JOHN IRVING UWOLNIĆ NIEDŹWIEDZIE Tytuł oryginału: Setting Free the Bears Przełożyła: Ewa Życińska Rok pierwszego wydania: 1968 CZĘŚĆ PIERWSZA SIGGY Re...
21 downloads
17 Views
1MB Size
JOHN IRVING
UWOLNIĆ NIEDŹWIEDZIE
Tytuł oryginału: Setting Free the Bears Przełożyła: Ewa Życińska
Rok pierwszego wydania: 1968
CZĘŚĆ PIERWSZA
SIGGY
Regularna dieta wiedeńska
Co dzień w południe można go było zastać na ławce w Parku Miejskim, siedział z pękatą torbą inspektowych rzodkiewek na kolanach i flaszką piwa w ręce. Zawsze przynosił własną solniczkę i musiał ich mieć od groma, bo nie przypominam sobie konkretnie jakiejś jednej. Nigdy nie były to żadne wymyślne solniczki i raz nawet którąś wyrzucił. Zawinął ją po prostu w torbę po rzodkiewkach i cisnął do parkowego kosza na śmiecie. Co dzień w południe i zawsze na tej samej ławce, najmniej obdrapanej, na skraju parku, od strony najbliższej uniwersytetu. Czasem przychodził z notesem, zawsze natomiast w tej samej sztruksowej kurtce myśliwskiej z ukośnymi bocznymi kieszeniami i przepastną pionową na plecach. Rzodkiewki, butelka piwa, solniczka i czasem notes, wszystko w tej głębokiej, wypchanej tylnej kieszeni. Niczego nie nosił w rękach. Tytoń i fajki utykał w bocznych, ukośnych kieszeniach kurtki. I miał co najmniej trzy różne fajki. Choć zakładałem, że tak jak ja, jest studentem, nie spotkałem go w żadnym z budynków uniwersyteckich. Wyłącznie w Parku Miejskim w południe, dzień w dzień przez całą tę wczesną wiosnę. Często siadałem na ławce naprzeciw niego, gdy jadł. Przynosiłem ze sobą gazetę i fajnie było się z tego miejsca przyglądać dziewczynom w alejce, łyskającym, białym po zimie kolanom tych cwanych dziewczyn w powiewnych bluzach i przezroczystych jedwabiach. On jednak na nie nie patrzył, siedział nad torbą z rzodkiewkami jak płochliwa wiewiórka. Przez szpary między listwami ławki słońce padało mu na kolana paskami zebry. Spotykaliśmy się w ten sposób już ponad tydzień, zanim zauważyłem jeszcze jeden jego obyczaj. Na torbie z rzodkiewkami coś bazgrał i oderwane strzępki z notatkami utykał po kieszeniach. Częściej jednak pisał w notesie. Pewnego dnia coś zrobił: zobaczyłem, że wsunął do kieszeni strzępek torby z krótką notatką, odszedł od ławki i parę kroków dalej postanowił coś sprawdzić. Wydobył ten strzępek torby, przeczytał i potem wyrzucił. A oto, co na nim zapisał: Należy fanatycznie przestrzegać dobrych obyczajów.
Dopiero później, gdy przeczytałem cały ten jego sławetny notes – Poezje, jak go zatytułował – pojąłem, że tak zupełnie tamtej notatki nie odrzucił. Tylko ją trochę złagodził: Warto przestrzegać dobrych obyczajów. Tam jednak, w Parku Miejskim, nad strzępkiem torby po rzodkiewkach, nie mogłem wiedzieć, że jest poetą i aforystą, przyszło mi tylko na myśl, że warto by go poznać.
Kłopoty
Przy Josefsgasse, za budynkiem Parlamentu, znajduje się warsztat znany z szybkich, podejrzanych obrotów używanymi motocyklami. Odkrycie tego warsztatu zawdzięczam doktorowi Fichtowi. U niego to oblałem egzamin, co mnie wprawiło w stosowny nastrój, by się wyłamać z już przyjętego zwyczaju spędzania południa w parku. Pod rzędem niskich, cuchnących bagnem podcieni, obok piwnicznych sklepów ze spleśniałymi ubraniami zaszedłem do dzielnicy warsztatów, sklepików z oponami i częściami samochodowymi, w których faceci w wyszmelcowanych kombinezonach szczękali wytaczanym na chodnik towarem. Znalazłem się znienacka przed brudnym oknem wystawowym z zatkniętą w rogu szyby tekturową wywieszką „Faber”. Poza tym żadnej innej reklamy, wyjąwszy hałas buchający z otwartych drzwi. Kłęby ciemnego dymu jak burzowe chmury, ścinający z nóg terkot seryjnych wystrzałów, a za szybą wystawy ledwie widoczni dwaj mechanicy przedmuchujący przepustnice dwóch motorów. Motorów na podeście pod samym oknem było więcej, ale te stały ciche i lśniące. Na całej cementowej posadzce przy wejściu walały się niewyraźne w dymie spalin różne narzędzia, zakrętki od baków, kawałki szprych, obręczy, błotników i kabli, a pośród tego stali ci dwaj mechanicy, pochyleni i wsłuchani jak muzycy strojący instrumenty przed występem. Nabrałem w płuca tego, co wiało z drzwi. Tuż za drzwiami stał i przyglądał mi się siwy facet w marynarce z szerokimi, wytłuszczonymi połami. Najbardziej matowe w niej były guziki. Przy nim, oparte o drzwi, leżało wielkie zębate koło łańcuchowe: upadły księżyc ze spiłowanymi zębami, tak oblepiony smarem, że skupiał światło i raził mnie jego odblaskiem. – Herr Faber we własnej osobie – przemówił facet szturchając się kciukiem w pierś. I wyprowadził mnie z drzwi z powrotem na ulicę. Kiedy wyszliśmy z tego łoskotu, przyjrzał mi się z ledwie widocznym, złoto plombowanym uśmiechem. – Ach – westchnął. – Uniwersytet? – Daj Boże – powiedziałem. – Ale chyba nic z tego. – Chwilowe kłopoty – stwierdził Herr Faber. – A jaki masz motor na myśli?
– Niczego nie mam na myśli. – O – stwierdził Faber – nie ma łatwych decyzji. – Mam mętlik w głowie – wyznałem. – O, przecież wiem, jak to jest. Trafia się czasem motor jak żywe zwierzę, słowo daję, prawdziwa bestia! Dokładnie taki niektórzy mają na myśli. Właśnie tego szukają! – W głowie się kręci na samą myśl – wyznałem. – Pewnie, pewnie – przyznał Herr Faber. – Dokładnie wiem, o czym mówisz. Musisz pogadać z Herr Javotnikiem. To student... tak jak ty! I zaraz wróci z obiadu. Herr Javotnik potrafi pomóc niezdecydowanym. To cudotwórca, wirtuoz! – Zdumiewające. – Jest mi radością i pociechą – dodał. – Sam się przekonasz. Herr Faber przechylił śliską głowę i czule się wsłuchał w pyrkanie motorów w środku.
Dosiadam bestii
Herr Javotnika poznałem po tej sztruksowej kurtce myśliwskiej ze sterczącymi z ukośnych bocznych kieszeni fajkami. Wyglądał jak młody człowiek wracający z obiadu, po którym mu został piekący, słony smak. – Ach! – zawołał Herr Faber i wykonał dwa kroczki w bok, jakby chciał dla nas zatańczyć. – Herr Javotnik, ten młody człowiek musi podjąć decyzję. – Więc to tak – powiedział Javotnik – dlatego nie było cię w parku. – Ach, ach – pisnął Herr Faber. – Wy się już znacie? – Bardzo dobrze – przyznał Javotnik. – Można powiedzieć, że bardzo dobrze. To będzie decyzja jak najbardziej osobista, zapewniam pana, Herr Faber. Jeśli nas pan zostawi. – Cóż, dobrze – zgodził się Herr Faber. – Świetnie, świetnie – i wycofał się, wracając w spaliny w drzwiach. – To przecież prostak – powiedział Javotnik. – Masz w ogóle zamiar coś kupić? – Nie – przyznałem. – Zaszedłem tu przypadkiem. – Dziwnie było w parku bez ciebie. – Mam kłopot – wyznałem. – U kogo zdawałeś? – U Fichta. – Ba, Ficht. Mogę ci o nim to i owo powiedzieć. Gniją mu dziąsła, między jednym a drugim wykładem stosuje szczotkowanie... Wciera w dziąsła maść z brunatnego słoika. Oddechem mógłby zwarzyć pokrzywę. Sam ma kłopoty.
– Dobrze wiedzieć. – Ale motory cię nie interesują? – zapytał. – Mnie tak. Zaraz bym wskoczył na któryś i gwizdnął na to miasto. Wiosna w Wiedniu to nie to, słowo ci daję. Tylko że, oczywiście, mógłbym wysupłać nie więcej niż na połowę jednego z tych tutaj. – Tak jak i ja. – Tak? Jak się nazywasz? Powiedziałem mu: – Graff. Hannes Graff. – Hm, Graff. Jeżeli ci chodzi po głowie przejażdżka, mają tu jeden całkiem fajny. – Cóż, nie zebrałbym więcej jak na połowę, wiesz, a ciebie, zdaje się, trzyma tu praca. – Nic mnie nigdy nie trzyma – oświadczył Javotnik. – Ale mogłeś nabrać takiego zwyczaju – przypomniałem mu. – No wiesz, ze zwyczajami nie ma żartów. A on na chwilę wrósł w ziemię, wydobył z kurtki fajkę i postukał nią o zęby. – Popieram też ciekawe zachcianki – oświadczył. – Na imię mi Siggy. Siegfried Javotnik. I chociaż wtedy tego nie zanotował, później miał tę myśl włączyć do swego notesu pod poprawioną sentencją o obyczajach i fanatyzmie. Tę nową maksymę też ujął inaczej: Daj się prowadzić szczerym odruchom i szczęśliwej drogi! Lecz wtedy, tamtego dnia po południu, na tym chodniku nie miał chyba notesu ani strzępka tej torby po rzodkiewkach i musiał czuć ponaglające sygnały, jakie wysyłał Herr Faber, który zerkał na nas tak niespokojnie, że jego głowa wysuwała się z zadymionego warsztatu jak język węża. – Za mną, Graff – powiedział Siggy. – Posadzę cię na bestii. Przeszliśmy więc przez śliską posadzkę warsztatu do drzwi w ścianie w głębi, drzwi z tarczą do gry w strzałki. I drzwi, i tarcza wisiały krzywo. Tarcza zupełnie jak pogryziona, jej środek ginął bez śladu wśród skołtunionych ogryzków korka, jakby stuknięci mechanicy, zamiast rzucać w nią strzałki, szarpali ją kluczami albo darli zębami. Wyszliśmy w zaułek za warsztatem. – Zaraz, Herr Javotnik – powiedział Herr Faber. – Naprawdę chce pan? – Absolutnie – potwierdził Siegfried Javotnik. Przykryty lśniącym czarnym brezentem, stał oparty o ścianę warsztatu. Tylny błotnik grubości mojego palca: tęgi kawał chromu, szary po wierzchu, gdzie przejął kolor od grudek błota. Na tylnej oponie głęboki bieżnik. Opona, bieżnik, a między nimi idealny odstęp. Siggy ściągnął brezent. Motor był stary, wyglądał groźnie, żadnej miękkości linii czy obudowy, każda część osobno i luka w miejscu, gdzie jakiś śmieciarz próbowałby wcisnąć
skrzynkę na narzędzia, druga niewielka trójkątna luka między silnikiem a bakiem. Bak, gładka czarna łza, tkwił jak przymała głowa na zwalistym ciele. Był piękny, jak piękna bywa czasem broń palna dzięki tej oczywistej, kłującej w oczy funkcjonalności swych głównych części. I co tu gadać, robił wrażenie, wyglądał, jakby wciągnął brzuch, jak chudy pies zaczajony w wysokiej trawie. – Ten chłopak to wirtuoz! – wykrzyknął Herr Faber. – Radość i pociecha. – Brytyjski – powiedział Siggy. – Royal Enfield sprzed kilku lat, kiedy tak jeszcze je montowali, by każdy widział, do czego co służy. Siedemset centymetrów sześciennych. Nowe opony i łańcuchy, przerobione sprzęgło. Jak nowy. – Ten chłopak kocha tego grata! – mówił Herr Faber. – Sam go robił w swoim wolnym czasie. Jak nowy! – Zgadza się, jest nowy – szepnął Siggy. – Ściągnąłem z Londynu... nowe sprzęgło i zębate koło łańcuchowe, nowe tłoki i pierścienie... a on myślał, że to do innych motocykli. Nawet nie wie, stary złodziej, ile to warte. – Wsiądź! – zachęcał Herr Faber. – O, tylko wsiądź i poczuj pod tyłkiem tę bestię! – Pół na pół – szepnął Siggy. – Zapłacisz teraz wszystko, a ja ci oddam ze swoich zarobków. – Zapal mi go – poprosiłem. – No cóż – powiedział Faber. – Jeszcze nie całkiem gotów, nie ruszy, co, Herr Javotnik? Może nie ma benzyny? – O nie – zaprzeczył Siggy. – Powinien zaraz zapalić. – Minął mnie i zapompował pedałem startera. Niewiele trzeba było zachodu, gaźnik starczyło połechtać, iskra odpaliła i przeskoczyła. Potem uniósł się tuż przy mnie i wdepnął w pedał. Silnik zassał, zachłysnął się, pedał oddał kopa, ale Siggy ponownie go wcisnął i teraz zaskoczył, nie z pyrkotem, jak tamte motory w środku, lecz niższym, równiejszym borp, borp, borp i grubo jak traktor. – Słyszysz?! – zawołał Herr Faber, który się nagle sam wsłuchał, przekrzywił z lekka głowę i przeciągnął dłonią po ustach. Jak gdyby czekał, że któryś zawór zastuka, lecz nie zastukał. Nasłuchiwał jakiegoś zgrzytu na luzie, ale niczego się nie mógł dosłuchać... nie tak łatwo przynajmniej. Głowa mu się przekrzywiła jeszcze bardziej. – Wirtuoz – powiedział głosem, w którym zabrzmiało już przekonanie.
Bestia Herr Fabera
Kantorek Herr Fabera mieścił się na piętrze, nad warsztatem, chociaż nic na to nie wskazywało, by warsztat miał piętro. – To wychodek, nie biuro – stwierdził Siggy, którego maniery działały Herr Faberowi na nerwy.
– Czy myśmy już ustalili cenę? – zapytał Faber. – O tak – oświadczył Siggy. – Wyszło tysiąc sto szylingów, Herr Faber. – Bardzo dobra cena – słabym głosem przyświadczył Faber. Zapłaciłem. – Jeszcze jedno, jeżeli wolno pana trudzić – dodał Siggy. – Tak? – jęknął Faber. – Czy mógłby mi pan dziś zapłacić za robotę? – zapytał Siggy. – Ależ, Herr Javotnik! – O, Herr Faber – powiedział Siggy. – Czy mógłby mi pan zapłacić? – Chytrus bez krztyny litości, żeby wyciągać rękę po forsę starego człowieka. – No, parę ładnych okazji panu załatwiłem – przypomniał Siggy. – Jesteś, kurwa, parszywy, podstępny mały krętacz – oświadczył Herr Faber. – Słyszałeś, Graff? – zapytał Siggy. – O, Herr Faber, wygląda na to, że w swoim dobrym sercu chowa pan prawdziwą bestię. – Skubańcy! – wrzasnął Herr Faber. – Gdzie się obrócić, skubani złodzieje! – Gdyby pan mógł mi zapłacić – powtórzył Siggy – gdyby pan tylko mógł, już by mnie tu nie było razem z tym Graffem. Musimy jeszcze trochę go podrasować. – Ach! – wykrzyknął Herr Faber. – Czego mu jeszcze brak? Ten motor obejdzie się już i bez mycia!
Rasowanie
Usiedliśmy więc tego wieczora w Volksgarten Cafe z widokiem nad ogródkiem skalnym na drzewa i czerwono-zielone sadzawki w dole, odbijające czerwonozielone cięciwy świateł z tarasu. Na ulice wyległy wszystkie dziewczyny. Nagle, podniecająco doleciały do nas ich głosy. Dziewczyny są jak ptaki, zanim się je zobaczy, najpierw się słyszy: obcasy na chodniku i śmiałe, poufne zwierzenia. – No, Graff – powiedział Siggy. – To kwiat, nie noc. – Fakt – przyznałem: pierwsza parna wiosenna noc, z wilgotnym, trudnym do zapamiętania żarem w powietrzu i dziewczynami, które znowu obnażyły ramiona. – Jezu, to będzie wypad! – powiedział Siggy. – Od dawna o nim myślę i wiem, jak go nie zepsuć. Żadnego planowania, Graff, to po pierwsze. Żadnych map, terminów, kiedy i gdzie dojechać, żadnych terminów, kiedy wracać. Co ci przyjdzie do głowy! Powiedzmy, góry czy plaże. Bogate wdowy czy wiejskie dziewuchy! Zamknij oczy i na ślepo pokaż, gdzie ich szukać, i w ten sam sposób wybierz drogę, byle krętą i górską. To po drugie: wybrać taką drogę, żeby tej bestii najlepiej pasowała. – Jak ci się podoba motor, Graff? – zapytał. – Cudo – stwierdziłem, choć przewiózł mnie na nim nie dalej niż przez kilka
przecznic, od Fabera naokoło Schimmerlingplatz i do Volksgarten. Spod tyłka skakało ci coś wspaniałego, głośnego, tętniącego, ruszając ze stopów jak wielki, ostrożny kot. Nawet gdy szedł na luzie, przechodnie nie odrywali od niego wrogich spojrzeń. – Jeszcze bardziej ci się spodoba – zapewnił Siggy. – W górach. Pojedziemy do Włoch! Jedziemy bez bagażu, to po trzecie: jechać bez obciążenia. Wezmę swój duży plecak, wszystkie nasze rzeczy w jednym, a na nim zwinięte śpiwory. Nic więcej. Jeszcze parę wędek. Żywiąc się złowionymi rybami, dojedziemy przez góry do Włoch! – Skubany doktor Ficht! – wrzasnął. – Skubany skubaniec – potwierdziłem. – Niech zgubi wszystkie zęby! – W operze. – Skubać skubańca – podsumował Siggy. A potem zapytał: – A może ci przykro, Graff, że oblałeś? Chciałem powiedzieć, że to nie takie ważne. – Nie mogłoby być mniej – uspokoiłem go i rzeczywiście nie było to ważne tej nocy pachnącej jak włosy młodej dziewczyny. Ciężkie wąsy drzew z szelestem omiatały skalny ogródek, głusząc plusk wody przelewającej się do sadzawek. – Wcześnie rano – mówił Siggy – zabieramy się i tyle nas widzieli. Już słyszę ten huk! Przelecimy obok uniwersytetu jak burza, nim stary Ficht natrze te swoje dziąsła! Zanim odkręci ten tłusty słoik, nie będzie nas w Wiedniu! – Przejedziemy obok pałacu. Wszystkich zbudzimy! Pomyślą, że wyleciał z szyn Strassenbahn... albo że to hipopotam! – Pierdzący hipopotam – uściśliłem. – Armia pierdzących hipopotamów! – podsumował Siggy – Prosto na tę krętą drogę. Nad nami drzewa, a o kaski plaskają świerszcze. – Nie mam kasku. – Mam jeden dla ciebie – uspokoił mnie Siggy, przygotowany do tej podróży. – Co jeszcze muszę mieć? – zapytałem. – Gogle – oświadczył. – Mam i gogle. Gogle pilota z pierwszej światowej... żabie oczy z żółtymi soczewkami. Horror. I buty – dodał Siggy. – Mam dla ciebie autentyczne trampki. – Trzeba iść się spakować – zauważyłem. – No, trzeba dopić piwo. – I ruszać. – Ruszać z rykiem! – powiedział Siggy. – A jutro wieczorem łykniemy sobie wody z górskiej rzeki albo z jeziora. Spać będziemy na trawie, niech słońce nas zbudzi. – Z rosą w ustach. – Z wiejskimi dziewuchami! – poprawił Siggy. – Jeśli nie stanie nam na drodze
jakiś dopust boski. Więc wypiliśmy. Nad tarasem unosił się szmer głosów, twarze znad stolików wokoło pływały i huśtały się w naszych piwach. A potem pompowanie pedału startera, ssanie głęboko w tłokach, aż się zdawało, że dochodzi z setek mil pod motorem. Chrząknięcie, gdy zaskoczył, i powolne, spokojne dudnienie równego luzu. Siggy pozwalał mu się rozgrzewać, a ja spoglądałem nad żywopłotem na stoliki na tarasie. Silnik grał powoli, w rytmie pierwszych podmuchów powietrza ciężkiego od wiosny. A w tylnej, pionowej kieszeni myśliwskiej kurtki Siggy’ego sterczało coś nowego. Kiedy raz jeszcze spojrzałem na nasz stolik, zobaczyłem, że brak na nim solniczki.
Pierwszy dopust boski
Prowadził Siggy. Wyjechaliśmy pod łukiem na plac Bohaterów. Odrzuciłem głowę do tyłu i śledziłem gołębie nad dachami. Z rządowych budynków zerkały na mnie barokowe kupidyny. Ranek wydawał się bardziej złocisty, niż był, oglądany przez te sławetne żółte szkła moich gogli pilota z pierwszej światowej. Wzdłuż Mariahilferstrasse jakaś staruszka z wessanymi policzkami popychała wózek kwiaciarki, więc podjechaliśmy do krawężnika kupić trochę szafranowych krokusów. Powtykaliśmy kwiaty w wentylacyjne otworki kasków. – Urwisom psoty w głowie – wymamlała ta wiedźma o rozmiękłych dziąsłach. Ruszyliśmy dalej, rzucając kwiaty dziewczynom czekającym na autobus. Pozdejmowały chustki z głów. Trzepotały się im na szyjach. Prawie wszystkie dziewczyny miały już kwiaty. Wyruszaliśmy wcześnie. Spotykaliśmy wozy konne w drodze na Naschmarkt – wiozły warzywa i owoce, i jeszcze więcej kwiatów. Raz natknęliśmy się na konia, którego płoszył uliczny ruch. Stanął dęba na widok naszego motoru. Woźnice pogodnie do siebie pokrzykiwali ze skrzypiących kozłów. Niektórzy jechali z żonami i dzieciakami, taki wspaniały był to dzień. Schönbrunn wyglądał na opuszczony bez autokarów i tłumów z kamerami. Nad terenami pałacowymi wisiał chłodny opar, pod strzyżonymi żywopłotami czaiła się rzadka mgiełka i powolutku się rozpełzała na superzielone trawniki. Patrzyliśmy, jak krajobraz się nawija i odpada pchnięty w tył. Na przedmieściu Hietzing, na wiejskim skraju terenów pałacowych poczuliśmy pierwsze powiewy Hietzinger Zoo. Zatrzymaliśmy się pod światłem i warkot naszego luzu zagłuszyło trąbienie słonia. – Czasu mamy dosyć, no nie? – upewnił się Siggy. – To jest, według mnie, mamy
go tyle, ile zechcemy. – Nie powinniśmy wyjeżdżać z Wiednia – zauważyłem – zanim nie zobaczymy, czego wiosna dokonała w zoo. A więc Hietzinger Zoo, kamienna brama, bilety u faceta jak ropucha, z wielką szczęką, w zielonym daszku szulera. Siggy zaparkował z dala od soku kapiącego z drzew, tuż przy kiosku szulera, kopulastej budce z biletami wstępu, nad którą zobaczyliśmy głowę żyrafy chwiejącą się na tyczce szyi. Za szyją wlókł się korpus żyrafy. Jej nogi z kopytami jak wiadra usiłowały trzymać pion. Na chudym podbródku miała otarty bezwłosy placek w miejscu, w którym go obdrapała o wysoki płot przeciwburzowy. Żyrafa spoglądała nad płotem na inspekty ogrodu botanicznego. Na taflach szyb leżała jeszcze szronem rosa. Za wcześnie było na prawdziwe słońce i poza nami nikt nie oglądał żyrafy. W głębi długiej brukowanej alei pomiędzy budynkami i klatkami nie było żywej duszy poza schylonym ze ścierką człowiekiem sprzątającym klatki. Hietzinger Zoo istniało od niedawna, ale jego budynki miały tyle samo lat co Schönbrunn. Należały niegdyś do pałacu, lecz teraz wszystkie były w ruinie, bez dachów, o trzech tylko ścianach, z wyłomami zagrodzonymi kratą lub siatką. Zwierzęta odziedziczyły ruiny. Zoo budziło się i temu powrotowi do jawy towarzyszyły różne odgłosy. W ciemnej sadzawce bekał mors, zobaczyliśmy jego starą rybę, sztywną na ocembrowaniu. Wypychał na nie pyskiem ryby z wody, zbierając na wąsach łuskę. Sadzawka kaczek cała gdakała o śniadaniu, a w głębi alei tłukło się po klatce jakieś zwierzę. U rzadkich ptaków, wśród małych i wielkich dam w kostiumowych kapeluszach i o załamujących się głosach chórzystek, podniósł się rwetes na nasz benefis. Wielkie, pospolicie ubrane kondory tkwiły na strzaskanych kolumnach, poprzysiadały na poobijanych biustach sławnych Habsburgów. Zawładnęły piedestałami pomników i wlepiały oczy w siatkę rozciągniętą w górze nad ruiną. W zielsku na posadzce leżał rozpłatany trup owcy, a któryś z południowych Amerykanów o przerażającej rozpiętości skrzydeł miał w pierzu na piersi resztki starego mięsa. Pchły śmigały z owczej skóry na ptaka, a kondor kłapał na nie pożłobkowanym dziobem koloru kości. – Nasi skrzydlaci przyjaciele – powiedział Siggy i ruszyliśmy dalej, zobaczyć, co się tak tłucze po klatce. Był to słynny azjatycki czarny niedźwiedź. Kucnął w najdalszym kącie swojej klatki, kołysał się na boki i walił pośladkami o kraty, na których wisiała kartka z jego historią, przytwierdzona do mapy świata z zaznaczonym na czarno terenem występowania tego gatunku i czerwoną gwiazdką wskazującą miejsce, gdzie niedźwiedź został schwytany – w Himalajach – przez faceta nazwiskiem
Hinley Gouch. Azjatycki czarny niedźwiedź, głosiła historia, klatkę ma ustawioną tak, żeby nie widział innych niedźwiedzi, gdyż na ich widok „wpada we wściekłość”. To wyjątkowo dzikie zwierze, głosiła historia, i żelazne pręty zamykają je w ruinie jego własnych trzech ścian, gdyż byłoby zdolne przekopać się przez beton. – Ciekawe, jak ten Gouch go dorwał? – zastanowił się Siggy. – Może go złapał w sieć. – Albo po prostu namówił na przyjazd do Wiednia – powiedział Siggy. Nie sądziliśmy jednak, by Gouch był wiedeńczykiem. Już prędzej jakimś zabłąkanym Brytyjczykiem, który skrzyknął sobie setkę krzepkich Szerpów, by zapędzili niedźwiedzia do wcześniej wykopanego dołu. – Byłaby kupa śmiechu, jakby go tak znów zetknąć z Gouchem – zauważył Siggy. Na inne niedźwiedzie nawet nie spojrzeliśmy. Aleją za nami nadchodzili teraz inni ludzie, a jakaś grupa przyglądała się, jak żyrafa ociera sobie brodę. Budynek przed nami przeznaczony był dla małych ssaków. Odbudowany z gruzów, miał cztery mniej więcej oryginalne ściany, dach i zabite deskami okna. Wewnątrz, jak pouczyła nas tabliczka, mieszkały nocne zwierzęta, „które w innych ogrodach zoologicznych zawsze w dzień śpią i pozostają niewidoczne”. Tu jednak, w klatkach z grubego szkła, miały podczerwone światło i zachowywały się tak, jakby trwała noc. Były widoczne w sinawym blasku, choć dla nich zewnętrzny świat pozostawał czarny. Przestrzegały swoich nocnych obyczajów, wcale nie wiedząc, że są obserwowane. Znajdował się tam Orycteropus afer, czyli ziemna świnia, ścierał starą szczecinę o szorstką deskę zawieszoną w tym celu u góry. Mrówkojady olbrzymie zlizywały owady z szyby. I inne: meksykański szczur ogrodowy. Lis z uszami nietoperza, lemur z ogonem oposa i leniwiec o dwu palcach, który, jak się wydawało, chwytał nasze ruchy po drugiej stronie szyby zwisając głową w dół, a jego czarne oczka, mniejsze od nozdrzy, wyglądały tak, jakby nas mętnie śledziły w tym zewnętrznym świecie, niezupełnie dla niego ciemnym. Ale nic po tej stronie szyby nie istniało dla innych, czy to dla latającego australijskiego torbacza, czy powolnego lori, nic poza podczerwienią za szkłem. Zresztą może i dla leniwca, jego oczy mogły obracać się za nami ze zwykłego oszołomienia wywołanego zwisaniem głową w dół. W przejściach między klatkami było ciemno, ale ręce mieliśmy zabarwione na fioletowo, a wargi zielone. Na szklanym domku mrówkojadów olbrzymich wisiała specjalna tabliczka. Strzałka wskazywała w rogu szyby na dnie klatki rowek prowadzący do legowiska mrówkojada. Jeśli włożyło się tam palec, mrówkojad przychodził polizać. Przez labirynt oddzielający od świata wydostawał się długi język. W oku mrówkojada zapalał się błysk, gdy znajdował
w ciemnościach palec. Ale lizał jak każdy inny język i sprawił, że nocne obyczaje tych zwierząt stały się nam trochę bliższe. – O Boże! – zawołał Siggy. Ludzie już znaleźli pawilon małych ssaków. Dzieciaki wypełniły podczerwone korytarze piskiem. Włosami lilaróż, różowymi oczami i wywieszonymi zielonymi językami. Skręciliśmy więc z alei w boczną ścieżkę, mając już trochę dosyć tych ruin. I wyszliśmy na otwartą przestrzeń, gdzie przebywały różne gatunki zwierząt stepowych, łącznie z okazami antylop. No, to już było lepsze. Zebry węszyły wzdłuż ogrodzenia, trącały się biodrami i dmuchały sobie w uszy. Ich paski krzyżowały się z sześciokątami siatki ogrodzenia i poruszając się przyprawiały nas o zawrót głowy. Z tej strony siatki nadbiegł w naszą stronę rozczochrany chłopczyk, kichając i trzymając się za krocze. Minął nas i stanął pochylony, jakby go ktoś kopnął. Opuścił stuloną dłoń między kolana. – Jezu, ale jaja! – gwizdnął. Potem znów złapał się za swoje i pomknął ścieżką dalej. Nie było wątpliwości, musiał zobaczyć oryksa z rogami jak rapiery, bardzo długimi i prawie prostymi, u nasady spiralnie skręconymi i odgiętymi do tyłu równolegle do pomarszczonego czoła i gładkiego czarnego nosa. To jasne, zobaczył pod jego ulubionym drzewem, rzucającym rzadki cień, poczciwego oryksa z grzbietem centkowanym plamkami na przemian słońca i cienia i łagodnym, rzewnym spojrzeniem wielkich czarnych oczu. I to byka, sądząc po niskiej, tęgiej piersi i grubo sfałdowanym karku. Od garbu na karku grzbiet mu opadał pochyło do nasady ogona. I był bykiem, począwszy od miejsca pod pośladkami aż po węzły na szczupłych kolanach. – O Jezu, Siggy – powiedziałem. – Jak myślisz, duże? – Największe na świecie, Graff – orzekł Siggy. Wisiały z konieczności krzywo, żeby się zmieścić w wąskim rozkroku między tylnymi nogami oryksa. Przeczytaliśmy więc historię oryksa z Afryki Wschodniej, „najlepiej uzbrojonej antylopy”. – To już nie jest zdobycz Hinleya Goucha – zauważył Siggy. – Do tego by było trzeba nie takich jaj. I rzeczywiście, wyczytaliśmy, że ten oryks urodził się w Hietzinger Zoo, co nas naprawdę zatkało. Zawróciliśmy tą samą ścieżką do bramy. Wyminęliśmy wszystkie tabliczki z drogowskazami do gruboskórnych, zerknąwszy tylko na młody okaz gatunku dużych kangurów, „słynnego, bardzo zwinnego kangura żyjącego w górach”. Wylegiwał się na boku, niedbale podparty łokciem, drapiąc się w biodro zwiniętą pięścią. Obrócił ku nam na moment pociągłą, znudzoną twarz.
