewiernych, denerwuje się tym, że wkroczył na terytorium Tylenola; niewykluczone, że ten postrach szkoły kiedyś go dopadnie ze swoim gangiem, nawet w nocy, wywabiwszy go wcześniej z mieszkania. Jest też całkiem możliwe, choć mało prawdopodobne, że do drzwi puka wysłannik szejka Raszida. Jego mistrz ma niewielu uczniów. Ostatnio sprawiał wrażenie podenerwowanego, jak gdyby coś go trapiło; jest jak doskonale dopasowany element w strukturze poddawanej zbyt wielkiemu naciskowi. W minionym tygodniu okazał swemu uczniowi zniecierpliwienie podczas omawiania wersetu z trzeciej sury: / niech nie sądzą ci, którzy nie uwierzyli, że zwłoka, jaką My im dajemy, będzie dla nich dobrem. My dajemy im zwłokę tylko po to, by oni pomnożyli grzech. Dla nich kara będzie poniżająca. Ahmad ośmielił się zapytać nauczyciela, czy nie ma czegoś sadystycznego w tej drwinie i w wielu podobnych wersetach. - Czy zamiarem Boga, jak to sformułował Prorok, nie powinno być n a w r a c a n i e niewiernych? - zaryzykował pytanie. - W każdym razie czy nie powinien okazywać im litości, zamiast cieszyć się z ich cierpienia? Imam prezentował tylko połowę twarzy, dolną jej część zasłaniała bowiem przystrzyżona, lekko przyprószona siwizną broda. Nos miał wąski i garbaty, a skórę policzków bladą, ale nie bladą na modłę anglosaską albo irlandzką, piegowatą i łatwo się rumieniącą, jak u matki Ahmada (właściwość tę niestety po niej odziedziczył), lecz bladą po jemeńsku - woskowatą, gładką i nieprzenikliwą. W tej brodzie poruszały się jego fioletowe usta. - A czy litujesz się nad karaluchami - zapytał - które wyłażą spod listwy podłogowej i spod zlewu? Nad muchami, które bzyczą nad jedzeniem na stole, łażą po nim brudnymi odnóżami, które właśnie tańczyły na odchodach i padlinie... nad nimi też się litujesz? Prawdę mówiąc - tak, Ahmad litował się nad nimi, zafascynowany olbrzymią owadzią populacją kłębiącą się u stóp bogom podobnych ludzi, wiedząc jednak, że wszelkie zastrzeżenia lub dalsza polemika tylko rozsierdziłyby nauczyciela, odpowiedział: - Nie. - Nie - szejk Raszid powtórzył z satysfakcją, lekko skubiąc brodę delikatną dłonią. - Chcesz je zniszczyć. Drażnią cię swoją nieczystością. Opanują twój stół, twoją kuchnię; ukryją się w jedzeniu, które wsuwasz do ust, jeśli ich nie zniszczysz. Nie mają żadnych uczuć. Są znakami obecności szatana i Bóg unicestwi je bez litości w dniu Sądu Ostatecznego. Bóg będzie się radował z ich cierpienia. Czyń podobnie, Ahmadzie. Wy obrażając sobie, że karaluchy zasługują na litość, umieszczasz się ponad ArRahim, ośmielasz się być bardziej litościwy niż sam Miłosierny. Ahmadowi wydawało się, że jak w przypadku wiadomości na temat raju jego nauczyciel posłużył się metaforą jako tarczą przeciwko rzeczywistości. Joryleen, chociaż niewierna, ma uczucia; można je było dostrzec w sposobie, w jaki śpiewała, i w tym, jak inni niewierni reagowali na ten śpiew. Lecz rolą Ahmada nie było prowadzenie sporów; miał się uczyć, posłusznie zająć swoje miejsce w olbrzymiej
strukturze islamu, widzialnej i niewidzialnej. Matka pewnie popędziła do drzwi, spodziewając się jednego ze swych przyjaciół, lecz jej głos w uszach Ahmada opanowuje się, zdziwiony, lecz jeszcze nie zaniepokojony, pełen szacunku. Uprzejmy, znużony głos, jakby znajomy, anonsuje siebie - pan Levy, szkolny psycholog z liceum Central High. Ahmad rozluźnia się; to nie Tylenol ani nikt z meczetu. Dlaczego jednak pan Levy? Ich spotkanie pozostawiło w Ahmadzie lekki niepokój; psycholog wyraził niezadowolenie z planów Ahmada oraz chęć interwencji. Jak to się stało, że zaszedł tak daleko, do drzwi jego mieszkania? Blok Ahmada jest jednym z trzech, które wzniesiono dwadzieścia pięć lat wcześniej w miejsce szeregowców tak podupadłych i przeżartych plagą narkomanii, że w opinii władz New Prospect dziesięciopiętrowe wieżowce dla mieszkańców o zróżnicowanych dochodach musiały doprowadzić do poprawy sytuacji. Ponadto władze kalkulowały, że na uzyskanym obszarze można będzie stworzyć park z terenami rekreacyjnymi, a na dodatek przeciągnąć łukiem ulicę i napędzić tym samym handel z miasteczkami, gdzie przeważały „lepsze elementy". Ale jak w przypadku osuszania malarycznych ziem, problemy powróciły: synowie dawnych dilerów przejęli po nich działalność, narkomani korzystali z parkowych ławek, krzaków i klatek schodowych w blokach, nocą zaś tłukli się po korytarzach. Pierwotny plan zakładał ustawienie przy każdym wejściu ochroniarza, lecz miasto musiało wprowadzić cięcia budżetowe i małe pomieszczenia z monitorami ukazującymi korytarze i wejścia często świeciły pustkami. Odręcznie napisana kartka „Wracam za 15 minut" wisiała godzinami. O tej porze dnia mieszkańcy i goście zazwyczaj wchodzili bez przeszkód. Pan Levy prawdopodobnie wszedł do bloku, odszukał nazwisko na liście lokatorów, wsiadł do windy i zapukał do ich drzwi. Stał teraz po ich wewnętrznej stronie, przy wejściu do kuchni, mówiąc głośniej i w sposób bardziej oficjalny niż podczas sesji z Ahmadem w szkole. Wtedy jego głos wydawał mu się sarkastyczny, rozleniwiony i znużony. Twarz matki Ahmada jest zarumieniona, a jej głos wysoki i szybki; jest podenerwowana wizytą tego przedstawiciela odległej instytucji, której cień wisi nad ich samotnym życiem. Pan Levy wyczuwa jej zdenerwowanie i próbuje rozładować atmosferę. - Najmocniej przepraszam za to najście - mówi, zwracając się do punktu w połowie drogi między stojącą matką i siedzącym synem, który nie wstaje od brązowego stołu. - Lecz kiedy próbowałem się dodzwonić pod numer ze szkolnej dokumentacji Ahmada, włączyła się wiadomość, że abonent został odłączony. - Musieliśmy to zrobić... po jedenastym września - wyjaśnia matka Ahmada, wciąż z zapartym tchem. - Dostawaliśmy telefony z pogróżkami. Od antyislamistów. Zmieniłam numer i zastrzegłam go. Warto było, mówię panu, nawet jeśli trzeba co miesiąc wybulić tych kilka dolarów więcej. - Przykro mi to słyszeć, pani... pani Mulloy - mówi szkolny psycholog i rzeczywiście wygląda, jakby mu było przykro, co wyraża jego jeszcze bardziej niż zwykle zasmucona twarz. - Było tylko parę takich telefonów - wtrąca się Ahmad. Nic wielkiego. Większość ludzi zachowała się w porządku.
Zresztą miałem wtedy dopiero piętnaście lat. Kto mógłby winić mnie za to, co się stało? Jego matka, tym swoim irytującym w najwyższym stopniu zwyczajem robienia z igły widły, odpowiada: - Proszę mi wierzyć, panie Levine, tych telefonów było więcej niż parę. - Levy - poprawia ją. Wciąż chce wyjaśnić, w jakiej sprawie przyszedł. - Mogłem wezwać Ahmada do mojego gabinetu w szkole, ale właściwie chciałbym porozmawiać z panią, pani Mulloy. - Mam na imię Teresa. - Pani Tereso. Podchodzi do stołu i zagląda Ahmadowi przez ramię. - Widzę, że już w tym siedzisz. Przygotowujesz się do egzaminu. Na pewno już wiesz, że do dwudziestego pierwszego roku życia dostaniesz najwyżej kategorię „C". Żadnych TIR-ów, żadnych niebezpiecznych towarów. - Tak, wiem - mówi Ahmad, ostentacyjnie wbijając wzrok w stronę, którą próbował czytać. - Ale okazuje się, że to całkiem ciekawe. Jak już się uczę, to wszystkiego. - Doskonale, mój przyjacielu. Dla tak bystrego młodego człowieka jak ty to powinna być bułka z masłem. Ahmad nie boi się powiedzieć panu Levy'emu, że nie ma racji Jest tego dużo więcej, niż można by się spodziewać - informuje go. Cała masa surowych przepisów, no i te wszystkie części ciężarówki i co trzeba robić w ramach konserwacji. Nie można dopuścić, żeby ciężarówka się popsuła, to może być niebezpieczne. - Dobrze, synu, tak trzymaj. Tylko żebyś nie zaniedbał przez to szkoły; został jeszcze miesiąc i dużo zaliczeń. Chyba chcesz skończyć szkołę? - Tak, chcę. - Woli nie zaprzeczać wszystkiemu, choć tak naprawdę nie podoba mu się ta zawoalowana groźba. Tak bardzo im zależy, żeby skończył szkołę, żeby się go mogli pozbyć. I co go czeka potem? Imperialistyczny system gospodarczy przynoszący korzyści bogatym chrześcijanom. Słysząc jego oschły ton, pan Levy pyta: - Miałbyś coś przeciwko temu, gdybym porozmawiał parę minut z twoją mamą? - Proszę bardzo. Dlaczego miałbym mieć coś przeciwko temu? A gdybym miał, to co? - Chce pan rozmawiać ze mną? - upewnia się kobieta, usiłując zatuszować opryskliwość syna. - Króciutko. Jeszcze raz, pani... pani... a niech tam: pani Tereso, bardzo przepraszam za najście, ale taki już jestem, kiedy coś nie daje mi spokoju, nie spocznę, dopóki czegoś z tym nie zrobię. - Napije się pan kawy, panie...? - Mam na imię Jack. Matka nazwała mnie Jacob, ale ludzie mówią do mnie Jack. - Spogląda na jej twarz, z rumieńcem, piegami i wypukłymi, pełnymi przejęcia oczami. Najwyraźniej bardzo się stara, żeby go zadowolić. Kadra szkolna nie jest już traktowana przez rodziców z takim szacunkiem jak kiedyś, a w niektórych przypadkach uważana jest za wroga, tak jak policja, tylko że śmiechu wartego, bo nie są uzbrojeni. Lecz ta kobieta, chociaż z młodszego niż on pokolenia, ma dość lat, by - jak się domyśla - odebrać parafialne wykształcenie i nauczyć się szacunku od zakonnic. - Nie, dziękuję. I tak mam kłopoty ze
snem. - Mogę zaparzyć bezkofeinową - obiecuje zbyt gorliwie. Może być rozpuszczalna? - Oczy ma bladozielone, jak szklane butelki, w których kiedyś sprzedawano coca-colę. - No dobrze - ulega. - Skuszę się na szybką kawkę. Gdzie możemy pójść, żeby nie przeszkadzać Ahmadowi? Do kuchni? - Tam jest bałagan. Nie zdążyłam pozmywać. Chciałam sobie trochę pomalować, dopóki mam jeszcze siłę. Chodźmy do mojej pracowni. Mam tam kuchenkę. - Pracowni? - Tak nazywam ten pokój. To też moja sypialnia. Proszę nie zwracać uwagi na łóżko. Muszę się tu pomieścić ze wszystkim, żeby Ahmad mógł się cieszyć prywatnością w s w o i m pokoju. Całe lata dzieliliśmy pokój, może nawet za długo. W tych tanich mieszkaniach ściany są jak z papieru. Otwiera drzwi, zza których wyszła dziesięć minut wcześniej. - Ojej! - woła Jack Levy, wchodząc. - Ahmad wspominał, że jego mama maluje, ale... - Próbuję teraz malować większe, bardziej kolorowe formy. Pomyślałam nagle: życie jest takie krótkie, po co więc ciągle przejmować się detalami? Perspektywą, światłocieniem, paznokciami... ludzie tego nie zauważają, a inni malarze oskarżają cię o ilustratorstwo. Niektórzy moi stali odbiorcy, na przykład sklep z upominkami w Ridgewood, gdzie sprzedają mnie od lat, są lekko oszołomieni tym moim nowym kierunkiem, ale mówię im: „Nic na to nie poradzę, ciągnie mnie do tego". Jeśli człowiek się nie rozwija, umiera, prawda? Obchodząc byle jak zasłane łóżko z niedbale narzuconym kocem, omiata ściany pełnym szacunku spojrzeniem. - Naprawdę udaje się to sprzedać? Od razu żałuje tak sformułowanego pytania; pani Mulloy przechodzi do defensywy. - Nie wszystko. Ale nawet Rembrandt i Picasso nie sprzedawali w s z y s t k i c h swoich prac od razu. - Ależ nie, nie o to mi chodzi... - zapewniają gwałtownie. Robią wielkie wrażenie; po prostu wchodząc tutaj, człowiek się nie spodziewa czegoś takiego. - Eksperymentuję - mówi udobruchana i chętna do dalszej rozmowy - z nakładaniem farby prosto z tubki. W ten sposób oglądający sam miesza kolory, w swoich oczach. - Niesamowite - mówi Jack Levy, mając nadzieję, że ten etap rozmowy dobiega już końca. Nie czuje się pewnie. Teresa nastawia wodę w czajniku na małej elektrycznej kuchence stojącej na komodzie, której blat pokrywa skorupa rozlanych lub startych olejnych farb. Jej płótna wydają mu się dość dzikie, podoba mu się jednak atmosfera pokoju, nieporządek i lodowato czyste fluorescencyjne górne światło. Zapach farb, jak woń drewnianych wiórków, przywodzi mu na myśl dawno minione czasy, kiedy ludzie wykonywali wszystko ręcznie, pochyleni nad robotą w chatach. - A może wolałby pan herbatkę ziołową - proponuje matka Ahmada. - Po rumianku śpię jak niemowlę. - Jej spojrzenie zatrzymuje się na nim badawczo. - Tylko że budzę się po czterech godzinach.
Bo muszę się wysiusiać, tego już nie mówi. - Taaa - odpowiada Levy. - W tym cały kłopot. Widząc, że nie musi kończyć, Teresa rumieni się i podchodzi do czajnika, z którego wydobywa się już przez dziobek pióropusz pary. - Nie pamiętam, jaką pan chciał. Rumiankową czy jaką? Opiera się zamiłowaniu tej kobiety do New Age'u. Za chwilę wyciągnie kryształowe kulki i patyczki do I ching. - Zdaje się, że umówiliśmy się na rozpuszczalną kawę, chociaż zawsze ma taki przypalony posmak. Pod piegami, którymi usiana jest jej twarz, rumieniec nie znika. - Jeśli tak, to może woli pan nic nie pić. - Nie, nie, pani... pani... - Rezygnuje z prób nazwania jej. - Może być cokolwiek, oby było mokre i gorące. Co pani chce. Bardzo pani łaskawa. Nie spodziewałem się... - Pójdę po kawę i sprawdzę, co robi Ahmad. Nie znosi się uczyć, kiedy nie ma mnie w pobliżu; wie pan, nie czuje się wtedy odpowiednio doceniony. Teresa znika, a kiedy wraca ze pękatym słoikiem brązowego proszku w dłoni - dłoni o krótkich paznokciach, jędrnej dłoni, która wiele potrafi - Jack zdążył już wyłączyć palnik, żeby woda się nie wygotowała. Matczyna opieka zajęła jej kilka minut; słyszał jej lekki, dociekliwy, kobiecy głos, jak przekomarza się z synem, i jego burkliwe, mrukliwe odpowiedzi nieco tylko głębszym głosem, znane mu aż nadto dobrze z liceum niewyraźne protesty, jak gdyby samo istnienie dorosłych było okrutną i niepotrzebną próbą, na którą naraża się młodych. Jack stara się do tego nawiązać. - Więc postrzega pani syna jako dość typowego, przeciętnego osiemnastolatka? - A nie jest nim? - Jej matczyna strona jest wrażliwa; wytrzeszcza na niego szmaragdowe oczy usytuowane pomiędzy pozbawionymi koloru rzęsami, które zapewne od czasu do czasu czerni tuszem, ale nie dzisiaj ani nie wczoraj. Włosy u nasady mają jaśniejszy, delikatniejszy odcień niż metaliczna rudość na końcach. Układ ust, z pełną górną wargą nieco uniesioną jak u kogoś, kto uważnie nasłuchuje, podpowiada mu, że wyczerpał już cały zapas wstępnej życzliwości. Początkowo próbuje sprawiać wrażenie twardej, a potem okazuje zniecierpliwienie, tak przypuszcza. - Może - odpowiada jej. - Coś jednak go wyróżnia. - Jack przechodzi do sprawy, którą przyszedł omówić. - Proszę mnie posłuchać. On nie chce zostać kierowcą ciężarówki. - Nie? Wydaje mu się, że chce, panie... - Levy. Jak „lewi-ca", tylko się inaczej pisze. Ktoś z jakiegoś powodu wywiera na Ahmada presję. Stać go na więcej niż praca kierowcy ciężarówki. Jest inteligentnym, sympatycznym chłopakiem, bardzo zapatrzonym w głąb siebie. Chciałbym, żeby obejrzał katalogi okolicznych uczelni, gdzie nie jest jeszcze za późno i można się starać o przyjęcie. Princeton i Penn, tam już dawno zakończono rekrutację, ale w New Prospect Community College - na pewno wiecie, gdzie jest, za wodospadami - albo Fairleigh Dickinson i Bloomfield, tam może próbować, i może dojeżdżać, jeśli nie uda się załatwić akademika. Chodzi o to, żeby gdzieś się zaczepił, i w zależności od tego, jak sobie
będzie radził, później ewentualnie może się przenieść gdzie indziej. Ostatnio wszystkim uczelniom zależy na różnorodności, taką mają politykę, a pani syn, z wybraną przez siebie przynależnością religijną i, proszę mi wybaczyć, mieszanym pochodzeniem, jest pewnego rodzaju mniejszością mniejszości... będą zachwyceni. - Co miałby studiować? - To co wszyscy... nauki ścisłe, sztukę, historię. Historię ludzkości, cywilizacji. Jak się tu dostaliśmy, co teraz. Socjologię, ekonomię, nawet antropologię... cokolwiek go pociąga. Niech się zorientuje. W dzisiejszych czasach niewielu studentów od razu wie, co chce robić, a ci, co wiedzą, zmieniają zdanie. O to chodzi na studiach, żeby móc zmienić zdanie, żeby sobie poradzić w dwudziestym pierwszym wieku. Bo ja, na przykład, sobie nie radzę. Kiedy byłem na studiach, czy ktoś słyszał o informatyce? Kto wiedział o genomie i o tym, jak można dzięki niemu prześledzić ewolucję? Może pani, bo jest pani sporo młodsza. Te pani obrazy w nowoczesnym stylu... zaczyna pani coś nowego. - Tak naprawdę są bardzo tradycyjne - mówi. - Abstrakcja to już dzisiaj przeżytek. - Jej rozchylone wcześniej usta są teraz zamknięte; uwaga o jej malarstwie była kretyńska. Chce jak najszybciej zakończyć swą przemowę. - Co do Ahmada... - Panie Levy. - Stała się inną osobą, siedząc ze zbyt gorącą kawą na kuchennym stołku, od nowości nie lakierowanym. Zapala papierosa, opiera na szczebelku jedną stopę w niebieskich płóciennych łapciach z podeszwą z krepy i zakłada nogę na nogę. Jej spodnie, obcisłe białe dżinsy, odsłaniają nagie kostki. Błękitne żyłki meandrują przez białą skórę, irlandzką białą skórę; nogi w kostkach są kościste i szczupłe, biorąc pod uwagę miękkie kształty całej reszty. Ciało Beth miało dwadzieścia lat więcej niż ciało tej kobiety, żeby opaść nisko, rozlać się nad butami, ściągając cały tłuszcz z okolic tyłka. Jack, chociaż kiedyś wypalał dziennie dwie paczki Old goldsów, odzwyczaił się od dymu, nawet w pokoju nauczycielskim, i wprawdzie zapach tytoniu jest mu doskonale znany, graniczy z czymś gorszącym. Wystudiowane czynności zapalania, zaciągania się i gwałtownego wydmuchiwania dymu zza zaciśniętych ust dają Terry (tak są podpisane jej obrazy, dużymi, wyraźnymi literami, bez nazwiska) pewną zadziorność. - Jestem panu wdzięczna za zainteresowanie Ahmadem, ale byłabym jeszcze bardziej wdzięczna, gdyby szkoła okazała jakiekolwiek zainteresowanie moim synem wcześniej niż miesiąc przed jej ukończeniem. - Jesteśmy zawaleni robotą - przerywa jej. - Dwa tysiące uczniów, z czego połowa, łagodnie rzecz ujmując, z zaburzeniami. Uwagę ściągają na siebie ci najbardziej hałaśliwi. Pani syn nigdy nie sprawiał problemów, i to był jego błąd. - Wszystko jedno, na tym etapie jego rozwoju w tym, co oferują studia, przedmioty, które pan wymienił, widzi część bezbożnej kultury Zachodu, i nie chce mieć z nimi nic wspólnego poza niezbędnym minimum. Mówi pan, że nigdy nie sprawiał problemów, ale dla niego to nauczyciele są źródłem kłopotów, to materialiści, cynicy, którzy czekają tylko na wypłatę i cieszą się z krótkich godzin pracy i długich wakacji.
Jego zdaniem dają innym zły przykład. Zna pan wyrażenie „być ponad tym wszystkim"? Levy tylko kiwa głową, pozwalając tej rozjuszonej teraz kobiecie mówić dalej. To, co mu powie o Ahmadzie, może się okazać przydatne. - Mój syn jest „ponad tym wszystkim" - informuje go. - Wierzy w islamskiego Boga i w to, co mówi Koran. Ja oczywiście nie, nigdy jednak nie próbowałam podważać jego wiary. Dla kogoś, kto nie ma jej zbyt wiele, kto w wieku szesnastu lat porzucił katolicyzm, jego wiara wydaje się nawet czymś pięknym. Piękno zatem jest tym, co ją motywuje - próby wyrażenia go na ścianie, całe to zasychanie słodko pachnącej farby i pozwalanie synowi, by zakrzepł w groteskowych, brutalnych zabobonach. - Jak to się stało, że wyrósł z niego taki... dobry chłopak? Starała się go pani wychować na muzułmanina? - Jezu, nie - odpowiada, głęboko się zaciągając. Zgrywa twardą dziewczynę i jej rozgorączkowane oczy zdają się płonąć razem z koniuszkiem papierosa. Usłyszawszy siebie, wybucha śmiechem. - To dopiero freudowska pomyłka. „Nie, in nomine Domini". Islam nic dla mnie nie znaczył... mniej niż nic, mówiąc ściślej: miał u mnie złe notowania. Nie znaczył też wiele więcej dla jego ojca. Nie widziałam, żeby Omar chodził do meczetu, i za każdym razem, kiedy próbowałam poruszyć ten temat, zamykał się w sobie i robił obrażoną minę, jak gdybym wciskała się tam, gdzie nie trzeba. „Kobieta powinna służyć mężczyźnie, nie próbować go zawłaszczać", mawiał, jak gdyby cytował Pismo Święte. Sam to wymyślił. Ale był z niego napuszony, szowinistyczny dureń, naprawdę. Aja byłam młoda i zakochana... zakochana głównie w tym, że, wie pan, pochodził z egzotycznego kraju, z kraju Trzeciego Świata, i był źle traktowany, a ja poprzez małżeństwo z nim chciałam pokazać, jak bardzo jestem liberalna i wyzwolona. - Znam to uczucie. Jestem Żydem, a moja żona była lute ranką. - Była? Czyżby zmieniła wyznanie, jak Elizabeth Taylor? Jack Levy chichocze chrapliwie i cały czas ściskając w ręku niechciane katalogi uczelni, przyznaje: - Nie powinienem był używać czasu przeszłego. Nie zmieniła wyznania, po prostu nie chodzi do kościoła. Z kolei jej siostra pracuje w strukturach rządowych w Waszyngtonie i jest bardzo zaangażowana w sprawy kościelne, jak ci wszyscy tamtejsi odrodzeni chrześcijanie. Całkiem możliwe, że w okolicy działa jedynie litewski kościół luterański, a Elizabeth nie bardzo chyba identyfikuje się z Litwinami. - Ładne imię, Elizabeth. Ma tyle odmian. Liz, Lizzie, Beth, Betsy. A z Teresy można zrobić najwyżej Terry, co brzmi jak imię męskie. - Albo jak imię malarza. - Zauważył pan. Tak, w ten sposób podpisuję obrazy, bo malarki zawsze wydawały się gorsze od swych kolegów malarzy, bez względu na to, jak wielkie malowały rzeczy. A tak ludzie muszą zgadywać. - Z „Terry" też można niejedno zrobić. S-Terry-lizacja. S-Terry-dy. Kompu-Terry. Terrytoons. - Co to takiego? - pyta zdziwionym głosem. Choć próbuje sprawiać wrażenie rozluźnionej, jest to kobieta rozedrgana, która poślubiła kogoś, kogo jej nieznośni bracia i ojciec nazwaliby czarnuchem. Nie jest typem matki, która dawałaby dużo stanowczych
rad; pozwoliła synowi przejąć kontrolę. - Och, to coś z dawnych lat... taki tytuł miały kreskówki pokazywane w kinach. Jest pani za młoda, żeby pamiętać. Kiedy jest się starcem, pamięta się rzeczy, których nie pamięta nikt inny. - Nie jest pan starcem - protestuje automatycznie matka Ahmada. Jej myśli zmieniają tor. - Może widziałam coś w telewizji, kiedy oglądałam programy dla dzieci z małym Ahmadem. - I znów jej myśli przeskakują na inny tor. - Omar Ashmawy był przystojny. Przypominał mi Omara Sharifa. Widział go pan w Doktorze Żywago? - Tylko w Zabawnej dziewczynie. I poszedłem na ten film dla Streisand. - Oczywiście. - Uśmiecha się, a jej górna warga odsłania niedoskonałe irlandzkie zęby z kłami nie mieszczącymi się w szeregu. Osiągnęli z Jackiem fazę, kiedy - przy pobudzonych zmysłach wszystko, co do siebie mówią, jest przyjemne. Siedząc ze skrzyżowanymi nogami na wysokim, nie pomalowanym stołku, Teresa wyciąga szyję i porusza tułowiem w powolnej wersji tańca shimmy, jakby chciała się pozbyć kurczu spowodowanego ślęczeniem przy sztalugach. Jak dużo maluje? Levy przypuszcza, że gdyby chciała, mogłaby machnąć ze trzy dziennie. - Przystojny, tak? Czy pani syn... - I jest świetnym brydżystą, bierze udział w międzynarodowych turniejach - dodaje, pozostając na tym samym torze. - Kto? Pan Ashmawy? - pyta Jack, choć oczywiście wie, kogo ma na myśli jego rozmówczyni. - Nie, ten drugi, głuptasku. Sharif. - Czy pani syn, próbowałem go o to zapytać, trzyma u siebie w pokoju zdjęcie ojca? - Co za dziwne pytanie, panie... - No, no? Levy. Jak w słowie levisy. Albo lewizna. Trzeba sobie znaleźć jakieś skojarzenie, ja w ten sposób zapamiętuję nazwiska. Potrafi pani, pani Terrytoons. - Miałam właśnie powiedzieć, panie lewizna, że chyba czyta pan w myślach. Nie dalej jak w tym roku Ahmad zebrał zdjęcia ojca ze swojego pokoju i pochował je w szufladach. Oznajmił, że powielanie wizerunku stworzonego przez Boga jest bluźnierstwem, pewnego rodzaju fałszerstwem. Podróbką, jak te torby od Prady sprzedawane na ulicy przez Nigeryjczyków. Intuicja podpowiada mi, że to ten potworny nauczyciel z meczetu tak go wytresował. - Wy-Terry-sował - wtrąca szybko Jack Levy. Czterdzieści lat wcześniej uważał się za niezłego dowcipnisia, szybko wykorzystującego każdą okazję. Marzyło mu się nawet wstąpienie do zespołu piszącego teksty dla jednego z żydowskich telewizyjnych komików. Wśród kolegów na studiach uchodził za kawalarza, błyskotliwego mówcę. - Jak to się objawia? Wskazując dłońmi i oczami pokój, w którym Ahmad może nasłuchiwać, udając, że się uczy, zniża głos, Jack musi się więc do niej przybliżyć o jeden krok.
- Ahmad często po tych spotkaniach wraca jakiś podminowany mówi - Obawiam się, że ten człowiek... widziałam go, ale tylko przelotnie... nie jest dość przekonujący, żeby zadowolić Ahmada. Wiem, że mój syn ma osiemnaście lat i nie powinien być już aż tak naiwny, wciąż jednak oczekuje od dorosłych, że będą absolutnie szczerzy i wszystkiego absolutnie pewni. Nawet rzeczy nadprzyrodzonych. Levy'emu podoba się sposób, w jaki Teresa mówi „mój syn". Jest w tym więcej matczynego ciepła, niż oczekiwał po sesji z Ahmadem. Niewykluczone, że jest jedną z tych samotnych matek, które próbują sobie radzić w życiu, nadrabiając tupetem, jest w niej jednak także pewnego rodzaju nadopiekuńczość. - Zapytałem o zdjęcie ojca - wyjaśnia jej konspiracyjnie ściszonym głosem - bo byłem ciekaw, czyjego... czyjego wiara nie ma przypadkiem związku z klasyczną idealizacją. Wie pani, jeśli kogoś nie ma, nie może nic złego zrobić. Bardzo często spotyka się coś takiego w, w... - dlaczego ciągle strzela gafy? - ciemnoskórych rodzinach, gdzie dzieci idealizują nieobecnego ojca, a całą złość kierują na biedną matkę, która haruje ponad siły, żeby zapewnić im dach nad głową. Teresa Mulloy faktycznie czuje się urażona; siedzi na stołku wyprostowana tak sztywno, że Levy aż czuje twarde drewniane koło siedziska wpijające się w zaciśnięte pośladki. - Taką ma pan opinię o nas, samotnych matkach, panie Levy? Jesteśmy tak kompletnie niedoceniane i sponiewierane? Samotne matki, powtarza w myślach Levy. Co za pretensjonalne, sentymentalizujące, na wpół bojowe określenie. Jakże uciążliwe stają się ostatnio rozmowy, kiedy wszystkie możliwe grupy społeczne z wyjątkiem białych mężczyzn przyjmują pozycję obronną, z podniesionymi pięściami. - Ależ skąd - wycofuje się. - Uważam, że samotne matki są fanTerry-styczne... tylko one spajają nasze społeczeństwo. - Ahmad - mówi Teresa, od razu nieco się rozluźniając, jak każda elastyczna kobieta - nie ma żadnych złudzeń co do swego ojca. Bardzo wyraźnie mu przedstawiłam, jakim był zerem. Oportunistycznym, beznadziejnym zerem, które przez piętnaście lat nie przysłało nam pocztówki, nie mówiąc już o pieprzonym czeku. Jackowi podoba się „pieprzony" - rozluźniała się szybko. Zamiast malarskiego fartucha ma na sobie niebieską męską koszulę, poły opadają nisko, a piersi Teresy od wewnątrz nadają kształt kieszeniom. - Byliśmy tragiczni - wyznaje wciąż ściszonym głosem, żeby Ahmad jej nie usłyszał. Jak gdyby chcąc się przeciągnąć w dodatkowej przestrzeni tego wyznania, wygina plecy w łuk, po kociemu, siedząc na wysokim, niczym nie przykrytym stołku, i wypycha piersi parę centymetrów do przodu. - Mieliśmy nie po kolei w głowach, sądząc, że powinniśmy się pobrać. Każde z nas myślało, że to drugie ma wszystkie odpowiedzi, a nie mówiliśmy nawet tym samym językiem, dosłownie. Trzeba mu oddać, że jego angielski był nie najgorszy. Uczył się go w Aleksandrii. To była kolejna rzecz, która mnie w nim ujęła, ten jego akcent, jakby brytyjski, lekko sepleniący. Brzmiał tak wytwornie. No i to był zawsze schludny mężczyzna, polerował buty, układał włosy. Gęste, kruczoczarne włosy, jakich nie widzi się u Amerykanów, z lekkimi
loczkami za uszami i na karku, i oczywiście skóra, taka gładka, ciemniejsza niż u Ahmada, lecz idealnie matowa, jak zmoczony materiał, oliwkowo beżowy z odrobiną sadzy, która jednak nie brudzi... Boże mój, myśli Levy, ponosi ją, zaraz zacznie mi opisywać jego różowego arabskiego fiuta. Teresa wyczuwa jego niesmak i powstrzymuje się. - Proszę się nie martwić, Ahmad nie idealizuje ojca. Gardzi nim, i słusznie. - Proszę mi powiedzieć, Terry. Gdyby jego ojciec wciąż tu był, myśli pani, że Ahmad zadowoliłby się pracą kierowcy ciężarówki po skończeniu szkoły, z takimi wynikami, jakie ma? - Nie wiem. Omar nie umiał nawet tego. Zamyśliłby się za kierownicą i zjechał z drogi. Jeździł fatalnie; nawet wtedy, choć miałam odgrywać rolę uległej żonki, za każdym razem, gdy mieliśmy gdzieś jechać samochodem, ja siadałam za kierownicą. Mówiłam mu: „Tu chodzi też o moje życie". Pytałam go: „Jak zamierzasz zostać Amerykaninem, skoro nie potrafisz prowadzić?" W jaki sposób Omar stał się znowu tematem rozmowy? Czyżby Jack Levy był jedyną osobą na świecie, która martwi się o przyszłość tego chłopaka? - Musi mi pani pomóc - zwraca się z gorącą prośbą - żeby lepiej dopasować przyszłość Ahmada do jego potencjału. - Och, panie Levy - odpowiada, wymachując beztrosko papierosem w powietrzu i kołysząc się lekko na stołku, istna Sybilla na trójnogu. - Nie sądzi pan, że ludzie z n a j d u j ą swój potencjał tak, jak woda znajduje swój poziom? Nigdy nie wyznawałam teorii, że ludzie są jak gliniane garnki, które można dowolnie formować. Forma jest już w środku, od samego początku. Traktuję Ahmada jak równego sobie partnera, odkąd skończył jedenaście lat, odkąd zrobił się taki religijny. Zachęcałam go nawet do tego. Zimą po lekcjach podwoziłam go do meczetu. Muszę powiedzieć, że ten jego imam prawie nigdy nie wychodził, żeby się przywitać. Wyczuwałam, że nie znosi podawać mi ręki. Nigdy nie okazał najmniejszej chęci nawrócenia m n i e. Gdyby Ahmad poszedł w drugą stronę, gdyby odwrócił się od tej całej religijnej grandy, tak jak ja to zrobiłam, też bym się nie sprzeciwiała. Dla mnie religia jest kwestią odpowiedniego nastawienia. Jest jak powiedzenie „tak" życiu. Trzeba mieć w i a r ę, że istnieje jakiś cel, inaczej człowiek się pogrąża. Kiedy maluję, m u s z ę wierzyć, że wydobędę piękno. Malując abstrakcyjnie, nie mogę się podeprzeć ładnym krajobrazem ani miską z pomarańczami; wszystko musi wyjść ode mnie. Trzeba, że tak powiem, zamknąć oczy i dać nura. Trzeba powiedzieć „tak". - Usatysfakcjonowana tą przemową, pochyla się nad blatem i gasi papierosa w pełnym popiołu wieczku od słoika. Wysiłek napina jej koszulę na piersiach i sprawia, że oczy stają się jeszcze bardziej wypukłe. Zwraca te oczy, szkliste i bladozielone, ku swemu gościowi i dodaje po namyśle: - Jeśli Ahmad tak bardzo wierzy w Boga, niech Bóg weźmie go pod opiekę. - Łagodzi te słowa, które brzmią nieco bezdusznie i nonszalancko, błagalnym tonem: - Życie nie jest czymś, co można k o n t r o l o w a ć . Nie kontrolujemy oddechu, trawienia, bicia serca. Życie trzeba po prostu przeżyć. Trzeba pozwolić mu się t o c z y ć.
Zrobiło się dziwnie. Wyczuła jego problemy, jego poczucie osamotnienia o czwartej nad ranem i pielęgnuje go, masuje swym głosem. Podoba mu się, do pewnego stopnia, kiedy kobiety zaczynają obnażać przed nim swe myśli. Jego wizyta za bardzo się jednak przedłuża. Beth będzie się martwić; powiedział jej, że musi wpaść do liceum po materiały o uczelniach. Nie skłamał; ale teraz już te materiały dostarczył. - Dziękuję za kawę - mówi. - Już mnie zaczyna łapać sen. - Mnie też. Na szóstą mam być w pracy. - Na szóstą? - Ranna zmiana w szpitalu. Jestem salową. Nigdy nie chciałam być wykwalifikowaną pielęgniarką, za dużo chemii, a potem za dużo administracji; z czasem zaczynają zadzierać nosa jak lekarze. Salowa robi to, co kiedyś robiły pielęgniarki. Lubię bezpośredni kontakt, lubię troszczyć się o ludzi na poziomie ich prawdziwych potrzeb. Na poziomie basenu. Chyba pan nie przypuszczał, że mogę n i m i zarobić na życie? - Wskazuje tymi swoimi dłońmi o krótkich paznokciach, dłońmi, które wiele potrafią, na krzykliwe ściany. - Nie - przyznaje. Teresa wciąga dym. - To moje hobby, mój kaprys... mój błogostan, jak mówił taki jeden w telewizji kilka lat temu. Niektóre się sprzedają, jasne, ale mnie to mało obchodzi. Malowanie jest moją p a s j ą. A pan ma jakąś pasję, Jack? Levy zachowuje dystans; kapłanka na swoim trójnogu zaczyna wyglądać jak opętana, z wężami we włosach. - Raczej nie. - Wstaje rano z łóżka, jak gdyby odrzucał kołdrę z ołowiu, a potem niczym byk z opuszczonym łbem rzuca się w wir zajęć, macha uczniom na pożegnanie, gdy ci zapadają się na jego oczach w bagnie tego świata. - Myślała pani kiedyś - dodaje, nie mogąc się powstrzymać - jako że pracuje pani w szpitalu, żeby namówić Ahmada na studia medyczne? Ma w sobie tę godność, prezencję. Gdybym był chory, bez wahania oddałbym się w jego ręce. Teresa mruży oczy, przez co wyraz jej twarzy nabiera przebiegłości oraz - tego słowa używała kiedyś jego matka, głównie z myślą o innych kobietach - p o s p o l i t o ś c i. - Studia medyczne, proszę pana, to długa i kosztowna sprawa. A lekarze, których znam, tylko narzekają na papierkową robotę i firmy ubezpieczeniowe. Kiedyś ludzie w tym fachu cieszyli się wielkim poważaniem i zarabiali sporo pieniędzy. Ale medycyna nie jest już tym, czym była kiedyś. W końcu w taki czy inny sposób zostanie upaństwowiona i lekarze będą opłacani jak nauczyciele. Jack reaguje śmiechem na ten mały prztyczek. Nie można jej odmówić błyskotliwości. - Czyli kiepsko - przyznaje. - Dajmy mu czas na odnalezienie swojej pasji - radzi szkolnemu psychologowi. - Na razie to są ciężarówki, podróże. Mówi mi: „Mamo, muszę zobaczyć świat". - Z tego, co wiem o przepisach, do dwudziestego pierwszego roku życia będzie oglądał najwyżej New Jersey.
- To już coś na początek - odpowiada Teresa i zwinnie ześlizguje się ze stołka. Dwa górne guziki pomazanej farbą męskiej koszuli są rozpięte, Levy zauważa więc, jak górne części jej piersi podskakują. Ta kobieta jest jednym wielkim „tak". Spotkanie jednak dobiegło końca; jest ósma trzydzieści. Levy taszczy trzy niechciane katalogi z powrotem przez pokój, gdzie chłopak wciąż się uczy, i zatrzymuje się przy ciężkim, starym, ciemnym, okrągłym stole - pewnie odziedziczonym, co przypomina mu o ciężkich i smutnych meblach rodziców i dziadków w domu, w którym się wychował, na Totowa Road. Od tyłu szyja Ahmada wygląda delikatnie i cienko, a na koniuszkach kształtnych, drobnych uszu widać kilka piegów odziedziczonych po matce. Levy ostrożnie kładzie katalogi na brzegu stołu i dotyka ramienia chłopaka przez białą koszulę, żeby zwrócić na siebie uwagę. - Ahmadzie, przejrzyj je sobie w wolnej chwili i zobacz, czy coś cię tu zaciekawi na tyle, żeby ze mną o tym pogadać. Jeszcze nie jest za późno, żeby ubiegać się o przyjęcie na studia. Ahmad wyczuwa jego dotyk i odpowiada: - Tutaj jest coś ciekawego, panie Levy. - Co? - Po spotkaniu z jego matką czuje się w towarzystwie Ahmada swobodniej, chłopak wydaje mu się bliższy. - Typowe pytanie, jakiego mogę oczekiwać na egzaminie. Levy czyta zza jego pleców: 55. Prowadzisz cysternę i przednie koła wpadają w poślizg. Co się prawdopodobnie stanie? a. Skontrujesz kierownicą, żeby utrzymać kontrolę nad pojazdem. b. Przemieszczenie się płynnego ładunku wyprostuje tor jazdy naczepy. c. Przemieszczenie się płynnego ładunku wyprostuje tor jazdy kabiny. d. Pojazd utrzyma tor prosty i będzie nadal poruszał się do przodu niezależnie od manewrów kierownicą. - Nieciekawa sytuacja - przyznaje Levy. - Która odpowiedź według pana jest prawidłowa? Ahmad wyczuł jego obecność, a potem poczuł na ramieniu ten arogancki, jadowity dotyk. Teraz zdaje sobie sprawę z bliskości - tuż przy jego głowie - brzucha tego mężczyzny, którego ciepło wydziela ze sobą zapach, kilka zapachów, mieszaninę potu i alkoholu, żydowskości i bezbożności, nieczystą woń wywołaną naradą z matką, jego żenującą matką, którą próbuje ukryć, zachować tylko dla siebie. Ich dorosłe głosy przeplatały się kokieteryjnie, obrzydliwie, gdy te dwa podstarzałe niewierne zwierzęta gruchały do siebie w drugim pokoju. Panu Levy'e mu, po kąpieli w jej paplaninie, nienasyconej żądzy wmuszania światu jej sentymentalnej wizji samej siebie, teraz wydaje się, że ma prawo odgrywać przed jej synem rolę ojca i przyjaciela. Za tą niestosowną wonną bliskością stoją litość i bezczelność. Lecz Koran nakazuje wiernym uprzejmość; ten Żyd, chociaż sam się wprosił, jest gościem w namiocie Ahmada. - Nie wiem, przyjacielu - odpowiada leniwie intruz. - Płynne ładunki nie są czymś, z czym mam na co dzień do czynienia. Pozwól, że postawię na „a", kontrowanie.
Spokojnym głosem, który skrywa drobne poczucie satysfakcji, Ahmad mówi: - Nie, prawidłowa odpowiedź to „d". Sprawdziłem w kluczu. Brzuch przy jego uchu wydaje z siebie pomruk niepokoju, a niewidoczna twarz nad nim odchrząkuje. - Hę? Można sobie darować kierowanie. Coś takiego radziła mi przed chwilą twoja mama. Trzeba się rozluźnić. Dążyć do błogostanu. - Po chwili - wyjaśnia Ahmad - ciężarówka sama wytraci prędkość. - Zgodnie z wolą Ałlaha - dodaje pan Levy, starając się być dowcipny lub miły: próbuje się wcisnąć do wnętrza Ahmada, które jest szczelnie zamknięte i całkowicie już wypełnione Wszechogarniającym. Granica pomiędzy liceum z obszernymi niegdyś terenami wokół szkoły a prywatnymi nieruchomościami miasta nieco się skomplikowała od czasów, kiedy nieogrodzone boisko rozpościerało się za szkołą w stronę ulicy wiktoriańskich domów, tak zróżnicowanych i tak oddalonych od siebie, że miała ona raczej charakter podmiejski. Obszar ten, położony na północny zachód od spektakularnego budynku ratusza, opanowała klasa średnia czerpiąca dochody z zakładów przemysłowych nad rzeką, a stamtąd było parę kroków do dzielnicy robotniczej w południowej części tętniącego wówczas życiem centrum. Lecz te prawie podmiejskie domy zamieniły się w blokowisko w rozumieniu Jacka Levy'ego. Tnący koszty przedsiębiorcy budowlani podzielili domy na mieszkania, parcelując duże trawniki, albo całkowicie je zburzyli, żeby zrobić miejsce na solidne bryły szeregowców z niskimi czynszami. Trawiaste tereny wokół szkoły nie wytrzymały pod naporem ludności i wandalizmu, toteż ostatecznie boisko piłkarskie, gdzie wiosną odbywały się zajęcia lekkoatletyczne, i boisko baseballowe, którego zapole w sezonie piłkarskim służyło szkolnej reprezentacji futbolowej, przeniesiono, co wielu miejskim radom wydawało się trafnym i korzystnym rozwiązaniem, na zakupiony teren odległej o piętnaście minut drogi autobusem starej mleczarni, Whelan & Sons Dairy, której mleko uzupełniało w wapń kości kilku pokoleń młodych mieszkańców New Prospect. Pola centrum miasta zamieniły się w zatłoczone slumsy. Spory gmach liceum wraz z należącymi do niego pomniejszymi budynkami został następnie ogrodzony przez włoskich murarzy, których dzieło uwieńczyły później połyskujące zwoje drutu kolczastego. Owo odgradzanie się następowało stopniowo, w odpowiedzi na różne skargi, akty wandalizmu i fale nanoszonych sprayem graffiti. Te pokryte napisami, kruszejące fortyfikacje przyczyniły się do powstania niezamierzonego - paru ustronnych miejsc, takich jak tych kilka metrów kwadratowych popękanego betonu przy na wpół zapadniętej budowli z żółtej cegły mieszczącej gigantyczne bojlery, pierwotnie na węgiel, z których para, wściekle hałasując, dostaje się do wszystkich klas. Na jednej ze ścian z żółtej cegły wisi tablica do kosza, lecz jej obręcz została wygięta niemal do pionu przez chłopców naśladujących wsady zawodowych graczy NBA. Dwadzieścia kroków dalej, w głównym budynku, są podwójne drzwi, od wewnątrz okratowane, zwykle otwierane przy ładnej pogodzie; wychodzą na stalowe schody do podziemia, gdzie mieszczą się, po przeciwnych stronach, szatnie dla chłopców i dziewcząt, stołówka, a także warsztaty, stolarski i mechaniczny dla uczniów, którzy wybrali
profil techniczny. Pod stopami ze szczelin w betonie wyrasta dzika trawa, dziewanna, mlecze, widać też maleńkie grudki ziemi jak kawowe fusy wydobyte na powierzchnię przez mrówki. Tam, gdzie beton został podważony i pokruszony, wyższe chwasty, portulaka, sanicula przytulia i jakiś gatunek stokrotki, zakorzeniły się i wyciągają rachityczne łodygi ku światłu coraz dłuższego dnia. W tym niepięknym i nie pilnowanym miejscu, ze zdeformowanym koszem do koszykówki, które nadawało się najwyżej do tego, żeby po kryjomu wypalić tam papierosa, niuchnąć białego proszku, łyknąć alkoholu lub zorganizować bójkę zwaśnionych uczniów, Tylenol zastępuje drogę Ahmadowi wciąż ubranemu w spodenki do biegania. Szkolny autobus przywiózł go na parking z treningu na terenie byłej mleczarni, odległej o piętnaście minut drogi. Dzisiaj ma dziesięć minut na to, żeby wziąć prysznic, przebrać się i pobiec do oddalonego o siedem przecznic meczetu na jedną z dwóch w tygodniu lekcji Koranu; miał nadzieję, że zyska trochę na czasie, jeśli przejdzie skrótem do podwójnych drzwi, które powinny być otwarte. Tak późno po lekcjach zwykle jest tam pusto, nie licząc kilku uczniów pierwszych klas liceum, którzy godzą się ze zrujnowanym stanem wykrzywionego kosza i rzucają do niego i tak. Dzisiaj jednak grupka czarnych i Latynosów, których przynależność do poszczególnych gangów sygnalizują kolory pasków na obwisłych, obszernych spodniach, przepasek i ściśle przylegających do głów chustek, jest wyraźnie przemieszana, jak gdyby łagodna aura ogłosiła rozejm. - Hej, ty, Arab. - Tylenol staje tuż przed nim, w otoczeniu kilku innych chłopaków w obcisłych niebieskich podkoszulkach. Ahmad czuje się bezbronny, niemal nagi w swoich spodenkach, pasiastych skarpetkach, leciutkich butach i koszulce bez rękawów z ciemnymi plamami potu w kształcie motyli z przodu i z tyłu; zdaje sobie sprawę, że wygląda pięknie z obnażonymi długimi kończynami, a piękno dla prymitywów tego świata stanowi afront. - Mam na imię Ahmad - poprawia go i stoi tam, wydzielając przez pory skóry ciepło po wysiłku związanym z forsownymi biegami i skokami. Wydaje mu się, jakby roztaczał światło, gdy Tylenol przygląda mu się, mrużąc głęboko osadzone, małe oczka. - Słyszałem, że byłeś w kościele i słuchałeś Joryleen. Jakim cudem? - Zaprosiła mnie. - Gówno prawda. Jesteś Arabusem. Nie chodzisz do kościoła. - A jednak poszedłem. Wszyscy byli dla mnie bardzo mili. Jedna rodzina przywitała się ze mną i ciągle się do mnie uśmiechała. - Bo nic o tobie nie wiedzieli. Zgrywałeś kogoś, kim nie jesteś. Ahmad stoi z rozstawionymi dla równowagi nogami w lekkich butach, przygotowany na atak Tylenola. Lecz zbolały grymas zamienia się w szyderczy uśmieszek. - Widzieli was, jak później szliście razem. - Po kościele, tak. Co z tego? Teraz z pewnością atak nastąpi. Ahmad zamierza zamarkować ruch głową w lewo, a potem zatopi prawą pięść w podbrzuszu Tylenola i szybko uniesie lewe kolano. Lecz szyderczy uśmieszek jego nieprzyjaciela staje się coraz szerszy. - Nic, według niej nic. Chce tylko, żebym coś ci powtórzył.
- Ach tak? Pozostali chłopcy, jego gwardia w niebieskich koszulkach, przysłuchują się. Plan Ahmada zakłada, że kiedy już Tylenol będzie się zwijał na kruszejącym betonie, próbując złapać oddech, on wykorzysta zaskoczenie pozostałych i czmychnie do szkoły, dającej mu względne bezpieczeństwo. - Mówi, że cię nienawidzi. Joryleen ma cię w dupie. Wiesz, co to znaczy, Arabusie? - Słyszałem to określenie. - Czuje, jak twarz mu sztywnieje, jak gdyby powoli pokrywało ją coś ciepłego. - No więc gówno mnie teraz obchodzi, co się dzieje między tobą i Joryleen - konkluduje Tylenol, pochylając się bliżej, prawie uwodzicielsko. - Mamy z ciebie niezły ubaw. Zwłaszcza wtedy, kiedy ją posuwam. Ostatnio często się pieprzymy. A wy, Arabowie, robicie to sami ze sobą. Kurwa, same cioty. Mała widownia wybucha śmiechem i Ahmad wie, czując pieczenie na twarzy, że się zaczerwienił. Tak bardzo go to rozwściecza, że kiedy przepycha się na oślep przez muskularne ciała w stronę drzwi do szatni - spóźniony na lekcję nie ma czasu na prysznic - nikt nie próbuje go zatrzymać. Słyszy za sobą gwizdy i pohukiwania, jak gdyby był białą dziewczyną o zgrabnych nogach. Meczet, najskromniejszy w New Prospect, zajmuje piętro nad salonem manikiurzystki i punktem realizacji czeków w szeregu niewielkich sklepików, wśród których znajduje się lombard z zakurzoną szybą, antykwariat, zakład szewski, chińska pralnia w suterenie, pizzeria i sklep spożywczy specjalizujący się w produktach z Bliskiego Wschodu, takich jak suszona soczewica, bób, humus i chałwa, falafel, kuskus i tabuli psujące się w zwykłych opakowaniach z drukowanymi napisami, które w oczach Ahmada, pozbawione obrazków i kolorowych liter, wyglądają dziwacznie. Tak zwany odcinek arabski, zapoczątkowany przez Turków i Syryjczyków, którzy pracowali jako garbarze i farbiarze w dawnych zakładach, ciągnie się przez jakieś cztery przecznice na zachód wzdłuż Main Street, lecz Ahmad nigdy się tam nie zapuszcza; eksploracja jego islamskiej tożsamości kończy się w meczecie. Meczet przyjął go, gdy był jedenastoletnim dzieckiem; pozwolił mu się narodzić na nowo. Otwiera łuszczące się zielone drzwi pod numerem 2781 1/2, między manikiurzystką a lokalem z dużymi oknami zasłoniętymi długimi żaluzjami w jasnym kolorze, który reklamuje się REALIZACJA CZEKÓW: Minimalne marże. Wąskie schody prowadzą do AlMasdżid al-dżami, miejsca modlitwy. Zielone drzwi i pozbawiona okien długa klatka schodowa napawały go strachem, gdy przychodził tu na początku, szukając czegoś, o czym słyszał w rozmowach czarnych kolegów z klasy na temat ich meczetów, ich kaznodziejów, którzy „nie dają sobie wciskać kitu". Inni chłopcy w jego wieku wstępowali do chóru albo do harcerstwa. A jemu wydawało się, że być może w tej religii odnajdzie ślad przystojnego ojca, który oddalił się w momencie, kiedy zaczynały się jego wspomnienia. Jego trzpiotowata matka, która nigdy nie chodziła na mszę i gardziła ograniczeniami narzucanymi przez jej religię, szła mu na rękę, podwożąc go na początku - i jeszcze przez pewien czas później, gdy tylko nie kłóciło się to z jej godzinami pracy, aż wyrósł na nastolatka i mógł się czuć stosunkowo bezpiecznie na ulicy
- do tego meczetu na piętrze. Duża sala przeznaczona do odprawiania modłów kiedyś była studiem tanecznym, a gabinet imama zastąpił foyer, gdzie młodzi adepci stepowania i tańca towarzyskiego, w asyście rodziców, jeśli byli jeszcze dziećmi, czekali na zajęcia. Najem i adaptacja tej przestrzeni nastąpiły w ostatnim dziesięcioleciu minionego wieku, lecz w wyobraźni Ahmada powietrze wciąż niesie echo odgrywanych na fortepianie melodii i woń niezdarnych, bezbożnych wysiłków. Zniszczone, chybotliwe klepki, gdzie powtarzano z trudem tyle kroków, przykryte są dużymi orientalnymi dywanami, w kilku warstwach, lecz i one noszą ślady zużycia. Dozorca, pomarszczony stary Libańczyk ze zgarbionym karkiem i kulawą nogą, odkurza dywany i sprząta gabinet imama oraz stworzoną wedle zachodniego zwyczaju przechowalnię dla dzieci, lecz okna, na tyle wysoko, by zniechęcać do podglądania - czy to tancerzy, czy to wiernych - znajdują się poza zasięgiem kalekiego dozorcy i są prawie nieprzejrzyste od zebranego na nich brudu. Można przez nie dostrzec tylko chmury, i to z trudem. Nawet podczas piątkowej modlitwy, sałat al-dżum'a, kiedy z minbaru wygłaszane jest kazanie, miejsce modlitwy nie jest zapełnione, gdy tymczasem kwitnące modernistyczne meczety Harlemu i Jersey City bogacą się na nowych emigrantach z Egiptu, Jordanii, Malezji i Filipin. Czarni Muzułmanie z New Prospect i odszczepieńcy z Nation of Islam nie opuszczają swoich strychów i sklepowych sanktuariów. Nadzieja szejka Raszida na założenie w jednym z pomieszczeń na drugim piętrze kuttab, gdzie mógłby nauczać Koranu dzieci, wciąż pozostaje niespełniona. Lekcje, które Ahmad zaczął pobierać siedem lat wcześniej w towarzystwie około ósemki innych dzieci, w wieku od dziewięciu do trzynastu lat, są teraz kontynuowane tylko z jego udziałem w roli ucznia. Jest sam na sam ze swoim nauczycielem, którego cichy głos i tak jest najlepiej słyszalny tylko przy niewielkiej publiczności. Ahmad nie czuje się całkowicie swobodnie w obecności swego mistrza, lecz jak nakazuje Koran i hadis, szanuje go. Od siedmiu lat Ahmad przychodzi dwa razy w tygodniu na półtorej godziny, uczyć się Koranu, poza tym nie ma jednak możliwości używania klasycznego arabskiego. Ten bogaty język, al-lugha al-fusha, wciąż przysparza mu trudności w wymowie, ze swymi gardłowymi sylabami i akcentowanymi kropkami spółgłoskami, i zadziwia jego oko: pochyłe litery z towarzyszącymi im znakami diakrytycznymi wydają mu się małe, a czytanie ich od prawej do lewej strony wciąż wymaga od niego odpowiedniego przestawienia się. Gdy podczas lekcji, po powolnym przestudiowaniu całego świętego tekstu, powtarzają, podsumowują i dopracowują szczegóły, szejk Raszid zdradza swoje preferencje - przedkłada krótsze, wcześniejsze, mekkańskie sury, poetyckie, intensywne i tajemnicze w porównaniu z prozatorskimi fragmentami pierwszej połowy Księgi, w której Prorok, przystępując do zarządzania gminą w Medynie, konkretyzuje prawa i zalecenia dotyczące spraw bardziej przyziemnych. Dzisiaj nauczyciel mówi: - Zajmiemy się „Słoniem". Sura sto piąta. - Jako że szejk Raszid nie chce zanieczyszczać starannie szlifowanego przez ucznia klasycznego arabskiego dźwiękami współczesnego, kolokwialnego języka, al-lugha al-ammijja, w jego
szybkim jemeńskim dialekcie, prowadzi lekcje płynną, lecz dość formalną angielszczyzną, z pewnym niesmakiem sznurując fioletowe wargi otoczone starannie przystrzyżoną brodą i wąsami, jakby dla utrzymania ironicznego dystansu. - Przeczytaj mi ją - prosi Ahmada - z wyczuciem rytmu, bardzo proszę. - Zamyka oczy, żeby lepiej się wsłuchać; na jego dolnych powiekach widać kilka fioletowych żyłek, które wyraźnie się odznaczają na tle woskowatej białej twarzy. Ahmad recytuje inwokacyjną formułę, Bi-smi l-Lahi r-Rah-mani r-Rahim, „W imię Boga Miłosiernego i Litościwego!", i z przejęciem, z uwagi na oczekiwane przez nauczyciela wyczucie rytmu, zabiera się do pierwszej długiej linijki tej sury: A lam tara kajfa fa'ala rabbuka biashabi l-fili, „Czy nie widziałeś, jak postąpił twój Pan z towarzyszami słonia?" Z wciąż zamkniętymi oczyma, wsparty na poduszkach obszernego, srebrnoszarego wysokiego fotela z uszakami, w którym siedzi przy biurku i przyjmuje swego ucznia usadowionego na spartańskim krześle z plastiku, jakie można znaleźć w barze małego lotniska, szejk upomina go: - „S" i „h", dwa oddzielne dźwięki. Przy zwarciu krtaniowym nie przesadzaj; klasyczny arabski nie jest jakimś tam afrykańskim charkotem. Wprowadzaj ten dźwięk z wdziękiem, jak gdybyś całe życie nic innego nie robił. Oczywiście dla rodzimych użytkowników języka i odpowiednio pilnych uczniów nie jest to nic trudnego. Utrzymuj rytm pomimo trudnych dźwięków. Akcentuj ostatnią sylabę, tę z rymem. Pamiętasz, jaka jest zasada? Akcent pada na długą samogłoskę między dwiema spółgłoskami lub na spółgłoskę, po której występuje k r ó t k a samogłoska i d w i e spółgłoski. Proszę, czytaj dalej, Ahmadzie. - Nawet wymowa „Ahmadzie" w wykonaniu nauczyciela ma to delikatne ostrze, uduchowione podkręcenie gardłowej spółgłoski szczelinowej. - ..A. lam jadzal kajdahum fi tadlid... - Wzmocnij to Ul - prosi szejk Raszid z wciąż zamkniętymi, drżącymi powiekami, jak gdyby napierała na nie galaretka. W tłumaczeniu brzmi to: Czy nie zniweczył ich podstępu? - Na wpół otwiera oczy, podając wyjaśnienie. - Chodzi o towarzyszy słonia. Ta sura ma nawiązywać do prawdziwych wydarzeń, ataku na Mekkę Abraha al-Habaszi, zarządcy Jemenu, lawendowej krainy moich wojowniczych przodków. Armie w tamtych czasach musiały oczywiście korzystać ze słoni; były one wtedy czołgami Sherman Ml, opancerzonymi samochodami terenowymi; miejmy nadzieję, że posiadały grubszą skórę niż nieszczęsne pojazdy wysłane dzielnym wojakom Busha w Iraku. Do tego historycznego wydarzenia doszło rzekomo mniej więcej w czasie, kiedy przyszedł na świat Prorok, w 570 roku naszej ery. Musiał słyszeć, jak jego krewni... ale nie rodzice, bo ojciec zmarł przed jego narodzinami, a matka, kiedy miał sześć lat, ale może od dziadka, Abd al-Muttaliba albo stryja Abu Taliba... jak opowiadają o tej legendarnej bitwie przy ognisku w obozie Haszemitów. Na pewien czas niemowlę oddano pod opiekę beduińskiej mamki i uważa się, że od niej właśnie przejął niebiańską czystość arabskiego języka. - Mówi pan „rzekomo", a przecież w pierwszym wersecie tej sury pada pytanie „Czy nie widziałeś" ... jak gdyby Prorok i jego słuchacze rzeczywiście to widzieli. - Oczyma duszy - wzdycha nauczyciel. - Prorok widział nimi
wiele rzeczy. Co do tego, czy atak Abraha jest faktem historycznym, uczeni, tak samo pobożni i tak samo przekonani, że Koran powstał z boskiego natchnienia, różnią się w swych opiniach. Przeczytaj mi trzy ostatnie wersety, które są szczególnie głęboko natchnione. Oddychaj płynnie. Wybieraj przewody nosowe. Niech usłyszę pustynny wiatr. - Wa arsala alajhim tajran ababil - recytuje Ahmad, starając się zniżyć głos do miejsca większej powagi i urody głębiej w swym gardle, aż czuje w zatokach święte wibracje - Tarmi-him bi-hidżaratin min sidżdżil - kontynuuje, uzyskując głuchy pogłos, przynajmniej we własnych uszach - Fa-dża'alahum ka-asfin ma'kulin. - Lepiej - przyznaje niemrawo szejk Raszid, przerywając mu machnięciem miękkiej białej dłoni, której palce wydają się nadzwyczaj długie, chociaż jego ciało jako całość, przyobleczone w misternie haftowany burnus, jest wątłe i drobne. Pod burnusem nosi białe spodnie zwane sirwal, a na starannie uczesanej głowie białe koronkowe nakrycie, po którym można rozpoznać imama. Czarne buty, maleńkie i wytrzymałe, wystają spod rąbka burnusa, kiedy podnosi je i opiera o wyściełany podnóżek obity takim samym przepysznym materiałem z wplecionymi srebrnymi nićmi, który pokrywa przypominający tron fotel, skąd udziela nauk. - I cóż takiego nam mówią te wspaniałe wersety? - Mówią nam - odpowiada Ahmad, rumieniąc się ze wstydu, kala bowiem święty tekst niezgrabną parafrazą, która czerpie mniej ze wzrokowej lektury staroarabskiego, a bardziej z potajemnej analizy angielskiego przekładu - mówią nam, że Bóg wypuścił stada ptaków na kamienie z palonej gliny, a towarzyszy słonia upodobnił do objedzonych pól zboża. Pożartych. - Tak, mniej więcej - mówi szejk Raszid. - Owe „kamienie z palonej cegły", jak to ująłeś, przypuszczalnie tworzyły mur, który runął pod naporem ptaków, co pozostaje dla nas dość zagadkową sprawą, choć przypuszczalnie jest jasna jak słońce w wyrytym pierwowzorze Koranu, który spoczywa w raju. Ech, raj; nie można się doczekać. Rumieniec Ahmada powoli znika, pozostawiając na jego twarzy skorupę niepokoju. Szejk znów zamknął oczy w rozmarzeniu. Kiedy milczenie nieznośnie się przedłuża, Ahmad pyta: - Sugeruje pan, że wersja, która jest dla nas dostępna, spisana przez pierwszych kalifów w ciągu dwudziestu lat od śmierci Proroka, jest jakby niedoskonała w porównaniu z wersją wieczną? - Te niedoskonałości - ogłasza nauczyciel - muszą tkwić w nas samych... w naszej niewiedzy i w zapiskach, jakie poczynili pierwsi uczniowie i skrybowie na podstawie wypowiedzi Proroka. Na przykład sam tytuł naszej sury może być błędnym zapisem imienia monarchy Abrahy, al-Filasa, z którego po opuszczeniu końcówki powstaje al-fil, czyli słoń. Przypuszcza się też, że stada ptaków są metaforą jakiegoś rodzaju pocisków wyrzucanych z katapulty, w przeciwnym razie mamy bowiem nieprawdopodobną wizję skrzydlatych stworzeń, mniej przerażających niż Ptak-Rok z Baśni tysiąca i jednej nocy, lecz przypuszczalnie liczniejszych, rozłupujących dziobami gliniane cegły, hidżara. Tylko w tym wersecie, czwartym, zauważ, występują długie samogłoski, które nie znajdują się na końcu linijki. Chociaż odrzucił tytuł poety, Prorok, zwłaszcza w tych wczesnych mekkańskich wersetach, osiągnął wielki kunszt. Ale owszem, wersja, która się zachowała do naszych czasów,
choć nazywanie jej niedoskonałą byłoby bluźnierstwem, pilnie potrzebuje, ze względu na naszą człowieczą ignorancję, interpretacji, a interpretacje przez tych czternaście stuleci różniły się między sobą. Dokładne znaczenie słowa ababil na przykład pozostaje po tych wszystkich latach niejasne, nie pojawia się bowiem nigdzie indziej. Jest w grece, drogi Ahmadzie, określenie na tak rzadkie, a co za tym idzie niejasne słowa: hapax legomenon. W tej samej surze kolejną zagadką jest słowo sidżdżil, choć pojawia się w Świętej Księdze trzy razy. Sam Prorok przewidział trudności i w siódmym wersecie trzeciej sury, „Rodzina Imrana", przyznaje, że niektóre wyrażenia są jasne muhkamat - lecz inne są zrozumiałe tylko dla Boga. Te niezrozumiałe fragmenty, tak zwane mutaszabihat, są wyszukiwane przez wrogów prawdziwej wiary, tych, co w sercach mają skłonność do zwątpienia, jak to wyraził Prorok, natomiast mądrzy i wierni mówią: My wierzymy w Niego; wszystko pochodzi od naszego Pana. Czy ja cię nudzę, mój drogi? - Ależ skąd - odpowiada Ahmad zgodnie z prawdą; bo gdy jego nauczyciel cichym głosem spokojnie mówi dalej, uczeń czuje, jak otwiera się w nim otchłań, przepaść tego wszystkiego, co problematyczne, niedostępne z uwagi na swą wiekowość. Szejk, pochylając się do przodu w fotelu, przyjmuje postawę żarliwego dyskutanta i wykonuje pełne oburzenia gesty długopalczastymi dłońmi. - Ateistyczni uczeni Zachodu w swej skończonej podłości twierdzą, że Święta Księga jest zbieraniną fragmentów i podróbek pośpiesznie ułożonych w najbardziej dziecięcym z możliwych porządków, na podstawie objętości - od najdłuższych do najkrótszych sur. Utrzymują, że znaleźli nieskończenie wiele niejasności i zagadek. Niedawno na przykład wybuchły kontrowersje dotyczące dość zabawnej teorii niemieckiego uczonego, specjalisty od języków bliskowschodnich, niejakiego Christopha Luxenberga, który twierdzi, że wiele niejasności Koranu znika, jeśli odczytamy słowa nie jako słowa arabskie, lecz ich syryjskie homonimy. Najgłośniej zrobiło się wokół określeń ze wspaniałych sur „Dym" i „Góra", które tradycyjnie odczytywano jako „hurysy o wielkich oczach", a znaczą one według niego „białe rodzynki" o „kryształowej przejrzystości". Podobnie zamiast czarujących młodzieńców, przyrównanych do rozsypanych pereł w surze pod tytułem „Człowiek", należałoby mieć „chłodzone rodzynki" - w nawiązaniu do orzeźwiającego napoju z rodzynek podawanego z wielką kurtuazją w raju, gdy tymczasem potępieni piją w piekle roztopiony metal. Obawiam się, że akurat ta korekta uczyni raj znacznie mniej atrakcyjnym miejscem dla wielu młodych mężczyzn. A co ty na to powiesz jako urodziwy młody człowiek? - Z niemal zabawnym ożywieniem nauczyciel podkreśla swoje pochylenie do przodu, zestawiając stopy na podłogę, toteż czarne pantofle znikają z pola widzenia; jego usta i powieki rozchylają się w oczekiwaniu. - O nie, ja bardzo pragnę dostać się do raju - odpowiada zaskoczony Ahmad, choć otchłań w nim nie przestaje się rozszerzać. - Nie jest jedynie atrakcyjnym miejscem - drąży szejk Raszid jakimś tam odległym miejscem, które przyjemnie byłoby odwiedzić, jak Hawaje, lecz czymś, za czym tęsknimy, tęsknimy żarliwie, prawda?
- Tak. - I dlatego tak się niecierpliwimy, jakże mroczny i ponury jest ten świat w porównaniu z tym następnym. - Właśnie. - I jeśli nawet hurysy o wielkich oczach są jedynie białymi rodzynkami, czy to zmniejsza twoje pragnienie dostania się do raju? - Ależ nie, skąd - deklaruje Ahmad, gdy te obrazy z zaświatów wirują mu w głowie. Podczas gdy niektórzy mogliby odebrać te prowokacyjne uwagi szejka Raszida jako satyryczne, a wręcz niebezpieczne igranie z ogniem piekielnym, Ahmad zawsze widział w nich nauczycielską metodę, próbę wydobycia z niego niezbędnych cieni i komplikacji, wzbogacając w ten sposób płytką i całkowicie niewinną wiarę. Dzisiaj jednak ostrze nauczycielskiej ironii wydaje się bardziej dokuczliwe, powoduje podrażnienie i chłopak chce, żeby lekcja już się skończyła. - To dobrze - oświadcza nauczyciel i sznuruje wargi w zaciśnięty pączek. - W moim odczuciu hurysy zawsze były metaforą niewyobrażalnej rozkoszy, czystej i nieskończonej, nie zaś dosłownej kopulacji z fizycznymi kobietami... ciepłymi, zaokrąglonymi, służalczymi kobietami. Niewątpliwie kopulacja, jakiej powszechnie się doświadcza, jest samą istotą ziemskiej przemijalności, próżnej radości. - Ale... - wybąkuje Ahmad, znów się rumieniąc. - Ale...? - Ale raj jest chyba prawdziwy, jest prawdziwym miejscem. - Oczywiście, mój drogi chłopcze, jakżeby inaczej? A jednak, nawiązując jeszcze do tematu owych niedoskonałości tekstu, nawet w bardziej powściągliwych deklaracjach zawartych w surach z okresu medyńskiego niewierni uczeni rzekomo odkrywają pewne niezręczności. Mógłbyś mi przeczytać... wiem, że słońce opada niżej, a wiosenny dzień za oknami żałośnie się kończy... przeczytaj mi, proszę, werset czternasty z sześćdziesiątej czwartej sury „Wzajemne oszukiwanie". Ahmad niezdarnie odszukuje odpowiednią stronę w sfatygowanym egzemplarzu Koranu i przedziera się na głos Ja juhasa llazina amanu inna min azwadżikum wa auladikum aduwwan lakum fahdharuhum, wa in ta'fu wa tasfahu wa taghfiru fa-inna l-Laha ghafurun rahimun. - Dobrze, to znaczy dosyć dobrze. Musimy oczywiście jeszcze popracować nad akcentem. Możesz mi powiedzieć, Ahmadzie, tak szybciutko, o co chodzi w tym fragmencie? - Eee, jest tu napisane, że żony i dzieci są naszymi wrogami. Trzeba się ich strzec. Ale jeśli, eee, będziemy pobłażać, odpuszczać i wybaczać, Bóg będzie dla nas przebaczający i litościwy. - Ale co takiego jest w żonach i dzieciach, że są „wrogami"? Dlaczego potrzebują wybaczenia? - Może dlatego, że odciągają nas od dżihadu, od prób osiągnięcia świętości i zbliżenia się do Boga. - Doskonale! Ależ z ciebie znakomity uczeń, Ahmadzie! Sam nie ująłbym tego lepiej. Ta 'fu wa tasfahu wa taghfiru - afa i safaha, powstrzymuj się i odwracaj się! Dawaj sobie radę bez kobiet o fizycznych ciałach, bez tego ziemskiego bagażu, tych nieczystych zakładników losu! Podróżuj z jak najmniejszym obciążeniem, prosto do raju! Powiedz mi, drogi Ahmadzie, boisz się wstąpić do raju?
- Ależ nie. Czemu miałbym się bać? Nie mogę się tego doczekać, jak wszyscy dobrzy muzułmanie. - Tak, oczywiście, że tak. My wszyscy nie możemy się tego doczekać. Twoje słowa radują moje serce. Na następne spotkanie bądź łaskaw przygotować „Miłosiernego" i „Wydarzenie", liczbowo sura numer pięćdziesiąt pięć i pięćdziesiąt sześć... obok siebie, wygodnie. Aha, i jeszcze jedno... - Tak? - Wiosenny dzień za wyglądającymi do góry oknami przeszedł w wieczór, a niebo w kolorze indygo jest zbyt skażone rtęciowymi oparami lamp z centrum New Prospect, żeby pokazać więcej niż tylko garstkę gwiazd. Ahmad próbuje sobie przypomnieć, czy godziny pracy matki w szpitalu pozwolą jej być już w domu. W przeciwnym razie może znajdzie kubeczek jogurtu w lodówce, ewentualnie będzie musiał się zdać na wątpliwą czystość przekąsek z Shop-a-Sec. - Mam nadzieję, że nie zamierzasz wracać do tego kafirskiego kościoła w centrum miasta. - Szejk waha się przez chwilę, po czym mówi tak, jakby cytował święty tekst: Niewierni mogą pozornie świecić, a diabły świetnie naśladować aniołów. Trzymaj się prostej drogi -Ihdina s-sirata l-mustakim. Strzeż się każdego, choćby najbardziej ci miłego, kto odciąga cię od czystej istoty Allaha. - Ale cały świat - wyznaje Ahmad - nas od niej odciąga. - Nie musi. Sam Prorok był człowiekiem mocno związanym z życiem doczesnym: jako kupiec, mąż, ojciec kilku córek. Niemniej po czterdziestce stał się wybranym przez Boga narzędziem, za którego pośrednictwem wygłosił On swe ostateczne, kulminacyjne słowo. Nagle odzywa się wibrujące, melodyjne wołanie telefonu komórkowego, który żyje głęboko pod nachodzącymi na siebie warstwami stroju szejka, i Ahmad wykorzystuje ten moment, żeby wymknąć się i zanurzyć w wieczornym powietrzu, w świecie z jego pędem świateł powracających do domów samochodów, z jego ulicznymi zapachami smażonych potraw oraz gałęzi pobladłych od kwiatów i lepkich bazi nad głowami. Ckliwe uroczystości rozdania dyplomów w liceum Central High, choć brał w nich udział już tyle razy, wzruszają Jacka Levy'ego niemal do łez. Wszystkie zaczynają się od marsza Pomp and Circumstance i dostojnej procesji uczniów ostatnich klas w powłóczystych czarnych szatach i niepewnie trzymających się na głowach biretach, a kończą bardziej żwawą paradą roześmianych absolwentów, którzy pozdrawiają rodziców i przybijają piątkę kolegom, wychodząc środkiem sali przy dźwiękach Colonel Bogey's March i When the Saints Go Marchin' In. Nawet najbardziej zbuntowani i krnąbrni wychowankowie szkoły, nawet ci z napisem NARESZCIE WOLNI na białej taśmie na biretach lub z gałązką papierowych kwiatów wplecioną przekornie w ozdobny frędzel przy czapce wydają się uciszeni ostatecznym charakterem tej ceremonii z przemowami pełnymi patetycznych frazesów. Wzmocnijcie Amerykę, mówi im się. Zajmijcie swoje miejsca w szeregach pokojowych armii demokracji. A kiedy będziecie dążyć do sukcesu, bądźcie dobrzy dla innych ludzi. Myślcie, pomimo wszystkich skandali związanych z nadużyciami gospodarczymi i korupcją polityczną, którymi zniechęcają i oburzają nas codziennie media, o wspólnym dobru. Teraz rozpoczyna się prawdziwe życie, słyszą; zamyka się brama edeńskiego ogrodu
państwowej edukacji. Ogrodu, myśli Levy, w którym odchodzi w zapomnienie metoda pamięciowa, gdzie bezwzględni i niedouczeni dominują nad nieśmiałymi i sumiennymi, lecz mimo wszystko ogrodu, zachwaszczonych grządek nadziei, zaniedbanego i źle uprawianego rozsadnika tego, czym ten naród chce być. Nie zważajcie na uzbrojonych ochroniarzy rozstawionych tu i tam z tyłu audytorium, na wykrywacze metalu przy każdym wejściu, które nie jest zamknięte na cztery spusty. Spójrzcie za to na kończących tę szkołę licealistów, na radosną podniosłość, z jaką przy lojalnym aplauzie przeznaczonym dla każdego z nich, nawet dla tych najbardziej tępych i trudnych, maszerują przez scenę, pod proscenium jak w kinie Roxy, między kępami kwiatów i doniczkowych palm, by otrzymać dyplom z rąk wygadanego Nata Jeffersona, przedstawiciela władz oświatowych New Prospect, gdy ich nazwiska wyczytuje do mikrofonu wicedyrektorka liceum, drobniutka Irene Tsoutsouras. Różnorodność nazwisk znajduje odzwierciedlenie w różnorodności obuwia wychylającego się spod powiewających szat, gdy kroczą w zniszczonych adidasach, drobią w wysokich szpilkach lub suną w luźnych sandałach. Jacka Levy'ego zaczynają dławić łzy. Ludzka uległość. Człowiecza chęć, żeby wszystkich zadowolić. Europejskich Żydów w ich najlepszych ubraniach wywożono do obozów śmierci. Uczniowie i uczennice, teraz nagle mężczyźni i kobiety, ściskają wyćwiczoną dłoń Nata Jeffersona - coś, czego nigdy nie robili i nigdy już nie zrobią. Czarnoskóry, szeroki w ramionach urzędnik, mistrz surfowania na miejscowych politycznych falach, gdy władza przychodzi z rąk białych do czarnych, a teraz latynoskich, odświeża swój uśmiech przy każdej twarzy licealisty, okazując szczególną serdeczność, w oczach Jacka Levy'ego, białym uczniom, stanowiącym tutaj wyraźną mniejszość. Dziękujemy, że z nami wytrzymaliście, zdaje się mówić jego ciepły, przedłużony uścisk dłoni. Postaramy się, żeby dobrze się działo w Ameryce | New Prospect |Central High. W trakcie tej niemiłosiernie się dłużącej wyliczanki Irene czyta: „Ahmad Ashmawy Mulloy". Chłopak porusza się elegancko, jest wysoki, lecz nie niezgrabny, odgrywa swoją rolę, lecz nie szarżuje - zbyt dostojny, by wzorem innych chichotać i machać do kolegów na widowni. Ahmad ma ich zresztą niewielu, rozlegają się nieliczne oklaski. Usadowiony w pierwszym rzędzie pomiędzy dwoma innymi członkami grona pedagogicznego Levy ukradkiem atakuje knykciami pierwsze łzy łaskoczące go po obu stronach nosa. Błogosławieństwa udziela katolicki ksiądz oraz - jest to ukłon w stronę społeczności muzułmańskiej - imam. Rabin i prezbiteriański pastor już wcześniej wygłosili swe inwokacje, obaj, zdaniem Jacka Levy'ego, zbyt rozwlekle. Imam, ubrany w burnus i mocno zawiązany turban w kolorze elektrycznie czystej bieli, stoi na mównicy i wydobywa z siebie nosowe arabskie dźwięki, jak gdyby wbijał sztylet w milczącą widownię. Następnie, prawdopodobnie tłumacząc, zwraca się do niej po angielsku. - On zna to, co jest ukryte, i to, co jest jawne! On jest Wielki, Wyniosły! Bóg jest Stwórcą wszelkiej rzeczy! On jest Jeden, Wszechpotężny! On spuścił z nieba wodę i popłynęły doliny potokami podług ich wielkości; i poniósł potok wzdymającą się pianę. Podobna
piana powstaje z tego, co ludzie wypalają w ogniu przy wyrobie ozdób albo wyposażenia. A co się tyczy tej piany, to ona uchodzi jako szumowina; a to, co jest pożyteczne dla ludzi, pozostaje na ziemi. Tym, którzy dzisiaj kończą szkołę, mówimy: unieście się ponad pianę, lecz pozostańcie pożyteczni na ziemi. Tym, których prosta droga wiedzie ku niebezpieczeństwom, powtarzamy słowa Proroka: Nie mówcie na tych, którzy zostali zabici na drodze Boga: „Umarli!" Przeciwnie, oni są żyjący! Levy przygląda się imamowi - drobnemu, nieskazitelnie ubranemu mężczyźnie, przedstawicielowi wyznania, które nie tak dawno doprowadziło do śmierci między innymi kilkuset osób dojeżdżających do pracy z północnego New Jersey. Z wyżej położonych punktów w New Prospect tłumy oglądały dym unoszący się z dwóch wież World Trade Center i oddalający się na Brooklyn, jedyna tego pogodnego dnia chmura. Kiedy Levy myśli o oblężonym Izraelu i żałosnej garstce pozostałych w Europie synagog, które muszą być strzeżone przez policję za dnia i w nocy, początkowa życzliwość wobec imama wyparowuje: ten człowiek w swym białym stroju tkwi jak ość w gardle tej uroczystości. Levy cieszy się, kiedy ksiądz Corcoran nosowym błogosławieństwem swego potrójnego Pana zamyka wieko tej przydługiej ceremonii; Żydzi i Irlandczycy od pokoleń mieszkają obok siebie w amerykańskich miastach i „zabójcami Jezusa" przezywano pokolenie ojca i dziadka Jacka, nie jego. - Jakoś przetrwaliśmy - odzywa się nauczyciel z prawej strony. To Adam Bronson, emigrant z Barbadosu, który uczy w drugiej i trzeciej klasie przedsiębiorczości. - Zawsze dziękuję Bogu, kiedy mija kolejny rok szkolny bez strzelaniny. - Oglądasz za dużo wiadomości - komentuje Jack. - Nie jesteśmy Columbine; tamto się wydarzyło w Kolorado, na Dzikim Zachodzie. Nasza szkoła jest bezpieczniejsza teraz niż wtedy, kiedy ja się tu uczyłem. Gangi czarnych chodziły wtedy z bronią domowej roboty, nie było bramek ani ochroniarzy. Porządku mieli pilnować na dyżurach nauczyciele. Mieli szczęście, jeśli nie zepchnięto ich ze schodów. - Na początku, kiedy tu przyszedłem, nie mieściło mi się to w głowie - mówi mu Adam tym swoim trudnym do zrozumienia akcentem, muzyką z łagodnej wyspy z rozlegającym się w oddali odgłosem bębnów - policjanci na korytarzach i w stołówce. Na Barbadosie wspólnie korzystaliśmy z rozsypujących się książek i wykorzystywaliśmy obie strony arkuszy papieru, każdy skrawek, wykształcenie było dla nas tak cenne. Do głowy nam nie przychodziło, żeby łobuzować. Tutaj, w tym wielkim gmachu, potrzeba strażników jak w więzieniu, a uczniowie wszystko niszczą. Nie rozumiem tej amerykańskiej nienawiści do porządku. - Pomyśl sobie, że to miłość do wolności. Wolność to wiedza. - Moi uczniowie nie wierzą, że przyda im się kiedyś przedsiębiorczość. Wyobrażają sobie, że wszystko za nich zrobi komputer. Myślą, że ludzki umysł jest na wiecznych wakacjach i nie ma nic do roboty prócz odbierania rozrywki. Grono pedagogiczne dwójkami dołącza do procesji i Adam, w parze z nauczycielem z drugiej strony centralnego przejścia, wychodzi przed Levy'ego, lecz zaraz odwraca się do niego i kontynuuje rozmowę. - Jack, powiedz mi. Wstydzę się o to zapytać kogoś innego.
Kto to jest ten J-Lo? Uczniowie ciągle o nim mówią. - To jest ona. Piosenkarka. Aktorka - Jack woła do niego. Latynoska. Atrakcyjna dziewczyna. Podobno fenomenalny tyłek. Więcej ci nie powiem. Przychodzi taki czas w życiu - wyjaśnia, żeby Barbadoszczyk nie pomyślał, że go zbywa - kiedy przestają cię fascynować gwiazdy. Osoba, z którą wychodzi w parze, jest, co dopiero teraz zauważa, kobietą - panna MacKenzie uczy angielskiego w czwartych klasach, na imię ma Caroline. Szczupła, o kwadratowej szczęce, obsesyjnie dbająca o formę, siwiejące włosy ścina staromodnie na pazia z równą grzywką na poziomie brwi. - Carrie - zwraca się do niej ciepło Jack. - Dochodzą mnie słuchy, że przerabiasz z ostatnimi klasami Sexusa. - Caroline mieszka ze swoją partnerką w Paramus i Levy czuje, że może pożartować z nią jak z facetem. - Nie świntusz, Jack - odpowiada, nie posyłając mu uśmiechu. Przerabiam jego wspomnienia, te z „Ben Sur" w tytule. Miałam je na liście lektur dodatkowych, nikt nie musiał tego czytać. - No tak, ale jak na nie zareagowali ci, którzy przeczytali? - Och - odpowiada jej bezbarwny, zaczynający pobrzmiewać wrogością głos przy zgiełku, szuraniu i pożegnalnej muzyce - nie zrobiły na nich większego wrażenia. Oni to wszystko już znają, z domu. Całe ludzkie skupisko tej galowej uroczystości - absolwenci, nauczyciele, rodzice, dziadkowie, wujowie, ciotki i kuzyni - przeciska się z audytorium na korytarz, gdzie w wysokich gablotach stoją na warcie sportowe trofea niczym skarby zmarłego faraona, zamknięte pozostałości magicznej przeszłości, i dalej, przez szerokie frontowe drzwi, otwarte na oścież na słoneczny czerwcowy dzień i panoramę zakurzonego jeziora gruzów, wylęga na główne schody, paplając i pokrzykując triumfalnie. Niegdyś z tych okazałych granitowych schodów roztaczał się widok na przestronną połać zielonego trawnika i symetryczne krzewy; lecz potrzeby zmotoryzowanych sprawiły, że Tilden Avenue (buntowniczo przemianowana w ten sposób przez zdominowaną przez demokratów radę miejską po przekazaniu w 1877 roku prezydentury Hayesowi przez sprzyjającą republikanom Komisję Wyborczą, która pozostawała w zmowie z Południem dążącym do całkowitego zniesienia wojskowej ochrony czarnej populacji) najpierw skubnęła, a potem wchłonęła ten kawałek zieleni, teraz więc najniższy stopień z granitu styka się bezpośrednio z chodnikiem, chodnikiem oddzielonym od asfaltowej ulicy wąskim pasem murawy, która jest zielona tylko przez kilka tygodni, zanim piekący letni skwar i mnóstwo nieuważnych kroków zamienią eksplozję wiosennej zieleni w rozdeptaną matę martwej trawy. Asfaltowa jezdnia, pofałdowana jak pośpiesznie pościelone łóżko z łatanymi raz za razem dziurami i smolistymi koleinami powstałymi pod niezmiennym ciężarem pędzących samochodów i ciężarówek, została na tę godzinę zamknięta dla ruchu barierkami w pomarańczowe pasy, żeby zrobić uczestnikom uroczystości miejsce, gdzie mogliby stać, pławić się w samozadowoleniu i czekać, aż tegoroczni absolwenci oddadzą togi i ze wszystkimi się pożegnają. Krążąc w tym tłumie - nie śpieszy się z powrotem do domu,
gdzie czeka go początek lata w towarzystwie żony - i odnosząc po żartobliwej rozmowie z Carrie Mackenzie posępne wrażenie, że coś go omija w społeczeństwie, gdzie wszystko jest dozwolone, Jack Levy wpada na Teresę Mulloy. Zasypana piegami i zaczerwieniona w upale, ma przypiętą do zmiętego żakietu jasnej lnianej garsonki zwiędłą już orchideę. Wita się z nią poważnym tonem. - Gratulacje, pani Mulloy. - Witam pana! - odpowiada z entuzjazmem godnym ważniejszego zdarzenia, lekko przy tym dotyka jego przedramienia, chcąc jakby odnowić zażyłość, która rodziła się między nimi podczas ostatniego spotkania. - Pewnie czeka teraz pana wspaniałe lato! - dodaje, bez tchu łapiąc pierwsze słowa, jakie przychodzą jej do głowy. Myśl ta zbija go z tropu. - Aaa... takie sobie - odpowiada. - Nie robimy nic nadzwyczajnego. Beth ma tylko kilka tygodni urlopu. Ja próbuję dorobić trochę korepetycjami. Mamy syna w Nowym Meksyku i jeździmy do niego na tydzień, zwykle w sierpniu; jest tam gorąco, ale nie parno jak tutaj. Beth ma siostrę w Waszyngtonie, ale tam jest jeszcze bardziej parno, więc zwykle to ona przyjeżdża do nas, a potem jedziemy na tydzień gdzieś w góry, po jednej lub drugiej stronie przełęczy Delaware. Tylko że teraz szwagierka jest tak piekielnie zapracowana, jedna sytuacja kryzysowa goni drugą, że w tym roku... - Zamknij się, Levy. Nie zagadaj jej na śmierć. Może dobrze się stało, że wypsnęło mu się to „my", przypominając tej kobiecie, że Jack Levy ma żonę. Tak naprawdę w jego myślach one obie, ze swą jasną cerą i tendencją do pulchności, znajdują się w różnych punktach tego samego kontinuum, Beth dwadzieścia lat dalej. - A pani? Pani i Ahmad... Teresa ma na sobie nawet całkiem konwencjonalny strój jasnożółty lniany kostium, a pod nim białą bluzkę - lecz barwne dodatki świadczą o tym, że jest niezależną duszą, nie tylko matką, także artystką. Ciężkie turkusowe pierścienie obciążają te jej jędrne dłonie o krótkich paznokciach, a przedramiona porośnięte widoczną w słońcu otoczką meszku dźwigają pobrzękującą hordę złotych i koralowych bransolet. Co najbardziej zaskakujące, na głowie ma zawiązaną dużą jedwabną chustkę w kanciaste abstrakcyjne wzory i kółka jak szeroko otwarte oczy, która zakrywa jej włosy, nie licząc niewyraźnej krawędzi, z kilkoma pojedynczymi rudymi kosmykami, gdzie stykają się one z irlandzko białym wybrzuszeniem czoła. Siedząc spojrzenie Levy'ego i widząc, że wbija wzrok w jej tandetną chustkę, wybucha śmiechem i wyjaśnia. - Chciał, żebym ją nałożyła. Powiedział, że jeśli miałby jakieś życzenie związane z tą uroczystością, to takie, żeby jego matka nie wyglądała jak dziwka. - Boże drogi! Tak czy inaczej, jest dziwnie twarzowa. Orchidea też była jego pomysłem? - Niezupełnie. Inni chłopcy robią to dla swoich matek i byłby zakłopotany, gdyby się wyłamał. Ma w sobie tę konformistyczną żyłkę. Jej twarz z wypukłymi zielonymi oczyma, bladymi jak plażowe szkło, wychyla się spod chustki jak zza rogu; to przykrycie stanowi pewną prowokację, sugerując olśniewającą ostateczną nagość. Świadczy o uległości, która go porusza. Przybliża się do niej pod naporem tłumu, jak gdyby brał ją pod
swoje skrzydła. - Zauważyłam kilka innych kobiet w chustkach - mówi mu Czarne Muzułmanki, które wyglądają dość dramatycznie, całe w bieli, i absolwentki, córki Turków... kiedy byłam młodą dziewczyną, wszystkich ciemnoskórych z zakładów nazywaliśmy „Turkami", chociaż oczywiście nie wszyscy nimi byli. Teraz myślałam sobie: Założę się, że z nich wszystkich mam pod chustką najbardziej rude włosy. Zakonnice byłyby zachwycone. Mówiły, że obnoszę się ze swoimi wdziękami. Wtedy zastanawiałam się, co to są za wdzięki i jak można się z nimi obnosić. Wydawało mi się, że one po prostu s ą. Te moje tak zwane wdzięki. Przejawia tę samą skłonność do paplaniny, tutaj, w tym rozemocjonowanym tłumie. - Spełniła pani życzenie Ahmada, dobra z pani matka. Z jej oczu znikają figlarne ogniki. - Przez te wszystkie lata prosił o tak niewiele, naprawdę, a teraz kończy szkołę. Zawsze sprawiał wrażenie strasznie samotnego. W ten cały interes z Allahem zaangażował się całkiem sam, ja mu nie pomagałam. Wręcz przeciwnie, w zasadzie irytowało mnie, że tak bardzo zależy mu na ojcu, który nic a nic dla niego nie zrobił. Dla nas. Ale chłopcy chyba potrzebują ojca, a jeśli go nie mają, wymyślają go sobie. Freud dla ubogich, no nie? Czy ona wie, jak na niego działa, jak bardzo go pociąga? Beth nigdy by nie wprowadziła do rozmowy Freuda. Freuda, który nakłaniał swoje czasy, by nie przestawały się bzykać. - Ahmad wyglądał zabójczo w todze - mówi Levy. - Żałuję, że zbyt późno postanowiłem poznać pani syna. Czuję do niego sympatię, chociaż podejrzewam, że nie jest odwzajemniona. - Myli się pan... Ahmad docenia fakt, że chce pan, by podniósł sobie poprzeczkę. Może sam o to zadba później. Tymczasem ma w głowie tylko zawodowe prawo jazdy. Zaliczył już test teoretyczny, a za dwa tygodnie ma badania. Dla mieszkańców Passaic County odbywają się one w Wayne. Muszą sprawdzić, czy nie jest daltonistą i czy wszystko jest u niego w porządku z widzeniem obwodowym. Zawsze uważałam, że Ahmad ma piękne oczy. Takie atramentowe. O dziwo, jego ojciec miał jaśniejsze oczy, piernikowe. Mówię „o dziwo", bo wydawałoby się, że przy moich jasnych oczy Omara powinny być ciemniejsze. - Widzę w oczach Ahmada cień pani zieleni. Teresa ignoruje jego zalotną uwagę i mówi dalej: - Nie ma niestety idealnego wzroku. Ahmad. Stwierdzono u niego lekki astygmatyzm, ale zawsze był zbyt próżny, żeby nosić okulary. Można by pomyśleć, że przy tej całej jego pobożności nie powinien być próżny, ale jest. Może to nie próżność, myśli raczej, że Allah dałby mu okulary, gdyby chciał, żeby je nosił. Nie widział dobrze piłki, gdy grał w baseball; między innymi z tego powodu zaczął wiosną trenować biegi. Ten nagły potok szczegółów na temat chłopca, niewiele się różniącego w umyśle Jacka Levy'ego od setki innych, z którymi ma do czynienia każdego roku, wzmacnia jego podejrzenie, że ta kobieta chce się z nim znowu zobaczyć. - Zdaje się, że te katalogi, które mu podrzuciłem miesiąc temu, nie będą mu potrzebne - mówi.
- Mam nadzieję, że zdoła je znaleźć: ma u siebie straszny bałagan, nie licząc kącika do modlitwy. Powinien je panu oddać. - No problema, seńora. - Zauważa w trącającym ich, odświętnym, lecz już topniejącym tłumie, że inni rzucają im spojrzenia i robią im trochę miejsca, wyczuwając, że coś się tu szykuje. Nadmierne ożywienie Terry wzbudza w nim poczucie winy, gdy niestrudzenie usiłuje dorównać swym uśmiechem temu, który widnieje na jej okrągłej, promiennej, upstrzonej piegami twarzy. Cień wielkiej posępnej chmury przegania słońce i nasyca całą scenę szarością - jezioro gruzów, odciętą od ruchu ulicę, odważnie, kolorowo przystrojony tłum rodziców i krewnych, miejską fasadę liceum Central High z kolumnowymi portalami i zakratowanymi oknami i rozmiarami, które niczym operowa dekoracja sprawiają, że duet śpiewaków wydaje się malutki. - Nieładnie ze strony Ahmada - mówi jego matka - że nie odniósł ich panu do szkoły. Teraz jest już za późno. - J a k już mówiłem, nic się nie stało. Może wpadnę po nie któregoś dnia? - proponuje. - Wcześniej zadzwonię, żeby sprawdzić, czy jesteście w domu. Jako dzieciak, gdy mieszkał na Totowa Road i okolica wciąż miała nieco wiejski charakter, nie licząc nowo wybudowanych domów, czasem w drodze do szkoły, żeby wystawić na próbę swoje nerwy, wchodził na zamarznięty bagnisty staw, teraz już dawno zasypany i zabudowany, który mijał po drodze. Staw nie był na tyle głęboki, żeby można było w nim utonąć - trzciny i trawiaste połacie zdradzały jego płytkość - ale gdyby wpadł do wody, zamoczyłby, pobrudził, a może nawet całkowicie zniszczył dobre skórzane buty do szkoły, a dla rodziny, która tak cienko przędła, byłaby to istna katastrofa. Zza srebrzystej krawędzi chmury wyłania się słońce, migocząc na jedwabnej chustce Terry, a on nasłuchuje z duszą na ramieniu, czy trzaśnie lód. III Dzwoni telefon. Beth Levy stara się dźwignąć z ulubionego fotela, bujaka model La-Z-Boy z opuszczanym oparciem, obitego matowym brązowym włóknem imitującym skórę wołową i wyposażonego w regulowany, wyściełany podnóżek. Siedząc w nim, zajada ciasteczka owsiane z rodzynkami, niskokaloryczne w porównaniu z czekoladowymi herbatnikami lub markizami, i ogląda serial All My Children na WABC, nim przełączy program na As the World Turns, o drugiej. Często myślała o podłączeniu dłuższego kabla do aparatu, żeby przenieść telefon i położyć go obok fotela na tę część dnia - w dni, kiedy nie idzie do Clifton Library - nigdy jednak nie pamięta, żeby poprosić Jacka o kupienie dłuższego kabla w sklepie, który jest położony dosyć daleko, w centrum handlowym przy drodze numer 23. Kiedy była młoda, po prostu dzwoniło się do AT&T i przysyłali pracownika w szarym (czy zielonym?) kombinezonie i czarnych butach, który wszystko naprawiał za kilka dolarów. Byli monopolistą i Beth wie, że to niedobrze, przy rozmowach zamiejscowych płaciło się za każdą minutę, tymczasem teraz może rozmawiać z Markiem lub Herm i kosztuje to grosze, ale z drugiej strony teraz nie naprawia się telefonów. Wyrzuca się je jak stare
komputery albo wczorajsze gazety. Poza tym, na pewnym poziomie, nie chce jeszcze bardziej ułatwiać sobie życia; każdy, najdrobniejszy nawet wysiłek fizyczny jest jej potrzebny. Dawniej, po wyjściu za mąż, cały ranek była na nogach: ścieliła łóżka, odkurzała, zbierała brudne naczynia, doszła jednak do takiej wprawy, że teraz może wykonywać te czynności niemal z zamkniętymi oczami; jak lunatyczka przechodzi przez pokoje, ściele łóżka i sprząta, chociaż prawdą jest, że nie odkurza tak jak kiedyś - te nowe urządzenia są lżejsze i wie, że podobno są wydajniejsze, ale zawsze używa nie tej końcówki, co trzeba, a tę małą komorę do ich przechowywania, którą odkurzacz nosi w sobie, trudno się otwiera; poza tym złożenie tego wszystkiego jest już istną łamigłówką w porównaniu ze starymi froterkami, które się tylko włączało i odkurzoną część widać było na dywanie jak pas trawy ścięty przez kosiarkę, a z przodu świeciło się takie urocze światełko jak w pługu śnieżnym nocą. Wtedy prawie nie zauważała wysiłku, gdy zajmowała się domem. Miała jednak mniej kilogramów do dźwigania -jest to jej krzyż, jej pokuta, jak zwykły mówić osoby religijne. Koleżanki z biblioteki i wszyscy młodzi ludzie, którzy z niej korzystają, noszą w torebkach lub przypięte do pasków telefony komórkowe, lecz Jack twierdzi, że to naciąganie ludzi, te wszystkie opłaty, tak samo telewizja kablowa, która była czymś, czego chciała ona, nie on. Tak zwana rewolucja elektroniczna - z tego, co mówi Jack przyniosła tylko wiele różnych sposobów bezbolesnego wyciągania nam z kieszeni comiesięcznych opłat za usługi, których nie potrzebujemy, lecz dzięki kablówce obraz jest czystszy - bez odbić, drgań i zakłóceń - a wybór o wiele szerszy, bez porównania; sam włącza sobie czasem wieczorami History Channel. Chociaż twierdzi, że książki są czymś dużo lepszym i głębszym, prawie nigdy nie przeczyta żadnej do końca. Co do komórek, powiedział jej wprost, że nie chce być osiągalny pod telefonem non stop, zwłaszcza podczas sesji z uczniami -jeśli coś złego będzie się działo z jej zdrowiem, niech dzwoni na pogotowie, a nie do niego. Niezbyt to subtelne. Jest pewien poziom, wie o tym, na którym jej mąż nie miałby nic przeciwko temu, żeby już nie żyła. Miałby do dźwigania o ponad sto kilogramów mniej. Z drugiej strony Beth wie, że mąż nigdy jej nie zostawi: to jego żydowskie poczucie odpowiedzialności i sentymentalna lojalność, też pewnie żydowska. Jeśli jest się prześladowanym i napiętnowanym od dwóch tysięcy lat, lojalność wobec najbliższych staje się po prostu elementem taktyki przetrwania. Oni rzeczywiście s ą szczególni, Biblia w tej sprawie się nie myli. W pracy opowiadają sobie różne żarty i mają wyrobione poglądy na ich temat. Zanim poznała Jacka na studiach w Rutgers, to było tak, jak gdyby nigdy wcześniej nie poraził jej ludzki prąd. Inne kobiety, które znał, łącznie z własną matką, musiały być bardzo bystre. Bardzo po żydowsku inteligentne. Wydawało mu się, że Beth jest zabawna, tak bardzo pogodna, beztroska i - chociaż nigdy jej tego nie powiedział - naiwna. Mówił, że dorastała owinięta w luterańskiego Boga, misiowatego i tatusiowatego. Odwijał z jej nerwów tę osłonkę i napierał na nią; wwiercał się w nią całą, sam wówczas szczuplejszy i taki pewny siebie, urodzony nauczyciel, jak się okazało, wygadany, błyskotliwy, myślał, że
może pisać teksty dla komika Jacka Benny'ego... czy wtedy był to Milton Berle? Gdzie on się teraz podziewa, w ten niemożliwie parny letni dzień, kiedy ona ledwie się rusza. Wolałaby być w pracy, gdzie przynajmniej mają działającą klimatyzację; skrzynka zainstalowana na oknie w sypialni robi tylko dużo hałasu, a on zawsze żałował pieniędzy na klimatyzator na dole. Mężczyźni... wiecznie się włóczą, uczestniczą w życiu społecznym. Ona zawsze była raczej spokojna, a już na pewno przy Hermione, nie przestającej trajkotać o swoich teoriach i ideałach; siostra powiedziała jej, że rodzice doprowadzali ją do szału, zawsze leniwie przyjmując wszystko, co serwowały im związki, Demokraci i „The Saturday Evening Post", tymczasem na Elizabeth ich ociężała bierność działała uspokajająco. Zawsze pociągały ją miejsca ciche, parki, cmentarze, biblioteki, nim i one stały się głośne, w niektórych puszcza się nawet muzykę w tle, jak w restauracjach, zwłaszcza że połowę wypożyczeń stanowią filmy, teraz na płytach DVD. Jako młoda dziewczyna uwielbiała ulicę, na której mieszkali, Pleasant Street, parę kroków od Awbury Park, ogromnej zielonej przestrzeni, i położonego nieco dalej arboretum niedaleko Chew, pod wierzbą płaczącą czuła się jak w wielkim zielonym igloo, a jej wyobrażenie nieba powiązane było jakoś z kołyszącymi się wierzchołkami tych wysokich, wysokich drzew, topoli, których liście przy najsłabszym wietrzyku pokazują białe spody i wydaje się wtedy, że w tych drzewach żyją duchy, można zrozumieć, dlaczego prymitywne ludy oddawały im kiedyś boską cześć. Jadąc w przeciwnym kierunku tramwajem pobliską Germantown Avenue, można się było dostać do Fairmont Park, który był naprawdę olbrzymi, z przepływającą przezeń Wissahickon; przystanek znajdował się przy luterańskim seminarium teologicznym z jego prześlicznymi starymi kamiennymi budynkami i seminarzystami tak młodymi, przystojnymi i oddanymi wierze; widać ich było na ścieżkach, w cieniu, wtedy nie było tyle gitarowej muzyki, kobiet-pastorów i rozmów o homoseksualnych małżeństwach. Młodzi ludzie w bibliotece gadają, jak gdyby byli u siebie w domu, w salonie, tak samo w kinie, dobre maniery odeszły w niepamięć, za sprawą telewizji. Kiedy lecą z Jackiem do Nowego Meksyku odwiedzić Markiego w Albuquerque, pasażerowie są w samolocie ubrani w szorty i stroje przypominające piżamy, co za brak wychowania: przez telewizję ludzie wszędzie czują się, jakby byli u siebie, nie przejmują się wyglądem, grube baby takie jak ona w szortach; chyba nigdy się nie przeglądają w lustrze. Pracując po cztery dni w tygodniu, nie może śledzić każdego zwrotu akcji w swoich ulubionych telenowelach, ale akcja, z trzema lub czterema przeplatającymi się wątkami, bo tak to teraz wygląda, posuwa się do przodu na tyle wolno, że nie traci orientacji. Weszło jej już w zwyczaj, że w porze lunchu bierze sobie kanapkę, sałatkę lub podgrzane w mikrofali resztki kolacji sprzed kilku dni - Jack ostatnio nigdy nie dojada tego, co ma na talerzu - a na deser kawałek sernika lub kilka ciasteczek, owsianych z rodzynkami, jeśli jest akurat w fazie wyrzeczeń, a potem zasiada w fotelu i daje się wciągnąć, ci wszyscy młodzi aktorzy i aktorki, zwykle dwójkami lub trójkami na planie, który sprawia wrażenie zbyt dużego, gdzie wszystko jest zbyt nowe jak na prawdziwy pokój, z teatralnym pogłosem w powietrzu i tą mającą budzić dreszcz
emocji muzyką, ale nie organową jak w dawnych radiowych serialach, lecz syntezatorową... to chyba właściwe słowo... brzmi czasem prawie jak harfa, innym razem znowu jak ksylofon i skrzypce, delikatnie dla wyrażenia suspensu. Muzyka służy podkreśleniu dramatycznych wyznań i konfrontacyjnych kwestii, po których ukazywane są w zbliżeniu zdumione twarze aktorów, o oczach zaszklonych smutkiem lub nienawiścią - małych mostów, przez które się wiecznie przechodzi w nieskończonej sieci wzajemnych relacji. „Naprawdę nic mnie nie obchodzi, co się stanie z Kendall..." „Musiałaś wiedzieć, że Ryan nigdy nie chciał mieć dzieci; przerażała go rodzinna klątwa..." „Mam wrażenie, jakby całe moje życie było poza moim zasięgiem. Nie wiem już, kim jestem i co mam myśleć..." „Czytam w twoich oczach; wszyscy stają po stronie zwycięzcy..." „Żeby od niego odejść, musisz kochać siebie. Jeśli twoja matka go chce, niech go sobie bierze: oboje są siebie warci..." „Nienawidzę siebie, szczerze i głęboko..." „Czuję się, jakbym zgubiła się na pustyni..." „Nigdy nie płaciłam za seks i nie zamierzam tego robić teraz". I spokojniejszy, mniej przerażony głos, bezpośrednio do widza: „Intymne miejsca kobiet narażone są na podrażnienia. Producenci Monistatu rozumieją ten wstydliwy problem i wprowadzają nowy, całkowicie unikatowy na rynku produkt". Beth wydaje się, że młode aktorki mówią jakoś inaczej, słowa jakby zawijały się na końcach zdań i wracały do krtani, co brzmi jak początek płukania gardła, poza tym wydają się bardziej naturalne albo mniej nienaturalne i plastikowe niż młodzi mężczyźni, którzy wyglądają po prostu jak aktorzy, w większym stopniu niż kobiety -jak Ken, męski odpowiednik Barbie, przypominając go bardziej, niż dziewczyny przypominają Barbie. Kiedy na ekranie spotykają się trzy postacie, zwykle dwie kobiety walczą o względy chłopaczkowatego mężczyzny, który stoi zakłopotany ze znieruchomiałą szczęką, a jeśli jest ich czworo, jeden mężczyzna jest starszy z pięknie posiwiałymi włosami, jak model z reklamy preparatu Grecian Formula w fazie „przed", i powietrze gęstnieje od krzyżujących się prądów słów, aż crescendo niesamowitej muzyki wybawia ich chwilowo, sygnalizując, że nadszedł czas na kolejną porcję „informacji". Beth fascynuje myśl, że oto ogląda prawdziwe życie, współzawodnictwo kończące się czasem zbrodnią, do której popycha ich - tych rzekomo zwykłych ludzi z typowej pensylwańskiej społeczności w Pine Valley - seks, zazdrość i chciwość. Jak to się stało, że umknęło jej życie, tyle życia? „Mam wrażenie, jakby całe moje życie było poza moim zasięgiem", powiedziała kiedyś jedna z bohaterek All My Children, może Erin. Albo Kry stal. Ta uwaga przeszyła Beth jak strzała. Kochający rodzice, szczęśliwe, choć całkiem konwencjonalne małżeństwo; cudowny jedynak; intelektualnie ciekawa, fizycznie lekka praca, wypożyczanie książek i wyszukiwanie informacji w Internecie: cały świat uwziął się, żeby uczynić z niej kobietę łagodną i otyłą, odizolowaną od namiętności i niebezpieczeństw, które są jak iskry powstające wtedy, kiedy ludzie prawdziwie ocierają się o siebie. „Ryan, tak bardzo chcę ci pomóc, naprawdę zrobiłabym wszystko; otrułabym twoją matkę, gdybyś mnie o to poprosił". Nikt nie mówi w ten sposób do Beth; najbardziej dramatycznym wydarzeniem jej życia było to, że rodzice nie chcieli przyjechać na jej cywilny ślub z Żydem.
Chłopaczkowaci mężczyźni, do których kierowane są te płomienne słowa, zwykle reagują powoli. Milczenie w tych dialogowych pauzach ma w sobie coś groźnego i ciężkiego. Beth często obawia się, że aktorzy zapomnieli tekstu, ale potem wypowiadają następną kwestię, po tak baaaardzo długiej przerwie. Do pewnego stopnia nie dotyczy to wieczornych programów - seriali kryminalnych, komedii, wiadomości z przekomarzającymi się czteroosobowymi zespołami prezenterów (jeden mężczyzna, jedna kobieta, dynamiczny prezenter wiadomości sportowych oraz obiekt ich dowcipów i dobrodusznych docinek, głupkowaty facet od pogody) - dzienne telenowele rozgrywają się przy gęstej, ciężkiej ciszy, ciszy, której te wszystkie erotyczne deklaracje, nerwowe wyznania, fałszywe obietnice i kipiące animozje nie są w stanie wymazać, podobnie jak ta upiorna, brzdąkająca muzyka i nagłe pojawienie się tandetnej piosenki, która pełni rolę finałowego tematu. Przerażająca cisza jest tłem, które ich wszystkich przytrzymuje, jak magnesy na drzwiach lodówki, obsadę w rozbrzmiewających echem pokojach z trzema ścianami i Beth w jej szerokim fotelu, złą na siebie, bo nie przyniosła sobie więcej owsianych ciasteczek, a teraz telefon nie chce przestać dzwonić, musi więc opuścić tę wyspę idealnej, miękkiej wygody w momencie, kiedy David, nieprawdopodobnie przystojny kardiolog, złowieszczo wypowiada nabrzmiałe emocjami słowa do Marii, zachwycającej pani neurochirurg, której mąż, dziennikarz i laureat nagrody Pulitzera, Edmund, został zamordowany we wcześniejszym odcinku, którego Beth niestety nie mogła obejrzeć. Podnosi się etapami, najpierw ciągnie za dźwignię, żeby opuścić podnóżek, walczy z bujaniem fotela, stawia stopy na podłodze, obiema rękami przytrzymuje się lewej poręczy i wreszcie, z wyraźnym jęknięciem, przenosi ciężar ciała na przygotowane do tego kolana, które powoli, boleśnie się prostują, a ona łapie oddech. Na początku tej operacji pamiętała o tym, żeby zestawić pusty talerzyk z oparcia na stolik, zapomniała jednak o leżącym jej na kolanach pilocie, który spada teraz na podłogę. Widzi go tam, ponumerowane przyciski małego prostokątnego pulpitu sterowniczego obok plam po kawie i jedzeniu, które z czasem powstały na bladozielonym dywanie. Jack ostrzegał ją, że będzie na nim widać brud, lecz blade wykładziny dywanowe były wówczas ostatnim krzykiem mody, o czym przekonywał ją sprzedawca. „Nadają wnętrzom elegancki, nowoczesny wygląd - zapewniał ją. Powiększają optycznie pokój". Wiadomo, że plamy są najmniej widoczne na dywanach orientalnych, ale kiedy mogliby sobie z Jackiem pozwolić na taki wydatek? Na Reagan Boulevard jest taki punkt, gdzie można je kupić po okazyjnej cenie, używane, ale nigdy tamtędy nie przejeżdżają, tam robią zakupy głównie ciemnoskórzy. Zresztą są używane, nigdy nie wiadomo, co rozlał poprzedni właściciel, a co teraz kryje się między ich włóknami, myśl ta napawają obrzydzeniem, jak wykładziny w hotelach pokojowych. Beth nie może znieść myśli o tym, że miałaby obrócić swe ciało i pochylić się, by podnieść pilota - z wiekiem pogarsza się jej poczucie równowagi - a poza tym musi być jakiś pilny powód, dla którego dzwoniący jeszcze nie odłożył słuchawki. Przez pewien czas mieli zainstalowaną automatyczną sekretarkę, ale dostawali tyle wiadomości z pretensjami od rodziców, których pociechy nie dostały się na polecane przez Jacka studia, że odłączyli urządzenie. - Jeśli będę odbierał osobiście, poradzę sobie - twierdził. Ludzie
nie zachowują się aż tak nieprzyjemnie, kiedy słyszą prawdziwy głos na linii. Beth robi kolejny krok, zostawiając ludzi na ekranie, by taplali się we własnych obficie płynących sokach, chwiejnym krokiem dotacza się do stolika przy ścianie i energicznym ruchem odbiera telefon. Te nowoczesne aparaty stoją pionowo na podstawce, a mały wyświetlacz pod dziurkami do słuchania ma pokazywać nazwisko i numer dzwoniącego. Informuje ją teraz: „poza strefą", więc albo jest to Markie, albo jej siostra z Waszyngtonu, albo jakiś akwizytor dzwoniący nie wiadomo skąd, może nawet z dalekich Indii. - Halo? - Nie dosięga ustami do dziurek na końcu telefonu tak jak w starych aparatach, tych masywnych, prostych słuchawkach ze zwyczajnego czarnego bakelitu, które kładło się poziomo na widełkach, i Beth często podnosi głos, nie ufając tym nowym urządzeniom. - Beth, mówi Hermione. - Herm zawsze ostentacyjnie przyjmuje ton osoby zabieganej i zapracowanej, jak gdyby chciała zawstydzić swoją młodszą, niemrawą, dogadzającą sobie siostrę. - Co tak długo? Już miałam się rozłączyć. - Szkoda, że tego nie zrobiłaś. - Miła jesteś. - Nie poruszam się już tak szybko, Herm. Nie jestem taka jak ty. - Kto tam mówi? Jest u ciebie ktoś? - Jej słowa wyskakują ze słuchawki, jedno po drugim. Ale jej bezpośredniość, ocierająca się o nietakt, jest mile widzianą pozostałością po czasach dzieciństwa, kiedy wychowywały się w rodzinie potomków pensylwańskich Niemców. Przywodzi Beth na myśl dom, północno-zachodnią Filadelfię z jej wilgotną zielenią, tramwajami i narożnymi sklepami spożywczymi ze stertami bochenków chleba z piekarni Maiera i Freihofera. - To telewizor. Szukałam pilota, żeby go wyłączyć... - Nie chce się przyznać, że jest zbyt leniwa i niezdarna, żeby się schylić i go podnieść - i nie mogłam znaleźć tego cholerstwa. - No to idźże i znajdź go. Nie może być daleko. Ja poczekam. Nie będziemy rozmawiać przy tym zgiełku. A w ogóle co ty oglądasz w środku dnia? Beth odkłada telefon, bez odpowiedzi. Jakbym słyszała matkę, myśli, sunąc ciężko do miejsca, gdzie pilot - dziwnie podobny do telefonu wizualnie i w dotyku, czarny, matowy i napakowany obwodami elektrycznymi: są jak para niedopasowanych sióstr - leży na wznak na bladozielonej wykładzinie. Sprzedawca mówił, że jest seledynowa. Wydaje z siebie jęknięcie, chwyciwszy jedną ręką poręcz fotela, a drugą wyciągając w dół z wysiłkiem, który budzi w jej rzadko używanych mięśniach wspomnienie ćwiczenia, arabesque penchee, z lekcji baletu pobieranych, gdy miała osiem lub dziewięć lat w szkole panny Dimitrovej, nad barem na Broad Street, podnosi urządzenie i celuje nim w ekran telewizora, gdzie na Channel Seven kończy się pod chmurą złowieszczej muzyki As the World Turns. Beth rozpoznaje Craiga i Jennifer w trakcie ożywionej dyskusji i w chwili, gdy ich wyłącza, zastanawia się, o czym rozmawiają. Zamieniają się w małą gwiazdkę, która pozostaje na ekranie krócej niż sekundę. Podczas zajęć bajtowych była z nich dwóch bardziej gibka i bardziej obiecująca; Hermione, mawiała panna Dimitrova ze swą
pogardliwą arystokratyczną wymową, nie ma ballon. „Lekko, l e k k o krzyczała, a na jej chudej szyi drżały ścięgna. - Vous avez besoin de legerete! Wyobraźcie sobie, że jesteście des oiseaux! Jesteście stworzeniami powietrza!" Hermione, niezdarnie wysoka jak na swój wiek i, co już było jasne, niezbyt ładna, wtedy poruszała się ciężko i niezgrabnie, Beth zaś była tą, która czuła się en faisant des pointes, jak ptak, wirując z wyciągniętymi chudymi ramionami. - Ty dyszysz - oskarża ją Hermione, kiedy Beth wraca do telefonu i opada ze stęknięciem na drobne krzesło, które przywędrowało tam z kuchni po tym, gdy Mark opuścił dom i nie jadał już rodzicami. Ta imitacja krzesła Shakerów z kloniny ma tak wąskie siedzisko, że musi uważnie przymierzać do niego tyłek; kilka lat temu usiadła tak, że krzesło przechyliło się, a ona wylądowała na podłodze. Mogła złamać sobie miednicę, gdyby nie była tak otłuszczona, żartował Jack. Początkowo jednak nie było mu do śmiechu. Podbiegł do niej przerażony, a kiedy dała jasno do zrozumienia, że nic jej się nie stało, wyglądał na rozczarowanego. - Nie oglądałaś chyba jakiegoś specjalnego komunikatu? - pyta ostro Hermione. - W telewizji? Nie... a podają jakiś komunikat? - Nie, ale... -jej wahanie ma swój ciężar, jak chwile milczenia w telenowelach - ...zdarzają się przecieki. Różne rzeczy wychodzą na jaw przed czasem. - Jakie rzeczy? - pyta Beth, wiedząc, że jej całkowita ignorancja jest kluczem otwierającym Hermione, z jej skłonnością do komenderowania siostrą. - Nic, nic, kochanie. Oczywiście nie wolno mi nic powiedzieć. Nie mogąc jednak znieść milczenia Beth, kontynuuje: - Znów jest więcej paplaniny w Internecie. Myślimy, że coś wisi w powietrzu. - O mój Boże - posłusznie mówi Beth. - Jak to przyjmuje sekretarz? - Biedaczysko, prawdziwy z niego święty. Co za sumienność, dźwiga na swoich barkach odpowiedzialność za cały kraj, i obawiam się, że to go może zabić. Wiesz, on ma wysokie ciśnienie. - W telewizji wygląda na okaz zdrowia. Chociaż tak się zastanawiam, czy może nie powinien zmienić fryzury. W tej teraz wygląda jakoś tak wojowniczo. Od razu spycha w ten sposób Arabów i liberałów do defensywy. - Nie może odpędzić myśli o jeszcze jednym owsianym ciasteczku z rodzynkami... rozpuściłoby się w ustach i zostałyby tylko rodzynki, które język by odnalazł i pobawił się nimi, zanimby je rozgryzła. Kiedyś do telefonu zasiadała z papierosem; minister zdrowia ciągle jej powtarzał, że papierosy szkodzą, więc rzuciła palenie i w pierwszym roku przybyło jej trzynaście kilogramów. Czemu rząd się przejmuje tym, że ludzie umierają? Nie są jego własnością. Można by nawet pomyśleć, że cieszyliby się, mając o tylu mniej obywateli do kontrolowania. No ale, racja, nowotwór płuc pochłania ogromne środki, a gospodarkę kosztuje miliony produktywnych godzin prac. - Podejrzewam - sugeruje uprzejmie Beth że za tą paplaniną stoją główne licealiści i studenci, którzy chcą coś zbroić. Niektórzy z nich, wiem coś o tym, nazywają siebie mahometanami, po prostu żeby zrobić na złość rodzicom. W liceum Jacka jest taki chłopak, z którym rozmawiał. Wydaje mu się, że jest
muzułmaninem, bo był nim jego ojciec nierób, a jednocześnie lekceważy ciężko pracującą matkę, irlandzką katoliczkę, z którą mieszka. Pomyśl tylko, co by powiedzieli nasi rodzice, gdybyśmy przyprowadziły do domów muzułmanów i chciały za nich wychodzić za mąż. - Ty spisałaś się niewiele lepiej - komentuje Hermione, odpłacając się za krytyczną uwagę o fryzurze szefa. - Biedny ten Jack - kontynuuje Beth, nie zwracając uwagi na złośliwość siostry - robi, co może, żeby wyrwać chłopaka spod wpływów meczetu. Oni są jak baptyści, gorzej, bo jest im wszystko jedno, czy umrą. - Jako urodzony rozjemca (może są nimi wszystkie młodsze siostry) powraca do ulubionego tematu Hermione. - Powiedz mi, co ostatnio jest jego największym zmartwieniem. Sekretarza. - Porty - pada gotowa odpowiedź. - Setki kontenerowców codziennie wpływają do amerykańskich portów i nikt nie wie, co jest przynajmniej w jednym na dziesięć z nich. Mogą sprowadzać broń atomową oznaczoną jako „argentyńskie skóry wołowe" albo coś w tym rodzaju. Brazylijska kawa... kto ma pewność, że to kawa? Albo pomyśl o tych ogromnych tankowcach, nie tylko z ropą, ale i, powiedzmy, ciekłym propanem. W ten sposób transportuje się propan, w postaci ciekłej. Pomyśl tylko, co by się mogło stać w Jersey City lub pod mostem Bayonne, gdyby dostali się tam z kilkoma kilogramami senteksu albo trotylu. Beth, rozpętałoby się piekło: tysiące ofiar. Albo nowojorskie metro.. .pamiętasz Madryt. Pamiętasz Tokio kilka lat temu. Kapitalizm był zawsze taki o t w a r t y... i taki musi pozostać, żeby dobrze funkcjonować. Pomyśl o kilku uzbrojonych w karabiny facetach w jakimś centrum handlowym, gdziekolwiek w Ameryce. Albo u Saksa, Bloomingdale'a. Pamiętasz stary dom towarowy Wanamaker's? Jak tam chodziłyśmy i jaka to była dla nas radość? Czułyśmy się jak w raju, zwłaszcza na ruchomych schodach i w dziale z zabawkami na ostatnim piętrze. To wszystko minęło. Już nigdy nie będziemy mogli być tak szczęśliwi... my, Amerykanie. Beth żal siostry, która bierze sobie wszystko tak bardzo do serca. - Och - mówi - przecież większość ludzi nic sobie z tego nie robi. Życie zawsze niesie ze sobą jakieś niebezpieczeństwa. Epidemie, wojny. Tornada w Kansas. Ludzie żyją dalej. Aż w końcu zostaje im ono odebrane, to ich życie, ale wtedy człowiek i tak już sobie z tego nie zdaje sprawy. - Otóż to, Betty, otóż to, oni chcą je nam odbierać. Wszędzie, gdziekolwiek... wystarczy mała bomba, kilka karabinów. Otwarte społeczeństwo jest tak bardzo b e z b r o n n e. Wszystko, co osiągnął nowoczesny, wolny świat, jest tak bardzo k r u c h e. Jedynie Hermione wciąż nazywa ją Betty, i to tylko wtedy, kiedy jest urażona. Jack i znajomi na studiach nazywali ją Beth, a po jej ślubie nawet rodzice próbowali się przestawić. Żeby zatrzeć to małe potknięcie, Hermione przymila się do niej, stara się wyjednać zrozumienie dla swego zauroczenia sekretarzem. - On i nasi eksperci pracują dzień i noc, przerabiając najgorsze scenariusze. Na przykład komputery, Beth. Wprowadziliśmy je do systemu, toteż wszyscy są od nich uzależnieni, nie tylko biblioteki, ale i przemysł, banki, domy maklerskie, linie lotnicze, elektrownie
atomowe... mogłabym tak wyliczać bez końca. - Nie wątpię. Hermione zupełnie nie zauważa sarkazmu siostry i mówi dalej: Może dojść do tak zwanego cyberataku. Mają te swoje wirusy, które przedostają się przez zabezpieczenia i podkładają te, jak je nazywają, aplety, a one potajemnie przesyłają informacje o spenetrowanej sieci i wszystko paraliżują, rozbijają tak zwane tablice routingu, omijają protokoły bram, wskutek czego pada nie tylko giełda i sygnalizacja uliczna, ale wszystko... sieć energetyczna, szpitale, sam Internet, wyobrażasz sobie? Wirusy będą zaprogramowane na rozprzestrzenianie się, aż w końcu zbiesi ci się nawet telewizja, którą oglądasz, albo na wszystkich kanałach będą pokazywać Osamę bin Ladena. - Herm, złotko, nie słyszałam, żeby ktoś mówił „zbiesi się", od czasów Filadelfii. Ale czy te wirusy nie są wysyłane cały czas, a ich nadawcą okazuje się potem jakiś żałosny, nieprzystosowany nastolatek, który przesiaduje w swoim zapuszczonym pokoju gdzieś w Bangkoku lub Bronksie? Wprowadzają na jakiś czas zamieszanie, ale świat się jeszcze od tego nie zawalił. W końcu ich wyłapują i wsadzają za kratki. Zapominasz o tych wszystkich łebskich facetach, kobietach też, projektujących różne zapory sieciowe, czy jak to tam się nazywa. Na pewno poradzą sobie z kilkoma arabskimi fanatykami... przecież to nie oni wymyślili komputer, tylko my. - Owszem, ale oni wymyślili zero, o czym możesz nie wiedzieć. Nie muszą wymyślać komputera, żeby nas zniszczyć za jego pomocą. Sekretarz nazywa to cyberwojną. Czy ci się to podoba czy nie, ta wojna trwa. Cyberwojna. Wirusy już krążą; sekretarz codziennie musi przebrnąć przez setki raportów, w których jest mowa o tych atakach. - Cyberatakach. - Zgadza się. Uważasz, że to zabawne, poznaję po twoim głosie, ale sprawa jest śmiertelnie poważna, Betty. To drewniane krzesło zaczyna ją uwierać. Musieli mieć kiedyś inne sylwetki, ci kwakrzy i purytanie: inne podejście do wygody i tego, co niezbędne. - Wcale tak nie uważam, Herm. Oczywiście mogą się wydarzyć różne tragedie, niektóre już się wydarzyły, lecz... - Zapomina, co miało nastąpić po owym „lecz". Myśli o tym, żeby przejść z przenośnym telefonem do kuchni i sięgnąć do szuflady z ciasteczkami. Uwielbia konsystencję tych owsianych; sprzedają je tylko w jednym starym sklepie spożywczym pozostałym na Jedenastej Ulicy. Jack wstępuje tam po nie. Kiedy on wróci do domu? Te jego spotkania z uczniami trwają teraz dłużej niż kiedyś. - Lecz ostatnio nie słyszałam jakoś o cyberatakach. - Możesz za to dziękować sekretarzowi. Dostaje raporty nawet w środku nocy. To go postarza, naprawdę. Nad uszami zaczyna mu się sypać siwizna, a oczy robią się zapadnięte. Czuję się bezradna. - Hermione, czy on nie ma żony? I kilkunastu dzieciaków? Widziałam ich w gazecie, jak wszyscy szli do kościoła w Wielkanoc. - Oczywiście, że ma. Wiem o tym. Znam swoje miejsce.