Już mijaliśmy strzałkę z napisem DO DUŻYCH KOTÓW i ten zielony daszek szulera rozsiewający refleksy światła, i oblężony niecierpliwymi osobnikami rodziny ludzkiej kiosk z biletami: głowy zwrócone tam, gdzie się zbudził zawiany jeszcze lwi kiciuś, głowy zadarte na powitanie żyrafy. Przed wejściem do zoo dwie dziewczyny podziwiały nasz motor. Jedna aż wsiadła z tego podziwu i kolanami obejmowała bak na benzynę. Była to tęga, piersiasta dziewucha w czarnym swetrze, który na jej wydatnym brzuchu podjeżdżał w górę. Kiedy ściskała piękną łzę baku, za każdym razem jej biodra drgały z napięcia. A druga stała przed motorem i grzebała palcami w kablach sprzęgła i hamulca. Ta była okropnie chuda, więcej żeber niż biustu. Żółtawa na twarzy, usta miała szerokie i smutne. Oczy łagodne jak oryks. – Spójrz, Siggy – powiedziałem. – Prawdziwy dopust boski. A jeszcze nie było dziesiątej.
Dziwne są drogi opatrzności
– Graff – powiedział Siggy – jedno jest pewne, ta grubaśnica nie dla mnie. Ale gdy podeszliśmy bliżej, wargi tej chudej okazały się jakieś sinawe, jakby za długo siedziała w wodzie i trochę zziębła. – Ta chuda – orzekł Siggy – za zdrowo mi nie wygląda. Może byś sprawdził, Graff. Gdy podeszliśmy do nich, ta gruba mówiła do koleżanki: – Widzisz? Mówiłam, to dwóch chłopaków na wycieczce. I podskakując na siodełku, trzepała bakiem między udami. – Hej – zagadał Siggy. – Chciałaś na nim prysnąć? – Nie, ale jakbym chciała, umiałabym poprowadzić. – Pewnie – przytaknął Siggy. Pogłaskał bak i zabębnił palcami o jej kolano. – Uważaj na niego – ostrzegła chuda. Miała dziwaczny tik podbródka i wciąż bawiła się tymi kablami. Już wszystkie kable pod kierownicą były splątane, tak strasznie je pokręciła. – Jak myślisz, Graff – zapytał szeptem Siggy – ta chuda chyba cierpi na jakąś zarazę? Jak masz ochotę, jest twoja. Mnie wystarczy ten poczciwy grubas. A gruba zapytała: – Hej, chłopaki, postawicie nam piwo? – Piwa można się napić w zoo – powiedziała chuda. – Właśnie z zoo wracamy – zauważyłem. A Siggy szepnął: – Wścieklizna, Graff. Ona ma wściekliznę. – Nie byliście w zoo z dziewczyną! – powiedziała tłuściocha. – I nie widzieliście
Tiroler Garten, założę się. Mają tam całą milę mchu i paproci, można zdjąć buty. – Co ty na to, Graff? – zapytał Siggy. – On aż się pali! – zawołała tłuściocha. – No, Graff? – powtórzył Siggy. – Cóż – powiedziałem. – Nigdzie się nam nie spieszy. – Zdajemy się na los – oświadczył Siggy. Poszliśmy więc do Biergarten. Wokoło wszędzie były niedźwiedzie i wszystkie nam się przyglądały, poza słynnym azjatyckim czarnym niedźwiedziem, którego klatka specjalnie została tak ustawiona, żeby nie patrzył na Biergarten i inne niedźwiedzie. Polarne siedziały i dyszały w swoim basenie. Od czasu do czasu jeden z nich wykonywał powolny, głośny chlup. Brunatne przechadzały się i czochrały gęste futra o kraty. Kołysały łbami nisko przy ziemi, rytmicznie, jak gdyby wykonywały jakiś rytuał skradania się, który przyniosły z sobą na świat i wciąż bez sensu miały we krwi, mimo że tu zupełnie im nie był potrzebny. Z wiatrem od naszego stolika i parasola Cinzano, rozpłaszczona i zgrzana we wspólnej klatce, siedziała para śmierdzących rzadkich andyjskich niedźwiedzi w okularach, „cechujących się karykaturalnym wyglądem”. Wyglądały tak, jakby ze strachu przed wyśmianiem uciekły tu aż z Ekwadoru. Siggy się złościł, że nie dostał w zoo rzodkiewek. Ciemnowłosa tłuściocha – na imię miała Karlotta – zamówiła do piwa pasztecik. Chuda nazywała się Wanga i nie chciała nic poza słodkim jak ulepek ciemnym piwem. Siggy obmacywał pod stolikiem swoją tłustą Karlottę. Dłoń mojej Wangi była sucha i chłodna. – Och, powinni mieć więcej lodu dla niedźwiedzi polarnych – mówiła Wanga. Tobie to niepotrzebne, pomyślałem. – Siggy’emu nie zaszkodziłoby trochę lodu – stwierdziła Karlotta. I jej ręce powędrowały pod stół, w poszukiwaniu Siggy’ego. Zamiast grzywki miała na czole czarne, błyszczące i mokre kędziorki. Niedźwiedzie w okularach miały białe łaty biegnące od czoła do nosa i niżej przez gardło. Zmrużone oczy za bandyckimi maskami zmierzwionych czarnych kudłów, takich jak całe ich futro. Te futra robiły dziwne wrażenie, wyglądały, jakby ktoś na nich sypiał, układały się rzędami w kosmyki. Niedźwiedzie długimi pazurami drapały cement. Biedna Wanga lekko polizała wargi, jakby macała spierzchnięte, bolesne miejsca. – To wasz pierwszy wypad? – zapytała. – O, byłem już wszędzie – powiedziałem. – I na Dalekim Wschodzie? – Zjeździłem cały Daleki Wschód. – A w Japonii byłeś?
– W Bangkoku – powiedziałem. – Gdzie jest Bangkok? – spytała Wanga tak cichym głosem, że musiałem się do niej pochylić. – W Indiach – wyjaśniłem. – Bangkok jest w Indiach. – Ach, w Indiach – powtórzyła. – Ludzie tam są bardzo biedni. – Bardzo – przyznałem i popatrzyłem, jak leciutko dotyka swoich szerokich ust, zakrywa cienkie wargi bladą ręką. – Ty tam! – zwróciła się do mnie Karlotta. – Nie skrzywdź jej. Powiedz mi, Wanga, jakby cię krzywdził. – Gadamy – wyjaśniła Wanga. – O, to miły chłopak – oświadczyła Karlotta i pod stolikiem szturchnęła mnie lekko paluchem od nogi jak klin. Niedźwiedzie w okularach znów ciężko usiadły, oparte o siebie barkami, jeden opuścił drugiemu łeb na pierś. – Graff – powiedział Siggy – nie myślisz, że Karlotcie spodobałby się oryks? – Chcę zobaczyć hipcia – oznajmiła Karlotta. – Hipcia i nosorożca. – Karlotta lubi wszystko duże – stwierdził Siggy. – No, Karlotta, to oryks będzie w sam raz dla ciebie. – Spotkamy się za wybiegiem hipopotama – powiedziałem. Nie chciałem bowiem, żeby delikatna Wanga zobaczyła oryksa. Siggy tak to zapisał w swoim notesie: Gdzieś trzeba nakreślić granicę. – Ten oryks, Karlotta, tobą trząchnie – zapowiedział Siggy, a Karlotta pogłaskała się po brzuchu. – Ha! – parsknęła. Rzadkie niedźwiedzie w okularach usiadły prosto i wytrzeszczyły oczy.
Wybieg hipopotama
Wybieg nosorożca był otoczony fosą, a przed nią jeszcze biegło ogrodzenie. Gdyby spróbował je staranować, wpadłby do fosy i połamał nogi. W nakolannikach jego zbroi ziały szerokie rysy, jak pęknięcia w spieczonej słońcem glinie. Wybieg, na którym uprawiał swój jogging, był płaski, a trawa na nim wydeptana do korzeni. Stanowił niewielkie wzniesienie, ubitą twardą arenę między wybiegiem hipopotama a wysoką żelazną bramą prowadzącą do Tiroler Garten. Leżąc płasko na ziemi tuż za bramą Tiroler Garten, pod gałęziami drzew miało się widok na cały ogród, aż do Maxing Parku. Jeśli się usiadło i uniosło głowę nad paprocie, widać było nosorożca z tyłu: wierzchołek jego łba, jak wyrzucony z wody na brzeg pień drzewa, i koniuszek rogu. Gdy biegał, trzęsła się ziemia.
Wanga i ja leżeliśmy w paprociach, wyglądając Siggy’ego i tłustej Karlotty. – Dokąd teraz jedziecie? – zapytała. – Za koło podbiegunowe. – O! – wykrzyknęła. – Pojechałabym z rozkoszą. To znaczy, gdybyś jechał sam, poprosiłabym, żebyś mnie zabrał. – I zabrałbym cię – powiedziałem. Ale kiedy musnąłem nosem puszek na jej ramieniu, usiadła i znowu się rozejrzała za Siggym i Karlottą. Usłyszeliśmy, jak Siggy trąbi na nosorożca. Przez jakiś czas nie mogłem go dojrzeć, ale znałem już jego poetycki ton. Coś wrzeszczał na cały wybieg nosorożca, dolatywało nas również ćwierkanie Karlotty. Kiedyśmy ich zobaczyli, szli ręka w rękę za klatką hipopotama do bramy Tiroler Garten. Po dzikich oczach Karlotty z łatwością można było poznać, że dołączyła już do nas, jest naznaczona do końca życia. Na wieczną pamiątkę tego, że widziała oryksa. – Schowajmy się przed nimi – zaproponowałem i pociągnąłem Wangę w paprocie. Ale w jej oczach pojawił się strach, położyła się na wznak i objęła ramionami. – Karlotta! – zawołała. – Ej, ty! – wrzasnęła Karlotta. – Robisz jej krzywdę?! – Gadamy – powiedziała Wanga – ale tu jesteśmy. Podeszli więc do nas wzdłuż ogrodzenia. Siggy przedzierał się przez wysokie paprocie, z jedną ręką pod swetrem Karlotty, trzymając ją dłonią za bulwiasty bok. – Wiesz, Graff – powiedział – ten oryks zrobił na Karlotcie wrażenie jak trzeba. – Na kim by nie zrobił? – zapytała Karlotta. – Czym? – zapytała Wanga. – Czym zrobił wrażenie? – To nie dla ciebie, kochanie — oświadczyła Karlotta. – Miły z ciebie chłopiec – zwróciła się do mnie. – To nie był widok dla Wangi. – Cały świat to powinien zobaczyć! – zawołał Siggy. – Wypchaj się – powiedziała Karlotta i pociągnęła go dalej w bok, na inną ścieżkę pośród paproci. Kiedy wszyscy leżeliśmy, nie mogliśmy się nawzajem widzieć. Tuż przy ziemi znajdował się wylot drenu wentylacyjnego i oblepił nas gęsty smród gnoju jakiegoś zwierzęcia. – To chyba gówno nosorożca! – zawołał Siggy. – Albo hipcia – podsunąłem. – Czegoś dużego i płodnego – orzekł Siggy. – Hipcie nigdy nie wyłażą z wody – powiedziała Karlotta. – No, przecież muszą! – zaprotestował Siggy. – Trudno sobie wyobrazić... Tymczasem Wanga zwinęła się w zgięciu mojego ramienia z podniesionymi
zwartymi kolanami i chłodną dłonią na mojej piersi. Słyszeliśmy poruszenia Siggy’ego i Karlotty. Siggy dwa razy zahukał jak dziki ptak. Ale jak nas poucza jego notes: Czas mija, dzięki Bogu. A potem usłyszeliśmy Karlottę, mówiła: – Nie we wszystkim jesteś taki zabawny. – Kiedy wyjrzałem, zobaczyłem wyciągniętą w górę rękę Siggy’ego. Powiewały w niej nad paprociami olbrzymie czarne motylki. – Spadaj, za wiele tego błaznowania – powiedziała Karlotta i zobaczyłem, jak nad paprocie wylatuje z trzaskiem jej goła tłusta stopa. – Nigdy nie potrafisz być serio, skubańcu? Och, z tobą wyraźnie coś nie tak! Potem usiadł Siggy i wyszczerzył zęby w kierunku naszego miejsca w paprociach. Zamiast czapki miał na głowie motylki z szerokimi nogawkami. Karlotta trzepnęła go kępą zielska i Siggy frunął do nas tanecznym krokiem. Gdy za nim, wysoko unosząc nogi, nadeszła Karlotta, u jej boku kołysał się czarny koronkowy stanik z różową kokardką i bryłą darni w jednej miseczce. Zwisał jej u nadgarstka ręki jak proca wojownika. – Idzie olbrzym-morderca – powiedział Siggy. Piersi opadły Karlotcie aż na ruchomy brzuch. Kiedy sweter podjechał do góry, łysnęła spod niego ciemna brodawka. Wtedy Wanga wyprysnęła z mych objęć i pobiegła wzdłuż płotu w kierunku bramy. Leciała jakoś tak podfruwając, jak liść niesiony zmiennymi podmuchami wiatru. Przeszła przez bramę i wróciła do zoo. – Hej! – zawołałem. – Hej, Wanga! – Ja, ja, Graff – powiedział Siggy – ja ją złapię – i już w biegu smyrgnął motylki Karlotcie. – Nie! – krzyknąłem. – Siggy, ja idę! – Ale do mnie przysunęła się Karlotta. Usiłowałem wstać, ale rąbnęła mnie biodrem i powaliła w paprocie. – Och, zostaw go, niech się zgrywa na błazna – powiedziała i uklękła przy mnie. – Ty, drogi chłopcze, masz jakąś moralność. W niczym go nie przypominasz. – A kiedy spróbowałem usiąść, zatkała mi usta motylkami i wcisnęła mnie w ziemię. Potem zajrzała pod te swoje wspaniałe majtki i pocałowała mnie wargami słodkimi jak brzoskwinie. – Cicho, cicho – powiedziała i przygwoździła mnie do wilgotnej ziemi. Potoczyliśmy się w duszną, cuchnącą gnojem kryjówkę. Odgłosy zoo zmieszały się i zgubiły w szeleście paproci, ziemią wstrząsnął nosorożec. Potem znów usłyszeliśmy ptaki, ich głosy drapieżne i pożądliwe. Duże koty warczały, spragnione mięsa i rewolucji. – Pora karmienia – stwierdziła Karlotta. – A jeszcze nie widzieliśmy hipcia. Sprawdziłem więc, czy umiem chodzić, a ona ruszyła za mną, kierując mnie na
wybieg hipopotama, nad wielką kadź zanurzoną pośrodku cieplarni, z poręczą otaczającą basen, żeby dzieciaki nie wpadały do wody. Z początku w kadzi nie było widać nic poza ciemnością. – O, zaraz się wynurzy, tylko patrzeć – powiedziała Karlotta. Podrapała się i spojrzała na mnie z pożądliwym tryumfem. – Lewy balon mnie swędzi – szepnęła. – Mam furę ziemi w staniku. – Szturchnęła mnie znienacka w tyłek tam, gdzie stałem, a ja wpatrywałem się w pełną żółci sadzawkę z pływającymi po wierzchu owocami i grubymi, podskakującymi łodygami selerów. Nagle zjawiły się pęcherzyki powietrza. Najpierw zobaczyliśmy nozdrza, dwie szerokie dziury bez dna, potem oczy z grubymi powiekami. Łeb wynurzał się i wynurzał, a długi różowy pysk otwierał i otwierał. Ujrzałem pień nieprawdopodobnej nagłośni. Z ociekającej wodą pustej mordy buchnęło jak ze skrzyni zgniłego geranium. Dzieciaki rzucały mu jedzenie, a on oparł brodę o krawędź sadzawki. Dzieciaki rzucały orzeszki, ślazówki i karmelki, papierowe torby i pamiątki z zoo, smyrgnęły gazetę jakiegoś staruszka i malutką różową tenisówkę. Kiedy hipek miał dosyć, zwyczajnie stoczył łeb z ocembrowania i nurknął w sadzawkę jak w morze. Ochlapał nas i zapadł się w kadź. – Zaraz się znów wynurzy – zapowiedziała Karlotta. – Jezu! Połknąłby mnie z kościami! Z tyłu na tęgiej nodze Karlotty pozostał odcisk paproci, wyraźny jak skamielina na miękkiej, ciemnej łydce. Niepostrzeżenie ulotniłem się znad kadzi i zostawiłem Karlottę z hipopotamem.
Zakreślić sobie granicę
– Nie wiem, jak mogłeś – powiedział Siggy. – Gdzie ty masz gust? – Dokąd poszła Wanga? – Gdzieś ją zgubiłem, Graff. Chciałem się tylko urwać tej tłuściosze. – Poszliśmy do hipopotama – powiedziałem. – Za parę godzin się ściemni. – To twoja wina, Graff. Przysięgam, nie rozumiem, jak mogłeś! Są granice, sam wiesz, w pewnym miejscu trzeba się zatrzymać i pomyśleć. – Jeżeli teraz wyruszymy – powiedziałem – przed zmrokiem będziemy za miastem. – Z Karlottą! – mówił Siggy. – W głowie mi się nie mieści! Jakbyś się taplał w błocie, co? Nie czujesz się splugawiony? – Kretyn! Latałeś w jej gatkach na głowie, tańczyłeś koło niej jak błazen. – Ale ja znam granicę, Graff. Tak jest! I zaczął grzebać przy motorze. – Skubany rycerz! – wściekłem się. – Może cię zainteresuje, że nie było tak źle.
Całkiem niczego sobie! – W to nie wątpię, Graff. Łatwiej o sprawność niż o piękno. I ten aforyzm, nadęty i oszlifowany, w takiej formie pojawia się w jego notesie: Sprawność nie zastąpi miłości. Ale tam, pod bramą zoo, nie zważając na mnie, skakał i całym ciężarem opadał na pedał gazu. – Głosisz doktrynę dwulicowości, Siggy – stwierdziłem. Ale silnik zaskoczył i Siggy go przegazował, na przemian to zwiększając, to zmniejszając obroty i kiwając do taktu głową. Wskoczyłem za niego i zapięliśmy kaski. Nasunąłem gogle pilota z pierwszej światowej, żeby oderwać i zamącić myśli. – Siggy? Ale nie słyszał. Uwoził nas, skręcając z placu przed Hietzinger Zoo w momencie, gdy lwy za nami ryczały do wolności i żarcia, a Karlotta, co bez wysiłku mogłem sobie wyobrazić, kapryśna i zachwycona, karmiła hipka własnym ciałem.
Nocni jeźdźcy
Już w kilku z kolei miasteczkach ciemne Gasthausy. Jeszcze gdzieniegdzie samotne światełko jakiejś farmy, pewno z poddasza, gdzie się go nigdy nie gasi na znak, że ktoś jeszcze nie śpi, gdyby ci przyszło do głowy się zakraść. Byłby też pies, i ten na pewno by nie spał. Ale wszystkie miasteczka ciemne, rwaliśmy przez nie z rykiem, nie spotykając żywej duszy. Raz tylko zobaczyliśmy faceta siusiającego do fontanny. Przyłapaliśmy go znienacka światłem reflektora i hukiem motoru, dał nura, grzebiąc jeszcze w rozporku, jakby te nasze megatony spadły mu na łeb z ciemnego nieba. Miasteczko nazywało się Krumnussbaum. Przed samym Blindenmarkt Siggy się zatrzymał. Zgasił silnik i reflektor i nad drogą zamknęła się cisza lasu. – Widziałeś tam tego faceta? – zapytał. – Przyjrzałeś się tym miasteczkom? Tak musiały wyglądać podczas zaciemnienia. – I pomyśleliśmy o tym przez chwilę, podczas gdy w lesie ostrożnie znów się zaczęły odzywać nocne głosy i wszystko z niego wyjrzało. Kiedy zapalił reflektor, drzewa jakby zeskoczyły z drogi. Stulecia nocnych strażników pierzchły w popłochu do kryjówek: fretki i sowy, i duchy czujek Karola Wielkiego. – Kiedyś – powiedział Siggy – znalazłem w lesie bardzo stary hełm. Ze szpicem i przyłbicą. – Jego głos uciszył nocne szmery. Pierwszy raz dosłyszeliśmy rzekę. – To przed nami? – zapytałem.
Kopnął więc starter i ruszyliśmy powoli. Przejechaliśmy Ybbs zaraz za Blindenmarkt i Siggy wykręcił motor bokiem na moście. Tuż za smugą światła naszego reflektora rzeka wyglądała jak czarna, zmięta płachta na wietrze, ale w świetle wydawała się bez wody. Płytka i przezroczysta, kamyki na dnie widoczne, jakby nie były pokryte wodą. Nad rzeką biegła dróżka drwali i w chłodzie lasu leżał jeszcze śnieg, jego placki żółciły się w świetle naszego reflektora, obrysowane ciemnym igliwiem jodeł. Na drzewach naznaczonych do wycięcia widoczne były smugi kredy i dróżka wiła się wzdłuż rzeki. Gdy rzeka zakręciła i oddaliła się, brzeg stał się szerszy. Zeskoczyliśmy ze środka drogi i zsunęliśmy się po mokrej trawie na płaski kawałek brzegu. W trawie były żaby i myszy. Nasłuchiwałem psów. Gdyby gdzieś blisko znajdowała się farma, na pewno byśmy usłyszeli psa. Ale słychać było tylko rzekę i wiatr skrzypiący mostem na głównej drodze, wiatr przeczesujący gęsty las jak ostrożny miejski cwaniak przekradający się przez szafy pełne płaszczy. Inaczej słychać by było żołnierzy szczękających żelastwem wśród drzew. Szum rzeki był stłumiony, ciurkała tysiącami osobnych ciurknięć. Rozładowaliśmy motor porozumiewając się szeptem, nie tracąc ani słowa z tego, czym przemawiała noc. Rozkładając brezent, musieliśmy spod niego wyłapać myszy. I stąd widać było most na głównej drodze, ale przez cały czas, kiedy nie spaliśmy, nic przez niego nie przejechało. Most rysował na tle nieba jedyną linię geometryczną nad korytem rzeki. Poza tym tylko poszarpane zmarszczki na wodzie i czarna, nierówna linia drzew na jaśniejszym tle nocy. Przy palach mostu leżały usypiska kamieni i świecąca fala pryskała do księżyca. Siggy siedział w swoim śpiworze. – Co widzisz? – zapytałem. – Żyrafy. Dają nura pod most. – Fajnie by było. – Pewnie, że fajnie! – potwierdził Siggy. – I ten oryks! Nie widzisz? Brodzi po rzece i nurza te swoje fantastyczne jaja! – Odmrozi sobie – zauważyłem. – Nie! – stwierdził Siggy. – Tego oryksa nic nie zmoże!
Żywiła nas natura
Pod mostem leżał wielki głaz i spiętrzał wodę w wodospadzik, w którym oczyściliśmy złowione pstrągi. Wpuszczaliśmy wodę w rozpłatane wiotkie brzuchy, obmywaliśmy cienkie żebra i napełnialiśmy ryby aż po wysokie, elastyczne mostki. Można było zamknąć rozcięty brzuch i ścisnąć powstałą w
ten sposób gulę. Woda wydostawała się skrzelami najpierw różowa, potem czysta. Złowiliśmy razem dwanaście pstrągów i wywaliliśmy z nich wnętrzności na tym głazie. Potem usiedliśmy przy motorze i patrzyliśmy, jak wrony śmigają pod most i pikują po rybie flaki, póki nie oskubały głazu do czysta. Kiedy słońce wyszło z rzeki i zawisło na poziomie mostu, przyszło nam na myśl poszukać jakiejś farmy i przehandlować pstrągi za śniadanie. Droga była rozmiękła i z garbu pośrodku zsuwaliśmy się w koleiny. Siggy jechał powoli i obaj zadarliśmy głowy, by chwytać każdy zapach unoszący się w powietrzu, żywiczny zapach lasu, zapach koniczyny i słodki zapach siana dalej. Las się przerzedzał, za nim i obok pęczniały pola. Rzeka niosła białe czapy, płynęła głębsza i szybsza, strącała rzadką pianę na strome brzegi. Potem droga się trochę wzniosła, rzeka zagłębiła i oddaliła. Widać już było jakąś wieś: przysadzisty kościół z wieżą jak cebula i kilka solidnych budynków stłoczonych jeden przy drugim wzdłuż jedynej ulicy. Ale przed wsią leżała jakaś farma i Siggy skręcił do niej. Dróżka dojazdowa była jednym korytem błota miękkiego jak ciasto i tylne koło zapadło się po łańcuch. Zabuksowaliśmy w gąbczastej pułapce. Na skraju dróżki stała koza i stając na pedałach wycelowaliśmy w nią. Odskoczyła, kiedyśmy wyprysnęli na brzeg. Z hukiem przemknęliśmy obok zagrody dla świń biegających jak tęgie damy na szpilkach. Błotniki otrzepały się do czysta z brei dróżki. Za nami bryzgało błoto. Spłoszona koza poderwała na nogi farmera z żoną. Szalenie jowialny Herr Gippel i jego Frau Freina wyglądali na całkiem chętnych do wymiany: kawa i kartofle za połowę naszych pstrągów, kawa z palonej czarnej fasoli. Frau Freina usiłowała wyblakłymi, mrugającymi oczami powiedzieć: Proszę, proszę, podziwiajcie, jaką mam śliczną kuchnię! Miała dumną, macierzyńską, wezbraną pierś pardwy. A ten Gippel wyglądał na eksperta od żarcia. – Wspaniale jecie ryby – powiedział mu Siggy. – O, jemy mnóstwo pstrągów – wyjaśnił. Brał je za ogony i wprawnie, czysto obierał z ości. Na brzegu talerza schludnie układał szkielety. – Ale tyle pstrągów! – zauważyła Freina. – I to dopiero zaczynamy – pochwalił się Siggy. – Żywienie się tym, co da Natura! Powrót do prostych praw Natury. – No, no – powiedział Gippel – że też musiałeś mi przypomnieć prawo. – A tak się smacznie jadło – zauważyła Frau Freina. – Ale wynikła kwestia prawa – powiedział Gippel. – I mieli razem dwanaście pstrągów.