Nasze stosunki mają charakter czysto służbowy. A skoro już mnie prowokujesz... tylko to b a r d z o poufna wiadomość... północne New Jersey jest jednym z tych rejonów, skąd dostajemy najwięcej takich raportów. Tucson, rejon Buffalo, no i północne New Jersey. Sekretarz nic o tym nie mówi... nie może... ale jest kilku imamów, jeśli dobrze wymawiam to słowo, których szczególnie trzeba obserwować. Opowiadają w swoich kazaniach straszne rzeczy o Ameryce, a niektórzy posuwają się jeszcze dalej. Nawołują do przemocy przeciwko państwu. - Cóż, na szczęście to imamowie. Jeśli za ich przykładem pójdą rabini, Jack będzie musiał się przyłączyć. Chociaż nigdy nie chodzi do synagogi. Może gdyby chodził, byłby szczęśliwszy. Hermione daje wyraz swemu oburzeniu. - N a p r a w d ę, czasem się zastanawiam, co Jack o tobie myśli; ty niczego nie traktujesz poważnie. - I to go we mnie pociąga - wyjaśnia jej Beth. - Ma skłonność do depresji, podoba mu się więc, że ja mam do wszystkiego taki lekki stosunek. Następuje pauza, podczas której Beth wyczuwa, że siostra opiera się oczywistej ripoście: że teraz o jakiejkolwiek lekkości nie może być mowy. - No dobrze - wzdycha Hermione w Waszyngtonie. - Wracaj do swojego serialu. Pali się czerwona lampka na drugim aparacie; chce czegoś ode mnie. - Fajnie było pogadać - kłamie Beth. Starsza siostra zajęła miejsce matki i nie pozwala jej zapomnieć, jak wiele złego się z nią dzieje. Beth, jak to mówią, „pofolgowała sobie". Z głębokich bruzd między zwałami tłuszczu, gdzie zbierają się ciemne grudki brudu, dolatuje do jej nozdrzy woń; w wannie własne ciało unosi się wokół niej jak gigantyczne pęcherzyki, na wpół płynne w swym rozkołysaniu i pływalności. Jak do tego doszło? Jako młoda dziewczyna jadła, co chciała; nigdy nie miała wrażenia, że zjada więcej niż inni, zresztą teraz też: jedzenie po prostu bardziej się jej trzyma. Niektórzy ludzie mają większe komórki i tyle, gdzieś o tym czytała. Inny metabolizm. A może wszystko przez to, że siedzi porzucona w tym domu, tak jak w poprzednim - na Osiemnastej Ulicy, i jeszcze wcześniejszym, kilometr bliżej centrum, zanim dzielnica za bardzo się popsuła - porzucona przez mężczyznę, który ją zostawił, choć wciąż zachowuje pozory. Codziennie zarabia na życie w liceum, kto mógłby mieć mu to za złe? Jako młoda żona doskonale go rozumiała, ale z wiekiem zauważyła, jak Jack wszystko dramatyzuje, wychodzi w zimowych ciemnościach i wraca dawno po zmroku, myśląc tylko o ponadprogramowych obowiązkach, trudnych przypadkach, pilnych spotkaniach z rodzicami młodocianych chuliganów. Wraca do domu przygnębiony tymi wszystkimi problemami, których nie zdołał rozwiązać, bezsensem życia w biednych rodzinach w New Prospect, przekazywanym z rodziców na dzieci. „Beth, im wszystko jedno. Nie wiedzą, co to znaczy porządek. Nie umieją wyobrazić sobie życia dalej niż do następnej działki, następnej balangi, następnej awantury z policją, bankiem czy ubezpieczalnią. Biedne dzieciaki nigdy nie zaznały luksusu bycia dziećmi. Widać, jak przychodzą do liceum i tli się w nich jeszcze resztka nadziei, ślad tego zapału, który mają pierwszoklasiści w podstawówkach, wiary, że jeśli poznasz reguły i będziesz ćwiczyć,
zostaniesz nagrodzony; ale kiedy kończą liceum, jeśli w ogóle im się uda, całkowicie ich tego pozbawiamy. My, czyli kto? Pewnie Ameryka, chociaż trudno wskazać dokładnie, co takiego szwankuje. Mój dziadek uważał, że kapitalizm jest skazany na porażkę, miał opierać się na coraz większym ucisku, aż proletariat wejdzie na barykady i ustanowi robotniczy raj. Ale tak się nie stało; kapitaliści byli zbyt chytrzy albo proletariat zbyt tępy. Na wszelki wypadek zamienili etykietkę «kapitalizm» na «gospodarka rynkowa», wciąż jednak za bardzo przypominało to walkę psów. Zbyt wielu przegrywało, a ci, którzy wygrywali, wygrywali za dużo. Jeśli jednak nie pozwoli się psom walczyć, prześpią cały dzień w budzie. Z mojego punktu widzenia podstawowy problem polega na tym, że społeczeństwo próbuje być przyzwoite, a przyzwoitość w naturze nie odgrywa żadnej roli. Żadnej. Wszyscy powinniśmy znów zamienić się w łowców i zbieraczy, z zerowym bezrobociem i zdrowym odsetkiem umieralności z głodu". Jest przygnębiony, ponieważ nierozwiązywalne problemy z czasem stają się nudne, a jego wysiłki na rzecz ich rozwiązania - rutyną, robotą, oszustwem. „Wkurza mnie - mawia - że nie potrafią zrozumieć, w jakiej tkwią beznadziei. Wydaje im się, jak się naszprycują tymi narkotykami, że nie jest jeszcze tak najgorzej, bo mają jakiś tandetny ciuch za pół ceny, najnowszą, ociekającą przemocą grę komputerową, album modnego wykonawcy na CD, który wszyscy muszą mieć, albo absurdalną nową religię. Człowiek poważnie się zaczyna zastanawiać, czy ludzie zasługują na to, żeby żyć, czy ci, którzy stoją za masakrami w Rwandzie, Sudanie i Iraku, nie wpadli przypadkiem na dobry pomysł". Pozwoliwszy sobie tak się roztyć, pozbawiła się prawa pocieszania go tak jak kiedyś. Nigdy jej tego nie powiedział. Nigdy nie zachowywał się wobec niej w sposób ordynarny. Zastanawia się, czy to element żydowski w nim - ta wrażliwość, to brzemię, poczucie wyższości tak naprawdę sprawia, że swój smutek zatrzymuje dla siebie, wstaje wcześnie i podchodzi do okna, zamiast zostać w łóżku i ją obudzić. Dobrze im było ze sobą, uznaje Beth, dźwigając się z małego, twardego drewnianego krzesła, przytrzymując się oparcia i uważając, żeby się nie przechyliło pod jej ciężarem. To dopiero byłby widok, gdyby rozpłaszczyła się na podłodze ze złamaną miednicą, nie mogąc nawet wyciągnąć ręki i poprawić szlafroka na przyjazd pogotowia. Musi zrzucić z siebie ten szlafrok i wyjść na zakupy. Kończą im się podstawowe produkty - mydło, proszek do prania, papierowe ręczniki, papier toaletowy, majonez. Ciasteczka i batoniki. Nie może prosić Jacka, żeby kupował to wszystko, bo i tak jeździ po gotowe dania do ShopRite albo bierze coś na wynos z chińskiej restauracji za każdym razem, kiedy przetrzymują ją w bibliotece do szóstej. I jedzenie dla kota. Gdzie się podziewa Carmela? Za rzadko ją głaszcze, całe dnie śpi pod sofą, w depresji, a nocą biega po domu jak oszalała. Wysterylizowanie jej było w pewnym sensie złym posunięciem, ale gdyby tego nie zrobili, teraz potykaliby się o kociaki. Dobrze im było razem, powtarza sobie Beth, zarabiali na życie przekładaniem papierków - teraz stukaniem w klawiaturę komputera okazywaniem ludziom pomocy oraz sympatii. To więcej, niż mogli Amerykanie w dawnych czasach, harując w zakładach przemysłowych, kiedy w miastach wciąż wytwarzano rzeczy; ludzie tak bardzo boją się
Arabów, ale przecież wykańczają nas Japończycy, Chińczycy, Meksykanie, Gwatemalczycy i pozostali z najniższego przedziału płac, wypychając naszą siłę roboczą ze stanowisk pracy. Przybywamy do tego kraju, zamykamy Indian w rezerwatach, budujemy drapacze chmur i superszybkie autostrady, a potem wszyscy chcą uszczknąć kawałek z naszego krajowego rynku, jak rekiny rozszarpujące tego wieloryba z opowiadania Hemingwaya; tylko że to był marlin. Zasada ta sama. Hermione też miała szczęście, dostała jej się ważna posada w Waszyngtonie przy jednym z kluczowych graczy w administracji, ale to śmieszne, jak ciągle trajkocze o tym swoim szefie, jakby był zbawcą nas wszystkich, gdyby jej tak posłuchać. Przez zablokowane hormony ma mentalność starej panny, jak zakonnice i księża, którzy okazują się okrutni i rozpustni, nie wierząc w to, co głoszą, gdyby ich sądzić po czynach, bo molestują te biedne, ufne dzieci, które starają się być dobrymi katolikami. Wyjście za mąż i poznanie mężczyzny, tego, jak pachnie i jak się zachowuje, jest przynajmniej normalne: łagodzi frustracje i rozwiewa śmieszne romantyczne ideały. Po drodze do schodów i sypialni, żeby się przebrać w coś do wyjścia (ale w co, na tym polega problem; nic nie ukryje pięćdziesięciu kilogramów nadwagi, nic nie pomoże jej znów wyglądać elegancko na ulicy), Beth myśli sobie, że chętnie zajrzałaby do kuchni sprawdzić, czy jest coś do przegryzienia w lodówce, chociaż niedawno zjadła lunch. Jak gdyby chcąc stłumić ten impuls, zwala się z powrotem na fotel i unosi podnóżek, żeby złagodzić pulsujący ból w kostkach. Puchlina, mówi lekarz o miejscu, które kiedyś Jack mógł ująć między kciukiem i środkowym palcem. W momencie, kiedy wpada w objęcia fotela, uświadamia sobie, że musi się wysiusiać. Doświadczenie nauczyło ją, żeby zignorowała potrzebę, a ta sama przejdzie. A teraz gdzie jest ten pilot? Podniosła go z podłogi, wyłączyła telewizor, a potem luka w pamięci. To przerażające, jak często czuje taką pustkę w głowie. Sprawdza obydwie poręcze i z pewnym wysiłkiem wychyla się za nie, spoglądając na seledynowy dywan, który sprzedał jej ten facet, po raz drugi tego dnia wspominając pannę Dimitrovą i jej ćwiczenia na rozciąganie. Pewnie leżał na oparciu, a potem zsunął się w szczelinę przy poduszce, kiedy klapnęła na fotel, zamiast pójść na górę i się ubrać. Palcami prawej dłoni bada ciasną szczelinę, winylowe włókno imituje skórę wołową z czasów Dzikiego Zachodu, które prawdopodobnie nie były takie wspaniałe, jeśli się wtedy żyło, a potem palcami lewej dłoni szczelinę z drugiej strony, i rzeczywiście natyka się na chłodny, podłużny kształt matowego pilota. Łatwiej byłoby go wydobyć, gdyby jej ciało tak tego nie utrudniało, wciskając poduszkę tak mocno w oparcie, że musi uważać, żeby nie zaczepić paznokciem o szew lub coś metalowego. W tych szczelinach gromadzą się spinki do włosów, monety, a nawet szpilki i igły. W domu matka zawsze coś szyła lub cerowała w tym starym fotelu w szkocką kratę przy oknie, źródle światła, z głębokim drewnianym parapetem i delikatnymi zasłonami w kropki, z doniczkami pelargonii i widokiem na zieleń tak bujną, że wilgoć w niektórych miejscach utrzymywała się do południa. Wyciąga pilot w stronę telewizora, włącza kanał drugi, CBS, i wezwane elektrony powoli zbierają się w dźwięk i obraz. Muzyka w tle As the World Turns jest nieco bardziej orkiestrowa, nie tak lekka i
popowa jak w All My Children - instrumenty dęte drewniane i smyczki połączone są z bardziej osobliwymi dźwiękami, stukaniem jak tętent kopyt cichnący w oddali. Beth orientuje się po dramatycznej muzyce i minach młodych aktorów, którzy właśnie przemówili - pełnych złości, ze ściągniętymi brwiami, może nawet przerażonych - że to, co sobie powiedzieli, było czymś doniosłym, decydującym, jak rozstanie lub zaaranżowanie morderstwa, ale przegapiła to; przegapiła to, że świat się kręci. O mało się nie rozpłakała. Życie zadziwia jednak tym, jak przybywa na ratunek. Nie wiadomo skąd, zjawia się Carmela i wskakuje jej na kolana. - Gdzie była kicia? - pyta Beth wysokim, ekstatycznym głosem. Mamusia t ę s k n i ł a za kicią! Minutę później wszakże niecierpliwie spycha z kolan kotkę, która usadawiała się na szerokiej połaci ciepłego ciała, żeby pomruczeć, i znów z trudem dźwiga się z fotela. Nagle się okazało, że jest zbyt wiele do zrobienia. Dwa tygodnie po ukończeniu liceum Central High Ahmad przeszedł badania dla zawodowych kierowców w ośrodku w Wayne. Jego matka, choć pod tyloma względami pozwalała mu wychowywać się samemu, towarzyszyła mu teraz w sfatygowanym rdzawoczerwonym subaru kombi, którym jeździ do szpitala i którym przewozi obrazy do sklepu z pamiątkami w Ridgewood i innych miejsc, gdzie je wystawia, łącznie z różnymi amatorskimi ekspozycjami w kościołach i salach szkolnych. Zimowa sól wżarła się w dolne krawędzie podwozia, a jej nieostrożna jazda i pośpiesznie otwierane drzwi innych samochodów na parkingach i w garażach ze spiralnymi podjazdami odbiły się na wyglądzie drzwi i błotników. Przedni prawy błotnik, ofiara nieporozumienia na skrzyżowaniu przy znaku stopu, został załatany preparatem Bondo przez jednego z jej przyjaciół, sporo od niej młodszego mężczyznę, który parał się tworzeniem rzeźb z odpadów, ale wyjechał do Tubac w Arizonie, zanim zdążył wygładzić i pomalować łatę. Pozostaje więc w surowym i brzydkim kolorze kitu, a w innych miejscach, głównie na dachu i masce, farba, wystawiona na działanie różnych warunków atmosferycznych, wyblakła z odcienia rdzawoczerwonego do brzoskwiniowego. Ahmadowi wydaje się, że matka obnosi się ze swym ubóstwem, niedopasowaniem do klasy średniej, jak gdyby było ono nierozerwalnie związane z życiem artystycznym i osobistą wolnością, tak cenną dla niewiernych Amerykanów. Udaje jej się, dzięki mnogości bransolet i dziwnym strojom, takim jak fabrycznie plamione dżinsy i kamizelka z farbowanej na fiolet skóry, które miała na sobie tego dnia, wprawiać go w zakłopotanie za każdym razem, kiedy oboje pokazują się w miejscach publicznych. Tego dnia w Wayne flirtowała ze starszym mężczyzną, tym nieszczęsnym państwowym sługusem, który przeprowadzał badania. - Nie mam pojęcia, czemu wbił sobie do głowy, że chce kierować ciężarówką. Ten pomysł podsunął mu jego imam... nie jego mama, jego imam. To kochane dziecko nazywa siebie muzułmaninem. Mężczyzna za biurkiem w Regionalnym Ośrodku Szkoleniowym MVC w Wayne wydawał się zaniepokojony tym potokiem matczynych zwierzeń. - Można mieć z tego stały dochód - rzucił po chwili
zastanowienia. Ahmad zauważył, że słowa przychodzą urzędnikowi z trudem, jak gdyby eksploatował jakieś wewnętrzne zasoby, które są w jego mniemaniu cenne i deficytowe. Jego twarz, w skróconej perspektywie, gdy pochylał się nad biurkiem, pod mrugającymi fluorescencyjnymi lampami, była lekko zniekształcona, jak gdyby kiedyś wykrzywiła się pod wpływem silnych emocji, i tak stężała. Z tego typu beznadziejnymi osobnikami flirtowała jego matka kosztem godności własnego syna. Mężczyzna ten w pajęczej sieci przepisów miał w sobie tak niewiele życia, że nie zastanowił się, dlaczego Ahmad, choć wiek pozwala mu się ubiegać o prawo jazdy kategorii C, nie jest jeszcze na tyle dorosły, żeby odciąć się od matki. Świadom jedynie niestosowności zachowania tej kobiety oraz faktu, że ta być może się nim bawi, wyrwał wypełniony formularz z rąk Ahmada i kazał mu wsunąć głowę do aparatu, w którym chłopak musiał odczytać, najpierw jednym, a potem drugim okiem litery w różnych kolorach, odróżnić kolor czerwony od zielonego i obydwa te kolory od żółtego. Maszyna zmierzyła, czy jest na tyle sprawny, by kierować inną maszyną, a nadzorujący badanie zastygł w wy razie gniewu, ponieważ wykonywanie tej pracy dzień w dzień zamieniło go w jeszcze jedną maszynę, łatwo zastępowalny element w mechanizmie bezlitosnego, materialistycznego Zachodu. Szejk Raszid tłumaczył mu wielokrotnie, że to islam ocalił naukę i proste rozwiązania mechaniczne Greków, kiedy cała chrześcijańska Europa w swym barbarzyństwie o nich zapomniała. W dzisiejszym świecie bohaterowie islamskiego ruchu oporu wobec Wielkiego Szatana to byli lekarze i inżynierowie, mistrzowie w posługiwaniu się takimi maszynami, jak komputery, samoloty czy bomby domowej roboty. Islam, w przeciwieństwie do chrześcijaństwa, nie boi się naukowej prawdy. Allah stworzył świat fizyczny i wszystkie jego urządzenia, jeśli wykorzystane do świętych celów, stają się święte. Z takimi przemyśleniami Ahmad odebrał nowe prawo jazdy. Kategoria C nie wymaga testu w warunkach drogowych. Szejk Raszid jest zadowolony. - Pozory mogą mylić - przekonuje Ahmada. - Chociaż wiem, że nasz meczet w oczach młodych może się wydać nędzny i nietrwały w swej zewnętrznej powłoce, utkany jest z mocnych nici i zbudowany na prawdach tkwiących głęboko w ludzkich sercach. Nasz meczet ma przyjaciół, przyjaciół równie potężnych jak pobożnych. Ojciec rodziny Chehabow powiedział mi któregoś dnia, że w jego świetnie prosperującej firmie przydałby się młody kierowca ciężarówki, bez nieczystych nawyków i mocno związany z naszą wiarą. - Mam tylko kategorię C - informuje go Ahmad, cofając się o krok przed czymś, co, wyczuwa, jest zbyt łatwym i szybkim wkroczeniem w świat dorosłych. - Nie mogę wyjeżdżać poza granice stanu ani przewozić niebezpiecznych materiałów. Podoba mu się, odkąd skończył szkołę kilka tygodni temu, to życie z matką w stanie bezczynności, dorywcza praca po kilka godzin dziennie w rzęsiście oświetlonym Shop-a-Sec, codzienne modlitwy, wypady do kina, gdzie zdumiewa go, ile amunicji zużywa się w Hollywood i jak pięknie wyglądają eksplozje, jogging w starych spodenkach do biegania, czasem w rejonie szeregowych domów, gdzie odprowadził tamtej niedzieli Joryleen. Nigdy jej nie spotyka, tylko
dziewczyny o podobnym kolorze skóry i tym samym wystudiowanym kroku, gdy wiedzą, że są obserwowane. Gdy biega tymi nędznymi ulicami, przypomina sobie mętny wykład pana Levy'ego o studiach i jego mętny, acz patetyczny temat, „nauka, sztuka, historia". Parę razy pan psycholog zaszedł do ich mieszkania, ale choć był wobec Ahmada bardzo serdeczny, szybko zabierał się do wyjścia, jak gdyby zapominał, po co przyszedł. I wprawdzie nie słuchał uważnie odpowiedzi, zapytał Ahmada, co z jego planami i czy zamierza tu utkwić na dobre czy może chciałby wyjechać i zobaczyć kawałek świata, co każdy młody chłopak zrobić powinien. Ciekawie brzmiały te słowa w ustach pana Levy'ego, który całe życie przeżył w New Prospect, nie licząc studiów i służby wojskowej, kiedyś obowiązkowej dla mężczyzn. Chociaż trwała wtedy skazana z góry na klęskę wojna Amerykanów z dążącymi do samookreślenia Wietnamczykami, pana Levy'ego nigdy nie wysłano poza granice USA, pozostał przy biurku, co teraz wywołuje w nim pewne poczucie winy, bo mimo iż wojna okazała się pomyłką, mógł dzięki niej dowieść swej odwagi i miłości do ojczyzny. Ahmad wie to wszystko, bo matka od czasu do czasu rozmawia z nim o panu Levym -jaki wydaje jej się miły, choć chyba nie jest zbyt szczęśliwy, niedoceniany przez dyrekcję szkoły, niezbyt też już ważny dla żony i syna. Matka jest ostatnio wyjątkowo rozmowna i ciekawska; bardziej interesuje się Ahmadem, niż go do tego przyzwyczaiła, pyta go za każdym razem, gdy wychodzi, kiedy wróci, i czasem udaje poirytowanie, kiedy jej odpowiada: „Och, nie wiem". - Co to znaczy „nie wiem"? - Mamo! Daj mi spokój. Niedługo wrócę. Może wstąpię do biblioteki i poszperam w książkach. - Chcesz pieniądze na kino? - M a m pieniądze i niedawno widziałem parę filmów, jeden z Tomem Cruise'em i jeden z Mattem Damonem. Oby dwa o zawodowych zabójcach. Szejk Raszid ma rację: filmy są grzeszne i głupie. Są przedsmakiem piekła. - Ojej! Chyba nie chcesz zostać świętym? Czy ty się z nikim nie przyjaźnisz? Czy chłopcy w twoim wieku nie mają dziewczyn? - Mamo, nie jestem gejem, jeśli o to ci chodzi. - Skąd wiesz? Był zaszokowany. - Po prostu wiem. -A ja w i e m - powiedziała, szybkim ruchem odgarniając z czoła włosy zgiętymi palcami lewej dłoni, podkreślając przypadkowy charakter tej rozmowy i sygnalizując chęć jej zakończenia - że nigdy nie wiem, kiedy wrócisz do domu. Teraz tym samym, nieco drażliwym tonem szejk Raszid odpowiada: - Nie chcą, żebyś przekraczał granice stanu. Nie chcą, żebyś przewoził niebezpieczne materiały. Chcieliby, żebyś transportował meble. Chehabowie prowadzą salon meblowy Excellency na Reagan Boulevard. Na pewno widziałeś ich sklep albo ja wspominałem ci o tej rodzinie. - Chehabowie? - Czasem Ahmad obawia się, że w swym przeświadczeniu o stojącym obok niego Bogu... tak blisko, że tworzą jedną, niepowtarzalną świętą istotę, bliżej niego aniżeli arteria jego
szyi, jak to wyraża Koran... zauważa mniej przyziemnych szczegółów niż inni ludzie, ludzie niereligijni. - Habib i Maurice - wyjaśnia imam z niecierpliwością, która tnie jego słowa z taką dokładnością, z jaką przycięta jest jego broda. Libańczycy, nie są maronitami ani drażami. Przybyli do tego kraju jako młodzi mężczyźni w latach sześćdziesiątych, kiedy wyglądało na to, że Liban stanie się satelitą syjonistycznego państwa. Przywieźli ze sobą trochę kapitału i zainwestowali w Excellency. Niedrogie meble, nowe i używane dla czarnych, takie było założenie. Pomysł okazał się trafiony. Syn Habiba, którego nazywają Charliem, sprzedaje i robi dostawy, chcą jednak, żeby zajął się ważniejszymi rzeczami w biurze teraz, kiedy Maurice przeniósł się na Florydę, gdzie mieszka cały rok prócz kilku letnich miesięcy, a cukrzyca Habiba coraz bardziej odbija się na jego formie. Charlie pokaże ci, co i jak. Polubisz go, Ahmadzie. Jest Amerykaninem w każdym calu. Rozbawiony mruży swe jemeńskie oczy, kobiece i szare. Dla niego Ahmad też jest Amerykaninem. Ani jego żarliwość, ani studia nad Koranem nie zmienią rasy jego matki i nieobecności ojca. Brak ojców, ojcowska niezdolność pozostania wiernym rodzinie jest jedną z cech tego dekadenckiego i pozbawionego korzeni społeczeństwa. Szejk Raszid - mężczyzna drobny i wąski jak sztylet, którego cechuje jakaś niebezpieczna chytrość i który sugeruje od czasu do czasu, że Koran niekoniecznie musiał istnieć wiecznie w raju, dokąd udał się Prorok podczas swej jednonocnej podróży na grzbiecie nieziemskiego wierzchowca Al-Buraka - nie próbuje odgrywać roli ojca; w jego stosunku do Ahmada jest coś braterskiego i sardonicznego, drzazga wrogości. Ale nie pomylił się, Ahmad rzeczywiście polubił Charliego Chehaba, krępego trzydziestokilkulatka ponad metr osiemdziesiąt wzrostu, o głęboko pobrużdżonej smagłej twarzy z szerokimi, ruchliwymi ustami. - Ahmad - wypowiada jego imię Charlie, każdą z dwóch sylab akcentując tak samo. - Rymuje się z „Bagdad" albo z „dżihad". No to z kim wojujesz, wojowniku? - I nie spodziewając się odpowiedzi, mówi dalej: - Witaj w Excellency, ale nazwa, co? Ojciec i wuj nie znali dobrze angielskiego, kiedy ją wybierali; pomyliła im się z elegancją. - Jego twarz, kiedy mówi, odzwierciedla przeróżne prądy myślowe: pogardę, autoironię, podejrzliwość i (z uniesionymi brwiami) pogodną świadomość, że on i jego słuchacz zostali niejako postawieni w niezręcznej sytuacji. - Znaliśmy angielski - protestuje jego ojciec. - Znaliśmy angielski z amerykańska szkoła w Bejrucie. Excellency przecież kojarzy się z elegancja. „New" w nazwie New Prospect wcale nie oznacza, że jest nowe teraz, było nowe k i e d y ś. Gdybyśmy nazwali nasz salon Chehab, ludzie pytaliby: co znaczy to „Chehab"? - Wymawia „eh" nieco charkotliwie i dźwięk ten Ahmadowi kojarzy się z lekcjami Koranu. Charlie jest o dobre trzydzieści centymetrów wyższy od ojca i z łatwością otacza głowę starszego i bledszego mężczyzny ramieniem, żeby czule go uściskać w niegroźnej imitacji zapaśniczego chwytu. Otulona w ten sposób głowa pana Chehaba wygląda jak gigantyczne jajo, bezwłosa na czubku, o cieńszej skórze niż skóra gumowatej twarzy jego syna. Twarz ojca jest jakby przezroczysta i opuchnięta, być może
powodem jest wspomniana przez szejka Raszida cukrzyca. Bladość pana Chehaba jest chorobliwa, ale nie zachowuje się on jak człowiek chory; chociaż jest starszy od, powiedzmy, pana Levy'ego, wydaje się młodszy, pulchny, pobudliwy, skory do śmiechu, nawet kiedy rozśmieszającym jest jego własny syn. Zwraca się do Ahmada. - Ameryka. Nie rozumiem ta nienawiść. Przybyłem tu jako młody człowiek, żonaty, ale żona musiałem zostawić w kraju, tylko ja i mój brat, i nigdzie nie było tej nienawiści i strzelaniny, które były w kraju, wszyscy w plemionach. Tutaj chrześcijanie, Żydzi, Arabowie, obojętni, czarni, biali, mieszani - wszyscy się dogadują. Jak masz dobry towar do sprzedania, ludzie kupują. Jeśli masz robota, ludzie ją biorą. Wszystko jest jasne, na powierzchni. To ułatwia interesy. Od początku, żadne kłopoty. W starym kraju zawyżało się cenę, a potem targowało z klientem. Ale tutaj nikt nie rozumie, nawet biedni zindż* przychodzili, żeby kupić sofa albo głęboki fotel, i kupowali za taką cenę, jaka była napisana, jak w sklep spożywczy. Tylko że przychodziło niewielu. Zrozumieliśmy i daliśmy ceny, jakich oczekiwaliśmy... niższe ceny... i więcej zaczęło przychodzić. Mówię do Maurice'a: „to uczciwy i życzliwy kraj. Nie będzie problemów". * Mowa tu o obcokrajowcach i Afroamerykanach przybyłych przed wiekami z Afryki do Ameryki (przyp. M. S.). Charlie uwalnia go z uścisku, spogląda Ahmadowi prosto w oczy, nowy pracownik jest bowiem jego wzrostu, choć o prawie piętnaście kilogramów lżejszy, i mruga do niego. - Tato - zwraca się do niego cierpliwie - przecież są problemy. Zindż nie dostali żadnych praw, musieli o nie walczyć. Linczowano ich i nie wpuszczano do restauracji, nawet mieli oddzielne wodotryski z wodą pitną, musieli chodzić do Sądu Najwyższego, żeby uznano ich za istoty ludzkie. W Ameryce nic nie ma za darmo, o wszystko trzeba walczyć. Nie ma um-ma*, nie ma szari'a**. Niech ten młody człowiek sam powie, właśnie skończył liceum. Wszędzie toczy się wojna, zgadza się? * Zjednoczona gmina arabsko-muzułmańska (przyp. M. S.). ** Prawo koraniczne (przyp. M. S.). Spójrzcie na Amerykę za granicą - wojna. Narzucili Palestynie państwo Żydów, wcisnęli je w gardło Bliskiego Wschodu, a teraz wciskają się do Iraku, żeby zrobić z niego małe Stany Zjednoczone i mieć ropę. - Nie wierz mu - Habib Chehab mówi do Ahmada. - Szerzy ta propaganda, ale wie, że ma tu dobrze. To dobry chłopak. Widzisz, uśmiecha się. I Charlie robi coś więcej, niż się tylko uśmiecha - śmieje się, odrzucając głowę do tyłu tak, że widoczna jest podkowa jego górnych zębów i ziarnisty mięsień języka, niczym tłusta dżdżownica. Ruchliwe usta zamykają się i układają w kontemplacyjny uśmieszek; oczy, uważne pod gęstymi brwiami, obserwują Ahmada. - A ty, wojowniku, co o tym wszystkim sądzisz? Imam mówi, że jesteś bardzo pobożny. - Staram się kroczyć prostą drogą - przyznaje Ahmad chociaż w tym kraju nie jest to łatwe. Jest zbyt wiele dróg, sprzedaje się za dużo bezużytecznych rzeczy. Chełpią się swoją wolnością, ale wolność bez
celu staje się pewnego rodzaju więzieniem. Przerywa mu ojciec. - Nie wiesz, co to więzienie - mówi głośno. - W tym kraju ludzie nie boją się więzienia. Nie jak w stary kraj. Nie jak Saudyjczycy, nie jak Irakijczycy kiedyś. - Tato - wtrąca łagodnym głosem Charlie - Stany Zjednoczone mają największą na świecie więzienną populację. - Nie większą niż Rosja. Albo Chiny, gdybyśmy znali dane. - W każdym razie całkiem dużą, dochodzi do dwóch milionów. Młode Murzynki nie mają się z kim wiązać. Wszyscy siedzą w kiciu, na litość boską. - Więzienia są dla bandziory. Trzy, cztery razy do roku włamują się do sklepu. Jeśli nie znajdują pieniądze, rozwalają meble i załatwiają się, gdzie popadnie. Okropność! - Tato, oni pochodzą z biednych rodzin. Dla nich jesteśmy bogaczami. - Twój przyjaciel, Saddam Husajn, on wie co nieco o więzienia. Komuniści też. W tym kraju przeciętny człowiek nie wie, co to więzienie. Nie boi się. Robi, co do niego należy. Przestrzega prawa. Zasady są proste. Nie kradnij. Nie zabijaj. Nie posuwaj mężatek. Kilku kolegów z klasy Ahmada w Central High złamało prawo i zostało skazanych przez sąd dla nieletnich - za posiadanie narkotyków, za kradzież z włamaniem albo prowadzenie w stanie nietrzeźwym. Najgorsi z nich uważali sąd i więzienie za część normalnego życia, nie budzącą w nich strachu; pogodzili się z tym. Lecz jego chęć włączenia się do rozmowy stłumił Charlie, mówiąc z chytrym uśmieszkiem na twarzy, który jednocześnie dąży do ugody i pragnie przedstawić rozstrzygający argument: - Tato, a ten nasz mały obóz koncentracyjny w Zatoce Guantanamo? Te biedne skurczybyki nie mają nawet prawników. Nie mogą nawet spotkać się z imamem, który nie byłby donosicielem. - To są żołnierze wroga - mówi z nadąsaną miną Habib Chehab, chcąc już zakończyć tę dyskusję, nie potrafi jednak dać za wygraną. - Są niebezpieczni. Chcą zniszczyć Amerykę. Mówią o tym dziennikarzom, chociaż karmimy ich lepiej niż talibowie. Wydaje im się, że jedenasty września to świetny dowcip. Dla nich trwa wojna. Dżihad. Sami to mówią. Czego się spodziewają, że Amerykanie padną im do stóp i nie będą się bronić? Nawet Osama bin Laden spodziewa się oporu. - Dżihad nie musi oznaczać wojny - wtrąca nieśmiało Ahmad łamiącym się głosem. - Oznacza podążanie drogą Boga. Może oznaczać walkę wewnętrzną. Starszy Chehab spogląda na niego z zainteresowaniem. Jego brązowe oczy nie są tak ciemne jak oczy syna; przypominają złociste kulki do gry w wodnistych białkach. - Dobry z ciebie chłopiec - oznajmia uroczyście. Charlie otacza mocną ręką szczupłe ramiona Ahmada, jak gdyby chciał wyrazić solidarność między nimi trzema. - Nie mówi tego każdemu - informuje nowego pracownika. Ta rozmowa kwalifikacyjna odbywa się na zapleczu sklepu, gdzie blat oddziela kilka metalowych biurek i drzwi z matowym szkłem za nimi od pozostałej części budynku, która służy jako główne
pomieszczenie sklepowe, pomieszczenie rodem z koszmaru, z krzesłami, ławami, stolikami, lampami na biurko, lampami stojącymi, sofami, głębokimi fotelami, stołami do jadalni, podnóżkami, kredensami, żyrandolami zwisającymi gęsto jak pnącza w dżungli, kinkietami o metalicznym lub emaliowanym wykończeniu oraz z dużymi i małymi lustrami od prostych do ozdobnych w ramach ze złoconymi lub srebrzonymi wzorami liści, grubych kwiatów, rzeźbionych wstęg i orłów z profilu, z uniesionymi skrzydłami i zaciśniętymi szponami; amerykańskie orły wpatrują się w Ahmada nad jego zdziwionym odbiciem, odbiciem szczupłego chłopaka mieszanej krwi w białej koszuli i czarnych dżinsach. - Na dole - mówi niski, korpulentny ojciec z lśniącym zakrzywionym nosem i workami zmęczonej ciemnej skóry pod złocistymi oczami - mamy meble ogrodowe, na trawniki i werandy, wiklinowe i składane, mamy nawet kilka altanek z siatką, żeby odseparować się w ogrodzie od insektów, kiedy rodzina ma ochotę posiedzieć na świeże powietrze. Na górze są meble do sypialni, łóżka, stoliki nocne, komody, toaletki dla pań, szafy, jeśli ktoś ma za mała garderoba, szezlongi dla pań, żeby mogły na nich odpocząć, wyściełane krzesła i stołki też do relaksu, małe lampki o łagodnym świetle, wiesz, dobre do tego, co się powinno dziać w sypialni. Charlie, być może zauważywszy, że Ahmad się zarumienił, mówi szorstko: - Nowe, używane, nie oddzielamy ich specjalnie. Cena mówi wszystko, i stan mebla. Meble to nie samochód; nie kryją w sobie wielu tajemnic. Wszystko widać jak na dłoni. A jeśli chodzi o ciebie i o mnie, przewozimy za darmo wszystko, co kosztuje ponad stówę, do każdego zakątka tego stanu. Ludziom strasznie się to podoba. Nie mówię, że mamy wielu stałych klientów z Cape May, ale ludzie lubią, kiedy dostają coś za friko. - I dywany - dodaje Habib Chehab. - Pytają się o orientalne dywany, jak gdyby Libańczycy byli z Armenii, z Iranu. Mamy więc ich trochę na dole i można kupić te, które są na podłodze, a my je czyścimy. Na Reagan Avenue są specjalne sklepy z dywanami, ale ludzie wierzą, że u nas mogą trafić lepsza okazja. - Wierzą w nas, tato - mówi Charlie. - Mamy dobrą reputację. Ahmad wyczuwa, że z tego skumulowanego sprzętu, wśród którego się żyje, unosi się śmiertelna aura, wchłonięta przez poduszki, dywany i płócienne abażury, organicznego człowieczeństwa, z jego żałosnymi mniej więcej sześcioma pozycjami i potrzebami, które są powielane w rozpaczliwej różnorodności stylów i faktur pośród obwieszonych lustrami ścian, lecz sprowadzają się do tej samej powszedniości, z jej zużyciem i nudą, zamkniętymi przestrzeniami, ze ścianami i sufitami wiecznie odmierzającymi ograniczoność, z cichym zaduchem i beznadzieją życia bez Boga w roli bliskiego towarzysza. Ten widok rozbudza w nim zagrzebane głęboko w fałdach dzieciństwa uczucie - fałszywą radość zakupów, kuszący, pozorny przepych wytworzonego przez człowieka dostatku. Wjeżdżał z matką ruchomymi schodami i przechodził przez wonne alejki ostatniego, upadającego domu towarowego w centrum miasta lub - przebierając szybciutko nóżkami, żeby nadążyć za jej energicznym krokiem, zawstydzony niedopasowaniem jej piegów do jego smagłej skóry - przez smołobetonowy parking do przestronnych wnętrz byle jak skleconych
hangarów w stylu „dużych pudełek", gdzie paczki z towarami układano w sterty aż do wyeksponowanych belek stropu. Podczas tych wypraw, mających na celu kupno jakiegoś konkretnego zepsutego urządzenia lub chłopięcych ubrań, z których nieubłaganie wyrastał, lub - zanim uodpornił go islam - elektronicznej gry, o jakiej marzył od dawna, lecz przestarzałej już po kilku miesiącach, matkę i syna ze wszystkich stron oblegały atrakcyjne, wymyślne przedmioty, których nie potrzebowali i nie mogli sobie na nie pozwolić, niedostępne dobra gromadzone przez innych Amerykanów bez wysiłku, lecz przy pensji samotnej salowej poza ich zasięgiem. Ahmad smakował amerykańską obfitość, liżąc ją od spodu. D i a b ł y - wydawały się nimi te liczne kolorowe opakowania, te rzędy wieszaków z przemijającą modą, te półki z parametrami sprzętu wyrażonymi rysunkowymi postaciami mobilizującymi masy do kupowania, konsumowania, dopóki świat wciąż stać na konsumowanie, napychanie się przy żłobie, nim śmierć na zawsze zamknie łapczywe usta. W tym całym nakłanianiu potrzebujących do zadłużania się śmierć była finałem, ladą, na której brzęczą topniejące pieniądze. Szybko, kupuj teraz, skoro niewinne i proste rozkosze życia w zaświatach są czystą fikcją. Oczywiście w Shop-a-Sec też były towary na sprzedaż, lecz głównie paczki i pudełka ze słonymi, słodkimi, szkodliwymi przekąskami, plastikowe packi na muchy i ołówki, wyprodukowane w Chinach, z bezużytecznymi gumkami; lecz tutaj, w tym przestronnym sklepie, Ahmad czuje, że niebawem zostanie wcielony do armii handlu, i pomimo bliskości Boga, przy którym wszystkie rzeczy materialne stają się tylko cieniem, jest podekscytowany. Prorok też był kupcem. Człowiek nie zmęczy się modlitwą o dobro, rzecze czterdziesta pierwsza sura. Wśród tego dobra znajdują się też chyba przedmioty wytworzone. Ahmad jest młody; ma przed sobą mnóstwo czasu, przekonuje samego siebie, żeby uzyskać przebaczenie za materializm, jeśli takie przebaczenie będzie konieczne. Bóg jest bliższy niego aniżeli arteria jego szyi, a On wie, co to znaczy pragnąć wygody, w przeciwnym razie nie uczyniłby życia wiecznego tak wygodnym: wszak w raju znajdziemy dywany i łoża, zapewnia nas Koran. Ahmad idzie obejrzeć ciężarówkę, swoją przyszłą ciężarówkę. Charlie prowadzi go za biurka, słabo oświetlonym korytarzem ze świetlikiem zasypanym gałązkami, liśćmi i nasionami. W korytarzu znajduje się automat z chłodzoną wodą, kalendarz, na którego ponumerowanych kwadracikach zaznaczono terminy dostaw, i coś, co jest - Ahmad z czasem się dowie - obskurnym zegarem kontrolnym, z tablicą na odbijane wielokrotnie karty pracowników na ścianie obok. Charlie otwiera kolejne drzwi i czeka tam ciężarówka, cofnięta do rampy załadowczej z grubych desek pod wystającym daszkiem. Ciężarówka, wysokie pomarańczowe pudełko o krawędziach wzmocnionych przynitowanymi metalowymi pasami, robi na Ahmadzie ogromne wrażenie, gdy podchodzi do niej po raz pierwszy; z pomostu załadowczego wydaje mu się, że ma przed sobą wielkie zwierzę o zaokrąglonej głowie, które podchodzi za blisko, węsząc przy rampie, jak gdyby czekało na karmienie. Jej pomarańczowy bok, nieco pociemniały od drogowego kurzu, nosi napis Excellency pochyłymi literami w kolorze indygo ze złotą obwódką, a pod nim widnieją czarne drukowane litery, SALON MEBLOWY, i mniejsze, z adresem i telefonem sklepu.
Ciężarówka ma z tyłu podwójne opony. Odstają pokaźnych rozmiarów chromowane boczne lusterka. Między kabiną a jej pudełkowatym ciałem nie ma wolnej przestrzeni. Jest ogromna, lecz przyjazna. - Solidna bestia - mówi Charlie. - Sto dziesięć tysięcy mil bez większych problemów. Chodź, poznasz ją bliżej. Tylko nie skacz, zejdź po tych schodkach. Tego tylko brakowało, żebyś pierwszego dnia w robocie złamał sobie nogę. Ahmad czuje, że to miejsce jest już mu jakoś znajome. W przyszłości dobrze je pozna - pomost załadowczy, parking z popękanym betonem smażący się w rozedrganym letnim upale, okoliczne niskie ceglane budynki i zagracone ogródki na tyłach szeregowych domów, rdzewiejący kontener na śmieci w jednym rogu, pozostałość po jakiejś dawno zlikwidowanej knajpie, ledwo słyszalny oceaniczny szum fal ruchu samochodowego z czteropasmowej szosy. Ten obszar zawsze będzie miał w sobie coś magicznego, jakiś spokój nie z tego świata, dziwne poczucie, że znajduje się pod szkłem powiększającym z wysoka. Miejsce owiane tchnieniem Boga. Ahmad schodzi po czterech stopniach z grubych desek i staje na tym samym poziomie co ciężarówka. Blaszka na drzwiach kierowcy informuje: Ford Triton E-350 Super Duty. Charlie otwiera drzwi i mówi: - No, wojowniku, wdrapuj się. Kabinę wypełnia ostra, ciepła woń męskich ciał, zastałego dymu papierosowego, zimnej kawy i wędliny z włoskich kanapek konsumowanych podczas jazdy. Ahmad jest zaskoczony, po godzinach studiowania materiałów do egzaminu, gdzie tyle się naczytał o podwójnym wysprzęganiu i redukcji biegów przy niebezpiecznym nachyleniu drogi, brakiem dźwigni zmiany biegów na podłodze. - Jak się zmienia biegi? - Nie zmienia się - odpowiada Charlie, a jego twarz marszczy się w kwaśnej minie, choć głos pozostaje dość neutralny. - To automat. Jak w twoim dobrze ci znanym rodzinnym aucie. W żałosnym subaru matki. Nowy przyjaciel wyczuwa jego zażenowanie i dodaje zachęcająco: - Biegi to jeszcze jedna rzecz, o którą trzeba się martwić. Jeden chłopak, którego zatrudniliśmy parę osób przed tobą, rozwalił skrzynię biegów, jak wrzucił wsteczny podczas jazdy w dół. - Ale na stromych wzgórzach chyba trzeba redukować biegi? Żeby nie zdzierać klocków hamulcowych. - Proszę bardzo, możesz to robić drążkiem kierowniczym. Zresztą w tej części Jersey nie ma znowu tylu wzniesień. To nie Wirginia Zachodnia. Charlie zna różne zakątki kraju; jest człowiekiem światowym. Obchodzi kabinę i jednym wprawnym ruchem, wyciągając ramiona jak małpa, wskakuje na fotel pasażera. Ahmadowi wydaje się, jakby ktoś wskoczył mu do łóżka. Charlie wyciąga na wpół czerwoną paczkę papierosów z kieszeni koszuli - z szorstkiego grubego materiału jak dżins, ale nie niebieskiego, tylko zgniłozielonego - i zręcznie nią potrząsa, wysuwając kilka papierosów o jasnobrązowych końcówkach. - Papieros na uspokojenie? - pyta Ahmada. - Dziękuję panu, ale nie. Nie palę. - Naprawdę? Mądrze robisz. Będziesz żył wiecznie, wojowniku.
Możesz sobie darować tego „pana". Wystarczy „Charlie". Dobra, zobaczmy, jak sobie poradzisz z tą furą. - Teraz? Charlie prycha, tworząc eksplozję dymu na skraju pola widzenia Ahmada. - Wolałbyś w przyszłym tygodniu? A po coś tutaj przyszedł? Nie rób takiej przejętej miny. To kaszka z mlekiem. Nawet kretyni sobie z tym radzą, wierz mi. Żadna filozofia. Jest ósma trzydzieści rano - za wcześnie, czuje Ahmad, na inicjację. Ale jeśli Prorok zawierzył swe ciało przerażającemu wierzchowcowi Al-Burakowi, Ahmad może wspiąć się na wysoki czarny fotel, popękany, poplamiony i poszarpany przez poprzednich kierowców, i pokierować tym wielkim pomarańczowym pudłem na kółkach. Silnik, kiedy kluczyk go uruchamia, ma głęboką barwę, jak gdyby paliwo było gęstszą, bardziej zawiesistą substancją niż benzyna. - Jest na olej? Charlie wydycha więcej dymu; dobywa się z głębi jego płuc. - Żartujesz, chłopie? Prowadziłeś kiedy diesla? Smrodzi, a silnik rozgrzewa się całe wieki. Nie można po prostu wsiąść i wdepnąć gazu do dechy. O jednym musisz pamiętać: nad tablicą nie masz lusterka wstecznego. Nie panikuj, jak z przyzwyczajenia spojrzysz, a tam nic nie będzie. Korzystaj z bocznych lusterek. Następna sprawa, pamiętaj, że wszystko trwa tutaj dłużej - zatrzymanie się, nabranie prędkości. Na światłach nie masz co się ścigać, nawet nie próbuj. Jest jak starsza dama: nie forsuj jej, ale i nie bagatelizuj jej możliwości. Na sekundę oderwiesz wzrok od drogi, a zabije. Nie chcę cię straszyć. Dobra, spróbujmy się przejechać. Jazda. Czekaj: tylko wrzuć wsteczny. Mieliśmy już niejedną kolizję z rampą. Ten sam kierowca, o którym ci już wspominałem. Wiesz, czego mnie nauczyły lata praktyki? Nie ma takiej rzeczy, choćby najbardziej kretyńskiej, której ludzie nie zrobią. Wycofaj, zawróć na trzy i wyjedź z parkingu prosto na Trzynastą Ulicę. Potem kieruj się na Reagan Boulevard. Nie można skręcić w lewo; jest tam betonowa zapora, ale jak mówię, nie ma takiej rzeczy, nawet najgłupszej, której ludzie nie zrobią, więc cię o tym informuję. Charlie wciąż mówi, gdy Ahmad ostrożnie cofa, zatacza staranne półkole i po przełożeniu dźwigni na jazdę do przodu wyjeżdża z parkingu. Czuje się, jakby płynął w powietrzu - tak wysoko nad ziemią, spoglądając z góry na dachy samochodów. Kiedy skręca w Reagan Boulevard, za bardzo ścina zakręt i zahacza tylnym kołem o krawężnik, lecz prawie tego nie czuje. Został przeniesiony do innej skali, na inną płaszczyznę. Charlie jest zbyt zajęty gaszeniem papierosa w popielniczce przy tablicy rozdzielczej i nie wypomina mu potknięcia. Oczy Ahmada, gdy już minął kilka przecznic, nabierają zwyczaju zerkania w lewo w długie boczne lusterko, a potem w prawe lusterko za oknem pasażera. Odbicia pomarańczowych boków ciężarówki Excellency z chromowanymi akcentami, które zauważa kątem oka, już go nie niepokoją, lecz stają się jego częścią, jak ramiona i ręce na obrzeżach świadomości, gdy kroczy ulicą. W snach od czasów dzieciństwa czasem przemierzał korytarze w locie i unosił się kilkadziesiąt centymetrów nad chodnikiem, a czasem budził się z erekcją
albo, co napawało go jeszcze większym wstydem, z dużą wilgotną plamą od wewnętrznej strony spodni pidżamy. Na próżno szukał w Koranie porad seksualnych. Mówiło się tam o nieczystości, lecz tylko w odniesieniu do kobiet, menstruacji i karmienia piersią. W drugiej surze znalazł tajemnicze słowa: Wasze kobiety są dla was polem uprawnym. Przychodźcie więc na wasze pole, jak chcecie, i czyńcie pierwej coś dobrego dla samych siebie. Bójcie się Boga i wiedzcie, że się spotkacie z Nim! We wcześniejszym wersecie przeczytał, że kobiety są nieczyste. Trzymajcie się więc z dala od kobiet podczas okresu miesięcznego i nie zbliżajcie się do nich, dopóki one się nie oczyszczą. A kiedy się oczyszczą, to przychodźcie do nich, tak jak nakazał wam Bóg. Zaprawdę, Bóg miłuje nawracających się i miłuje oczyszczających się! Ahmad czuje się czysty w ciężarówce, odcięty od plugawego świata, jego ulic pełnych psich odchodów i rozwiewanych strzępów folii i papieru; czuje się czysty i wolny, puszczając za sobą w bocznych lusterkach pomarańczowy skrzynkowy latawiec. - Nie wyprzedzaj z prawej - upomina go nagle Charlie głosem zaostrzonym lękiem. Ahmad zwalnia; nie zdawał sobie sprawy, że wyprzedzał samochody jadące z jego lewej strony przy oddzielających przeciwne pasy ruchu betonowych przegrodach. - Jak się nazywają te betonowe barierki? - pyta. - Nie zmieniaj tematu, wojowniku. Prowadząc ciężarówkę, nie możesz siedzieć i myśleć o niebieskich migdałach. Decydujesz o życiu lub śmierci, nie mówiąc już o naprawach, które wywindują składkę ubezpieczeniową, jeśli dasz plamę. Żadnych popisów i wygłupów z komórkami jak inni w samochodach. Jesteś większy; musisz być lepszy. - Naprawdę? - Ahmad próbuje droczyć się ze starszym mężczyzną, swym libańsko-amerykańskim bratem, żeby rozładować śmiertelnie poważną atmosferę. - A samochody nie powinny zjeżdżać mi z drogi? Charlie nie zauważa, że Ahmad żartuje. Nie odrywa wzroku od drogi za szybą i mówi: - Nie bądź głupi, chłopie: nie mogą. Tak jak ze zwierzętami. Od szczurów i królików nie wymagasz tego samego, co od lwów i słoni. A od Iraku tego samego, co od Stanów Zjednoczonych. Jesteś większy, więc lepiej bądź lepszy. Ta polityczna nuta brzmi dziwnie w uszach Ahmada, lekko fałszywie. Jest jednak w łóżku z Charliem i posłusznie prowadzi dalej. - Jezu - mówi Jack Levy. - I o to chodzi w życiu. Zapomniałem już i nie sądziłem, że ktoś mi jeszcze przypomni. - W ten oto zawoalowany, w tych okolicznościach, sposób, nie wypowiadając jej imienia, składa pewnego rodzaju hołd żonie, która dawno temu, kiedy była jej kolej, pokazała mu, o co chodzi w życiu. Teresa Mulloy leży naga u jego boku. - Masz rację - zgadza się z nim, po czym dodaje zachowawczo: chociaż nie trwa to długo. - Jej twarz, ze swą krągłością i lekko wypukłymi oczami, jest zaczerwieniona, toteż piegi, jasnobrązowe, stapiają się z różowym rumieńcem. - A co trwa? - pyta Jack. Tak naprawdę Teresa nie chce, by zgodził się z tak
niefrasobliwym werbalnym wzruszeniem ramion. Jej policzki zachodzą jeszcze bardziej intensywnym rumieńcem po tym bolesnym przypomnieniu, uzmysłowieniu sobie własnej bezbronności w tej pozbawionej perspektyw przygodzie z kolejnym żonatym przyjacielem. On nigdy nie zostawi swej grubej Beth, zresztą czy na pewno by tego chciała? Jest od niej o dwadzieścia trzy lata starszy, a ona potrzebuje mężczyzny na resztę życia. W New Jersey na dobre zagościły lipcowe upały, mimo to powietrze wydaje im się chłodne na rozgrzanej miłością skórze i kochankowie naciągnęli na siebie kołdrę, pogniecioną i przesiąkniętą wilgocią ich ciał. Jack siedzi oparty o poduszkę, eksponując zwiotczałe mięśnie i siwe futerko na torsie, a Terry z rozkoszną artystyczną bezwstydnością swojej strony kołdry nie podciągnęła wyżej, jej piersi, białe jak mydło w miejscach, gdzie słońce nigdy ich nie muska, wystają więc swobodnie, żeby mógł je podziwiać i znowu poczuć ich ciężar, jeśli zechce. Jack uwielbia pulchności, ale bez przesady. Woń rozcieńczalnika do farb i oleju lnianego usypiają Jacka w łóżku kochanki. Jak powiedziała Terry, maluje większe i bardziej kolorowe formy. Kiedy siada na nim podczas seksu, nabijając się na jego pal, Jackowi wydaje się, że kolory odbijające się od ścian spływają razem z jego dłońmi po jej bokach, po jej wydłużonych, wypełnionych żebrami, prężących się, po irlandzku białych bokach. Nie wyobraża sobie ciężaru Beth na swojej miednicy ani jej nóg tak szeroko rozłożonych; wyczerpały im się pozycje, nie licząc tej „na łyżeczkę", a nawet wtedy jej potężny tyłek odpycha go jak zazdrosne dziecko w łóżku. - Rzecz w tym - kontynuuje Jack, dostrzegając w milczeniu Terry reakcję na jakiś nietakt z jego strony - że kiedy coś trwa, nieważne jest, że się skończy... matka natura mówi: „kogo to obchodzi?" Wydaje się, że trwa wiecznie. Uwielbiam twoje cycki. Mówiłem ci o tym ostatnio? - Zaczynają się robić obwisłe. Szkoda, że ich nie widziałeś, kiedy miałam osiemnaście lat. Były jeszcze większe i sterczały sztywno. - Terry, proszę cię. Nie podniecaj mnie znowu. Muszę lecieć. Pamiętał, że piersi Beth też przypominały kiedyś odwrócone miseczki rozmiaru tych do płatków śniadaniowych, z sutkami twardymi jak pojedyncze borówki w jego ustach. - Gdzie teraz, Jack? - W głosie Terry pobrzmiewa znużenie. Kochanka wie, gdy żona tylko się domyśla, kiedy mężczyzna kłamie. - Mam sesję. Naprawdę, na drugim końcu miasta. Wziąłem samochód; za półtorej godziny będzie go potrzebowała, żeby pojechać do biblioteki. - Nie jest pewien w pustce i oszołomieniu, jakie orgazm pozostawia w jego głowie, ile z tego, co mówi, jest prawdą. Wie, że Beth prędzej czy później będzie potrzebowała samochodu. Terry, słysząc jego niepewność, zaczyna się skarżyć: - Wiecznie ode mnie uciekasz, Jack. Czy ja śmierdzę? Słowa te są okrutne, bo ciało Beth wydziela nieprzyjemny zapach; nasiąka nim łóżko w nocy, tymi ostrymi wyziewami z zagłębień jej fałd, co wzmaga jego nocny niepokój i lęk. - Uwielbiam twój zapach, nie świruj - mówi, wyczerpując cały zapas slangowych wyrażeń przejętych od uczniów. - Nawet twojej... Przerywa, nie chcąc przekroczyć pewnej granicy.