– Och, wiem – wtrąciła Freina. – Ale nie mielibyśmy takiego śniadania, gdyby ich było tylko dziesięć. – Po pięć na głowę – wyliczył Gippel – tyle wam wolno oczywiście. Ale moja Freina ma racje. Nie byłoby to już takie samo śniadanie. – Uważam, że to okropne – zauważyła Freina i wyszła na ganek. – Panie Siggy – zaczął Gippel – przykro mi, że pan o tym wspomniał. – O czym wspomniałem? – zapytał Siggy. – O prawie! – wyjaśnił Gippel. – Sam mi pan przypomniał. A Freina ukazała się z powrotem w siatkowych drzwiach i podała Siggy’emu zielony papierek czystą stroną do góry. – Co to? – zapytałem. – Nasz mandat! – powiedział Siggy. – Och! – wykrzyknął Gippel. – Kim ja jestem! – Kim, u diabła? – zapytał Siggy. – Strażnikiem zwierzyny i ryb – wyjaśnił Gippel. – To po prostu okropne – stwierdziła Freina i znowu wyszła. – Pięknie – oświadczył Siggy. – Zawsze powtarzam, że to pięknie pokumać się z miejscowym gajowym. – Zawsze to nie do pogardzenia – powiedział Gippel. – Dzięki temu płacicie tylko pięćdziesiąt szylingów. – Pięćdziesiąt szylingów? – powtórzyłem. – Nic więcej nie mogłem zrobić – tłumaczył się Gippel który sam teraz podszedł do siatkowych drzwi. – Przepraszam na chwilę – dodał – tak mi wstyd – i bardzo zasmucony wyszedł na ganek. – Skubany złodziej! – wykrzyknąłem. – Daleko zaparkowałeś motor? – No, Graff – powiedział Siggy. – Stoi mniej więcej stopę od miejsca, gdzie siedzi i pociesza swoją czułą żonkę Gippel. – Pięćdziesiąt szylingów, Sig! – powtórzyłem. Ale Siggy wyjął z kieszeni kurtki właściwy banknot. – Masz, udziel im tej pociechy, Graff – powiedział. – Ja tu jeszcze chwilę zostanę. Wyszedłem więc pocieszyć tych dobrych ludzi. Usiedliśmy wszyscy na ganku i przyglądaliśmy się, jak głupia koza przymierza się do motoru, zbierając odwagę do pierwszego bodnięcia. Potem wyszedł Siggy, też wręcz oniemiały, co wystarczyło, żeby od nowa sprowokować biedną Freinę. – Ach, to naprawdę mili chłopcy! – zapłakała. – Och, przemili – potwierdził Gippel. – Prawo to zaraza! – ryknął. – Powinny być ulgi dla takich chłopaków. Ale Siggy zaprotestował, podtrzymując ręką brzuch. – No nie. Wyżerka warta była pięćdziesięciu szylingów. – I to nas wszystkich zaskoczyło, przywróciło
rozsądek Freinie, odzyskały go też jej wyblakłe, mrugające oczy. Biedny Gippel osłupiał, nie znajdował już słów. Patrzyli więc, jak wsiadamy na motor. Wyminęliśmy kozę i tym razem uważaliśmy, żeby się nie wpakować w dróżkę dojazdową. Świnie poderwały się do wariackiej gonitwy. – Przechodzi pojęcie – powiedziałem – jaki interes można zrobić na śniadaniu. – Ale poczułem coś twardego na jego brzuchu, pod myśliwską kurtką. – Co tam masz? – zapytałem. – Patelnię Frau Freiny Gippel – odpowiedział – kamień do zapalniczki, otwieracz do butelek, korkociąg i solniczkę. Mimo wszystko jednak, kiedy podjechaliśmy do drogi, z obu stron ścisnęły nas płoty, byliśmy więc zmuszeni zanurzyć się na chwilę w dróżkę dojazdową. Ale tym razem pomógł nam rozpęd i wygrzebaliśmy się na drogę. Widać było Gippela, machał obiema rękami jak wariat. Frau Freina wypinała pierś, machała i posyłała nam palcami całusy na pożegnanie. Koła poślizgiem zniosły nas w koleiny i znów się otrząsnęły z błota dróżki. Cholerne błocko tylko za nami fruwało, pac, pac, pac, chlapało na biegnącą w dół drogę. – Jak się chce żyć z ziemi – powiedział Siggy – trzeba poczynić pewne inwestycje. Patelnia pod jego kurtką była jeszcze ciepła.
Gdzie są morsy
Jak to jest zapisane w jego notesie: Trzeba poczynić pewne inwestycje. Und so. Była już pora obiadu, kiedy wjechaliśmy do Ulmerfeld i kupiliśmy dwie butelki piwa. Już prawie wyjeżdżaliśmy z tego miasteczka, gdy Siggy dostrzegł na piętrze jakiegoś Gasthausu zawieszoną pod oknem skrzynkę. – Rzodkiewki! – zawołał. – Widziałem, pełno zielonych listków! Podjechaliśmy pod to okno, ja przytrzymałem motor, a Siggy stanął na baku. Wspiąwszy się na palce, ledwie sięgnął rękami nad skraj skrzynki. – Mam – powiedział. – Dopiero co podlane, kruche, słodkie maleństwa! Upchnął je w kurtce i przejechaliśmy przez Ulmerfeld, wciąż podążając z biegiem Ybbs. Mniej więcej milę za miasteczkiem przecięliśmy nadrzeczną łąkę i zjechali nad sami rzekę. – Ostatecznie, Graff – powiedział Siggy – coś nam się jeszcze dziś należy za te pięćdziesiąt szylingów. Zaliczywszy to jako modlitwę przed posiłkiem, otworzyliśmy piwo otwieraczem Frau Freiny i posoliliśmy rzodkiewki jej solniczką. Jakimś cudem solniczka Freiny nie była zatkana. Rzodkiewki były chrupiące i soczyste, a listki Siggy
zasadził. – Myślisz, że wyrosną? – zapytał. – Cóż, wszystko jest możliwe, Siggy. – Tak, wszystko – zgodził się, wyrzuciliśmy krótkie ogryzki do rzeki i patrzyliśmy: chlupnęły do wody, okręciły się i wypłynęły z nurtem jak kapelusze małych topielców z wirującymi słońcami na główkach. – W górze rzeki musi być tama – zauważyłem. – Och, te wielkie górskie wodospady – powiedział Siggy. – Pomyśl o wędkowaniu nad tamą! – Założę się, Sig, że będą tam lipienie. – I morsy, Graff. Leżeliśmy na wznak na łące i trąbiliśmy w szyjki butelek po piwie. Wrony w dole rzeki znowu kołowały, teraz nad ogryzkami rzodkiewek. – Jest coś takiego, Sig, czego wrona nie zeżre? – Morsy. W żaden sposób nie zeżre morsa. – No, coś takiego. Ziemia zachowała jeszcze wiosenną wilgoć, ale miałem wrażenie, że gęsta trawa przyciąga słońce i otula mnie nim. Tak mnie rozgrzało, że przymknąłem oczy. Od rzeki słychać było wrony, na polach piłowały świerszcze. Siggy podzwaniał butelką o zęby. – Graff? – zagadał. – Hm? – Graff? – Słucham. – To był okropny widok tam w zoo – powiedział. – Chyba byłoby lepiej mieć je tutaj. – Te dziewczyny? – Nie dziewczyny! – wrzasnął. – Mówię o zwierzętach! Nie miałyby tu używania? Mogłem to zobaczyć z zamkniętymi oczami. Żyrafy skubały pączki z wierzchołków drzew, mrówkojady zażerały się wodnymi owadami z cienkiej koronki piany na brzegu. – Dziewczyny! – powtórzył Siggy. – O Boże, Graff, potrafisz być naprawdę skubanym głupkiem. I tak słońce i piwo ukołysały nas do snu. Rzadkie niedźwiedzie w okularach całowały się szeptem, a oryks przegnał z łąki wszystkich skubanych głupków. Na sinej jak szrama Ybbs mors popychał łódź płetwami zamiast wioseł, opalając kły i wybielając na słońcu wąsy, i nie zauważył hipcia, który nurknął w głębinę przy brzegu: przebrany hipek w welonie piany, z gębą rozdziawioną przed morsem, łodzią wiosłową i resztą.
Obudziłem się, żeby ostrzec morsa. Żyrafy schrupały łąkę aż po samo słońce i ściągnęły je w dół. Niskie słonce migotało przez trawę, dosięgło motoru i wydłużyło cienie kół i silnika na rzekę. Rzeka mknęła pod motorem jak szybka, pobrużdżona droga. – Siggy – powiedziałem – czas ruszać. – Spokojnie, Graff. Właśnie je widzę. Wychodzą z klatek wolne jak my. Dałem mu więc chwilę popatrzeć i sam popatrzyłem, jak słońce rozpłaszcza i rumieni łąkę, a ze słońca wypływa rzeka. Rzuciłem okiem w górę rzeki, ale nie było jeszcze widać gór.
Bez celu
Wydostaliśmy się z kotliny i z tych nocnych owadów, polna droga przeszła w asfalt, potem znowu stała się polną drogą i teraz rzeka cały czas kryła się przed nami w tunelu gęstych jodeł. Niski gulgot silnika walił o las i nasze własne echo grzmiało równolegle z nami, jakby z tą samą szybkością pędzili przez las jacyś inni, niewidoczni jeźdźcy. Potem wydostaliśmy się również z tych jodeł, wyżej, i noc była tak rześka, że wdychaliśmy ją ostrożnie, drobnymi łykami. Znów poczuliśmy przestrzeń i znienacka zaczęły wyskakiwać kryjące się w niej majaki: rozchwiana czarna stodoła z wielkimi, kołyszącymi się na wietrze wierzejami, trójkątne szybki jakiegoś okna, które błysnęły nam w oczy potrzaskanym odbiciem reflektora. Coś, co człapało przy drodze, zerkając przez ramię wściekłymi ślepiami, zgarbione jak niedźwiedź – może krzak. Wiejski dom wstrząsający się przez sen i ujadający pies, jego sprint przy naszym motorze i gdy się obejrzałem, coraz mniejsze oczy, płonące odbiciem czerwonego, roztańczonego światełka odblaskowego. A od strony kotliny wyskakiwały maleńkie wierzchołki drzew jak namioty rozbite wzdłuż drogi. – Chyba zgubiliśmy rzekę – powiedział Siggy. Zredukował bieg. Przeszedł z trzeciego na drugi i dał pełen gaz. Trysnęliśmy za sobą ogonem miałkiej czarnej ziemi i przycisnąłem się piersią do pleców Siggy’ego. Gdy motor się wychylał, nim całkiem się położył, mogłem i ja się wychylać na zakrętach, idealnie razem z nim, jak plecak na jego grzbiecie. Potem droga uciekła nam spod kół i reflektor strzelił prosto w noc, unosząc nas z pędem motoru prosto w niebo. Gdy przednie koło z powrotem dotknęło drogi, zniosło nas wściekle w dół na drewniany most. Siggy wbił pierwszy bieg, ale i tak musiał hamować i tylne koło za nami się uniosło, i skokiem kraba przelecieliśmy przez deski mostu. – Nasza rzeka – powiedział Siggy i zawróciliśmy, żeby rzucić na nią okiem. Wykręcił reflektor w dół i puścił smugę światła na rzekę, tylko że jej tam nie było.
Jednym ruchem wyłączył silnik i usłyszeliśmy swoją rzekę – usłyszeliśmy wiatr, od którego jęczały deski mostu, i poczuliśmy, że barierki są mokre od podnoszącego się wodnego pyłu. Ale w smudze światła widać było tylko głęboką, ciemną gardziel. A uczepione stromych ścian tej gardzieli jodły wyciągały się w górę po ratunek, nie śmiąc spojrzeć w dół. Rzeka skróciła sobie drogę, przerzynając górę na pół. Przez chwilę zaglądaliśmy w tę dziurę. Nie będzie rano ryb, chyba że przed śniadaniem ważymy się na coś strasznego. Poszukaliśmy więc miejsca na tyle równego, żeby rozłożyć brezent, i wystarczająco oddalonego od skraju przepaści. Było tak zimno, że rozbierając się w śpiworach musieliśmy się nieźle naszarpać. – Graff – powiedział Siggy – jak będziesz wstawał siusiu, uważaj, w którą idziesz stronę. I nasze pęcherze musiały zapamiętać jego słowa, albo inaczej: musiały za długo słuchać przełomu rzeki. Bo obaj musieliśmy wstawać. Uch, rzeczywiście było zimno wyłazić na golasa i lecieć ze strachem przez pole. – Co robi oryks, żeby mu nie marzły? – zapytał Siggy. – Zastanawiałem się – odpowiedziałem. – Nie myślisz, że to wszystko wina jakiejś choroby? – Och, Graff. Już prędzej jest okazem nadmiaru zdrowia. – Na pewno nie czuje się bezpieczny z tym wszystkim na wierzchu – stwierdziłem. I trzymając się za wszystko na wierzchu, w drodze powrotnej do śpiworów odtańczyliśmy taniec tych, którzy nie czują się bezpieczni. Śpiwory gościnnie nas przyjęły w zachowane ciepło i skuliliśmy się czując pierzchające myszy. Noc była taka zimna, że myszy chyba się podkradły i spały grzejąc się przy nas. – Graff – zagadnął Siggy – ja się też zastanawiałem. – Bardzo dobrze, Sig. – Nie, naprawdę się zastanawiałem. – I co? – Myślisz, że w Hietzinger Zoo jest nocny dozorca? Całą noc na miejscu? Że się rozgląda? – Porozumiewa się z oryksem? – zapytałem. – Wypytuje go o jego tajemnicę? – Nie, tylko jest – powiedział Siggy. – Myślisz, że w nocy ktoś tam jest? – Na pewno. – I ja tak myślę – stwierdził. Zobaczyłem dozorcę, jak szepcze do niedźwiedzi, budzi oryksa, żeby mu zadać to wielkie pytanie. O pierwszym brzasku ten dozorca chodzi zgarbiony jak małpa, skacze od klatki do klatki i wabi każde zwierzę w jego języku. – Graff? – zagadnął Siggy. – Nie pamiętasz, czy w pawilonie małych ssaków były
jakieś zamknięte drzwi? Nie było tam czegoś, co by wyglądało na szafę? – Szafa w podczerwieni? – Dozorca musi gdzieś się podziać, Graff. Gdzieś usiąść i wypić kawę, gdzieś powiesić klucze. – Ej, Siggy – ostrzegłem go. – Planujesz napad na zoo? – To by dopiero było, Graff! Ekstra! Tylko je wypuścić! – Ekstra ubaw – zgodziłem się. I już stado niedźwiedzi kołysało się kaczym krokiem przez główną bramę, unosząc z sobą budkę biletera, w której facet w zielonym daszku szulera błagał o litość. Powiedziałem jednak: – Tylko że, oczywiście, powrót do Wiednia to żaden ubaw. Ostatnia rzecz, na jaką miałbym chęć. Otworzyłem oczy i zobaczyłem nad sobą piękne, blade gwiazdy. Niewyrośnięte, zrozpaczone jodły pięły się z przepaści. Siggy siedział. – A co by było pierwsze, Graff? – Widziałeś kiedy morze? – zapytałem. – Tylko w kinie. – Widziałeś Stąd do wieczności? – zapytałem. – To był amerykański film z Deborą Kerr i Burtem Lancasterem. Burt obracał Deborę w falach przypływu. – To nie morze cię interesowało, Graff. – Nie. Ale nie byłoby to coś? – zapytałem. – Rozbić obóz gdzieś na plaży... Może we Włoszech. – Też widziałem ten film – przyznał Siggy. – Czułem się tak, jakbym miał piasek w kroczu. – No, chciałbym zobaczyć morze – powiedziałem. – I jeszcze powędkować wysoko w górach. – I wyobracać Deborę Kerr w przyboju, Graff? – Dlaczego nie? – I skubać całe stado wiejskich dziewuch? – Nie całe stado. – Tylko jeden piękny okaz, co? Przez chwilę, Graff, jedna starczyłaby ci za wszystkie? – Pasuje mi to – przyznałem. – Jasne, że ci pasuje, Graff, ty draniu, romantyczny marzycielu, chłoptasiugłuptasiu. – No, a czego ty byś chciał? – zapytałem. – Skub sobie, skubańcu, kogo chcesz – powiedział Siggy i położył się z powrotem, krzyżując ręce na śpiworze. Jego ręce mieniły się wszystkimi nagimi, jasnymi kolorami gwiazd tej kłującej nocy. – Zoo nigdzie nie ucieknie – dodał. Rzuciłem okiem na jodły w przepaści, ale jeszcze z niej nie wylazły. Siggy się nie
ruszał. Włosy rozsypały mu się na poduszce ze zwiniętej myśliwskiej kurtki i dotykały lśniącej trawy. Byłem pewien, że śpi, ale zanim sam usnąłem, wymamrotał mi krótką pijacką kołysankę: Frau Freina Gippel patelnię straciła, Musi pogodzić się ze stratą, Frau Gippel ma zębaty tyłek, Herr Gippel gwiżdże na to.
Jakiś cel
Rano leżał szron i trawa odbijała słońce tysiącami kryształków. Przybrzeżna łąka nad przełomem rzeki była jak posadzka sali balowej, w której się przegląda wzór wymyślnego żyrandola. Leżałem na boku i zerkałem przez kosmatą od szronu trawę w stronę urwiska. Brezent pod moim policzkiem był zimny, a źdźbła trawy wydawały się wyższe od drzew. Między nimi stały jasne sadzawki stopniałego szronu. Zbliżał się konik polny i przekraczał te krople, posługując się trawą jak szczudłami – dla niego były wielkie jak jeziora. Stawy miał oszroniałe i wydawało się, że idąc topnieje. Kiedy się leży na tym poziomie, konik polny może wyglądać groźnie. Człekokształtny olbrzym idąc przygina dżunglę i przekracza oceany. Warknąłem na niego i stanął. Potem niedaleko usłyszałem dzwony. – Krowie dzwonki! – powiedział Siggy. – Stratują nas! Och, zepchną w przepaść! – Kościelne dzwony – sprostowałem. – Musimy być niedaleko jakiejś wsi. – No, niech mnie – powiedział Siggy i wyjrzał ze śpiwora. Ale mój konik polny zniknął. – Czego szukasz, Graff? – Konika polnego. – Konik jest raczej nieszkodliwy. – Ten był wyjątkowo duży – powiedziałem. Ale nie było go pod brezentem, więc wylazłem ze śpiwora na sztywną od szronu trawę. Rosa zmusiła mnie do tańca i nad tą zawrotną przepaścią bardziej mnie zajął taniec niż szukanie konika polnego. Siggy jednak obrzucił mnie krótkim, chłodnym spojrzeniem, wyniósł się wściekły ze śpiwora i zaczął deptać naokoło brezentu w tańcu zupełnie innym niż mój. – Nie musisz jeszcze wstawać – powiedziałem. – Cóż, nie polecałbym nikomu oglądania ciebie nago. – Uważaj, po czym depczesz – ostrzegłem go. – Zadepczesz mojego konika. Ale stanąłem przed nim jakiś dziwnie zmieszany. – Napijmy się kawy i poszukajmy na rzece lepszego miejsca do łowienia ryb –
zaproponował jak skubany druh. A ja zapomniałem o swoim koniku polnym patrząc, jak ładuje rzeczy na motor niczym skubany kapral. Pojechaliśmy więc do najbliższego miasteczka. Do Hiesbach mieliśmy niecałą milę. Miasteczko wznosiło się na zboczu góry: stare budynki z wygładzonego szarego kamienia piętrzyły się jedne nad drugimi jak skrzynki na jajka wraz z przysadzistym, zwieńczonym cebulą kościołem, który siedział przy drodze jak stary bezzębny lew, niezdolny już do ataku. Przyjechaliśmy, kiedy się właśnie skończyła msza. Na schodach kościoła, skrzypiąc odświętnymi butami, mełły się sztywne, szeleszczące rodziny. Mniejsi chłopcy rzucili się do Gasthofu naprzeciw Świętej Główki Cebuli, był to Stary Gasthof Frau Ertl. Siggy zabębnił w szyld, kiedy wchodziliśmy. – Graff – szepnął – strzeż się tej Ertl. Weszliśmy więc chichocząc. – Proszę, proszę – zapraszała gruba Frau Ertl. – Dziękujemy pani – powiedział Siggy. – Kawa? – zapytałem tę Ertl. – Gorąca? – I gdzie umyć ręce? – zapytał Siggy. – O, oczywiście – powiedziała wskazując nam drzwi w głębi. – Ale zdaje się, że żarówka się przepaliła. Jeżeli w ogóle mogła tam kiedyś być żarówka, pisuar bowiem okazał się komórką z klepiskiem zamiast podłogi, w podwórku za Gasthofem, tuż przy długiej, wąskiej zagrodzie dla kóz. Kozy przyglądały się, jak uruchamiamy pompę. Siggy napompował sobie wody na kark. Kiedy otrząsnął głowę, zabeczały i tryknęły rogami we wrota zagrody. – Moje biedne kozy – powiedział Siggy i podszedł pociągnąć je za brody. Och, były nim zachwycone, łatwo to było zauważyć. – Graff – poprosił mnie – wejdź do środka i przypilnuj, czy nikt nie idzie. W środku się zapełniało – całe rodziny zasiadały do kawy i kiełbasek, samotni mężczyźni razem, przy długim stole, do piw. – Ach – powiedziała Ertl. – Postawiłam wam kawę przy oknie. Toteż gdy wrócił Siggy, usiedliśmy przy swoim stoliku, obok rodziny z kłótliwym z wyglądu dziadkiem na czele. Najmłodszy, chłopak, przyglądał się nam znad długiej kiełbaski z bułką, ciekło mu po brodzie to, co jadł. – Biedny prostaczek – szepnął Siggy i wykrzywił się do niego. Chłopczyk przestał jeść i wytrzeszczył oczy. Siggy więc wykonał groźny ruch widelcem – dziabnął nim w powietrzu – a mały pociągnął dziadka za ucho. Kiedy stary spojrzał na nas, Siggy i ja niewinnie popijaliśmy kawę. Zasalutowaliśmy i dziadek uszczypnął chłopczyka pod stołem. – Jedz spokojnie, mały – powiedział.
Chłopiec więc wyjrzał przez okno i pierwszy zobaczył kozy. – Kozy wyszły! – wrzasnął, i dziadek dał mu następnego szczypa. – Chłopcy, którym coś się przywiduje, powinni trzymać język za zębami! – powiedział dziadek. Ale już i inni wyglądali. I dziadek je zobaczył. – Zamknęłam wrota – mówiła Frau Ertl. – Zamknęłam kozy przed mszą. Kilku starszych chłopaków z junackimi minami wypadło z Gasthofu. Kozy nieśmiało zbiły się w gromadkę przy kościele. A szczypiący dziadek pochylił się nad nami. – Frau Ertl jest wdową – powiedział. – Potrzebny jest jej ktoś, kto by pilnował, żeby zagroda dla kóz była zamknięta. Potem zakrztusił się czymś, co jadł, i z lekka się wstrząsnął. Kozy kiwały do siebie łbami, niepewnie tupotały tam – z powrotem po schodach do kościoła, ale nikt nie odważył się wejść za nimi, nikt nie chciał narazić się na to, że pobrudzi sobie świąteczne ubranie. Wyszliśmy na dwór i popatrzyliśmy słuchając dzwonów z innej wsi – niedzielnym rankiem wstrząsały uporczywe, naglące uderzenia echa, które tłumiło zakończenie każdego dźwięku. – To dzwony od Św. Leonharda – powiedziała jakaś kobieta. – Mamy własne dzwony i chciałabym wiedzieć, dlaczego nie biją w niedzielę. Sprawę tę podchwyciły i podjęły inne głosy. – Ale nasz dzwonnik je śniadanie. – Chcecie powiedzieć: pije śniadanie. – Stary pijak. – Dzieciaki wszystko wypatrzą. – Mamy swój kościół i swoje dzwony, nie musimy słuchać cudzych. – Fanatycy religijni – mruknął Siggy, ale jego zajmowały kozy. Tłum próbował je przepłoszyć ze schodów. – Idźcie po dzwonnika – powiedziała ta kobieta, ale dzwonnika już ktoś ostrzegł o jej zamiarach, stał na schodkach Gasthofu z piwem w ręce i marszczył do słońca żyłki na nosie. – Ależ panie – mówił – drogie panie, jakże mógłbym marzyć, że uzyskam – tu połknął beknięcie, od którego łzy mu poszły z oczu – że osiągnę – poprawił się – mistrzostwo w biciu w dzwony równe temu – i wypuścił to ostre beknięcie, aż zadzwoniło – jakim mój rywal od Św. Leonharda się szczyci – dokończył i wrócił do Gasthofu. – Ktoś inny – powiedziała ta kobieta – powinien się nauczyć dzwonić. – Och – zauważył szczypiący dziadek – to nic trudnego. – Dla ciebie tak – oświadczyła kobieta – bo inaczej już byś to robił. Umierasz, żeby coś zrobić.
A jakaś dziewczyna o kamiennej twarzy rąbnęła dziadka soczystym, twardym jak kamień tyłkiem. Stanęła przed nim i puszkiem na ręce otarła się o jego podbródek. Przeciągnęła się przed nim, omal nie zostawiając za sobą jednej nogi – palcami w dół, ze spódnicą podciągniętą do połowy uda. Łydeczka podskoczyła jej wysoko nad kostkę i zacisnęła się jak pięść. – Dla ciebie to za trudne – oświadczyła i odskoczyła od niego na ulicę. – Widzicie te kozy?! – zawołał Siggy. – Dlaczego nie wieją? Powinny roztrącić te dzieciaki i wiać. Wiać! – huknął. A dziadek spojrzał na nas. Zszedł parę stopni niżej i usiadł przy nas na schodach. – Coś powiedział? – zapytał. – Tak się woła na kozy – wyjaśnił Siggy. – Niektóre słuchają. Ale dziadek gapił się zbyt natarczywie. Kłapnął zębami. – Stuknięty łobuz – stwierdził i złapał Siggy’ego za rękę – Widziałem cię – szepnął, a Siggy wyrwał mu dłoń. – Gdzie jest ten Św. Leonhard i jego sławetne dzwony – zapytałem. – Za tą górą – powiedział dziadek. – I co to za góra, ale jak się posłucha naszych, myślałbyś, że to Alpy. I co to z; kościół, i nikt tu znowu taki nie mieszka, chyba żeby ktoś słuchał, co gada to miasto. I cóż takiego to ich dzwonienie w te ich cholerne dzwony?! – No, to idź, zadzwoń – powiedział Siggy. – Mógłbym – powiedział dziadek. – To na co czekasz? – nalegał Siggy. – Dzwoń, aż się poszczają! Rzuć na kolana całe miasto, niech zatka sobie uszy! – Nie wlezę na te wszystkie schody – stwierdził dziadek. – W połowie się zasapię. – Wniesiemy cię – obiecał Siggy. – A swoją drogą, ktoś ty? – zapytał dziadek. I szeptem zwrócił się do mnie: – Widziałem. Zabrał solniczkę ze stolika... solniczkę Frau Ertl... i wsadził ją do tej śmiesznej kieszeni. – O, Graff, dlaczego one nie wieją? – pytał Siggy. Któryś z urwisów złapał kozę za nogę. Zabeczała, wierzgnęła, ale już zjeżdżała ze schodów. – Zdaje ci się, że tyle wiesz o kozach – mówił dziadek. – To tyś je wypuścił, co? Trzeba na to takiego jak ty wariata. Już jedną kozę mieli na dole. – Chodźmy, Graff – powiedział Siggy. – Powiem – zagroził dziadek i zaczerwienił się. – Wdowa Ertl myśli, że jestem stary cymbał i o niczym nie wiem. – Pomyśli, że jeszcze większy z niego cymbał, jak jej powie, no nie, Graff? – Och – mruknął dziadek. – Dam wam odejść, zanim jej powiem.
– Ach, Graff, czego to te stare cymbały nie ryzykują! – zauważył Siggy. Ruszaliśmy już, kiedy ściągnęli na dół drugą kozę. Pierwsza stała na własnych nogach, ale jakaś gruba dziewczyna trzymała ją za łeb i z trzaskiem wyskubywała jej brodę. Różowy pysk kozy był otwarty w beku, ale nie słyszeliśmy jej wołania, zagłuszył je huk silnika. Jak to jest zapisane w notesie: Kozy nie chcą zwiewać! Ale to nie są dzikie zwierzęta. Dzikie zwierzęta, odwagi!
Wokoło pełno nimf
Gdy przybyliśmy do St. Leonhard, dzwonnik jeszcze nie przestał. Wstrząsał całym kościołem. – Co za hałas! – powiedział Siggy i wrzasnął w stronę dzwonnicy: – Bang! Bang! Bang! Jakaś chuda dziewuszka z lizakiem na patyku zobaczyła, jak Siggy wrzeszczy. Spojrzała na kościół, jakby się spodziewała, że serce dzwonu urwie się i spadnie na nas. – Bang! – powiedział do niej Siggy i weszliśmy do Gasthofu. Msza skończyła się już jakiś czas temu. W Gasthofie było prawie pusto. Przez okno wyglądał na nasz motor jakiś czyściutki, żwawy facet. Ile razy uniósł swoje piwo, robił wrażenie, że ma zamiar cisnąć je przez ramię. Stał trzymając jedną stopę na drugiej, co jakiś czas tracił nagle równowagę i żeby ją odzyskać, podskakiwał i wykonywał krok fokstrota. Znużony barman, ten Wirt, czytał rozpostartą na kontuarze gazetę. Kupiliśmy dwie butelki zimnego piwa, bochenek chleba i krążek masła za dwa szylingi. A znużony Wirt zapytał: – Zapakować razem? – No pewnie – odpowiedziałem. – Będę wam musiał dać dwie torby – stwierdził. – Ni mam jednej takiej dużej, żeby to wszystko zmieścić. A ten dziarski przy oknie odwrócił się tak nagle, że podskoczyliśmy. – Wsadźcie sobie te flaszki w dupę! – wrzasnął. – Włóż chleb do innej torby! – Boże! – powiedział Siggy. – Co za skubaniec! – E?! – zawołał tamten, wykonał podskok i krok fokstrota w naszym kierunku. – Ja skubaniec, e? E? – skrzeknął, jakby mu coś utkwiło w gardle. – Lepiej uważajcie na niego – poradził ten Wirt. – Już ja go dopilnuję – obiecał Siggy. – Bo was pozwie – dodał ten Wirt.
– Pozwie? – zapytałem. – To spec od pozywania – wyjaśnił ten Wirt. A ten, który miał nas pozwać, powiedział: – Wsadźcie obaj dupy do jednej torby! – Ej, ty, uważaj – ostrzegł go Siggy. Ale ten Wirt schwycił go za rękę. – Radzę wam uważać – powtórzył. – Pozwoli ci się uderzyć, a potem cię pozwie. Powie, że z powodu tej szczęki nie może oddychać, że jak je, dostaje bólu głowy. Och, niewielu tu widujemy obcych, ale każdego się czepia. – To będzie walka twego życia! – wrzasnął ten pieniacz. Znowu nas uczęstował fokstrotem, obejmując dłonią szklankę i rozchlapując piwo. – Ostrzegam cię, nie będzie się bił – powiedział ten Wirt, jak gdyby przy tym usypiał. – I nawet uchodzi mu to płazem – dodał. – Jak może mu to uchodzić? – zdziwił się Siggy. Staliśmy wszyscy trzej i przyglądaliśmy się, jak stawia jedną stopę na drugiej, chwieje się i ściska kolana jak dzieciak, który usiłuje nie zmoczyć majtek. Ale jego twarz nie miała w sobie nic dziecinnego. Rozpiął rozporek i wlał sobie piwo w spodnie. – I ma małego świra – dodał ten Wirt. I uczęstował nas fokstrotem, ale prędko tracił swój schludny wygląd. Rozchełstał rozporek na całą szerokość i zapiął, a piana z piwa chlapnęła mu po nodze. Mrugnął na Siggy’ego. – Ty-ty – wybełkotał – ty-ty! – Złoży pozew! – krzyknął ten Wirt, ale nie trafił w rękę Siggy’ego, żeby ją przytrzymać. Ponieważ Siggy już złapał kask z kontuaru, okręcił dwa razy rzemyk wokół ręki, zamachnął się od dołu i z zaskoczenia trafił tego żwawego w odsłonięte krocze, wytrącając go z rytmu fokstrota wykonywanego na jednej nodze. Facetowi kolana frunęły pod brodę i nakrył się nogami. – No, no – powiedział ten Wirt – pozwie cię jak nic. – Kompletny z ciebie głupek – oświadczył Siggy. – I możesz mu powiedzieć, że pojechaliśmy w inną stronę. – Pewnie, że mogę – przyznał osowiały Wirt. – Proszę bardzo, chłopaki. I szybko wyszliśmy stamtąd, bez żadnych toreb na to, co kupiliśmy. Zostawiliśmy tego najlepszego Wirta, jakiego w życiu spotkałem, i jego Gasthof, i pisk tej osmalonej myszy, tego drugiego. Już przy motorze upchałem zakupy do tylnej kieszeni Siggy’ego. – Chryste, Sig – powiedziałem. – Wypuszczasz kozy, walisz świrów! – I co z tego? Jestem skubaniec – przyznał Siggy. – Och, ładna z nas para – dodałem, nie mając nic szczególnego na myśli, ale on odwrócił się na siodełku i wytrzeszczył na mnie oczy.
I teraz jego głos zabrzmiał tak piskliwie, że chyba wystraszył motor. – Para, Graff? Czego chcesz, mamy masło do smażenia i chleb na okruszki do obtoczenia pstrągów. I piwo dla mnie, żebym miał co wlać w rozporek! I mogę się udławić ością, a potem ty się troszcz, co zrobić z resztą tego dnia! – Och, pieprzę – powiedziałem. – Jezu, Sig. I ledwie włożył bieg, nie wiadomo skąd pojawiła się ta dziewczynka i dotknęła ręki Siggy’ego swoim lizakiem – leciutko i magicznie, jakby jej lizak był różdżką dobrej wróżki. W notesie zapisane jest to wierszem: O, wszystko, czego chcesz, Jest takie prywatne – Własne, własne, Bardzo prywatne. O, można to zdobyć Tylko publicznie – Jawnie, jawnie, Przebrzydle jawnie. Boże, dopomóż nam, Graff. Wielki Niedźwiedziu, Wielka Niedźwiedzico, Dopomóż nam obu. Ten wiersz musiał należeć do jego najgorszych.
Drugi łaskawy dopust boski
Za St. Leonhard droga stromo opadała w dół, przecinając głębokie, żwirowate meandry, w które rzeka Ybbs, spływając z gór w Waidhofen, wlewała swoje wody. Żwir po bokach był miałki i sypki, staraliśmy się więc trzymać środka drogi. Tylne koło niosło nas cały czas poślizgiem i jechaliśmy uniesieni na siodełkach, ciężar ciała przenosząc na pedały, do przodu. Pierwszy sad zaczął się nawet nie milę za St. Leonhard – były to sady jabłkowe, rzędy drzew ciągnęły się po obu stronach drogi, młode drzewka kruche na wietrze, pokręcone staruchy przysadziste i nie do ruszenia. Trawa między rzędami drzew była skoszona, leżała w bryłach i słodko-mdląco pachniała w słońcu. Pączki jabłoni rozkwitały. Teraz staliśmy na pedałach, pozwalając motorowi jak koniowi mknąć własnym rozpędem. Ależ to była droga, niech mnie, z tym spadkiem i zakrętami, drzewa tylko migały raz z jednej, raz z drugiej strony, zgrzytliwe koniki polne pryskały z rowów, kosy nurkowały w dół, o włos unikając zderzenia. Wtem jakby nas chlasnął warkocz tej dziewczyny, kiedy śmignęła głową, oglądając się na hałas, jaki podnosiliśmy, i zeskakując z drogi. Warkocz był
długi, kasztanowaty, sięgał jej do pasa, jego koniec trzepnął ją po wysokim, rozkołysanym zadku, a spódnicę na niej wzdymał raczej wiatr niż biodra. Żwir był za sypki, żebyśmy mogli zahamować, więc tylko nam mignęła – długie brązowe nogi, długie palce, które poleciały do kolan przytrzymać spódnicę, żeby nie odfrunęła. I już się oglądałem, a ona odwracała twarz i odrzucała za siebie warkocz. Uniesiony wiatrem, wykonał wężowy taniec w słońcu. Mógłbym go prawie sięgnąć, ale wiatr zarzucił go jej na ramię i szarpnęła go bezceremonialnie, przyciągając do policzka. Tyle ją widziałem, no, może jeszcze worek z praniem w ręce. Wygładziła brązową skórzaną kurtkę jednym szarpnięciem, równie bezceremonialnym jak tamto, którym przyciągnęła warkocz. Potem zniknęła nam w tej karuzeli. – Widziałeś jej twarz, Sig? – A ty patrzyłeś na jej twarz? – Zerknąłem, jak się obejrzałem. Odwróciła ją ode mnie. – Ach – westchnął Siggy. – Wstydzi się swojej twarzy. To zły znak, Graff. Mimo to wypatrywałem jej jeszcze na drodze, jak gdyby dziewczyny z takimi złocistymi i grubymi warkoczami mnożyły się jak pączki jabłoni albo polne koniki.
Wielki Niedźwiedź, Wielka Niedźwiedzica, przedziwna jest, zaiste, kolej rzeczy
Otóż pod jabłoniami leżał susz i konary przycięte w zimie, których nie wypatrzyli ludzie zbierający chrust na opał. Długie gałęzie zwieszały się nisko, całe w kwiatach i pączkach. Wsparte o skrzynki na jabłka pudła uli, siedziby pszczół pomalowane na biało i ustawione wysoko, żeby ich nie potrąciły i nie rozbiły traktory i konne wozy. Całą pracę w sadach wykonywały teraz pszczoły. Zajmowały się otwieraniem pączków jabłoni, przelatując z kwiatka na kwiatek. Ach, ta zapylająca pszczoła, przyjaciółka kwitnienia i zapładniania! – Wspaniała rzecz zapładnianie – stwierdził Siggy. Susz znaleziony pod drzewami łatwo łamał się na krótsze kawałki, szybko więc mieliśmy gotowe palenisko. Spryskaliśmy węgle wodą, żeby przygasić płomienie. Potem postawiliśmy patelnię na rozpalonych kamieniach i rzuciliśmy na nią ten krążek masła. Siggy pokruszył skórkę z bochenka chleba i obtoczyliśmy wilgotne pstrągi, aż się zrobiły kosmate od okruszyn. Wąziutka strużka pstrągowego strumienia przecinała drogę i sady i spływała z góry tam, gdzie po jedzeniu wybieraliśmy się zwiedzić Waidhofen. Strumień był taki wąski, żeśmy go ledwie dojrzeli, most taki przezroczysty, że omal nie przelecieliśmy między deskami. Ale tutejsze pstrągi wyskakiwały wcale się nie płosząc i teraz skwierczały na patelni w harmonii z brzęczeniem
pszczół w sadach. Jedna pszczoła przelatywała z kwiatkiem nad strumieniem. Prąd powietrza ją puścił i zamoczyła skrzydełka. Wiosłowała teraz na płatku jabłoni. Lepsza jednak była w żegludze powietrznej niż wodnej. Olbrzymi pstrąg odbił od brzegu, wyskoczył, spikował i połknął pszczołę razem z kwiatkiem – zanurzając się zostawił maleńką zmarszczkę na wodzie. – Tego przepuściliśmy – powiedziałem. – Ten zżarłby ci całą wędkę – zauważył Siggy. I my zjedliśmy trochę nieporządnie, dłubiąc w pstrągu nim ostygł na tyle, żeby go można było wziąć do ręki. I oczywiście chłodziliśmy piwo w strumieniu, żeby je wypić przy poobiedniej fajce. Potem wystawiliśmy brzuchy do słońca, ze wszystkich stron otoczeni brzęczeniem pszczół. Z sadu nie było widać drogi, tylko barierkę mostu, podkreślającą wierzchołki drzew i wśród zielonych plam – bukiety pączków i kwiecia. Ten świat łaskawy jest dla siebie, pomyślałem. No, pszczoły robią miód dla pszczelarza, rozmnażają jabłka sadownikowi i nikomu to nie przeszkadza. I gdyby tylko Herr Faber był pszczelarzem, a Gippel sadownikiem, oni również byliby w porządku. Powiedziałem więc: – Wiesz, Sig, nigdy by mnie to nie znużyło. – Bywają deszczowe dni – zauważył – i dni, kiedy pada śnieg. A notes wszystko to przerabia na poezję: Los czeka. Uciekasz Czy zwlekasz, Los obojętnie czeka. Potem zobaczyłem jej głowę, sunęła spokojnie nad barierką mostu. Dziewczyna jedną ręką trzymała się barierki i myślę, że szła na palcach, żeby nas nie spłoszyć. Rdzawy warkocz przerzuciła przez ramię i wetknęła pod kołnierz skórzanej kurtki. Ściągnęła gruby węzeł włosów na szyi jak szalik i pochylała nad nim pociągłą twarz. Barierka przecinała ją w pasie, toteż skradało się w naszą stronę niemal tylko jej popiersie. Nie otwierając półprzymkniętych oczu, powiedziałem szeptem: – Popatrz tam, Siggy, ale spokojnie, nie otwieraj oczu. Popatrz na most. – Skubany Graff! – wykrzyknął Siggy i poderwał się. – Gdzie mam patrzeć nie otwierając oczu? Jak? Tymczasem dziewczyna cichutko krzyknęła i nagle zniknęła z pola mego widzenia. Musiałem usiąść, żeby zobaczyć, jak zbiega z mostu i przechodzi na dalszą, patrząc z mojej strony, część drogi. Zasłaniała nogi workiem na pranie. – To ta dziewczyna, Siggy.
– O, pięknie. Ale dziewczyna wciąż się oddalała. – Hej! – zawołałem. – Można cię podwieźć? – Podwieźć? – zapytał Siggy. – We troje na motorze? – Dokąd idziesz?! – wołałem. Teraz musiałem wstać, żeby ją widzieć. – Ona ucieka z domu, Graff. W to nie będziemy się mieszać. – Nie uciekam – powiedziała dziewczyna, oglądając się na nas. Ale się zatrzymała. – Nie wiedziałem, że usłyszy, Graff. A zresztą – dodał Siggy szeptem – i tak wiem, że ona nawiewa. Dziewczyna trochę bardziej odwróciła się w nasz, stronę, wciąż chowając nogi za workiem na pranie. – Dokąd idziesz? – zapytałem. – Dostałam nową pracę, w Waidhofen – powiedziała – i tam idę. – A co robiłaś przedtem? – zapytał Siggy. – Opiekowałam się ciotką – odpowiedziała. – W St. Leonhard. Ale w Waidhofen mam inną ciotkę, właścicielkę Gasthofu. Będzie mi płaciła i da osobny pokój. – A tamta ciotka umarła? – zapytał Siggy. – Właśnie ruszamy do Waidhofen – powiedziałem. – Właśnie ucięliśmy sobie drzemkę, Graff – poprawił Siggy. Ale dziewczyna już trochę się cofnęła. Zbliżała się uderzając kolanami o worek z praniem przed sobą, z pochyloną twarzą, oczyma przysłoniętymi rzęsami i w cieniu włosów. Wydawało się, że jej twarz zabarwia się rumieńcem od koloru warkocza. Popatrzyła na motor. – Nie ma na nim miejsca dla mnie – stwierdziła. – Gdzie bym miała siedzieć? – Pomiędzy nami – powiedziałem. – Kto prowadzi? – spytała. – Ja – powiedział Siggy. – A Graff będzie cię czule przytulał. – Mogłabyś włożyć mój kask – dodałem. – Naprawdę? Pozwoliłbyś mi? – Warkocz musiałabyś zostawić na wierzchu – oświadczył Siggy. – No nie, Graff? Popędziłem go jednak, żeby pozbierał sprzęt do wędkowania, patelnię ostudziliśmy w strumieniu. Dziewczyna owiązała się w pasie troczkami od worka na pranie, tak żeby wisiał jej z przodu. – A mogę go trzymać na kolanach? – zapytała. – Och, oczywiście – odpowiedziałem, a Siggy dźgnął mnie w brzuch trzonkiem od patelni. – To jeszcze chudzina, Graff. Nie bardzo będziesz miał na czym się przejechać. – Och, skończ z tym, Sig – szepnąłem. – Trochę przyhamuj. – Los czeka – wymamrotał. – Wielki Niedźwiedź, Wielka Niedźwiedzica, jak
możesz zwlekać?
Na co wszyscy czekaliśmy
– Nigdy jeszcze tego nie robiłam – powiedziała dziewczyna. Kiedy już usiadła za Siggym, wcisnąłem się za nią, zsunąwszy plecak do tyłu, na błotnik, żeby chociaż zaczepić tyłkiem o siodełko. – Nie musisz mnie trzymać – powiedziała. – I tak mi tutaj dosyć ciasno. Potem Siggy wyrwał motorem z rowu przy sadzie. Oderwał od ziemi przednie koło i opuścił je tak łagodnie, jakby całował drogę. Tylne wymełło się z grząskiego gruntu. – Trzymaj mnie – powiedziała dziewczyna. W jednej chwili rzuciło nią o mnie i warkocz spadł mi na kolana. Ścisnąłem ją kolanami i przyszpiliłem do siodełka. – Tak lepiej – stwierdziła. – Wystarczy. – I zjechaliśmy w tę karuzelę. Droga była tak wyjeżdżona, kolorem tak podobna do skóry, że wyglądała jak pasek do ostrzenia brzytwy. Drzewa na tle nieba wydawały się pochyłe, ale to my byliśmy pochyleni, jechaliśmy przez te góry i doły, ledwie wydostawaliśmy się z jednego dołu, wpadaliśmy w drugi. – Trzymaj – mówiła dziewczyna. – Mocniej. – Ale nie miałem gdzie zaczepić stóp. Dziewczyna zahaczyła obcasami sandałów o moje pedały, a ja uniosłem stopy, żeby ich nie osmalić w spalinach z rur wydechowych. Objąłem ją za biodra i złączyłem kciuki na jej plecach. – Tak lepiej – stwierdziła. – Wystarczy. Wiatr poderwał kitkę na końcu jej warkocza i trzepnął mnie nią po brodzie, ale główny ciężar jej włosów leżał mi na piersi jak puchar koloru wina, od pierwszego splotu warkocza luźno spływając spod kasku. Przysunąłem się jeszcze bliżej i przycisnąłem warkocz do piersi. A ona przycisnęła się do Siggy’ego. Ach, dziewczyno, pomyślałem, jakież piękne napięte ścięgna łączą twoją kostkę z łydką! Spódnicę na kolanach przytrzymywał jej worek z praniem. Łokciami przyciskała ją do ud. Dłonie wsadziła do sławetnej pionowej kieszeni kurtki Siggy’ego, jakby z niej korzystała w charakterze mufki dla ochrony przed wiatrem. Zapach jej włosów był słodszy od zapachu pokosów, silniejszy od zapachu smużek miodu skapujących z maleńkich drzwiczek uli. Poślizgiem braliśmy wertepy tej karuzeli, wyorując ze zbocza miałki żwir. – Niech mnie – mówił Siggy. – Niezły ciężar nas niesie. – Włożyłaś kask tyłem do przodu – powiedziałem jej do ucha, tak miękkiego, że załaskotało mnie w nos. – Nieważne teraz – odpowiedziała. – Tylko trzymaj. Udało mi się zerknąć i zobaczyłem, że kask spada jej niemal na oczy, a z tyłu
podjeżdża do góry, pasek przygryzła w ustach i kiedy mówiła, ucinała końcówki słów. – O tam, to Ybbs – powiedziała i za długim spadkiem jakiegoś sadu mignęła mi szeroka woda, czarna jak oliwa w cieniu jodeł w dole łąki. Na następnym wertepie znowu zobaczyliśmy rzekę, ale teraz grzmiącą nad wodospadem. Miasto z glinki i z rdzawymi dachami zaczynało się tam, gdzie czerń wody wpadała w pianę – w bulgoczący bulion biały jak kość. Widać było wieże powiewające flagami landu, wąskie kładki nad odnogami rzeki przecinającymi ulice. A także ogródki o wyblakłych barwach wiejskich targów kwiatowych; Siggy jednak się zagapił, za wysoko wjechał na ścianę tej karuzeli i zderzyła się z nami wypukłość drogi. Walczył z głęboką kaszą żwiru na poboczu. – Skubaniec! – wrzeszczał. – Skubany skubaniec! Jeden półdupek zeskoczył mi na błotnik. Straciłem równowagę i nie miałem gdzie postawić swoich biednych stóp. Tak wiec kciuki na plecach dziewczyny mi się rozjechały i wepchnąłem dłonie pod worek, na jej kolana. – Ej, ty! – krzyknęła. Jej łokcie skoczyły pod moje pachy jak skrzydełka spłoszonej pardwy. Spódnica frunęła na uda. Zdążyła mi przynajmniej łysnąć krągła, twarda noga, zanim i drugim półdupkiem nie siadłem na błotniku. Zepchnęła mnie między siodełko a plecak, nie miałem o co zaczepić swoich biednych stóp i w żaden sposób nie mogłem przestać się zsuwać. I dalej się zsuwałem. Pierwsza dotknęła rury wydechowej moja lewa noga, samą łydką, ale nie miałem wyboru, musiałem okraczyć motor, żeby nie spaść. W ten sposób rury wydechowe dobrały się do moich łydek jak ruszt do boczku. – O, on się pali! – powiedziała dziewczyna. – Graff? – zapytał Siggy. – Jezu, myślałem, że to hamulce! Ale nie sposób było szybko się zatrzymać w tej kaszce żwiru na stromiźnie, musiał oczywiście zjechać na skraj drogi. Siggy wbił nas prosto w rów jakiegoś sadu i zdjął mnie znad plecaka, chociaż przywarłem do rur i trzeba było szarpnąć. – Och – powiedział – trzeba będzie odmaczać na tobie spodnie. A ja powtarzałem: – Aj! Och, och, aj, aj. – Zamknij się, Graff – powiedział Siggy – stracisz resztkę godności. Zdławiłem więc wrzaski wydzierające mi się z gardła – nie dałem im ujścia – i poszły mi z powrotem w moje biedne łydki, lepkie, posieczone żwirem, na pozór bardziej nadtopione niż przysmalone. – Och, nie dotykaj tego! – krzyczała dziewczyna. – Popatrz na siebie, och! Ja jednak spojrzałem na nią w zbakierowanym kasku i pomyślałem: Najchętniej bym ci porządnie przyłożył i powiesił za te skubane włosy!
– Ej, ty – powiedziała. – Jak mnie złapałeś, nie wiedziałam, że spadasz! – Jezu – zauważył Siggy – ależ on śmierdzi! – Ty skubańcu! – wrzasnąłem. – Potrzebna nam będzie wanna, żeby go namoczyć – powiedział Siggy. – Jest u ciotki – oświadczyła dziewczyna. – O, w jej Gasthofie jest kupa wanien. – Porządna kąpiel, Graff, tego ci trzeba. – Wsadź go z powrotem – powiedziała dziewczyna. – Pokażę wam drogę. Uch, czułem ten wiatr jak igły lodu na oparzeniach. Przytuliłem się do dziewczyny, a ona sięgnęła jedną ręka do tyłu i przycisnęła mnie do siebie. We mnie jednak wzbierał nieludzki wrzask, potrzebowałem knebla, toteż zatkałem sobie usta, przyciskając je do jej szyi i zaznając uciszenia i smaku rozkoszy. – Ty, jak się nazywasz? – zapytała z rzemykiem kasku w ustach, a jej szyja pod moimi wargami oblała się gorącym rumieńcem. – Nie zmuszaj go do mówienia – poradził Siggy. – Nazywa się Graff. – A ja Gallen – szepnęła dziewczyna. – Nazywam się Gallen. Gallen od Św. Leonharda? – powtórzyłem sam do siebie i do jej szyi. We troje więc i ranni jechaliśmy przez miasteczko na naszej bestii, jazgocząc szczękliwym echem pod niskimi arkadami i rycząc na pełny gaz między wysokimi murami mostu. – Wodospady Ybbs – powiedział Siggy. – Miejsce twojego upadku, Graff. A ja szukałem nowego miejsca do pocałunku. Przemykaliśmy ze słońca w cień i z palącego żaru w palący chłód jak w podmuchy miechów podsycające płomienie w moich łydkach a ze mnie wyrywała się na zewnątrz cała orkiestra wrzasków. – Przykro mi, że cię boli! – powiedziała Gallen. – Zaopiekuję się tobą. Choćbym jednak nie wiem jak ją ściskał, nie przerywało to pieczenia, więc podsuwałem oczy pod muśnięcia jej włosów opadających w kształcie pucharu. – Już, już – mówiła. – No, już dobrze. Kamienie bruku zlewały się w jedno, zdawało się, że się unosimy całe mile nad ziemią i jeszcze wyżej. Pode mną biegły niedźwiedzie i dmuchały w węgle, które jakiś czort zostawił mi na łydkach. – To zamek! – zawołał Siggy. – Ej, ten Gasthof to zamek! Ale mnie nie mogło to już zdziwić. Pod opieką Gallen von St. Leonhard mogłem się spodziewać zamku. – Cóż – powiedziała Gallen. – Kiedyś był zamkiem. – Wciąż jest zamkiem! – oświadczył Siggy głosem oddalonym o całe mile i zagłuszanym przez tratujące niedźwiedzie. I z odległości czterdziestu siodełek motocyklowych dodał: – Zamek zawsze zostanie zamkiem. Ostatnią rzeczą, jaką dojrzałem, były malutkie, rozsypane przed nami bumerangi płatków forsycji, które za nami podrywały się do góry jak konfetti,
wsysane w straszliwy podmuch naszego wydechu. Zamknąłem oczy i z zawrotem głowy zapadłem się w cudowne włosy swojej Gallen.
Pod opieką
– No cóż – mówił Siggy – to szczęście, że naszego Graffa tak zamroczyło, inaczej zrobiłby prawdziwe piekło przy ściąganiu portek. – Ale zrobiłeś to delikatnie, co? – spytała Gallen. – Oczywiście, dziewczyno – mówił. – Wsadziłem go do wanny w majtkach i wszystko zrobiłem pod wodą. – I ciągnął dalej: – A potem wypuściłem wodę i tak go zostawiłem. Ja jednak wciąż czułem się pod wodą i nic nie widziałem. Otaczały mnie wysokie, twarde ściany i nogi miałem uwięzione w szlamie. – Na pomoc – wyszeptałem, ale przez ciemności nie przedarł się najmniejszy punkcik światła. A Siggy mówił: – Potem natłuściłem ręczniki tym smarem, który mi dała twoja ciotka, i spowiłem go jak Jezusa. – Ale gdzie jest teraz? – zapytała Gallen. – Och, gdzie ja jestem?! – zawyłem. – W wannie – powiedział Siggy i nade mną rozchyliły się jakieś drzwi, wpuszczając ostre światło. Spojrzałem po sobie, na te ręczniki spowijające mnie od piszczeli aż po brzuch. – Uciął sobie smaczną drzemkę – powiedział Siggy. – Nie trzeba było aż tyle owijać – zauważyła Gallen. – No, pomyślałem, że zechcesz zerknąć – wyjaśnił Siggy – w ręczniki było łatwiej niż go ubierać. Ich głowy zajrzały do wanny, ale wszystko było jakoś nie tak – jakby klęczeli na podłodze, gdyż ledwie sięgali brodami do krawędzi wanny. – Wstańcie! – krzyknąłem. – Dlaczego klęczycie? – O mamo – powiedziała Gallen. – Zwariował – powiadomił ją Siggy. To jakaś monstrualna wanna, pomyślałem. Ale powiedziałem: – Ej, wy! Opuśćcie mnie ostrożnie! – Jezu, Graff – powiedział Siggy, a do Gallen: – To demencja. Potrzebuje jeszcze snu. Teraz patrzyłem, jak ich cienie, zginając się wpół, zawisają u sufitu i u szczytu ściany. Przesunęli się ukośnie w stronę drzwi, a cienie stały się zębate i olbrzymie.
– Boże! – wrzasnąłem. – Bogu niech będzie chwała – powiedział Siggy i zostawili mnie w tej ciemności. Niedobra to jednak była ciemność. Miałem ściany tej wanny, których mogłem dotykać językiem, mogłem też zahaczyć dłonie o skraj wanny i nakierować się w tę stronę, w którą muszę pójść, jak mi się zdawało – ilekroć tylko zamknąłem oczy. Ślizgałem się wariackimi piruetami po łazience, kiedy znów chlusnęło na mnie światło w kształcie drzwi, a jakiś cień odczepił się i przeskoczył ze ściany na sufit – skurczył się i beztrosko skoczył na drugą ścianę na moment przed tym, zanim drzwi na światło się zamknęły. – Widziałem cię – powiedziałem do tego kogoś, kto nie wszedł, ktokolwiek to był. – Wiem dobrze, że tu jesteś, skubańcu! – Spokojnie, Graff – odezwała się Gallen. – Dobrze – odpowiedziałem i słuchałem, jak się zbliża. Słychać ją było tak, jakby się poruszała pod wanną. Potem na dłoni, którą się przytrzymywałem skraju wanny, poczułem leciutkie, jedwabne drżenie jej bluzki. – Hej, Gallen – powiedziałem. – Dobrze się czujesz, Graff? – Nie widzę cię. – No, to w porządku – powiedziała Gallen. – Bo przychodzę ci zmienić i poprawić bandaże. – Och, przecież Siggy może to zrobić. – Za bardzo cię owinął. – Czuję się wspaniale. – I to nieprawda. Zdejmę ci tylko te okropne ręczniki i założę prawdziwy bandaż. – To miło, że tu pracujesz – powiedziałem i koniec jej warkocza otarł się o moją pierś. – Cicho. – Dlaczego jesteś o tyle niżej niż ja, Gallen? – Jestem nad tobą, głuptasie. – Och, to musi być strasznie głęboka wanna. – Stoi na podwyższeniu i dlatego tak ci się zdaje. Teraz poczułem, że odnajduje rękami moją pierś, a potem zsuwa je na biodra. – Wygnij się, Graff. Odwinęła jeden ręcznik tak lekko, że jej ręce nawet mnie nie dotknęły. – Jeszcze raz – poprosiła i wygiąłem się, żeby mogła odwinąć drugi. Poczułem się sam chłodny jak wanna i nagi do kolan. Kiedy się pochyliła, żeby mnie unieść za palce nóg, na brzuch klapnął mi jej warkocz. – Łaskoczą mnie twoje włosy – powiedziałem.