- Cipki. Powiedz to. - Nawet jej - przyznaje. - Zwłaszcza jej. Jesteś słodka. Jesteś moją śliwunią. - Ale jeśli miałby powiedzieć prawdę, wolałby za długo nie trzymać twarzy między jej nogami, bo Beth mogłaby wyczuć inną kobietę podczas ich pocałunku na dobranoc, i choć to jedynie krótkie cmoknięcie, od trzydziestu sześciu lat stanowi niezmiennie część ich małżeńskiego rytuału. - Opowiedz mi o mojej cipce, Jack. Chcę to usłyszeć. Wy luzuj się. - Błagam cię, Terry. To jakaś groteska. - Dlaczego, ty chodząca pruderio? Ty żydowski sztywniaku. Co jest śmiesznego w mojej cipce? - Nic, nic - przyznaje, pokonany. - Jest idealna, jest cudowna, jest... - Ona? Czyli co jest takie wspaniałe? Co jest idealne i cudowne? - Twoja cipka. - Dobrze. Mów dalej. - Być może chodzi jej o to, że Jack wykorzystuje tę część jej ciała, jak i ją całą, poświęcając jej zbyt mało uwagi, nie rejestrując pełnego obrazu: woni, detali, jej bólu samotności, kiedy się wycofuje, świadomości wykorzystania, i to wykorzystania z pewnymi oporami. - ...jest wilgotna - kontynuuje - ...włochata i miękka jak kwiat w środku, jest rozciągliwa... - Ach - mówi Terry - rozciągliwa. Ciekawe. I lubi... powiedz mi, co lubi. - Lubi, jak się ją całuje, liże, pieści i penetruje... Terry, nie każ mi ciągnąć tego dłużej. Czuję się niezręcznie. Szaleję za tobą, wiesz o tym. Jesteś najlepszą... - Nie kończ - przerywa mu ze złością, odrzuca kołdrę i podnosi się z łóżka, wprawiając w ruch pośladki, które zaczynają, jak powiedziała o innej części swego ciała, robić się obwisłe. Jej pośladki zaczynają się marszczyć. Jak gdyby wyczuwając jego spojrzenie na swoim tyłku, odwraca się w drzwiach łazienki, ukazując plamkę cedrowego koloru; Jack czuje, że ta jej cała gumowata miękkość, biały chleb bez skórki, jest wyeksponowana z przekorą, to zaproszenie, którego nie przyjął z wystarczającym zapałem. Widok jej postaci, tak nagiej i kobiecej, tak wrażliwej i zaokrąglonej tu i ówdzie, wysusza mu gardło, całkiem wysysa powietrze z jego zazwyczaj ubranego, sumiennego życia. Kończy zdanie za niego: - ...najlepszą rzeczą od czasów Beth, zanim roztyła się jak świnia. Jesteś zadowolony, że możesz mnie bzykać, ale nie chcesz wypowiadać słowa „bzykać" ze strachu, że jakimś cudem je usłyszy. Przedtem bzykałeś mnie i uciekałeś, bo bałeś się, że w każdej chwili może nas nakryć Ahmad, ale teraz wychodzi na całe dnie do pracy, a ty zawsze masz jakąś wymówkę, żeby nie zostać nawet minuty dłużej. Ciesz się mną, tylko o to zawsze cię prosiłam, ale nie, Żydzi zawsze muszą mieć poczucie winy, w ten sposób pokazują, jak bardzo są wyjątkowi, lepsi od innych, Bóg wścieka się t y l k o na nich, bo są związani tym swoim przeklętym drogocennym przymierzem. Denerwujesz mnie, panie Levy! - Zatrzaskuje drzwi do łazienki, ale trafiają na łazienkowy dywanik i zamykają się niechętnie, najpierw jednak w pasku włączonego ze złością światła widzi, jak się trzęsie jej
irlandzki tyłek, nigdy nie ucałowany przez pustynne słońce. Jack leży zasmucony, chcąc się ubrać, wie jednak, że w ten sposób tylko by dowiódł, że Terry ma rację. Kiedy w końcu wychodzi z łazienki, zmywszy go pod prysznicem, podnosi z podłogi bieliznę i wkłada ją starannie. Kiedy się schyla, jej piersi kołyszą się i są pierwszą częścią ciała, którą zakrywa - chwyta je w cieniutkie miseczki stanika i z grymasem na twarzy sięga do tyłu, żeby go zapiąć. Potem wchodzi w majtki i dla równowagi wyciąga rękę, żeby przytrzymać się kształtną, jędrną dłonią blatu komody zastawionego tubkami farby olejnej. Jedną, a potem dwiema rękami podciąga wprawnie pończochy; cedrowa plamka skręconych włosów wydyma się w momencie przed uwięzieniem nad elastyczną gumką jak pianka nad niecierpliwie nalanym piwem. Stanik jest czarny, natomiast figi - liliowe. Elastyczna talia jest obniżona, eksponuje perłową krągłość brzucha do głębokości najbardziej śmiałych biodrówek, choć tym, co wkłada potem, są zwykłe stare dżinsy z wysokim stanem, maźnięte parę razy farbą z przodu. Jeszcze prążkowany dżersej i płócienne sandały i będzie w pełni opancerzona, gotowa stanąć twarzą w twarz z ulicą i jej szansami. Jakiś inny mężczyzna mógłby mu ją ukraść. Za każdym razem, kiedy widzi ja nagą, Jack obawia się, że to może ostatni raz. Ogarnia go tak dojmujący smutek, że woła do niej: - Nie wkładaj tego cholerstwa! Wracaj do łóżka, Terry. Proszę cię. - Nie masz czasu. - Mam czas. Właśnie sobie przypomniałem, sesja zaczyna się dopiero o trzeciej. Chłopak jest zresztą beznadziejnym przypadkiem, pochodzi z Fair Lawn, a jego rodzice myślą, że przerobię go na studenta Princeton. Niemożliwe. Ładnie proszę? - No... może na chwileczkę. Żeby się poprzytulać. Nie znoszę, kiedy się kłócimy. Nie powinniśmy mieć o co się kłócić. - Kłócimy się - wyjaśnia jej - bo zależy nam na sobie. Gdyby nam nie zależało, nie kłócilibyśmy się. Rozpina dżinsy, wciągając brzuch, i przez chwilę ma komicznie wytrzeszczone oczy, po czym szybko wślizguje się z powrotem pod pomiętą kołdrę w czarnej i liliowej bieliźnie. Jest jakaś frywolna dziwkarskość w tym stroju, jak w wyzywającym stylu, w jakim gustują co śmielsze licealistki z Central High, co ukradkiem pobudza pulsowanie w jego penisie. Próbuje je zignorować, obejmując ramieniem kochankę włoski na karku ma wciąż wilgotne po prysznicu - i przyciągając ją do siebie w niewinnym uścisku. - Co słychać u Ahmada? - pyta. Terry odpowiada z rezerwą, czując, że przemiana z kurwy w matkę jest zbyt nagła. - Chyba wszystko w porządku. Lubi tych, dla których pracuje, ojca i syna, Libańczyków, którzy ciągle się przy nim spierają. Z tego syna jest podobno niezły charakterek. Ahmad uwielbia swoją ciężarówkę. - Swoją ciężarówkę? - To jest j e g o ciężarówka. Wiesz, jak to jest, kiedy się kocha. Co rano sprawdza jej ciśnienie w oponach, hamulce, te wszystkie płyny. Opowiada mi o nich... olej silnikowy, chłodziwo, płyn do spryskiwacza, akumulator, układ kierowniczy, automatyczna skrzynia biegów... To
chyba wszystko. Ogląda paski klinowe, czy nie są za bardzo poluzowane, i nie wiem, co tam jeszcze. Mówi, że mechanicy w serwisie podczas regularnych przeglądów za bardzo się spieszą albo mają za dużego kaca, żeby porządnie wszystko zrobić. Ta ciężarówka nawet ma imię, Excellency. Salon meblowy Excellency. Ekscelencja pomyliła im się z elegancją. - No - przyznaje Jack - brzmi stylowo. Sprytnie. - Erekcja znowu narasta, gdy leży i próbuje myśleć o Terry-mat ce, salowej i malarce abstrakcyjnej, inteligentnej, barwnej osobie, którą z chęcią by poznał, nawet gdyby nie należała do płci przeciwnej. I jego myśli odrywają się w końcu od jej jedwabnej bielizny, liliowej i czarnej, i swobodnego, nawet niedbałego sposobu, w jaki go traktuje podczas seksu - ma tyle doświadczenia, ci wszyscy kochankowie zebrani w ciągu piętnastu lat, odkąd ojcu Ahmada nie udało się rozwiązać amerykańskiej zagadki i zwiał. Nawet wtedy była wychowaną po katolicku dziewczyną, której nie przeszkadzało, że związuje się z turbaniarzem, muzułmaninem. Była szalona, łamała reguły. Burzyła s-Terry-otypy. - Kto ci powiedział o Żydach i przymierzu? - zapytał ją. - Nie wiem. Facet, którego kiedyś znałam. - W jakim sensie go znałaś? - Znałam go. Jack, mamy chyba umowę? Ty nie zadajesz pytań, a ja nie odpowiadam. Zostałam porzucona i byłam samotna w najlepszych dla kobiety latach. Teraz mam czterdziestkę na karku. Nie żałuj mi odrobiny przeszłości. - Oczywiście, że ci nie żałuję... w głowie. Ale, jak mówiliśmy, kiedy nam na kimś zależy, stajemy się zaborczy. - Naprawdę tak mówiliśmy? Nie słyszałam. Słyszałam tylko, że myślisz o Beth. O tej żałosnej Beth. - W bibliotece nie jest taka żałosna. Siedzi za biurkiem w informacji i porusza się po Internecie dużo sprawniej niż ja. - Rzeczywiście jest cudowna. - Nie, ale jest osobą. - Świetnie. A kto nie jest? Chcesz powiedzieć, że ja nie jestem? Irlandzki temperament sprawia, że bardziej się docenia luteranów. Jego członek wyczuwa zmianę w klimacie Teresy i zaczyna wiotczeć. - Wszyscy jesteśmy - uspokaja ją. - A zwłaszcza ty. Co do przymierza, masz przed sobą Żyda, który nigdy go nie czuł. Mój ojciec nienawidził religii i jedyne przymierze, o którym słyszałem, to przymierze proletariuszy wszystkich krajów. A jak ostatnio z religijnością u Ahmada? Teresa rozluźnia się trochę i osuwa na poduszkę. Jego wzrok wędruje kilka centymetrów dalej w głąb jej czarnego stanika. Piegowata skóra dekoltu przypomina nieco krepę, przez wiele lat wystawiana na wyniszczające działanie słońca, w przeciwieństwie do białego jak mydło pasa z dolnej strony biustonosza. Więc jakiś Żyd był tu przede mną, myśli Jack. A kim byli ci pozostali? Egipcjanami, Chińczykami, Bóg raczy wiedzieć. Wielu z tych jej znajomych malarzy to dzieciaki o połowę od niej młodsze. Dla nich byłaby matką, która się puszcza. Może dlatego jej własny syn jest pedałem, jeśli jest. - Trudno powiedzieć - odpowiada mu. - Nigdy dużo o tym nie
mówił. Biedaczyna, taki był wątły i przestraszony, kiedy wysadzałam go pod meczetem, i wchodził samiuteńki po tych schodach na górę. Kiedy go później pytałam, jak było, mówił tylko „Świetnie" i zamykał się w sobie. Nawet się rumienił. To było coś, czym się nie mógł podzielić. Teraz, kiedy pracuje, mówi mi, że trudno mu zawsze być w piątek w meczecie, a ten Charlie, który z nim jeździ, chyba nie jest zbyt religijny. Ale wiesz, w sumie Ahmad wydaje się teraz jakiś taki bardziej rozluźniony... sposób, w jaki ze mną rozmawia, bardziej po męsku, patrzy mi prosto w oczy. Jest zadowolony z siebie, teraz, kiedy zarabia, i, nie wiem, może sobie coś wyobrażam, jest jakby bardziej otwarty na nowe sprawy, a nie zamknięty w tym swoim bardzo moim zdaniem ograniczonym i nietolerancyjnym systemie wierzeń. Dostaje świeże bodźce. - Ma dziewczynę? - pyta Jack Levy, wdzięczny Terry za to, że zapaliła się do tematu innego niż jego wady. - Nic o tym nie wiem - odpowiada. Uwielbia te jej irlandzkie usta, kiedy zamyśla się, zapominając domknąć górną wargę z małą wypukłością pośrodku. - A pewnie bym wiedziała. Przychodzi do domu zmęczony, pozwala mi się nakarmić, czyta Koran albo ostatnio gazetę... ta głupia wojna z terroryzmem... żeby mógł o tym pogadać z Charliem, i idzie spać do siebie. Jego prześcieradła - żałuje, że poruszyła ten temat, ale brnie dalej - nie są poplamione... - i dodaje - nie zawsze były takie. - Skąd byś wiedziała, że ma dziewczynę? - naciska Jack. - Och, mówiłby o tym, chociażby po to, żeby mi dokuczyć. Nigdy nie znosił, kiedy się z kimś spotykałam. Chciałby znikać na noce, a nie robi tego. - Coś mi tu nie gra. Jest przystojnym chłopakiem. Czyżby był gejem? Pytanie nie peszy jej; już się nad tym zastanawiała. - Mogę się mylić, ale myślę, że o tym też bym wiedziała. Jego nauczyciel w meczecie, ten szejk Raszid, jest trochę dziwny; ale Ahmad zdaje sobie z tego sprawę. Szanuje go, choć mu nie ufa. - Mówiłaś, że się z nim widziałaś. - Raz czy dwa, jak odbierałam albo podwoziłam Ahmada. Zachowywał się wobec mnie bardzo uprzejmie i szarmancko. Ale ja wyczuwałam nienawiść. Dla niego byłam jak kawałek mięsa... n i e c z y s t e g o mięsa. Nieczyste mięso. Erekcja Jacka odżyła. Stara się skupić, jeszcze przez jakąś minutę, nim podzieli się z nią tym być może niedogodnym rozwojem wypadków. Czerpie pewną przyjemność, o której już zapomniał, z samego f a k t u erekcji, tego twardego, mocnego, natarczywego trzonu, napuszonego, świeżo powołanego centrum jego istoty, które niesie ze sobą wrażenie, że jest go w i ę c e j. - A praca - podejmuje na nowo rozmowę. - Ma dużo godzin? - Różnie - odpowiada Terry. Jej ciało wydziela, być może w odpowiedzi na emanację z jego ciała, mieszaninę intensywnych woni, zwłaszcza mydła z karku. Zaczyna tracić zainteresowanie tematem swego syna. - Kończy, jak rozwiezie meble. Czasem wcześnie, ale zwykle późno. Bywa, że mają kursy aż do Camden albo Atlantic City. - Kawał drogi, żeby dostarczyć jakiś mebel.
- Nie chodzi tylko o dostawy; odbierają też meble. Sprzedają dużo używanych. Skupują rzeczy na aukcjach i wywożą je. Mają różne powiązania; nie wiem, na ile liczy się tu ich religia. Większość klientów z okolic New Prospect to czarne rodziny. Ahmad mówi, że niektóre z ich domów są zaskakująco ładne. Uwielbia oglądać różne dzielnice, różne style życia. - Oglądanie świata - wzdycha Jack - trzeba zacząć od New Jersey. To samo zrobiłem ja, tylko że bez tej części ze „światem". Teraz tak, moja panno - odchrząkuje - mamy pewien problem. Wypukłe, berylowe oczy Teresy Mulloy rozszerzają się lekko pod wpływem łagodnego zaniepokojenia. - Problem? Jack podnosi kołdrę i pokazuje jej, co mu się przytrafiło poniżej pasa. Ma nadzieję, że dość się już podzielił z nią życiem w ogóle, żeby teraz podzielić się z nią tym czymś. Terry przygląda się i pozwala, żeby koniuszek jej języka odwinął się do góry i dotknął pulchnego środka górnej wargi. - Żaden problem - postanawia. - No problema, seńor. Charlie Chehab często jeździ z Ahmadem, nawet kiedy Ahmad mógłby sam poradzić sobie z załadunkiem lub wyładunkiem mebli. Chłopak od tego podnoszenia i dźwigania robi się coraz silniejszy. Poprosił, żeby czeki z wypłatą - prawie pięćset tygodniowo przy stawce godzinowej dwukrotnie wyższej od tej, którą dostawał w Shop-a-Sec wystawiano na Ahmada Ashmawy'ego, chociaż wciąż mieszka u matki. Jako że na jego legitymacji ubezpieczeniowej i prawie jazdy widnieje nazwisko Mulloy, była z nim w banku w centrum miasta, w jednym z tych nowych szklanych budynków, żeby wyjaśnić sytuację i wypełnić nowe formularze do oddzielnego konta. Taka właśnie jest ostatnio: nie sprzeciwia mu się, zresztą nigdy specjalnie się nie sprzeciwiała. Teraz, spoglądając wstecz, Ahmad widzi, że matka jest typową Amerykanką, pozbawioną silnych przekonań, odwagi i pociechy, jakie ze sobą niosą. Jest ofiarą amerykańskiej religii zwanej wolnością, wolnością ponad wszystko, aczkolwiek co i w jakim celu można dzięki tej wolności robić, pozostaje niejasne, zawieszone w powietrzu. Bomby wybuchające w powietrzu - puste powietrze jest doskonałym symbolem amerykańskiej wolności. Nie ma tu umma, jak twierdzą zarówno Charlie, jak i szejk Raszid, nie ma wszechogarniającej struktury boskiego prawa, które każe bogatym i biednym bić pokłony ramię w ramię, nie ma namowy do wyrzeczeń, nie ma podniosłego oddania, które leży u źródeł islamu, samej jego nazwy. Zamiast tego mamy różnorodność kolidujących ze sobą egoistycznych dążeń, których hasłami są Carpe diem; Kto pierwszy, ten lepszy; Bóg pomaga tym, co sobie sami pomagają, co tłumaczy się na: Nie ma Boga, nie ma dnia Sądu Ostatecznego; radźcie sobie. Podwójne znaczenie „radźcie sobie" - samowystarczalność i „łapcie, co można" - rozbawia szejka, który po dwudziestu latach wśród niewiernych chlubi się płynną znajomością ich języka. Ahmad czasem musi tłumić w sobie podejrzenie, że jego nauczyciel żyje w na wpół realnym świecie czystych słów i Świętą Księgę Koran kocha przede wszystkim za jej język, stenograficzną skorupkę, której zawartością są sylaby, ekstatyczny strumień liter „l" i „a", gardłowych dźwięków, przypominających okrzyki i waleczność konnych wojowników w
powłóczystych szatach pod bezchmurnym niebem Arabia Deserta. Ahmad widzi w matce starzejącą się kobietę, w głębi duszy wciąż dziewczynkę, która się bawi w malarstwo i miłość - ostatnio bowiem znowu jest ożywiona i w tym jej zaabsorbowaniu syn wyczuwa nowego kochanka, chociaż ten, w przeciwieństwie do łańcuszka poprzednich, nie przychodzi do mieszkania i nie rywalizuje z Ahmadem o dominującą pozycję. Może i jest twoją matką, ale posuwam ją ja wyczytywał z ich zachowania i to też było amerykańskie, takie przedkładanie erotycznych dokonań ponad wszelkie więzi rodzinne. W Ameryce nienawidzi się rodziny i ucieka od niej. Przyczyniają się do tego sami rodzice, z radością przyjmując oznaki niezależności dziecka i bagatelizując nieposłuszeństwo. Nie ma tego rodzaju miłości, którą Prorok okazywał córce Fatimie: Fatima jest częścią mego ciała; kto zrani ją, zrani mnie, a ktokolwiek zrani mnie, zrani Boga. Ahmad nie nienawidzi matki; jest zbyt rozproszona, żeby jej nienawidzić, zbyt pochłonięta swą pogonią za szczęściem. Chociaż wciąż mieszkają razem w tym mieszkaniu przesyconym słodkimi i drażniącymi zapachami farb olejnych, ma ona tak niewiele wspólnego z tym Ahmadem, którego on ukazuje światu za dnia, jak jego przepocona piżama, w której przesypia noc i zrzuca ją przed prysznicem, pospieszną kąpielą prowadzącą go do porannej czystości przed ponad kilometrowym spacerem do pracy. Od kilku lat wydawało się czymś krępującym, że ich ciała wspólnie zajmują ograniczoną przestrzeń tego mieszkania. W jej wyobrażeniu o zdrowych zachowaniach mieści się paradowanie przed synem w bieliźnie lub cienkiej koszuli nocnej, przez którą prześwitują cienie jej intymnych części. Latem wychodzi na ulicę w bluzkach z odkrytymi plecami i minispódniczkach, w bluzkach rozpiętych na dekolcie i dżinsach z niskim stanem, najbardziej obcisłych tam, gdzie jest najbardziej zaokrąglona. Kiedy krytykuje ten strój za to, że jest niestosowny i wyzywający, ona go wyśmiewa i droczy się z nim, jak gdyby z nią flirtował. Tylko w szpitalu, w bladozielonym kitlu, odpowiednio obszernym, wkładanym na nieprzyzwoite ubranie cywilne, spełnia nakaz Proroka, który w dwudziestej czwartej surze napomina kobiety, żeby narzucały zasłony na piersi i pokazywały swe ozdoby jedynie mężom, ojcom, synom, braciom, niewolnikom, eunuchom oraz, co zaznacza Księga, chłopcom, którzy nie poznali nagości kobiet. Kiedy miał dziesięć lat i jeszcze wcześniej, niejednokrotnie, w związku z tym, że nie stać ich było na opiekunkę, czekał na nią w szpitalu i cieszył się, widząc ją zarumienioną od pośpiesznych czynności, okutaną poniżej pasa w pielęgniarskie spodnie, w sportowych butach na grubej podeszwie, bez bransolet, które by zakłócały ciszę. Sytuacja stała się trudniejsza, kiedy w wieku piętnastu lat przerósł ją, a nad górną wargą pojawił mu się ciemny meszek: nie mając jeszcze czterdziestu lat, wciąż naiwnie żywiła nadzieję, że złapie jakiegoś faceta, wyłowi bogatego doktorka, sama należąc do jego haremu urodziwego i młodego personelu, natomiast nastoletni syn zdradzał jej wiek. Z punktu widzenia Ahmada zachowywała się i wyglądała młodziej, niż na matkę przystało. W krajach basenu Morza Śródziemnego i Bliskiego Wchodu kobiety wycofują się w zmarszczki i dumną bezkształtność; nieprzyzwoite połączenie matki i kumpla nie jest tam możliwe. Bogu niech będą dzięki, Ahmad nigdy nie fantazjował o
sypianiu z matką, nigdy jej nie rozbierał w tych zakamarkach umysłu, gdzie szatan plugawi marzenia we śnie i na jawie. Prawdę mówiąc, na tyle, na ile chłopak pozwala sobie łączyć tego typu myśli z postacią matki, nie jest ona w jego typie. Jej ciało, z różowymi plamami i obsypane piegami, wydaje mu się nienaturalnie białe, jak ciało trędowatego; bardziej odpowiadają mu - o czym przekonał się podczas kilkuletniej nauki w Central High - ciemniejsze odcienie skóry, kakaowe, karmelowe i czekoladowe, a także urzekająca tajemnica oczu, których czerń, nieprzejrzysta w pierwszej chwili, przechodzi w fiolet śliwek lub lśniący brąz syropu, w Koranie należą one do dobrych i pięknych hurys strzeżonych w namiotach. Księga obiecuje: Będą tam hurysy o wielkich oczach, podobne do perły ukrytej - w nagrodę za to, co uczynili. Ahmad uważa matkę za pomyłkę, którą popełnił jego ojciec, on zaś nigdy jej nie popełni. Charlie jest żonaty, z Libanką, lecz Ahmad widuje ją rzadko czasem przychodzi do sklepu tuż przed zamknięciem, po całym dniu pracy w kancelarii prawnej, gdzie wypełnia się formularze podatkowe tym, którzy sami nie potrafią, i gdzie składa się papiery, żeby interweniować u władz miasta, stanu i kraju ściągających daninę od wszystkich obywateli. W garsonkach ze spódnicą lub spodniami w stylu zachodnim jest jakaś męskość i tylko oliwkowa cera oraz grube, nie wyskubane brwi odróżniają ją od niemuzułmanki. Jej włosy tworzą czuprynę odstającą od głowy na kilka centymetrów, lecz na fotografii z biurka Charliego ma założoną szeroką chustę, która całkowicie przykrywa jej włosy, i uśmiecha się nad twarzami dwójki dzieci. Charlie nigdy o niej nie mówi, chociaż często mówi o kobietach, zwłaszcza tych z telewizyjnych reklam. - Widziałeś tę z reklamy Levitry dla facetów, którym nie staje? - Rzadko oglądam telewizję - wyznaje Ahmad. - Teraz, kiedy nie jestem już dzieckiem, nie interesuje mnie. - A powinna... skąd będziesz wiedział, co nam robią korporacje, które rządzą tym krajem, jeśli nie będziesz oglądał telewizji? Ta cizia z reklamy Levitry jest moim ideałem fajnej dupy; tym swoim zmysłowym głosem mówi o swoim „facecie" i o tym, jak to on lubi, żeby erekcja była „wysokiej jakości... nie wypowiada słowa „erekcja", ale w końcu o tym jest cała reklama, żeby fiut był odpowiednio twardy, zaburzenia wzwodu to dla producentów leków największa żyła złota od czasów valium... i po tym, jak oczy zachodzą jej mgłą, kiedy patrzy gdzieś w dał, widać, że myśli o tym wielkim sztywnym członku, twardym jak skała, i wtedy robi takie śmieszne coś z ustami (ma boskie usta), tak jakby napina te maleńkie mięśnie wokół ust i widać, że sobie wyobraża, myśli o tym, żeby go obciągnąć... ma idealne usta do oralu... i wtedy, z tym zamglonym, zadowolonym z siebie, w pełni usatysfakcjonowanym spojrzeniem, odwraca się do tego gościa (jakiegoś modela, pewnie geja w prawdziwym życiu) i szybko, w ułamku sekundy, mówi: „Proszę, spójrzcie tylko na niego!" i dotyka jego policzka w miejscu, gdzie mu się robi dołek, a on słucha z zakłopotaniem o tym, jaki to jest wspaniały. Ciekawe, jak oni, kurde, na to wpadli, ile zrobili dubli, zanim o tym pomyślała, i czy scenarzysta może pierwszy o tym pomyślał, ale ta scena wygląda tak spontanicznie, że aż człowiek się zastanawia, jak im się udało doprowadzić do tego, że wygląda na tak napaloną. Naprawdę ma to zadowolone spojrzenie porządnie wyruchanej babki, no wiesz... I nie
chodzi tylko o rozmyty obraz. Tak właśnie, myśli sobie Ahmad z lekkim żalem, brzmi męska gadka, o którą on, w swej surowej białej koszuli i czarnych dżinsach, otarł się w liceum i którą ojciec mógł z nim prowadzić w sposób bardziej wyważony i mniej wulgarny, gdyby Omar Ashmawy zaczekał, by odegrać rolę ojca. Ahmad jest wdzięczny Charliemu, że włączył go do tego męskiego klubu. Około piętnastu lat starszy od niego i żonaty, choć wcale nie sprawia takiego wrażenia, Charlie najwyraźniej zakłada, że Ahmad wie wszystko to, co on, a jeśli nie - że chciałby wiedzieć. Chłopak zauważa, że łatwiej mu się rozmawia z Charliem, gdy jest odwrócony do niego bokiem, zapatrzony w przednią szybę ciężarówki, z rękami na kierownicy, niż wtedy, kiedy są naprzeciwko siebie. - Nie sądzę, żeby telewizja zachęcała do czystych myśli mówi i rumieni się, obnażając przed nim swą pobożność. - Kurde, pewnie, że nie. Obudź się: nie od tego jest telewizja. Większość to gówno, którym zapychają czas między reklamami. Chciałbym w tym siedzieć, gdybym nie musiał ratować firmy ojca przed bankructwem. Jego brat nieźle się urządził, mieszka sobie na Florydzie i doprowadza nas do ruiny swoim udziałem. Strasznie bym chciał kręcić reklamy. Trzeba wszystko zaplanować, poskładać wszystkie elementy... reżyser, obsada, plan, scenariusz; one muszą mieć scenariusz... a potem trzasnąć widza prosto w gębę, żeby mu totalnie zakręcić we łbie. Wmówić mu, bez czego nie może żyć. Co jeszcze nam serwują nasze koncerny medialne? Wiadomości to sentymentalne bujdy, Diane Sawyer, biedne afgańskie dzieci, buuu, albo czysta propaganda; Bush się skarży, że Putin zamienia się w Stalina, ale my jesteśmy gorsi niż biedny stary Kreml w całej swojej historii. Komuchy chciały ci tylko zrobić pranie mózgu. Nowe potęgi, czyli międzynarodowe korporacje, chcą nam całkowicie wyjałowić mózgi. Chcą nas zamienić w maszynki do konsumowania, w kurczaki na fermie. Ta cała rozrywka, wojowniku, to jedno wielkie gówno, to samo gówno, które ogłupiało masy w czasach Wielkiego Kryzysu, tylko że wtedy stało się w kolejce do kina i płaciło ćwierć dolara za film, a dzisiaj dostajesz wszystko za darmo i reklamodawcy płacą po milion za minutę za możliwość namieszania ludziom w głowach. Kierując, Ahmad próbuje przyznać mu rację. - Nie jest to prosta droga. - Zgrywasz się? To Żółta Droga brukowana zdradzieckimi intencjami. Zdradziec-ki-mi, powtarza w myślach Ahmad, wspominając ostatni raz, kiedy słuchał kazania. Na skraju pola widzenia zauważa krople śliny tryskające z ust Charliego, który pospiesznie wyrzuca z siebie słowa. - Weźmy sport - ciągnie dalej. - Płacą krocie za prawa do transmisji. Rzeczywistość, ale nie naprawdę. Pieniądze zepsuły zawodowe ligi; nikt już nie trzyma się swojej drużyny, zmieniają barwy klubowe za następnych piętnaście baniek, chociaż i tak nie są w stanie policzyć tej kasy, którą już mają. Kiedyś istniało coś takiego jak lojalność wobec drużyny i utożsamianie się z jakimś miejscem, ale ci kretyni na trybunach nie wiedzą nawet, co tracą. Myślą, że tak było
zawsze - chciwi gracze i rekordy bite co roku. Barry Bonds... jest lepszy niż Ruth, lepszy niż DiMaggio, ale kto może ubóstwiać tego nafaszerowanego sterydami gbura? Dzisiaj kibice nie wiedzą, co to prawdziwe uwielbienie. Mają wszystko gdzieś. Sport jest jak gra wideo; gracze są hologramami. Słuchasz tych radiowych rozmów i aż ci się chce wrzasnąć kibicom tej czy innej drużyny, którym jadaczki się nie zamykają, „Człowieku, weź ty zacznij żyć!" Mój Boże, ci durnie uczą się na pamięć tych wszystkich statystyk, jak gdyby to i m płacili tyle, co Alexowi Rodriguezowi. A te tak zwane komedie, które puszczają w telewizji... Jezu... kogo to śmieszy? Dno. A Leno i Letterman, jeszcze większe dno. Ale reklamy, reklamy są fantastyczne. Są jak jaja Faberge. Kiedy ktoś w tym kraju chce coś sprzedać, naprawdę się przykłada. Pełna mobilizacja. Oglądasz tę samą reklamę dwadzieścia razy i widzisz, jak każda sekunda została odważona w złocie. Są naładowane czymś, co fizycy nazywają i n f o r m a c j ą. Wiedziałbyś na przykład, że Amerykanie są aż tak chorzy, mają tyle problemów z trawieniem, potencją, łysieniem, ciągle się moczą i cierpią na bóle w odbycie, gdybyś nie oglądał reklam? Wiem, mówisz, że nigdy ich nie oglądasz, ale naprawdę nie możesz przegapić reklamy Ex-Lax, jest tam taka laska z długimi prostymi włosami i dużymi zębami, która patrzy do kamery i mówi do ciebie, tylko do ciebie, jak siedzisz z paczką fritos, że ma słabość do chipsów... chuda jak tyka i ma niby słabość do chipsów... i czasem musi walczyć z zaparciami? Ile może mieć lat? Najwyżej dwadzieścia pięć, umięśniona jak Lance Armstrong i możesz się założyć, że nie było takiego dnia w jej życiu, żeby nie skorzystała ze sracza, ale szef Ex-Lax chce, żeby starsze babki nie wstydziły się, jak im się zatkają kiszki. „Patrzcie - mówi do nich, ten szef od Ex-Lax - nawet taka elegancka biała lalunia czasem nie może się wypróżnić albo moczy majtki na polu golfowym, albo dokuczają jej hemoroidy, gdy siada na otwartej trybunie; więc, babciu, nie jesteś jakąś tam mendą na śmietnisku, jedziesz na tym samym wózku, co te młode elegantki!" - To społeczeństwo boi się zestarzeć - przyznaje Ahmad, łagodnie hamując na myśl o dalekich światłach, które z zielonego mogą się zmienić na czerwone, zanim do nich dotrze. - Niewierni nie wiedzą, jak umrzeć. - Tak - odpowiada Charlie, a jego niepowstrzymany głos zwalnia i nabiera powściągliwości. - A kto wie? - pyta. - Prawdziwi wierni - informuje go Ahmad, skoro już zapytał. Wiedzą, że raj czeka na sprawiedliwych. - Spoglądając przez wysoką i brudną szybę Excellency na poplamiony olejem makadam, czerwone tylne światła i rażące plamy odbitego słońca, które tworzą razem letni dzień na trasie ciężarówki przez New Jersey, cytuje Koran: - Bóg daje wam życie, potem sprowadza waszą śmierć; potem zbierze was na Dzień Zmartwychwstania, co do którego nie ma żadnej wątpliwości. - Super - zachwyca się Charlie. - Rewelka. „Nie ma żadnej wątpliwości". Co do mnie, gdyby pojawiła się dobra okazja, z chęcią bym się przeniósł na tamten świat. Ty co innego, ty jesteś za młody. Masz przed sobą całe życie. - Wcale nie - protestuje Ahmad. Nie usłyszał w szorstkiej odpowiedzi Charliego drżenia wątpliwości, aksamitnej powłoki ironii, którą wyczuwa w głosie szejka Raszida. Charlie jest człowiekiem światowym, lecz islam jest solidną częścią tego świata. Libańczycy nie
są tak subtelni i dwulicowi jak Jemeńczycy ani tak przystojni i znikający jak Egipcjanie. - Żyję już dłużej - wskazuje nieśmiało - niż wielu męczenników z Iranu i Iraku. Lecz Charlie nie skończył jeszcze tematu kobiet, które widuje w telewizyjnych reklamach. - A teraz - mówi - kartele farmaceutyczne zrobiły taką kasę na Viagrze i tak dalej, że sprzedają stymulatory erotyczne, jak je nazywają, kobietom. Jest taka reklama... mogłeś jej nie widzieć, bo nie puszczają jej często... w której występuje babka, typ rozsądnej i niezbyt pięknej nauczycielki, można by pomyśleć, albo kierowniczki biura w jakiejś średniej firmie, ale nie żadnego tam giganta, lekko marszczy brwi, więc od razu widać, że czegoś jej w życiu brakuje, do tego dochodzi jeszcze muzyka, natarczywa, w tonacji molowej, po czym, zanim się spostrzeżesz, widzisz ją, jak płynie w powietrzu spowita w coś zwiewnego, boso; i dobrze, że boso, bo kiedy się przyglądasz, widzisz, że ona stąpa po wodzie, marszcząc jej powierzchnię niedaleko plaży, gdzie woda ma tylko kilkadziesiąt centymetrów głębokości, ale i tak się nie zanurza, i ma nową fryzurę, lepszy makijaż i zamglony wzrok, jak ten boski lachociąg, o którym ci wspominałem... pewnie mają jakiś środek, który zakrapiają im do oczu, żeby tak wyglądały... i wreszcie poznajesz powód, logo nowego „stymulatora hormonów", jak go nazywają. Przekaz jest taki, że dała się przelecieć. Serwuje sobie do upadłego wielokrotne orgazmy. Dziesięć, piętnaście lat temu nigdy by nie pokazali w reklamach... że kobiety chcą tego, i to bardzo; seks odpręża i upiększa. A ty, wojowniku? Jak u ciebie ostatnio z tymi sprawami? - Jakimi? - Ahmad być może go nie słuchał. Zjechali z Turnpike przy Bayway i są w jakimś anonimowym centrum z wieloma samochodami zaparkowanymi na drugiego, więc Excellency musi się przeciskać przez węższe odcinki. - Z bara-bara - mówi z irytacją Charlie i wsysa powietrze, gdy pomarańczowa ciężarówka wyprzedza szkolny autobus pełen wpatrzonych w nich małych twarzyczek, niemal się o niego ocierając. Z bzykaniem - wyjaśnia. Ahmad, cały czerwony, nie odpowiada, więc Charlie komunikuje spokojnym, zdecydowanym tonem: - Musimy ci załatwić jakieś rżniątko. Miasta północnego New Jersey - z witrynami sklepowymi, chodnikami, parkometrami, neonami i szybko mijanymi skrawkami miejskiej zieleni - są do siebie podobne na tyle, by stworzyć, nawet w jadącym pojeździe, wrażenie utknięcia w jednym punkcie. Tereny, przez które przejeżdżają z Charliem, z ich letnimi zapachami roztapiającego się asfaltu i rozlanego oleju silnikowego, sera i cebuli wydobywającymi się z małych lokalików na ulicę, są w dużej mierze takie same, aż przejadą South Amboy lub dostaną się zjazdem w Sayreville na Jersey Pike. Lecz gdy jedno miasteczko ustępuje miejsca następnemu, Ahmad z czasem zauważa, że nie ma dwóch takich samych, a każde z nich jest społecznie zróżnicowane. W niektórych dzielnicach, w cieniu, z dala od drogi kryją się wielkie rezydencje na pięknych trawnikach zaludnionych przysadzistymi, przystrzyżonymi krzewami wyglądającymi jak ochroniarze. Excellency ma niewiele dostaw do takich domów, lecz mija je po drodze do szeregowców w biedniejszych dzielnicach, gdzie schodki
przed frontowymi drzwiami prowadzą prosto na chodnik, bez choćby namiastki ogrodu. Tam zazwyczaj mieszkają ich klienci: rodziny o ciemniejszej karnacji, których głosy razem z odgłosami telewizorów dolatują z pokojów na tyłach, jak gdyby za przedpokojem ciągnął się labirynt pomieszczeń kolejnych członków rodziny. Czasem widać oznaki praktykowania islamu - maty do modlitw, kobiety w hidżabach, oprawione wizerunki dwunastu imamów, w tym „ukrytego imama" z pozbawioną rysów twarzą, co wskazuje na dom szyicki. Te domy napełniają Ahmada niepokojem, tak jak rejony miasta, gdzie sklepy mają mieszane arabsko-angielskie szyldy, a meczety powstały po zastąpieniu krzyża półksiężycem na zlikwidowanych protestanckich świątyniach. Nie lubi zostawać na dłużej na pogaduszki, tak jak Charlie, który próbuje sił we wszelkich dialektach arabskiego, jakie są akurat w użyciu, śmiechem i gestykulacją nadrabiając luki w zrozumieniu. Ahmad czuje, że jego dumie z izolacji i wybranej tożsamości zagrażają te masy zwykłych, borykających się z kłopotami finansowymi mężczyzn i nieładnych, praktycznych kobiet, dla których wyznawanie islamu jest leniwą konsekwencją przynależności etnicznej. Chociaż nie był jedynym muzułmaninem w Central High, nie miał tam sobie podobnych - o mieszanym pochodzeniu, a mimo to tak żarliwych w wierze, wierze wybranej, a nie jedynie odziedziczonej po ojcu pilnującym wierności religii. Ahmad urodził się już w Ameryce i w swych podróżach po New Jersey mniej interesuje się strefami rozmytego Bliskiego Wschodu, a bardziej amerykańską rzeczywistością wokół siebie, tym rozprzestrzeniającym się fermentem, wobec którego odczuwa litość należną nieudanemu eksperymentowi. Ten kruchy, niewydarzony naród miał historię, której symbolem raczej nie jest monumentalny ratusz New Prospect ani jezioro gruzów ze stojącymi na jego przeciwległych brzegach liceum i osmalonym czarnym kościołem z okratowanymi oknami. W centrum każdego miasta zachowały się pozostałości po dziewiętnastym wieku, urzędowe budynki z nierównych brązowych kamieni lub miękkiej czerwonej cegły, o wystających gzymsach i zaokrąglonych, łukowatych wejściach, bogato zdobione dumne gmachy trwalsze od lichych dwudziestowiecznych konstrukcji. Te starsze, bardziej czerstwe budynki odzwierciedlają minioną przemysłową koniunkturę, bogactwo zakładów, maszyn i linii kolejowych zaprzęgniętych przez pracujący naród w epoce wewnętrznej konsolidacji i życzliwego przyjmowania imigrantów z całego świata. Podłożem dla niej jest wcześniejsze stulecie, które umożliwiło nadejście następnych. Pomarańczowa ciężarówka przetacza się z łoskotem obok małych żelaznych znaków i skromnych pomników upamiętniających powstanie, które przerodziło się w rewolucję; jej bitwy rozgrywały się od Fort Lee po Red Bank, pozostawiając pod trawą tysiące śpiących chłopców. Charlie Chehab, człowiek o niejednej twarzy, o tym dawnym konflikcie wie zaskakująco dużo. - Właśnie tu - mówi - w New Jersey, odwrócił się los rewolucji. Walki o Long Island były katastrofą; to samo, jeśli chodzi o Nowy Jork. Odwrót za odwrotem. Choroby i dezercje. Tuż przed zimą z siedemdziesiątego szóstego na siedemdziesiąty siódmy Brytyjczycy przenieśli się z Fort Lee do Newark, potem do Brunswick, Princeton i
Trenton, szło im jak po maśle. Waszyngton przeprawił się przez Delaware z armią w łachmanach. Wielu z nich, możesz wierzyć lub nie, szło boso. Boso, a nadchodziła zima. Było już po nas. W Filadelfii wszyscy próbowali się ewakuować oprócz torysów, którzy czekali na przybycie swoich kumpli, angielskich żołnierzy. Na północy, w Nowej Anglii, brytyjska flota zajęła Newport i Rhode Island bez walki. To był k o n i e c. - Tak... a jednak to nie był koniec, dlaczego? - pyta Ahmad, zastanawiając się, czemu Charlie opowiada tę patriotyczną historię z takim entuzjazmem. - Cóż - mówi - powodów było kilka. Wydarzyło się p a r ę dobrych rzeczy. Ci z Kongresu Kontynentalnego poszli po rozum do głowy i prowadzenie wojny przekazali Jerzemu Waszyngtonowi. Ten drugi amerykański generał, głupi palant, który się nazywał Charles Lee... Fort Lee nazwano na jego cześć, wielkie dzięki... dał się schwytać w zajeździe w Basking Ridge, pozostawiając Waszyngtonowi dowództwo nad całą armią. W tym momencie Waszyngton miał szczęście, że w ogóle istniała jeszcze jakaś armia. Bo widzisz, po Long Island armia brytyjska nam odpuściła. Pozwoliła armii kontynentalnej przeprawić się przez Delaware. To był błąd, jak się później okazało, bo, o czym pewnie uczyłeś się w szkole... a czego właściwie oni teraz was, kurwa, uczą w szkole, wojowniku?... Waszyngton z dzielną gromadą obdartych bojowników o wolność przeprawił się na drugi brzeg Delaware w Boże Narodzenie i rozgromił oddziały najemników heskich z garnizonu w Trenton, biorąc do niewoli mnóstwo żołnierzy. A do tego jeszcze, kiedy Cornwallis sprowadził spore siły z Nowego Jorku i myślał, że Przyszpilił Amerykanów na południe od Trenton, Waszyngton wymknął się przez lasy, okrążył Barrens i Great Bear Swamp i pomaszerował na północ do Princeton! A to wszystko z obdartymi żołnierzami, którzy nie spali przez wiele dni. Ludzie byli wtedy twardsi. Nie bali się śmierci. Kiedy Waszyngton napotkał brytyjski oddział na południe od Princeton i amerykański generał Mercer dostał się do niewoli, nazwali go przeklętym buntownikiem i kazali błagać o litość, a on na to, że nie jest buntownikiem i nie zamierza błagać o litość, więc zakłuli go bagnetami. Nie byli takimi przyjemniaczkami, ci Brytyjczycy, jak to pokazują w angielskich serialach. Kiedy pod Princeton sprawy wyglądały naprawdę źle, Waszyngton na białym koniu - to najprawdziwsza prawda, autentycznie na białym koniu - poprowadził swoich żołnierzy prosto pod brytyjski ostrzał, odmienił losy tej bitwy i gonił wycofujących się Angoli, krzycząc: „Wyborne polowanie, chłopcy!" - To brzmi okrutnie skomentował Ahmad. Charlie fuknął przez nos w wyrazie dezaprobaty i rzekł: - Wcale nie. Okrutna jest wojna, ale niekoniecznie ci, którzy ją prowadzą. Waszyngton był dżentelmenem. Po zakończonej bitwie pod Princeton zatrzymał się i pogratulował rannemu brytyjskiemu żołnierzowi dzielnej postawy. W Filadelfii chronił heskich jeńców przed rozsierdzonym tłumem, który najchętniej by ich zaciukał. Widzisz, najemników heskich, jak większość zawodowych żołnierzy z Europy, szkolono, żeby okazywali litość tylko w szczególnych okolicznościach i nie brali jeńców - i tak nas potraktowali na Long Island, wyrżnęli nas - byli więc tak zdumieni ludzkim traktowaniem z naszej strony, że jedna czwarta została po zakończeniu wojny.
Pożenili się z dziewczynami pensylwańskich Niemców. Stali się Amerykanami. - Zdaje się, że bardzo podziwiasz Jerzego Waszyngtona. - A czemu nie? - dziwi się Charlie, jak gdyby Ahmad zastawił na niego pułapkę. - Trudno go nie podziwiać, jeśli jest się związanym z New Jersey. Właśnie tutaj zdobywał ostrogi. Wspaniałe w nim jest to, że ciągle się uczył. Uczył się chociażby dogadywać z mieszkańcami Nowej Anglii. Z perspektywy plantatora z Wirginii ci z Nowej Anglii wydawali się bandą niesfornych anarchistów; mieli w swoich szeregach czarnych i Indian, jak gdyby ci byli biali, łowili z nimi też wieloryby. Zresztą sam Waszyngton, jeśli już o to chodzi, miał za służącego wielkiego czarnego osiłka, nazywał się Lee, ale nie pochodził z rodziny Roberta E. Po wojnie Waszyngton wyzwolił go za zasługi dla rewolucji. Nauczył się uważać niewolnictwo za coś złego. I choć początkowo był przeciwny temu pomysłowi, później zachęcał do zaciągania czarnych do wojska. Znasz słowo „pragmatyczny?" - Oczywiście. - Taki był Jerzyk. Nauczył się wykorzystywać każdą okazję, prowadzić walkę podjazdową, w stylu partyzanckim. Wycofywał się, ale nie kapitulował. Był Ho Chi Minhem swoich czasów. A my byliśmy jak Hamas. My byliśmy Al-Kaidą. Co do New Jersey... - Charlie dodaje pośpiesznie, kiedy Ahmad bierze wdech, jak gdyby chciał mu przerwać Brytyjczycy chcieli przeprowadzić tu modelową pacyfikację... zdobyć serca i umysły, słyszałeś o tym. Przekonali się, że to, co zrobili na Long Island, przyniosło efekt przeciwny do zamierzonego, spowodowało tylko silniejszy opór, próbowali więc tutaj zgrywać milutkich, żeby zachęcić kolonistów do lojalności wobec ojczyzny. W Trenton Waszyngton mówił Brytyjczykom: „Przestajemy się patyczkować". - Przestajemy się patyczkować - powtarza Ahmad. - Taki tytuł mógłby mieć serial, który byś wyreżyserował. Charlie nie zwraca uwagi na tę żartobliwą uwagę. Próbuje coś sprzedać. Mówi dalej. - Pokazał światu, jak można walczyć z przeciwnościami losu, z supermocarstwem. Pokazał... co potwierdza Wietnam i Irak...że w wojnie między imperialistycznym okupantem i miejscową ludnością zawsze w końcu zwycięży ludność. Zna teren. Ma więcej do stracenia. Nie ma dokąd pójść. W grę wchodziła nie tylko Armia Kontynentalna w New Jersey; powstawały też lokalne oddziały, małe, działające podstępem, samodzielne grupki miejscowych w całym New Jersey, brały na cel brytyjskich żołnierzy jednego po drugim i znikały, rozpływały się w terenie... nie grały fair, innymi słowy, nie grały według reguł drugiej strony. Atak na najemników też był podstępny, podczas śnieżycy, podczas świąt, kiedy nawet żołnierze powinni odpoczywać. Waszyngton mówił: „Hej, to n a s z a wojna". A co do bazy Valley Forge: o niej jest najgłośniej, ale w kolejne zimy stacjonował w New Jersey, w Middlebrook w górach Watchung, a potem w Morristown. W Morristown pierwsza zima była najmroźniejsza w całym stuleciu. Wycięli dwieście pięćdziesiąt hektarów dębów i kasztanowców, żeby pobudować baraki i zdobyć drzewo na opał. Tej zimy napadało tyle śniegu, że nie można było dotransportować żywności, i niemal pomarli z głodu. - Biorąc pod uwagę obecną sytuację na świecie - wtrąca Ahmad,
chcąc dotrzymać mu kroku - może lepiej by było, gdyby pomarli. Stany Zjednoczone stałyby się może drugą Kanadą, pokojowo nastawionym i rozsądnym, chociaż niewiernym krajem. Śmiech zaskoczonego Charliego zamienia się w prychnięcie przez nos. - Ahmad, zejdź na ziemię. Tutaj jest za dużo energii na pokój i rozsądek. Za dużo rywalizacji, na to zezwala konstytucja. I to dostajemy. - Zmienia pozycję w swoim fotelu i wytrząsa z paczki marlboro papierosa. Dym spowija jego twarz, gdy wpatruje się spod przymrużonych powiek w przednią szybę i najwyraźniej zastanawia się nad tym, co powiedział swemu młodemu kierowcy. Następnym razem, jak będziemy na dziewiątce, musimy zjechać na pole bitwy pod Monmouth. Amerykanie wycofali się, lecz zawzięcie stawiali opór i pokazali Francuzom, że warto ich popierać. Hiszpanom i Holendrom też. Całej Europie zależało na tym, żeby przytrzeć nosa Anglii. Jak teraz Stanom Zjednoczonym. Co za ironia losu: Ludwik Szesnasty, żeby nas wesprzeć, tak bardzo opodatkował Francuzów, że ci się zbuntowali i odcięli mu głowę. Jedna rewolucja pociąga za sobą następną. Tak bywa. - Charlie wydycha ciężko powietrze i poważniejszym, dyskretnym tonem, jak gdyby nie był pewien, czy Ahmad powinien usłyszeć te słowa, oświadcza: - Widzisz, historia nie jest czymś, co się już definitywnie skończyło. Trwa cały czas. Rewolucja nigdy się nie kończy. Odcinasz jej głowę, a na to miejsce wyrastają dwie. - Jak Hydrze - stwierdza Ahmad, żeby pokazać, że nie jest zupełnym ignorantem. Jej postać powraca w kazaniach szejka Raszida, ilustrując jałowość amerykańskiej krucjaty przeciwko islamowi, a po raz pierwszy Ahmad zetknął się z nią, oglądając program dla dzieci, filmy rysunkowe w sobotnie poranki, kiedy jego matka wciąż jeszcze spała. Tylko on i telewizor w salonie - elektroniczne pudełko rozbrzmiewające wariackimi czknięciami, wystrzałami, brzękiem i wysokimi głosami rysunkowych przygód, i jego publiczność, zupełnie ciche i nieruchome dziecko wpatrzone w ekran, przy ściszonym dźwięku, żeby mama mogła odespać nocną randkę. Hydra była komicznym tworem, którego głowy rozmawiały ze sobą na falujących szyjach. - Te dawne rewolucje - kontynuuje Charlie konfidencjonalnym tonem - mogą wiele nauczyć nasz dżihad. - Brak odpowiedzi Ahmada skłania jego rozmówcę do zadania mu szybko, kontrolnie, pytania: Jesteś z dżihadem? - Jak mógłbym nie być? Prorok namawia do niego w Księdze. Mahomet jest Posłańcem Allaha. - Cytuje: - Ci, którzy są razem z nim, są gwałtowni wobec niewiernych, a miłosierni względem siebie. A jednak dżihad wydaje się czymś bardzo odległym. Zajmując się dostarczaniem nowoczesnych mebli i odbieraniem mebli, które były nowoczesne dla ich zmarłych właścicieli, razem z Charliem przejeżdżają w Excellency przez skwarny gąszcz pizzerii i salonów manikiuru, lumpeksów i stacji benzynowych, fast foodów White Castle i Blimpy Burger. Napisy w przyprawiającej o zawrót głowy różnorodności Krispy Kreme i Magiczny magiel, Obręcze i opony i 877-TEETH-14, Starlite Motel i Nowoczesne powierzchnie biurowe, Bank of America i Punkt niszczenia dokumentów, Testigos de Jehovah i New Christian
Tabernacle - obiecują potencjalną poprawę życia ścieśnionego tam, gdzie kiedyś rozciągały się pastwiska i działały napędzane energią wodną zakłady przemysłowe. Dawne budynki użyteczności publicznej, o grubych murach i wzniesione z myślą o wieczności, wciąż stoją, zachowane jako muzea, apartamenty lub siedziby władz miejskich. Wszędzie powiewają amerykańskie flagi, niektóre tak poszarpane i wyblakłe, że najwidoczniej zostały zapomniane na swych masztach. Nadzieje świata skupiły się kiedyś tutaj, lecz czas ten przeminął. Ahmad widzi przez wysoką szybę Excellency chłopców i dziewczyny w jego wieku, gromadzących się w gadatliwej bezczynności, bezczynności podszytej groźbą, dziewczyny obnażające brązową skórę w skąpych szortach i obcisłych bluzkach, chłopcy wystrojeni w podkoszulki i groteskowo obwisłe krótkie spodenki, kolczyki i wełniane czapeczki, jakby robili samym sobie błazeńskie kawały. Przez przybrudzoną szybę spada na Ahmada pewnego rodzaju przerażenie na myśl o ciężarze życia, które musi przeżyć. Te nieszczęsne zwierzęta stłoczone w odorze parzenia się i chuligaństwa czerpią jednak pociechę z poczucia pewnej wspólnoty, każde z nich żywi jakąś nadzieję, ma jakiś plan związany z przyszłością, pracą, wyjazdem, ma jakieś aspiracje, żeby tylko wybić się w szeregach dilerów i alfonsów. Tymczasem on, ze zdolnościami, których według pana Levy'e go mu nie brakuje, nie ma żadnego planu: Bóg przywiązany do niego jak niewidzialny bliźniak, jego drugie „ja", nie jest Bogiem przedsiębiorczości, lecz uległości. Chociaż Ahmad stara się modlić pięć razy dziennie, choćby w prostokątnej jamie przyczepy ciężarówki ze stosami koców i materiałów do zabezpieczania transportowanych mebli albo na żwirowym placyku za przydrożną knajpką, gdzie może rozłożyć matę na oczyszczające pięć minut, Litościwy i Miłosierny nie wskazał mu prostej drogi do powołania. Zupełnie jakby w smacznym śnie oddania Allahowi jego przyszłość została amputowana. Kiedy w długich chwilach ciszy podczas pożerania kilometrów dzieli się swym niepokojem z Charliem, ten zwykle rozmowny i dobrze poinformowany mężczyzna wydaje się zbity z tropu i odpowiada zdawkowo. - Cóż, za niecałe trzy lata dostaniesz prawko kategorii A i będziesz mógł wywozić wielkimi TIR-ami poza granice stanu wszelkiego rodzaju ładunki, także te niebezpieczne. Będziesz trzepał niezłą kasę. - Ale po co? Jak sam mówisz, żeby konsumować towary konsumpcyjne? Mam karmić i ubierać ciało, które ostatecznie stanie się niedołężne i nic niewarte? - Tak też można na to patrzeć. „Życie jest do dupy, a potem umierasz". Ale czy w ten sposób czegoś nie pomijasz? - Czego? Żony i dzieci? - No cóż, to prawda, że z żoną i dziećmi na holu wiele z tych wielkich, egzystencjalnych pytań o znaczenie tego wszystkiego schodzi na dalszy plan. - Ty masz żonę i dzieci, a jednak rzadko kiedy ze mną o nich rozmawiasz. - A o czym tu gadać? Kocham ich. A propos kochania, wojowniku? Nie ciągnie cię? Jak mówię, musimy ci załatwić jakieś
rżniątko. - To miło z twojej strony, że o tym myślisz, ale bez małżeństwa to byłoby wbrew moim zasadom. - Oj, daj spokój. Sam Prorok nie był mnichem. Twierdził, że mężczyzna może mieć cztery żony. Dziewczyna, którą byśmy ci załatwili, nie byłaby dobrą muzułmanką; tylko dziwką. Te sprawy nie miałyby dla niej żadnego znaczenia, więc ty też nie powinieneś się przejmować. Cokolwiek z nią zrobisz, tak czy siak będzie plugawą niewierną. - Nie pragnę nieczystości. - No to czego, do diabła, pragniesz, Ahmad? Zapomnij o bzykaniu, przepraszam, że poruszyłem ten temat. A co z samym życiem? Wdychaniem powietrza, oglądaniem chmur? Nie lepsze to niż bycie trupem? Krople niespodziewanego letniego deszczu z nieba - bez widocznych chmur, jednorodnie grafitowego, poprzecinanego smugami stłumionego słonecznego światła - spadają na szybę; za dotykiem dłoni Ahmada wycieraczki rozpoczynają swój żmudny trzepot. Ta po stronie kierowcy pozostawia tęczowy łuk wilgoci, gumowe pióro pewnie jest uszkodzone, odnotowuje w pamięci, że musi je wymienić. - To zależy - odpowiada Charliemu. - Tylko niewierni tak bardzo boją się śmierci. - A codzienne przyjemności? Przecież kochasz życie, wojowniku, sam przyznaj. Wystarczy popatrzeć, jak przychodzisz do pracy wcześnie rano ciekaw, jakie czekają nas tego dnia kursy. Mieliśmy już kilku chłopaków za kółkiem, którzy niczego nie widzieli, mieli wszystko w nosie, ich oczy były martwe. Zależało im tylko na tym, żeby zatrzymać się w fast foodzie, nażreć, wyszczać, a po dniu pracy wyjść na miasto i skuć się z kumplami. A ty, ty masz potencjał. - Już to słyszałem. Ale jeśli, jak twierdzisz, kocham życie, jest to dar, który Bóg zechciał mi dać, może też zechcieć mi go odebrać. - No to w porządku. Wola boska. Tymczasem korzystaj z życia. - Korzystam. - Grzeczny chłopiec. Pewnego lipcowego dnia, kiedy wracają już do sklepu, Charlie pokazuje mu, żeby zjechał do Jersey City, przez dzielnicę magazynów bogatą w ogrodzenia z siatki, lśniące w słońcu zwoje drutu kolczastego i rdzewiejące szyny na opuszczonych bocznicach dla wagonów towarowych. Mijają nowe, wysokie, powleczone szkłem apartamentowce wzniesione na miejscu starych magazynów i dojeżdżają na parking w punkcie, skąd dobrze widać Statuę Wolności i dolny Manhattan. Obydwaj Ahmad w czarnych dżinsach, Charlie w luźnych buro-oliwkowych ogrodniczkach i żółtych roboczych butach - ściągają podejrzliwe spojrzenia starszych chrześcijańskich turystów, gdy wszyscy stoją na betonowej platformie widokowej. Dzieci, które właśnie zwiedziły kopulaste Liberty Science Center, śmigają w jedną i drugą stronę i wskakują na niską żelazną barierkę nad urwiskiem z rzeką w dole. Znad zatoki nadlatuje lekki wiatr i roje migoczących jak iskierki oślepiających muszek. Znana na całym świecie statua, na drugim brzegu miedzianozielona, prezentuje się z tego punktu jakby pomniejszona, lecz dolny
Manhattan wysuwa się do przodu jak wspaniale najeżony pysk. - Dobrze - zauważa Charlie - że nie ma już tych wież. Ahmad jest zbyt zajęty podziwianiem widoku, żeby odpowiedzieć. - Były brzydkie wyjaśnia Charlie - zupełnie nieproporcjonalne. Nie pasowały. - Widać je było - mówi Ahmad - nawet z New Prospect, ze wzgórza nad wodospadami. - Połowa New Jersey oglądała te paskudztwa. Wielu z tych, którzy tam zginęli, mieszkało w Jersey. - Żal mi ich było. Zwłaszcza tych, którzy skakali. To musiało być straszne, czuć się tak bezsilnym wobec palącego ognia, żeby uznać skok ku pewnej śmierci za coś lepszego. Pomyśleć, co czuli, spoglądając w dół przed skokiem. - Ci ludzie - mówi pośpiesznie Charlie, jak gdyby recytował z pamięci - pracowali w finansach, dbali o interesy amerykańskiego imperium, imperium utrzymującego Izrael i codziennie zadającego śmierć Palestyńczykom, Czeczenom, Afgańczykom i Irakijczykom. Podczas wojny litość trzeba odłożyć na bok. - Wielu z nich to ochroniarze i kelnerki. - Na swój sposób służyli imperium. - Niektórzy byli muzułmanami. - Ahmad, to jest wojna i tak musisz o tym myśleć. Wojna nie jest przyjemna. Giną cywile. Ci najemnicy hescy, których Jerzy Waszyngton zbudził ze snu i zastrzelił, byli bez wątpienia dobrymi niemieckimi chłopcami odsyłającymi żołd mamom. Imperium wysysa krew podległych narodów tak sprytnie, że nie wiedzą, dlaczego umierają, dlaczego tracą siły. Wrogowie wokół nas, te dzieciaki i grubasy w szortach rzucający nam podejrzliwe spojrzenia... widziałeś?... nie uważają się za ciemiężycieli i zabójców. Uważają się za niewinnych, pochłoniętych prywatnymi sprawami ludzi. Wszyscy są niewinni... oni są niewinni, ci ludzie wyskakujący z wież byli niewinni, George W. Bush jest niewinny, jest zwykłym eks-alkoholikiem z Teksasu, który kocha swoją sympatyczną żonę i niegrzeczne córki. A jednak skądś bierze się zło przy całej tej niewinności. Zachodnie mocarstwa kradną naszą ropę, odbierają nam ziemię... - Odbierają nam Boga - wtrąca z przejęciem Ahmad, przerywając swemu mentorowi. Charlie przez sekundę wpatruje się w niego, po czym przyznaje mu rację, jak gdyby wcześniej ta myśl nie przyszła mu do głowy. - Tak, chyba tak. Odbierają muzułmanom ich tradycje i poczucie tożsamości, dumę z tego, kim są, do czego każdy ma prawo. Nie to dokładnie powiedział Ahmad, słowa te brzmią nieco fałszywie, nieco na siłę i są bardzo odległe od konkretnego żywego Boga, który jest przy Ahmadzie tak blisko jak słońce ogrzewające skórę na jego szyi. Charlie stoi naprzeciwko niego ze ściągniętymi grubymi brwiami i ruchliwymi ustami teraz zaciśniętymi w wyrazie zbolałego uporu; jest w nim jakaś żołnierska sztywność, sympatyczny towarzysz podróży zazwyczaj umiejscowiony na skraju pola widzenia Ahmada został anulowany. Widziany en face Charlie, który rano nie zadbał o to, by się ogolić, i którego brwi stykają się nad pomarszczonym grzbietem nosa, nie harmonizuje z majestatyczną wspaniałością tego dnia bezchmurne prócz pojedynczych obłoczków daleko nad Long Island niebo, ozon w zenicie tak intensywny, że wygląda jak gładki szyb
niebieskiego ognia, stłoczone wieże dolnego Manhattanu niczym jedna lśniąca masa, warkoczące łodzie motorowe i żaglówki kołyszące się w zatoce, krzyki i rozmowy grupki turystów tworzące wokół nich strefę niegroźnego hałasu. To piękno, myśli Ahmad, musi coś oznaczać - jest wskazówką od Allaha, zapowiedzią raju. - To co, walczyłbyś z nimi? - Charlie zadaje mu pytanie. Ahmad zapomniał, do kogo odnoszą się ci „oni", lecz mówi „Tak", jak podczas apelu. - Walczyłbyś z nimi na śmierć i życie? - Charlie najwyraźniej się powtarza. - Jak to? - O d d a ł b y ś życie? - Charlie nie ustępuje; ściąga mocniej brwi. Słońce pada na szyję Ahmada. - Oczywiście - mówi, próbując rozładować atmosferę tej rozmowy machnięciem prawej ręki. - Jeśli taka jest wola Boga. Nieco fałszywy i groźny Charlie znika i zastępuje go dobrotliwy gaduła, surogat starszego brata, który szczerzy zęby, by zakończyć tę rozmowę, odsunąć ją na bok. - Tak właśnie myślałem - mówi. - Dobry i dzielny z ciebie chłopak, wojowniku. Od czasu do czasu, w miarę jak mija lato i sierpień przynosi coraz późniejsze wschody słońca i wcześniejsze wieczory, Ahmad zyskuje opinię wystarczająco kompetentnego, wystarczająco godnego zaufania członka brygady Excellency, by samodzielnie zajmować się dostawami, z wózkiem transportowym w ciężarówce. On i dwaj Murzyni na minimalnych płacach - „mięso", jak ich nazywa Charlie - do dziesiątej załadowują ciężarówkę i Ahmad wyrusza z listą adresów, plikiem faktur i zestawem kolorowych map Hagstrom: od Sussex County aż do Cape May. Pewnego dnia wśród dostaw jest staromodny mebel, skórzany puf wypchany końskim włosiem, który ma zawieźć do miejscowości w rejonie Upper Shore, na południe od Asbury Park; miał to być najdłuższy kurs tego dnia - i ostatni. Wjeżdża na Garden State Parkway za osiemnastką, omija od wschodniej strony skład amunicji amerykańskiej marynarki wojennej i zjeżdża z trasy przy 195 East, w kierunku Camp Evans. Mniejszymi drogami, przez mgliste nizinne tereny, sunie w stronę oceanu; coraz wyraźniej czuć słony dziki zapach i pojawia się nawet dźwięk - rytmiczny oddech fal. Shore słynie z architektonicznych osobliwości, budynków w kształcie słoni lub puszek na ciastka, wiatraków i gipsowych latarni morskich. Jako jeden z najdłużej zasiedlonych rejonów kryje na swoich cmentarzach, czym Charlie wielokrotnie się chełpił, nagrobki imitujące ogromny but, żarówkę lub ukochanego mercedesa zmarłego; na sosnowych nieużytkach i przy górskich drogach stoi wiele rzekomo nawiedzonych domów i przytułków dla obłąkanych, co przemyka Ahmadowi przez myśl, gdy światło dnia powoli gaśnie. Reflektory ciężarówki wychwytują szeregi nadmorskich domków z zaniedbanymi podwórkami porośniętego gdzieniegdzie trawą piasku. Motele i nocne lokale reklamują swoje nazwy neonami, których uszkodzone złącza brzęczą o zmierzchu. Bogato zdobione drewniane domy wzniesione jako wakacyjne rezydencje dla zamożnych wieloosobowych rodzin z liczną
służbą oferują teraz WOLNE POKOJE i KWATERY. Nawet w sierpniu nie ma tu dużego ruchu. Przy ulicy, która wygląda na główną w tej miejscowości, okna paru restauracji są zabite deskami, i choć ostrygi, małże, kraby i homary wciąż są tam reklamowane, już się ich nie serwuje na parujących talerzach. Z bielonych deptaków, które służą za chodniki, grupki turystów spoglądają na jego wysoką pomarańczową ciężarówkę, jak gdyby jej pojawienie się było wielkim wydarzeniem; w przeróżnych strojach kąpielowych, ręcznikach, postrzępionych szortach i T-shirtach z hedonistycznymi żartobliwymi napisami wyglądają jak uchodźcy, którym nie dano czasu na spakowanie dobytku przed ucieczką. Dzieci noszą wysokie kapelusze ze styropianu, a ci, którzy mogliby być ich dziadkami, zerwawszy na dobre z godnością, prezentują się groteskowo w obcisłych strojach o różnych kolorach i wzorach. Spaleni słońcem i przekarmieni, niektórzy noszą z beztroską autoironią takie same styropianowe karnawałowe kapelusze, co ich wnukowie, wysokie i pasiaste jak w książkach dr. Seussa lub nakrycia głowy w kształcie rekinów z otwartą paszczą lub homarów wyciągających potężne szczypce. Diabły. Brzuchy mężczyzn zwisają monstrualnie, a olbrzymie pośladki kobiet kołyszą się boleśnie, gdy kroczą po deptaku w rozepchanych sportowych butach. Na kilka kroków przed śmiercią ci starsi Amerykanie nie przejmują się nakazami przyzwoitości ani strojem bardziej niż małe dzieci. Szukając adresu z ostatniej faktury tego dnia, Ahmad prowadzi ciężarówkę przez siatkę ulic od strony plaży. Nie ma tu krawężników ani chodników. Brzegi asfaltu kruszą się i przechodzą w placki spieczonej słońcem trawy. Kryte gontem domy, małe, stojące blisko siebie, robią wrażenie, że są utrzymywane najniższym kosztem i sezonowo wynajmowane; mniej więcej połowa z nich zdradza jakieś oznaki życia światła, migające ekrany telewizorów. Na niektórych podwórkach walają się kolorowe dziecięce zabawki; deski surfingowe i nadmuchiwane podobizny Nessie i Sponge Boba czekają na osłoniętych werandach na kolejny dzień morskich igraszek. Wilson Way 292. Domek od zewnątrz nie przejawia żadnych oznak zamieszkania, a okna od ulicy są zasłonięte żaluzjami, Ahmad jest więc zaskoczony, kiedy drzwi otwierają się kilka sekund po naciśnięciu przezeń dzwonka u drzwi. Za drzwiami z siatką przeciw owadom stoi mężczyzna o wąskiej głowie, której wąskość podkreślają jeszcze blisko osadzone oczy i krótko ostrzyżone czarne włosy. W przeciwieństwie do grupek w pobliżu plaży ubrany jest w chroniący przed słońcem strój szare spodnie i koszulę z długim rękawem o nieokreślonym kolorze plamy ropy, zapiętą na nadgarstkach i pod szyją. Jego spojrzenie nie jest przyjazne. Całe jego ciało wyraża jakieś napięcie, brzuch zaś jest nad podziw płaski. - Pan... - Ahmad zagląda do faktury - … Karini? Mam dostawę z salonu Excellency w New Prospect. - Znów zerka do faktury. - Puf obity różnokolorową barwioną skórą. - W New Prospect - powtarza mężczyzna o płaskim brzuchu. Nie Charlie? Ahmad z początku nie rozumie. - Ach... teraz ja prowadzę. Charlie jest zajęty w biurze, wdraża się w prowadzenie firmy. Jego ojciec choruje na cukrzycę. - Ahmad
obawia się, że te zbyteczne wyjaśnienia nie zostaną zrozumiane, i czerwieni się w ciemności. Wysoki mężczyzna odwraca się i powtarza słowa „New Prospect" pozostałym osobom w pokoju. Jest ich jeszcze trzech sami mężczyźni. Jeden niski i krępy, starszy niż pozostali dwaj, z kolei niewiele starsi od Ahmada. Wszyscy ubrani są nie w stroje urlopowe, lecz jakby do pracy fizycznej, i siedzą na wypożyczonych meblach, jak gdyby czekali na rozpoczęcie pracy. W odpowiedzi mamroczą coś z aprobatą i Ahmadowi wydaje się, że słyszy pogrzebane pod fleksyjną warstwą słowa fulus i kafir; wysoki mężczyzna widzi, że Ahmad nasłuchuje, i pyta go szorstko: - Anta b-tahki arabil (- Mówisz po arabsku?) Ahmad rumieni się i odpowiada. - La - ana asif. Inglizi. (- Nie, przykro mi. Po angielsku.) Zadowolony i odrobinę mniej spięty mężczyzna mówi: Przynieś, proszę. Cały dzień czekamy. Salon Excellency nie sprzedaje zbyt wielu pufów; należą one, podobnie jak ratusz New Prospect, do bardziej ozdobnej epoki. Zawinięty w grubą, przezroczystą folię, żeby chronić jego delikatną powłokę z barwionych skórzanych łat zszytych razem w abstrakcyjny, sześcioboczny wzór, używany, lecz dobrze zachowany, jest wypchanym walcem na tyle solidnym, by utrzymać wagę siedzącego człowieka, lecz na tyle miękkim, by przyjemnie wesprzeć obute w kapcie stopy kogoś, kto wyciągnął się leniwie w fotelu. Stanowi lekkie brzemię, nieco szeleszczące, gdy Ahmad przenosi go z ciężarówki przez dziko rosnącą trawę do dużego pokoju, gdzie czterech mężczyzn siedzi w słabym świetle jednej jedynej lampy stołowej. Żaden z nich nie zrywa się, żeby odebrać mebel z jego rąk. - Na podłoga OK - słyszy polecenie. Ahmad stawia mebel. - Bardzo ładnie tu powinien pasować - mówi, żeby przerwać milczenie, a wyprostowując się, dodaje: - Zechce pan tu podpisać, panie Karini? - Karini nie tutaj. Ja podpisać za Karini. - Żaden z panów nie jest panem Karini? - Trzej mężczyźni posyłają mu szybki, ufny uśmiech tych, którzy nie zrozumieli pytania. - Ja podpisać za Karini - upiera się szef bandy. - Ja kolega Karini. Nie robiąc dalszych trudności, Ahmad rozkłada fakturę na stole ze słabą lampką i wskazuje długopisem, gdzie należy złożyć podpis. Anonimowy szczupły mężczyzna podpisuje dokument. Podpis jest całkowicie nieczytelny, dostrzega Ahmad, zauważa też po raz pierwszy, że jeden z Chehabów, ojciec lub syn, dopisał na fakturze „BO", bez opłat, choć puf kosztuje znacznie mniej niż studolarowe minimum uprawniające do bezpłatnej dostawy. Gdy zamyka za sobą drzwi z siatką, w dużym pokoju zapala się więcej świateł, a gdy przechodzi przez piaszczysty trawnik do ciężarówki, słyszy rozemocjonowane trajkotanie po arabsku oraz śmiechy. Ahmad wspina się na fotel kierowcy i zwiększa obroty silnika, żeby usłyszeli, jak odjeżdża. Sunie Wilson Way do pierwszego skrzyżowania, skręca w prawo i parkuje przed domkiem, który wygląda na nie zamieszkany. Szybko, po cichu, z płytkim oddechem w piersi, Ahmad wraca ścieżką wydeptaną w trawie zamiast chodnika. Po tej
zapuszczonej uliczce nie poruszają się ani samochody, ani przechodnie. Podchodzi do okna dużego pokoju domu pod numerem 292, gdzie walczący o przetrwanie krzew hortensji z suchymi lawendowymi kwiatami daje mu pewną osłonę, i zagląda do środka. Puf odwinięto z foliowej otoczki i ustawiono na kafelkowa nym blacie ławy stojącej przy wytartej sofie w szkocką kratę. Składanym nożykiem wielkości srebrnej dolarówki szef przeciął szwy na jednej z trójkątnych łat tworzących sześcioboczną gwiazdę, zielono-czerwoną śnieżynkę, na okrągłym skórzanym siedzisku. Kiedy trójkąt zamienił się w odpowiednio luźną klapkę, szczupła dłoń szefa wsuwa się pod obicie i wyciąga dwoma długimi palcami pewną ilość zielonej amerykańskiej waluty. Zza ginącego krzewu hortensji Ahmad nie widzi nominałów, lecz sądząc po szacunku, z jakim mężczyźni przeliczają i układają banknoty na ławie z kafelkowanym blatem, są wysokie.