– Gdzie? – Łaskoczą – powtórzyłem i chwyciłem oburącz warkocz. Smagnąłem się nim, a ona wyciągnęła go z wanny. – Przestań, Graff. – Chcę zobaczyć twój karczek. Rozwijała mnie od kostek w górę i kiedy doszła do piekących, lepkich łydek, zwolniła, jak tylko mogła, bo te ręczniki były najbardziej zlepione. – Gdzie wsadziłaś warkocz? – Nieważne – powiedziała. Wszystkie ręczniki były już zdjęte. – Widzisz po ciemku, Gallen? – zapytałem. – Nie! – Gdybyś widziała, zobaczyłabyś, że... – Oczywiście. – ...cały jestem różowy, owłosiony tu i ówdzie, jak małpiak. – Pięknie – powiedziała. – Przestań już. Zdołałem jednak wyciągnąć rękę i znaleźć jej głowę, zsunąć dłoń pod jej brodę, przeciągnąć knykciami po jej gardle i niżej, do pierwszego splotu warkocza wsuniętego pod bluzkę. – Chcę zobaczyć twój karczek – powtórzyłem. Zakładała teraz te nowe bandaże, gaza owijała się łatwo i mocno. Owinęła mi tylko łydki i nie spętała obu nóg razem. Coś takiego mógł zrobić tylko Siggy. – Mam czysty ręcznik do przykrycia – powiedziała. – Jakiś olbrzymi? – Unieś się – poprosiła i śmignęła nim wokół mnie tak szybko, że poczułem powiew. – Teraz wpuść trochę światła – poprosiłem. – Nikt nie wie, że tu jestem, Graff. Ciocia myśli, że ścielę łóżka. – Tylko spojrzę na twój karczek, Gallen – prosiłem. – A nie rzucisz się na mnie, Graff? – Nie. – Ani nie ściągniesz ręcznika? – Jasne, że nie! – Raz jeden gość tak zrobił... w holu, mówiła ciocia. Ściągnął go przed nią. Chlusnęła na nas jasnym światłem z drzwi i pochyliła się nade mną. Przyciągnąłem jej twarz do ramienia i spojrzałem. No tak. W dołku na karku miała lekką pręgę, taką, jaką tam zostawiłem. – I ty nie wyszłaś z tego bez śladu – powiedziałem i cmoknąłem ją w to miejsce. – Nie rzucasz się na mnie, co? – powiedziała. Położyłem ręce na dnie wanny. Cmoknąłem ją jeszcze dwa razy w ucho. A ona dotknęła mojej piersi samymi koniuszkami palców. Starała się nie dotknąć mnie pełną dłonią. Trzymała twarz
odwróconą na moim ramieniu. Dotykała mnie jak najspokojniej. Nie opierając się o mnie. Była jak jakaś długa, z lekka ogłuszona ryba, wyrzucona na zimne powietrze, cała rozedrgana, ale lekka w dotknięciu. – Idę już – powiedziała. – Dlaczego muszę zostać w wannie? – Chyba nie musisz. – Gdzie jest Siggy? – Poszedł po kwiaty dla ciebie. – Po kwiaty dla mnie? – Tak – potwierdziła Gallen. – Ma już wazon z wodą i chce go wypełnić płatkami forsycji. Wtem trzask jakiejś deski wstrząsnął ścianami, dotarł pod wannę i moja Gallen przemknęła przez łazienkę równie bezszelestnie jak jej cień. Zwarły się brzegi prostokąta jasnych drzwi i moje światło wsiąkło jak woda w gąbkę.
Z wanny, życie biegnie dalej
Graff niepoprawny, Hrabia na wannie, Tam gdzie nimfetki schodzą do wody. Graff napalony, Cwaniaczek z wanny, Na rzeź prowadzi dziewice młode. O, Graff bezdenny, Diabełek z wanny, Lubi zwierzęta i las, Lubi nimfetki Potworek Graff. Czai się w wannie, Zmienia dziewice W ladacznice. O, Graff, Ty gnojku! Kolczasty kijek Wbiję ci w tyłek, Więcej grzeczności. Tak rzecze Siegfried Javotnik, piewca szarzyzny życia, o słuchu stępionym w huku dział – podczaszy wnoszący pożyczoną wazę z pływającymi w wodzie płatkami forsycji. Nigdy jeszcze od nikogo nie dostałem wiersza, powiedziałem więc:
– Zdaje mi się, że te rymy są naciągane. – Nie powinieneś był wychodzić z wanny – oświadczył Siggy. – Mogłeś zemdleć i rozwalić sobie ten ośli łeb. – Wspaniałe kwiaty, Sig. Chcę ci za nie podziękować. – O, wcale nie są dla ciebie. Są w ogóle do naszego pokoju. Mieliśmy szerokie okno z żelazną kratą w głębokim wykuszu, otwierało się na zewnątrz i wpadał przez nie szum wodospadu. Stary zamek miał dziedziniec, na który wychodziło nasze okno. Widać było z niego nasz motor zaparkowany przy najgęstszym krzaku forsycji – piękną, podobną do broni bryłę mechanizmu bez jednej zbędnej części, nie na miejscu tu, w tym żółtym ogródku. Mieliśmy dwa łóżka rozdzielone rzeźbionym stojakiem na pisma. Jedno łóżko było rozebrane. Prześcieradło naciągnięte, świeże, bez jednego załamka, poduszka spulchniona, puchata i lekka. – Tyś mi pościelił łóżko, Sig? – Nie, Graff, nie ja. Pewno ta twoja nimfetka, a może jej dobra ciocia. – To dobra ta jej ciotka? – Kochana babinka, Graff, przemiła staruszka. Ba, pożyczyła mi tę wazę na kwiaty. – Hm – mruknąłem. – Za niewielką opłatą – dodał Siggy. – prawie darmo. – Czyli? – Za cierpliwe wysłuchanie jej pytań – wyjaśnił. – Skąd jesteśmy i jak się tu znaleźliśmy. I dlaczego. I czym się tu zajmujemy w sensie pracy. – Pracy? – Pracy, Graff. To znaczy z czego żyjemy. – To jest pytanie, no nie? – Miała jeszcze lepsze, Graff. Chciała wiedzieć, który z nas ma chrapkę na Gallen. – Ha. Miła ciocia, nie ma co. – Toteż uspokoiłem ją w tej materii – ciągnął Siggy. – Powiedziałem, że obaj jesteśmy napalone pedały i nie ma się o co martwić. – Skubaniec! – krzyknąłem. – A co ona na to? – Pożyczyła mi wazę – powiedział Siggy. – Żebym mógł narwać ci kwiatków.
Zmylić trop
– Jestem Tratt – powiedziała ciotka Gallen. – Nie poznaliśmy się, kiedy cię wnosili. – Co za wstyd dla mnie, Frau Tratt. – Jak twoje nogi? – zapytała. – Zajęto się nimi jak należy.
– Dbam o swojego Graffa – oświadczył Siggy. – O tak, to widać – stwierdziła ciotka Tratt i zostawiła dla nas obu jedno menu. Jadalnia gospody „Schloss Wasserfall” wychodziła na tamę, wskutek czego jedzeniu i piciu towarzyszyły żółciowe mdłości. Wielki wodospad zasnuwał okna pianą, z której na szybach tworzyły się strumyki w kształcie delty. Żołądek się we mnie wywrócił i poczułem smak czegoś starego, zepsutego. – Od jakiegoś czasu nie widzę tej Gallen. – stwierdziłem. – Pewno siedzi w naszej wannie, Graff. Czeka na ciebie. W miasteczku zapaliły się latarnie, chociaż od zmroku dzieliła nas jeszcze godzina rdzawego wieczoru. Światła latarni pocętkowały wodę mknącą nad skalnym progiem i przebiły się przez nią w miejscu, w którym opadała łukiem w dół. Rzeka niosła miliony strojnych, barwnych, maleńkich odbić z miasta. – Jeżeli oczywiście – mówił Siggy – nie dowiedziała się od cioci, że nie interesują cię dziewczyny. – A to z pewnością twoja zasługa – powiedziałem. – Będę to musiał sprostować. – Ach, Graff. Zobaczysz, co to za kłopot prostować coś takiego. – I tak nie uwierzy – stwierdziłem. Zza rzeki mrugało też światłami kilka sklepów. Wieże skakały z prądem i waliły się w dół. – Niegłodny? – zapytała ciotka Tratt. – Czuję się najedzony od samego siedzenia tutaj – stwierdziłem. – Ach, Frau Tratt – westchnął Siggy. – Jak się jest zakochanym, traci się apetyt na inne rzeczy. – No, no – powiedziała Frau Tratt i zabrała nam menu. – Nie sądzę, żebym musiał ciągnąć to dużo dłużej, Sig. – Ależ Graff, to przecież po to, żeby zmylić trop starszej pani. – I żeby nas wywaliła ze swojego Gasthofu. – I tak dla nas za drogi – stwierdził. – Tak samo jak dla twojej milutkiej Gallen.
U stóp twego łóżka
Nie było mojej Gallen w wannie, Siggy więc wpadł na pomysł, żeby się wykąpać. – Jeżeli pozwolisz – powiedział. – Sprawisz mi radość – odpowiedziałem. Kiedy chlapał się i nucił coś w wannie, usiadłem na parapecie okna. Trzepał wodę dłońmi na płask, klaskał ostro jak bóbr. Dziedziniec za oknem pełen był stonowanych żółci i zieleni, wieczory stawały się coraz dłuższe. Wodospad otulał zamek mgiełką, czułem na twarzy wilgoć w powietrzu. – Zejdź na dół, Graff – odezwała się Gallen.
– Gdzie jesteś? – zapytałem, spoglądając w stronę ogródka. – Na waszym motorze – powiedziała Gallen, ale motor widziałem, wyglądał grubo i rozłożyście jak stary byk pod forsycją – rażący w bajkowym świetle wieczoru majak – lecz mojej Gallen wcale przy nim nie było. – Nie, nie ma cię – powiedziałem. – Widzę. – No dobra, pod twoim oknem. Widzę twoją brodę. – To pokaż się. – Jestem cała goła – powiedziała Gallen. – Nie mam nic na sobie. – Musisz. – Ty zejdź, Graff. – I ja przyjdę goły – zapowiedziałem. – Och, uważaj – powiedziała Gallen i wysunęła się, żebym ją mógł zobaczyć, powiewna w swoich marszczeniach z długimi rękawami i fartuszku całym w falbankach. Boże, pomyślałem, nie może mieć więcej niż czternaście lat. – Jest z tobą ciocia? – zapytałem. – Coś ty? – zdumiała się. – Zejdź. Wybiegłem więc w podskokach przez kłujący dywan holu. Żyrandole zakołysały się, mrugając do mnie ze znużeniem, jakby je już zmęczył oglądany z góry wciąż ten sam widok ukradkowych wieczornych spisków. A członkowie miejscowej drużyny piłki nożnej, oprawieni w ramy, ofuknęli mnie zastygli w swoich pozach na ścianie holu. Od tylu już lat ich twarze pozostawały nie zmienione. Był taki rok, kiedy wszyscy zgolili wąsy. I lata wojny, kiedy drużyna składała się z dziewcząt. Zawsze jednak były to uczciwe twarze sportowców. Twarze, które już mnie widziały, które oglądały niezliczonych awanturników i kochanków skradających się przez ten hol i wszystkich ich napominały. Słysząc moje niecierpliwe kroki, czuli swędzenie w swoich czujnych stopach piłkarzy. Zaraz zeszliby z tych fotografii i jako żywo wymierzyli mi kopniaka, gdyby nie to, że za wielu już się napatrzyli sekretów podobnych do mojego. Zamek bezpiecznie mnie wypuścił, a Gallen zapytała: – Kto to? – Różowiutki Graff – odpowiedziałem – cały lśniący i golutki jak Dzieciątko Jezus. – Wychodź. Dojrzałem ją w pnączach wina przy murze zamku. Dala nura pod parapety okien i skinęła na mnie, bym poszedł za nią. – Za róg – mówiła. – Tędy, Graff. Schowaliśmy się za węgieł zamku, gdzie już na nas czekała mżawka wodospadu. Szum wody uciszył świerszcze, a oświetlone strzelnice na wieżach Waidhofen wzdłuż rzeki wycinały plasterki światła w śmietankowych wirach piany pod tamą.
– Dawno cię nie widziałam, Graff – powiedziała Gallen. Usiadłem przy niej, oparliśmy się plecami o zamek, jej ramię zachodziło odrobinę na moje. Warkocz miała zwinięty na czubku głowy i pogłaskała go, zanim na mnie spojrzała. – Dobrze ci wygoiłam nogi? – zapytała. – Och, wszystko już w porządku, Gallen. Mogę znowu popatrzeć na twój kark? – Nie mógłbyś po prostu pogadać? – Brak mi słów. – No, musisz spróbować. – Chciałbym, żebyśmy mieli sąsiednie pokoje – spróbowałem. – Nigdy ci nie powiem, gdzie jest mój. – To zajrzę do wszystkich. – Ciotka ma psa, śpi u stóp jej łóżka. – Kto śpi u stóp twojego? – Gdybym myślała, że zostaniesz dłużej, trzymałabym lwa. Jak długo zostaniesz, Graff? – Zdajemy się na los – wyznałem. – Gdybym myślała, że zostaniesz dłużej, powiedziałabym ci, gdzie jest mój pokój. – Czy ciotka da ci posag? – Nie myślę, żebyś został dzień dłużej. – Dokąd byś pojechała w podróż poślubną? – A dokąd byś mnie zabrał? – Do wanny – odpowiedziałem. – Do Wielkiej Wanny. – A Siggy wybrałby się z nami? – Cóż – odpowiedziałem. – Ja nie umiem prowadzić motoru. – Masz – powiedziała. – Widzisz mój kark? Już znika to, co mi zrobiłeś. Ale zrobiło się za ciemno, żebym to mógł sprawdzić. Wykręciłem jej ramiona i przyciągnąłem plecami do siebie. O, nigdy nie oparłaby się o mnie całym ciałem, siedziała częściowo odsunięta, kiedy ją całowałem. – Znowu mi to wróci, Graff. – Pokażesz mi swoje włosy rozpuszczone? Podniosła więc rękę, żeby rozpleść warkocz. Czułem pod palcami podłużną, twardą krawędź jej obojczyków zrównanych z ramionami, kiedy podniosła ręce. – Ale masz tych kości, Gallen! – zdumiałem się. Opuściła warkocz na ramię i rozwiązała go na końcu. Potem porozdzielała ciasno splecione pasemka włosów, przeczesując je palcami, aż z trzaskiem się rozsypały i zatańczyły jak babie lato w powiewach wodnej mgiełki od wodospadu. – Nic nie obrasta moich kości – stwierdziła Gallen. – Od lat nie przytyłam.
– Och, wieki minęły, jak byłaś tłuścioszkiem – orzekłem. – Całujesz czy gryziesz? – zapytała. – Troszkę przytyłaś – stwierdziłem, objąłem ją w pasie i dotknąłem palcami jej smukłego brzuszka. Doznałem wrażenia, jakby usuwała się spode mnie. Poczułem, że w nią wpadam. – Straszysz mnie, Graff – powiedziała. – Chcesz mnie tylko nastraszyć. – Akurat. – A ten Siggy... twój przyjaciel... tylko chce nastraszyć ciocię. – Co? – Nastraszył ją, umyślnie – oświadczyła – bo na pewno nie ma w tym słowa prawdy. Może bym nie wiedziała, gdyby to o tobie była prawda? – Och, wiedziałabyś. Warkocz jej się rozplótł i za uchem odsłoniło się gołe miejsce. Pocałowałem ją więc tam, a ona trochę się odsunęła i przycisnęła sobie moje dłonie płasko do boków. – Jeszcze pomacaj kości – wyszeptała. Rozluźniła się, potem przestała, odepchnęła się ode mnie i wstała. – Och, Graff – powiedziała. – Nie myśli, że coś, co robię, robię umyślnie. Wcale nie wiem, co robię. – Nie bój się o to, co sobie pomyślę. – Naprawdę jesteś całkiem miły, Graff – stwierdziła. – Choć trochę się ciebie boję, jesteś całkiem miły. – Dla ciebie – wtrąciłem – różowiutki Graff. Tymczasem za rzeką błyskały dramatyczne błyskawice i rozjaśniały żółcie w ogródku. Grzmoty brzmiały głucho i trzeszcząco, daleko, w nie moim świecie. W świetle błyskawic włosy Gallen płowiały, ich czerwień stawała się jaśniejsza. Przemknęła wzdłuż ściany do rogu. Kiedy znalazła się przy węgle, pozwoliła mi się zbliżyć. Znowu objąłem ją w pasie i oparła się o mnie. Ale nie chciała się odwrócić, przytrzymywała tylko moje dłonie na biodrach. – O Jezu, Graff – powiedziała. – O Jezu, twoje kości – wyszeptałem. Wyjrzeliśmy na dziedziniec. Nieliczne oświetlone wieczorem okna rzucały na trawnik jasne kwadraty i krzyże ram. Na tle takiego krzyża zobaczyłem Siggy’ego z rękami nad głową. – Co to? – spytała Gallen. – To Siggy sięga do palców od nóg – powiedziałem. Ale nie, to nie było to. Trzymał się kraty w oknie. Sięgnął nad głowę i przytrzymywał się skrzyżowanych pionowych i poziomych prętów. Wyglądało na to, że się przeciska na dziedziniec. Jak jakieś przebudzone nocne zwierzę sprawdzające wytrzymałość swojej klatki.
– Wcale nie dotyka palców od nóg – stwierdziła Gallen. – To jakieś ćwiczenie rozciągające – orzekłem. I prędko pchnąłem ją pod parapety okien. W wielkich drzwiach zamku obdarzyłem ją znienacka rozmazanym pocałunkiem. – Musimy uważać na twoją ciotkę – powiedziałem i wszedłem przed nią do holu. I może ci piłkarze spojrzeli nagle z zaciekawieniem? A może w ich oczach zabłysło coś, czego tam nie było od dnia, w którym zostali uwiecznieni, oprawieni i powieszeni? Ale pod moimi drzwiami nie było widać żadnego światła, więc dłuższą chwilę zaczekałem w korytarzu – wsłuchany w niczym nie zakłócany, równy rytm udawanego chrapania Siggy’ego – przyjaciela.
Piosenka reklamowa proroka
Pojedziesz ze mną? Więzienie sybarytów Wciąż jest wygodne i bezpieczne. Zawsze tak tanio Dasz się kupić pochlebcom? Nigdy nie przyznasz, Że można się poświęcić większym rzeczom? Pojedziesz ze mną? Gdy sybaryci śpią, Możemy uwolnić ich więźniów. – Jesteś lepszy w chrapaniu niż w poezji – stwierdziłem. – Bardziej uważasz, jak chrapiesz. – Burza cię zbudziła, Graff? – W świetle błyskawic przeczytałem twój wiersz. – Ach – westchnął. – Zaiste, piorun ci wskazał drogę. – Wzywałeś go? – Okazałem prawdziwą gorliwość – przyznał. – Przez okno, Sig? Co? Uwieszony u krat? Wzywałeś zabłąkane gromy? – Z początku nie – wyznał. – Z początku tylko się przyglądałem, dopóki z zapadnięciem nocy los mi nie dopomógł, bym lepiej się przyjrzał. – Posłuchaj, jaki idzie deszcz, Sig. Czy i do tego przyłożyłeś rękę? – Z tym nie mam nic wspólnego, Graff. Z tym deszczem to wpadka. To z wpadkami, Graff, cały czas trzeba się liczyć. – Szkoda, że mnie los nie dopomógł – powiedziałem. – Na pewno cwany z niego facet. – Jużeś ją skubnął, Graff?
– Nie. – Masz wrodzony szacunek dla młodości. – Kiedy dzień wyjazdu, Sig? – Ach, rzewne rozstanie. A kiedy zdołasz się oderwać, Graff? – Potrafisz poganiać, skubańcu. Ale teraz, Siggy, chciałbym się trochę przespać. – Więc Graff chciałby się przespać! – zawołał i usiadł razem z poduszką. – To śpij – dodał. – Sam śpij. – Jak wulkan, Graff. Staruszek Siggy śpi jak wulkan. – Nie obchodzi mnie, jak śpisz. – O, to prawda, Graff. To nie obchodzi czułego skubańca! – Jezu! – On jest w łazience, Graff – powiedział Siggy. – Wysmaża to, co dalej ma nas spotkać.
Co Jezus wysmażył w łazience
W pokoju wcześnie zrobiło się widno, mimo że deszcz zalewał dziedziniec i słychać było, jak jego wielkie krople dzwonią o rury motoru. Oparty na łokciach wyjrzałem z okna przez kraty. Mokre brukowce podjazdu wyglądały jak gąszcz jajowatych brył, zobaczyłem też ciotkę Tratt gotującą się na przyjęcie mleczarza. Wyglądało to tak, jakby wyszła na dziedziniec spod zamku. Toczyła przed sobą dwie bańki na mleko, popychając je rozklapanymi kaloszami. Spod workowatego przeciwdeszczowego rynsztunku wystawał jej różowy skraj koszuli. Siatka na włosy zsunęła się jej na brwi, nadając czołu wygląd czegoś spuchniętego, wyłowionego z morza. Między kaloszami a skrajem koszuli łyskały krótkie kopki łydek. Ciało miała białe jak łój. Postawiła bańki na bruku, tuż przed drzwiami zamku, a potem pospieszyła do bramy prowadzącej na dziedziniec i otworzyła ją dla mleczarza. Tyle że mleczarza jeszcze nie było. Ciotka Tratt wyjrzała na ulicę, rozejrzała się na obie strony i pognała z powrotem do zamku, powiewając namokłym skrajem koszuli i zostawiając bramę otwartą. Deszcz dzwonił teraz o bańki, tyle że bębnił o nie niższym tonem niż o rury motoru. Nagle, wściekle rozpędzony, z góry skazany, jakby tańczył na lodzie, nadjechał mleczarz. Zobaczyłem, jak w bramę wpada koń z krzywym pyskiem, w okularach już odchylonych wcześniejszą świadomością całego rozpędu wózka i własnego rozkołysanego ciała, z dyszlem zadartym nad zapadły grzbiet, z plątaniną
rzemieni i sznurków uprzęży ściągniętą w stronę tego rogu, który ten głupi koń miał zamiar ściąć. Potem zobaczyłem, jak woźnica szarpie i podrywa do góry końskie wole, cały wózek się uniósł i rozchlapując kałużę, poleciał za koniem, wyrwał dyszel i z rozpędu, bokiem, całym ciężarem rąbnął w zad zwierzęcia – jakby jeździec w pełnym galopie skoczył z końskiego grzbietu, nie puszczając lejców i ważąc tyle samo co koń. Woźnica wrzasnął: – Jeeezu! – a wózek skoczył bokiem na oba koła, które się zaklinowały i nie kręciły. Koń zaczekał, aż spadnie na cztery nogi, i wózek ruszył za nim. A ja czekałem, kiedy ten głupi woźnica przestanie ściągać koniowi łeb tak wysoko, że zwierzak widział tylko wierzchołki krzaków forsycji zamiast własnych kopyt lądujących na mokrych, gładkich jak jajka kamieniach bruku. Koń zwalił się na bok, dyszel zjechał mu po grzbiecie i rąbnął go w ucho. Wózek zahamował na zadzie konia. Gąbczaste żebra konia walnęły o bruk i koń sapnął: Giuff! Ten głupek woźnica wystrzelił z ławeczki jak z procy i na czworakach wylądował koniowi na szyi, w plątaninie rzemieni i metalowych kółek. W zbitym z listew wózku bańki narobiły piekielnego łoskotu. Rzemień pośladkowy szarpnął i poderwał koński ogon w górę jak proporzec. – Co to było? – zapytał Siggy. A mleczarz na końskiej szyi podskakiwał jak sprężyna, która przed chwilą się przebiła i wylazła ze starego materaca. – Jeeezu, koń! – wrzeszczał. – O Boże, Graff! – wykrzyknął Siggy. – Co się dzieje? Mleczarz złapał leżącego konia za uszy i znienacka dźwignął jego łeb na kolana. Okraczył go, położył sobie na udach i kołysał. – Święta matko Jezusowa, koń! – zapłakał. Potem cisnął końskim łbem o bruk, po prostu uniósł go za uszy i puścił na ziemię, przygniatając własnym ciężarem. Przednie kopyta konia zamachały w deszczu. Wszystkie bańki na wózku przechyliły się i wyglądały jak mokre twarze zerkające znad wózka. Ciotka Tratt tłukła się w holu za głównymi drzwiami, wbijając pięty w kalosze. Wykoślawiając stopy poczłapała podjazdem do mleczarza. – Ej, wy – powiedziała. – Co z wami? Mleczarz, skulony jak dżokej na szyi konia, nie puszczał uszu, przyłożył policzek do wgłębienia pod końską szczęką i posłużył się własną głową, by sponiewierać konia. Teraz lepiej mu to poszło. Nie próbował podnieść zwierzęcia, pozwolił mu dźwignąć się samemu, ale na tyle tylko, żeby on, mleczarz, znalazł się dokładnie nad łbem, uczepiony uchwytów uszu. W ten sposób zyskał dźwignię i
mógł się natychmiast rzucić na konia, tak że jego łeb, zanim spoczął na bruku, obijał się przez chwilę – pienił na wędzidle, wstrząsał i od nowa zabierał do wstawania. – Ej, Graff, ty skubańcu – powiedział Siggy – nie powiesz mi, co się dzieje? Otulił się satynowym piernatem i przyskakał do parapetu okna. Teraz większe szaleństwo ogarnęło konia, mleczarz był spokojny i straszny. Wózek wjechał koniowi w zad, dyszel oparty o grzbiet konia wygiął się jak wielki łuk. Gdy koń się przestawał tłuc, dyszel znów się odbijał i naciągał nad miarę niewiarygodny koński kręgosłup. Wcale to jednak nie przeszkadzało mleczarzowi, tak wściekle wczepił się w szyję i uszy z policzkiem wciśniętym pod żuchwę konia. – O Boże – westchnął Siggy. – Zwariował – stwierdziłem – ten upadek zamącił mu w głowie. – Aaach – westchnął Siggy. Po scenie ostrożnie poruszała się ciotka Tratt, chroniąc przed deszczem rąbek różowej koszuli. A Siggy z piernatem na ramionach, ściągniętym pod brodą – mijając mnie z jedną bosą stopą wygiętą jak koci grzbiet w mokrej trawie – rąbnął w stojak na pisma, wypadł za drzwi i runął przez korytarz. Jeden zupełnie nieudany piruet przy zakręcie na schody zaczepił puszystym piernatem o poręcz i szarpnął Siggym do tyłu w tym momencie, kiedy szukał stopami schodów. Puścił przytrzymywany pod brodą piernat nie zatrzymując się. I nie zawrócił po niego. Piernat pomachał do mnie z poręczy satyną w powiewie przeciągu, który wpadł z otwartych szybko na oścież głównych drzwi. Skoczyłem z powrotem na swoje miejsce przy oknie. I oto, co w ułamku sekundy zobaczyłem: na dziedzińcu był ktoś nowy, wielki chłop o wystających z Lederhosen różowych kolanach i bezwłosych łydkach, w powiewającym fularze wyciągniętym z góry piżamy i w sandałach na bardzo grubej podeszwie. Stał w połowie drogi między głównymi drzwiami a ciotką Tratt okrążającą upadłego konia, opierając na biodrach dłonie dziwacznie odstające jako zakończenia rąk – człowiek ten bowiem był w ogóle pozbawiony nadgarstków, jak również szyi i kostek nóg. Mówił: – Frau Tratt, cóż to za hałas... bardzo późno się położyłem... – po czym wykonał pełny obrót, stanął twarzą do zamku i rozpostarł ramiona, jakby z drzwi ktoś rzucał mu bukiet kwiatów. Siggy wpadł na niego z rozpędu jak worek z piaskiem i tamten nawet nie złączył rąk, zanim upadł czy też zanim bose stopy Siggy’ego nie przeleciały mu przez obleczoną w piżamę pierś. Ciotka Tratt się odwracała, co się zaczynało od rąk, najpierw odwróciła dłonie.