IV Wuj Charliego, a brat Habiba Chehaba, Maurice, rzadko przyjeżdża z Florydy, lecz upał i wilgoć Miami w lipcu i sierpniu wypędzają go na te miesiące na północ. Pomieszkuje w domu Habiba w Pompton Lakes i od czasu do czasu pojawia się w sklepie, gdzie widuje go Ahmad -jest mężczyzną podobnym do brata, lecz potężniejszym i mniej serdecznym, ze słabością do pogniecionych lnianych garniturów, białych skórzanych pantofli oraz koszul i krawatów dobranych w sposób nieco zbyt oczywisty. Oficjalnie ściska dłoń Ahmada, gdy widzą się po raz pierwszy, i chłopak odnosi niemiłe wrażenie, że jest taksowany spojrzeniem bardziej dyskretnym niż Habiba, spojrzeniem oczu z jeszcze większą domieszką złota i mniejszą skłonnością do tego, by rozbłysnąć wesołymi iskierkami. Jak się okazuje, Maurice jest młodszym bratem, chociaż ma w sobie wyniosłość starszego. Ahmada, jedynaka, fascynuje pojęcie braterstwa, jego wady i zalety, wrażenie, które powstaje, bycia w pewnym sensie skopiowanym. Gdyby Bóg obdarzył go bratem, Ahmad być może czułby się mniej osamotniony i mniej by polegał na Bogu, którego nosi w sobie, w swym tętnie i myślach. Za każdym razem, kiedy widzą się z panem Maurice'em w sklepie, ten tęgi, elegancki mężczyzna w jasnym ubraniu z lekkim uśmiechem posyła Ahmadowi skinienie głową, które zdaje się mówić: Znam cię, młody człowieku. Mam twój numer. Wspomnienie o dolarach, które dostarczył czterem mężczyznom w domku na Upper Shore, pozostaje w nim jak cos z pogranicza zjawisk nadprzyrodzonych, tego nieokreślonego bezmiaru, który mimo wszystko, z własnej nieodgadnionej woli, stara się ingerować w nasze życie. Nie wie, czy odważy się opowiedzieć o swym odkryciu Charliemu. Czy Charlie zdawał sobie sprawę z zawartości pufa? Ile jeszcze dostarczonych i odebranych przez nich mebli miało podobnie wypełnione szczeliny i wgłębienia? I co się za tym kryje? Ta tajemnica musi mieć coś wspólnego z wydarzeniami opisywanymi w gazetach, z nagłówkami, po których ledwo prześlizguje się wzrokiem, z politycznymi zamachami za granicą i aktami przemocy w kraju oraz z nocnymi wiadomościami, które mu migają, gdy przerzuca kanały na przestarzałym telewizorze matki.
W telewizji zaczął szukać śladów Boga w tym niewiernym społeczeństwie. Ogląda konkursy piękności, gdzie dziewczęta o świetlistej skórze i białych zębach, razem z symboliczną garstką uczestniczek o ciemniejszej karnacji, konkurują ze sobą, próbując oczarować konferansjera swymi uzdolnieniami wokalnymi lub tanecznymi oraz częstymi, choć nieco zbyt pośpiesznymi wyrazami wdzięczności wobec Pana Boga za te dary, które zamierzają wykorzystać, gdy już miną dni popisów wokalnych w kostiumach kąpielowych, w służbie rodakom w formie tak wzniosłych zawodów jak lekarz, nauczyciel, agronom lub - najświętsze ze wszystkich powołań gospodyni domowa. Ahmad odkrywa kanał chrześcijański z mężczyznami w średnim wieku, o głębokich głosach, w garniturach w niezwykłych kolorach, z szerokimi, błyszczącymi klapami, którzy przerywają pełne pasji przemowy („Jesteście gotowi na przyjęcie Jezusa?" pytają i „Czy przyjęliście Jezusa w swym sercu?"), by nagle przystąpić do żartobliwego flirtu z kobietą w średnim wieku na widowni albo, pstryknąwszy palcami, wrócić do śpiewu. Chrześcijańskie śpiewy interesują Ahmada, przede wszystkim chóry gospel w opalizujących strojach, grube Murzynki podskakujące i kołyszące się z żarliwością, która czasami wydaje się sztucznie pobudzona, lecz później, gdy chóry śpiewają dalej, wygląda na szczerą, płynącą z wnętrza. Kobiety unoszą wysoko dłonie, a razem z nimi głosy i klaszczą w rytmiczny, zaraźliwy sposób, który udziela się nawet garstce białych wśród nich, jest to bowiem jedna z tych sfer amerykańskiego doświadczenia, oprócz sportu i przestępczości, gdzie ciemniejsza skóra bezsprzecznie wiedzie prym. Ahmad słyszał, za sprawą ironicznych, wypowiedzianych z półuśmiechem aluzji szejka Raszida, o sufickim entuzjazmie i zapamiętaniu, które przed laty nękały islam, lecz nie znajduje nawet najdrobniejszego ich śladu na islamskich kanałach transmitowanych z Manhattanu i Jersey City - są tylko wezwania do modlitwy przy fotografii wielkiego meczetu Muhammada Alego w Cytadeli Saladina, dyskusje w studiu poważnych profesorów i mułłów w okularach o antyislamskiej furii, która perwersyjnie opętała współczesny Zachód, oraz kazania wygłaszane przez imama w turbanie siedzącego przy pustym stole, filmowane statyczną kamerą w studiu całkowicie pozbawionym jakichkolwiek wizerunków. Temat porusza Charlie. Pewnego dnia w kabinie ciężarówki, gdy przejeżdżają przez wyjątkowo pusty rejon północnego New Jersey, między rozległym cmentarzem i nie zabudowanym obszarem Meadows z pałkami i trzcinami o lśniących liściach w słonawej wodzie - pyta: Coś cię gryzie, wojowniku? Ostatnio mało się odzywasz. - Ja w ogóle mało się odzywam, nie? - No tak, ale tym razem jest jakoś inaczej. Na początku to było milczenie w rodzaju „Pokaż mi", a teraz raczej jakbyś pytał „O co chodzi?" Ahmad nie ma tylu przyjaciół, żeby mógł sobie pozwolić na utratę jednego. Wie, że z tego miejsca nie ma powrotu; zresztą nie ma specjalnie do czego wracać. - Kilka dni temu - relacjonuje Charliemu - kiedy sam robiłem dostawy, byłem świadkiem czegoś dziwnego. Widziałem, jak wyciągano mnóstwo forsy z pufa, który zawiozłem do Upper Shore. - Rozpruli go przy tobie? - Nie. Wyszedłem, a potem zakradłem się i zajrzałem przez okno.
Sposób, w jaki się zachowywali, wzbudził moje podejrzenia i ciekawość. - Wiesz, dokąd prowadzi ciekawość? - To pierwszy stopień do piekła. Ale niewiedza też może zaszkodzić. Jeśli mam coś rozwozić, powinienem wiedzieć, co to jest. - Czemu, Ahmadzie? - pyta Charlie niemal czule. - Wydawało mi się, że chcesz wiedzieć tylko to, z czym możesz sobie poradzić. Prawda jest taka, że dziewięćdziesiąt dziewięć procent mebli, które rozwozisz, to nic innego, tylko meble. - A ten szczęśliwy jeden procent, który dostaje premię? Teraz, kiedy krytyczny punkt ma już za sobą, Ahmad czuje podszytą napięciem swobodę. Wyobraża sobie, że podobną ulgę i poczucie odpowiedzialności odczuwają mężczyzna i kobieta, kiedy po raz pierwszy się przy sobie rozbiorą. Charlie ma chyba podobne odczucia; jego głos brzmi lżej, odrzuciwszy pewną warstwę obłudy. - Ci szczęściarze - odpowiada - to prawdziwi wierni. - Wierzą w dżihad? - zgaduje Ahmad. - Wierzą - parafrazuje ostrożnie Charlie - w działanie. Wierzą, że można coś zrobić. Że muzułmański chłop na Mindanao nie musi głodować, że dziecko w Bangladeszu nie musi utonąć, że egipski wieśniak nie musi oślepnąć po schistosomatozie, że Palestyńczycy nie muszą być ostrzeliwani z izraelskich helikopterów, że wierni nie muszą jeść piachu i wielbłądziego łajna tego świata, gdy Wielki Szatan tuczy się na cukrze, wieprzowinie i paliwie sprzedawanym po zaniżonych cenach. Wierzą, że miliard wyznawców islamu nie musi narażać oczu, uszu i dusz na truciznę hollywoodzkiej rozrywki i bezwzględnego ekonomicznego imperializmu, którego chrześcijańsko -żydowski Bóg jest rozpadającym się idolem, zwykłą maską skrywającą rozpacz ateistów. - Skąd pochodzą te pieniądze? - dopytuje się Ahmad, kiedy słowa Charliego, ostatecznie nie tak bardzo różniące się od obrazu świata, który odmalowuje nieco łagodniej szejk Raszid, wyczerpują się. - I co ich odbiorcy mają z nimi zrobić? - Forsa pochodzi od tych - informuje go Charlie - którzy kochają Allaha, zarówno w Stanach, jak i poza granicami. Pomyśl sobie, że ci czterej mężczyźni są ziarnami posadzonymi w ziemi, a pieniądze są wodą, która utrzymuje tę ziemię wilgotną, żeby pewnego dnia z pękniętych ziaren puściły pędy. Allahu akbar! Allah jest Wielki! - Czy te pieniądze - nie ustępuje Ahmad - przechodzą jakoś przez ręce wujka Maurice'a? Jego przyjazd tutaj najwyraźniej ma jakieś znaczenie, chociaż do codziennej działalności sklepu odnosi się z pewną pogardą. A twój poczciwy ojciec... na ile on jest związany z tym wszystkim? Charlie śmieje się - pobłażliwie; jest synem, który przerósł ojca, lecz nie przestaje go szanować, tak jak Ahmad swojego. - A ty co, z CIA jesteś? Mój ojciec to imigrant starej daty, lojalny systemowi, który go przyjął i pozwolił mu się wzbogacić. Gdyby się dowiedział, o czym tu gadamy, doniósłby na nas FBI. - A tam jego doniesienie szybko by się zawieruszyło - Ahmad ze swej nowej pozycji próbuje żartować.
Charlie nie śmieje się. - Wydobyłeś ode mnie ważne tajemnice - mówi. - To są sprawy życia i śmierci, wojowniku. Zastanawiam się teraz, czy nie popełniłem błędu, mówiąc ci o tym wszystkim. Ahmad usiłuje zbagatelizować to, co zaszło między nimi. Uzmysławia sobie, że przyjął wiedzę, o której nie może pisnąć ani słowem. Wiedza jest wolnością, brzmi napis na fasadzie liceum Central High. Wiedza jednak może też być więzieniem bez wyjścia, kiedy się już ktoś w nim znajdzie. - Nie popełniłeś błędu. Powiedziałeś mi bardzo mało. To przecież nie ty zaprowadziłeś mnie do okna, żebym zobaczył, jak przeliczają pieniądze. Można by wytłumaczyć obecność tych pieniędzy na wiele sposobów. Mogłeś wyprzeć się wiedzy na ten temat, a ja bym ci uwierzył. - Mogłem - przyznaje Charlie. - Może powinienem był. - Nie. To by zamieniło zaufanie, które jest między nami, w fałsz. - W takim razie powiedz mi: jesteś z nami? - Jestem z tymi - mówi powoli Ahmad - którzy są z Bogiem. - Dobra. Może być. Milcz więc jak Bóg. Nie mów nic matce. Nie mów nic swojej dziewczynie. - Nie mam dziewczyny. - A tak. Obiecałem, że coś z tym zrobimy, tak? - Powiedziałeś, że trzeba mi załatwić rżniątko. - Racja. Popracuję nad tym. - Proszę, nie. To nie należy do ciebie. - Przyjaciele sobie pomagają - upiera się Charlie. Wyciąga rękę i ściska ramię młodego kierowcy. Ahmadowi nie do końca się podoba ten gest; przypomina mu o zastraszającym uścisku Tylenola tamtego dnia na szkolnym korytarzu. - Jeszcze jedno pytanie - mówi ze zdobytym niedawno poczuciem męskiej godności. - Od tej pory sam nie poruszę tego tematu, chyba że zostanę zagadnięty. Czy coś się szykuje, chodzi mi o te ziarna, które są podlewane? Ahmad zna mimikę Charliego tak dobrze, że nie musi spoglądać na niego w ciężarówce, żeby zobaczyć, jak jego gumowate usta poruszają się, jakby badały kształt zębów, po czym następuje ciężki wydech, przesadne westchnienie irytacji. - Jak mówiłem, zawsze rozważa się kilka projektów i trudno przewidzieć, jak się rozwiną. Co mówi Księga, wojowniku? Oni knuli podstęp i Bóg knul podstęp; a Bóg jest najlepszy spośród knujących podstępy. - W tych podstępach czy ja kiedykolwiek będę mieć do odegrania jakąś rolę? - Niewykluczone. Chciałbyś, chłopie? I znów Ahmad odnosi wrażenie, że dochodzi do jakiegoś rozstaju dróg, a za nim zamyka się jakaś brama. - Wydaje mi się, że tak. - Wydaje ci się? To nie wystarczy. - Jak mówisz, trudno przewidzieć poszczególne wydarzenia. Ale linie są wyraźnie zaznaczone. - Linie? - Linie bojowe. Armie Szatana stoją naprzeciw armii Boga.
Jak potwierdza Święta Księga, prześladowanie jest gorsze od zabicia. - Właśnie. W ł a ś n i e - zgadza się Charlie i klepie się po udach, jak gdyby chciał się rozbudzić. - Podoba mi się. Gorsze od zabicia. - Jest mężczyzną gadatliwym i wesołym, toteż trudno mu było utrzymywać poważną minę w rozmowie z Ahmadem, jakby przechodzili przez cmentarz, na którym kiedyś spoczną. O jednym trzeba pamiętać - dodaje. - Zbliża się rocznica, we wrześniu. A ci, co wydają rozkazy... nasi generałowie, że tak powiem... mają staromodną słabość do rocznic. Jacob i Teresa właśnie się kochali i teraz naciągają kołdrę na nagie ciała. Wiatr wpadający przez okno sypialni jest chłodny. Zbliża się wrzesień; pojedyncze żółte liście jak samotne płomyki pojawiają się już wśród nużącej zieleni. Oboje mogliby zrzucić kilka kilogramów - taka refleksja przychodzi mu do głowy po ciepłej kąpieli w jej ciele. Jej skóra w miejscach, gdzie nie ma piegów, jest niemal aż nazbyt blada, jak skóra plastikowej lalki, tylko że ugina się pod jego kciukiem, a wtedy zostaje powoli znikający czerwony ślad. Serce go boli na widok własnych włochatych ramion i torsu, obwisłych i zwiotczałych; w domu łazienkowe lustro pokazuje mu początki pseudopiersi, a brzuch pod dwiema bliźniaczymi kępkami czarnych włosów doczekał się kolejnej fałdy. Siwe włosy na torsie nie kręcą się i odstają jak skrzywione antenki: włosy starca. Terry tuli się do niego, wciskając swój zadarty nos w jego pachę. Jego miłość do niej wzbiera w nim jak pierwsza fala nudności. - Jack? - odzywa się szeptem. - Co? - Zabrzmiało to bardziej gburowato, niż zamierzał. - Co cię tak smuci? - Nie jestem smutny - odpowiada. - Zmachałem się. Ale ty na mnie działasz. Myślałem, że te moje stare szczątki nadają się już tylko na złom, ale ty potrafisz sprawić, że świece znów iskrzą. Jesteś niesamowita, Terry. - Daruj sobie te androny, jak mawiał mój ojciec. Nie odpowiedziałeś mi na pytanie. Czemu jesteś smutny? - Może myślałem o tym, że niedługo zaczyna się rok szkolny. Trudniej będzie nam się zgrać w czasie. - Nauczył się wyrażać trudności w oszukiwaniu żony bez wymieniania imienia Beth, którego dźwięku Terry nie znosi z powodu, którego on nie jest w stanie pojąć. Na dobrą sprawę to przecież Beth powinna być zazdrosna i oburzona. Terry wyczuwa tę właśnie myśl. - Tak bardzo się boisz, żeby Beth się nie dowiedziała - mówi zjadliwie. - A gdyby się dowiedziała, to co? Dokąd by odeszła? Kto by ją chciał taką, jaka jest teraz? - Przecież nie o to chodzi. - Nie? A o co, kochanie? Powiedz mi. - Żeby nie ranić ludzi? - sugeruje. - Więc myślisz, że mnie nie ranisz? Myślisz, że jak mnie przelecisz i zostawiasz chwilę potem, to mnie nie boli? Jack wzdycha. Znów kłótnia, w kółko na ten sam temat. - Przykro mi. Chciałbym spędzać z tobą więcej czasu - mówi. Tak naprawdę jednak odpowiada mu to, że odchodzi, zanim zrobi się nudno. Kobiety potrafią być nudne. Wszystko biorą do siebie. Są tak pochłonięte ochranianiem siebie, prezentowaniem siebie i
dramatyzowaniem siebie. Wśród mężczyzn nie trzeba robić tylu uników, wystarczy zadać cios. Kontakty z kobietą są jak jujitsu, wyczekiwaniem na potknięcie. Teresa wyczuwa groźny kierunek jego myśli i mówi łagodząco, choć zrzędliwie: - Zresztą i tak się pewnie domyśla. - Dlaczego miałaby się domyślać? - pyta, chociaż oczywiście Terry ma rację. - Kobiety wiedzą - informuje go z satysfakcją, przekonana o wyższości własnej płci, i mocniej się w niego wtula, jednocześnie bawiąc się włosami na jego kudłatym, zwiotczałym brzuchu. Mówi: Ciągle sobie powtarzam: „Nie kochaj go tak bardzo. Dla własnego dobra, kobieto, a także dla jego dobra". Wypowiadając te słowa, Terry ma wrażenie, że coś się w niej otwiera, i przez chwilę doświadcza przedsmaku ulgi, jaką mogłaby poczuć, gdyby rzeczywiście zaczął mniej dla niej znaczyć - gdyby ten beznadziejny romans z tym melancholijnym starym frajerem, szkolnym psychologiem, miał się faktycznie skończyć. Z czterdziestką na karku przeżyła już rozstania z wieloma mężczyznami, a ilu z nich chciałaby z powrotem? Z perspektywy czasu wydaje jej się, że po każdym rozstaniu wraca do samotnego życia ze świeżą otwartością i werwą, jak wtedy, kiedy staje przed pustym, napiętym, zagruntowanym płótnem po kilku dniach z dala od sztalug. Przerwany krąg, rozchylony w nadziei na telefon od jakiegoś mężczyzny, pukanie do drzwi, inwazję i transformację z zewnątrz, znów by się domknął. Ten Jack Levy, choć inteligentny, a nawet czasem wrażliwy, jest ciężkim przypadkiem. Przytłacza go podszyte poczuciem winy żydowskie przygnębienie, ją zresztą też, kiedy na to pozwala. Potrzebuje kogoś bliższego jej wiekiem i nieżonatego. Ci zaobrączkowani zawsze są bardziej żonaci, niż początkowo dają po sobie poznać. Próbują nawet żenić się z nią, nie odprawiwszy najpierw prawowitej partnerki. - Co słychać u Ahmada? - pyta ją po pseudoojcowsku. Ciągle pytają o Ahmada, tymczasem ona wolałaby zostawić za sobą matkowanie i przejść do czegoś, z czym radzi sobie lepiej. - Przy moich nocnych dyżurach i przy jego często późnych powrotach z pracy prawie się nie widujemy. Twarz mu się zaokrągliła i zmężniał, musi tyle tam się nadźwigać... ten Charlie, poza którym świata nie widzi, z tego, co wiem, tylko z nim jeździ. Ci Libańczycy wyciskają ze swoich pracowników, ile tylko się da. Ahmad wspominał, że czarni pomocnicy ciągle od nich odchodzą. Ostatnio chyba go awansowali... przynajmniej wraca do domu później i wydaje się czymś zaabsorbowany, kiedy się widujemy, choć nie zdarza się to często. - Zaabsorbowany? - powtarza Jack, też czymś zaabsorbowany... pewnie martwi się o Beth. Nie ma się co oszukiwać: chociaż brakowałoby jej pochlebstw Jacka z łóżka, kiedy już się tam znajdą, ucieszyłaby się, gdyby miała go z głowy. Może potrzebny jest jej inny artysta, nawet jeśli będzie taki jak ten ostatni, Leo: Leo nie-lwie serce, bez reszty zakochany w sobie, stosujący technikę drippingu i ścierania jak Pollock sześćdziesiąt lat po czasie, skłonny do rękoczynów, kiedy odblokowuje się po alkoholu albo amfie, ale przynajmniej ją rozśmieszał i nie próbował wzbudzać w niej poczucia winy, sugerując, że mogła być dla Ahmada lepszą matką, niż
jest. A może powinna zacząć się umawiać z jakimś stażystą, jak ten nowy, który mruga, kiedy się jąka, niedługo zostanie neurochirurgiem; ale nie ma się co oszukiwać, jest już za stara dla stażysty, zresztą oni zawsze rzucają pielęgniarki, z którymi się pieprzą, i wybierają córki proktologów. A jednak sama myśl o całym świecie mężczyzn, nawet w jej wieku, choćby tylko w północnym New Jersey, sprawia, że twardnieje jej serce wobec tego smętnego, pełnego dobrych intencji, pachnącego stęchlizną mężczyzny. Postanawia się z nim rozstać. - Tajemniczy - precyzuje. - Może znalazł sobie dziewczynę. Mam nadzieję. Chyba już najwyższy czas. - Dzisiaj młodzi mają więcej problemów, niż mieliśmy my mówi Jack. - A przynajmniej ja... nie powinienem mówić tak, jakbyśmy byli w tym samym wieku. - Och, ależ proszę bardzo. Nie krępuj się. - Nie chodzi tylko o AIDS i całą resztę. Istnieje pewien głód, nie wiem, absolutu, kiedy wszystko jest takie relatywne, a wszystkie siły ekonomiczne narzucają im szybki zarobek i kredyt na karcie. Mam tu na myśli nie tylko chrześcijańską skrajną prawicę, Ashcrofta i jego ruch odnowy. Widać to też po Ahmadzie. I po Czarnych Muzułmanach. Kiedy rzeczywistość nie jest prosta, ludzie chcą powrotu do naiwnej prostoty, czerni i bieli, prawdy i fałszu. - Więc mój syn jest prosty. - W pewnym sensie. Tak jak większość ludzkości. Inaczej bycie człowiekiem byłoby zbyt trudne. W przeciwieństwie do innych zwierząt wiemy za dużo. One wiedzą tylko tyle, żeby wypełnić swoje zadanie i umrzeć. Jedzą, śpią, pieprzą się, rodzą młode i umierają. - Jack, wszystko, co mówisz, jest takie przygnębiające. Dlatego jesteś taki smutny. - Chcę tylko powiedzieć, że dzieciaki takie jak Ahmad muszą mieć coś, czego nie daje im już społeczeństwo. Społeczeństwo nie pozwala im już zachować niewinności. Ci szaleni Arabowie mają rację hedonizm, nihilizm, to wszystko, co mamy do zaoferowania. Posłuchaj tekstów dzisiejszych gwiazd rocka i rapu, zresztą to też dzieciaki, za którymi stoją sprytni agenci. Młodzi muszą podejmować teraz więcej decyzji niż kiedyś, bo dorośli nie potrafią im podpowiedzieć, co mają robić. M y s a m i nie wiemy, co robić, nie mamy gotowych odpowiedzi tak jak kiedyś; po prostu trwonimy czas, starając się za dużo nie myśleć. Nikt nie bierze na siebie odpowiedzialności, więc robią to dzieciaki, przynajmniej niektóre. Nawet w molochu takim jak Central High, o tak niekorzystnym przekroju demograficznym szkolnej populacji, daje się to zauważyć... to pragnienie, żeby zrobić coś dobrego, żeby być dobrym, żeby gdzieś się zapisać... do wojska, orkiestry dętej, gangu, chóru, samorządu szkolnego, nawet do harcerstwa. Drużynowi, księża, oni chcą tylko, jak się okazuje, molestować te dzieciaki, ale one wciąż przychodzą, licząc na jakieś wskazówki. Na korytarzach serce ci się kraje, jak widzisz te twarze, tak pełne nadziei, oni chcą być d o b r z y, chcą coś znaczyć. Oczekują czegoś od samych siebie. To jest Ameryka, wszyscy czegoś oczekujemy, nawet socjopaci mają całkiem dobrą opinię na swój temat. Wiesz, kim ostatecznie zostają ci, z którymi są najgorsze problemy wychowawcze? Gliniarzami albo nauczycielami w liceum. Chcą zadowolić społeczeństwo, chociaż się do tego nie
przyznają. Chcą być czegoś warci, gdybyśmy tylko mogli im wskazać, co jest wartościowe. - Jego wykład, wymamrotany szybko poirytowanym głosem z głębi włochatej klatki piersiowej, nagle zmienia kurs: Cholera, zapomnij o tym, co powiedziałem. Księża i drużynowi nie tylko chcą ich molestować; oni też chcą być dobrzy. Ale nie potrafią, tyłeczki chłopców są zbyt kuszące. Terry, powiedz mi: dlaczego ja gadam jak najęty? Wcześniej coś się w niej otworzyło, mówi więc: - Może wyczuwasz, że to twoja ostatnia szansa. - Ostatnia szansa na co? - Na to, żeby podzielić się sobą ze mną. - Co chcesz przez to powiedzieć? - Jack, to nie ma sensu. Cierpi twoje małżeństwo i ja też na tym dobrze nie wychodzę. Na początku było inaczej. Jesteś wspaniałym facetem... tyle że nie dla mnie. Po kilku draniach, z którymi miałam do czynienia, ty jesteś jak święty. Naprawdę. Ale nie mogę się zamykać na rzeczywistość, muszę myśleć o swojej przyszłości. Ahmad już mnie zostawił... teraz potrzebuje ode mnie tylko jedzenia w lodówce. - Ja ciebie potrzebuję, Terry. - I tak, i nie. Moje malarstwo jest dla ciebie gówno war... - Ależ nie, uwielbiam twoje malarstwo. Wspaniale, że masz ten dodatkowy wymiar. Gdyby tak Beth... - Gdyby Beth miała dodatkowy wymiar, podłoga by się pod nią zarwała. - Parska śmiechem, wyobraziwszy sobie tę scenę, i gdy siada w łóżku, jej piersi wysuwają się spod kołdry, z górną częścią pokrytą piegami, a dolną, z sutkiem, nietkniętą przez słońce, bez względu na to, ilu innych mężczyzn przykładało tam swe palce i usta. Odzywa się w niej ta jej irlandzkość, myśli Jack. To właśnie w niej kocha, bez tego nie może się obejść. Ta energia, ta arogancka iskra szaleństwa tląca się w ludziach, którzy przez dłuższy czas byli ciemiężeni - mają ją Irlandczycy, czarni i Żydzi, w nim jednak zgasła. Chciał być komikiem, został jednak pozbawionym humoru reprezentantem systemu, który sam w siebie nie wierzy. Przez te wszystkie dni, kiedy wstawał za wcześnie, dawał sobie czas na to, żeby umrzeć. Trzeba uczyć się umierać w wolnym czasie. Co powiedział Emerson o tych. którzy umarli? Przynajmniej mają spokój z dentystą. Ta myśl zaskoczyła go czterdzieści lat temu, kiedy wciąż czytał rzeczy, które mają jakieś znaczenie. Ta ruda grubaska jeszcze nie umarła i ona o tym wie. Musi jednak zaprotestować w sprawie Beth. - Nie mieszajmy jej do tego. Nie można jej winić za to, jak wygląda. - Gówno prawda. Jeśli nie ją, to kogo? A poza tym bardzo bym chciała jej do tego nie mieszać, Jack, tylko że ty nie potrafisz inaczej. Przyprowadzasz ją tutaj ze sobą. Wyraz twojej twarzy mówi: „Pomóż mi, drogi Boże, to tylko na godzinkę". Traktujesz mnie jak godzinę lekcyjną w szkole. Czuję, że czekasz tylko na dzwonek. - To najlepszy sposób, myśli. Najlepszy sposób, żeby go odstręczyć, żeby mu siebie obrzydzić: zaatakować jego żonę. Masz ż o n ę, Jack. O jedną, kurwa, za dużo, jak dla mnie.
- Nie. - Zabrzmiało to jak skomlenie. - M a s z ż o n ę - powtarza Teresa. - Próbowałam o tym zapomnieć, ale mi nie pozwalałeś. Poddaję się. Dla własnego dobra, Jack, muszę się wycofać. Pozwól mi odejść. - A co z Ahmadem? Pytanie to zaskakuje ją. - Co ma być? - Martwię się o niego. Ten sklep z meblami jest jakiś podejrzany. Teresa zaczyna tracić cierpliwość; i nie pomaga tutaj fakt. że Jack leży w przepoconym cieple jej łóżka, jak gdyby wciąż był jej kochankiem i miał do niej jakieś prawa. - Co z tego? - pyta. - Dzisiaj wszystko jest podejrzane. Nie mogę przeżyć za Ahmada jego życia. Za ciebie też nie. Dobrze ci życzę, Jack, naprawdę. Jesteś przemiłym smutasem. Ale jeśli zadzwonisz albo wstąpisz tu po wyjściu stąd dzisiaj, uznam, że nas nachodzisz. - Hej, nie rób tego - prosi łamiącym się głosem Jack, chcąc tylko, żeby wszystko było takie jak godzinę temu, gdy, nie zamykając nawet za nimi drzwi, przywitała go namiętnym pocałunkiem, który rozpalił ich pachwiny. Podobało mu się, że ma kobietę na boku. Podobał mu się jej bagaż - to, że jest matką, malarką, salową wyrozumiałą wobec ludzkich ciał. Teresa podnosi się z łóżka, które pachnie nimi. - Daj spokój, Jack - mówi mu, stojąc tuż poza zasięgiem jego rąk. Z nieufną szybkością pochyla się po ubrania tam, gdzie je zrzuciła. Przyjmuje pedagogiczny, karcący ton. - Nie bądź pijawką. Założę się, że jesteś pijawką dla Beth. Wysysasz życie z kobiety i zmuszasz ją, żeby tak jak ty użalała się nad tobą. Nic dziwnego, że tyle je. Dałam ci, co mogłam, Jack, a teraz m u s z ę pójść dalej swoją drogą. Proszę cię. Nie utrudniaj mi tego. Karcący ton tej zołzy zaczyna go irytować i Jack się buntuje. - Nie wierzę, że to się dzieje bez żadnego powodu - mówi. Czuje się miękki, zbyt słaby i wilgotny, żeby się podnieść z łóżka; w umyśle utkwił mu obraz pijawki. Może ona ma rację; jest ciężarem dla świata. Próbuje grać na zwłokę. - Dajmy sobie trochę czasu, żeby o tym pomyśleć. Zadzwonię do ciebie za tydzień. - Ani mi się waż. Ten władczy rozkaz naprawdę go wkurza; nie wytrzymuje. - Jeszcze raz, jaki jest powód tego wszystkiego? Bo jakoś mi umknął. - Uczysz w szkole, słyszałeś o czystym koncie. - Jestem szkolnym psychologiem. - No to sam udziel sobie porady. Zrób ze sobą porządek. - Gdybym się pozbył Beth, co by się stało? - Nie wiem. Prawdopodobnie niewiele. Zresztą jak byś się jej pozbył? No właśnie, jak? Stanik Terry znów jest na miejscu, a dżinsy są podciągane ze złością, tymczasem jego bezwładna nagość staje się coraz bardziej wstydliwa i żałosna. - OK - mówi. - Dotarło do mnie. Przepraszam, że byłem taki tępy. - Nie podnosi się jednak. W jego głowie rozlega się melodia sprzed lat, kiedy w centrum miasta pełno było kinowych neonów, kaskadowa, płynna. Nuci jej finałową frazę. - Diidii-di-da-da-daaa.
- Skąd to? - pyta Terry, wściekła, chociaż to przecież ona wygrała. - Nie z kreskówek Terry tunes. Z innych, z kreskówek Warner Brothers. Na koniec z bębna wyskakuje jąkająca się świnka i mówi: „Tt-to wszystko, moi drodzy!" - Nie jesteś zabawny, wiesz o tym. Skopuje z siebie kołdrę. Podoba mu się to uczucie, jest nagim, włochatym zwierzęciem ze zwisającymi, zużytymi genitaliami i stopami o pożółkłych podeszwach i nieprzyjemnym zapachu; podoba mu się błysk niepokoju w szklistych, wypukłych oczach drugiego zwierzęcia. Stojąc nagi, nie osłaniając pomarszczonego i obwisłego, ponadsześćdziesięcioletniego siebie, Jack Levy zwraca się do niej: Cholernie będzie mi ciebie brakowało. - Gdy chłodne powietrze liże jego skórę, przypomina sobie, jak to przed wielu laty czytał o Leakeyu, paleontologu, który w wąwozie Olduvai odnalazł najstarsze szczątki człowieka i twierdził, że nagi człowiek był w stanie dopaść i zabić własnymi rękami każdą ofiarę, nawet zębatego drapieżnika, mniejszego od siebie. Czuje ów potencjał. Mógłby powalić tego mniejszego przedstawiciela swego gatunku i udusić go. - Byłaś moim ostatnim... zaczyna. - Ostatnim czym? Kawałkiem dupy? To twój problem, nie mój. Można to sobie kupić, wiesz o tym. - J e j piegowatą twarz zaróżowiła przekora. Nie rozumie, że nie musi z nim walczyć, nie musi być ordynarna i dosadnie mu wszystkiego tłumaczyć. On wie, kiedy zawalił egzamin. Odnosi wrażenie, że jego obnażone ciało ma ciężar, którego on nie jest w stanie unieść. - Hej, Terry, spokojnie. Moim ostatnim powodem, żeby żyć. To chciałem powiedzieć. Moim ostatnim powodem, żeby móc się życiem cieszyć. - Nie próbuj mi wciskać tego sentymentalnego żydowskiego kitu, Jack. Mnie też będzie ciebie brakowało. - I dodaje, raniąc go: - Przez pewien czas. - To twój szczęśliwy dzień, wojowniku! - mówi na powitanie Charlie pewnego ranka na początku września. - Jak to? - Zobaczysz. - Ostatnio Charlie bywał zamyślony i szorstki, jakby coś go gryzło, lecz czymkolwiek jest ta niespodzianka, sprawia mu tak wielką radość, że kącik jego niezmordowanych ust, widziany z boku, wcina się w uśmiechu w policzek. - Najpierw mamy całą masę dostaw, jedną aż do Camden. - Jesteśmy potrzebni obaj? Chętnie sam to zrobię. - Z czasem polubił te samotne kursy. W kabinie nie jest zresztą sam, jest z nim Bóg. Sam Bóg jest samotny. Jest samotnością w najczystszej formie. Ahmad kocha swego samotnego Boga. - Obaj. Mamy do dostarczenia jedną szafę z chowanym łóżkiem, waży, kurwa, tonę z tym całym żelastwem w środku, a do Camden zawozimy ponaddwumetrową pikowaną sofę w prawdziwej skórze z wyginanymi oparciami. Tylko nie wolno za nie chwytać; od razu się wyłamują, o czym przekonaliśmy się z jednym z twoich poprzedników. Przeceniona z ponad tysiąca, ma trafić do poczekalni jakiejś eleganckiej kliniki dla niezrównoważonych dzieciaków. - Niezrównoważonych? - A kto nie jest, co nie? No, w każdym razie z dwoma fotela mi
do kompletu wszystko poszło za dwa patole, a takie zakupy nie zdarzają się codziennie. Uważaj na tę cysternę z paliwem z lewej; koleś jest chyba nawalony. Ahmad już od pewnego czasu ma oko na pędzącą brudną ciężarówkę, zastanawiając się, czy kierowca bierze w rachubę skutki przemieszczania się płynnego ładunku i inne czynniki wymagające ostrożności. Początek września wiąże się ze zwiększonym niebezpieczeństwem na ulicach i autostradach, gdy powracający urlopowicze wciskają się do sfory, żeby zając stare miejsce. - Excellency staje się ekskluzywnym sklepem - mówi dalej Charlie - przy tych wszystkich nowych domach, które idą za milion w górę. Zauważyłeś, że w teleturniejach publiczność już nie wybucha śmiechem, kiedy ktoś mówi, że jest z New Jersey? Zamieniamy się w południowe Connecticut, tylko tunel dzieli nas od Wall Street. Ojciec i wuj mieli skromne plany, chcieli sprzedawać meble ze sklejki i włókna winylowego dla mas, ale teraz przychodzą do nas te yuppiszony dojeżdżające do pracy z Montclair i Short Hills, które potrafią wybulić dwa kawałki za sofę z białej skóry albo trzy za komplet mebli do jadalni w stylu europejskim, powiedzmy z gotycką gablotką na bibeloty, a wszystko z rzeźbionego dębu. Takie rzeczy ostatnio schodzą; nie tak jak kiedyś. Kupowaliśmy od czasu do czasu wysokiej jakości mebel z drugiej ręki, a potem zalegało nam to na stanie całe lata. Nawet w biednym starym New Prospect pojawiły się nowe pieniądze. - To dobrze - mówi ostrożnie Ahmad - że interes kwitnie. Pragnąc dostroić się do pogodnego nastroju Charliego, ośmiela się dodać: - Może nowi klienci spodziewają się premii w postaci gotówki zaszytej pod obiciem. Profil Charliego nie reaguje na żart. Mówi dalej tym samym, obojętnym tonem: - Z tym na razie skończyliśmy. Wuj Maurice wrócił do Miami. Teraz to my czekamy na dostawę. - Jego ton staje się mniej obojętny, gdy mówi: - Chyba nie rozmawiasz z nikim o swojej robocie tutaj? O szczegółach. Ktoś cię o coś wypytywał? Na przykład matka? Albo faceci, z którymi się spotyka? - Matka jest zbyt zaabsorbowana sobą, żeby poświęcać uwagę mojej osobie. Cieszy się, że mam stałą pracę i dokładam się do domowego budżetu. Ale mijamy się w mieszkaniu jak obcy ludzie. - Co nie jest do końca prawdą. Któregoś wieczoru, wyjątkowo podczas wspólnej i porządnie przygotowanej kolacji przy starym okrągłym stole, przy którym kiedyś się uczył, zapytała go, czy w sklepie z meblami zauważył „coś podejrzanego". Ależ skąd, odpowiedział jej. Uczy się kłamać. Żeby być uczciwym wobec Charliego, mówi mu: - Zdaje się, że ostatnio matka przeżyła jeden z tych swoich zawodów miłosnych, bo pewnego wieczoru nagle się mną zainteresowała, jak gdyby przypomniała sobie o moim istnieniu. Ale ta faza jej minie. Nigdy dobrze się nie dogadywaliśmy. Stała między nami nieobecność ojca, a później moja wiara, którą przyjąłem w jedenastym roku życia. Jest kobietą o ciepłym usposobieniu i bez wątpienia troszczy się o swoich pacjentów w szpitalu, do bycia matką ma jednak tyle talentu co kotka. Kotki karmią małe przez jakiś czas, a potem traktują je jak wrogów. Ja nie jestem jeszcze na tyle dorosły, żeby stać się wrogiem mojej matki, ale jestem na tyle dojrzały, by stać się obiektem jej obojętności.
- Co sądzi o tym, że nie masz dziewczyny? - Jeśli w ogóle coś sądzi, to jest zadowolona. Gdybym się z kimś związał, to by jej skomplikowało życie. Inna kobieta, nawet bardzo młoda, mogłaby zacząć ją osądzać i domagać się od niej przestrzegania pewnych norm konwencjonalnego zachowania. Charlie przerywa mu. - Zaraz będziemy skręcać w lewo... chyba nie na tych, na następnych światłach... tam wskoczymy na pięćset dwunastkę do Summit, gdzie zrzucamy komplet stołowy z cynamonowym wykończeniem. I co, jeszcze nie miałeś rżniątka? - Milczenie Ahmada bierze za potwierdzenie. - To dobrze - mówi. Uśmiech z dołeczkiem na nowo zagościł w jego profilu. Ahmad jest tak przyzwyczajony do oglądania Charliego z boku, że przeżywa wstrząs, kiedy mężczyzna odwraca się w mroku kabiny i pokazuje mu obie strony twarzy. Zrobiwszy to, Charlie przenosi wzrok na zmieniające się światła za szybą. - Masz rację co do zachodnich reklam - mówi, wracając do poruszonego kiedyś wątku. - Wykorzystują seks, bo to napędza konsumpcję. Najpierw alkohol i kwiaty w okresie przedmałżeńskim, a potem rozmnażanie się i zakupy z tym związane, pokarm dla niemowląt, duże samochody i... - Komplety stołowe - podpowiada Ahmad. Kiedy Charlie nie żartuje, jest tak poważny, że aż się prosi, by się z nim podroczyć. Mruga pojedynczym okiem swego profilu, a jego usta układają się tak, jakby posmakował gorzkiej prawdy. - Chciałem powiedzieć większy dom. Ci młodzi wydają i wydają, coraz bardziej się zadłużając, a tego właśnie chcą żydowscy lichwiarze. Wpadają w pułapkę „kup teraz, zapłacisz później", bardzo kuszące. Usłyszał jednak ironię w głosie Ahmada, mówi więc dalej: -Jasne, jasne, my też handlujemy. Ale tata zawsze chciał, żeby sprzedawać po rozsądnych cenach. Nie namawiać klientów, żeby wydawali więcej, niż mogą. Niedobrze dla niego i ostatecznie niedobrze dla nas. Dopiero parę lat temu zaczęliśmy przyjmować karty kredytowe. Trzeba być częścią systemu - mówi - do czasu. - Do czasu? - Do czasu, aż rozsadzimy go od wewnątrz. - W jego głosie pobrzmiewa zniecierpliwienie. Myśli chyba, że Ahmad wie więcej niż w rzeczywistości. - Kiedy nadejdzie ten moment? - pyta go Ahmad. Charlie zastanawia się. - Nadejdzie, kiedy zostanie przygotowany. Może nigdy, a może wcześniej, niż myślimy. Ahmad ma wrażenie, że balansuje na słomianym rusztowaniu, na przyprawiającej o zawrót głowy wysokości ich wspólnej wiary, wyjawionej, kiedy jego rozmówca wspomniał o żydowskich lichwiarzach. Dopuszczony przez Charliego do rzadkiej, jak mu się zdaje, poufałości, on z kolei wyznaje mu: - Mam Boga, do którego się zwracam pięć razy dziennie. Moje serce nie potrzebuje innego towarzystwa. Obsesja na punkcie seksu zdradza pustkę i przerażenie niewiernych. - Hej, nie krytykuj, dopóki nie spróbujesz - mówi Charlie, ożywiając się. -Jesteśmy na miejscu. Monroe osiemset jedenaście.
Cynamonowy zestaw stołowy, raz. Stół i cztery krzesła. Dom, z czerwonej cegły i białego drewna, na dobrze podlanym niewielkim trawniku, jest hybrydą stylu kolonialnego. Na dróżkę z płyt chodnikowych wychodzi się z nimi przywitać młoda gospodyni, Amerykanka chińskiego pochodzenia. Gdy mężczyźni wnoszą krzesła i owalny stół, dwoje dzieci, dziewczynka w wieku przedszkolnym w różowych ogrodniczkach z naszywkami kaczątek oraz brzdąc płci męskiej w poplamionej jedzeniem koszulce i obwisłej pieluszce, gapią się i cieszą, jak gdyby dostarczano im nowe rodzeństwo. Młoda matka, zadowolona z nowego nabytku, proponuje Charliemu napiwek w wysokości dziesięciu dolarów, lecz on macha tylko ręką, udzielając jej lekcji amerykańskiej równości. - To dla nas przyjemność - mówi jej. - Niech dobrze służą. Tego dnia jest jeszcze czternaście dostaw i kiedy wracają z Camden na Reagan Boulevard, cienie są już wydłużone, a inne sklepy pozamykane. Nadjeżdżają od zachodu. Obok salonu Excellency, po drugiej stronie Trzynastej Ulicy, gdzie kiedyś mieściła się stacja benzynowa, teraz znajduje się sklep z oponami, z wysepką do tankowania na dawnym miejscu, chociaż dystrybutora już nie ma, a dalej - dom pogrzebowy urządzony w niegdysiejszej prywatnej rezydencji, w czasach gdy ta część miasta nabrała charakteru handlowego, z głęboką werandą i białą markizą oraz dyskretną tabliczką UNGER I SYN na trawniku. Zatrzymują ciężarówkę na parkingu i ciężkim krokiem wspinają się po schodach na pomost załadowczy, po czym przez tylne drzwi przechodzą na korytarz, gdzie Ahmad odbija swoją kartę zegarową. - Nie zapominaj, że masz niespodziankę - mówi Charlie. Ahmad jest zaskoczony; dzień był długi i wypadło mu to z głowy. Wyrósł z takich zabaw. - Czeka na ciebie na górze - mówi Charlie głosem zbyt cichym, by mógł go usłyszeć jego ojciec, który pracuje na górze w swoim gabinecie. - Jak skończysz, wyjdź sobie przez tylne drzwi. Przedtem włącz alarm. Habib Chehab, jak kret w podziemnym, zatęchłym świecie nowych i używanych mebli, wyłania się ze swego gabinetu. Wygląda blado nawet po lecie spędzonym w Pompton Lakes z niezdrowo spuchniętą twarzą, lecz zwraca się wesoło do Ahmada: - Jak leci? - Nie mogę narzekać, panie Chehab. Starszy mężczyzna przygląda się młodemu kierowcy, od czuwając potrzebę powiedzenia czegoś jeszcze, żeby uwieńczyć lato oddanej służby. - Jesteś najlepszy - mówi. - Tysiące kilometrów, po trzysta czterysta dziennie i ani jedno wgniecenie, ani jedna rysa. No i ani jeden mandat. Doskonale. - Dziękuję panu. To dla mnie przyjemność... - zdaje sobie sprawę, że tego samego wyrażenia użył dziś Charlie. Pan Chehab spogląda na niego z zaciekawieniem. - Zostaniesz u nas po Święcie Pracy? - No jasne. Jakżeby inaczej? Uwielbiam prowadzić. - Myślałem tylko, że chłopcy tacy jak ty, inteligentni, posłuszni, wybierają dalszą naukę.
- Niektórzy już mi to sugerowali, ale nie czuję jeszcze takiej potrzeby. - Dalsza edukacja, obawia się, mogłaby osłabić jego wiarę. Wątpliwościom, których nie dopuszczał do siebie w liceum, mógłby ulec na studiach. Prosta droga prowadziła go w innym, czystszym kierunku. Nie potrafił tego dobrze wyjaśnić. Ahmad zastanawia się, jak dużo starszy pan Chehab wie o przemycanej gotówce, o czterech mężczyznach w domku na wybrzeżu, o antyamerykańskich poglądach własnego syna, o powiązaniach brata na Florydzie. Byłoby dziwne, gdyby żył w całkowitej nieświadomości tych spraw; ale z drugiej strony rodziny, o czym Ahmad wie z własnego doświadczenia, są gniazdami tajemnic, w których jaja lekko się tylko stykają, lecz każde skrywa własne życie. Gdy obaj mężczyźni oddalają się w stronę tylnego wyjścia na parking i własnych osobnych samochodów - Habib do buicka, Charlie do saaba - Charlie przypomina Ahmadowi o aktywowaniu alarmu i zamknięciu drzwi na naoliwiony podwójny zamek. - Chłopak zostaje? - dziwi się pan Chehab. Charlie kładzie rękę na plecach ojca, żeby się nie zatrzymywał. - Tato, dałem Ahmadowi coś do zrobienia na górze. Chyba mu ufasz? - Nie musisz pytać. To dobry chłopak. Jak rodzina. - Tak naprawdę - Ahmad słyszy, jak Charlie wyjaśnia ojcu na pomoście załadowczym - chłopak ma randkę i chce się odświeżyć, włożyć czyste ubranie. Randkę? - zastanawia się Ahmad. Domyślił się już, jaką niespodziankę przygotował mu Charlie: to będzie puf, taki, jaki przewiózł, wypchany pieniędzmi, premią na koniec lata. Ale chcąc niejako zniwelować kłamstwo Charliego, zmywa z rąk całodzienny brud w małej łazience przy automacie z chłodzoną wodą i spryskuje twarz i szyję, nim przechodzi do schodów pośrodku sklepu, które prowadzą na piętro. Wspina się po nich, stąpając bezgłośnie. Na piętrze wyeksponowane są łóżka i komody, stoliki i szafy, lustra i lampy. Te wszystkie rzeczy tłoczą się w słabym świetle odległej lampki nocnej, a za wysokim oknem migoczą światła samochodów podczas wieczornego szczytu. Nie podświetlone abażury wcinają się w mrok swymi ostrymi kątami; żyrandole zwisają jak pająki. Są tam wyściełane wezgłowia i wezgłowia drewniane w kwieciste wzory, a także inne, z równoległych mosiężnych prętów. Nagie materace, ułożone obok siebie, po obu stronach, są niknącymi w mroku płaszczyznami podniesionymi na grubość podkładek sprężynowych zainstalowanych na metalowych ramach. Gdy z bijącym sercem sunie między tymi płaszczyznami, wychwytuje nozdrzami zabroniony zapach dymu papierosowego, a uszami znajomy głos. - Ahmad! Nie wiedziałam, że to będziesz t y! - Joryleen? To t y? Ja nic nie wiedziałem. Czarna dziewczyna wychodzi zza nisko zawieszonego abażuru, pod którym dym z jej papierosa, zgaszonego nagle w popielniczce stworzonej na poczekaniu z papierka po batoniku, wygląda jak rzeźba, powoli się obracając. Gdy oczy Ahmada przyzwyczajają się do mroku, widzi, że Joryleen ma na sobie czerwoną spódnicę ze sztucznego materiału i obcisłą czarną bluzkę z głęboko wyciętym, owalnym dekoltem jak w baletowym trykocie. Jej krągłości zostały jakby przelane
w nową formę, węższą w talii; twarz ma szczuplejszą. Włosy są krótsze i maźnięte utleniaczem, jak nigdy przedtem w liceum. Przenosząc wzrok niżej, widzi, że włożyła białe wysokie buty z zygzakowatymi szwami i modnymi ostatnio długimi spiczastymi noskami, które pozostawiają z przodu dużo miejsca. - Powiedziano mi tylko, że mam zaczekać na chłopaka, którego trzeba rozdziewiczyć. - Na pewno powiedział, że potrzebuję rżniątka. - A rzeczy wiście. Nie słyszy się tego wyrażenia zbyt często; za to słyszy się wiele innych. Powiedział, że jest twoim szefem i że pracujesz tutaj. Najpierw rozmawiał z Tylenolem, ale potem chciał się zobaczyć ze mną, żeby mi powiedzieć, jak bardzo mam być miła dla jakiegoś tam kolesia. Taki wysoki Arab, podejrzany typ z tymi swoimi ciągle ruszającymi się ustami. Powiedziałam sobie: „Joryleen, nie ufaj temu facetowi", ale płacił dobrze. Nowymi, czystymi banknotami. Ahmad jest zdumiony; nigdy by nie powiedział o Charliem, że jest Arabem, do tego podejrzanym. - Są Libańczykami. Charlie wychowywał się od dziecka w Ameryce. Nie jest właściwie moim szefem, jest synem właściciela i razem rozwozimy meble. - Wiesz, Ahmad, nie obraź się, ale w szkole myślałam, że stać cię na lepszą robotę. Gdzie trzeba by bardziej ruszać głową. - No cóż, Joryleen, to samo mógłbym powiedzieć o tobie. Ostatni raz, gdy mogłem ci się dobrze przyjrzeć, ubrana byłaś w kościelną szatę. Co ty tu robisz w stroju dziwki, mówiąc o rozdziewiczaniu? Przed odparciem ataku Joryleen odrzuca do tyłu głowę i wydyma usta lśniące tłusto koralową szminką. - To nie jest żadne tam stałe zajęcie - wyjaśnia. - Tylenol prosi mnie tylko, bym od czasu do czasu wyświadczyła komuś przysługę, dopóki nie staniemy na nogi, nie kupimy sobie domu i tak dalej. Joryleen rozgląda się i zmienia temat. - Chcesz powiedzieć, że to wszystko należy do paru Arabów? Skąd mieli kasę? - Nie znasz się na interesach. Pożycza się od banku, żeby zgromadzić zapas towaru, a potem odsetki wpuszczasz w koszty. To się nazywa kapitalizm. Chehabowie przyjechali tu w latach sześćdziesiątych, kiedy ze wszystkim było łatwiej. - Pewnie, że było - mówi Joryleen i siada na sprężystym, pikowanym w romby materacu pokrytym srebrzystym brokatem. Jej czerwona minispódniczka, krótsza niż u cheerleaderki, pozwala mu dojrzeć uda, rozszerzone pod naciskiem krawędzi materaca. Ahmad myśli tylko o jej majtkach między gołym tyłkiem a wymyślnym obiciem materaca; ta myśl ściska go za gardło. Wydaje mu się, że wszystko na niej lśni - różowa szminka, krótkie włosy ułożone pianką w małe wypustki jak kolce jeżozwierza, złote iskierki w kosmetykach nałożonych wokół oczu. - Łatwiej się wtedy żyło - dodaje, żeby wypełnić ciszę - w porównaniu z dzisiejszymi czasami i dzisiejszym rynkiem pracy. - Dlaczego Tylenol nie załatwi sobie roboty, skoro potrzebuje tych pieniędzy? - On nie weźmie byle jakiej pracy. Nie zniży się do tego.
Planuje, że któregoś dnia zostanie jakąś wielką szychą, a tymczasem prosi mnie, bym zarabiała na chleb. Nie zmusza mnie, żebym wychodziła na ulicę, tylko od czasu do czasu mam zrobić komuś dobrze, zwykle jakiemuś białemu. Kiedy się ustawimy i urządzimy, będzie mnie traktował jak królową, tak mówi. Od czasów liceum przekłuła jedną brew małym kolczykiem, dodatkiem do koralika w nosie i srebrnego rzędu kolczyków na górnej krawędzi ucha, które wyglądają jak żerująca gąsienica. - No, Ahmad, nie stój tak z rozdziawioną gębą. Na co masz ochotę? Mogłabym ci od razu obciągnąć, żeby było szybko i po sprawie, ale zdaje się, że temu twojemu Charliemu zależało na tym, żebyś sobie naprawdę podupczył, a w tym wypadku wchodzi w grę prezerwatywa i wymycie się po wszystkim. Zapłacił mi za pełen serwis w zależności od tego, co ci będzie odpowiadało. Przewidywał, że możesz być nieśmiały. - Joryleen -jęknął Ahmad - nie mogę znieść, kiedy mówisz do mnie w ten sposób. - W jaki sposób, Ahmadzie? Ty ciągle chodzisz z głową w arabskich chmurach? Chcę tylko, żeby wszystko było jasne. Wyskakujmy z ubrań i wybierzmy jedno z tych łóżek. Rany, ale wybór! - Joryleen, nie rozbieraj się. Szanuję cię taką, jaka byłaś, zresztą nie chcę, żeby mnie rozdziewiczano do czasu prawowitego ślubu z dobrą muzułmanką, jak jest napisane w Koranie. - Ona jest gdzieś tam, w chmurach, kochanie, a ja jestem tutaj, gotowa zabrać cię w podróż dookoła świata. - Jak to: „w podróż dookoła świata"? - Pokażę ci. Nie musisz nawet zdejmować tej swojej pedalskiej białej koszuli, tylko czarne spodnie. Te twoje n i e d o b r e obcisłe spodnie; kiedyś robiło mi się przez nie mokro w majtkach. Mając twarz na wysokości jego rozporka, Joryleen rozchyla usta, nie tak szeroko jak wtedy, kiedy śpiewała, ale na tyle szeroko, by mógł zajrzeć do środka. Wilgotne wewnętrzne błony i dziąsła lśnią u podstawy zębów tworzących idealny perłowy łuk, z grubym bladym językiem za nim. Białka jej oczu powiększają się, gdy spogląda pytająco do góry. - Nie bądź wulgarna - mówi, chociaż ten kawałek jego ciała za rozporkiem zareagował. Joryleen robi się drażliwa, przekorna. - Mam oddać forsę, którą dostałam od tego twojego Charliego? Chcesz, żeby Tylenol spuścił mi łomot? - On cię bije? - Stara się nie zostawiać śladów. Starsze alfonsy mówią mu, że kiedy to robi, działa na własną szkodę. - Przestaje spoglądać do góry i delikatnie tryka go w miejsce pod paskiem, kręcąc głową jak pies otrząsający się z wody. Znów spogląda do góry. - No, przystojniaczku. Podobam ci się, widzę to. - Palcami obydwu dłoni, palcami o długich paznokciach, dotyka wybrzuszenia za rozporkiem jego spodni. Ahmad odskakuje, zaniepokojony mniej pieszczotą Joryleen, bardziej zaś diabłem zgody i uległości, który w nim wzbiera, usztywniając jedną część jego ciała i powodując błogie rozluźnienie w pozostałych, jak gdyby wstrzyknięto mu do krwi jakąś zagęszczającą substancję; rozbudziła w nim słodką rzeczywistość, rzeczywistość mężczyzny oddającego się służbie nasieniu, które w sobie nosi. Kobiety
są jego polem uprawnym, Będą oni wypoczywali podparci na łokciach na łożach wyszywanych brokatem, a owoce tych dwóch Ogrodów będą blisko. - Za bardzo cię lubię, żeby traktować cię jak jakąś dziwkę zwraca się do Joryleen. Lecz ona jest w figlarnym nastroju, rozbawiona tym opornym klientem, który stanowi dla niej nie lada wyzwanie. - Pozwól go tylko wziąć do ust - prosi. - To żaden grzech według starego Koranu. To coś naturalnego. Jesteśmy do tego stworzeni, Ahmadzie. A nie będzie tak wiecznie. Starzejemy się, chorujemy. Bądź po prostu sobą przez tę godzinę ze mną, a wyświadczysz przysługę i mnie, i sobie. Nie chciałbyś pobawić się moimi fajnymi dużymi cyckami? Widziałam, że zaglądałeś mi w dekolt za każdym razem, kiedy staliśmy obok siebie w szkole. Trzyma się z dala od niej, przyciskając łydki do materaca następnego nie przykrytego łóżka, lecz jest zbyt oszołomiony burzą we krwi, żeby zaprotestować, kiedy Joryleen zygzakowatym ruchem rąk pociąga obcisłą bluzkę, zdejmuje ją przez głowę z nierówno rozjaśnionymi krótkimi włosami i, ściągając łopatki, rozpina siateczkowaty czarny stanik. Brąz jej piersi jest ciemny jak oberżyny w kołach wokół sutków koloru mięsa. Kiedy są obnażone, brunatnoróżowe, i nie wydają się tak ogromne jak wtedy, kiedy były na wpół zasłonięte, sprawiają w jakiś sposób, że Joryleen staje się na powrót tą dawną sympatyczną dziewczyną, którą znał, acz niezbyt dobrze, kiedy trochę arogancko, a trochę nieśmiało uśmiechała się do niego w szatni. - Nie chcę - mówi z językiem jak kołek i suchym gardłem żebyś mówiła Tylenolowi, co robiliśmy, a czego nie. - Dobrze, nie powiem, obiecuję. Zresztą i tak nie lubi słuchać, jakie robię klientom numerki. - Chcę, żebyś zdjęła resztę ubrań, a potem położymy się razem i porozmawiamy. Fakt, że przejawił chociaż tyle inicjatywy, najwyraźniej ją uspokoił. Zakłada nogę na nogę i zdejmuje jeden spiczasty biały but, potem drugi i wstaje - czubek jej głowy z nastroszonymi, nakrapianymi kolorem blond włosami nie sięga wyżej teraz, kiedy stoi boso, niż podstawa szyi Ahmada. Joryleen obija się o jego tors, balansując najpierw na jednej, a potem na drugiej nodze, żeby ściągnąć czerwoną winylową spódniczkę i cieniusieńkie czarne majtki. Kiedy jest już po wszystkim, ma spuszczoną brodę i powieki, i czeka ze skrzyżowanymi ramionami na piersiach, jak gdyby przez nagość nabrała skromności. Ahmad cofa się i mówi: „Mała szkolna miss", nie mogąc się nadziwić tej prawdziwej, nagiej, kruchej Joryleen. - Ja się nie rozbieram - informuje ją. - Czekaj, może znajdę koc i poduszki. - Tutaj jest całkiem gorąco i duszno - odpowiada Joryleen. Nie wiem, czy potrzebny nam jest koc. - Koc pod spód - wyjaśnia jej. - Żeby przykryć materac. Wiesz, ile kosztuje dobry materac? - Większość chroni gruba folia, ale wtedy musieliby leżeć na nieprzyjemnej, klejącej się do skóry powierzchni. - Hej, może trochę przyspieszymy tę zabawę - skarży się. Jestem cała goła... a jeśli ktoś tu wejdzie?
- Dziwię się, że się tym przejmujesz - mówi - skoro robisz te wszystkie numerki. - Podjął się pewnego zadania, stworzenia buduaru dla siebie i partnerki; ta myśl podnieca go, ale i napawa niepokojem. Odwróciwszy się na szczycie schodów, widzi ją, jak siedzi spokojnie w świetle lampki, zapala następnego papierosa i w stożkowatej smudze światła dym tworzy tę swoją falistą strukturę. Zbiega po schodach, szybko, żeby nie wyparowała. Wśród mebli na dole nie znajduje żadnych koców, lecz zabiera dwie wzorzyste poduszki z krytej szenilą sofy, a razem z nimi orientalny dywanik, metr dwadzieścia na metr osiemdziesiąt. Te wykonane w pośpiechu czynności sprawiają, że trochę ochłonął, lecz nogi wciąż mu się trzęsą. - No nareszcie - tymi słowami wita go Joryleen. Ahmad układa poduszki i dywanik na materacu, a ona wyciąga się na plecionym wzorze z niebieskim obramowaniem: jest to tradycyjne wyobrażenie, wyjaśnił mu Habib Chehab, bujnej oazy otoczonej rzeką. Joryleen, z jedną ręką podłożoną pod głowę na szenilowej poduszce, eksponuje ogoloną pachę. - Rany, ale perwera - mówi, gdy Ahmad kładzie się, bez butów, lecz poza tym całkowicie ubrany, obok niej. Koszula pogniecie mu się, ale dochodzi do wniosku, że jest to cena, którą musi zapłacić. - Mogę cię objąć ramieniem? - pyta. - O Jezu, no pewnie. Należy ci się dużo więcej. - Tylko to - informuje ją - więcej bym nie zniósł. - Dobrze, Ahmadzie, a teraz się rozluźnij. - Nie chcę robić niczego, co wzbudziłoby w tobie obrzydzenie. Joryleen uśmiecha się na te słowa, a potem wybucha śmiechem, czuje więc ciepło jej wydechu z boku szyi. - Wolałbyś nie wiedzieć, jak trudne by to było. - Dlaczego to robisz? Pozwalasz Tylenolowi tak sobą rozporządzać? Joryleen wzdycha, a on znów czuje na szyi powiew życia. - Nie wiesz jeszcze zbyt dużo o miłości. On jest moim facetem. Gdyby nie ja, co by miał? Byłby żałosny i może za bardzo go kocham i nie chcę, żeby się o tym przekonał. Dla czarnego faceta wychowanego w biednej rodzinie w New Prospect sprzedawanie swojej kobiety nie jest żadną hańbą, jest sposobem na udowodnienie męskości. - Dobra, a co ty udowadniasz? - Może to, że daję sobie radę z tym całym gównem. To tylko chwilowe zajęcie. Nie ćpam, w ten sposób dziewczyny się uzależniają, ćpają, żeby dodać sobie odwagi, a potem przez nałóg wpadają w prawdziwe gówno. Ja tylko popalam trawkę i od czasu do czasu pyknę sobie kokę; nie walę w żyłę. Mogę to rzucić, gdy sytuacja się zmieni. - Joryleen, a jak sytuacja może się zmienić? - Wejdzie w jakieś nowe układy. Albo ja powiem, że nie będę tego więcej robić. - Nie sądzę, żeby teraz dał ci tak łatwo odejść. Sama mówisz, że gdyby nie ty, niczego by nie miał. Prawdę jego słów Joryleen pieczętuje milczeniem, milczeniem, które sprawia, że jej ciało pod jego ramieniem sztywnieje. Lekko przyciska brzuch do jego brzucha, a jej piersi są jak gąbki nasączone ciepłą wodą na poziomie kieszeni jego koszuli i pogłębiają zagniecenia.
Poza zasięgiem jego rąk, palce jej stóp - pomalowane na czerwono, co zauważył, gdy zdjęła spiczaste białe buty, podczas gdy paznokcie u rąk są pomalowane na srebrno i zielono, w podłużne pasy - drapią go w kostki, prowadząc swoisty dialog na wesoło. Te jej dotknię cia przyjmuje z wielką ochotą, przenikają jego zmysły razem z zapachem jej włosów, skóry głowy i potu oraz aksamitnymi muśnięciami jej głosu, blisko ucha. Słyszy w jej oddechu wibrującą chropawość. - Nie chcę rozmawiać o mnie - komunikuje mu. - Takie rozmowy napędzają mi stracha. - Joryleen musi zdawać sobie sprawę, choć mniej intensywnie niż on, z nabrzmiałego krwią węzła podniecenia w jego kroczu, lecz zgodnie z paktem, który jej narzucił, nie dotyka go. Nigdy nie miał nad nikim władzy, przynajmniej odkąd jego matka, bez męża, musiała się martwić o utrzymanie go przy życiu. - A co z twoim śpiewaniem w kościele? - Nie ustępuje. - Jak godzisz je z tym wszystkim? - Nie godzę. Nie śpiewam już. Matka nie rozumie, dlaczego zrezygnowałam. Mówi, że Tylenol ma na mnie zły wpływ. Nie wie, że ma całkowitą rację. Słuchaj no: umowa była, że masz mnie przelecieć, a nie maglować. - Chcę tylko być przy tobie, najbliżej, jak się da. - Jejku, ile razy ja to już słyszałam. Faceci, jacy wy wszyscy jesteście uczuciowi. Teraz ty mi opowiedz o sobie. Jak się ma nasz przyjaciel Allah? Jak to jest zgrywać świętego teraz, kiedy skończyliśmy szkołę i zaczęło się prawdziwe życie? Jego usta odsuwają się parę centymetrów od jej czoła. Postanowił, że będzie rozmawiał z nią otwarcie o tej sprawie w swoim życiu, którą instynkt każe mu chronić przed wszystkimi, nawet przed Charliem, nawet przed szejkiem Raszidem. - Wciąż trzymam się prostej drogi - informuje ją. - Islam jest nadal moim pocieszycielem i przewodnikiem. Ale... - Ale co, kochanie? - Kiedy zwracam się ku Allahowi i staram się o Nim myśleć, uświadamiam sobie, jak bardzo jest samotny w tym gwiaździstym wszechświecie, który powołał do istnienia. W Koranie nazywa się go Miłościwym, Trwającym. Kiedyś rozmyślałem o miłości; teraz zastanawia mnie trwanie w tej całej pustce. Ludzie zawsze myślą tylko o sobie - skarży się jej. - Nikt nie myśli o Bogu... czy może cierpi, czy podoba Mu się to, kim jest. Cóż On widzi w świecie, czy czerpie z niego jakąś przyjemność? Mój mistrz, imam, powiedziałby, że takie myśli, takie próby wyobrażania sobie Boga w człowieczych kategoriach, są bluźnierstwem zasługującym na wieczne potępienie w piekle. - Mój Boże, że też tyle bierzesz sobie na głowę. A może Bóg ofiarował nam siebie nawzajem, żebyśmy nie byli tacy samotni jak On. Coś w ten deseń jest w Biblii. - Tak, ale czym my jesteśmy? Tak naprawdę jesteśmy śmierdzącymi zwierzętami z garstką zwierzęcych potrzeb, do tego żyjemy krócej niż żółwie. Ta wzmianka o żółwiach rozśmiesza Joryleen; kiedy się śmieje, całe jej ciało podryguje, Ahmad myśli więc o tych wszystkich wnętrznościach, żołądku i całej reszcie, które w niej tkwią: mieści to wszystko w sobie, a do tego czułą duszę, chuchającą mu na szyję, czyli
tam, gdzie Bóg jest blisko niczym arteria. - Lepiej zapanuj nad tymi swoimi dziwacznymi myślami zwraca się do niego - w przeciwnym razie całkiem ze świrujesz. Jego usta poruszają się w odległości paru centymetrów od jej czoła. - Czasem ogarnia mnie takie pragnienie, żeby dołączyć do Boga, ulżyć Mu w Jego samotności. - Gdy tylko padają te słowa, natychmiast rozpoznaje w nich bluźnierstwo: w dwudziestej dziewiątej surze jest napisane: Zaprawdę, Bóg jest Bogaty, nie potrzebuje światów. - To znaczy umrzeć? Znowu mnie przerażasz, Ahmadzie. Jak się ma ten pal, co na mnie napierał? Zmiękł od tej całej gadaniny? - Dotyka go szybko, wprawnie. - O, nie, nie zmiękł. Wciąż tu jest i chce tego, czego chce. Nie... nie zniosę dłużej tego napięcia. Ty nic nie rób. Allah może zrzucić winę na mnie. Jakoś sobie z tym poradzę, jestem tylko kobietą, nieczystą kobietą. - Joryleen kładzie dłonie na jego pośladkach przez czarne dżinsy i rytmicznie przyciągając go ku swej napierają cej miękkości, doprowadza go do konwulsyjnej transformacji, nagłego rozplecenia wewnętrznego węzła, takiego jak to, które być może następuje, kiedy dusza w chwili śmierci wstępuje do raju. Dwa młode ciała przywierają do siebie, są jak ciężko dyszący alpiniści, którzy wspięli się na półkę skalną. - No widzisz. Masz mokro w majtkach, ale nie musieliśmy używać gumki, a ty wciąż jesteś prawiczkiem dla tej swojej panny młodej z zasłoną na głowie. - Hidżabem. Może nigdy jej nie będzie. - Dlaczego tak mówisz? Wszystko u ciebie funkcjonuje jak trzeba, i masz do tego dobry charakter. - Mam takie przeczucie - odpowiada jej - że jesteś najbliższą namiastką panny młodej, jaka jest mi pisana. - I dorzuca łagodne oskarżenie: - Nie prosiłem cię o to, żebyś pomogła mi się spuścić. - Lubię, kiedy opłacona usługa jest wykonana - informuje go. Ahmad żałuje, że się rozluźniła, i kontynuuje rozmowę, rozpruwając mocny, wilgotny szew, który zespolił ich w jedno. - Nie wiem, skąd ci się biorą takie przeczucia, ale ten twój kumpel Charlie chyba coś kombinuje. Dlaczego załatwił ci seks, chociaż go o to nie prosiłeś? - Wydawało mu się, że potrzebuję tego. I może rzeczywiście. Dziękuję ci, Joryleen. Chociaż, jak powiedziałaś, to było nieczyste. - Zupełnie jakby cię do czegoś przygotowywali. - Kto? Do czego? - Skarbie, nie wiem. Słyszałeś moją radę. Ty lepiej zostaw tę ciężarówkę. - A gdybym ja kazał tobie zostawić Tylenola? - To nie takie proste. Jest moim facetem. Ahmad usiłuje zrozumieć. - Szukamy bliskości, choćby w niezbyt udanych związkach. - Dobrze to ująłeś. Wilgoć w jego majtkach zasycha, staje się lepka; Ahmad opiera się jednak, kiedy Joryleen próbuje wydobyć się spod jego ramienia. - Muszę lecieć - informuje go. Przytulają mocniej, nieco brutalnie.
- Opłacona usługa została wykonana? - A nie? Czułam, jak strzelasz, potężny wytrysk. Chce dołączyć do niej w nieczystości. - Ale nie pieprzyliśmy się. Może powinniśmy. Charlie by tego chciał. - Teraz mi o tym mówisz? Trochę za późno, Ahmadzie. Pozostań na razie czysty. Za oknami salonu meblowego zapadła noc. Dwa łóżka dzielą ich od jednej jedynej zapalonej lampki i w jej anemicznym świetle twarz Joryleen, na poduszce z białej szenili, jest czarnym owalem, idealnym owalem z iskierkami i srebrzącymi się ruchami warg i powiek. Jest zgubiona dla Boga, lecz poświęca swe życie dla innego, dla tego żałosnego drania, Tylenola. - Zrób dla mnie coś jeszcze - błaga ją Ahmad. - Joryleen, nie mogę cię tak puścić. - Co takiego? - Zaśpiewaj dla mnie. - O rany. Prawdziwy z ciebie facet. U was zawsze musi być „coś jeszcze". - Jakąś krótką piosenkę. Wtedy w kościele, kiedy mogłem wyłowić twój głos ze wszystkich pozostałych, było wspaniale. - No proszę, ktoś cię nauczył kadzić. Muszę usiąść. Nie można śpiewać na leżąco. Na leżąco można robić coś innego. Niepotrzebnie dodała ten zbereźny żart. Jej piersi w świetle samotnej lampki na tym materacowym oceanie rzucają pod swym zaokrąglonym ciężarem cienie w kształcie półksiężyca; Joryleen ma osiemnaście lat, lecz przyciąganie ziemskie już ściąga je do dołu. Ahmad chce nagle wyciągnąć rękę i dotknąć jej sutków w kolorze mięsa, nawet je uszczypnąć, jest przecież dziwką, przywykłą do gorszych rzeczy, i dziwi się temu odruchowi okrucieństwa w sobie, tłumiąc jednocześnie czułość, która odwiodłaby go od lojalności wobec tego, kto jest mu najbliższy - Boga. Ahmad zamyka oczy, zobaczywszy po napięciu drobnych mięśni wokół jej ust, z tą delikatną lamówką ciała biegnącą wzdłuż ich krawędzi, że zaraz zacznie śpiewać. - „Ależ mamy przyjaciela w Jezusie - nuci drżącym głosem, bez skocznej synkopy wersji, którą słyszał w kościele. - Dźwiga nasze grzechy i troski... - Śpiewając, wyciąga dłoń, bladą od wewnątrz, i dotyka jego czoła, wysokiego, kwadratowego czoła zdecydowanego pomieścić więcej wiary, niż większość ludzi zdołałaby wytrzymać, i jej palce z dwukolorowymi paznokciami szczypią na koniec płatek jego ucha. - ...zanosić wszystko Bogu w modlitwie". Ahmad patrzy, jak dziewczyna energicznie wkłada ubranie: najpierw stanik, potem, z komicznym zakręceniem pupą, skąpe majteczki; następnie obcisłą bluzkę, na tyle krótką, że widać pasek brzucha, i szkarłatną minispódniczkę. Joryleen siada na brzegu łóżka, żeby wsunąć na nogi spiczaste buty na cienkie białe skarpetki, których nie zauważył, gdy je ściągała. Chronią skórę butów przed jej potem, a jej stopy przed ich zapachem. Która godzina? Noc z każdym dniem nadchodzi wcześniej. Jest tuż po siódmej; spędzili razem niespełna godzinę. Matka może być w domu i czeka, żeby go nakarmić. Ostatnio ma dla niego więcej czasu. Rzeczywistość zaczyna skrzeczeć: trzeba wstać i
wygładzić cienie ich kształtów z zapakowanego w folię materaca, odnieść dywanik i poduszki na ich miejsce na dole i odprowadzić Joryleen między stołami i fotelami, minąć biurka, automat z wodą i zegar kontrolny i razem wyjść drzwiami od tyłu, by zatopić się w nocy migającej światłami samochodów, już nie pracowników wracających do domu, ale ludzi polujących na coś, kolację lub miłość. Przez jej śpiew i swój orgazm stał się tak śpiący, że myśl o tym, by się położyć i już nigdy nie obudzić, nie przeraża go ani trochę, gdy mija kilkanaście przecznic w drodze powrotnej do domu. Szejk Raszid pozdrawia go językiem Koranu: Fa-inna ma'a lusri jusran. Ahmad, który prawie zapomniał klasycznego arabskiego po trzech miesiącach opuszczania zajęć w meczecie, rozszyfrowuje w głowie cytat i zastanawia się nad jego ukrytymi znaczeniami. Obok trudności jest łatwość. Rozpoznaje, że fragment pochodzi z „Otwarcia", jednej z wczesnych mekkańskich sur umieszczonych pod koniec Księgi ze względu na ich krótkość, drogich jednak jego nauczycielowi z uwagi na ich skondensowaną, enigmatyczną naturę. Nazywana czasem „Pocieszeniem", sura ta zwraca się głosem Boga do samego Proroka: Czyż nie otwarliśmy twojej piersi? Czyż nie zdjęliśmy z ciebie twego brzemienia, które przytłaczało ci plecy? Jego spotkanie z Joryleen zostało zaaranżowane w piątek przed amerykańskim Świętem Pracy, dopiero więc w następny wtorek Charlie Chehab zapytał go: - Jak było? - Dobrze - brzmiała niepewna odpowiedź Ahmada. - Okazało się, że znam ją, chociaż tylko przelotnie, ze szkoły. Od tamtej pory zeszła na złą drogę. - Zrobiła, co trzeba? - O tak. Zrobiła. - To dobrze. Jej facet obiecywał, że jest niezła w te klocki. Co za ulga. To znaczy dla mnie. Wydawało mi się jakieś nienaturalne, że wciąż jesteś prawiczkiem. Nie wiem, dlaczego wziąłem to tak bardzo do siebie, ale tak było. I co, czujesz się jak nowo narodzony? - O tak, oglądam świat przez nową zasłonę. Przez nową przesłonę, powinienem chyba powiedzieć. - Super. S u p e r. Tak naprawdę zaczynasz żyć dopiero od zerżnięcia pierwszej dupy. Ja to zrobiłem, gdy miałem szesnaście lat. Były dwie - zawodowa dziwka, z prezerwatywą, i dziewczyna z sąsiedztwa, bez gumki. Ale wtedy, przed AIDS, życie było bardziej szalone. Twoje pokolenie dobrze robi, że zachowuje ostrożność. - Byliśmy ostrożni. - Ahmad zaczerwienił się na myśl o tajemnicy, którą ukrywał przed Charliem, wciąż był bowiem czysty. Nie chciał jednak rozczarować swego mentora wyjawieniem mu prawdy. Może nawet zbyt wiele wyjawili sobie nawzajem w zamknięciu kabiny, gdy Excellency pokonywała kilometry New Jersey pod szumiącymi kołami. Rada Joryleen, żeby zostawić tę ciężarówkę, nie daje mu spokoju. Tego ranka Charlie roztaczał wokół siebie aurę niepokoju, nerwowej wielozadaniowości. Szybkie marszczenie twarzy, zmieniające się co chwila ułożenie ruchliwych warg, wydawały się przesadne w jego gabinecie na zapleczu, gdzie konsumowano poranną kawę i ustalano plan dnia. Czekały tu nieprane oliwkowe kombinezony i żółte płaszcze
przeciwdeszczowe na dni, kiedy dostawy odbywają się przy brzydkiej pogodzie; wisiały na hakach jak zdjęte ze zwierząt skóry. - W długi weekend wpadłem przypadkiem na szejka Ra szida oznajmił Charlie. - Tak? - Chehabowie są przecież ważnymi członkami miejscowej społeczności muzułmańskiej, uzmysłowił sobie Ahmad; w tym spotkaniu nie było nic dziwnego. - Chciałby się z tobą zobaczyć w ośrodku islamskim. - Żeby udzielić mi nagany, obawiam się. Teraz, kiedy pracuję, zaniedbuję Koran i opuszczam piątkowe modlitwy w meczecie, chociaż nigdy, jak pewnie zauważyłeś, nie zapominam o sałat, jeśli tylko mogę wygospodarować pięć minut w nie zanieczyszczonym miejscu. Charlie zmarszczył brwi. - Wojowniku, nie może być tak, że jesteś tylko ty i Bóg. On zesłał Proroka, a Prorok stworzył naszą wspólnotę. Bez umma, wiedzy i praktyki przynależności do grupy sprawiedliwych, wiara jest nasieniem, które nie rodzi owoców. - I to właśnie szejk Raszid kazał mi przekazać? Słowa te bardziej przypominały styl szejka Raszida niż Charliego, który uśmiechnął się szeroko, z tym nagłym, ujmującym obnażeniem zębów, jak u dziecka przyłapanego na psocie. - Szejk Raszid sam ci może wszystko powiedzieć. Ale nie wzywa cię po to, żeby ochrzanić, wręcz przeciwnie. Chce ci dać szansę. Muszę zamknąć jadaczkę, żeby się nie wygadać. Sam ci wszystko powie. Dzisiaj kończymy wcześnie, więc podrzucę cię do meczetu. I tak został dostarczony swemu mistrzowi, imamowi z Jemenu. W salonie manikiuru pod meczetem, choć jest dobrze wyposażony w fotele, przebywa tylko jedna znudzona wietnamska manikiurzystka i czyta jakiś magazyn, a witryna z napisem REALIZACJA CZEKÓW pozwala rzucić okiem przez długie żaluzje na wysoki kontuar oddzielony kratką, za którą ziewa mocno zbudowany biały mężczyzna. Ahmad otwiera drzwi między tymi dwoma przybytkami, obłażące z farby zielone drzwi z numerem 2781 1/2, i wąskimi schodami wspina się do holu, gdzie kiedyś adepci szkoły tańca czekali na zajęcia. Na tablicy ogłoszeń przed gabinetem imama wciąż wiszą te same komputerowo wydrukowane zawiadomienia o lekcjach arabskiego, poradach na temat świętego, porządnego, należytego związku małżeńskiego we współczesnym świecie oraz o gościnnych wykładach z historii Bliskiego Wschodu prowadzonych przez tego lub tamtego mułłę. Szejk Raszid, w burnusie przetykanym srebrną nicią, podchodzi do swego ucznia i ściska mu dłoń wyjątkowo żarliwie i ceremonialnie; nie zmienił się przez lato, choć w jego brodzie daje się zauważyć może o kilka więcej siwych włosów, które dobrze się komponują z gołębim kolorem jego oczu. Do tego powitania, gdy Ahmad zastanawia się nad jego znaczeniem, szejk Raszid dodaje: Wa la l-achiratu chajrun laka mina lula, wa la-sawfa ju'tika rabbuka fa-tarda. Ahmad niejasno przypomina sobie, że słowa te pochodzą z jednej z krótkich mekkańskich sur, które jego mistrz tak bardzo lubi, może z tej zatytułowanej „Jasność poranka", a mówiącej o tym, że przyszłość, następne życie, ma dla nas wspanialszą nagrodę niż przeszłość. I z pewnością niebawem obdarzy cię twój Pan i będziesz zadowolony! - Drogi chłopcze, brakowało mi tych godzin, kiedy wspólnie
studiowaliśmy Świętą Księgę i rozprawialiśmy o doniosłych sprawach. Ja też się uczyłem. Prostota i moc twojej wiary była dla mnie przykładem i wzmacniała moją wiarę. Przydałoby się więcej takich jak ty. Wprowadza młodego człowieka do swego gabinetu i zasiada w wysokim fotelu z uszakami, z którego zazwyczaj naucza. - No, dobrze - zwraca się do Ahmada, gdy obaj siedzą już na swoich tradycyjnych miejscach przy biurku, gdzie na blacie nie spoczywa nic prócz podniszczonego, oprawionego w zieloną skórę tomu Koranu. - Podróżowałeś po szerokim, niewiernym świecie, nazywanym przez naszych przyjaciół, Czarnych Muzułmanów, „martwym światem". Czy te doświadczenia wpłynęły jakoś na twoją wiarę? - Nic mi o tym nie wiadomo. Wciąż czuję obecność Boga przy sobie, blisko niczym arteria na mojej szyi. Troszczy się o mnie jak tylko On potrafi. - Czy nie oglądałeś w odwiedzanych miastach nędzy i nieszczęść, które kazałyby ci zwątpić w Jego litościwość, albo nierówno rozdzielonych bogactw i władzy, co by postawiło pod znakiem zapytania Jego sprawiedliwość? Czy nie odkryłeś, że świat w swej amerykańskiej wersji wydziela odór marnotrawstwa i chciwości, zepsucia i jałowości, rozpaczy i znużenia, które pojawiają się wobec nieznajomości natchnionej wiedzy Proroka? Suche ozdobniki przemowy imama wypowiadanej dwuznacznym głosem, który zdaje się zabierać w chwili ofiarowywania, budzi w Ahmadzie znany mu dyskomfort. Stara się odpowiedzieć szczerze, trochę jakby głosem Charliego. - Zdaje się, że nie jest to najwspanialszy zakątek naszej planety, wielu ludzi przegrało swoją szansę, ale przebywa nie w tym świecie sprawiało mi frajdę, naprawdę. Ludzie w większości są całkiem sympatyczni. Oczywiście zwykle dostarczaliśmy im coś, czego chcieli i co, jak uważali, poprawi im życie. Z Charliem jest niezła zabawa. Dużo wie o historii tego stanu. Szejk Raszid pochyla się do przodu i opierając stopy na podłodze, złącza koniuszki palców delikatnych drobnych dłoni - może po to, żeby opanować drżenie. Ahmad zastanawia się, dlaczego jego nauczyciel miałby być zdenerwowany. Może wpływ innego mężczyzny na jego ucznia budzi w nim zazdrość. - Tak - mówi. - Charlie jest „zabawny", lecz jest też zaangażowany w poważne sprawy. Przekazał mi, że chcesz oddać życie za dżihad. - Naprawdę? - Podczas werbunku w Liberty State Park z widokiem na dolny Manhattan, gdzie triumfalnie zburzono bliźniacze wieże kapitalistycznego ucisku. - To był werbunek? - Dziwne, myśli Ahmad, że wiadomość o tej rozmowie, na świeżym powietrzu, trafiła tutaj, do tej zamkniętej przestrzeni śródmiejskiego meczetu, gdzie okna wychodzą jedynie na mury z cegły i ciemne chmury. Niebo jest tego dnia bliskie i szare ze strzępiastymi warstwami, z których może spaść deszcz. Podczas tamtej rozmowy dzień raził w oczy jasnością, a dziecięce krzyki odbijały się rykoszetem pomiędzy zatoką z jej migotaniem a oślepiająco białą kopułą
Science Center. Balony, mewy, słońce. - Oddam życie - potwierdza po chwili milczenia - jeśli taka jest wola Boga. - Jest pewien sposób - zaczyna niepewnie jego mistrz - który pozwoli zadać Jego nieprzyjaciołom potężny cios. - Spisek? - pyta Ahmad. - Sposób - powtarza pedantycznie szejk Raszid. - Potrzebny jest szahid, którego miłość do Boga jest absolutna i który nie może się doczekać rajskiej chwały. Czy ty jesteś takim szahidem, Ahmadzie? Pytanie to zostaje zadane niemal od niechcenia, gdy mistrz odchyla się do tyłu i zamyka oczy, jak gdyby pod wpływem zbyt silnego światła. Odpowiedz szczerze, proszę. Powróciło przyprawiające o zawrót głowy uczucie zawieszenia nad otchłanią bez dna jedynie na cienkim i słabym rusztowaniu. Po latach niedosytu poczucia przynależności znajduje się na chybotliwym skraju promiennego współuczestnictwa. - Myślę, że jestem - odpowiada nauczycielowi chłopak. Nie mam jednak umiejętności wojownika. - Dopilnowano, żebyś zdobył takie umiejętności, jakie będą ci potrzebne. Zadanie polega na przejechaniu ciężarówką do celu i wykonaniu pewnej prostej mechanicznej czynności. Eksperci przygotowujący te rzeczy dokładnie ci wszystko wyjaśnią. W naszej wojnie o Boga mamy - wyjaśnia beztrosko imam z rozbawionym uśmieszkiem - ekspertów nie gorszych od specjalistów wroga, a także siłę woli i ducha zdecydowanie większe niż jego. Przypominasz sobie dwudziestą czwartą surę, An-Nur, „Światło"? Jego powieki opadają, ukazując maleńkie fioletowe żyłki, gdy próbuje przypomnieć sobie i wyrecytować fragment: - Wa l-lazina kafaru a'maluhum ka-sarabi biki'atin jah-sabuhu z-zamanu ma'an hatta iza dza'ahu lam jadżidhu szafan wa wadżada l-Laha indahu fa-waffahu hisabahu, wa l-Lahu sari'u l-hisabi. - Otworzywszy oczy, widzi skruszone niezrozumienie na twarzy Ahmada, tłumaczy mu więc, z krzywym uśmieszkiem: A działania tych, którzy nie uwierzyli, są podobne do mirażu na pustyni: człowiek spragniony bierze go za wodę, a kiedy przyjdzie do niego, niczego nie znajduje; on znajduje tam Boga, który mu w pełni zapłaci jego rachunek. Zawsze uważałem tę scenę za piękną: podróżny myśli, że to woda, a znajduje tylko Allaha. Wprawia go to w osłupienie. Wróg ma tylko miraż egoizmu, miraż wielu małych tożsamości i interesów, o które walczy; nasza strona ma jedną szlachetną bezinteresowność. Oddajemy się Bogu i łączymy z Nim w jedno, tak jak ze sobą nawzajem. Imam znów zamyka oczy, jak w religijnym transie, a zamknięte powieki pulsują tętnem znajdujących się w nich kapilar. Jego głos, gdy dobywa się z ust, brzmi jednak spokojnie. - Twoje wstąpienie do raju powinno nastąpić natychmiast informuje. - Twoja rodzina... matka... otrzyma rekompensatę, i'ala, za tę stratę, chociaż jest niewierną. Piękno ofiary syna może jednak przekona ją do nawrócenia się. Dzięki Allahowi wszystko jest możliwe. - Moja matka... zawsze sama na siebie zarabiała. Czy mógłbym zaproponować, by tę rekompensatę otrzymał ktoś inny, znajoma w moim wieku? To by jej pomogło uzyskać wolność.
- Czym jest wolność? - pyta szejk Raszid i otwiera oczy, przebijając skórę swego transu. - Dopóki pozostajemy w naszych ciałach, jesteśmy niewolnikami naszych ciał i ich potrzeb. Jakże ja ci zazdroszczę, drogi chłopcze. W porównaniu z tobą jestem stary, a największa bitewna chwała należy do młodych. Oddać życie - mówi dalej, gdy jego powieki są na wpół przymknięte i wyziera spod nich wilgotna, lśniąca szarość - zanim się zaszarga i wyczerpie. Cóż to byłaby za nieskończona radość. - Kiedy - pyta Ahmad, pozwoliwszy, by te słowa rozpłynęły się w ciszy - nastąpi istiszhad? - Jego ofiara: staje się jego częścią, żywą i bezbronną jak serce, żołądek, trzustka ze swymi trawiącymi enzymami i związkami chemicznymi. - Twoja bohaterska ofiara - szybko podkreśla jego mistrz. Powiedziałbym, że w ciągu tygodnia. Nie ode mnie zależy ustalenie szczegółów, ale w tym tygodniu zbliżymy się do pewnej rocznicy i pozwoli to przekazać Szatanowi na całym świecie pewną wiadomość. Brzmi ona: „Uderzamy wtedy, kiedy nam się podoba". - Ciężarówka. To będzie ta sama, którą jeżdżę w pracy? Ahmadowi jest żal, jeśli nie siebie, to ciężarówki, jej wesołego, dyniowego koloru, ozdobnego napisu, widoku z siedzenia kierowcy, który świat pełen przeszkód i niebezpieczeństw, pieszych i innych pojazdów pozostawia po drugiej stronie przedniej szyby i dzięki któremu łatwiej jest oszacować odległości, niż kiedy prowadzi się samochód osobowy z długą, rozbudowaną maską. - Podobna, nie powinno ci sprawić problemu przejechanie nią krótkiego dystansu. Oczywiście ciężarówka Excellency obciążyłaby Chehabów, gdyby pozostały jakieś rozpoznawalne szczątki. Miejmy nadzieję, że nie pozostaną. Podczas pierwszego ataku na World Trade Center, o czym możesz nie pamiętać, bo byłeś za mały, z łatwością zidentyfikowano wynajętą ciężarówkę. Tym razem wszelkie fizyczne ślady zostaną wyeliminowane... zatopione, jak to ujął wielki Szekspir, na głębokość pięciu sążni. - Sążni - powtarza Ahmad. Nie jest to słowo, które często słyszy. Spowiła go dziwna warstwa jakby przezroczystej, nieprzyjemnie smakującej wełny, i utrudniała jego zmysłom odbieranie świata. Z kolei szejk Raszid otrząsnął się z transu, zauważywszy niepokój chłopca, i przekonuje go szybko: - Wtedy już cię tutaj nie będzie. Znajdziesz się w Dżannah, w Ogrodach Raju, stając w tej chwili przed rozradowanym obliczem Boga. Przyjmie cię jak syna. - Szejk pochyla się do przodu z poważną miną, jakby zmieniał bieg. Ahmadzie, posłuchaj mnie. Nie musisz tego robić. Tamta deklaracja złożona Charliemu do niczego cię nie zobowiązuje, jeśli twoje serce truchleje. Wielu innych czeka na to, żeby okryć się chwałą i zapewnić sobie wieczną szczęśliwość. Dżihadowi nie brakuje ochotników, nawet w tym kraju zła i bezbożności. - Nie - protestuje Ahmad, zazdrosny o ten rzekomy tłum chętnych do odebrania mu zaszczytu. - Moja miłość do Allaha jest absolutna. Takiego daru nie mogę odrzucić. - Dostrzegając na twarzy mistrza grymas, połączenie ulgi i smutku, pewnego rodzaju szparę w jego zazwyczaj kamiennej powierzchni, przez którą prześwituje jego człowieczeństwo, Ahmad mityguje się i dołącza do niego w człowieczeństwie za sprawą żartu: - Nie chciałbym, żeby pan pomyślał,
że te wszystkie godziny ślęczenia nad Wieczną Księgą poszły na marne. - Wielu studiuje Księgę; niewielu oddaje za nią życie. Niewielu dostaje szansę, żeby udowodnić jej prawdziwość. - Z tej surowej wysokości tym razem zstępuje szejk Raszid: - Drogi chłopcze, jeśli jest jakakolwiek niepewność w twym sercu, powiedz o niej teraz, nic ci nie grozi. Będzie tak, jakby tej rozmowy w ogóle nie było. Poproszę cię tylko o milczenie, milczenie, dzięki któremu ktoś, kto ma więcej odwagi i wiary, będzie mógł wypełnić tę misję. Chłopak wie, że jest obiektem manipulacji, a jednak godzi się na nią, gdyż wydobywa z niego święty potencjał. - Nie, to jest moja misja, choć czuję się w niej zmniejszony do rozmiarów robaka. - Znakomicie - konkluduje nauczyciel, odchylając się do tyłu, i podnosi swe drobne czarne pantofle, by oprzeć je na przetykanym srebrną nicią podnóżku. - Nie będziemy o tym więcej mówić. Nie będziesz też już tutaj przychodzić. Dochodzą mnie słuchy, że nasz ośrodek może być pod obserwacją. Poinformuj Charliego Chehaba o swej bohaterskiej decyzji. Dopilnuje, byś dostał niebawem szczegółowe instrukcje. Powiedz mu, kim jest ta szarmuta*, którą cenisz wyżej niż własną matkę. Nie mogę powiedzieć, że aprobuję coś takiego: kobiety są naszymi polami uprawnymi, lecz matka jest samą ziemią, z której zaczerpnęliśmy nasze istnienie. - Mistrzu, wolałbym raczej panu zawierzyć jej imię. Charlie wie o czymś, co mogłoby sprawić, że nie posłucha mojej prośby. Szejkowi Raszidowi nie podoba się ta komplikacja, która mąci czystość posłuszeństwa jego ucznia. - Jak sobie życzysz - mówi sztywno. Ahmad pisze na kartce drukowanymi literami JORYLEEN * Prostytutka (przyp. M. S.). GRANT, te same dwa słowa, które nie tak dawno widział nabazgrane długopisem na krawędzi grubego licealnego podręcznika. Wtedy byli niemal sobie równi; teraz jemu pisane jest Dżannah, a jej Dżahannah, otchłanie piekieł. Jest jedyną oblubienicą, jakiej zasmakuje na tym świecie. Ahmad zauważa, gdy pisze, że drżenie przeszło z rąk nauczyciela do jego dłoni. Jego dusza czuje się jak jedna z tych posezonowych much, która, uwięziona zimą w ciepłym pokoju, brzęczy i uderza uparcie o szybę zalaną słońcem z dworu, gdzie czekałaby ją szybka śmierć. Następnego dnia, w środę, budzi się wcześnie, jak gdyby od krzyku, który szybko zamiera. W kuchni, w mroku przed szóstą rano, natyka się na matkę, która znów idzie na ranną zmianę do szpitala. Jest ubrana - skromnie - w beżową sukienkę i niebieski rozpinany sweter narzucony na ramiona; jej kroki są prawie niesłyszalne w białych butach Nike'a, które wkłada, żeby przemierzać kilometry po twardych szpitalnych podłogach. Ahmad z ulgą wyczuwa, że zaczyna mijać jej niedawne przygnębienie - drażliwość i roztargnienie wywołane jednym z tych niejasnych uczuciowych zawodów, których reperkusje nękały go od wczesnego dzieciństwa. Nie jest umalowana; ma zszarzałą pod oczami skórę, a oczy zaczerwienione po kąpieli w wodach snu. Wita go ze zdziwieniem: - O, ranny ptaszek z ciebie! - Mamo...
- Co, kochanie? Nie mam dużo czasu, za czterdzieści minut zaczynam dyżur. - Chciałem ci podziękować za to, że ze mną wytrzymywałaś przez te wszystkie lata. - Co za dziwne rzeczy wygadujesz?! Matka nie wytrzymuje ze swoim dzieckiem; dziecko jest sensem jej życia. - Beze mnie byłabyś bardziej wolna, chociażby po to, żeby uprawiać swoją sztukę. - Oj, jestem taką artystką, na ile mara talentu. Gdybym nie musiała się opiekować tobą, mogłabym uciec w użalanie się nad sobą i złe zachowanie. A że byłeś takim grzecznym synkiem, naprawdę... nigdy nie sprawiałeś mi większych problemów, o jakich ciągle słyszę w szpitalu. I nie tylko od innych pielęgniarek, ale też od l e k a r z y, mimo że są tacy wykształceni i żyją w tak pięknych domach. Dają dzieciakom w s z y s t k o, a mimo to wyrastają z nich potwory... niszczą siebie i niszczą innych. Nie wiem, ile w tym zasługi twojego mahometanizmu. Nawet jako mały szkrab byłeś taki ufny i niekłopotliwy. Podobał ci się każdy mój pomysł, cokolwiek zaproponowałam. Martwiłam się nawet, że tak łatwo tobą kierować, obawiałam się, że kiedy podrośniesz, możesz ulec nieodpowiednim wpływom. Ale proszę, spójrz tylko na siebie! Jesteś światowym człowiekiem, sporo zarabiasz, jak zresztą zapowiadałeś, i do tego przystojniak z ciebie. Masz smukłą sylwetkę po ojcu, jego oczy i zmysłowe usta, nie odziedziczyłeś jednak jego tchórzostwa, on zawsze szukał drogi na skróty. Nie mówi jej o drodze na skróty do raju, którą niedługo obierze. Mówi za to: - Nie używamy słowa „mahometanizm", mamo, bo brzmi, jakbyśmy czcili Mahometa. On nigdy nie twierdził, że jest Bogiem; był tylko prorokiem Boga. Jedynym cudem, jaki sobie kiedykolwiek przypisywał, był sam Koran. - No cóż, kochanie, w katolicyzmie też jest mnóstwo szczegółowych rozróżnień na temat tych wszystkich rzeczy, których nikt nie widzi. Ludzie wymyślają je pod wpływem histerii, a potem są przekazywane jako rzecz święta. Medaliki Świętego Krzysztofa, niedotykanie hostii zębami, odprawianie mszy po łacinie, piątkowy post, ciągłe żegnanie się, a potem Watykan, jak gdyby nigdy nic, wszystko to odrzuca... rzeczy, w które ludzie wierzyli od dwóch tysięcy lat! Zakonnice przywiązywały do tego tak absurdalną wagę i oczekiwały tego samego od nas, dzieciaków, ale ja widziałam tylko piękny świat wokół siebie, choćby przez chwilę, i chciałam z tego piękna tworzyć obrazy. - W islamie bluźnierstwem jest uzurpować sobie boski przywilej tworzenia. - Tak, wiem. Dlatego w meczetach, które jak dla mnie są zbyt ponure, nie ma żadnych rzeźb ani malowideł. W takim razie po co Bóg dał nam oczy? Gdy mówi, płucze swoją miseczkę po płatkach i ustawia ją na suszarce przy zlewie, po czym szybko wydobywa grzankę z tostera i między łykami kawy nakłada na nią dżem. - Bóg - tłumaczy jej Ahmad - ma wymykać się wszelkim opisom. Zakonnice wam tego nie mówiły? - Nie przypominam sobie. No ale przecież tylko trzy lata
chodziłam do szkoły parafialnej, zanim przeszłam do szkoły świeckiej, gdzie nie należało wspominać o Bogu z obawy, że jakiś Żydek pójdzie do domu i naskarży swoim rodzicom, prawnikom i ateistom. - Zerka na zegarek z grubym szkłem, niczym zegarek nurka, z dużymi cyframi, dobrze widocznymi, gdy mierzy puls. - Kochanie, uwielbiam poruszać z tobą te poważne tematy. Może nawet mógłbyś mnie nawrócić, gdyby nie to, że każą nosić te grube workowate szaty, ale robi się naprawdę późno i muszę lecieć. Nie mam nawet czasu, żeby cię podrzucić do pracy, strasznie cię przepraszam, zresztą i tak będziesz tam przede mną. Skończ śniadanie, pozmywaj, a potem zrób sobie spacer albo nawet przebieżkę do sklepu. To tylko dziesięć przecznic stąd. - Dwanaście. - Pamiętasz, jak wszędzie biegałeś w tych swoich szortach? Ale byłam z ciebie dumna, wyglądałeś niesamowicie sexy. - Mamo, kocham cię. Poruszona, wręcz porażona, wyczuwając w nim jakąś niewyobrażalnie wielką potrzebę, zdolna jednak tylko podbiec do tej otchłani i zaraz się cofnąć, Teresa cmoka syna w policzek i mówi: - Ależ oczywiście, kochanie, ja ciebie też. Jak to mówią Francuzi? Ca va sans dire. To się rozumie samo przez się. Ahmad rumieni się głupio, nienawidząc swej rozpalonej twarzy. Musi jednak to z siebie wyrzucić. - No bo przez te wszystkie lata miałem obsesję na punkcie ojca, tymczasem to ty się mną zajmowałaś. - „Matka jest samą ziemią, z której zaczerpnęliśmy nasze istnienie". Jej dłonie przemykają szybko, sprawdzając, czy wszystko jest na swoim miejscu, a on wyczuwa, że jej myśli odlatują, odlatują stąd. Jej odpowiedź budzi w nim wątpliwość, czy usłyszała, co do niej powiedział. - Wiem, kochanie, wszyscy popełniamy błędy w naszych relacjach. Zrobisz sobie dzisiaj kolację? Znowu ruszają środowe zajęcia z rysunku, mamy dziś wieczorem modelkę... wiesz, zrzucamy się po dziesięć dolarów i pozuje nam, najpierw kilkuminutowe pozy, później dłuższa sesja, można przynieść pastele, bo na olejne patrzą krzywo. W każdym razie Leo Wilde zadzwonił do mnie któregoś dnia i obiecałam, że z nim pójdę. Pamiętasz go, prawda? Kiedyś się z nim spotykałam, krótko. Krępy, z kucykiem, śmieszne okularki w drucianej oprawce... - P a m i ę t a m go, mamo - mówi chłodno Ahmad. - Jedna z tych twoich pomyłek. Patrzy za nią, jak wybiega, słyszy jej szybkie, ciche kroki i stłumione dźwignięcie się wezwanej przez nią windy. Myje w zlewie swój talerz i szklankę po soku pomarańczowym z nowym zapałem, z dokładnością ostatniego razu. Zostawia je na suszarce, żeby ociekły. Są zupełnie czyste, jak pustynny poranek, gdy sierp księżyca dzieli się niebem z Wenus. Przy salonie Excellency, na parkingu, ze świeżo załadowaną pomarańczową ciężarówką między nimi a oknem gabinetu, przez które stary, łysy pan Chehab mógłby zauważyć, że rozmawiają, i wyczuć spisek, Ahmad informuje Charliego: - Wchodzę w to. - Słyszałem. Świetnie. - Charlie spogląda na niego i Ahmadowi wydaje się, jakby widział te libańskie oczy pierwszy raz, krystaliczne w
swej złożoności, tę część nas niezupełnie cielesną, delikatną ze swymi bursztynowymi promieniami i kryształkami, z okolicą źrenicy jaśniejszą niż ciemnobrązowa obwódka wokół tęczówki. Charlie ma żonę, dzieci i ojca, uzmysławia sobie Ahmad; jest przywiązany do tego świata w taki sposób, w jaki nie jest doń przywiązany on. Jego struktura jest bardziej węzłowata. - Jesteś pewien, wojowniku? - Bóg mi świadkiem - oznajmia Ahmad - że palę się do tego. Zawsze czuje się lekko zażenowany, choć nie wie dlaczego, kiedy pojawia się między nim a Charliem kwestia Boga. Mężczyzna wykonuje jeden ze swych misternych grymasów twarzy, sznuruje usta, a potem je wydyma, jak gdyby uniemożliwiał wydostanie się czegoś z buzi. - W takim razie musisz spotkać się z technikami. Załatwię to. Waha się. - Sprawa nie jest taka prosta, to może potrwać. Jak twoje nerwy? - Oddałem się w ręce Boga i czuję wielki spokój. Moja wola, moje pragnienia, nie burzą go. - Dobra. - Charlie podnosi pięść i trąca nią Ahmada w ramię w geście solidarności i gratulacji, składanych sobie i jemu, jak wtedy, kiedy gracze w rugby uderzają się kaskami, a koszykarze przybijają piątki, jednocześnie wycofując się na pozycje obronne. - Wszystko jest zapięte na ostatni guzik - oświadcza Charlie; jego ironiczny uśmiech i nieufne spojrzenie łączą się w wyraz twarzy, w którym Ahmad rozpoznaje mieszaną naturę - Mekka i Medyna, nagłe natchnienie i cierpliwe przygotowania - każdego świętego przedsięwzięcia na ziemi. Nie następnego dnia, ale dzień później, w piątek, Charlie, siedząc w fotelu pasażera, poleca Ahmadowi wyjechać z parkingu, skręcić w prawo w Reagan Boulevard, później w lewo na światłach w Szesnastą Ulicę, i dalej dojechać do West Main, do rejonu New Prospect ciągnącego się przez kilka przecznic na zachód od ośrodka islamskiego, gdzie kilka pokoleń wcześniej, kiedy farbiarnie jedwabiu i garbarnie pracowały na pełnych obrotach, osiedlili się emigranci z Bliskiego Wschodu, Turcy, Syryjczycy i Kurdowie stłoczeni przedtem w trzeciej klasie na luksusowych transatlantykach. Napisy, czerwone na żółtym, czarne na zielonym tle, reklamują arabskimi lub łacińskimi literami delikatesy Al-Madina, Turkiyen Beauty, Al-Basza, Bajt al-Wahid Amadijja. Widoczni na ulicach starsi mężczyźni dawno odrzucili dżalabijje i fezy na rzecz popielatoczarnych garniturów w zachodnim stylu, wyciągniętych od codziennego noszenia, preferowanych przez mężczyzn z rejonu śródziemnomorskiego, Sycylijczyków i Greków, którzy wcześniej trafili do tej dzielnicy ścieśnionych blisko ulicy szeregowców. Młodsi Amerykanie arabskiego pochodzenia, bezczynni i czujni, przejęli pękate sportowe buty, obwisłe, za duże dżinsy i bluzy z kapturami swych czarnych ziomków. Ahmad w nieskazitelnej białej koszuli i czarnych dżinsach o nogawkach wąskich jak dwie rurki nie pasowałby tutaj. Dla tych współwyznawców islam nie jest wiarą, filigranowymi wrotami prowadzącymi do tego, co nadprzyrodzone, lecz zwyczajem, jednym z aspektów ich egzystencji na społecznym marginesie, czymś obcym w narodzie, który uparcie uważa się za biały, anglojęzyczny i chrześcijański. Ahmad czuje się w tej dzielnicy jak w krainie cieni, do której nieśmiało wkroczył outsider wśród outsiderów. Charlie za to czuje się tu swobodnie, nie przestając wesoło
trajkotać w przerwach między wskazówkami, które mają pomóc Ahmadowi zaparkować ciężarówkę na zatłoczonym parkingu za stacją Pep Boys i sklepem żelaznym Al-Aksa True Value. W błagalnym geście pokazuje sprzedawcy, który wyłonił się ze sklepu, dziesięć palców, przekonując go, że nikt o zdrowych zmysłach nie odmówi mu dziesięciu minut postoju na wydzielonym miejscu parkingowym; żeby wszystko stało się jasne, banknot dziesięciodolarowy zmienia właściciela. Oddalając się stamtąd, Charlie mamrocze do Ahmada: - Na ulicy ta cholerna ciężarówka rzucałaby się w oczy jak wóz cyrkowy. - Nie chcesz, żeby ktoś nas obserwował - wnioskuje Ahmad. Ale kto miałby nas obserwować? - Nigdy nic nie wiadomo - brzmi mało satysfakcjonująca odpowiedź. Idą krokiem żywszym niż typowe tempo Charliego równoległą do Main Street boczną uliczką, wzdłuż której na pewnych odcinkach ciągnie się ogrodzenie z siatki i drutu kolczastego, a miejsca parkingowe nieprzyjaźnie oznaczono napisami: TEREN PRYWATNY lub TYLKO DLA KLIENTÓW, z werandami i schodami do mieszkań potulnie dobudowanymi do zaplecza miejskiej zabudowy, której pierwotne drewniane boki pokryto aluminiowymi płytami lub blachą ze wzorem imitującym cegłę. Budynki niemieszkalne z prawdziwej, pociemniałej ze starości cegły służą za magazyny lub zaplecza sklepów, których witryny wychodzą na Main Street; niektóre są teraz zabitymi deskami skorupami z rozbitymi przez metodycznych wandali szybami nie osłoniętych okien, z innych natomiast dobywa się światło i odgłosy prowadzonej wciąż na małą skalę produkcji lub napraw. W jednym z takich budynków z cegły pomalowanej na paskudny brąz postarano się, by okna z metalowymi ramami stały się nieprzejrzyste dzięki wewnętrznej warstwie takiej samej brązowej farby. Szerokie garażowe drzwi są opuszczone, a blaszany szyld nad nimi, informujący odręcznie namalowanymi nieforemnymi literami WARSZTAT COSTELLO, Naprawy różne i lakiernictwo, wyblakł i zardzewiał, przez co stał się prawie nieczytelny. Charlie stuka w niewielkie boczne drzwi z tłoczonego w rombowy wzór metalu z lśniącym, nowym mosiężnym zamkiem. Po dłuższej chwili dobiega ich głos z wewnątrz. - Tak? Kto? - Chehab - odpowiada Charlie. - I kierowca. Mówi tak cicho, że Ahmad wątpi, czy go usłyszano, drzwi otwierają się jednak i młody mężczyzna o gniewnej twarzy odsuwa się na bok. Ahmad nie może się oprzeć wrażeniu, że już gdzieś go widział, kiedy Charlie szorstko, usztywnioną strachem ręką, chwyta go za ramię i wpycha do środka. Wewnątrz rozchodzi się woń nasączonego olejem betonu i, co zaskakuje Ahmada, substancji, którą rozpoznaje sprzed kilku lat, z czasów, kiedy przez dwa sezony pracował przy koszeniu trawników nawozu. Jego ostry, drażniący zapach piecze go w nosie i zatokach; wyczuwalne są też tam zapachy acetylenowego palnika spawalniczego i kiszących się w zamknięciu męskich ciał, którym przydałaby się kąpiel i przewietrzenie. Ahmad zastanawia się, czy ci mężczyźni - jest ich dwóch, młodszy szczuplejszy i jego bardziej masywny starszy kompan, który
okazuje się technikiem - należeli do tej czwórki z domku na Upper Shore. Widział ich tylko przez kilka minut w nie oświetlonym pokoju, a potem przez brudną szybę, emanowali jednak tym samym posępnym napięciem, jak przetrenowani długodystansowcy. Rozmawiają niechętnie. Winni są jednak Charliemu poważanie okazywane dostawcy i organizatorowi z wyższego niż oni poziomu. Ahmadowi przyglądają się z pewnego rodzaju lękiem, jak gdyby - mając niedługo zostać męczennikiem - był już duchem. - La ilaha illa Allah - pozdrawia ich, chcąc dodać im otuchy. Tylko ten młodszy - i chociaż młody, jest od Ahmada kilka lat starszy - odpowiada Muhammad rasulu Allah, „A Mahomet jest Jego Posłańcem", mamrocząc tę formułkę, jak gdyby został zmuszony podstępem do popełnienia niedyskrecji. Ahmad widzi, że nie może się po nich spodziewać zwykłej ludzkiej reakcji, choćby krzty współczucia czy humoru; są agentami, żołnierzami, jednostkami. Wyprostowuje się, zależy mu na ich uznaniu, wypełnia bowiem podobną rolę. W tej odizolowanej, wielowarstwowej przestrzeni utrzymują się pozostałości po poprzednim wcieleniu tego budynku w postaci warsztatu Costella: u góry belki, łańcuchy i bloki do podnoszenia silników i osi; stoły warsztatowe i szeregi szuflad, których rączki pociemniały od brudnych palców; tablice z kołkami pomalowane zarysami nieobecnych narzędzi; skrawki drutów, blachy i gumowych rurek pozostawione tam, gdzie odłożyła je ostatnia ręka po zakończeniu ostatniej naprawy; osad wyrzuconych baniek na olej, uszczelek, pasów trakcyjnych i opróżnionych opakowań z częściami w kątach, za beczkami na ropę wykorzystywanymi jako pojemniki na śmieci. Pośrodku betonowej podłogi, pod jedynymi jasnymi lampami, z przedłużaczami wychodzącymi z kabiny jak rurki podtrzymujące pacjenta przy życiu, stoi ciężarówka o rozmiarach i sylwetce podobnych do Excellency. Nie jest to ford tri ton E-350, lecz GMC 3500, nie pomarańczowa, lecz zimno biała, taka, jaka wyszła z fabryki. Z boku naniesiono, starannie, choć nie profesjonalnie, czarnymi drukowanymi literami, słowa: ROLETY I ŻALUZJE. Na pierwszy rzut oka Ahmadowi nie podoba się ta ciężarówka; cechuje ją podejrzana anonimowość, ogólny brak wyrazu. Wygląda na mocno zużytą i obskurną. Często widywał na poboczu autostrady New Jersey Turnpike rozkraczone wiekowe sedany z lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych, wielkie, w dwóch odcieniach, przeładowane chromowymi elementami, ze zgromadzoną przy każdym z nich jakąś nieszczęsną kolorową rodzinką, która czeka, aż przyjedzie im na ratunek policja stanowa i odholuje ich sfatygowane cudo. Ta biała jak kości ciężarówka przywodzi na myśl taką nędzę, takie żałosne próby dogonienia innych w Ameryce, dołączenia do głównego strumienia, który z łatwością rozwija ponad sto kilometrów na godzinę. Rdzawoczerwone subaru jego matki, z załatanym preparatem Bondo błotnikiem i czerwonym lakierem przeżartym przez lata kwaśnego powietrza New Jersey, było kolejną taką żałosną próbą. Natomiast jasnopomarańczowa Excellency, z literami ze złotą obwódką, ma w sobie schludność i wesołość - cyrkowy charakter, jak powiedział Charlie. Starszy i niższy z dwóch agentów, który okazuje odrobinę więcej życzliwości, pokazuje Ahmadowi, żeby zajrzał z nim do kabiny przez
otwarte drzwi. Jego dłonie, o koniuszkach palców poplamionych olejem, płyną ku niezwykłemu elementowi między siedzeniami -jest to metalowa skrzyneczka wielkości pudełka cygar pomalowana na bury, wojskowy kolor, z dwoma zaciskami na górze i izolowanymi kablami ciągnącymi się do przyczepy ciężarówki. Jako że przerwa pomiędzy siedzeniami kierowcy i pasażera jest głęboka i niewygodnie do niej sięgać, urządzenie leży nie na podłodze, lecz na przewróconej do góry nogami plastikowej skrzynce do mleka i dla bezpieczeństwa jest do niej przyklejone taśmą. Po jednej stronie detonatora - bo czym innym jest owa skrzyneczka - znajduje się żółta dźwigienka kontaktowa, a pośrodku, zatopiony centymetr w małym wgłębieniu, w którym zmieści się kciuk, lśniący czerwony przycisk. To oznaczenie kolorami trąci wojskową prostotą, młodymi ignorantami szkolonymi najprostszymi z możliwych metod, a zagłębienie przycisku chroni przed przypadkową detonacją. Mężczyzna wyjaśnia Ahmadowi: - Tutaj bezpiecznik. Przesuwa w prawo - pstryk - w ten sposób, urządzenie uzbrojone. Potem wciska guzik i przytrzymuje - bum. Z tyłu cztery tony saletry amonowej. Dwa razy więcej, niż miał McVeigh. Tyle potrzeba, żeby przebić metalowa osłona tunelu. - Jego poczerniałe na końcach palców dłonie składają się w okrągły kształt w ramach demonstracji. - Tunelu - powtarza tępo Ahmad, przedtem bowiem nikt mu nie wspomniał o żadnym tunelu. - Jakiego tunelu? - Lincoln - odpowiada mężczyzna z lekkim zdziwieniem, nie okazując jednak więcej emocji niż podczas wciskania guzika. - Do tunelu Holland nie wpuszczają ciężarówek. Ahmad przyjmuje tę wiadomość w milczeniu. Mężczyzna odwraca się do Charliego. - On wie? - Teraz już tak - odpowiada Charlie. Mężczyzna szczerzy w uśmiechu szeroko rozstawione zęby, a jego życzliwość narasta. Dłonie płynnie opisują większy krąg. - Rano większy ruch - wyjaśnia. - Od strony Jersey. Prawy tunel jedyny do ciężarówek. Najnowszy z trzech wy budowanych, pięćdziesiąty drugi rok. Najnowszy, ale nie najmocniejszy. Starsze konstrukcje lepsze. Po przejechaniu dwóch trzecich, gdzie tunel skręca, słaby punkt. Nawet jeśli zewnętrzna warstwa wytrzyma i zatrzyma wodę, system powietrzny zniszczony i wszyscy duszą się. Dym, ciśnienie. Dla ciebie żaden ból ani chwila paniki. Zamiast tego szczęście z sukces i ciepłe przyjęcie przez Boga. Ahmad przypomina sobie nazwisko sprzed kilku tygodni. - Pan jest panem Karini? - Nie, nie - zarzeka się. - Nie, nie, nie. Nawet nie przyjaciel. Przyjaciel przyjaciela... wszyscy walczą za Boga przeciwko Ameryka. Młodszy agent, niewiele starszy od Ahmada, słyszy słowo „Ameryka" i wypowiada z żarem długie zdanie po arabsku, którego Ahmad nie rozumie. - Co on powiedział? - pyta Charliego. - To, co zwykle - mówi, wzruszając ramionami, Charlie. - Jesteś pewien, że to zadziała? - Narobi masę szkód. Będzie deklaracją. Trafi na pierwsze strony gazet na całym świecie. Będą tańczyć na ulicach Damaszku i Karaczi, i to z twojego powodu, wojowniku.