Zmęczonym głosem oznajmiła: – Głupek z tego woźnicy... to zidiociały pijak. – Gdy tylko zdążyła podnieść oczy, zobaczyła tego grubasa na fularze, z drgającymi palcami i ledwie poruszającego głową. – Będzie padało cały dzień – oznajmiła i kątem oka dojrzała mijającego ją Siggy’ego. Odwróciła się i złączyła dłonie. Tyłek Siggy’ego oślepiająco łyskał w deszczu. A ten wielki, pozbawiony stawów drab zamoczył palec w kałuży, zwilżył nim wargi i leżał na wznak, tak jak padł. – Nic! – wrzeszczał. – Nic, nic! Nic na sobie nie miał! Nic a nic! Siggy dosiadł mleczarza i wcisnął mu ręce pod brodę, żeby go złapać za gardło. Potem się pochylił, aż dotknął go głową, i wgryzł się w jego mleczny kark. Wskakiwałem w majtki, biegnąc wielkimi susami przez kłujący korytarz. Holem nadchodziła ciotka Tratt kiwając się jak gołąb, dojrzałem w dole jej przemykającą głowę, wpadła w prześwit klatki schodowej i znikła. Oparta o poręcz Gallen trzymała piernat, muskając satynę policzkiem, wyglądała przez główne drzwi na dziedziniec, skąd dochodziły jęki straszliwego cierpienia i gdzie miotający się koń ciskał wózkiem na mleko, a przewrócony facet siedział z fularem zwieszającym się z ust, wpatrzony w otwarte drzwi zamku, jakby czekał, że wypadnie z nich horda nagusów i wdepcze go w szpary między kamieniami bruku; gdzie Siggy jeździł na mleczarzu po ogródku, na przemian to znikając, to pojawiając się wśród forsycji. – Graff – powiedziała Gallen. – Ciocia wzywa policję. Zabrałem jej piernat, trącając łokciem jedną z małych, wysokich piersi. – Śliczne piersiątko – powiedziałem – obawiam się, że dziś cię opuścimy. – Tej nocy nie mogłam spać – wyznała. Ale miałem już piernat i razem z Gallen wybiegłem na dziedziniec. Ten biedny pokraka zamachał wkoło rękami, uniósł szeroki zad i usiadł z powrotem. – Wszędzie go pełno – oświadczył. – Dawajcie sieci i sznury. – Zakrztusił się własnym fularem. – Sprowadźcie psy! – Krztusił się i nie przestawał machać rękami. Niesamowita postać w forsycjach – dzwoneczki płatków ociekały deszczem – migała zgarbiona w gęstwinie krzewów w głębi ogródka, prostowała się śmiało przy motorze, ukazywała się to tu, to tam, czteroręka i dwugłowa. Piskliwe, psie, przerażone wycie dawało mi znać, gdzie się jej spodziewać. Deszcz kłuł mnie w kark lodowatymi igłami. Trzymałem piernat jak toreador muletę, uważając, żeby go nie nadepnąć. – Siggy! – wołałem. Spomiędzy dwóch rozłożystych krzaków forsycji wypadł facet w lśniącym przeciwdeszczowym rynsztunku, z zapadniętymi oczami i przezroczystymi uszami, strząsając deszcz z rozpękłych pączków i rozpryskując rozklapanymi
kaloszami całą ulewę powracających jak bumerangi płatków kwiecia – z nagusem na plecach, wczepionym zębami w mleczny kark. – Uuu! – wrzeszczał ten głupek woźnica. Gdy wszedłem między dwa krzaki, głębiej, po kolejnym wrzasku znowu mignął mi ten dwójniak, ledwie zdążył się wyprostować i pomknął dalej. Potem dzielił nas już tylko jeden krzak, wyjrzałem za rozłożystą forsycję i byłbym dotknął tych dwóch głów, gdyby nie to, że kiedy wyciągnąłem rękę, krzak mnie ukłuł. – Siggy! – zawołałem. Z dziedzińca, z pochyłości prowadzącej do drzwi zamku dosłyszałem krzyk tego przewróconego: – Spuśćcie na niego psy! Dlaczego nie ma tu psów?! Lecieliśmy teraz tym samym rzędem krzaków, biegłem za ociekającym wodą, napiętym tyłkiem, podkurczone długie palce wlokły się za zsiadającym się już mleczarzem, który potykał się, coraz niżej pochylony, biegnąc coraz wolniej. Mogłem ich już złapać. Tak mleczarz zrobił się trzygłowy, nie dał już rady biec, zachwiał się, pociągnięty do tyłu za ramiona, i kolana się pod nim ugięły. – Dobry Boże – jęknął. Leżeliśmy jeden na drugim w czarnym ogrodowym błocie, mleczarz tarzał się pod Siggym, ciskając na boki biodrami i trzepiąc rękoma. Złapałem Siggy’ego za głowę, ale nie puszczał. Dobrałem mu się pod brodę i spróbowałem rozewrzeć mu usta, ale wcisnął mi żuchwę w dłonie, aż knykcie zatrzeszczały. Rąbnąłem go po uszach i ukląkłem mu na plecach, a on wciąż nie puszczał. Mleczarz zawył jakoś śpiewnie i wrzepił się z powrotem we włosy Siggy’ego.
– Puść Sig – powiedziałem. – Puszczaj go! Wciąż jednak zęby miał zaciśnięte i nie pozwalał tamtemu obrócić bioder. Odłamałem wiec z krzaka forsycji rózgę, śmignąłem nią Siggy’ego po tyłku i wykręcił się w bok. Ale jeszcze mogłem go złapać i złapałem. Po trzecim zamaszystym uderzeniu stoczył się z mleczarza i wsadził piekącą dupę w chłodne, miłe błotko. Nagarnął błota spod siebie i umazał sobie biodra, jakby się nim przykrywał, jego wargi ułożyły się w małe, wydęte „o”. Podałem mu piernat, a on tak jakoś zaświstał. – Jedzie policja, Sig – powiedziałem. Mleczarz raczkiem odsunął się od nas. Zgarnął wielką pecynę błota na różowosiną pręgę na karku. I on tak jakoś świstał. Siggy owinął się piernatem. Dźwignąłem go pod ręce i popchnąłem przed sobą – z tych krzaków i wzdłuż ściany zamku. Pomaszerował, stawiał wielkie kroki, aż głowa mu podskakiwała. Jego stopy zostawiały w błocie przerażające ślady szeroko rozstawionych palców. – Mam pełno błota w dupie, Graff – powiedział i otrząsnął się. W jakimś sensie pełno też było błota w holu. Ciotka Tratt, zajęta wycieraniem, przytrzymywała tego zamroczonego faceta na krześle. Próbowała oczyścić mu z błota skórzane portki. Moja Gallen trzymała wiadro z wodą do moczenia gąbki. – Cóż – mówił facet – usłyszałem, że ktoś nadchodzi, i właśnie miałem się obejrzeć. Tymczasem wszedł Siggy z piernatem udrapowanym na ramionach i między nogami. Zamroczony facet odchylił się razem z krzesłem, wydał jakiś dziwny rybi gulgot. Walnął pięściami o białe kolana, na których jak serwetka leżał jego fular. Dolną wargę miał pełną i siną jak burak. – Frau Tratt – powiedział Siggy. – Pada jak podczas potopu, jak nic przerwie tamę. Koniec świata! – I przeparadował obok. Piernat błysnął i zgasł, kiedy Siggy z szybkością błyskawicy skręcił przy poręczy i wszedł na schody, robiąc to rytmicznie, z fasonem, po dwa naraz.
Zmasowane siły sprawiedliwości
Coraz to nad forsycje wylatywała bryła błota, ciągnąc za sobą jak kometa ogon wszelakiego śmiecia. Za każdym razem leciała niemal prostopadle w górę i towarzyszyły jej niepojęte odgłosy tupania i gwałtowne wstrząsy krzaków. To w ogródku zbierał się mleczarz. Nieszczęsny koń tylko pogarszał swoje położenie. Udało mu się odwrócić, ale wciąż leżał na boku i teraz w pozycji prostopadłej do dyszla pod nim. Tak ciasno zaplątał się w uprzęży, że nie mógł się ruszyć. Na samej wypukłości brwi
wyskoczył mu guz wielkości piłeczki tenisowej i zamknął jedno oko. Drugie zamrugało w deszczu, koń legł bez ruchu i zarżał – ogon mu podrygiwał. – Pada jeszcze, Graff? – zapytał Siggy. – Teraz leje. – Ale nie ma wyładowań elektrycznych? – Nie – odpowiedziałem. – Już nie. – Cóż, to kiepski pomysł kąpać się podczas burzy z wyładowaniami elektrycznymi – stwierdził. – Nic ci nie grozi – zapewniłem go. – To olbrzymia wanna, Graff. Teraz widzę, jakie z nią miałeś kłopoty. – Mleczarz jest ciągle w krzakach – powiadomiłem go. – Kąpiesz się po mnie, Graff? – Ja się tak bardzo nie ubłociłem. – Wybrzydzasz jak panienka – stwierdził Siggy. – Policja już tu jest – uprzytomniłem mu. Zielony volkswagen z kogutem migającym niebieskimi światłami miał pewne trudności z przedostaniem się przez bramę i wyminięciem wózka mleczarza. Policjantów było dwóch, obaj w wysokich butach i nieskazitelnych mundurach, z kołnierzami deszczowców identycznie, wyzywająco postawionymi. Może zresztą był i trzeci, nie umundurowany – w długim płaszczu z czarnej skóry, z paskiem, w zawadiackim czarnym berecie jako nakryciu głowy. – Przywieźli mordercę – powiadomiłem Siggy’ego. – Policja? – Z tajnym agentem. – To pewno burmistrz – domyślił się Siggy. – Małe miasteczko, deszczowy dzień... burmistrz nie ma co robić. Tych trzech weszło do zamku, słychać było, jak facet wycierany gąbką skrzypi krzesłem i podnosi głos na ich powitanie. – Siggy – zagadnąłem – ile trzeba kopów, żeby zapalić dobry motor? Ale on mi zaśpiewał pieśń wanny: Bywa, bywa, Że się zdarzy wpadka. Zbierajmy się żywo, Musimy się zmywać. – Skubany wierszokleta. – Powinieneś się wykąpać, Graff – powiedział Siggy. Chlapnął w moim kierunku wodą. Tymczasem jeden z mundurowych wyszedł na dziedziniec z olbrzymim sekatorem w ręku. Okraczył konia i kucnął mu na karku. Przecinał sekatorem wzdłuż dyszla i odciął uprząż. Koń jednak leżał dalej, zamroczony, mrugając tym
jednym okiem. Policjant syknął i zawrócił do zamku. To wtedy dojrzał wystrzelającą z forsycji grudę błota i dosłyszał tupanie i łomotanie mleczarza w ogródku. – Hej tam! – zawołał policjant. – Ej, ty! Mleczarz wciąż garściami wyrzucał w powietrze błoto i patyki. – Ty! – wrzasnął policjant. Zbliżył się do ogródka z sekatorem przed sobą jak z różdżką poszukiwacza żyły wodnej. Z mojego miejsca widać było, jak mleczarz skacze z krzaczka za krzaczek – na ugiętych nogach, zgarniając błoto i patyki i ciskając je w powietrze. Przyczajał się, obserwował, dokąd lecą jego bombki, i mknął dalej jak postać z komiksu. – Sig, ten mleczarz postradał zmysły – oznajmiłem. A policjant zakradł się na palcach między forsycje z wielkim, złowrogim dziobem sekatora przed sobą. Potem usłyszałem tamtych, jak się zbierają w korytarzu za naszymi drzwiami. Smugę światła pod drzwiami zamąciły i przecięły skradające się stopy, o deski drzwi ocierały się a to czyjś łokieć, a to biodro czy brzuch. Kłębili się, podskakiwali i szeptali – czasami docierało jakieś wyraźniejsze słowo, zdanie, zaraz tłumione sykaniem, uciszane. – ...odkąd żyję... – ...powinno się... – ...żyć razem... – ...skopać... – ...koniecznie... – ...prawo... – ...psy... – ...wbrew naturze... – ...Bóg wie... Ale wszystko poza tym – jakby ktoś mówił w obracający się wiatraczek i między jego skrzydłami przedostawały się tylko najkrótsze części mowy – zlewało się, posiekane, w jeden szum trudny do rozróżnienia w szeleście ubrań i ludzkich ciał ocierających się o ściany i drzwi. – Sig – powiedziałem – są na korytarzu za drzwiami. – Zbierają zmasowane siły sprawiedliwości? – zapytał. – Masz zamiar zostać w tej wannie? – Ej, halo! – krzyknął. – Popatrz! – I rozległo się straszne chlapanie. – To pręgi od witki – stwierdził. – Chłosta! Różowe jak twój język, Graff. Powinieneś zobaczyć, czego dokonałeś tą rózgą. – Nie mogłem cię od niego oderwać – wytłumaczyłem. – Ale mam dupę, jest na co popatrzeć! – orzekł. – Pręgi głębokie na palec! Usłyszałem, jak chlupie w wodę i ślizga się po wannie. Potem dało się słyszeć leciutkie pukanie do drzwi i w korytarzu zrobiło się
bardzo cicho. W szparze pod drzwiami tylko dwie stopy zasłaniały światło. – Graff? – odezwała się moja Gallen. – Ciebie wybrali, żebyś została naszym Judaszem? – zapytałem. – Och, Graff. Potem ktoś nacisnął na drzwi i ktoś spróbował klucza. – Odsunąć się! – rozkazała ciotka Tratt. – Nie są zamknięte – powiedziałem. Mundurowy policjant kopniakiem otworzył drzwi na oścież, strzelając klamką. Wsunął się do pokoju bokiem, a drzwi za nim wypełnił tłum. Zaniepokojona ciotka Tratt ze skrzyżowanymi ramionami. Świeżo wytarty gąbką facet z połyskującymi kolanami. Między nimi morderca, czyli burmistrz. Ani śladu teraz mojej Gallen. – Gdzie ten drugi? – zapytał facet wytarty gąbką, posuwając się kolanami naprzód. – Powinieneś to zobaczyć – powiedział Siggy i otworzył drzwi łazienki. Zaświecił nam wszystkim w oczy piekącym umytym tyłkiem. Różowe pręgi przecinające jego pośladki łysnęły jak krzywe uśmieszki księżyców na nowiu. – No proszę – oznajmiła ciotka Tratt. – Widzicie? I rzeczywiście okazało się, że to burmistrz – straszliwy Bürgermeister, który nie zdjął beretu przed ciotką Tratt, ale zdjął go teraz w akuratnym ukłonie przed dupą wypiętą w drzwiach łazienki. Dokładnie na czas, żeby dojrzeć tę dupę, zanim Siggy jednym susem znalazł się z powrotem w łazience i z hukiem zamknął drzwi. – Widzę, Frau Tratt – powiedział burmistrz. – Wszyscy widzimy, nie da się zaprzeczyć. – I ledwie podnosząc głos, zawołał: – Herr Javotnik! Herr Siegfried Javotnik? Ale człapania Siggy’ego po podłodze łazienki nie było słychać. Z hukiem wskoczył na podwyższenie i z powrotem chlupnął do wanny.
Wykryte przestępstwa
Nie otwierał drzwi, więc wszyscy zaczekaliśmy w holu na dole – wszyscy poza jednym policjantem, który został, żeby przeszukać pokój. Bardzo zirytowany różowy facet mówił: – Herr Bürgermeister, nie rozumiem, dlaczego nie wyważymy drzwi? Burmistrz jednak obserwował drugiego swojego policjanta, który przez dziedziniec i pochyły podjazd prowadził mleczarza. – Znowu pijany Josef Köller? – zapytał burmistrz. – Spowodowanie wypadku i bicie konia? Mleczarz był taki ubłocony, że legendarną szramę na karku trudno było
dostrzec. Burmistrz jednak zbliżył się i poddał ją oględzinom. – Dostałeś małą nauczkę – oświadczył. Poszturchał ciało wokół szramy, a mleczarz wysunął szyję jak żółw. – Może większą, niż ci się należało – dodał. – O, całe moje mleko wylane – powiedziała ciotka Tratt. – No, Josef – zapytał burmistrz – możesz zostawić jedną bańkę ekstra? Mleczarz spróbował przytaknąć, ale szczęki mu się zacięły i tylko wykrzywił gębę. – To wariat – powiedziałem burmistrzowi. – Ugryziony w kark – stwierdził burmistrz – i to tak mocno, że skóra została przecięta i wyskoczyła opuchlizna wielkości mojej pięści! Kto tu wariat? Kto lata nago po dziedzińcu? Jeździ na człowieku? Gryzie człowieka? I zamknięty w łazience wyleguje się w wannie? Ekshibicjonista i biczownik! – ryknął burmistrz. – Gorzej – wtrąciła ciotka Tratt. – Zboczeniec! – Śrubokręt! – wrzasnął ten różowy. – Tylko śrubokręt pozwoli nam się dostać do tej łazienki. I nie byłoby całego tego bajzlu, gdybyście sprowadzili psy na czas. Wtedy pojawił się na schodach ten policjant z góry, stanął i złączył tak idealnie noski butów, aż miało się wrażenie że zaraz spadnie. – Jeszcze tam siedzi – zameldował. – Zaśpiewał mi piosenkę. – Co znaleźliście? – zapytał burmistrz. – Solniczki. – Solniczki? – powtórzył burmistrz i jego głos zabrzmiał tonem tak wysokim jak deszcz, który się wgryzał w zapadnięte dachówki. – Czternaście – uściślił policjant. – Czternaście solniczek. – Mój Boże – westchnął burmistrz. – Zboczeniec, to jasne.
Szczegółowe dochodzenie
Co się dzieje? Bez przerwy przeszkadzają! Do czego to dochodzi? Wystarczy dłużej się gdzieś zatrzymać, a zaraz dopada człowieka bezsensowna rzeczywistość. Zapamiętaj, Graff, żadnego zatrzymywania się na dłużej. Mój ojciec, Vratno, Vratno Javotnik, urodzony w Jesenje, nim jeszcze jakiekolwiek koła zostawiły swój ślad w tym zakątku Jugosławii, przeniósł się do Slovenjgradca, gdzie go zagarnęli Niemcy – którzy na kołach wyprawiali rzeczy, o jakich jeszcze nikomu się nie śniło – a z Niemcami koła go zaniosły do Mariboru, skąd dobra droga zaprowadziła go prosto przez granicę do Austrii. I to samego, bo był cwany. Młody Vratno drogą zrytą czołgami dotarł do Wiednia, gdzie szlachetnie, po stoicku głodowała moja matka czekając, aż się dostanie takiemu cwaniakowi jak on – wcale, co mogę przysiąc, nie spodziewając się, że odegra jakąś rolę w
poczęciu kogoś takiego jak ja, kto koła ma we krwi. Młody Vratno oświadczył nad zupą: – Coraz trudniej rozkręcić coś samemu, wszystko to tylko terminowanie w czymś, co już się kręciło. Nie jest twoje i nigdy nie będzie. Nigdy nic, co by człowieka cieszyło. – Podobno właśnie tak powiedział ten śmierdziel. O, z mojego ojca był wspaniały, sentymentalny troll, robił szpasy wyłącznie własnym kosztem. Tak samo ja, Graff. Toteż światu może jeszcze nie grozi śmierć z nudów. * Ale to ciągle przerywanie! Dygresje! Umierasz raz po raz, ilekroć pozwolisz się dopaść temu światu! Młody Vratno, nie odrywając łyżki od ust i każde słowo zaprawiając smakiem zupy, mówił: – Posłuchaj, musisz wykonać swój ruch w ułamku sekundy dzielącym moment, w którym cię nakryli, od momentu, w którym zdecydują, co z tobą zrobić. Jeden ruch i już ich wyprzedziłeś! – Podobno tak właśnie mówił. Kartka Siggy’ego. Przypięta do prześcieradła na moim łóżku, gdzie trafiłem na nią tyłkiem – załamek nakrochmalonej pościeli sprawił, że sięgnąłem po ciemku do lampy. A nie widziałem, żeby zostawiał jakąś kartkę. W rzeczywistości gdy burmistrz mnie skłonił, żebym sam spróbował wywabić Siggy’ego z pościeli, i gdy wróciłem do pokoju, Siggy czyściutki, prosto z wanny, był już ubrany – jeszcze tylko bez myśliwskiej kurtki, której aplikował ostatnie, szczodre pastowanie sadłem do polerowania skóry. A z holu doleciał mnie głos burmistrza: – Jeżeli nie uda ci się go wyciągnąć, będzie musiał zapłacić za drzwi! Siggy wyciągnął z plecaka rynsztunek przeciwdeszczowy, plastikowe torby do zakładania na buty, gumki do umocowania toreb w kostkach nóg i pastę do skóry. Myśliwska kurtka nabrała stearynowego połysku i wyglądała na nim jak roztopiona. – Nie przejmuj się – szepnął. – Odwróć ich uwagę, a ja po ciebie wrócę. – Są w holu na dole, Sig. Usłyszą cię. – To ściągnij ich tu. Wrócę, Graff... za dzień, najdalej za dwie noce. Zostawiam ci plecak i całą forsę poza tym, co potrzebuję na benzynę. – Sig – powiedziałem. Ale on otworzył okno i pchnął je na zewnątrz. Założył gogle i kask jak spadochroniarz dopinający rynsztunek. Potem wszedł butami w torby, wydęły się, wyglądał jak ktoś, kto wdepnął w szklane słoje. – Siggy? – Graff – powiedział – musimy znać szczegóły! Ostatecznie, Graff, prawdę mówiąc, za mało się rozejrzeliśmy... no, tyś się zabawiał z tą hipopotamką, a zresztą szybko się do tego zraziliśmy... no, może nie?
A ja pomyślałem: Co? Ten to dopiero skacze z tematu na temat – nie nadążam. Skoczył. A ja pomyślałem: Ale heca! Mogłeś zleźć po winie. Plask! – klapnął w błoto w ogródku. Znowu usłyszałem burmistrza: – Herr Graff! Decyduje się czy nie? – Och, chyba zgodzi się pogadać – odpowiedziałem i wyszedłem na korytarz. – Wejdźcie na górę! – zawołałem i usłyszałem, jak dudnią po schodach. Dał się też słyszeć wychłodzony wilgocią silnik: krótkie stęknięcie ssania – raz zaskoczył i wyciął kiksa jak gruby bas, którego zatkało w połowie przekleństwa. Tamci, skręcając ze schodów, też to usłyszeli. Spojrzeliśmy na siebie, bezpiecznie rozdzieleni długością korytarza. Wtedy skoczyłem z powrotem do pokoju i podbiegłem do okna. Usłyszałem, jak w miejscu zawracają po schodach w dół, do holu. Burmistrz jednak wszedł za mną z wściekłą miną, szczęka mu chodziła spazmatycznie, aż uszy drgały. Siggy zapalił i przytrzymał, z rur wydechowych wyleciały lobem szare, gęste kłębki, lekkie i kłaczaste jak kłębki kurzu. Wyglądały jak cienkie zwitki włosów tak splątanych, że potem je znajdowaliśmy w ogródku, wiszące na forsycjach jak skudłane strzępki peruki. Siggy przydławił silnik, dodał gazu i zredukował, wyrównał i – wycelował w bramę, wciąż częściowo zatarasowaną rozwalonym wózkiem mleczarza. Tak więc Siggy, stojąc na pedałach, przeleciał przez ten przesmyk, zanim policjanci wypadli z sieni, zanim nachalnego mleczarza i tego wyszorowanego na różowo, i ciotkę Tratt, zanim ich wszystkich wymiotło z wrzaskiem z zamku. Zgarbiona, wywoskowana kurtka myśliwska zalśniła jak grzbiet żuka. I mimo deszczu jeszcze usłyszałem, jak Sig po kolei wciska trzy biegi. O, kochał złą pogodę i nade wszystko ryzyko! Siggy ruszał na swoją – bo jak inaczej nazwać cały ten próbny maraton do Wiednia – misję rozpoznawczą w Hietzinger Zoo.
Bezsensowna rzeczywistość
Nie poprzestałem na jednorazowym przeczytaniu tej kartki i Gallen zobaczyła światło pod moimi drzwiami. Dostrzegłem cienie jej stóp, podkradły się po cichu. – Gallen? – zapytałem. – Otwarte – nikt bowiem nie naprawił wyrwanej przez policjanta klamki. Myślałem, że będzie w nocnej koszuli z bezwstydnej czarnej koronki, gładko opiętej, bez jednej zmarszczki. Ale była w fartuszku. Wbrzęknęła do pokoju z rękami w kwiecistej kieszeni na
drobne. – Wiem – powiedziałem. – Chcesz ze mną spać. – Przestań – zgasiła mnie. – Nie mogę zostać ani chwili. – To zabierze całe godziny – wyjaśniłem. – Och, Graff, mówią o tobie. – Podobam im się? – Pomogłeś mu w ucieczce – stwierdziła. – Nikt nie wie, co zrobić. – Coś wymyślą – uspokoiłem ją. – Mówią, Graff, że nie masz dużo pieniędzy. – Więc nie chcesz za mnie wyjść, Gallen? – Graff! Dobiorą się do ciebie, nie żartują. – Wejdź i usiądź, Gallen – zaprosiłem ją. – Dobiorę się do ciebie, i ja nie żartuję. Ale usiadła na łóżku Siggy’ego. Było takie miękkie i tak się zapadło, że kolana podjechały jej do góry, prezentując mi się w całej okazałości – kolanka jak zadarte małe bródki. – Przestań się czerwienić, Gallen. – Co robisz w tym łóżku? – Czytałem. – Założę się, że nic na sobie nie masz – powiedziała. – Pod tą kołdrą. Założę się, że śpisz bez niczego. – Podniecają cię te domysły? – Zamierzają dobrać się do ciebie – powtórzyła. – Właśnie zobaczyłam u ciebie światło, więc wiedziałam, że nie śpisz. Myślałam, że będziesz ubrany. – No, jestem przykryty. Chodź, usiądź na moim łóżku. – Graff... burmistrz i ciocia coś ci szykują. – No, co? – Przejrzeli twoje rzeczy, wiesz. Widzieli twoją forsę. – Tyle mam, żeby zapłacić za pokój. – I niewiele poza tym, Graff. Mogą cię aresztować za to, że nie masz pieniędzy. – Jestem włóczęgą – wyjaśniłem. – Zawsze wiedziałem, że ktoś to wykryje. – I pomogłeś mu uciec, Graff. Mogą cię zamknąć za to. – Nie mogę czekać, aż się przekonam, co zrobią. – Chcą cię zmusić do podjęcia pracy. No, to już nie były żarty – skubana praca. Jasne, mogłem się po prostu zmyć, prysnąć w góry i łowić ryby, zostawiając Gallen wiadomość, gdzie mnie znajdzie Siggy, jak wróci i bedzie szukał, i Gallen dać forsę na zapłacenie rachunku w Gasthofie. Przemyśliwałem nad tym, a Gallen tymczasem nie spuszczała ze mnie oczu, jej delikatna, ostro stercząca bródka piękną, skośną linią odsuwała się od ramienia, które się przedłużało ciągłą linią aż do nadgarstka i kąta, jaki tworzył łącząc się
z dłonią. Palce miała wrażliwe jak ktoś, kto czyta brajlem, byłem pewien; wargi ciemne, rumieniec na policzkach rdzawy i blade, piegowate czoło. Cała tak stonowana jak malowana dojrzałością i słońcem brzoskwinia. Zapytałem więc: – Jakiej pracy? – To nic wielkiego – powiedziała. – To tylko jeszcze jeden sposób, żeby mieć na ciebie oko, żeby wiedzieć, kiedy on wraca. – Więc uważają, że wróci? – Też tak uważam – stwierdziła. – A wróci? – Jesteś Judaszem, Gallen? – Och, Graff – westchnęła. – Tylko cię ostrzegam, co planują. – I tak się odwróciła, że warkocz zasłonił jej twarz. – Muszę wiedzieć, kiedy wyjeżdżasz. Chcę wiedzieć, dokąd się wybierasz, żebym mogła pisać. I chcę, żebyś ty pisał, żebyś wrócił. – Chodź tu, usiądź – poprosiłem, ale pokręciła głową. – Myślą, że on wróci, Graff, bo ciocia powiedziała, że jesteście kochankami. – Co to za praca? – zapytałem. – Masz zebrać pszczoły. – Jakie pszczoły? – Ule z jabłkowych sadów – wyjaśniła Gallen. – Są już pełne, gotowe do zebrania. To się robi w nocy, a oni myślą, że właśnie w nocy będziesz próbował z nim uciec. – A jak nie przyjmę tej pracy, Gallen? – To cię aresztują – oznajmiła. – Jesteś włóczęgą, mówią, i zamkną cię. Pomogłeś mu uciec i mogą cię za to przymknąć. – Mógłbym się wymknąć dziś w nocy. – Mógłbyś? – zapytała i przeszła na drugą stronę, za łóżko Siggy’ego, usiadła tyłem do mnie. – Jeśli myślisz, że mógłbyś to zrobić – powiedziała szeptem – ja mogłabym ci pomóc. No, pomyślałem: Czy to forsycja tak żółci światło księżyca i rzuca je przez okno na twoje włosy – zabarwia je na cynobrowe nad twoją piękną główką? – Nie mógłbym, Gallen – wyznałem. Brzęknęła kieszenią z drobnymi monetami. – Muszę już iść, Graff – powiedziała. – Przyjdziesz utulić mnie do snu? Obejrzała się żywo i uśmiechnęła. O, tak. O Boże. – Tylko łapy przy sobie – powiedziała. Obeszła łóżko i podeszła do mnie, zgasiła mi lampkę. – Włóż ręce pod kołdrę – poleciła zwracając się do ciemności. Obetkała kołdrę i przeszła na drugą stronę łóżka. Już wyszarpywałem rękę, ale za szybka była dla mnie tak otulonego. Potem jej dłonie spadły mi na ramiona,
jej warkocze upadły mi na twarz. – Ależ ze mnie niezdara – powiedziała, ale mnie nie puszczała. – Gdzie jest twój pokój, Gallen? – zapytałem. Zanim się jednak wydobyłem spod obetkanej kołdry, już była za drzwiami. Cienie jej stóp ulotniły się ze szpary światła i nie było słychać, żeby się cokolwiek poruszało na korytarzu. Wstałem, na cal uchyliłem drzwi i wyjrzałem zza framugi: była tam, tylko czekała na mnie – nie tak zagniewana, żeby się nie zarumienić. – Nic cię nie obchodzi, Graff, gdzie jest mój pokój – powiedziała. Więc wróciłem do swego żałosnego, zapadniętego łóżka. Kotłowałem się jeszcze trochę, znowu próbując podejść do zagadki świata. Cóż, myślałem, pszczoły odwaliły już zapylanie. Mają pełno miodu, ule są pełne, tylko wybierać. Uważaj.