Starszy niezidentyfikowany mężczyzna dodaje: - W Kairze też. Przybiera ten swój ujmujący uśmiech, ukazując kwadratowe, szeroko rozstawione, poplamione tytoniem zęby, i uderza się w pierś zaciśniętą dłonią, po czym informuje Ahmada: - Egipcjanin. - Tak jak mój ojciec! - woła Ahmad, lecz kiedy chce zbadać, co jeszcze ich łączy, do głowy przychodzi mu tylko pytanie: - Co pan sądzi o Mubaraku? Uśmiech znika. - Pionek w ręce Ameryki. Charlie, jak gdyby dołączając do gry, pyta: - Książęta saudyjscy? - Pionki. - A Muammar Kaddafi? - Teraz też. Pionek. Bardzo smutne. Ahmada irytuje to, że Charlie wtrąca się do rozmowy pomiędzy tymi, którzy są ostatecznie kluczowymi graczami: technikami i męczennikiem; zupełnie jakby w momencie, kiedy jego męczeństwo stało się pewne, można go było zignorować. Jak pionka. Próbuje zaznaczyć swój autorytet, pytając: - Osama bin Laden? - Wielki bohater - odpowiada mężczyzna z pobrudzonymi olejem palcami. - Nie daje się złapać. Jak Arafat. Lis. - Uśmiecha się, lecz nie zapomina o celu tego spotkania. Zwraca się do Ahmada po angielsku, najstaranniej, jak tylko potrafi. - Pokaż mi, co zrobisz. Chłopaka ogarnia lodowate uczucie, jak gdyby rzeczywistość zrzuciła jedną warstwę grubego przebrania. Przezwycięża niechęć do brzydkiej, zwyczajnej ciężarówki, tak jak on zbędnej. Sięga do detonatora, a jego twarz przybiera pytający wyraz. Krępy technik uśmiecha się i uspokaja go: - Jest OK. Nie podłączony. Pokaż mi. Żółta dźwigienka, w przekroju w kształcie litery L, dotyka, jak mu się wydaje, jego dłoni, a nie odwrotnie. - Przekręcam ten przełącznik w prawo. - Dźwigienka stawia sztywno opór, po czym wsysa ją, jak gdyby pod wpływem magnesu, o dziewięćdziesiąt stopni do pozycji wyjściowej - i wciskam ten przycisk tutaj. - Odruchowo przymyka oczy, czując, jak przycisk zapada się o jeden centymetr. - I przytrzymuje - powtarza jego nauczyciel - do... - Bum - wyręcza go Ahmad. - Tak - zgadza się mężczyzna; słowo to zawisa w powietrzu jak mgła. - Jesteś bardzo odważny - mówi młodszy, wyższy i szczuplejszy spośród dwóch nieznajomych angielskim niemal wolnym od obcego akcentu. - Jest wiernym synem islamu - komunikuje Charlie. Wszyscy mu zazdrościmy, prawda? I znów Charlie irytuje Ahmada, rządzi się bowiem tam, gdzie nie ma prawa własności. Właścicielem tego czynu jest tylko jego wykonawca. Jakieś zaabsorbowanie i apodyktyczność w zachowaniu Charliego nasuwają wątpliwości co do absolutnej natury istiszhad i ekstatycznego, przepełnionego lękiem stanu istiszhad. Być może technik wyczuwa ten lekki rozdźwięk między wojownikami, kładzie bowiem ojcowską dłoń na ramieniu Ahmada,
brudząc jego białą koszulę swymi tłustymi palcami, i wyjaśnia pozostałym: - Jego droga jest słuszna. Zostanie bohaterem dla Allaha. Po powrocie do wesoło pomarańczowej ciężarówki Charlie wyznaje Ahmadowi: - Ciekawy jest ich sposób myślenia. Pionki, bohaterowie: nic pomiędzy. Jakby Mubarak, Arafat i Saudyjczycy nie znajdowali się w szczególnych uwarunkowaniach i jakby każdy z nich nie miał do odegrania innej roli. I znów słowa Charliego dla Ahmada, w jego od niedawna wysokim i uproszczonym mniemaniu o sobie, brzmią nieco fałszywie. Relatywizm wydaje się cyniczny. - Być może sam Bóg jest prosty - sugeruje w łagodnym sprzeciwie - i kształtuje świat z pomocą prostych ludzi. - Pionków - mówi Charlie, spoglądając smętnie przed siebie przez szybę, którą Ahmad wyciera co rano, lecz która pod koniec dnia i tak jest zabrudzona. - Wszyscy jesteśmy pionkami. Niech Bóg błogosławi bezmózgich pionków... prawda, wojowniku? Pewna prostota rzeczywiście dopada Ahmada w chwilach pomiędzy nagłymi przypływami lęku, a potem uniesienia, po których znów ogarnia go zniecierpliwienie i chce, żeby było już po wszystkim. Żeby miał to już za sobą, cokolwiek się wtedy z nim stanie. Istnieje jako bliski sąsiad tego, co niewyobrażalne. Świat w swych zalanych słońcem detalach, z mikroskopijnym iskrzeniem swego skomplikowanego mechanizmu, zieje wszędzie wokół niego jak lśniąca misa wypełniona ruchliwą pustką, natomiast w jego wnętrzu ciąży nasączona czarna pewność. Nie może zapomnieć o czekającej go transformacji, jak gdyby za napiętą migawką aparatu, chociaż jego zmysły wciąż są bombardowane znajomymi widokami i dźwiękami, zapachami i smakami. Blask raju z przyszłości przedostaje się do jego codziennego życia. Wszystko będzie mu się tam wydawało wielkie, na skalę kosmiczną; w dzieciństwie, zaledwie kilka lat po przyjściu na świat, kiedy zasypiał, czasem doznawał wrażenia ogromu, gdzie każda komórka jest światem, i w jego dziecięcym umyśle świadczyło to o prawdziwości religii. Obciążenie pracą w Excellency zelżało, zdarzają mu się więc dłuższe chwile bezczynności, kiedy powinien czytać Koran lub studiować broszury, sprowadzane bez trudu z zagranicznych źródeł, zredagowane i wydrukowane, żeby przygotować szahida - poprzez ablucje, umysłowe oczyszczenie ducha - na jego lub jej koniec, teraz bowiem także kobietom, których luźne czarne burki dobrze skrywają kamizelki z materiałami wybuchowymi, przysługuje, w Palestynie, przywilej męczeństwa. Lecz umysł Ahmada jest zbyt rozedrgany, żeby skupić się na lekturze. Całe jego jestestwo popadło w stan uniesienia podobny być może do tego, który zawładnął Prorokiem, kiedy Gabriel dyktował mu boskie sury. Każda minuta przybiera intymną podwójność modlitwy, wyzwolenie, jakie daje zwrócenie się ku temu „drugiemu" bytowi, bliskiemu jak arteria szyi. Częściej niż pięć razy dziennie znajduje sposobność, zazwyczaj na pustym sklepowym parkingu, żeby rozłożyć matę w kierunku wschodnim i dotknąć czołem ziemi, za każdym razem otrzymując, przez beton, pociechę uległości. Żużlowaty mroczny ciężar w jego wnętrzu, który daje o sobie znać, wypacza jego obraz świata i każdą gałązkę czy drut telefoniczny przyozdabia klejnotami, których nigdy wcześniej nie
zauważył. W sobotni ranek, przed otwarciem salonu, siedzi na stopniu pomostu załadowczego, przyglądając się czarnemu żukowi, który męczy się na grzbiecie na parkingowym betonie. Jest jedenasty września, wciąż lato. Wczesne słońce pada na chropawą, bladą nawierzchnię z łagodnością, która mieści w sobie upał nadchodzącego dnia, podobnie jak nasienie mieści w sobie przyszły kwiat. Beton w swych szczelinach pozwolił rozwinąć się chwastom, wysokim chwastom kończącej się pory roku, z ich mlecznymi owadzimi wydzielinami i liśćmi z cienkimi włoskami, mokrymi od jesiennej, ciężkiej rosy. Niebo jest bezchmurne, nie licząc kilku suchych strzępów cirrusów i rozpływającej się smugi po odrzutowcu. Ten czysty błękit jest wciąż jakoś miękki, jasny po niedawnym zanurzeniu w mroku i gwiazdach. Maciupeńkie czarne nóżki żuka machają w powietrzu, szukając punktu zaczepienia, który pozwoliłby mu się przewrócić, i rzucają wyraźne cienie wydłużone przez słońce w porannej, niskiej pozycji. Nóżki małego stworzenia poruszają się i wiercą z jakąś furią, potem zamierają w swoistym zamyśleniu, jak gdyby żuk próbował wpaść na sposób wybrnięcia z tej opresji. Ahmad zastanawia się: Skąd się wziął ten robak? Jak tu spadł, skoro najwyraźniej nie potrafi korzystać ze skrzydeł? Bój rozpoczyna się na nowo. Jak wyraźne są cienie jego nóżek, które rzucają z kochającą wszystko wiernością fotony po przemierzeniu dziewięćdziesięciu trzech milionów mil do tego dokładnie miejsca! Ahmad podnosi się ze swego siedziska na szorstkim stopniu pomostu i staje nad owadem wyniośle, czując się olbrzymi. Broni się jednak przed dotknięciem tego tajemniczego kawałka życia, który spadł na ziemię. Może jest jadowity albo jak jakiś miniaturowy wysłannik piekieł przyssie mu się do palca i już nie puści. Wielu chłopców - choćby Tylenol - po prostu zgniotłoby to irytujące żyjątko pod butem, lecz dla Ahmada ta opcja nie wchodzi w grę; powstałby rozpłaszczony trupek, zgnieciona miazga maleńkich części i wypływających życiowych soków, a on wolałby nie oglądać tego typu organicznego horroru. Rozgląda się szybko za jakimś narzędziem, czymś sztywnym, czym mógłby przekręcić owada - na przykład ciemną tekturką, która dwie części batonika Mounds utrzymuje w jednym opakowaniu lub wzmacnia dwa ciasteczka z masłem orzechowym Reese's - nie widzi jednak niczego odpowiedniego. Firma Excellency stara się utrzymywać na swym prywatnym parkingu porządek. Czarnoskóre „mięso" i samego Ahmada wysyłano tu z zielonym workiem na śmieci na sprzątanie. Nie zauważa żadnej wyrzuconej w dogodnej odległości łopatki, lecz w chwili nagłego natchnienia przypomina sobie o prawie jazdy w portfelu, plastikowym prostokącie, do którego wstawiono niekorzystne zdjęcie jego zagniewanej twarzy z numerycznymi danymi ważnymi dla stanu New Jersey oraz niemożliwy do podrobienia hologramowy wizerunek pieczęci stanowej. Po kilku ostrożnych, delikatnych próbach udaje mu się przerzucić na nogi będące na jego łasce stworzonko. Słońce wydobywa iskry opalizacji, fioletowe i zielone, z podzielonego na pół pancerzyka złożonych skrzydeł. Ahmad wraca na miejsce na stopniu, żeby nacieszyć się pozytywnymi rezultatami tej akcji ratunkowej, swej litościwej ingerencji w naturalny porządek rzeczy. Odlatuj, odlatuj.
Lecz owad, właściwą stroną do góry, z lśniącym ciałkiem minimalnie uniesionym na sześciu nóżkach nad szorstkim betonem, przepełza jedynie ułamek swej długości, po czym nieruchomieje. Czułki z początku poruszają się badawczo, ale i one się zatrzymują. Przez pięć minut, które mają w sobie coś z wieczności, Ahmad obserwuje. Wsuwa prawo jazdy z jego ładunkiem zakodowanych informacji z powrotem do portfela. Po Reagan Boulevard pędzą niewidoczne dla niego samochody, w których dudni rap, odgłosy te nasilają się i cichną. Startujący z Newark samolot grzmi na tężejącym niebie. Żuk, a razem z nim jego pomniejszający się mikroskopijnie cień, pozostaje nieruchomy. Leżał na grzbiecie, dogorywając, a teraz już nie żyje, pozostawiwszy za sobą wielkość należącą nie do tego świata. To doświadczenie, tak dziwnie spotęgowane, było - Ahmad jest o tym przekonany - z gatunku tych nadprzyrodzonych.
V Sekretarz jest w złym nastroju i na myśl o tym jego lojalna asystentka aż się wzdraga. Jego nastroje przepływają przez Hermione jak powstająca za łodzią motorową fala przez meduzę, która unosi się w wodzie. Przede wszystkim sekretarz, o czym Hermione dobrze wie, nie znosi, kiedy ściąga się go do pracy w niedzielę, przerywając mu ukochany popołudniowy wypoczynek z panią Haffenreffer i resztą rodziny - czy to na jednym z ostatnich w sezonie meczów Orioles w Baltimore, czy podczas spaceru przez Rock Creek Park, ze wszystkimi dzieciakami odpowiednio dużymi na taką wyprawę prócz piątego, najmłodszego, trzylatka, którego wciąż wozi się w spacerówce. Panna Fogel nie może być zazdrosna o jego żonę i rodzinę; prawie nigdy ich nie widuje, stanowią niewidzialną część jego osoby, jak pewne części ciała stosownie ukryte pod granatowym garniturem i bokserkami. Ale w myślach czasem mu towarzyszy, wyobrażając go sobie w bardziej rozluźnionym, mężowskim wydaniu, niepodobnego do spiętego, walczącego z cieniami mężczyzny, który zjawia się w swym ciasnym, narożnym gabinecie. Intuicja podpowiada Hermione, że teraz, kiedy w końcu skończyły się parne, upalne dni lata, a szerokie liście platanów wokół Mall nabrały dostojnej szarości, sekretarz pragnąłby przebywać na świeżym powietrzu. Widzi to po tym, jak napięty jest na plecach jego bardzo ciemny garnitur. Mężczyźni w Ameryce wkładali kiedyś do pracy niebieskie i brązowe garnitury - tata wychodził z domu na Pleasant Street i wsiadał do tramwaju w tym samym brązowym garniturze w prążki z kamizelką przez cały tydzień z rzędu - teraz natomiast jedynym poważnym kolorem jest czerń lub granat zbliżony do czerni na znak żałoby po dawno minionych czasach taniej swobody. Ostatnio był zaaferowany powszechnymi, lecz mocno nagłaśnianymi przypadkami nieszczelności kontroli na lotniskach. Wydaje się, że każdy dziennikarzyna i szukający rozgłosu demokrata z Izby, jeśli tylko chce, może triumfalnie wymachiwać nożami, pałkami i naładowanymi rewolwerami, których nie wykryto podczas prześwietlania ręcznego bagażu. Oboje, sekretarz i jego asystentka, stawali ramię w ramię z członkami ochrony, powoli
hipnotyzowani przez nie kończącą się procesję widmowych wnętrz walizek rozświetlanych sztucznymi kolorami - niebieskawymi zieleniami, odcieniami dojrzałych brzoskwini, fuksjami zachodu słońca i charakterystycznymi ciemnymi granatami metalu. Kluczyki samochodowe i klucze od domu rozłożone jak karty w ręku, z kółkami, łańcuszkami i breloczkami; nieruchome puste spojrzenie okularów do czytania w drucianych oprawkach w futerałach; suwaki jak szkielety miniaturowych węży; bąbelki garści monet pozostawionych w kieszeniach spodni; konstelacje złotej i srebrnej biżuterii; zwiewne łańcuszki dziurek w butach; maleńkie metalowe gałki i kółka zębate podróżujących budzików; suszarki, golarki elektryczne, walkmany, zminiaturyzowane aparaty fotograficzne: wszystkie wspólnie przekazują modre okrzemki blademu strumieniowi dostrojonych promieni katodowych. Nic dziwnego, że niebezpieczna broń od czasu do czasu umyka przed spojrzeniem oczu zaszklonych po ośmiu godzinach rozszyfrowywania dwuwymiarowych obrazów spakowanych para fernaliów, wyszukiwania nowotworu złych zamiarów, ostrych zarysów śmiercionośnych intencji w oceanicznym strumieniu bezbarwności amerykańskiej egzystencji sprowadzonej do rzeczy podstawowych sprzętu zabieranego na kilkudniowy pobyt w innym mieście lub stanie dla materialistycznej wygody, która jest globalnie anormalną amerykańską normą. Nożyczki do paznokci lub druty są wprawdzie zauważane i konfiskowane, lecz Czterocalowe noże bierze się za widziane z boku cholewki butów, a mały pistolet głównie z twardego plastiku przemyka się, przyklejony taśmą do cynowego dziecięcego talerza przewożonego - jeśli ochrona zapyta o tę ciemną kulę - w prezencie dla dziecka chrzczonego w Des Moines. Inspekcja zawsze się kończy, musi się skończyć, tym, że sekretarz klepie mizernie opłacanych funkcjonariuszy po ich umundurowanych plecach i mówi, żeby pracowali dalej; stoją na straży demokracji. Odwraca się od rozświetlonego okna wychodzącego na Ellipse i Mall, podeptane łąki, gdzie owce-obywatele pasą się w dresach do biegania, wielobarwnych szortach i sportowych butach skonfigurowani jak statki kosmiczne w komiksach z lat trzydziestych. - Tak się zastanawiam - wyznaje jej - czy nie powinniśmy wprowadzić w rejonie Delaware pomarańczowego stopnia zagrożenia. - Proszę mi wybaczyć - mówi Hermione - ale rozmawiam z moją siostrą w New Jersey i nie jestem pewna, czy ludzie wiedzą, co robić, kiedy zmieniają się te kolory. Sekretarz próbuje rozgryźć ten problem, posępnie przeżuwając przez chwilę swymi potężnymi żwaczami, po czym stwierdza: Najważniejsze, że wiedzą odpowiednie organy. W momencie podwyższenia stopnia zagrożenia mają do wdrożenia cały zestaw środków ostrożności. - Lecz nawet w chwili, gdy wypowiada te uspokajające słowa, odczuwa irytację (co Hermione rozpoznaje po sposobie, w jaki mrużą się te jego cudowne oczy pod zdecydowanie męskimi, lecz pięknie ukształtowanymi czarnymi brwiami) z powodu rozziewu pomiędzy jego pojedynczą wolą a niezliczonymi funkcjonariuszami różnego autoramentu, skutecznymi i obojętnymi, skorumpowanymi i nieprzekupnymi, którzy niczym postrzępione końcówki neuronów nawiązują kontakt lub nie z nieprzebraną,
niemrawą, beztroską ludnością. - Ale myślę - sugeruje bezradnie Hermione - że ludzie lubią czuć, że podejmuje się odpowiednie kroki w całym rządowym departamencie odpowiedzialnym za bezpieczeństwo w kraju. - Mój problem polega na tym - zdradza sekretarz, i on bezradny że kocham ten cholerny kraj tak bardzo, że nie mieści mi się w głowie, dlaczego ktoś chciałby mu zaszkodzić. Co ci ludzie mają do zaoferowania w zamian? Nowy taliban? Więcej ucisku kobiet, burzenie posągów Buddy? Mułłowie w północnej Nigerii mówią ludziom, żeby nie szczepili swoich dzieci przeciw polio, a potem przywozi się je sparaliżowane do szpitala! Czekają, aż całkowicie je sparaliżuje, bo wcześniej nasłuchali się bredni wmawianych im przez miejscowych talibów. - Boją się coś stracić, coś dla nich bardzo cennego - zgaduje Hermione, drżąc na granicy nowego poziomu intymności (różnice między nimi są subtelne i pokonuje je w ramach ściśle określonych konwenansów na wskroś republikańskiej i chrześcijańskiej administracji). - Coś tak cennego, że są gotowi poświęcić własne dzieci. W tym kraju też dzieje się coś takiego. W małych sektach, w których charyzmatyczni przywódcy odbierają ludziom zdrowy rozsądek. Dzieci umierają, a potem rodzice zalewają się łzami w sądzie i są uniewinniani... sami są dziećmi. Przerażające, jaką moc wyrządzania krzywdy dzieciom mają dorośli. Szczerze mówiąc, cieszę się, że nigdy ich nie miałam. Czy to apel? Skarga, że choć stoją tu razem o zaraniu pięknej niedzieli w stolicy największego mocarstwa na ziemi, ona jest starą panną, a on mężczyzną żonatym związanym religijną przysięgą, by nigdy nie opuścić - pod względem duchowym i prawnym - matki swych dzieci? One powinny być j e j dziećmi. W rządowych trybach, spędzając po dwanaście, czternaście godzin dziennie w tym samym pokoju lub sąsiednich pokojach, tworzą właściwie taki sam związek, jakby byli sobie poślubieni. W porównaniu z Hermione jego żona prawie go nie zna. Ta myśl daje jej tyle satysfakcji, że musi szybko zmazać z twarzy mimowolny uśmiech. - Cholera! - wybucha sekretarz; jego myśli wędrowały własnym torem i natknęły się na drażliwą sprawę, która sprowadziła go do biura w ten wolny ponoć od pracy dzień. - N i e c i e r p i ę, kiedy tracimy wtyczkę. Mamy ich tak niewiele w muzułmańskiej społeczności, to jeden z naszych słabych punktów, dlatego daliśmy się tak zaskoczyć. Mamy za mało ludzi mówiących po arabsku, a połowa tych, których mamy, nie myśli tak jak my. Jest coś dziwnego w tym ich języku, bo w jakiś sposób zamula im umysły. Te ich internetowe pogaduszki... Niebo się rozerwie pod rzeką Zachodu. Wpuszczone będzie światło. Co to, kurwa, za jakieś brednie? Przepraszam za język, Hermione. Jego asystentka mamrocze coś przebaczająco, odnotowując przekroczenie granicy kolejnego poziomu intymności. - Nasz problem polega na tym - mówi dalej sekretarz - że ten agent ukrywał coś przed nami, trzymał w ręku zbyt wiele kart. Nie działał zgodnie z procedurami. Miał wizję jakiejś wielkiej obławy, jak w filmach, z kim w roli głównej? Z nim samym. Wiemy o przerzucie pieniędzy z Florydy, ale gość od kasy zniknął. Razem z bratem
prowadzą tani salon meblowy w północnym New Jersey, ale nikt tam nie odbiera telefonu i nie podchodzi do drzwi. Wiemy coś o ciężarówce, ale nie wiemy, gdzie jest ani kto ma ją prowadzić. Co do grupy od materiałów wybuchowych, mamy dwóch z czwórki, ale nie gadają albo tłumacz nie przekazuje nam tego, co mu mówią. Oni wszyscy siebie kryją, nawet ci, którzy są u nas na garnuszku, nie można już ufać swoim ludziom. Straszny bajzel, no i proszę, jak można było przewidzieć, mamy trupa w niedzielny poranek! Hermione wie, że w ich rodzinnej Pensylwanii ludziom można zaufać. Tam dolar wciąż jest dolarem, posiłek posiłkiem, a umowa umową. Rocky wygląda tak, jak powinien wyglądać bokser, a nieuczciwi mężczyźni kopcą cygara, noszą garnitury w kratę i często mrugają okiem. Wywędrowali z sekretarzem daleko od tej pierwotnej krainy łagodnej szczerości, szeregowych domów z niezmiennymi półkolistymi witrażykami na drzwiach, górniczych synów, którzy zostają gwiazdami futbolu, wieprzowych kiełbas skwierczących we własnym tłuszczu i siekanego mięsa z mąką kukurydzianą obficie skropionego syropem klonowym, dań, które nie udają, że nie są nafaszerowane śmiercionośnym cholesterolem. Pragnie pocieszyć sekretarza, pragnie przyłożyć swe szczupłe ciało jak kompres na bolące od przytłaczającej go odpowiedzialności miejsce; chce wziąć ten mięsisty ciężar, który napina obowiązkowy czarny garnitur, na swoją kościstość, i ukołysać go na miednicy. Tymczasem zadaje mu pytanie: - Gdzie jest ten sklep? - W mieście o nazwie New Prospect. To jakaś straszna dziura. - Moja siostra tam mieszka. - Tak? Powinna wyjechać. Pełno tam Arabów, to znaczy Amerykanów arabskiego pochodzenia. Ściągnęły ich stare zakłady przemysłowe, które z czasem się zwinęły. Jak tak dalej pójdzie, w Ameryce już nic się nie będzie produkować. Oprócz filmów, które z roku na rok stają się coraz bardziej beznadziejne. Razem z żoną... poznałaś Grace, prawda? ...kiedyś uwielbialiśmy filmy, ciągle chodziliśmy do kina, zanim pojawiły się dzieciaki i trzeba było najmować kogoś do opieki. Judy Garland, Kirk Douglas... warci byli każdych pieniędzy, w każdej roli dawali z siebie wszystko. A teraz słyszy się tylko o aktorach... kobiety nie chcą, żeby nazywano je aktorkami, wszyscy są a k t o r a m i... że jeżdżą po pijanemu i kto jest w ciąży bez ślubu. Wmawiają tym biednym czarnym nastolatkom, że fajnie jest wydać na świat dzieciaka bez ojca. Pozostaje tylko Wuj Sam. Płaci rachunki, i to bez „dziękuję" z ich strony: zasiłek im się przecież należy. Jeśli coś w tym kraju jest nie tak... a nie mówię, że jest, w porównaniu z innymi krajami, łącznie z Francją i Norwegią... to na pewno mamy za dużo praw, a za mało obowiązków. Kiedy Liga Arabska przejmie władzę, ludzie zobaczą, co to są obowiązki. - Właśnie, panie sekretarzu. - Owo „panie sekretarzu" ma przywołać go do rzeczywistości, do jego obowiązków w zaistniałej kryzysowej sytuacji. Słyszy ją. Wraca do ponurej kontemplacji niedzielnego spokoju stolicy, z widoczną w oddali Tidal Basin i gładką białą kopułą, jak obserwatorium bez otworu na teleskop, Mauzoleum Jeffersona. Ludzie winią Jeffersona za to, że zatrzymał niewolników, a z jedną z niewolnic miał dzieci, zapominają jednak o ekonomicznym kontekście tamtych
czasów oraz o fakcie, że Sally Hemmings miała bardzo jasną karnację. To miasto bez serca, myśli sekretarz, gąszcz niestałej władzy, zbiorowisko wielkich białych budynków jak pole gór lodowych, które zatopiły Titanica. Odwraca się i mówi do swej asystentki: - Jeśli ta sprawa w New Jersey wybuchnie, nie dla mnie będą miejsca w radach nadzorczych, honoraria za wykłady, milionowe zaliczki za publikację wspomnień. - Tego typu wyznanie mężczyzna powinien złożyć tylko żonie. Hermione jest wstrząśnięta. Zbliżył się do niej, lecz stracił w jej oczach. Zwraca się do niego nieco zjadliwie, próbując obudzić w nim na nowo pięknego, bezinteresownego urzędnika państwowego. - Panie sekretarzu, nie można służyć dwóm panom. Mamona jest jednym; chyba nie muszę wymieniać tego drugiego. Sekretarz przyjmuje te słowa, przymyka swe zadziwiająco jasne, niebieskie oczy i deklaruje: - Dzięki Bogu, że mam ciebie, Hermione. Oczywiście. Zapomnijmy o mamonie. Zasiada przy niewielkim biurku i gwałtownie wybija pikające trójki kodu na elektronicznej konsolecie, po czym odchyla się w ergonomicznie ukształtowanym fotelu, by warkliwym głosem wydać polecenia do telefonu. Hermione zazwyczaj nie dzwoni w niedziele. Woli dni robocze, kiedy wie, że Jacka najprawdopodobniej nie będzie w domu. Nigdy nie miała mu zbyt wiele do powiedzenia, co raniło nieco uczucia Beth; zupełnie jak gdyby Hermione przejęła po rodzicach ich absurdalne luterańskie antysemickie uprzedzenia. Poza tym, wydedukowała Beth, w dni robocze jej starsza siostra ma wymówkę w postaci czerwonej lampki zapalającej się na drugim telefonie, kiedy dochodzi do wniosku, że Beth za bardzo się rozgadała. Dziś jednak dzwoni, kiedy słychać kościelne dzwony, i Beth cieszy się na dźwięk jej głosu. Chce się z nią podzielić dobrą nowiną. - Herm, przeszłam na tę dietę i w zaledwie pięć dni zrzuciłam pięć kilo! - Pierwsze kilogramy najłatwiej zrzucić - stwierdza Hermione, jak zawsze umniejszając wszystko, co mówi i robi Beth. - W tym momencie tracisz tylko wodę, która zaraz wróci. Prawdziwa próba nadchodzi w chwili, kiedy zauważasz różnicę i postanawiasz uczcić sukces wyżerką. A to może dieta Atkinsa? Podobno jest niebezpieczna. Słyszałam, że tysiąc osób chciało go podać do sądu, dlatego jego nagła śmierć wydaje się taka podejrzana. - To tylko dieta marchwiowo-selerowa - informuje ją Beth. - Za każdym razem, kiedy łapie mnie chętka, żeby coś skubnąć, zjadam te małe marcheweczki, które teraz wszędzie sprzedają. Pamiętasz, jak sprzedawano kiedyś marchew z gospodarstw w Delaware, związaną w pęczki, brudną i zapiaszczoną? Och, jak ja nie znosiłam tego uczucia, kiedy ziarenka piasku dostawały się między zęby... ten trzask brzmiał w głowie tak głośno! Teraz, przy tych maluśkich, nie ma takiego niebezpieczeństwa; chyba sprowadzają je z Kalifornii i są obrane do dokładnie takiego samego rozmiaru. Jest z nimi tylko jeden kłopot, jak leżą za długo w foliowej paczce, robią się takie oślizgłe. A kłopot z s e l e r e m jest taki, że po kilku gryzach czujesz w buzi, jakbyś miała kłębek nici. Ale nie zamierzam rezygnować. Bóg mi świadkiem, że łatwiej chrupać ciasteczka, ale z każdym kęsem nabijam kalorie. Sto
trzydzieści z każdym kęsem, byłam w szoku, jak przeczytałam na opakowaniu! Takim małym druczkiem, to po prostu perfidia! Wydaje się dziwne, że Hermione jeszcze nie weszła jej w słowo; Beth wie, że jest nudna z tym swoim tematem głodzenia się, ale o niczym innym nie jest w stanie myśleć, a mówienie o tym na głos utrzymuje ją w postanowieniu, nie pozwala jej wrócić do nałogu pomimo chwil osłabienia i skurczów żołądka. Jej żołądek nie rozumie, co ona mu robi, czym sobie zasłużył na taką karę, nie zdaje sobie sprawy, że od lat jest jej największym wrogiem, leżąc tam pod sercem i domagając się napełnienia. Carmela nie chce już przychodzić do niej na kolana; Beth zrobiła się tak drażliwa i nerwowa. - Co Jack o tym sądzi? - pyta Hermione. Mówi spokojnym i poważnym głosem, nieco niepewnym i uroczystym, ważąc każde słowo. Perspektywa nowej, szczupłej i atrakcyjnej siostry jest czymś, z czego obie kiedyś potrafiłyby chichotać, jak wtedy, gdy dzieliły pokój w domu na Pleasant Street i czerpały czystą radość z samego faktu, że żyją. Hermione z czasem stała się bardziej poważna i pracowita, straciła umiejętność chichotania, trudno jej było się rozchmurzyć. Beth zastanawia się, czy z tego właśnie powodu jej siostra nie znalazła męża. Herm nie umiała sprawić, by mężczyźni zapominali o swych kłopotach. Nie miała ballon, jak powiedziała panna Dimitrova. Beth zniża głos. Jack czytał w sypialni i może zasnął podczas lektury. Znów zaczęła się szkoła, a on wziął na siebie lekcje wiedzy o społeczeństwie, bo uznał, że musi mieć lepszy kontakt z młodzieżą, której ma doradzać. Twierdzi, że oddalają się od niego. Twierdzi, że jest za stary, ale to depresja przez niego przemawia. - Nie mówi za dużo - informuje siostrę w odpowiedzi na jej pytanie. - Chyba nie chce zapeszyć. Ale n a p e w n o jest zadowolony; przecież robię to dla n i e g o. Herm znów sprowadzają na ziemię swoim pytaniem: - Czy to aby dobry pomysł, żeby robić coś tylko dlatego, że chce tego mąż? Tylko pytam... nigdy nie miałam męża. Biedna Herm, pewnie myśli o tym cały czas. - No ale masz... - Beth w porę przerywa; chciała powiedzieć siostrze, że właściwie ma męża w postaci tego swojego szefa, który wygląda jak rugbista z byczym karkiem - ...rozeznanie jak każdy inny, jak każda inna kobieta. Robię to też dla siebie. Czuję się o wiele lepiej, chociaż zrzuciłam tylko pięć kilo. Dziewczyny w bibliotece zauważyły różnicę... bardzo mnie wspierają, chociaż jak ja byłam w ich wieku, nie przypuszczałam, że tak bardzo stracę kontrolę nad swoją figurą. Powiedziałam w pracy, że chcę pomagać przy odkładaniu książek na półki, zamiast cały czas siedzieć na tym swoim tłustym tyłku przed komputerem i szperać w Internecie dla dzieciaków, które są za leniwe, żeby same się tego nauczyć. - Jak Jackowi podobają się zmiany w diecie? - Staram się mu jej nie zmieniać, ciągle daję mu mięso i ziemniaki. Ale mówi, że wolałby jeść ze mną moje proste sałatki. Im robi się starszy, mówi, tym bardziej jedzenie czegokolwiek go brzydzi. - Odzywa się w nim Żyd - wcina się Hermione. - Oj, nie sądzę - odpowiada wyniośle Beth. Hermione milczy tak długo, że Beth zastanawia się, czy nie zerwało połączenia. Terroryści wysadzają w powietrze rurociągi i elektrownie w Iraku, nic już nie jest
całkowicie bezpieczne. - Jaką tam macie pogodę? - Cały czas gorąco, jak się wyjdzie z pracy. Wrzesień tutaj potrafi być jeszcze całkiem upalny. Drzewa nie obsypują się tymi wszystkimi kolorami, które widziałyśmy w arboretum. Najlepszą porą roku jest tutaj wiosna, kiedy zakwitają wiśnie. - Dzisiaj - mówi Beth, gdy głód tak mocno skręca jej kiszki, że aż musi przytrzymać się oparcia kuchennego krzesła - poczułam w powietrzu jesień. Niebo jest krystalicznie czyste jak... - jak jedenastego września ma na końcu języka, lecz powstrzymuje się, uznawszy, że nietaktem byłoby wspomnienie zastępcy sekretarza Departamentu Bezpieczeństwa Krajowego o tym osławionym błękitnym niebie, które stało się mitem, niebiańską ironią losu, częścią amerykańskiej legendy jak oślepiająca czerwień rakiet*. * Kolejne nawiązanie do amerykańskiego hymnu narodowego (przyp. tłum.). Muszą myśleć o tym samym, bo Hermione pyta: - Pamiętasz, wspominałaś mi o tym chłopaku arabskiego pochodzenia, którym tak zainteresował się Jack, tym, który zamiast za radą Jacka pójść na studia, zdobył zawodowe prawo jazdy, bo namówił go do tego imam z meczetu? - Słabo. Jack od jakiegoś czasu nie wspomina o nim. - Jack jest w domu? - pyta. - Mogłabym z nim zamienić słówko? - Z Jackiem? - Jej siostra jeszcze nigdy nie chciała rozmawiać z Jackiem. - Tak, z twoim mężem. Bądź tak uprzejma, Betty. To może być coś poważnego. A jednak Betty. - Jak mówiłam, może uciął sobie drzemkę. Wcześniej byliśmy na spacerze, żebym trochę się poruszała. Ruch jest tak samo ważny jak dieta. Kształtuje na nowo ciało. - Mogłabyś sprawdzić? - Czy nie śpi? Może mu coś przekażę, jeśli zasnął. - Raczej nie. Wolałabym sama z nim porozmawiać. My możemy sobie uciąć pogawędkę w tygodniu, jak będziesz oglądała te swoje seriale. - Z nich też zrezygnowałam... za bardzo mi się kojarzą z podjadaniem. Zresztą zaczynały mi się już mieszać w głowie te wszystkie postacie. Pójdę zobaczyć, czy nie śpi. - Jest zdziwiona i przestraszona. - Betty, nawet jeśli śpi... mogłabyś go obudzić? - Bardzo niechętnie. Ostatnio fatalnie sypia w nocy. - Muszę go zapytać o pewne rzeczy w t e j c h w i l i, kochanie. Te sprawy nie mogą czekać. Przykro mi. Ten jeden raz. - Wiecznie w roli starszej siostry wiedzącej więcej niż ona, wydającej polecenia. Znów jakby czytała w jej myślach przez telefon, Hermione czule napomina Beth głosem, który brzmi jak głos ich matki: - Posłuchaj mnie, cokolwiek się stanie, nie przerywaj diety. W niedzielę Ahmad obawia się, że nie zdoła zasnąć w tę ostatnią najprawdopodobniej noc w życiu. Nie zna tego pokoju, w którym się znalazł. Tutaj, zapewnił go szejk Raszid, kiedy stanęli w nim tego wieczoru, nikt go nie znajdzie. - Ktoś będzie mnie szukał? - zapytał Ahmad.
Jego drobny i szczupły mentor (dla Ahmada było to dziwne uczucie, gdy stali obok siebie i naradzali się, widzieć, jak bardzo przerasta swego mistrza, który podczas studiowania Koranu wykorzystywał wysoki fotel przetykany srebrną nicią, by wydać się wyższym) wzruszył po swojemu ramionami, szybko, jak składający się nóż. Tego wieczoru imam miał na sobie nie - tak jak zwykle - lśniący haftowany burnus, lecz szary garnitur w zachodnim stylu, jak gdyby wybierał się w podróż służbową między niewiernych. Jak inaczej można by wytłumaczyć zgolenie brody, tej pedantycznie przystrzyżonej, przyprószonej siwizną brody? Skrywała ona, co Ahmad teraz zauważył, kilka małych blizn, śladów na woskowatej białej skórze jakiejś choroby, zwalczonej na Zachodzie, którą zaraziło się jemeńskie dziecko. Z tymi nierównościami ujawniło się coś nieprzyjemnego w rysunku jego fioletowych ust, ponurym i męskim ich ułożeniu, które nie było widoczne, kiedy poruszał nimi tak szybko, tak uwodzicielsko pod osłoną zarostu. Szejk nie włożył ani turbanu, ani koronkowej białej amama; rzednące na skroniach włosy były odsłonięte. Pomniejszony w oczach Ahmada, zapytał: - Matka nie będzie się o ciebie niepokoić i nie zawiadomi policji? - W ten weekend pracuje na nocną zmianę. Zostawiłem jej list, żeby go przeczytała, jak wróci z pracy. Napisałem, że nie będzie mnie na noc w domu. Pewnie pomyśli, że chodzi o dziewczynę. Ciągle mi o to suszy głowę, sugerując, że powinienem mieć jakąś. - Spędzisz noc z przyjacielem o wiele bardziej lojalnym niż jakaś plugawa szarmuta. Z wiecznym, niezrównanym Koranem. Egzemplarz w wiotkiej, różowej skórze, z angielskimi i arabskimi napisami z przodu, leży na stoliku nocnym w tym wąskim, prawie nie umeblowanym pokoju. Była to jedyna nowa i droga rzecz w pokoju kryjówce, położonym dostatecznie blisko centrum New Prospect, żeby jego jedyne okno dawało widok na mansardową wieżę ratusza. Gmach ten z wielobarwnymi łuskowatymi gontami unosił się nad pomniejszymi budynkami jak jakiś fantastyczny morski smok zastygły w momencie wynurzenia. Wieczorne niebo za nim miało prążkowany wzór chmur zabarwionych na różowo przez zachodzące gdzieś poza polem widzenia słońce. Oślepiające pomarańczowe refleksy odbijały się od wiktoriańskich skrzeli ze szkła - okien spiralnej klatki schodowej zamkniętej dla turystów kilkadziesiąt lat temu. Gdy Ahmad próbował coś dojrzeć przez cienkie stare szyby, brudne, faliste, z małymi bąbelkami powietrza wskazującymi na ich wiekowość, odniósł wrażenie, jakby zamierające słońce roztapiało najwyższy róg jednego z tych prostoliniowych, oszklonych miejskich budynków. Na wieży ratusza znajduje się zegar i Ahmad bał się, że jego kurant nie da mu spać przez całą noc, przez co będzie mniej sprawnym szahidem. Lecz ta mechaniczna muzyka - krótka fraza wygrywana co kwadrans z ostatnim, wysokim dźwiękiem utrzymującym się jak uniesiona z zaciekawieniem brew i pełniejsza fraza przy każdym czwartym kwadransie przed smętnym odliczeniem godziny - ma, jak się okazuje, działanie usypiające, zapewnia go, kiedy szejk w końcu zostawił go samego, że kryjówka jest rzeczywiście bezpieczna. Poprzedni mieszkańcy tego niewielkiego pomieszczenia pozostawili niewiele śladów swej bytności. Kilka rys na listwie przypodłogowej, dwa lub trzy miejsca na parapecie i blacie komody
przypalone papierosami, przetarcia od wielokrotnego używania gałki u drzwi i dziurki od klucza, słaba zwierzęca woń w szorstkim niebieskim kocu. Pokój jest starannie wysprzątany, lepiej niż sypialnia Ahmada w mieszkaniu matki, w którym nadal mieszczą się bezbożne przedmioty elektroniczne zabawki ze zużytymi bateriami, stare magazyny sportowe i motoryzacyjne, ubrania mające wyrażać swoją prostotą i obcisłością jego nastoletnią próżność. Osiemnaście lat zgromadziło tam historyczne dowody, które, jak sobie wyobraża, bardzo zainteresują media: oprawione w tekturkę zdjęcia dzieci mrużących oczy w majowym słońcu na brunatnych schodach szkoły podstawowej imienia Thomasa Alvy Edisona, z mrocznym spojrzeniem i poważną miną Ahmada wśród innych twarzy, głównie czarnych, ale też kilku białych, uczestniczących we wspólnym dziele wyrastania na lojalnych i piśmiennych Amerykanów; zdjęcia zespołu biegaczy, na których Ahmad Mulloy jest starszy i leciuteńko się uśmiecha; szarfy z zawodów lekkoatletycznych, których tanie barwniki szybko wyblakły; filcowy proporczyk Metsów ze szkolnej wycieczki autokarowej na stadion Shea; pięknie wykaligrafowana lista nazwisk uczestników zajęć z Koranu, zanim grupa stopniała tylko do niego; prawo jazdy kategorii C; zdjęcie ojca ubranego w przymilny uśmiech cudzoziemca, z cienkim wąsikiem, który nawet w roku 1986 musiał się wydawać staroświecki, i lśniącymi włosami z przedziałkiem pośrodku, służalczo przyczesane tam, gdzie Ahmad swoje włosy, identyczne co do budowy i gęstości, dumnie zaczesuje do góry, wspomagając się odrobiną pianki. Twarz jego ojca, będzie się mówiło, cechowała bardziej konwencjonalna uroda, chociaż była o jeden odcień ciemniejsza. Jego matka niczym ofiary powodzi i tornad będzie udzielać w telewizji wielu wywiadów, początkowo wypowiadając się nieskładnie, w szoku i łzach, później spokojniej, w duchu melancholijnej retrospekcji. Jej zdjęcia pojawią się w prasie; będzie miała swoje pięć minut sławy. Może gwałtownie wzrośnie popyt na jej obrazy. Cieszy się, że kryjówka pozbawiona jest jakichkolwiek dla niego wskazówek. Wydaje mu się, że pokój ten jest swoistą komorą dekompresyjną przed czekającym go gwałtownym wzlotem na grzbiecie eksplozji tak prędkiej i silnej, jak umięśniony biały rumak Al-Burak. Szejk Raszid nie palił się do wyjścia. On też, ogolony i ubrany w zachodni garnitur, reprezentował pewnego rodzaju odejście. Kręcił się po maleńkim pokoju, wysuwał oporne szuflady komody i sprawdził, czy w łazience znajdują się myjki i ręczniki do rytualnych ablucji Ahmada. Pedantycznie wskazał dywanik modlitewny na podłodze z wplecionym mihrabem wskazującym wschodni kierunek Mekki i zaznaczył, że włożył do miniaturowej lodówki pomarańczę, jogurt naturalny i chleb na poranne śniadanie - specjalny chleb, chubz al-Abbas, chleb ojców, pieczony przez libańskich szyitów na religijne święto Aszura. - Dodaje się do niego miodu - wyjaśnił - oraz ziarna sezamu i anyżu. Ważne jest, byś jutro rano był mocny. - Mogę nie być głodny. - Koniecznie coś zjedz. Twoja wiara jest wciąż silna? - Tak sądzę, mistrzu. - Po tym chwalebnym czynie staniesz wyżej ode mnie. Przeskoczysz mnie na złotej liście prowadzonej w niebie. - Jego piękne szare oczy z długimi rzęsami najwyraźniej stały się wilgotne i
słabe, gdy spuścił wzrok. - Masz zegarek? - Tak. - Timex kupiony za pierwszą wypłatę, cebulasty, jak jego matki. Ma duże cyfry i fosforyzujące wskazówki, żeby można było odczytywać godzinę w nocy, kiedy wnętrze szoferki jest niewidoczne z zewnątrz, z niej natomiast wszystko widać. - Dobrze chodzi? - Chyba tak. W pokoju stoi proste krzesło z nogami połączonymi drutem, bo klej nie trzyma już szczebelków. Ahmad pomyślał, że byłoby nieuprzejmością, gdyby zajął jedyne krzesło w pokoju, zamiast tego więc, pozwalając sobie na przedsmak wywyższenia, jakiego doświadczy, położył się na łóżku i splótł ręce za głową, żeby pokazać, że nie ma zamiaru zasypiać, choć tak naprawdę poczuł się nagle zmęczony, jak gdyby ten nędzny pokój miał gdzieś szczelinę, przez którą dostaje się gaz usypiający. Nie czuł się swobodnie pod zatroskanym spojrzeniem szejka i zapragnął, żeby ten już sobie poszedł. Chciał delektować się samotnymi godzinami w tym czystym pokoju kryjówce, sam na sam z Bogiem. Zaciekawione spojrzenie imama z góry przypomniało Ahmadowi o tym, jak sam stał kiedyś nad robakiem i żukiem. Szejk Raszid był nim zafascynowany, jak czymś odrażającym, lecz świętym. - Drogi chłopcze, nie przymusiłem cię do niczego, prawda? - Ależ nie, mistrzu. Jak by pan mógł? - Chodzi mi o to, że zgłosiłeś się sam dzięki głębi swej wiary. - Tak, i z nienawiści do tych, którzy wyśmiewają i ignorują Boga. - Znakomicie. Nie czujesz, że inni tobą manipulowali? Zaskakujący pomysł, chociaż Joryleen też o tym wspomniała. - Oczywiście, że nie. Uważam, że mądrze mną pokierowano. - Jest jasne, co masz jutro zrobić? - Tak. O siódmej trzydzieści mam się spotkać z Charliem w salonie Excellency i razem pojedziemy do załadowanej ciężarówki. Będzie mi towarzyszył przez część drogi do tunelu. Potem mam być sam. Coś brzydkiego, jakieś szpetne skrzywienie, przemknęło przez gładko ogoloną twarz szejka. Bez brody i bogato haftowanego burnusa wydawał się zaskakująco zwyczajny - drobnej budowy, nieco zdenerwowany, nieco przywiędły i już nie młody. Wyciągnięty na szorstkim niebieskim kocu Ahmad był świadomy, że ma nad nim przewagę, jeśli chodzi o wiek, wzrost i siłę, zdawał sobie też sprawę z lęku nauczyciela, który bał się go, tak jak ludzie boją się trupa. Po chwili wahania szejk Raszid zapytał: - A jeśli Charlie jakimś fatalnym zrządzeniem losu nie stawi się, będziesz mógł wykonać plan? Znajdziesz ciężarówkę bez niczyjej pomocy? - Tak, znam tę ulicę. Ale dlaczego Charlie miałby się nie stawić? - Na pewno się stawi, Ahmadzie. Jest odważnym bojownikiem w naszej sprawie, walce o prawdziwego Boga, a Bóg nigdy nie opuszcza tych, którzy prowadzą wojnę w Jego imieniu. Allahu akbar! - Słowa te zmieszały się z odległymi muzycznymi frazami zegara z ratusza. We wszystkim był teraz jakiś dystans, oddalająca się wibracja. Szejk mówił dalej: - Podczas wojny, jeśli
żołnierz obok ciebie pada, nawet jeśli jest twoim najlepszym przyjacielem, nawet jeśli nauczył cię wszystkiego, co wiesz o walce, ty uciekasz i szukasz kryjówki czy maszerujesz prosto na działa wroga? - Maszeruję. - Właśnie. Znakomicie. - Szejk Raszid czułe, lecz z rezerwą spojrzał na chłopca leżącego na łóżku. - Muszę cię teraz zostawić, Ahmadzie, mój najlepszy uczniu. Dobrze przyswoiłeś sobie moje nauki. - Dziękuję za te słowa. - Mam nadzieję, że nic podczas naszych zajęć nie kazało ci zwątpić w doskonałą i wieczną naturę Księgi Ksiąg. - Nie, naprawdę. Nic. - I chociaż Ahmad czasem wyczuwał, że takie wątpliwości nurtowały nauczyciela w jego dociekaniach, teraz nie była pora na zadawanie pytań; było za późno; każde z nas musi spotkać się ze śmiercią z tą wiarą, którą w sobie rozbudziliśmy i zachowaliśmy na okazję tego zdarzenia. Czy jego wiara, pytał czasami sam siebie, jest tylko owocem młodzieńczej próżności, sposobem wyróżnienia się spośród tych wszystkich potępieńców, Joryleen, Tylenola i pozostałych zagubionych i już martwych dusz w Central High? Szejk spieszył się i coś go gnębiło, lecz miał trudności z pożegnaniem się z uczniem, znalezieniem ostatnich słów. - Masz wydruk instrukcji do ostatnich ablucji przed... - Tak - odpowiedział Ahmad, kiedy starszy mężczyzna nie mógł dokończyć. - Najważniejszy jednak - przypominał szejk Raszid -jest święty Koran. Gdybyś podczas czekającej cię długiej nocy podupadł na duchu, otwórz go i pozwól, by jedyny Bóg przemówił do ciebie poprzez swego ostatniego znakomitego Proroka. Niewierni dziwią się mocy islamu; płynie ona z głosu Mahometa, męskiego głosu, głosu pustyni i targowiska... był tym z nas, który znał ziemskie życie ze wszystkimi jego możliwościami, a jednak usłyszał głos z oddali i zaczął pisać pod jego dyktando, chociaż wielu w Mekce wyśmiewało go i napiętnowało. - Mistrzu, nie upadnę na duchu. - W jego tonie pobrzmiewało zniecierpliwienie. Kiedy imam wreszcie zostawił go samego, zamknął drzwi na łańcuszek, rozebrał się do bielizny i dokonał ablucji w maleńkiej łazience, gdzie umywalka ociera się o ramię tego, kto siedzi na ubikacji. Po wewnętrznej stronie umywalki długa brązowa smuga świadczy o latach kapiącej z kranu rdzawej wody. Ahmad przystawia jedyne krzesło w pokoju do jedynego stołu w pokoju, stolika nocnego z lakierowanej kloniny oszpeconej popielatymi wgłębieniami po papierosach, które pozostawiono na jego fazowanej krawędzi, gdzie się dopaliły. Z nabożeństwem otwiera podarowany Koran. Jego złocone na krawędziach miękkie stronice otwierają się na pięćdziesiątej surze, Kaf. Czyta po lewej stronie, gdzie wydrukowano przekład, odległe echo tego, co powiedział szejk Raszid. Zdziwili się oni, że przyszedł do nich ostrzegający spośród nich. I powiedzieli niewierni: „To jest rzecz zadziwiająca! Czy kiedy pomrzemy i staniemy się prochem?... To jest powrót daleki!" Słowa przemawiają do niego, lecz nie wydobywa z nich
większego sensu. Studiuje arabski tekst obok i uzmysławia sobie, że niewierni - dziwne, że oni, te diabły, dochodzą do głosu w Świętej Księdze - wątpią w zmartwychwstanie, które przepowiadał Prorok. Ahmadowi też trudno sobie wyobrazić rekonstrukcję własnego ciała, kiedy już uda mu się je opuścić; widzi natomiast duszę, to coś małego w jego wnętrzu powtarzające „ja... ja...", gdy wkracza w życie wieczne, jak gdyby przechodziło przez obrotowe szklane drzwi. Przypomina w tym niewiernych: Bal kazzabu bi-l-hakki lamma dza'ahum fa-hum fi amrin maridżin. Kiedy przyszła do nich prawda - czyta przetłumaczony tekst obok - oni uznali ją za kłamstwo; i znajdują się w stanie zamętu. Lecz Bóg, przemawiając w majestatycznej pierwszej osobie liczby mnogiej, kpi z tego ich zamętu: Czyż oni nie spoglądali na niebo ponad sobą? Czyż nie widzieli, jak je zbudowaliśmy i ozdobiliśmy, iż nie ma na nim żadnych pęknięć? Niebo nad New Prospect, o czym Ahmad wie, jest przymglone od spalin i letniej wilgotności, jest rozmazaną plamą w kolorze sepii nad pofalowanymi dachami. Bóg obiecuje jednak, że lepsze niebo, nieskazitelne niebo, istnieje powyżej, ze swym roziskrzonym wzorem niebieskich gwiazd. „My" kontynuuje: A ziemię rozpostarliśmy i rzuciliśmy na nią solidnie stojące. I sprawiliśmy, iż wyrosły na niej parami wszelkie rozkoszne rodzaje, do patrzenia i dla przypomnienia każdemu słudze, który się nawraca. Tak, Ahmad będzie sługą Bożym. Jutro. W dniu, który prawie już nastał. Kilka centymetrów przed jego oczami Bóg opisuje deszcz, dzięki któremu wyrastają ogrody i ziarno żniwa, i drzewa palmowe, wyniosłe, dźwigające kiście owoców ułożone jedne nad drugimi - to jako zaopatrzenie dla Naszych sług. I ożywiliśmy dzięki niej krainę umarłą. Takie będzie zmartwychwstanie! Krainę umarłą. O tym kraju jest mowa. Równie proste i niezaprzeczalne jak pierwsze stworzenie będzie to drugie. Czyż zaniemogliśmy przez pierwsze stworzenie? Przeciwnie! Oni powątpiewają w nowe stworzenie. My stworzyliśmy człowieka i wiemy, co podszeptuje jemu dusza. My jesteśmy bliżej niego aniżeli arteria jego szyi. Ten werset zawsze miał szczególne, osobiste znaczenie dla Ahmada; zamyka Koran, którego miękka skórzana okładka jest nierówno zabarwiona smugową czerwienią płatków róży, pewien, że Allah jest obecny w tym niewielkim, dziwnym pokoju, kochając go, nasłuchując szeptów jego duszy, jej niesłyszalnego wrzenia. Czuje pulsowanie arterii na szyi i słyszy ruch uliczny New Prospect, który raz to szumi, raz to ryczy (motory, skorodowane tłumiki), otaczając w odległości kilku przecznic wielkie centralne jezioro gruzu, a potem cichnie po wybiciu przez zegar na ratuszu jedenastej. Ahmad zasypia, czekając na następny kwadrans, choć spodziewał się, że będzie czuwał całą noc w świetlistym rozedrganiu swej wielkiej, zacnej radości. Poniedziałek rano. Sen spływa z niego nagle. Znowu pojawia się to wrażenie zamierającego krzyku. Bolesne ściśnięcie w brzuchu zastanawia go do czasu, aż po kilku sekundach przypomina sobie, co to za dzień i jaką ma misję. Wciąż żyje. Dzisiaj rozpoczyna długą podróż. Zerka na zegarek położony starannie na stoliku obok Koranu. Za dwadzieścia siódma. Ruch uliczny jest już słyszalny, ruch, którego niczego nie podejrzewający strumień zasili i przerwie. Całe Wschodnie
Wybrzeże, jeśli Bóg tak zechce, zostanie sparaliżowane. Bierze prysznic w kabinie wyposażonej w podartą plastikową zasłonę. Czeka, aż woda się ogrzeje, a kiedy tak się nie dzieje, zmusza się do wejścia pod zimną. Goli twarz, chociaż wie, że toczy się debata, jakich mężczyzn woli oglądać Bóg. Chehabowie chcieli, żeby się golił, ponieważ brodaci muzułmanie, nawet nastoletni, budzą w kafirach strach. Muhammad Atta był ogolony, podobnie jak większość spośród osiemnastu pozostałych natchnionych męczenników. Rocznica ich bohaterskiego czynu przypadła w minioną sobotę, toteż wróg zmniejszy czujność, jak towarzysze słoni przed atakiem ptaków. Ahmad zabrał z domu sportową torbę i teraz wyjmuje z niej czystą bieliznę, skarpety i ostatnią świeżo wypraną białą koszulę, przyjemnie usztywnioną za pomocą kilku tekturek. Modli się na dywaniku z namiastką mihrabu w swym abstrakcyjnym wzorze wskazującego mu, w dezorientującej geografii New Prospect, świętą czarną Kabę w Mekce. Dotykając czołem splecionej faktury, wyczuwa tę samą, ledwie wyczuwalną ludzką woń obecną w niebieskim kocu. Dołączył do procesji tych, którzy przed nim zatrzymali się w tym pokoju w jakimś ukrytym celu, brali prysznic w zimnej rdzawej wodzie i palili papierosy, gdy zegar wybijał kolejne godziny. Ahmad zjada, choć jego apetyt zniknął w ściskającym mu brzuch węźle, sześć cząstek pomarańczy, połowę plastikowego kubeczka jogurtu i sporą porcję chleba ojców, chociaż słodycz miodu i ziaren anyżu wcale nie wydaje mu się smaczna o tej porze, gdy jego wielki czyn napiera nań coraz mocniej i ciśnie mu się do gardła jak okrzyk wojenny. Niedojedzoną porcję kleistego świątecznego chleba wkłada z powrotem do lodówki, na największej tekturce z koszuli, razem z kubeczkiem jogurtu i połówką pomarańczy, jak gdyby dla następnego lokatora, nie chcąc robić uczty mrówkom i karaluchom. Jego myśli poruszają się we mgle jak ta, która poprzedza wydarzenie opisane w mekkańskiej surze zwanej „Wydarzenie przerażające": Tego Dnia ludzie będą podobni do rozproszonych motyli, a góry będą podobne do różnobarwnej gręplowanej wełny. O siódmej piętnaście zamyka za sobą drzwi, pozostawiając w kryjówce Koran i instrukcje dotyczące czystości dla następnego szahida, zabiera jednak sportową torbę, do której spakował brudne majtki, skarpety i białą koszulę. Ciemnym korytarzem wychodzi na pustą boczną uliczkę zwilżoną w nocy drobnym deszczem. Obierając za punkt orientacyjny wieżę ratusza, Ahmad kieruje kroki na północ, w stronę Reagan Boulevard i salonu Excellency. Sportową torbę zostawia w pierwszym napotkanym koszu na śmieci. Niebo nie jest kryształowo czyste, lecz szare i wilgotne, niskie, skłębione i krwawi rozproszonymi smugami wilgoci. Miniona noc zostawiła poblask na asfaltowych ulicach, studzienkach, kroplach i plamach smoły. Wilgoć przylega do wciąż zielonych liści krzewów przy schodach i werandach oraz nachodzących na siebie pasów aluminiowego sidingu z zapieczonymi w nich kolorami. Większość stojących blisko siebie domów, które mija, jeszcze się w pełni nie rozbudziła, chociaż ze słabo oświetlonych okien od podwórka, gdzie są kuchnie, odgłosy talerzy, garnków, programów Today i Good Morning America sygnalizują, że konsumowane są śniadania i
rozpoczyna się poniedziałek, podobny do wielu innych w Ameryce. Niewidoczny pies w czyimś domu szczeka na dźwięk przechodzącego niczym cień Ahmada. Rudy kot z jednym ślepym okiem jak biała popękana szklana kulka przycupnął przy drzwiach wejściowych z siatką i czeka, aż zostanie wpuszczony do środka; wygina grzbiet w łuk i posyła złocisty błysk z przymrużonego zdrowego oka, wyczuwając coś niepokojącego w tym wysokim, młodym nieznajomym. Powietrze szczypie Ahmada w twarz, lecz jest w nim za mało wilgoci, by przemoczyć koszulę. Czuje świeżość wykrochmalonej bawełny na ramionach; czarne dżinsowe rurki powlekające długie nogi płyną przez wodnistą przestrzeń poniżej pasa. Sportowe buty zlizują dystans dzielący go od jego przeznaczenia; tam, gdzie chodnik jest gładki, podeszwy z wymyślnym reliefem pozostawiają mokre odciski. A co ciebie pouczy, co to jest Czeluść? przypomina sobie, z odpowiedzią: To jest Ogień Palący! Odległość do Excellency wynosi niecały kilometr, sześć przecznic nędznych domów mieszkalnych i drobnych punktów handlowych - Dunkin' Donuts jest otwarty, narożny spożywczy ma podniesioną kratę, ale lombard i agencja ubezpieczeniowa jeszcze nie pracują. Ruch na Reagan Boulevard już hałasuje, autobusy szkolne zaczęły krążyć po ulicach, a ich wściekłe czerwone światła zapalają się naprzemiennie z huśtawkową regularnością, połykając gromadki dzieci czekające z kolorowymi plecakami. Dla Ahmada nie ma już powrotu do szkoły. Liceum Central High z tym groźnym zgiełkiem i bezbożnymi drwinami wydaje się teraz miniaturowym zamkiem-zabawką, dziecinnym miejscem bezpieczeństwa i odwlekanych decyzji. Czeka, aż na sygnalizatorze ukaże się przechodzący człowieczek, i dopiero wtedy rusza na drugą stronę ulicy. Jej poplamiony paliwem beton jest mu bardziej znajomy jako powierzchnia podtrzymująca opony ciężarówki niż ta cicha, enigmatycznie upstrzona płaszczyzna pod stopami. Skręca w lewo i zbliża się do sklepu od wschodu, mijając dom pogrzebowy z szerokim gankiem i białą markizą - UNGER I SYN, dziwne, pretensjonalne, z niemiecka brzmiące nazwisko - a następnie sklep z oponami, który kiedyś był stacją benzynową, z usuniętymi dystrybutorami, lecz nienaruszoną wysepką. Ahmad zatrzymuje się na krawężniku Trzynastej Ulicy, spoglądając w stronę parkingu Excellency. Nie ma tam pomarańczowej ciężarówki. Ani saaba Charliego. Stoją natomiast dwa nieznajome samochody, jeden szary i jeden czarny, zaparkowane ukośnie w niedbały, nieekonomiczny sposób pośród śladów tajemniczej aktywności: styropianowych kubeczków po kawie i przypominających małże pojemniczków do dań na wynos, które zostały wyrzucone na popękany beton, a potem rozpłaszczone przez wjeżdżające i wyjeżdżające auta niczym zwierzęta zabite na drodze. W górze słońce przebija się przez warstwę chmur i rzuca słabe białe światło jak latarka z wyczerpującymi się bateriami. Zanim ktokolwiek go zauważa - chociaż chyba nikt nie siedzi w tych dziwnych samochodach, które tam arogancko wtargnęły - Ahmad skręca szybko w prawo, w Trzynastą, i przechodzi przez nią dopiero wtedy, kiedy zasłania go ekran krzewów i wysokich chwastów, które wyrosły za rdzewiejącym pojemnikiem na śmieci na terenie należącym nie do Excellency, lecz do dawno zamkniętego baru w kształcie staromodnego tramwaju. Ten zabity deskami relikt przeszłości znajduje się na rogu
wąskiej uliczki, Frank Hague Terrace, gdzie w dni robocze w stojących przy niej bliźniakach panuje spokój, dopóki dzieciaki są w szkole. Ahmad spogląda na zegarek: siódma dwadzieścia siedem. Postanawia dać Charliemu czas do za piętnaście ósma, chociaż umawiali się na siódmą trzydzieści. Gdy jednak mijają kolejne minuty, odnosi coraz silniejsze wrażenie, że stało się coś złego; Charlie nie przyjdzie. Parking jest skażony. Ta otwarta przestrzeń na tyłach sklepu kiedyś dawała mu poczucie, że jest obserwowany z góry, lecz teraz to nie Bóg obserwuje, i to nie boży oddech czuje na sobie. Obserwuje on, Ahmad, wstrzymując oddech. Nagle w tylnych drzwiach sklepu pojawia się mężczyzna w garniturze i z pomostu załadowczego - z niektórych jego desek wciąż sączy się sosnowa żywica - schodzi po stopniach, na których Ahmad często bezczynnie przesiadywał. Tędy wyszedł razem z Joryleen tamtej nocy, a potem rozstali się na zawsze. Mężczyzna podchodzi śmiałym krokiem do swego samochodu i zaczyna rozmawiać z kimś przez coś w rodzaju radia lub telefonu komórkowego na przednim siedzeniu. Jego głos, głos policjanta, nie dba o to, kto go usłyszy, lecz pośród ulicznego szumu niesie w sobie nie więcej sensu niż ptasi śpiew, gdy dociera do uszu Ahmada. Na chwilę odwraca bladą twarz w stronę Ahmada dobrze odżywioną, lecz nie szczęśliwą twarz agenta pracującego dla bezbożnych rządów, potęg, które czują, że potęga im się wymyka - nie widzi jednak młodego Araba. Cóż mógłby zobaczyć, jedynie rdzewiejący wśród chwastów pojemnik na śmieci. Serce Ahmada bije tak, jak tamtej nocy z Joryleen. Żałuje teraz straconej okazji, że nie wykorzystał jej, kiedy za nią zapłacono. Byłoby jednak czymś niegodziwym, gdyby posłużył się nią w sytuacji, w jakiej się znalazła, chociaż ona nie uważała jej za najgorszą, lecz tylko tymczasową. Szejk Raszid nie pochwaliłby go. Wczorajszego wieczoru szejk wydawał się czymś zmartwiony, coś go dręczyło, choć nie chciał o tym mówić, jakaś wątpliwość. Ahmad zawsze potrafił wyczuć wątpliwości swego nauczyciela, było bowiem dla niego ważne, żeby żadnym wątpliwościom nie ulec. Teraz Ahmada ogarnia strach. Odnosi wrażenie, że ma spuchniętą twarz. To spokojne miejsce, jego ulubiony punkt na ziemi, bezwodna oaza, jest przeklęte. Zaczyna iść cichą Hague Terrace - tutejsze dzieci są w szkole, rodzice w pracy - mija dwie przecznice i dochodzi z powrotem do Reagan Boulevard, coraz bliżej arabskiej dzielnicy, gdzie ukryta jest biała ciężarówka. Wynikło jakieś nieporozumienie i pewnie Charlie tam na niego czeka. Ahmad spieszy się i występuje na niego lekki pot pod zamglonym słońcem. Sklepy na Reagan Boulevard handlują dużymi towarami - oponami, dywanami, tapetami i farbą, wyposażeniem kuchni. Są też salony samochodowe, z gigantycznymi parkingami mieszczącymi nowe wozy, hektary samochodów, zaparkowanych ciasno jak formacje wojskowe, ich przednie szyby i chromowane elementy połyskują teraz, kiedy słońce przedziera się zza chmur, odbijają światło, jak na omiatanym wiatrem polu pszenicy, sypiąc iskry ze sznurów lśniących trójkątów i chorągiewek zwiniętych w spirale, które obracają się powoli. Nowymi formami reklam, tworami najnowszej generacji, są te dziwnie ożywione segmentowane postacie z plastiku, które, gdy wypełnia je od dołu powietrze, wymachują rękami i rzucają się w jedną i drugą stronę