Uważanie
Kiedy się obudziłem, poduszka pachniała słońcem. Pomyślałem więc: Siggy teraz wyjeżdża z Wiednia, zdążył zebrać szczegóły, miał całą noc, żeby przesiedzieć ukryty w zoo. Widziałem, jak się żegna ze zwierzętami, starając się dodać im ducha. – Niech cię Bóg błogosławi, Siggy! – mówiła wystraszona żyrafa. A duży kangur ocierał łzy kułakiem. – Graff – odezwała się za drzwiami Gallen. – Są na dole w jadalni. Cóż, wszystko to wcale nie budziło mego entuzjazmu. Nad holem ciążyła atmosfera ich spisku. Zupełnie jakby zostawili otwarte drzwi do jakiegoś lochu. Czułem paskudną, zatęchłą pleśń pozostawioną w nim, by dojrzewała, ale nie mogłem znaleźć i zamknąć tych drzwi. W jadalni zajęli stolik obok mojego. Podstępny Herr Bürgermeister, kochana ciocia Tratt i ten śmierdzący jabłecznikiem: Herr Windisch, od jabłek i zatrudniania potrzebujących. W mankietach spodni miał zwiędnięte płatki kwiatów. I jeszcze jeden, któremu nie pozwolili usiąść ze sobą. Bezwładnie tkwił na krześle u wejścia do jadalni – Keff, traktorzysta. Człowiek Windischa. Nie człowiek, Jawajczyk bez żadnej obcej domieszki, przyodziany w skóry świeżo śmierdzące kozą. Jak zamierzali się do tego zabrać? Przyglądając się, jak smaruję masłem swoje Brötchen. Czy Keff miał mi odciąć w drzwiach drogę ucieczki? Skręcić mi kręgosłup argumentem swojego kolana? Ależ tak, Siggy to napisał: Jeden ruch i już ich wyprzedziłeś! Zerwałem się więc od śniadania, które podała mi Gallen. I ruszyłem prosto do
ich stolika. – Przepraszam, jeżeli przeszkadzam – powiedziałem – ale pomyślałem, że możecie mi państwo poradzić. Zamyślam trochę tu zostać i chciałbym znaleźć jakieś zajęcie. Och, nic wielkiego, wolałbym pracę nocną. Gdybyście państwo o czymś wiedzieli. I wszystko usłyszałem! Jak drzwi do lochu zatrzaskują się z okropnym skrzypieniem i łoskotem, i głęboko, daleko w uszach niosące się od samego Wiednia tupanie, i wściekłe, wyrywające szczęki ze stawów machanie łbami tych rzadkich niedźwiedzi w okularach. – O Boże! – zawołała ciotka Tratt. – Ależ to wspaniały pomysł! I wszystkich to uderzyło. W duchu jednak, oczyma, z których to wyciskało łzy, widziałem, jak Siggy dodaje gazu. Motor pod nim wył jak zwierzę w bólach.
Spekulacje
Wyniosłem sobie parę piw do ogródka i tak usiadłem, żeby spoza zamku mieć widok na wodospad. Odszukałem miejsce, w którym motor nakapał oleju i zlepił trawę. Jeszcze trochę, a forsycje całkiem przekwitną, ogródek stanie się bury i zielony od chwastów, tropikalny i zarośnięty. Od mgiełki sponad rzeki wszystko było trochę mokre, a ogródek na wietrze wydawał złowieszcze, coraz głośniejsze dźwięki. Opierała się tylko plama oleju. Na małej czarnej plamce mgiełka skraplała się jak pot. I pomyślałem: Teraz zatrzymał się na obiad. Rury dzwonią od gorąca, nie oszczędzał motoru. Gdyby splunąć na rurę wydechową, plwocina by się skropliła i odskoczyła jak kropla wody od rozgrzanego rusztu. Wcześnie wyjechał i nie żartował, dociskał gaz do dechy. Jest już daleko od doliny Dunaju, może już na drodze wzdłuż Ybbs. I oczywiście wszystko będzie miał zapisane w tym skubanym notesie, łącznie z planami położenia klatek, co do najmniejszego szczegółu, który by mógł okazać się przydatny. Osiemnaście minut spod krzaka w Maxing Parku na przedmieście Hietzing; osiemnaście minut, cztery zmiany biegów, na wyższy i redukcja, dwa poślizgi, jedno skrzyżowanie z tramwajem i mrugające żółte światło. A za tobą harmider pierzchających ziemnych świń. Ba, pomyślałem, pewno się nawet nie zatrzyma na obiad. A w moim pokoju ciotka Tratt, wietrzy po mnie. Otwierając okno, żeby wywietrzyć poduszkę, rzuciła mi uśmiech. No, ciociu-klociu, on ani myśli wjeżdżać tu motorem, żebyś go zobaczyła. Nie, stara zaćmo, mój przyjaciel Siggy jest bystrzejszy niż twoje wścibskie ślepia. I Gallen pojawiła się w moim oknie. Wygładziła zapewne do kantu moje łóżko
niewinne jak mleczko. W którym to łóżku spał ten Graff? – pyta ta wścibska Tratt. Cóż, nie wiem, ciociu, ale to wygląda na świeżo używane. – Herr Graff! – zawołała Tratt. – W którym łóżku pan śpi? – Tym przy łazience, Frau Tratt – odpowiedziałem, a Gallen przemknęła za oknem, nie spoglądając w dół, na mnie. Cóż, kochana Gallen, masz rację, mówi Tratt – i cały czas główkuje. I ja też główkowałem, racja. Frau Tratt wtyka nos w każdy kąt mojego pokoju, ktoś po cichu posłał po człowieka, żeby naprawił klamkę, gdy ja przyjmowałem się do pracy – żeby mnie mogli zamknąć? I te niewyraźne chmury, rozsiadłe na niebie jak dym po bombardowaniu, okradają ostatnie, obsypane już forsycje z żółtego koloru. A gdzie Siggy? Już za Ulmerfeld? Może za Hiesbach czy nawet na drodze do St. Leonhard? Jeżeli tędy jedzie Ale może obrał okrężną drogę? Ile jeszcze zostało godzin temu Siggy’emu? I co będzie na sobie miała moja Gallen, kiedy mnie odwiedzi dziś wieczorem? Powietrze było mokre, ciężkie od tej mgiełki, cholerny ogródek nie przestawał rosnąć, wszystko się wymykało z rąk. Ba, jak by powiedział ten stary osioł – Wielki Gbur – uważaj, miej się na baczności. Właśnie o czymś takim Siggy mógł napisać wiersz. Z grubsza go nawet zaczął w swoim notesie: Ach, życie, banio nadmuchana do rozpuku! Już Los wysuwa ostrą szpilę. Ale byłby to okropny wiersz. Jeden z jego najgorszych.
Zbliża się prawdziwa szpila
Okrągłe słońce, bardzo niskie, wszystkiemu nadało kolor forsycji – zażółciło kwadraty zeszłej nocy wpadające przez kraty mojego okna, zaplamiło mi łóżko i odpoczywające palce moich stóp. – On wraca, co? – zapytała Gallen. – Teraz już lada chwila – przyznałem. – Graff – powiedziała – zobaczą go, jeżeli przyjedzie od St. Leonhard. Jeżeli wybierze drogę przez sady, tam będą czuwać Windisch i Keff. – No, przecież nie pojawi się ot tak, na motorze. – Na pewno na nim wjedzie do miasta – orzekła. – Och, nie wprowadzi go na sam dziedziniec, ale też nie przyjdzie piechotą z St. Leonhard... jeżeli jest na tyle głupi, żeby jechać od St. Leonhard, nie jakąś inną drogą. – No, to pomyśl – zaproponowałem – jaką wybierze drogę. – Ty, Graff, nawet się chyba nie pożegnasz.
– Usiądź przy mnie, Gallen – poprosiłem. Ale pokręciła głową i ani drgnęła na tym parapecie. Siedząc nisko, na łóżku, zaglądałem jej między kolana; jej nogi, tam gdzie się rozpłaszczały na parapecie, były zaokrąglone. – Nie zaglądaj mi pod spódnicę! – oburzyła się, podciągnęła nogi i odwróciła się tyłem do mnie. Zerknęła za okno. – Ktoś właśnie wybiegł z ogródka – dodała. Potem uklękła i wychyliła się za okno. – Ktoś włazi po ścianie – oznajmiła. – Drapie się po winie, ale nie widzę. Wlazłem więc za nią na parapet, uklękliśmy razem, wychyleni. Warkocz zsunął się jej z pleców na ramię, zasłonił mi jej twarz. Objąłem ją w pasie i trochę się wyprostowała. Tkwiliśmy tak na czworakach, ja owinięty na jej plecach. – Idź do diabła, Graff! – syknęła i wbiła mi łokieć w gardło. Tak mnie zatkało, że musiałem usiąść i zalać się łzami. Usiadła ze skrzyżowanymi nogami przede mną. – Achże ty, Graff! – powiedziała. – Wynoś się! Już cię nie ma! Zbierało się jej na płacz, musiałem odwrócić od niej oczy. Wyjrzałem za okno, ale nikogo tam nie było. Wciąż się dławiłem, oczy miałem takie mokre, jakbym pływał. – Och, Graff – poprosiła. – Chociaż ty nie płacz. – Pochyliła się do mnie i okopała wokół mnie, obejmując mnie rękami. Poczułem na policzku jej mokrą twarz. – Mogłabym się gdzieś z tobą spotkać, Graff. No, mogłabym. Należy mi się pensja, a nigdy sobie nic nie kupuję. Jabłko Adama w gardle zrobiło mi się takie grube, że nie mogłem wykrztusić słowa; chyba je ten kuksaniec wywrócił odwrotną stroną do wierzchu. – Ggg-ak – powiedziałem. A ona roztopiła się, przygryzła warkocz i dygocząc zrobiła się malutka przy mojej piersi. – Gallen – udało mi się – tam nikogo nie ma. Ale nie chciała o tym słyszeć. Wciąż się jeszcze trzęsła, kiedy dwa nie wiadomo czyje łokcie i broda jak pięść kurczowo się zahaczyły o parapet okna z towarzyszeniem zwierzęcych sapań i pojękiwań, a za nimi ukazała się Wielka Grecka Maska Komediowa, bez jednego włoska na głowie – wszystko to łyso podobne do mojego niegdysiejszego przyjaciela Siggy’ego. – Jezu, pomóż mi – poprosił. – Stopa mi uwięzła w tym skubanym bluszczu. Musiałem więc zsunąć Gallen z kolan i wciągnąć do pokoju straszliwie odmienionego Siggy’ego. – Jestem z powrotem! – oznajmił. I klapnął na podłogę tuż przy kupce nieszczęścia, czyli przy mojej Gallen.
Odmiana losu
Biedna, złamana Gallen nie miała odwagi drugi raz na niego spojrzeć. Zgoda, no, zgoda, jedno spojrzenie wystarczyło. – Siggy? – zapytałem. – Tak jest, Graff! Ale wiem, nie poznałeś mnie. – Nie od razu, bez tej myśliwskiej kurtki – powiedziałem, choć pomyślałem: Bez włoska na głowie! Jak mogłem cię poznać, nie masz jednego włoska na głowie! – Nowa fryzura, co, Graff? – zapytał. – W tym cała sztuka! – Ale na łysą pałę, Sig? – I brwi, Graff. Zauważyłeś? – Wyglądasz okropnie – stwierdziłem. – Żywa kopuła, Graff! Cała pała od brody aż po guz na czubku czaszki. Wiedziałeś w ogóle, że czaszka ma takie wgłębienia? – Twoja, Sig – przyznałem. – Moja wygląda inaczej. – Ale może wygląda tak samo? Cała w rowkach i sękach jak wybielony dołek po pestce brzoskwini? Mówił: – Przeszedłem przez miasto, przez most. Nikt mnie nie poznał, Graff. Spotkałem burmistrza i minął mnie, jakbym był wojennym wrakiem. Fryzjerskim wrakiem. Jego głowa była lodowata, aż podskoczyłem. Ten wrak upstrzyły komary i większe, bardziej brudzące skrzydlate w zderzeniu z tą rozpędzoną kopułą. Nad jednym uchem miał miazgę po skrzydle czegoś, co mogło być wroną. Przyjechał oczywiście bez kasku, żeby ochłodzić na wietrze pomyłki fryzjera. – Siggy, przedstawiasz okropny widok – powiedziałem. – Oczywiście, Graff, oczywiście – przyznał. – Zaparkowałem w ukryciu z drugiej strony miasta. Bierz rzeczy. – Hm, Siggy. – Pakuj się i zaczekamy do zmroku – powiedział. – Wszystko gotowe, Graff. Mucha nie siada. A moja załamana Gallen zwinięta na podłodze w kłębek, płód szaleńczo poroniony na ten świat w całunie stroju służącej. – Gallen? – zagadnąłem. – Wygląda, jakbyś ją dorwał – zauważył Siggy. – Przestań. – Pakuj się – powtórzył. – Znalazłem to miejsce. – Jakie miejsce? – W którym można zamknąć dozorcę! – Siggy. – Spędziłem tam całą noc, Graff. Wszystko ułożyłem. – Wiedziałem, że tak będzie. – Nie przypuszczałem, że masz tyle wiary, Graff.
– Wiary? – powtórzyła Gallen. – Podniesie wrzask? – zapytał Siggy. – Wiary – powtórzyła Gallen. – Przyjechał przez sady? – Och, nawet nie chciała na niego spojrzeć. – No, to widzieli jego motor! – jęknęła. – O, wszystkim kazali mieć na niego oko! – Co ją to obchodzi? – zapytał Siggy. – Przyjechałeś od St. Leonhard, Sig? – zapytałem. – Graff – powiedział. – Popatrz na mnie i sam powiedz, wyglądam na amatora?
Wiara
Cóż, usłyszałem skradające się korytarzem od schodów pierwsze poskrzypywania desek – ktoś pisnął najwyższym schodkiem, nacisnął na poręcz. – Kto to? – szepnęła Gallen. – Tu nie chodzi o mnie – stwierdził Siggy. – Nikt mnie nie widział. Wyjrzałem więc na korytarz. Była to stara Tratt uwieszona poręczy, zdyszana od wspinaczki. – Herr Graff! – zawołała. – Herr Graff! Wyszedłem na korytarz, gdzie mogła mnie zobaczyć. – To Keff – powiedziała. – Przyszedł zabrać pana do pracy. – Pracy? – szepnął Siggy. – O wiele za wcześnie – oznajmiłem ciotce Tratt. – Niech mu pani powie, że za wcześnie. – Wie o tym – stwierdziła. – Zaczeka. – I przez chwilę zrozumieliśmy się z tą straszną Tratt, po czym pożeglowała schodami na dół. A łysy Siggy pochylał się nad moją Gallen. Trzymał w garści jej warkocz, a ona przygryzła wargę. – Dostał pracę? – pytał Siggy. – Dostał pracę, cholerna dziewucho? – Siggy – wtrąciłem. – Wiara! – powiedział. – Ani przez chwilę nie wierzyłeś, że wrócę. Wziąłeś sobie pracę i tę cholerną dziewuchę! – Chcieli go aresztować – wyjaśniła Gallen przez przygryzioną wargę. – Wszystko ułożyłem – powiedział Siggy. – Myślałeś, że nawieję? – Wiedziałem, że to wszystko układasz – odpowiedziałem. – Ale, Siggy, brali mnie za włóczęgę. Też chcieli to ułożyć. – Keff czeka – wtrąciła Gallen. – Och, Graff, wszystko ułożone. Jak nie zejdziesz, on tutaj przyjdzie. – Sig – zapytałem – gdzie się mogę spotkać z tobą po pracy? – Akurat! Nie powiesz mi, żeś się nie dobrał do tej skubanej szmaty! – Siggy, przestań!
– Nie powiesz mi! – wrzasnął. – Że jedziesz ze mną, ale po tej skubanej pracy! Akurat! – Ten Keff – przerwałem mu – mnie szuka. – I usłyszałem w korytarzu postękiwanie desek. Kogoś ciężkiego wchodzącego po dwa schodki naraz. – Wyjdź, Sig! – kazałem mu. – Przyłapie cię. Powiedz, gdzie się możemy spotkać. – Ze mną – zwróciła się do niego Gallen. – Graff musi iść. – Spotkać z tobą? – zapytał Siggy. – Z tą głupią szmatą Graffa? Po co mam się z tobą spotykać? Tymczasem korytarz przemierzały wielkie kroki, powietrze w drzwiach mąciło sapanie jak wydech traktora. – Wychodź, Siggy – powtórzyłem. – Potrzebny mi mój śpiwór i szczoteczka do zębów, Graff. Czy możesz mi łaskawie oddać moje rzeczy? – Jezu, Sig! – wrzasnąłem. – Już cię tu nie ma! I łup! – przemówił Keff do drzwi. Łup. – O, wchodzi waga ciężka! – stwierdził Siggy. – Łamacz kręgosłupów! Keff walił dalej. – Wracam po rzeczy – powiedział Siggy. – Zwariowałeś! – oświadczyła Gallen. – Łysy błazen. Gadasz jak zupełny świr! – O, Graff – mówił i wycofywał się pomiędzy łóżka – o, Graff, a miałem taki piękny plan. – Posłuchaj, Siggy – poprosiłem. – Do diabła z tobą, Graff – powiedział bardzo cicho, zasłaniał zachodzące słońce na parapecie okna. – Sig, naprawdę przyjdę na spotkanie – powiedziałem. – O, Keff – mówiła Gallen. – Keff. Walił strasznie mocno. – Gdzie się ze mną spotkasz, Sig? – A gdzie się z tobą spotkałem, Graff? Oglądałeś dziewczyny w Parku Miejskim – dodał. – I mnie. – Siggy – mówiłem. – Mieliście ze mnie dobry ubaw – oświadczył. – Ty i ta mała nieopierzona flądra, jedyny cel twojego wypadu. Tymczasem drzwi wyskoczyły z zawiasów. Ależ ten Keff potrafił walić! – Przyjąłeś pracę! – podsumował Siggy. I skoczył: plask, w ohydne błocko ogródka. Zachód słońca zapalił się na jego strasznej, bezwłosej kopule. Cienie pogłębiły zagłębienia w jego czaszce i trupią dziurę ust, wydłubując mu życie z oczu. – Graff? – zaczęła Gallen. – Zamknij się – powiedziałem. – Powiesz mi, Gallen, kiedy wróci... jeżeli
przyjdziesz sadami do St. Leonhard, znajdziesz mnie i powiesz, kiedy wróci. – Och, niech cię, Graff! – krzyknęła. I dodała: – O, Keff – kiedy pojawił się za drzwiami od strony zawiasów, jeszcze z rozpędu pchając drzwi, dopóki z trzaskiem nie wyskoczyły z futryny od strony klamki. Zaskoczony, jeszcze trzymał drzwi, nie wiedząc, gdzie je położyć. – Jezu – powiedziałem. Ale nikt się nie odezwał.
Zapierać się zwierzęcia
Jak mówi notes: Hinley Gouch nienawidził zwierząt na wolności, już bardzo dawno bowiem zaparł się zwierzęcia w sobie. Ale Keff nie należał do tych, co zapierają się zwierzęcia. Nie zaparł się go, kiedy staszczył wierzgającą Gallen na dół do cioci. Ani wtedy, kiedy podniósł zaczep żelaznej platformy i sczepił przyczepę z traktorem jednym potężnym keffem wagi ciężkiej. Huśtałem się na platformie, a on prowadził; żelazo dzwoniło mi pod stopami, koniec przyczepy zamiatał na prawo i lewo na wybojach. Wspięliśmy się na drogę biegnącą między sadami i na chwilę wieczór się rozjaśnił. Doganialiśmy ostatni odblask dnia, najdłużej zachowany w górach. Gdy znaleźliśmy się u samego szczytu sadów, w pobliżu St. Leonhard, Keff zaczekał, aż się na dobre ściemni. – Długo robisz w tym pszczelim interesie, Keff? – zapytałem. – Cwaniak z ciebie, to pewne – powiedział. Z dołu mrugały do nas nieliczne neony Waidhofen i blade światła znad rzeki. Świeża farba skrzynek z pszczołami świeciła zielonkawo jak ser. Te skrzynki łyskały w sadach jak cygańskie namioty, żyjąc tajemnym życiem. Keff siedział rozwalony na siodełku traktora, między dźwignią sprzęgła a pedałami hamulców, przekładnią biegów, wskaźnikami i żelastwem różnych części. Rozparł się ramionami na wielkich kołach jak w jakimś wojennym fotelu. – Już ciemno, Keff – uprzytomniłem mu. – Będzie jeszcze ciemniej – oświadczył. – To ty zbierasz ule. Nie wolisz, żeby było ciemniej? – Żeby pszczoły mocniej zasnęły? O to chodzi, cwaniaczku – powiedział Keff. – Żebyś się mógł podkraść i zamknąć je za siatkowymi drzwiczkami. Żeby nie wylazły, jak je obudzisz potrząchaniem. Zaczekaliśmy więc, aż szczyty gór zleją się z zarysem nieba aż jedyną barwą będzie barwa księżyca, a jedynym znakiem, że ktoś czuwa nocą przy świetle latarni czy żarówki – dalekie, mrugające Waidhofen.
Keff robił to w ten sposób: ja łapałem równowagę na przyczepie, a on przejeżdżał między rzędami drzew jednego sadu po drugim. Zatrzymywał się przy pszczelej skrzynce a ja bez trudu się do niej podkradałem. Każda miała w drzwiczkach wąski otwór wielkości szpary w skrzynce na listy. Na progu tego otworu zawsze siedziało parę śpiących pszczół; superdelikatnie strącałem je do środka, a potem opuszczałem siatkę na to ich jedyne wejście i wyjście. Kiedy się podnosiło skrzynkę, ul się budził. Brzęczały w środku. Wibracja udzielała się rękom jak drgania dalekich impulsów elektrycznych. Skrzynki były bardzo ciężkie. Kiedy je wstawiałem na platformę, między listwami dna wyciekał miód. Keff mnie ostrzegł: – Tylko którą upuść, cwaniaczku, a jak nic się rozwali. Jak się rozwali, cwaniaczku, zostawię cię, a sam odjadę. Więc żadnej nie upuściłem. Kiedy już wszystkie, mniej więcej sześć, stanęły na platformie, musiałem je podpierać plecami, żeby się nie zsunęły. Najpierw, gdy jechaliśmy z górki, zsuwały się w stronę traktora, a gdy wjeżdżaliśmy pod górkę, zsuwały się do tyłu. – Trzymaj, cwaniaczku – doradzał Keff. Zmieściło się ich na podłodze platformy czternaście w pierwszej warstwie. Dalsze miałem układać na nich. Po ułożeniu drugiej warstwy nie zsuwały się już tak łatwo, były za ciężkie. Ale w drugiej warstwie musiałem sobie zostawić jedno miejsce wolne, żeby móc załadować trzecią. Musiałem stawać na jednym ulu z drugim ulem w rękach. A potem przełazić przez tę drugą warstwę, żeby ustawić te po rogach. – Chyba trzy warstwy wystarczą, co, Keff? – Uważaj, żebyś nie zapadł się nogami – powiedział Keff. – Utknąłbyś jak nic. – Jak nic, Keff. – W miodzie po kolana, nocny złodziej przytrzaśnięty w domu. Keff robił tak: ja przytrzymywałem ule, a on przejeżdżał przez drogę, załatwialiśmy sad po jednej stronie drogi, a potem sad po drugiej, posuwając się w dół zbocza. Po obu stronach drogi, w sadach, jechał równo, problemem było przekroczenie drogi. Przy wyjeżdżaniu z jednego rowu i zjeżdżaniu w drugi platforma tak się przechylała, że skrzynki z drugiej warstwy zsuwały się na sam jej skraj. Ja trzymałem, a Keff robił tak: gasił silnik, gasił reflektor, żeby nic w traktorze nie jęczało ani nie trzeszczało, żeby wszystko stanęło i ucichło. Potem słuchał, czy nic nie nadjeżdża drogą. Jeżeli coś usłyszał, czekał. No, przeprowadzenie traktora z przyczepą przez drogę zabierało wiele czasu, a droga była nazbyt kręta, żeby na czas zobaczyć czyjeś światła. Toteż Keff nasłuchiwał pracy silnika. – Czy to samochód, cwaniaczku? – Nic nie słyszę, Keff. – Słuchaj – mówił. – Chcesz, żebyśmy się władowali w poprzek drogi i ktoś nam
wjechał w ule? Więc nasłuchiwałem. Niezliczonych podzwaniań rozgrzanego traktora. Rozgadanych pszczół. Tylko raz mnie jedna użądliła. Pszczoła, którą zgarnąłem z progu wejścia i która nie wlazła do środka, tylko zaczepiła mi się o mankiet koszuli i dorwała do nadgarstka. Zapiekło lekko, ale nadgarstek spuchł. I brakowało nam czterech czy pięciu uli, żeby zapełnić trzecią warstwę, kiedy Keff zatrzymał traktor, chcąc sprawdzić ciśnienie w oponach przyczepy. – Chyba go do tej pory mają, cwaniaczku – powiedział. – Kogo? – Tego świra, twojego przyjaciela, cwaniaczku. Przyjechał do ciebie, ale nie wyjedzie. – Słyszałeś tylko głosy, Keff. W pokoju była tylko Gallen i ja. – O, cwaniaczku – powiedział. – Są ślady stóp w ogródku i wszyscy słyszeli wrzaski. Widzisz? Taki świr głupieje, cwaniaczku. Odczytał ciśnieniomierz. Ile trzeba funtów powietrza, by unieść jednoosiową przyczepę, po dwie opony z każdej strony, obciążoną chyba całymi tonami miodu i pszczół? Keff pochylał się tuż przy wolnym miejscu, jakie zostawiłem, żeby móc stanąć na drugiej warstwie. Wystarczyłoby wskoczyć i zsunąć na niego cały rząd uli z trzeciej warstwy. Wskoczyłem na drugą warstwę. – Coście tam wyczyniali z tą małą Gallen, cwaniaczku? – Nie patrzył na mnie. – Zaczekam na nią, aż podrośnie – powiedział. – I nabierze ciała. – I jego kwadratowa, pozbawiona szyi głowa odwróciła się do mnie twarzą, wyszczerzyła w uśmiechu. – Co tam robisz? – zapytał. I cofnął stopę pod pośladek, jak sprinter zajmujący pozycję w blokach. Zapytałem: – Dlaczego nie mamy ochronnych ubrań, Keff? Masek i wszystkiego? Ale już się cofnął, nie spuszczając oka z trzeciej warstwy uli. – Dlaczego nie mamy czego? – Ochronnych ubrań – powtórzyłem. – Czegoś, co by nas chroniło w razie wypadku? – To pomysł pszczelarza – powiedział Keff już stojąc. – Facet chroniony jest nieostrożny, cwaniaczku. Wypadki zdarzają się nieostrożnym. – Dlaczego ten pszczelarz sam nie zwozi uli, Keff? Ale Keff wciąż strzelał oczyma na tę trzecią warstwę uli. – Trzecia już prawie pełna – oszacował. – Jeszcze raz przejedziemy drogę i wracamy do zagrody. – No, to już.
– Myślisz, że on jeszcze tam będzie, cwaniaczku? Czeka nas po tym tu jeszcze jeden ładunek, a tobie się zdaje, że on wciąż tam będzie, wolny jak ptaszek? – No, Keff – powiedziałem, a pomyślałem: Mało brakowało, a sam byś już był takim wolnym ptaszkiem, już by cię nie było. Pszczoły mało się nie wyrwą z tych uli, Keff, i mało brakowało, a już byś się nurzał w miodku z tym wielkim łbem spuchniętym od użądleń. Keff nasłuchiwał, czy coś nie jedzie. Nie, to nieprawda, pomyślałem. Zawsze, Keff, przez cały czas byłeś bezpieczny. Nie widzisz, Siggy, jak nakreślam granicę? Czego się, u diabła, po mnie spodziewasz? – Ktoś idzie – powiedział Keff. Nie zapalał silnika. Ba, nawet pszczoły ucichły, też nasłuchiwały. – Ktoś biegnie – powiedział Keff i otworzył skrzynkę z narzędziami. Usłyszałem czyjś oddech w górze drogi, szuranie po żwirze i zdyszany oddech. – Może ktoś znajomy, co, cwaniaczku? – zapytał Keff z kluczem nasadowym w garści, rozwartym końcem do góry. Potem wykręcił całą obudowę reflektora, odsłonił go i skierował na drogę, ale nie zapalał. Tylko się gotował. Sza, pszczółki, pomyślałem. To małe kroczki, szybki, płytki oddech. I Keff oświetlił reflektorem moją Gallen z rozpuszczonymi włosami wachlującymi w biegu noc.
Ile na kogo trzeba pszczół
Niosła nowinę – na nogach jak z gumy od tego biegu pod górę z samego Waidhofen. Niosła nowinę o wielkim powrocie Siggy’ego po szczoteczkę do zębów, o tym, jak małpim sposobem z rozhuśtanego pnącza bluszczu dostał się do kraty okna w poszukiwaniu innego wejścia, jak becząc owczym głosem przeleciał przez korytarz, zjechał po poręczy do holu, wygłaszając oracje pogrzebowe im wszystkim: ciotce Tratt gdaczącej jak napalona kura w kojcu pod schodami i mojej Gallen, częstując ją jakąś rozdzierającą metaforą o dziewictwie w strzępach. I mnie, wygłosił bowiem także do mnie – jak mówiła Gallen – całą diatrybę, prorokując mi kastrację. – Zwariował! – wysapała Gallen. – Och, Graff, zwariował! Rozdrapał ogródek, ciskał błotem o ściany zamku. No, pszczoły wysłuchały tego wszystkiego. Rozbrzęczały się w proteście, kiedy bezwładnie oparła się o nie, długimi, smukłymi plecami o te ule. – Niech się za mocno nie opiera – poradził Keff. – I nie strąci którego z uli, cwaniaczku. Przestań już, Keff, to już za wiele, pomyślałem.