jak w katuszach, w stanie ciągłego przyzywającego wzburzenia, błagając przechodniów, żeby się zatrzymali i kupili samochód, albo, jeśli stoją przy restauracjach IHOP, stertę naleśników. Ahmad, jedyna osoba na chodniku na tym odcinku Reagan Boulevard, spotyka tego rurowatego olbrzyma dwa razy większego od siebie, tego histerycznie gestykulującego zielonego dżinna z przyklejonym uśmiechem i wytrzeszczonymi oczami. Mijając go nieufnie, samotny przechodzień czuje na twarzy i kostkach nóg gorące powietrze, które nadaje temu nagabującemu, udręczonemu, szczerzącemu zęby potworowi pozory życia. Bóg daje wam życie, myśli Ahmad, potem sprowadza waszą śmierć. Na następnych światłach przechodzi przez ulicę. Maszeruje raźnym krokiem Szesnastą Ulicą w stronę West Main, przez głównie czarny rejon miasta jak ten, do którego odprowadził Joryleen po wysłuchaniu jej śpiewu w kościele. Jak szeroko otwierała usta z ich mlecznymi różowościami. Wtedy na piętrze wśród tych wszystkich łóżek ściśniętych jedno obok drugiego może powinien był dać sobie obciągnąć, sama proponowała. Szybko i po sprawie, powiedziała. Wszystkie dziewczyny, nie tylko prostytutki, zdobywają teraz tę umiejętność, w szkole zawsze świntuszono na ten temat - które dziewczyny robią to chętnie, a które mówią, że lubią połykać. Trzymajcie się więc z dala od kobiet podczas okresu miesięcznego i nie zbliżajcie się do nich, dopóki one się nie oczyszczą. A kiedy się oczyszczą, to przychodźcie do nich, tak jak nakazał wam Bóg. Zaprawdę, Bóg miłuje nawracających się i miłuje oczyszczających się. Gdy Ahmad sunie ulicami, szybko tnie powietrze swoją czernią i bielą, ze sprężystością chodu miejscowego chłopaka, dostrzega nędzę tej okolicy, śmieci z fast foodów i popsute plastikowe zabawki, nie pomalowane stopnie i werandy wciąż ciemne od porannej wilgoci, pęknięte, lecz nie wymienione szyby w oknach. Wzdłuż krawężników stoją amerykańskie samochody z minionego stulecia, większe, niż kiedykolwiek być musiały, a teraz rozpadające się, z popękanymi tylnymi światłami, bez kołpaków i z flakowatymi oponami w rynsztokach. Kobiece głosy podnoszą się z pokojów od podwórza w bezlitosnej skardze na dzieci, które przyszły na świat nie proszone, a teraz, zaniedbywane, wyławiają jedyne życzliwe głosy w zasięgu ucha, te z telewizora. Zindż z Karaibów i Wysp Zielonego Przylądka sadzą kwiaty, malują werandy i czerpią nadzieję i energię z tego, że są w Ameryce, lecz ci urodzeni tutaj w którymś już pokoleniu brud i lenistwo traktują jako protest, protest niewolników, który teraz utrzymuje się jako dążenie do degradacji, opór wobec nakazu wszystkich religii, by zachowywać czystość. Ahmad jest czysty. Zimny poranny prysznic żyje niczym promienna druga skóra pod ubraniem, przedsmak wielkiego oczyszczenia, ku któremu spieszy. Jego zegarek wskazuje za dziesięć ósma. Porusza się szybko, nie biegnąc. Nie może zwracać na siebie uwagi, musi przemknąć przez miasto przez nikogo nie zauważony. Później pojawią się nagłówki, raporty CNN, które sprawią, że radość zapanuje na Bliskim Wschodzie i zadrżą tyrani w swych wspaniałych waszyngtońskich gabinetach. Na razie jednak drżenie, misja należą wciąż do niego, to jego
sekret, jego zadanie. Przypomina sobie, jak biegał, kucał, potrząsał gołymi ramionami, żeby się rozluźnić, i czekał, aż zabrzmi strzał z pistoletu startera i węzeł chłopców rozplącze się przy gniewnym gradzie odgłosów butów na przestarzałej bieżni Central High, i dopóki jego ciało nie przejęło kontroli i myśli nie rozpłynęły się w adrenalinie, był bardziej zdenerwowany, niż jest teraz, ponieważ to, co się dzieje teraz, mieści się w dłoni Boga, jego nieograniczonej, wszechogarniającej woli. Najlepszy oficjalny czas Ahmada w biegu na jedną milę wynosił 4:48:6, na syntetycznej bieżni, zielonej z wpuszczonymi w nią czerwonymi liniami między torami, w liceum w Belleville. Był trzeci, a po biegu płuca paliły go od wysiłku, jaki włożył w ostatnie sto metrów; wyprzedził dwóch zawodników, lecz dwaj inni pozostali poza zasięgiem jego nóg, fatamorganą, która wciąż się oddalała. Po pięciu przecznicach Szesnastej Ulicy dochodzi do West Main. Starsi muzułmanie stoją w grupkach jak miękkie posągi w ciemnych garniturach, sporadycznie zaś w brudnych dżalabijjach. Ahmad odnajduje witryny Pep Boys i Al-Aksa True Value, a potem uliczkę za nimi, którą przeszli z Charliem do dawnego warsztatu Costella. Upewnia się, czy nikt go nie obserwuje, gdy zbliża się do niewielkich bocznych drzwi z tłoczonego metalu pomalowanego na wymiocinowy brąz. Charlie nie czeka na zewnątrz. Ze środka nie dochodzą żadne odgłosy. Słońce przebiło się już całkowicie i Ahmad czuje na ramionach i plecach pot; biała koszula nie jest już nieskazitelna. Na pobliskiej West Main poniedziałek zaczął się na dobre. Po tej uliczce też się kręci trochę samochodów i pieszych. Ahmad chwyta nową mosiężną gałkę u drzwi, lecz ta nie obraca się. Ze złością nie przestaje się z nią mocować. Jak mały bezmózgi kawałek metalu może udaremnić plan As-Samad, Doskonałego i Wiecznego? Próbując stłumić panikę, Ahmad sprawdza duże drzwi, podnoszone drzwi. Mają na dole uchwyt, który po przekręceniu sprawia, że dwie sztaby otwierają parę bocznych zasuw. Uchwyt nie stawia oporu; drzwi zaskakują go tym, że podnoszą się z łatwością, która przypomina lot, łukowaty lot, by zatrzymać się z brzękiem na szynach na górze, w mroku pod sufitem. Ahmad wpuścił do jaskini światło. Charliego nie ma w tej zabrudzonej przestrzeni, nie ma też dwóch agentów, technika ani jego młodszego pomocnika. Stoły i tablice są dokładnie takie, jak je Ahmad zapamiętał. Natomiast śmieci i rozrzucone po kątach części wydają się mniej liczne. Garaż został posprzątany, przygotowany na jakąś ostateczność. Panuje tu cisza jak w grobowcu, okradzionym po raz ostatni. Z uliczki do jaskini wpadają niebezpieczne refleksy odbitego od przejeżdżających aut światła; przechodnie od niechcenia zaglądają do środka. Nie ma tu nikogo, lecz jest ciężarówka, pudełkowata GMC 3500 z nieprofesjonalnie naniesionym napisem ROLETY I ŻALUZJE. Ahmad ostrożnie otwiera drzwi od strony kierowcy i widzi, że bure urządzenie wciąż znajduje się między siedzeniami, przylepione taśmą do skrzynki po mleku. Kluczyk do stacyjki zwisa z deski rozdzielczej, zapraszając intruza, by go przekręcił. Dwa grube izolowane kable wciąż ciągną się z detonatora do przyczepy. Drzwiczki z tyłu kabiny, na poziomie nie wyższym od kucającego mężczyzny, otwierają
się na piętnaście centymetrów, napinając przeciągnięte przez nie kable. Przez ten piętnastocentymetrowy otwór Ahmad wyczuwa mieszaninę saletry amonowej i nitrometanowego paliwa wyścigowego; widzi upiornie blade plastikowe beczki, z których każda sięga mu do pasa i zawiera sto sześćdziesiąt kilogramów mieszanki wybuchowej. Błyszczący biały plastik pojemników połyskuje jak ciało jakiegoś stworzenia. Połączone żółte kable wiją się z wpuszczonych w dno każdej z beczek rurek detonacyjnych wypełnionych pyłkiem aluminium i pentrytem. Dwadzieścia pięć pojemników, dostrzega w mroku, ustawiono w kwadrat pięć na pięć, starannie związano podwójnym sznurkiem do bielizny i zabezpieczono przed ślizganiem się poprzez przymocowanie ich do listew i bocznych szyn wewnątrz ciężarówki. Całość stanowi dzieło sztuki nowoczesnej, pieczołowicie wykonane i niezrozumiałe. Ahmad przypomina sobie krępego technika, pełne gracji, płynne gesty jego poplamionych olejem dłoni i wyobraża go sobie, jak się uśmiecha, eksponując szeroko rozstawione zęby, z niewinną dumą fachowca. Oni wszyscy biorą udział w tym planie, są częściami pięknej maszyny, dopasowani jeden do drugiego. Pozostali zniknęli, lecz Ahmad pozostaje, by położyć na miejsce ostatni element układanki. Delikatnie zamyka drewniane drzwiczki, oddając kompozycję wypełnionych plastikowych beczek wonnej ciemności. Zostały jemu powierzone. Tak jak on są żołnierzami. Jest otoczony towarzyszami broni, chociaż ci zamilkli, nie pozostawiwszy żadnych instrukcji. Drzwi z tyłu ciężarówki zostały zamknięte na kłódkę. Na grubym wystającym skoblu założono wielki pałąk i zatrzaśnięto ciężką kłódkę z szyfrem. Ahmadowi nie podano szyfru. Rozumie, co chciano mu przekazać: musi zawierzyć swym braciom, tak jak oni zawierzyli jemu, że wykona plan pomimo ich niewyjaśnionej nieobecności. Stał się jedynym pozostałym instrumentem Litościwego, Doskonałego. Ma do dyspozycji ciężarówkę, bliźniaczkę tej, którą zazwyczaj prowadzi, by uczynić swą drogę prostą i gładką. Niepewnie siada w fotelu kierowcy. Stara czarna imitacja skóry wydaje się ciepła, jak gdyby przed chwilą ktoś zwolnił to miejsce. Eksplozja, przypomina sobie z lekcji fizyki w Central High, jest po prostu szybkim przejściem ciała stałego lub cieczy w stan gazowy, rozszerzeniem się w niespełna sekundę w objętość setki razy większą od poprzedniej. I tyle. Jak gdyby z pogranicza takiego właśnie beznamiętnego zdarzenia chemicznego widzi siebie, drobnego i wyraźnego, jak wspina się do ciężarówki, do której nie jest przyzwyczajony, uruchamia silnik, delikatnie zwiększa jego obroty i wyjeżdża tyłem na ulicę. Dokucza mu jeszcze tylko jedna drobna rzecz. Wysiadając, żeby opuścić hurkoczące drzwi garażu - za sobą, ciężarówką i niewidzialnym towarzystwem jego współpracowników - Ah mad czuje, że sok ze śniadaniowej pomarańczy i tłumione nerwowe podniecenie naciskają na jego pęcherz. Lepiej, żeby zrzucił z siebie ten balast przed czekającą go podróżą. Parkuje ciężarówkę po jednej stronie ulicy i nie wyłączywszy silnika, ponownie podnosi drzwi garażu i odnajduje toaletę warsztatu za poplamionymi, nie oznaczonymi drzwiami w kącie obok stołu i tablicy. Jest tam sznurek, który zapala zwykłą żarówkę, oraz jasna porcelanowa muszla z owalnym okiem wątpliwie czystej wody do spuszczenia, kiedy
już sam doda do niej swój mały strumień. Dokładnie myje ręce, korzystając z dozownika usuwającego tłuszcz detergentu dostępnego na umywalce. Wychodzi znów na zewnątrz i opuszcza hurkoczące drzwi na ich węzłowatym przewodzie, po czym uzmysławia sobie ze ściśnięciem w żołądku, jak głupio i ryzykownie postąpił, zostawiwszy ciężarówkę z pracującym silnikiem, nawet na parę minut. Nie myśli normalnie w tej euforycznej, a jednak rozrzedzonej atmosferze rzeczy ostatnich. Musi zachować zimną krew, wyobrażając sobie, że jest instrumentem Boga, chłodnym, twardym, stanowczym i obojętnym jak każdy instrument. Zerka na timexa: jest ósma dziewięć. Kolejne cztery minuty stracone. Toczy się do przodu, usiłując omijać wyboje, stara się też nie ruszać z miejsca i nie hamować raptownie. Ma opóźnienie w stosunku do harmonogramu ustalonego z Charliem, lecz wynosi ono niecałe dwadzieścia minut. Uspokojony teraz, kiedy ciężarówka jest w drodze, wtapia się w codzienny ruch świata, skręca w prawo, wyjeżdżając z uliczki, a potem w lewo na West Main i znowu mija warsztat Pep Boys z jego niepokojącym rysunkowym wizerunkiem trzech mężczyzn Manny, Moe i Jack - połączonych w jedno trzygłowe karłowate ciało. W pełni rozbudzone miasto migocze i pędzi wokół niego. Wyobraża sobie swoją ciężarówkę jako otoczony prostokąt widoczny z lotu ptaka podczas pościgu, kluczący ulicami i zatrzymujący się na światłach. Tę ciężarówkę prowadzi się inaczej niż Excellency, która miała w sobie pewną płynność, jak gdyby kierowca siedział na grzbiecie słonia. Prowadząc ROLETY I ŻALUZJE, nie odczuwa tej samej organicznej więzi. Kierownica nie leży mu tak dobrze w rękach. Każda nieregularność w nawierzchni wstrząsa całą ramą. Przednie koła uparcie ściągają w lewo, jak gdyby w wyniku jakiegoś wypadku rama została wygięta. Ciężar, dwukrotnie większy, niż miał McVeigh, większy i gęściejszy niż jakikolwiek ładunek mebli, napiera na niego od tyłu, kiedy hamuje na czerwonym świetle, i wstrzymuje go, kiedy rusza na zielonym. Żeby ominąć centrum miasta - liceum, ratusz, kościół, jezioro gruzu, klockowate szklane drapacze chmur rzucone jak ochłapy przez władze - Ahmad skręca w ulicę Waszyngtona, nazwaną tak, czego dowiedział się kiedyś od Charliego, ponieważ w przeciwnym kierunku wznosi się dom, w którym wielki generał urządził jedną ze swych kwater. Dżihad i rewolucja prowadzą ten sam rodzaj wojny, wyjaśniał mu Charlie, rozpaczliwą i bezwzględną wojnę słabszego, przy czym imperialny mocarz protestuje przeciwko faulom według reguł gry, które ustanowił dla własnych korzyści. Ahmad włącza radio na desce rozdzielczej; nastawione jest na stację z okropną muzyką rap, która epatuje niezrozumiałą wulgarnością. Znajduje na skali WCBS-AM i słyszy głos informujący jednym tchem o tym, że na dojeździe do Lincoln Tunnel powstał jak zwykle zator, a samochody poruszają się w ślimaczym tempie. Potem słychać czyjeś trajkotanie z helikoptera i hałaśliwą muzykę pop. Wyłącza radio. W tym piekielnym społeczeństwie człowiek w swej ostatniej godzinie nie znajdzie do posłuchania niczego godnego. Cisza jest lepsza. Cisza jest muzyką Boga. Ahmad musi być czysty, żeby spotkać się z Nim. Lodowata strużka wysoko w jego brzuchu dociera do jelit na myśl o spotkaniu z tym drugim, bliskim jak arteria szyi, tym, którego
zawsze czuł przy sobie - bratem, ojcem, ku któremu jednak w Jego doskonałej jasności nigdy nie mógł się odwrócić. Teraz on, pozbawiony ojca, pozbawiony brata, niesie ze sobą nieugiętą wolę Boga; Ahmad spieszy się, by dostarczyć Al-Hutamę, kruszący ogień. A dokładniej rzecz ujmując, jak mu kiedyś wyjaśnił szejk Raszid, „to, co rozbija na kawałki". W New Prospect jest tylko jedno połączenie z drogą numer osiemdziesiąt. Ahmad kieruje się na południowy wschód, jadąc ulicą Waszyngtona, aż ta dochodzi do Tilden Avenue, która z kolei bezpośrednio wprowadza ruch na osiemdziesiątkę z jej ogłuszającym o tej porze strumieniem pojazdów pędzących w kierunku Nowego Jorku. Trzy przecznice na północ od tego rozjazdu, na rogu ulic, gdzie naprzeciwko stacji Mobil ze sklepem Shop-a-Sec znajduje się warsztat Getty, Ahmad dostrzega znajomą postać, która stoi na krawężniku i macha, nie jak ktoś, kto naiwnie liczy na złapanie w tym miejscu taksówki - w New Prospect nie krążą one po ulicach i trzeba je wzywać przez telefon - lecz ktoś, kto macha bezpośrednio do n i e g o. I rzeczywiście, wskazuje Ahmada przez przednią szybę, a następnie podnosi do góry ręce, jak gdyby zatrzymywał coś materialnego. To pan Levy, w brązowej marynarce, która nie pasuje do szarych spodni. Ubrany jest do szkoły w ten poniedziałkowy ranek, lecz zamiast w szkole stoi pod gołym niebem półtora kilometra na południe od Central High. Ten zaskakujący widok konsternuje Ahmada. Próbuje uspokoić gonitwę myśli. Może pan Levy ma wiadomość od Charliego, chociaż wątpi, czy się znają; szkolnemu psychologowi nigdy się nie podobało, że Ahmad zdobył zawodowe prawo jazdy i jeździ ciężarówką. Albo jakąś pilną wiadomość od matki - tego lata nieco zbyt często wspominała o panu Levym tym tonem, który zawsze oznacza, że znowu się kompromituje. Ahmad nie zamierza się zatrzymać, tak jak nie zatrzymałby się dla jednego z tych skręcających się, nagabujących potworów z plastikowych rurek i ciepłego powietrza, które swymi czarami nakłaniają kierowców do zjechania z trasy. Światła na skrzyżowaniu zmieniają się jednak, strumień samochodów zwalnia i ciężarówka musi zahamować. Pan Levy, poruszając się szybciej, niż Ahmad mógł się po nim spodziewać, lawiruje między rzędami stojących pojazdów i zaczyna władczo stukać w szybę okna po stronie pasażera. Zdezorientowany i nauczony okazywać nauczycielom szacunek, Ahmad wyciąga rękę i zwalnia blokadę. Lepiej mieć go obok siebie w środku, rozumuje pośpiesznie, niż na zewnątrz, gdzie mógłby wszcząć alarm. Pan Levy energicznie otwiera drzwi i w chwili, gdy samochody znowu ruszają, wspina się do kabiny i ciężko opada na popękany czarny fotel. Zamyka drzwi. Dyszy ciężko. - Dzięki - mówi. - Już się bałem, że cię przegapiłem. - Skąd pan wiedział, że będę przejeżdżał? - Na osiemdziesiątkę można się dostać tylko tędy. - Ale to nie moja ciężarówka. - Wiedziałem o tym. - Skąd? - To długa historia. Moja wiedza jest fragmentaryczna. Rolety i żaluzje, zabawne. Trzeba wpuścić światło. Kto mówi, że
ci faceci nie mają poczucia humoru? - Wciąż dyszy ciężko. Zerkając na jego profil tam, gdzie siedział kiedyś Charlie, Ahmad jest zaskoczony, jak staro wygląda szkolny psycholog, przeniesiony poza młodzieńczą atmosferę liceum. Zmęczenie skumulowało się pod jego oczami. Usta wydają się obwisłe, tak jak skóra na powiekach pod brwiami. Ahmad zastanawia się, jak to jest, kiedy człowiek z każdym dniem osuwa się powoli ku naturalnej śmierci. Sam nigdy się tego nie dowie. Może kiedy ktoś żyje tak długo jak pan Levy, nie czuje tego. Wciąż zadyszany, wyprostowuje się zadowolony z osiągnięcia celu, jakim było dostanie się do szoferki ciężarówki Ahmada. - A co to? - pyta, mając na myśli bure metalowe pudełko przyklejone taśmą do plastikowej skrzynki w przestrzeni pomiędzy fotelami. - N i e d o t y k a ć! - Słowa te zabrzmiały tak ostro, że Ahmad przez grzeczność dodaje: - Proszę. - Nie mam zamiaru - mówi pan Levy. - Ale ty też tego nie dotykaj. - Przez chwilę w milczeniu przygląda się urządzeniu. Zagraniczna robota, czeska albo chińska. Na pewno nie nasz stary wojskowy detonator LD20. Byłem w wojsku, wiesz? Chociaż nie wysłali mnie do Wietnamu. Gryzłem się tym. Nie chciałem jechać, chciałem się tylko sprawdzić. Pewnie to rozumiesz: chęć sprawdzenia się. - Nie, nie rozumiem - odpowiada Ahmad. To nagłe wtargnięcie oszołomiło go; jego myśli są jak trzmiele ślepo obijające się o ściany jego czaszki. Nadal jednak prowadzi płynnie, gdy zakręca na dojeździe do drogi numer osiemdziesiąt, o tej porze w sznurze samochodów jadących blisko siebie jeden za drugim. Przyzwyczaja się do prowadzenia tej topornej ciężarówki. - Z tego, co wiem, ukrywano ładunki wybuchowe w okopach Vietcongu i detonowano je nimi. Nazywali to rąbaniną. Niezbyt piękny widok. Zresztą cóż mogło być pięknego w tej wojnie? No, chyba że kobiety. Ale słyszałem, że im też nie można było ufać. Należały do Vietcongu. Ahmad, z głową huczącą od natłoku myśli, stara się jasno określić swoje stanowisko: - Jeśli będzie pan próbował przerwać kable albo przeszkodzić mi w prowadzeniu, zdetonuję cztery tony materiałów wybuchowych. To żółte to bezpiecznik i teraz go zwalniam. Przesuwa dźwigienkę w prawo -pstryk - i obaj czekają, co się stanie. Ahmad myśli: Jeśli coś się stanie, nie będziemy o tym wiedzieć. Nic się nie dzieje, lecz przełącznik jest już odblokowany. Wystarczy teraz tylko, że zatopi kciuk w niewielkim wgłębieniu, na którego dnie znajduje się czerwony przycisk detonacyjny, i odczeka kilka mikrosekund, aż zapłon poprzez pentryt i paliwo wyścigowe dostanie się do ton saletry amonowej. Koniuszkiem kciuka wyczuwa gładki czerwony przycisk, nie spuszczając oczu z zapchanej szosy. Jeśli ten zwiotczały Żyd będzie próbował pokrzyżować mu szyki, odrzuci go jak kartkę papieru, jak kępkę gręplowanej wełny. - Nie zamierzam - mówi mu pan Levy fałszywie spokojnym głosem, którym udziela porad słabym uczniom, zbuntowanym uczniom, zrezygnowanym uczniom. - Chcę ci tylko powiedzieć parę rzeczy, które mogą cię zainteresować. - Co takiego? Słucham. Wypuszczę pana, kiedy będziemy się zbliżać do mojego celu.
- No więc przede wszystkim Charlie nie żyje. - Nie żyje? - Odcięli mu głowę. Makabra, co? Przedtem go torturowali. Ciało znaleziono wczoraj rano, porzucone na Meadows, przy kanale na południe od stadionu Giantsów. Chcieli, żeby zostało znalezione. Dołączyli list, po arabsku. Najwyraźniej Charlie był wtyczką CIA i druga strona w końcu się połapała. Miał kiedyś ojca, który ulotnił się, zanim jego pamięć zdążyła go zarejestrować, potem Charlie okazał mu przyjaźń i uczył tras, a teraz ich miejsce, puste miejsce obok zajął ten zmęczony Żyd, który wygląda, jakby się ubrał po ciemku. - Co dokładnie napisano w tym liście? - Och, nie wiem. To, co zwykle, coś w rodzaju, że jeśli ktoś złamie przysięgę, sam ściąga na siebie karę. Że nie otrzyma od Boga wielkiej nagrody. - Brzmi jak Koran, czterdziesta ósma sura. - Brzmi też jak Tora. Wszystko jedno. Wiem bardzo mało. Dość późno w to wszedłem. - Czy mogę zapytać, skąd pan wie to, co wie? - Od siostry mojej żony. Pracuje w Waszyngtonie dla Departamentu Bezpieczeństwa Krajowego. Zadzwoniła do mnie wczoraj; wcześniej żona wspomniała jej o tym, że się tobą zainteresowałem, i zastanawiali się, czy jest jakieś powiązanie. Nie mogli cię znaleźć. Nikt nie mógł. Pomyślałem, że ja spróbuję. - Czemu mam wierzyć w to, co pan mówi? - Możesz mi nie wierzyć. Uwierz, jeśli to, co mówię, zgadza się z tym, co sam wiesz. A myślę, że się zgadza. No bo gdzie się podziewa Charlie, jeśli kłamię? Jego żona mówi, że zniknął. Przysięga, że zajmował się tylko meblami. - A co z pozostałymi Chehabami i z tymi, którym dostarczali pieniądze? Ahmadowi siedzi na ogonie ciemnogranatowy mercedes prowadzony przez niecierpliwego mężczyznę, zbyt młodego, by mógł zarobić na mercedesa, chyba że dzięki spekulacjom na giełdzie kosztem tych, którym powodzi się gorzej. Tacy mężczyźni opływają w luksusy w tak zwanych miastach sypialniach New Jersey i skakali z wież, kiedy Bóg przywiódł ich do upadku. Ahmad czuje się kimś lepszym niż kierowca mercedesa i zachowuje obojętność wobec jego trąbienia i gwałtownych manewrów, które mają wyrazić jego pragnienie, by biała ciężarówka jechała w mniej dostojnym tempie środkowym pasem. Pan Levy odpowiada: - Ukryli się i rozproszyli, jak sądzę. Złapali dwóch, jak próbowali odlecieć do Paryża z Newark, a ojciec Charliego jest w szpitalu, podobno udar. - Jest chory na cukrzycę. - Wszystko jedno. Mówi, że kocha ten kraj, tak jak jego syn, który teraz oddał życie za ojczyznę. Według jednej teorii to właśnie on zakapował syna. Jest jeszcze wujek na Florydzie, federalni od pewnego czasu mieli go na oku. Te agencje są przeciążone robotą i nie komunikują się ze sobą, ale n i e w s z y s t k o im umyka. Wujaszek zacznie mówić, a jak nie on, to ktoś inny. Trudno uwierzyć, że jeden brat nie miał pojęcia o tym, czym się zajmował drugi. Ci wszyscy Arabowie wmuszają w siebie nawzajem
islam: jak można się sprzeciwiać woli Allaha? - Nie wiem. Nie dane mi było - odpowiada sztywno Ahmad zaznać błogosławieństwa posiadania brata. - Wątpliwe błogosławieństwo, sądząc po tym, co widzę w szkole. Czytałem gdzieś, że wśród szakali młode zaraz po urodzeniu walczą ze sobą na śmierć i życie. Mniej sztywno, uśmiechając się do wspomnień, Ahmad zwraca się do pana Levy'ego: - Charlie bardzo dużo mówił o dżihadzie. - Najwyraźniej był to element jego gry. Nigdy go nie poznałem. Zdaje się, że był gadułą. Popełnił jeden błąd, co wiem od szwagierki... a ona powtarza słowo w słowo to, czego dowiaduje się od szefa, którego ubóstwia... fatalny błąd, mianowicie za długo zwlekał z zatrzaśnięciem pułapki. Naoglądał się za dużo filmów. - Oglądał sporo telewizji. Chciał kiedyś kręcić reklamówki. - Chodzi o to, Ahmadzie, że nie musisz tego robić. Jest już po wszystkim. Charlie wcale nie chciał, żebyś wykonał to zadanie. Posłużył się tobą do wrobienia innych. Ahmad analizuje rozwijającą się, śliską tkaninę tego, co usłyszał, i stwierdza: - To będzie wspaniałe zwycięstwo dla islamu. - Dla islamu? Jakim cudem? - Poprzez zadanie śmierci i przysporzenie kłopotów wielu niewiernym. - Chyba żartujesz - rzuca pan Levy. Ahmad sprawnie zjeżdża z osiemdziesiątki na drogę numer dziewięćdziesiąt pięć w kierunku południowym i zajmuje prawy pas, nie dając się wyprzedzić z prawej przez mercedesa, kiedy większość pojazdów sunie dalej na wschód do mostu Waszyngtona. Z lewej strony rzeka Overpeck marszczy się na wietrze, płynąc w stronę Hackensack. Ciężarówka jedzie teraz trasą zwaną New Jersey Turnpike przez mokradła, których każdy osuszony kawałek został zagospodarowany. Autostrada rozwidla się; lewe odgałęzienie prowadzi do tunelu Lincolna. Spiskowcy dopilnowali, żeby pośrodku szyby umocować transponder elektronicznej przepustki; pozwoli mu ona sprawnie przejechać przez punkt poboru opłat, dzięki czemu kontakt młodocianego kierowcy ze spojrzeniem kasjera lub strażnika potrwa tylko chwilę. - Pomyśl o matce. - Ton swobodnej rozmowy znikł z głosu pana Levy'ego; pojawiła się natomiast ostrzejsza nuta. - Straci cię, ale nie tylko, stanie się znana jako matka potwora. Szaleńca. Ahmadowi zaczyna sprawiać przyjemność pozostawanie obojętnym wobec argumentów intruza. - Dla mojej matki nie byłem nikim istotnym - wyjaśnia - chociaż, trzeba przyznać, że wywiązywała się ze swych obowiązków, kiedy już niestety przyszedłem na świat. A co do matki potwora, na Bliskim Wschodzie matki męczenników cieszą się ogromnym szacunkiem i otrzymują hojną zapomogę. - Jestem pewien - oznajmia pan Levy - że wolałaby ciebie niż zapomogę. - A mogę pana zapytać, skąd ta pewność? Jak dobrze pan ją zna? Mewy, na początku zaledwie kilka, potem dziesiątki i wreszcie dziesiątki zamieniające się w setki w jego polu widzenia za szybą, krążą nad wysypiskiem śmieci. Za tym łakomym zbiorowiskiem skrzydeł, za
dostojną rzeką Hudson rysuje się w kolorze kamienia, ząbkowana jak gigantyczny klucz, sylwetka wielkiego miasta, serce Szatana. Wieże, oświetlone od wschodu, od zachodu giną w cieniu, a między nimi promienieje pył mgły. Milczenie pana Levy'ego zapowiada kolejny atak na przekonania Ahmada, lecz przez chwilę kierowca i pasażer bez żadnych komentarzy wspólnie podziwiają jeden z cudów świata, który nagle niknie z pola widzenia, gdy samochody mkną dalej, i w jego miejsce pojawiają się pustawe przestrzenie po obu stronach autostrady podmokłe trawy poprzecinane niebieskimi refleksami odbijającego się w wodnistych kanałach nieba. Wysoko za przednią szybą srebrzysty błysk w kształcie krzyża umyka z międzynarodowego lotniska w Newark, rysując na mlecznym, czystym niebie podwójny ślad jak autostrada, którą inni mogliby podążyć za nim, w sieci wzorów nanoszonych przez kontrolerów ruchu. Ahmad przez chwilę odczuwa euforię, jak samolot uwalniający się od przyciągania ziemskiego. Pan Levy niszczy magię tej chwili, mówiąc: - No to o czym jeszcze możemy pogadać? Piłka. Widziałeś wczorajszy mecz Jetsów? Kiedy ten dzieciak Carter spartolił kickoff, pomyślałem sobie: No nie, znowu się zaczyna, jak w zeszłym sezonie. Ale nie, jakoś im się udało. Wygrali trzydzieści jeden do dwudziestu czterech, chociaż było nerwowo do momentu, aż ten nowy, Coleman, przechwycił piłkę w ostatniej minucie podczas natarcia Bengalsów. Gdy Ahmad lekceważy tę żydowską komedię, Levy dodaje bardziej szczerym tonem: - Nie uwierzę, że na serio zamierzasz zabić setki niewinnych ludzi. - A kto mówi, że niewierni są niewinni? Tak twierdzą niewierni. Bóg w Koranie zaleca natomiast, by być „gwałtownym wobec niewiernych". Trzeba ich palić, miażdżyć, bo zapomnieli o Bogu. Myślą, że wystarczy być sobą. Kochają obecne życie bardziej niż życie wieczne. - Więc trzeba ich pozabijać. Trochę surowe podejście. - Wydaje się takie panu, ale nie ma się co dziwić. Jest pan, z tego, co mi wiadomo, niepraktykującym Żydem. W nic pan nie wierzy. W trzeciej surze Koranu jest napisane, że całe złoto świata nie wykupi tych, którzy kiedyś wierzyli, a teraz nie wierzą. Bóg nigdy nie przyjmie ich skruchy. Pan Levy wzdycha. Ahmad słyszy wilgoć, małe kropelki strachu w jego oddechu. - Taaaa, no cóż, w Torze też jest mnóstwo odrażających i absurdalnych rzeczy. Zarazy, rzezie, które zsyła Jahwe. Na plemiona, które nie miały tyle szczęścia, żeby zostać wybrane: nie okazywać im litości, odmówić prawa do istnienia. Nie do końca rozpracowali piekło, dopiero chrześcijanie się tym zajęli. Spójrz prawdzie w oczy, kapłani próbują kontrolować ludzi poprzez strach. Wymyślają więc piekło, najstarszy straszak na świecie. Obok tortur. W zasadzie piekło to tortury. Naprawdę dajesz się na to wszystko nabrać? Bóg najwyższym oprawcą? Bóg królem ludobójstwa? - Jak wspomniano w liście znalezionym przy Charliem, On nie odmówi nam wielkiej nagrody. Mówi pan o Torze i pańskiej tradycji. Prorok powiedział wiele dobrego o Abrahamie. Ciekaw jestem: czy pan kiedykolwiek wierzył? Jak pan stracił wiarę?
- Urodziłem się bez niej. Ojciec nienawidził judaizmu, tak jak jego ojciec. Winili religię za nieszczęścia tego świata, bo pozwala ludziom pogodzić się z ich problemami. A potem zaczęli wyznawać inną religię, komunizm. Ale nie chcesz tego słuchać. - Czemu nie? Powinniśmy szukać porozumienia. Przed Izraelem muzułmanie i żydzi byli braćmi, znajdowali się na obrzeżach chrześcijańskiego świata, ci komiczni dziwacy w śmiesznych strojach, rozrywka dla chrześcijan bezpiecznych w swym bogactwie, w swych białych jak papier skórach. Nawet jeśli chodzi o ropę, gardzili nami i podstępem pozbawili saudyjskich książąt praw przysługujących im z urodzenia. Z piersi pana Levy'ego dobywa się kolejne westchnięcie. - Trochę przesadziłeś z tym „nami", Ahmadzie. Samochody na zatłoczonej już autostradzie zwalniają i ruch się zagęszcza. Znaki informują: PÓŁNOC BERGEN, SECAU CUS, WEEHAWKEN, DROGA 495, DO TUNELU LINCOLNA. Chociaż nigdy tędy nie jechał, ani sam, ani z Charliem, Ahmad bez trudu kieruje się oznaczeniami, gdy droga 495 wykonuje pełną pętlę, przenosząc poruszające się spazmatycznie samochody z klifu Weehawken do poziomu rzeki. Wyobraża sobie głos, który odzywa się obok niego: Kaszka z mlekiem, wojowniku. Żadna filozofia. Gdy droga opada, do ruchu dołączają się sznury innych pojazdów z dróg dojazdowych od wschodu i zachodu. Ahmad dostrzega nad dachami aut ich wspólny ostateczny cel, płową ścianę z kamienia i białe płytki okalające trzy okrągłe łuki, każdy na dwa pasy. Napis informuje: CIĘŻARÓWKI NA PRAWO. Inne ciężarówki - brązowe firmy UPS, żółte firmy Ryder, kolorowe pick-upy handlowców, sapiące i piszczące TIR-y ciągnące gigantyczne ładunki świeżych produktów do kuchni Manhattanu - napierają na prawo, sunąc po kilka metrów naraz, by za chwilę zahamować. - Pora, żeby pan wyskoczył, panie Levy. Jak wjedziemy do tunelu, nie będę się mógł zatrzymać. Szkolny psycholog kładzie ręce na udach w niedopasowanych szarych spodniach, żeby Ahmad zobaczył, że nie zamierza dotykać drzwi. - Nie wysiadam. Jesteśmy w tym razem, synu. - Jego postawa wyraża zdecydowanie, ale głos jest zachrypnięty, słaby. - Nie jestem pańskim synem. Jeśli pan spróbuje ściągnąć czyjąś uwagę, wysadzę ciężarówkę w powietrze tutaj, w tym korku. Miejsce nie jest idealne, ale i tak wielu zginie. - Założę się, że nie zrobisz tego. Jesteś zbyt dobrym chłopakiem. Twoja matka mówiła, że nie potrafiłeś rozdeptać robaka. Wsuwałeś je na kartkę i wyrzucałeś przez okno. - Zdaje się, że często rozmawialiście z moją matką. - Konsultowaliśmy się. Chcemy dla ciebie wszystkiego, co najlepsze. - Nie lubiłem rozdeptywać robaków, ale też nie lubię ich dotykać. Bałem się, że mnie ugryzą albo załatwią mi się na rękę. Pan Levy parska ubliżającym śmiechem. - Owady załatwiają się - mówi z naciskiem Ahmad - uczyliśmy się o tym na biologii. Mają układy pokarmowe, odbyty, wszystko, tak jak my. - W głowie ma mętlik, gdy jego umysł zmaga się ze swymi
ograniczeniami. Ponieważ nie ma już czasu na spory, obecność pana Levy'ego przy swoim boku akceptuje jako coś nieistotnego, na wpół realnego, jak poczucie, które zawsze mu towarzyszyło, że Bóg jest bliżej niego niż brat, że sam jest podwójną istotą odsłoniętą w połowie jak książka z dwoma oprawionymi razem zestawami stron, parzystymi i nieparzystymi, przeczytanymi i nie przeczytanymi. O dziwo tutaj, przy trzech wylotach (Manny, Moe i Jack) tunelu Lincolna, są drzewa i zieleń; nad zatorem drogowym, gdy ta splątana kipiel mruga światłami hamowania i światłami kierunkowymi, ziemny nasyp podtrzymuje trójkątny kawałek strzyżonej trawy. Oto ostatni kawałek ziemi, jaki zobaczę, myśli Ahmad, ten mały trawnik, na którym nikt nie stoi, nikt nie urządza pikników i nikt go wcześniej nie oglądał oczyma mającymi oślepnąć. Kilku mężczyzn i kilka kobiet w niebieskoszarych mundurach stoi na skraju stężałego, sunącego z wolna strumienia pojazdów. Ci policjanci sprawiają wrażenie niegroźnych obserwatorów, gawędzących parami w odrodzonym, lecz wciąż zamglonym słońcu. Dla nich ten korek powtarza się w każdy dzień roboczy o tej porze, jest więc czymś tak naturalnym jak wschody słońca, powodzie czy innego rodzaju powtarzające się zjawiska na tej planecie. Jednym z funkcjonariuszy jest kobieta mocnej budowy, której związane włosy wymykają się spod czapki na karku i przy uszach, a piersi rozpychają kieszenie koszuli z odznaką i ładownicą; przywabiła dwóch umundurowanych samców, białego i czarnego z obnażonymi w lubieżnych uśmiechach zębami i obciążonymi bronią pasami. Ahmad zerka na timexa: ósma pięćdziesiąt pięć. W ciężarówce spędził już czterdzieści pięć minut. Do dziewiątej piętnaście będzie po wszystkim. Zjechał w prawo, sprawnie posługując się lusterkami, żeby wykorzystać najdrobniejszy cień wahania samochodu obok. Pojazdy w korku, który przez pewien czas wydawał się nie do pokonania, podzieliły się na strumienie wpadające do dwóch tuneli prowadzących na Manhattan. Ahmad dostrzega nagle, że pomiędzy nim a prawym wjazdem do tunelu pozostało już tylko kilka aut: wynajęta trzymetrowa furgonetka U-Haul, za nią przyczepa barowa z aluminium, cała pozamykana do momentu, kiedy rozłoży ladę, rozgrzeje kuchnię i zacznie karmić niewybredny tłum z chodnika, a także kilka zwykłych samochodów, łącznie ze złotawobrązowym volvo kombi wiozącym rodzinę zindż. Uprzejmym gestem Ahmad proponuje kierowcy, żeby wskoczył przed niego do kolejki, która się utworzyła. - Nie przejedziesz punktu kontrolnego - ostrzega go pan Levy. Wydaje się spięty, jak gdyby jakiś łobuz ściskał mu klat kę piersiową od tyłu. - Wyglądasz za młodo, żeby cię wypuścić za kierownicą ciężarówki ze stanu. W budce ustawionej dla kasjera nie ma jednak nikogo. Nikogo. Rozbłyska zielony napis „PRZEPUSTKA OPŁACONA" i Ahmad ze swoją białą ciężarówką zostaje wpuszczony do tunelu. Światło wewnątrz natychmiast staje się dziwne: niezupełnie białe, lecz mdło kremowe ściany z płytek otaczają podwójny strumień ciężarówek i samochodów. Hałas w ten sposób uwięziony wytwarza echo, prąd, który nieco go wycisza, oddala, jak w wodnej toni. Ahmad
odnosi wrażenie, że już znalazł się pod wodą. Wyobraża sobie czarny ciężar rzeki Hudson nad głową, nad wyłożonym płytkami sklepieniem. Sztuczne światło w tunelu jest mocne, lecz nie oczyszczające; pojazdy poruszają się w tempie tego najwolniejszego przez wybieloną ciemność. Są tu TIR-y tak wielkie, że dachy ich przyczep zdają się ocierać o sufit, lecz także samochody osobowe, które w metalicznym rozgardiaszu przy wjeździe trafiły między ciężarówki. Ahmad zagląda do złotawobrązowego volvo V90 przez jego tylną szybę. Dwoje odwróconych do tyłu dzieci wpatruje się w niego, licząc na zabawę. Nie są ubrane byle jak, lecz z tą samą wypracowaną niedbałością, ironiczną krzykliwością, z jaką ubiera się białe dzieci na rodzinne wypady. Tej czarnej rodzinie powodziło się dobrze do chwili, kiedy Ahmad wpuścił ich przed siebie. Po początkowym zrywie, gładkim wślizgnięciu się w tę przestrzeń dzięki rozładowaniu korka przed tunelem, jakaś niewidoczna przeszkoda lub problem przed nimi powstrzymuje ruch. Sprawny przejazd okazał się iluzją. Kierowcy hamują, światła rozbłyskują czerwienią. Ahmad jest nawet wdzięczny za to zwolnienie, za to ciągłe ruszanie i hamowanie. Pochyłość drogi, nieoczekiwanie nierównej i wyboistej jak na nawierzchnię nigdy nie narażoną na opady atmosferyczne, groziła tym, że poniesie jego, jego pasażera i ich ładunek zbyt szybko ku tunelowemu nadirowi, za którym leżał teoretycznie słaby punkt, po dwóch trzecich drogi, gdzie, jak go poinformowano, tunel zakręca i jego konstrukcja jest najsłabsza. Tam zakończy życie. Rozedrgany obraz jak miraż w rozgrzanym powietrzu opętał jego myśli: ten trójkąt pielęgnowanej zieleni, z której nikt nie korzysta, zawieszony nad wjazdem do tunelu, zawisł w jego umyśle. Zrobiło mu się go żal, był taki opuszczony. Odchrząknąwszy, zaschło mu bowiem w gardle, robi użytek ze swego głosu. - Nie wyglądam młodo - wyjaśnia panu Levy'emu. - Mężczyźni z Bliskiego Wschodu dojrzewają szybciej niż Anglosasi. Charlie mówił, że wyglądam na dwadzieścia jeden lat i mogę jeździć TIR-ami, nikt mnie nie będzie zatrzymywał. - Ten Charlie dużo mówił - komentuje pan Levy. Mówi jak przez ściśnięte gardło głuchym, nauczycielskim głosem. - Teraz, gdy zbliża się koniec, wolałby pan, żebym się nie odzywał? Możliwe, że chociaż jest pan niepraktykujący, chciałby się pan pomodlić. Jedno z dzieci na tylnym siedzeniu volvo, dziewczynka ze skręconymi włosami splecionymi w dwa śmieszne okrągłe kocz ki, jak uszy jakże sławnej kiedyś rysunkowej myszki, próbuje uśmiechami zwrócić na siebie uwagę Ahmada; ignoruje ją. - Nie - mówi Levy, jak gdyby nawet wypowiedzenie tej monosylaby sprawiało mu ból. - Gadaj do woli. Zapytaj mnie o coś. - Szejk Raszid. Czy wasz informator wiedział, co się z nim stało, kiedy wszystko się wydało? - Zniknął. Ale mogę ci obiecać, że nie uda mu się wrócić do Jemenu. Te sukinsyny nie mogą wiecznie pozostawać bezkarne. - Odwiedził mnie wczoraj wieczorem. Był w nim jakiś smutek. Zresztą zawsze był. Myślę, że jego wiedza jest silniejsza niż wiara. - I nie powiedział ci, że zabawa skończona? Charliego znaleziono
wczoraj wcześnie rano. - Nie. Zapewnił mnie, że Charlie spotka się ze mną zgodnie z planem. Życzył mi powodzenia. - Wykonanie zadania zostawił tobie. Ahmad słyszy pogardliwy ton i stwierdza: - Bo jestem za nie o d p o w i e d z i a l n y - mówi chełpliwie. Dziś rano na parkingu Excellency stały dwa obce samochody. Widziałem mężczyznę, który rozmawiał przez komórkę donośnym głosem policjanta. Ja go widziałem, ale on mnie nie. Za namową dziewczynki oboje z młodszym bratem przyciskają twarze do szyby, wytrzeszczając oczy i wykrzywiając się, żeby rozśmieszyć Ahmada, żeby zwrócił na nich uwagę. Pan Levy osuwa się w fotelu, udając niefrasobliwość albo kuląc się przed obrazami, jakie podsuwa mu wyobraźnia. - Jeszcze jedna fuszerka Wuja Sama - stwierdza. - Gliniarz pewnie był zajęty zamawianiem kawy albo opowiadaniem sprośnych dowcipów przez radio, kto wie? Słuchaj. Jest coś, o czym muszę ci powiedzieć. Kochałem się z twoją matką. Ahmad zauważa, że z wyłożonych płytkami ścian bije różo wawa poświata od tylu czerwonych świateł stopu, które rozbłyskują, gdy kierowcy co chwila hamują. Samochody rzucają się do przodu kilka metrów, by zaraz się zatrzymać. - Sypialiśmy ze sobą całe lato - kontynuuje Levy, kiedy Ahmad nie odpowiada. - Była fantastyczna. Nie wiedziałem, że mogę się jeszcze w kimś zakochać... że wszystkie soki zaczną znów płynąć. - Myślę, że moja matka - mówi mu Ahmad po chwili zastanowienia - bez oporów idzie do łóżka. Jako salowa jest przyzwyczajona do nagości, a poza tym uważa się za osobę wyzwoloną i nowoczesną. - Chcesz mi powiedzieć, żebym tak się tym nie przejmował, że to nie było dla niej nic wielkiego. Ale dla mnie było. Stała się dla mnie całym światem. Kiedy ją straciłem, to było tak, jakbym przeszedł jakąś poważną operację. B o l a ł o mnie. Teraz za dużo piję. Nie zrozumiesz tego. - Bez obrazy, panie Levy, ale rozumiem - mówi Ahmad dość wyniośle. - Nie zachwyca mnie myśl, że moja matka współżyła z Żydem. Levy wybucha śmiechem przypominającym chrapliwe szczekanie. - Hej, daj spokój, wszyscy tutaj jesteśmy Amerykanami. O to w tym chodzi, nie nauczyli cię w Central High? Jesteśmy Amerykanami pochodzenia irlandzkiego, afrykańskiego, żydowskiego, no i arabskiego. - Niech pan wymieni choćby jednego. Levy jest zbity z tropu. - Omar Sharif - odpowiada. Wie, że w mniej stresującej sytuacji podałby też inne nazwiska. - Nie jest Amerykaninem. Niech pan próbuje dalej. - Eeee... jak mu tam? Lew Alcindor. - Karim Abd al-Dżabbar - poprawia go Ahmad. - Dziękuję. Dawno przestał grać. - Ale jest bohaterem. Musiał się zmierzyć z wieloma
uprzedzeniami. - Masz chyba na myśli Jackiego Robinsona, ale wszystko jedno. - Zbliżamy się do najniższego odcinka tunelu? - Skąd ja mam wiedzieć? Prędzej czy później zbliżamy się do wszystkiego. Tunel nie jest zbyt dobrze oznakowany, jak się już do niego wjedzie. Na tych chodnikach ustawiano kiedyś policjantów, ale teraz już ich nie widać. Dyscyplinowali kierowców, ale zdaje się, że gliny zrezygnowały z dyscypliny tak jak wszyscy inni. Ruch został wstrzymany na kilka minut. Samochody przed nimi i za nimi zaczęły trąbić; te odgłosy wędrują tunelem jak powietrze w gigantycznym instrumencie muzycznym. Jak gdyby ten przestój dawał im mnóstwo wolnego czasu, Ahmad odwraca się i pyta Jacka Levy'ego: Czytał pan kiedyś egipskiego poetę i filozofa politycznego Sajjida Kutba? Przybył do Stanów Zjednoczonych pięćdziesiąt lat temu i był zaszokowany tutejszą dyskryminacją rasową i rozwiązłością. Uznał, że żaden naród nie jest bardziej oddalony od Boga i pobożności niż Amerykanie. Ale pojęcie dżahilijja, oznaczające stan niewiedzy i ignorancji istniejące przed Mahometem, rozciąga się też na materialistycznych muzułmanów, czyniąc z nich uzasadniony cel zamachów. - Brzmi rozsądnie. Będę go zadawał jako lekturę uzupełniającą, jeśli przeżyję. Zgłosiłem się do prowadzenia kursu z wiedzy o społeczeństwie w tym semestrze. Mam już dosyć siedzenia cały dzień w tym starym składziku na narzędzia i wybijania z głowy gburowatym socjopatom rzucania szkoły. Niech sobie rzucają, to moja nowa filozofia. - Przykro mi, proszę pana, ale nie przeżyje pan. Za kilka minut ujrzę oblicze Boga. Moje serce przepełnione jest radością. Ich pas ruchu drgnął. Dzieciaki w samochodzie z przodu znudziły się próbami przyciągnięcia uwagi Ahmada. Chłopczyk, w czerwonej czapeczce z daszkiem i imitacji koszulek drużyny Yankees w prążki, zwinął się w kłębek i zasnął przy bezustannym ruszaniu i hamowaniu samochodu, piskach i jękach hamulców ciężarówek w tym wyłożonym płytkami piekle, gdzie rafinowana ropa zamienia się w tlenek węgla. Dziewczynka z koczkami opiera się o brata i przypatruje Ahmadowi szklistym wzrokiem z kciukiem w buzi, nie zabiegając już o jego uwagę. - Proszę cię bardzo. Zobacz sobie skurczybyka - mówi Jack Levy, już nie rozparty w fotelu, wyprostowuje się, a emocje usuwają z jego policzków niezdrowy kolor. - Nie obchodzi mnie, możesz sobie zobaczyć to pieprzone oblicze. Czemu miałoby mnie to obchodzić? Kobieta, na której punkcie szalałem, rzuciła mnie, robotę mam beznadziejną, budzę się codziennie o czwartej nad ranem i nie mogę zasnąć. Moja żona... Jezu, to jest zbyt żałosne. Widzi, jaki jestem nieszczęśliwy, i wini siebie, bo tak strasznie się roztyła, więc przeszła teraz na tę drakońską dietę, która może ją zabić. Cierpi potwornie, nie mogąc jeść. Chcę jej powiedzieć: „Beth, daj sobie spokój, nic nie wróci nam nas z dawnych dni, z czasów, kiedy byliśmy młodzi". Zresztą nigdy nie byliśmy jakąś tam nadzwyczajną parą. Dobrze się bawiliśmy, kiedyś potrafiliśmy jedno drugie rozśmieszyć, cieszyliśmy się drobnymi rzeczami, wyjściem do restauracji raz na tydzień, pójściem do kina,
kiedy nam się chciało, a od czasu do czasu wybieraliśmy się na piknik przy wodospadach. Jedyny nasz syn, Mark, mieszka w Albuquerque i chce tylko o nas zapomnieć, i kto go może winić? Byliśmy tacy sami dla naszych rodziców... chcieliśmy od nich uciec, bo niczego nie rozumieją, przynoszą nam tylko wstyd. Ten twój filozof, jak się nazywał? - Sajjid Kutub. A właściwie Kutb. Był ulubieńcem mojego byłego nauczyciela, szejka Raszida. - Ma sporo racji co do Ameryki. Inne rasy i seks - tego się boimy. Gdy stracisz siły, Ameryka ma niewiele do zaoferowania. Nie pozwala ci nawet umrzeć, szpitale doją kasę od państwa tak długo, jak tylko się da. Firmy farmaceutyczne zamieniły lekarzy w oszustów. Po co mam się pętać po świecie, aż jakaś choroba zamieni mnie w żyłę złota dla grupy cwaniaków? Niech Beth skorzysta z tego, co jej zostawię; tak uważam. Stałem się ciężarem dla tego świata, zajmuję tylko miejsce. No już, naciskaj ten pieprzony guzik. Koniec będzie szybki, jak powiedział przez komórkę ten gość w samolocie jedenastego września. - Jack sięga do detonatora i Ahmad po raz drugi chwyta go za rękę. - Proszę, panie Levy - mówi. - To moje zadanie. Jeśli pan to zrobi, zwycięstwo zamieni się w porażkę. - Mój Boże, powinieneś zostać prawnikiem. Dobra, przestań ściskać mnie za rękę. Żartowałem tylko. Dziewczynka na tylnym siedzeniu kombi zauważyła tę krótką szamotaninę i jej zainteresowanie zbudziło brata. Teraz wpatrują się w nich dwie pary czarnych oczu. Na granicy pola widzenia Ahmada pan Levy masuje nadgarstek drugą ręką. Być może chcąc zmiękczyć go pochlebstwem, mówi: - Nabrałeś krzepy tego lata. Po naszej pierwszej rozmowie miałeś tak słaby uścisk dłoni, że to było aż obraźliwe. - Tak, nie boję się już Tylenola. - Tylenola? - Jeszcze jeden absolwent Central High. Tępawy łobuz, przywłaszczył sobie dziewczynę, którą lubiłem. A ona mnie, chociaż musiałem wydawać jej się dziwny. Nie tylko pan, jak widać, ma problemy sercowe. To jeden z poważnych błędów Zachodu, jak twierdzą islamscy teoretycy, że tworzycie idola ze zwierzęcej potrzeby. - Opowiedz mi o dziewicach. Siedemdziesięciu dwóch dziewicach, które zadbają o ciebie na tamtym świecie. - Święta Księga nie precyzuje liczby hurijjat. Mówi tylko, że jest ich wiele, mają ciemne oczy, nieśmiałe spojrzenia i nigdy nie tknął ich mężczyzna ani dżinn. - Nawet dżinn! O rany. - Szydzi pan, nie znając języka. - Ahmad czuje, jak znienawidzony rumieniec wypływa na jego twarz, gdy informuje szydercę: - Szejk Raszid wyjaśnił mi, że dżinn i hurysy są symbolami miłości Boga do nas, która jest wszędzie, wciąż się odnawia i zwykli śmiertelnicy nie są jej w stanie pojąć. - OK, jeśli tak to widzisz. Nie polemizuję. Z eksplozją nie da się polemizować. - To, co pan nazywa eksplozją, dla mnie jest punkcikiem, małym otworem, przez który przejdzie do tego świata moc Boga. Chociaż wydawało się, że ten moment nigdy nie nastąpi w zakłóconym ruchu pojazdów, subtelne spłaszczenie i lekkie przechylenie
nawierzchni tunelu do góry podpowiada Ahmadowi, że najniższy punkt mają już za sobą, a łuk wyłożonej płytkami ściany przed nimi, przelotnie widoczny zza wysokiej procesji ciężarówek, wyznacza słaby punkt, gdzie należy zdetonować fanatycznie równy i starannie związany kwadrat plastikowych beczek. Jego prawa dłoń odrywa się od kierownicy i zawisa nad burym metalowym pudełkiem z niewielkim wgłębieniem, gdzie zmieści się kciuk. Kiedy przyciśnie, połączy się z Bogiem. Bóg nie będzie już tak strasznie samotny. Przyjmie cię jak syna. - Zrób to - namawia go Jack Levy. - Odpocznę sobie wreszcie. Jezu, jaki ja jestem ostatnio zmęczony. - Nie poczuje pan bólu. - Ja nie, ale wielu innych poczuje - odpowiada starszy mężczyzna, znów osuwając się w fotelu. Nie może jednak przestać mówić. - Nie tak to sobie wyobrażałem. - Wyobrażałem co? - W jego czystym, pustym stanie to echo przychodzi samo z siebie. - Śmierć. Zawsze myślałem, że umrę w łóżku. Może dlatego nie lubię leżeć. W łóżku. On chce umrzeć, myśli Ahmad. Prowokuje mnie, żebym go wyręczył. W pięćdziesiątej szóstej surze prorok mówi o chwili, kiedy dusza dochodzi do gardła. Ta chwila przyszła teraz. Podróż, mi'radz. Al-Burak jest gotów, jego lśniące białe skrzydła szeleszczą, rozpościerają się. A jednak w tej samej surze, „Wydarzenie", Bóg pyta: My - My was stworzyliśmy. Dlaczego więc nie chcecie uwierzyć? Czyż nie widzicie, co wydzielacie w postaci nasienia ?? Czy to wy je stwarzacie, czy też My jesteśmy Stworzycielami? Bóg nie chce niszczyć: przecież to On stworzył świat. Wzór płytek na ścianach i przybrudzonych spalinami płytek na suficie - niezliczonych, niknących w oddali, powtarzających się kwadratów jak olbrzymi papier milimetrowy przeniesiony w trzeci wymiar - eksploduje w umyśle Ahmada w gigantycznym akcie Twórczej Woli, jedna koncentryczna fala za drugą, każda wypychająca poprzednią coraz dalej od pierwotnego punktu nicości, gdy z woli Boga następuje wielka przemiana z niebytu w byt. Taka była wola Miłosiernego i Litościwego, Ar-Rahman i Ar-Rahim, Żyjącego, Cierpliwego, Szlachetnego, Doskonałego, Światła, Przewodnika. Nie chce, byśmy bezcześcili Jego dzieło, pragnąc śmierci. On pragnie życia. Ahmad kładzie prawą rękę z powrotem na kierownicy. Dzieci w samochodzie przed nim, z miłością ubrane i uczesane przez rodziców, co wieczór kąpane i tulone do snu, patrzą na niego poważnie, wyczuły bowiem coś nieobliczalnego w jego skupieniu, coś nienaturalnego w wyrazie jego twarzy za szklistą powłoką przedniej szyby. Uspokajająco podnosi z kierownicy palce prawej ręki i macha nimi, jak nóżkami żuka przewróconego na grzbiet. Zauważone wreszcie dzieci uśmiechają się i Ahmad nie może się powstrzymać, też się uśmiecha. Zerka na zegarek: dziewiąta osiemnaście. Chwila, kiedy mógł dokonać największych szkód, minęła; łuk w tunelu powoli wyciąga się ku coraz większemu prostokątowi dziennego światła. - Tak? - pyta Levy, jak gdyby niedokładnie usłyszał odpowiedź Ahmada na jego ostatnią uwagę. Zmienia pozycję w fotelu, wyprostowuje się.
Czarne dzieci, podobnie wyczuwając ratunek, robią miny przez tylne okno volvo, ściągając kąciki oczu palcami i wystawiając języki. Ahmad próbuje się znowu uśmiechnąć i powtarza przyjacielski gest machającymi palcami, ale słabo; czuje się wyczerpany. Jasny wylot tunelu rośnie, żeby go połknąć, a razem z nim ciężarówkę i jej duchy; wszyscy razem wyjeżdżają na przyćmione, lecz coraz mocniejsze światło zwykłego poniedziałku na Manhattanie. Cokolwiek uczyniło ruch w tunelu tak utrudnionym, tak irytująco ślamazarnym, wreszcie się rozproszyło, rozpłynęło na otwartej brukowanej przestrzeni między skromnej wysokości budynkami, billboardami, ceglanymi szeregowcami i, oddalonymi o kilka przecznic, krucho wyglądającymi szklanymi wieżowcami. Mogłoby to być anonimowe miejsce w północnym New Jersey; jedynie sylwetka, daleko przed nimi, Empire State Building, znowu najwyższego budynku w Nowym Jorku, przypomina, że tak nie jest. Złotobrązowe kombi zjeżdża na prawo, na południe. Dzieci są pochłonięte miejskimi widokami, kręcąc głowami w jedną i drugą stronę, i nawet nie machają Ahmadowi na pożegnanie. Czuje się zlekceważony po ofierze, jaką dla nich złożył. - O kurna! - odzywa się obok pan Levy, idiotycznie małpując mowę licealisty. - Leje się ze mnie. Ale żeś mnie nabrał. - Wyczuwa, że nie przybrał właściwego tonu, i dodaje, ciszej: - Dobra robota, przyjacielu. Witamy w Nowym Jorku. Ahmad zwolnił i zatrzymał się, niezupełnie pośrodku tej wielkiej rozległej przestrzeni. Samochody i ciężarówki, które wyrywają się ku wolności za znieruchomiałą białą ciężarówką, wymijają ją i trąbią; boczne szyby opuszczają się i wypluwane są z nich obraźliwe gesty. Ahmad zauważa przyspieszającego ciemnogranatowego mercedesa i uśmiecha się na myśl o tym, że pomimo tych wszystkich wściekłych prób wyprzedzenia go pozostał z tyłu ze swym aroganckim i niegodnym kierowcą, giełdowym spekulantem. Jack Levy uświadamia sobie, że teraz on przejmuje ster. - No więc - mówi - powstaje pytanie: co robimy teraz? Zabierajmy tę ciężarówkę z powrotem do Jersey. Ucieszą się na jej widok. Zresztą na twój też, obawiam się. Ale nie popełniłeś żadnego przestępstwa, będę pierwszy, który o tym zaświadczy, wywiozłeś tylko ze stanu ładunek niebezpiecznych materiałów, nie mając do tego uprawnień. Pewnie odbiorą ci prawo jazdy, ale w porządku. Rozwożenie mebli i tak nie było ci pisane. Ahmad ostrożnie rusza, żeby nie blokować ruchu, i czeka na dalsze instrukcje. - Prosto, a potem, jak będziesz mógł, skręć w lewo - słyszy. Wolałbym nie wracać do tunelu z tobą i tym czymś z tyłu, dziękuję bardzo. Pojedziemy mostem Waszyngtona. Myślisz, że moglibyśmy włączyć bezpiecznik? Ahmad sięga w dół, teraz pełen obaw, że naruszy starannie podłączony mechanizm. Mała żółta dźwigienka mówi pstryk; potężny ładunek nie odpowiada. Pan Levy, ciesząc się, że żyje, nie przestaje mówić. - Skręć w lewo na tamtych światłach, to chyba powinna być Dziesiąta Aleja. Próbuję sobie przypomnieć, czy na West Side Highway można wjechać ciężarówką. Niewykluczone, że będziemy musieli dostać się na Riverside Drive albo po prostu dojechać do Broadwayu i tamtędy
aż do mostu. Ahmad pozwala sobą kierować i skręca w lewo. Droga przed nim jest prosta. - Jeździsz jak zawodowiec - chwali go pan Levy. - Dobrze się czujesz? - Ahmad kiwa głową. - Wiem, że jesteś w szoku. Ja też. Ale nie ma tu gdzie zaparkować tego gruchota. Jak dojedziesz do mostu, będziemy prawie w domu. Jest tam zjazd na osiemdziesiątkę. Pojedziemy prosto na komendę policji, za ratuszem. Nie pozwolimy draniom nas zastraszyć. Jeśli mają choć trochę oleju w głowie, powinni się cieszyć, że zwracasz im tę ciężarówkę w jednym kawałku. To mogła być katastrofa. Jeśli ktoś będzie chciał cię zastraszyć, przypomnij im, że zostałeś wrobiony przez agenta CIA w ramach prowokacji, której legalność jest bardzo podejrzana. Jesteś ofiarą, Ahmadzie... kozłem ofiarnym. Nie wyobrażam sobie, żeby Departament Bezpieczeństwa Krajowego chciał opublikować szczegóły w mediach lub analizować je na sali sądowej. Pan Levy milczy przez jakiś czas, czekając, aż Ahmad się odezwie, w końcu jednak sam się odzywa: - Wiem, pewnie za wcześnie o tym mówić, ale nie żartowałem, niezły byłby z ciebie prawnik. Zachowujesz zimną krew w warunkach stresowych. Jesteś wygadany. W najbliższych latach Amerykanie arabskiego pochodzenia będą potrzebować wielu prawników. O-o. Zdaje się, że jesteśmy na Ósmej Alei, wydawało mi się, że to Dziesiąta. Jedź dalej... dotrzemy do Broadwayu przez Rondo Kolumba. Mam nadzieję, że nie zmienili nazwy, bo biedny makaroniarz nie jest już politycznie poprawny. Na lewo dworzec autobusowy... na pewno byłeś tam parę razy. Potem przetniemy Czterdziestą Drugą. Pamiętam czasy, kiedy było tam niezbyt przyzwoicie, ale zdaje się, że Korporacja Disneya zrobiła z tym porządek. Pośród żółtych taksówek, ulicznych świateł i grupek przechodniów na każdym rogu Ahmad chce się skupić na zupełnie nowym świecie dookoła, lecz pan Levy nie przestaje dzielić się z nim swymi przemyśleniami. - Ciekaw jestem, czy to cholerstwo było naprawdę podłączone, czy może naszym udało się w porę zadziałać. To była moja jedyna karta, ale całkiem się cieszę, że nie musiałem na nią stawiać. Dzięki Bogu stchórzyłeś. - Słowa te brzmią kretyńsko nawet w jego uszach. - A raczej ustąpiłeś. Ujrzałeś światło. Wszędzie dookoła, od Ósmej Alei aż po Broadway, to wielkie miasto roi się od ludzi, ubranych elegancko, lecz często dość nędznie, czasem pięknych, lecz w większości nie, pomniejszonych do owadzich rozmiarów przez górujące nad nimi budowle, pędzących gdzieś, śpieszących się w tym mlecznym porannym słońcu z jakimś planem, projektem, nadzieją, których kurczowo się trzymają, to ich sens życia na kolejny dzień, a każdy z nich jest przypięty żywcem szpilką świadomości do myśli o swoim rozwoju, swoim przetrwaniu. Do tego i tylko tego. Te diabły, myśli Ahmad, odebrały mi Boga.
KONIEC \|/ (o o) +–––––––––––oOO-{_}-OOo–––––––––—+ Zapraszam na TnTTorrent. Najlepsza darmowa strona !!! Zarejestruj się poprzez ten link : http://tnttorrent.info/register.php?refferal=1036847