– Złapią go, to pewne – stwierdził Keff. – Och, zwariował – mówiła Gallen. – Całe miasto go szuka, Graff, nie wiem, gdzie przepadł. – Zapuszkują go – utrzymywał Keff, a za nim na drodze wariacko zostawione światło reflektora płoszyło drzewa przyczajone przy tych zjazdach z pieca na łeb. Za wklęsłościami i wypukłościami kęp drzew na tle nocnego nieba bezgłośnie mrugało miasteczko. – Och, Graff – mówiła Gallen. – Przepraszam. Bardzo cię przepraszam, jeżeli to twój przyjaciel. – Słuchaj – powiedział Keff, ale nic nie usłyszałem. – Słuchaj, cwaniaczku – na dole, w miasteczku, kręto wzniósł się w naszą stronę, ale jeszcze zaledwie pomruk – słyszysz ten samochód? Mrugające niebieskie światło wychwytywało jakieś kępy drzew, migało nad drogą i na zakrętach tej karuzeli skakało z jednej strony drogi na drugą. – Posłuchaj – mówił Keff. – To volkswagen. Policja, nie mylę się. Nie mylił się. Bez syreny, ukradkiem. Było ich w wozie dwóch i nie zatrzymali się na długo. – Na górze zrobimy blokadę! – oznajmił jeden i czarna rękawiczka strzeliła palcem. – W St. Leonhard – dodał drugi. – Jeżeli tędy nadjedzie. A pszczoły usłyszały. Coraz mniejsza niebieskość mignęła i zostawiła ich drewniane domki. Poruszyły się za plecami mojej biednej, opartej Gallen, a ona drugi raz tego wieczora przeze mnie klapnęła i legła jak kupka nieszczęścia. Ja mogłem tylko myśleć. Na pewno nie będzie próbował wyjechać z miasteczka na tym motorze. Och, przynajmniej na pewno nie zjawi się tutaj. A Keff zauważył: – Nie możemy tu stać jak jołopy całą noc. Gdyby ta mała stanęła o własnych siłach, chciałbym przejechać na drugą stronę drogi. – Nic mi nie będzie – powiedziała Gallen, ale jej głos dygotał, jakby ten wiatr od gór przyleciał aż skądś z Raxalpa, aż z zeszłorocznego stycznia, i dopadł ją rozgrzaną, delikatną i bezbronną w chwili rannego przebudzenia, odkrytą. Tak to nią trzepnęło, nie na żarty, nie potrafiłem przytomnie myśleć. – To posłuchajmy – powiedział Keff, wdrapując się na wielkie, sprężynujące siodło i sadowiąc wśród klekoczących metalicznie części. My słuchaliśmy, a on tak wykręcił oprawę reflektora, że świeciliśmy prosto przed siebie, w poprzek drogi. Potem jedną stopę postawił ciężko na hamulcu jednego, a drugą na hamulcu drugiego koła. Wykołysał traktor i szarpnął na luz. Przyczepa drgnęła. Pszczoły się rozśpiewały. – Nic nie słyszę – powiedziałem. – Tak, nic – przyświadczył Keff i sięgnął do rączki gazu.
Jeszcze sięgał, jak zapytałem: – Keff? – Co, cwaniaczku? – powiedział i zatrzymał rękę w powietrzu. – Posłuchaj. Słyszysz? Zamarł w bezruchu, nie szczękając żadną częścią traktora, nie wypuszczając oddechu. – O, tak – potwierdził. Może jeszcze nawet nie z miasteczka, ale dosłyszeliśmy – może nawet nie na naszej drodze. Może w tych nisko sklepionych drzewach – może to one przeniosły ten dźwięk i potem nagle go porzuciły. Milkł i odzywał się od nowa. – No, cwaniaczku – powiedział Keff. – To się nazywa dobrze słuchać. I teraz wydostał się już z miasteczka, skierował się na naszą drogę. Ktoś zachrypnięty odkasływał za wieloma drzwiami – gruby koński kaszel, nie przemijający, nieustanny i zbliżający się do nas bez ustanku. – O, tak – potwierdził Keff. O tak, rozpoznałbym go wśród miliona. Och, poczciwe dźwięki ochrypłej bestii pod moim Siggym! – Ha! – powiedział Keff. – To on, cwaniaczku. To on, ten świr! O, Keff, już byłeś tak jak załatwiony. Skrzynką pszczół, Keff dokładnie tam, gdzie majaczył twój łeb bez szyi, niemal równo z brzęczącym ładunkiem, dokładnie tam, gdzie sterczałeś na wysokim siodle. Jedną skrzynką. I może drugą, może całą rozchwianą górną warstwą, twardzielu Keff. Gdybym się ważył, Keff, gdybym uznał, że coś to zmieni i czemuś pomoże. Ile na ciebie trzeba pszczół, Keff? Na takiego draba jak ty?... Ile zniesiesz użądleń? Jaka jest twoja dawka, zgniłku Keff?
W górę i w dół, w tę i we w tę
I czy to zimna ręka Gallen mnie powstrzymała? Przygniotła zamyślonego do skraju przyczepy? Co teraz, Siggy? Jak zapobiec twemu spotkaniu tam na górze z łyskającym niebiesko volkswagenem i strzelającymi z niego palcami w czarnej rękawiczce? W górze zbocza, skąd przyjechaliśmy kiedyś wariacką żwirową karuzelą, zakręty są ostrzejsze. Trzy esowate zakręty, nad miejscem, w którym stała przyczepa, znajdował się najlepszy zakręt. Ostry jak zetka. No, pomyślałem, na nim będzie musiał zwolnić – nawet Siggy, nawet ta bestia na tym jednym będzie musiała zredukować bieg. Może nawet do pierwszego. Będzie jechał na tyle wolno, żeby móc się zatrzymać, czy przynajmniej na tyle wolno, żeby zobaczyć mnie na drodze. Ruszyłem biegiem i nie zrozumiałem, co wrzeszczy Keff. Nie, nie zrozumiałem
słów, zabrzmiały jak przez watę. W nocy zawsze się człowiekowi zdaje, że biegnie prędko, nawet pod górę, nie widać, jak powoli droga ucieka spod nóg, a bokiem mijają drzewa. Zamajaczyły i pochyliły się nade mną znajome nocne kształty. Głośniej usłyszałem tę wściekłą bestię. Może to teraz, patrząc wstecz, wypełniam wszystkie luki i fakty wydają mi się takie spójne. A może naprawdę je usłyszałem. Te pszczoły. Milion, dwa, trzy miliony rozbrzęczanych, zajadłych, niecierpliwych pszczół. Jednego jednak jestem pewny: to były te trzy esowate zakręty w górze zbocza, a za nimi ten jak zet. Czy tak dokładnie wszystko wyliczyłem, że zobaczyłem, jak światło reflektora strzela w otaczające mnie kępy drzew akurat w chwili, kiedy brałem ten zakręt zet? Czy w rzeczywistości stało się to gdzieś na ostatnim z esowatych, w pobliżu zet? A może naprawdę musiałem dużo wcześniej czekać przyczajony, aż pulsujące zawory i chlupot opon skręcą w samo zet? W każdym razie zdążyłem. Zobaczyłem, jak jego jeździecka sylwetka wyskakuje ślizgiem z esowatego zakrętu nade mną – słychać było, że jedzie na trójce – i podskakujące światło reflektora oblało mnie księżycowym blaskiem i przyszpiliło na zawsze do tego miejsca na drodze. Potem usłyszałem redukcję biegów do pierwszego. W ostry zakręt zetki – czyżby walił na mnie bokiem? Czy reflektor pędził sam? – Skubany Graff – powiedział, a bestia kaszlnęła i zgasła. – Och, Siggy! – zawołałem i mógłbym ucałować jego kask, tylko że to nie był kask. To była ta jego naga kopuła, łysa jak księżyc i obnażona na tę noc ucieczki. Zimna jak lufa. – Skubany Graff – powtórzył, szarpiąc się, żeby wrzucić luz. Uniósł stopę, by kopnąć pedał startera. – Sig, założyli ci blokadę w St. Leonhard! – Masz blokadę mózgu – powiedział. – Puszczaj! – Siggy, nie przejedziesz. Musisz się ukryć. Ale on znowu uniósł stopę. Wytrąciłem go z równowagi, więc potrzebował obu nóg, żeby podeprzeć motor. – Skubany Graff. Wszystko psujesz, szczeniaku zakochany w tej dziewusze! Wykręcił motor, ustawił go prosto i znowu kopnął tą stopą od startera. Ale ja nie puszczałem. – Siggy, zaczaili się na ciebie. Nie możesz jechać. – Masz jakiś plan, Graff? Chętnie bym go poznał, skubańcu! No nie, nie miałem żadnego planu. Oczywiście, nie miałem planu. Powiedziałem jednak: – Musisz schować motor. Zjedź w sady i przyczaj się do rana. – To ma być plan? – zapytał. – Doczekam się od ciebie jakiegoś sensownego
planu? Będziesz miał jakiś plan coś wart, dopóki uchowa się na świecie jedna dziewica? I wyrwał mi z rąk rączki kierownicy. Ale przyszpiliłem mu nogi do motoru i nie mógł kopnąć. – Skubany Graff, nie doczekam się od ciebie żadnego planu! Nic nie wymyślisz, dopóki bodaj jedna nie rozprawiczona cipcia uchowa się na świecie! I wykręcił motorem, szarpiąc za rączki, wbijając pięty w ziemię. Ja jednak wciąż nie puszczałem jego nogi od startera. – Małoduszny, przyziemny Graff! – ryknął. – Tylko głupoty ci w głowie! I wykręcił przednie koła prosto w dół. Pchnął bestię i potoczyła się. Złapałem go za kieszeń na plecach i pobiegłem przy nim. – Histeryk na punkcie hymenu! – wrzeszczał. – Ty... Graff! Graff... ty! Och, nie był sobą, to już nie był on, no dobra. I silnik już zaskoczył. Szukał biegu, szarpał sprzęgło, żeby na tej pochyłości ruszyć skokiem. – Wszystko zawsze zepsujesz, Graff – powiedział z dziwną łagodnością. A ja nie nadążałem. Leciałem za nim przymierzając się, motor podskakiwał. Skoczyłem mu na plecy, ale podgiął pedały dla pasażera. Zaplanował ten wypad wyłącznie dla siebie. Poczułem, jak z chrzęstem znajduje bieg. I oto co zrobiłem: sięgnąłem mu przez ramię i wcisnąłem wyłącznik. Silnik się zakrztusił. Wydał z tyłu, za nami, rzadkie pierdnięcie ale włączony bieg szybko nas wyhamował. Leżałem przyklejony do Siggy’ego, a on się zsuwał okrakiem w bok, wbijając kolano pod rączki kierownicy. Stopy spadły mu z pedałów i nie mógł sięgnąć w tył, do przekładni biegów. Nie wiem, który mieliśmy bieg, tak czy owak nie trzymał. Stara, rozszalała, rozpędzona bestia omknęła się na luz. Toczyliśmy się na luzie, po drodze przed nami skakało światło reflektora. Lecieliśmy w dół z wyłączonym silnikiem, rozpryskując na boki fontanny miałkiego, rozjeżdżonego żwiru, z górki na cichym szumie podskakujących opon, bezszelestnie. Czy chociaż pszczoły usłyszały, że nadjeżdżamy? Jeden i drugi esowaty zakręt, rozmazane szybciej niż uciekająca bokami noc. – Cofnij się na siodełko! – powiedział Siggy. – Muszę wrzucić bieg. Ale spadek był za stromy, spychało mnie do przodu, na niego, na bak. Co spróbowałem się ruszyć, walił na nas następny esowaty zakręt. – Wrzuć bieg, Graff! – wrzeszczał. – Ty sięgniesz, szczylu! Złapał rączkę sprzęgła, ja wbiłem palce stopy pod nieznajomą mi dźwigienkę, ale ani drgnęła. Skaczące światło reflektora rzucało nam fragmenty drogi, straszydła zwartych drzew i bezdennego rowu – zimnego, spokojnego nocnego nieba i rozmigotanego anielskiego miasteczka o niezliczone piętra niżej na tej karuzeli.
Wszystko pędziło prosto na nas odłamkami krzywego lustra. Powiedział niemal beztrosko: – Graff, musisz wrzucić bieg. Palce stopy zmiażdżył mi ból, ale dźwigienka sprzęgła znienacka głośno zaskoczyła. Silnik beknął, zagrzmiał jak działo i zarżał jak koń, poczułem, że lecę Siggy’emu na kark i czepiam się, żeby nie wypaść. Syknęły przednie amortyzatory, motor stanął na przednim kole. Siggy zanadto zsunął się do przodu, nie mieliśmy więc dobrego wychylenia, ciężko i niepewnie przeszliśmy przez szczyt ciągnącego się bez końca esowatego zakrętu, ale troszeczkę zaczęliśmy zwalniać. – To drugi – powiedział Siggy. – Poszukaj jedynki. Zwolnijmy. Przed nami wyginał się końcowy zawijas eski, motor wspiął się i bokiem przewalił przez szczyt, ale utrzymaliśmy się drogi. Nie wypadliśmy i Siggy powiedział: – Pierwszy bieg, Graff. Teraz pierwszy. – I moje palce znowu dźwigały dźwigienkę, podważając ją. Myślałem, że poczuje, jak się poruszy. A Siggy mówił: – Musisz znaleźć jedynkę, Graff. Włóż ją porządnie. – Pomyślałem: Chyba już. Chyba już po wszystkim – wychodziliśmy gładko z tego szalonego odcinka. I wyszliśmy z tej eski. Pomyślałem: Zrobione, już dobrze, na pewno. Ale co zrobił Keff tuż przed nami? Skąd się tu, w poprzek drogi, wziął jego traktor z przyczepą pełną pszczół? Musieli mieć nieźle zdumione miny. Keff dzierżył wielkie koło kierownicy jak kulę ziemską wymykającą mu się z rąk, a Gallen przycupnęła na końcu przyczepy, podtrzymując te ule z trzeciej warstwy. Keff, ten mistrz nasłuchu, oczywiście nie dosłyszał naszego startu ze zgaszonym silnikiem w ten zjazd. Co tu robisz, Keff, w poprzek drogi, tamując cały ruch? – Och – powiedział Siggy tak cicho, że w pędzie wiatru zabrzmiało to jak szept albo jęk.
Ile pszczół wystarczy
Światło reflektora zatańczyło na nich. Przed i zaraz za nami zjawiły się pękate, żywe ule ułożone trzema warstwami. W lustrze rozbrzęczanego, żelaznego dna platformy – uginającej się od miodu, zawieszonej na wysokości naszego pędzącego reflektora – przejrzeliśmy się nadjeżdżając wbrew wszelkim zasadom, nie fair. Łokieć Siggy’ego wykonał dwie pompki, rąbnął mnie w pierś i strząsnął z jego ramion. Ale już mu pomagałem, wpychałem już knykcie w ciasnotę między siodełkiem i bakiem miedzy nami. Wyrwałem dłonie z nadgarstków. Wyszarpnąłem je i uwolniłem, i poczułem, że się odsuwam od Siggy’ego i tej bestii, bardzo wolno, jak mi się wydało – przez sto mil lecącej w dół drogi
wyrywałem się i odpychałem, całe sto mil. Leciałem w tył coraz dalej od tej bestii, która została na drugim biegu i nigdy nie miała znaleźć pierwszego. Nisko przede mną zatańczyło podskakujące tylne czerwone światełko. I pomyślałem: Utrzymam się w powietrzu i sfrunę tą drogą do Waidhofen. O milę wyprzedzę pszczoły, nie spadnę i za sto mil. Tylne światełko odsunęło się ode mnie, zakołysało się niezdecydowane, jaki obrać kierunek, nie mając, oczywiście, dokąd uciec. Co najdziwniejsze, tych moich sto mil w powietrzu nie trwało ani chwili. Nawet na tyle długo, żeby niezmordowany Siggy zdążył wydobyć kolana spod rączek kierownicy, ale dosyć, żebym zobaczył, że próbuje – jego kopuła odskoczyła do tyłu, skupiając na sobie wszystkie te niesamowite odbicia reflektora, tylnego światełka, kantów i płaszczyzn ula, platformy, ciężkiego błotnika traktora i metalowych części rozdziawionej gęby Keffa. Tylne światełko, tańcząc jak zwariowane, spadło na drogę i rozsypało się w układankę czerwonych i białych świateł – odtańczyło swoje i zgasło. Siggy z głową wtuloną w cienie i w myśliwską kurtkę położył bestię na boku. Światło reflektora przebiło się pod platformą na bezpieczną drogę dalej. Przewrócony motor obrał tę trasę, sypiąc za ziejącą ogniem rurą wydechową bukiety iskier, a pedał i podpórka, rączka kierownicy i piasta wydzierały pecyny żwiru z opadającej w dół drogi. Nie dziwisz się, Keff, widząc, jak lecę nad tym całym bajzlem na spotkanie Siggy’ego wyskakującego spod najdalszego krańca twego strasznego ładunku? I coś ty zrobił, Keff? Co, u licha, wyobrażałeś sobie, że robisz, kiedy szarpnąłeś do przodu i utknąłeś? Kiedy utknąłeś i szarpnąłeś, czy w jakiej to tam kolejności poszło? Co chciałeś zrobić, Keff? Co ci przyszło do tego niedorozwiniętego łba? Zdawało ci się, że zawsze zdążysz zjechać z drogi? Dlaczego ruszyłeś, Keff? Tak że Siggy wjechał pod platformę i nie wyjechał z drugiej strony? Och, niedaleko ujechałeś, Keff, ale akurat dosyć, żeby coś się znalazło na drodze Siggy’ego i jego bestii – może oś? Krawędź opony? Sterczący kant podłogi platformy? O Boże, coś łupnęło BANG! – pusty żelazisty brzęk wstrząsnął księżycem. Niedaleko ujechałeś, Keff, ale szarpnąłeś. Już, już miałem przelecieć nad twoim strasznym ładunkiem, kiedy szarpnąłeś, Keff! A Siggy czy też któraś z części jego bestii łupnęła BANG! od dołu w podłogę platformy. A Gallen, udając tylko, że smukłymi ramionami przytrzymuje trzecią warstwę uli, skoczyła! Wiedziała, że wszystko się wydało i że ule jej się wymykają. Odskoczyła od nich. W tej samej chwili, kiedy już miałem bzyknąć nad twoimi pszczołami, Keff, dokładnie w tej chwili. Szarpnąłeś, utknąłeś i zdławiłeś, cokolwiek tam wyczyniasz i wtedy uczyniłeś za tymi swoimi
wskaźnikami, biegami i całym tym złowieszczym żelastwem. I trzecia warstwa uli zawisła nad skrajem platformy na jeden moment nie dłuższy, niż mi zajęło moich sto mil w powietrzu; spadały w zwolnionym tempie, gubiąc pióra, na miałką jak pył drogę i sterczący żelazny kant platformy. Pszczoły i ja spadaliśmy w zwolnionym tempie, Keff. Może widząc, jak lecą, postanowiłem spróbować lądowania? Żałośnie opadałem na drogę, twardszą, niż wyglądała, i starłem sobie całą skórę z dłoni. Skrzynki z pszczołami walnęły mocniej niż ja. Były ciężkie i pękały jak balony z wodą. Kruche ścianki trzaskały i wywalały ociekające, gąbczaste roje. Boże, a co pszczoły? Co pszczoły na to? Może pytały: „Kto to w środku nocy rozwala nasz dom?” A może: „Kto mnie budzi, rozwala rój, rozwala moje dzieci w workowatych komorach snu? I kto to teraz oślepia mnie tym światłem?” Bo bestia nie zdychała, nie gasiła reflektora, który oświetlał od dołu piękną, bursztynową przyczepę, wielkie krople miodu skapujące ze skraju platformy. No, światło i ciebie wyłowiło, Keff, szedłeś do mnie drogą kołysząc się na boki jak niedźwiedź, wymachując łapami nad głową, otrzepując mankiety spodni i podskakując, tak, Keff, podskakując, wykręcając piruety w powietrzu, obłapując się, Keff. I nisko pochylony, dalej długimi susami pędziłeś do mnie. Czy Gallen pierwsza mnie dopadła, przed tobą, Keff? Czy tylko sobie ją wyobraziłem na sekundę przedtem, zanim zgarnąłeś mnie jak piłkę i na pół niosąc, na pół tocząc zabrałeś ze światła, które wskazywało drogę pszczołom? I czy wtedy zaczęły się ukłucia? Nie pamiętam, żebym cokolwiek czuł. Pamiętam, że usłyszałem przytłumioną, bardziej głuchą replikę tego pierwszego BANG, kiedy bestia czy coś innego łupnęło w przyczepę. Pamiętam to bang-łup, bang-łup od dołu o podłogę przyczepy. Próbowałeś unieść nad sobą platformę, Sig? Wciąż próbowałeś wydobyć biedne zaklinowane kolana spod rączek kierownicy? Bang-łup i jeszcze raz bang-łup, czy była to twoja pięść, ramię – twoja kopuła? Wiedziałeś, że usłyszę i przybiegnę? Usłyszałem. Pobiegłem. I byłbym się tam dostał, gdyby mi pszczoły nie zamknęły oczu, nie zatkały uszu i nie przyhamowały tak, że ledwie się czołgałem. Mimo to jeszcze byłbym się tam dostał, gdyby nie to, że Keff zwalił się na mnie, potem przerzucił mnie sobie przez biodro, przytrzymał pod pachą i udaremnił moje próby, wynosząc mnie z powrotem na drogę. Jeżeli wrzeszczałem, to po to, żeby usłyszeć ludzki głos. Zagłuszyć brzęczenie pszczół – i cóż one mówiły? „To ten, co rozwala domy, miażdży dzieci pszczół! I nie ucieknie, jeżeli polecimy za jego światłem!” A potem – w jakim porządku się to odbyło? Potem Keff opowiadał mi o tym, co sam widziałem.
– Och, cwaniaczku, słuchałem, nasłuchiwałem. Słyszałem, jak silnik wam zgasł, i słuchałem, kiedy zapali, ale nie zapalił. Tego nie słyszałem, cwaniaczku! Powiadam do dziewczyny: „Ty tylko przytrzymaj te skrzynki, to w końcu przejedziemy przez drogę”. Och, cwaniaczku, zapytaj ją. Oboje słuchaliśmy, a wyście nie nadjeżdżali. Nikt nie nadjeżdżał. Jakim cudem znaleźliście się tam tak szybko, że wcale nie słyszałem? A przedtem czy w tym samym czasie, czy nawet potem przyjechał z St. Leonhard niebiesko błyskający volkswagen, bo aż tam usłyszeli, jak twierdzą, ten BANG. Wśród tego wszystkiego w pewnym momencie spróbowałem otworzyć oczy. Ale się nie otwierały i Gallen przyłożyła do nich usta i ochłodziła mi oczy wilgocią. A Keff jeszcze raz mnie zapewnił, że nasłuchiwał. I potem już właściwie wiem, czego ja nasłuchiwałem i co słyszałem: czy był jeszcze jeden BANG lub dwa; i spytałem Keffa: – Jak myślisz, ile było tych pszczół? – I odbyliśmy z Keffem ściśle techniczną dyskusję na temat liczby pszczół w każdej skrzynce i liczby skrzynek, które spadły – czy były to tylko rzędy trzeciej warstwy z uniesionej w górę tylnej części przyczepy, czy więcej, czy mniej. I czy to ma znaczenie, ile? I czy Keff wiedział albo się domyślał. Czy wszystko to się działo tam na miejscu, a może moje kalkulacje co do liczby pszczół w rzeczywistości miały miejsce później, kiedy półprzytomny leżałem prawie cały zanurzony w solach Epsom. Czy wszystko to się działo w trzy minuty po ostatnim bang-łup, jakie dosłyszałem, czy trzy dni później, po trzech kąpielach w solach Epsom. I czy twarze trojga jedynych prawdziwych żałobników pochylają się nade mną na tej stromej drodze, nocą pełną przyczajonych pszczół? Czy to wtedy zwierzęta mnie oskarżyły, wtedy go opłakały? A może to również wyciągnęły ze mnie sole Epsom? Zapłakany wielki kangur, wstrząśnięty oryks, zrozpaczone rzadkie niedźwiedzie w okularach. Kiedy widziałem, jak go opłakują? Czy jeszcze tam, z oczami sklejonymi opuchlizną? Czy o niezliczone katartyczne kąpiele później i długo po tym, jak Siggy osiągnął i przekroczył swoją dawkę pszczelich użądleń?
CZĘŚĆ DRUGA
NOTES
Pierwsze czaty w zoo: poniedziałek, 5 czerwca 1967 r. 1.20 po południu Wejdę tam dopiero wczesnym popołudniem. Godzina lub dwie dłużej na tym słońcu mi nie zaszkodzą, może nawet wyschnę. Jak pewno wiesz, Graff, wyjeżdżałem z Waidhofen w ulewnym deszczu. Drogi prawie do samego Hietzing były śliskie, mimo że deszcz przestał padać, jak tylko zjechałem z gór. Jak wyjeżdżałem, nie wiedziałem dokładnie, która godzina. O której najwcześniej mógł przyjechać mleczarz? Wszystko to się zdarzyło wcześnie i potoczyło szybko. Na pewno o dziewiątej już mnie nie było, a w tej kawiarni wypiłem tylko herbatę z rumem, bo zziąbłem trochę na deszczu. Tak więc jeżeli wyruszyłem o dziewiątej, a teraz jest pierwsza dwadzieścia, łatwo obliczyć, że zajęło mi to cztery godziny – z Waidhofen do Hietzinger Zoo. I to przy mokrej nawierzchni. Znasz tę kawiarenkę? Na placu za Maxing Strasse, naprzeciwko głównej bramy zoo. Odpoczywam sobie i wysycham. Nie spiesząc się wejdę do zoo wczesnym popołudniem, powłóczę się trochę i znajdę sobie kryjówkę, zanim zaczną wypraszać zwiedzających i zamykać na noc. W ten sposób będę na miejscu i zobaczę zmianę dozorców, jeżeli coś takiego się odbywa. Mam też nadzieję, że znajdę okazję pogadania z paroma zwierzętami i dam im znać, że z mojej strony nic im nie grozi. Zostanę, dopóki z powrotem nie otworzą zoo i nie najdzie się tylu ludzi, żebym mógł zmieszany z tłumem wymknąć się tak, jakbym był zwyczajnym porannym gościem, który zapłacił za wstęp. W tej chwili w kawiarni jest bardzo miło. Mój kelner zwinął nade mną markizę i stolik mam w pełnym słońcu. Pod nogami ciepły chodnik. Miły, uprzejmy kelner, jak oni wszyscy na przedmieściach. Wygląda na Bałkańczyka i mówi z lekkim obcym akcentem, jak pobrzękiwanie szkła. – Przeniosłeś się tu po wojnie? – zapytałem. – Och, ominęło mnie to wszystko. – Co cię ominęło?
– Cała ta cholerna wojna – wyjaśnił. Trudno było powiedzieć, czy czuje się zawiedziony i czy to w ogóle prawda. Jeśli idzie o ciebie, Graff, to chyba prawda? Pochodzicie przecież wszyscy z Salzburga? I jak mówiłeś, przenieśliście się przed wojną dobry kawałek na zachód od Zurichu. O ile wiem, Szwajcaria była równie odcięta jak każdy inny kraj na tym kontynencie i musieliście wracać do Salzburga. To przecież Amerykanie okupowali Salzburg, no nie? A według tego, co słyszałem, oni dbali o porządek. Mój kelner właśnie przyniósł mi herbatę z rumem. Zapytałem go: – Amerykanie to nadzwyczaj porządni ludzie, co? – Nigdy żadnego nie spotkałem – powiedział. Cwani ci Bałkańczycy. Wiekiem mi akurat pasował do wojny, założę się, że nic go nie ominęło. A weź, na przykład, mnie. Wiek nieodpowiedni. Zgoda, znalazłem się w odpowiednim miejscu, ale wojna mnie ominęła, byłem w łonie matki, dopiero w drodze na ten świat, a potem, kiedy wyszedłem z łona matki, za mały, żeby bodaj brać udział w selekcji zwłok. Oto maleńki przykład, czym się żyje mając dwadzieścia jeden lat w 1967 roku w Austrii; właściwie nie ma się historii i żadnych widoków na najbliższą przyszłość. Chcę przez to powiedzieć, że żyjemy w wieku przejściowym w przejściowych czasach; żyjemy między jednym czasem monstrualnych decyzji a drugim: tym minionym i tym nadchodzącym. W luce historii, która nie wiadomo jak długo będzie trwała. To znaczy, że mamy tylko prehistorię, istnieliśmy jako płód i jeszcze wcześniej, kiedy zapadały wielkie, zbiorowe decyzje o strasznych konsekwencjach. Możemy dożyć pięćdziesiątki, zanim się to powtórzy. Tak czy inaczej, nauka już zadbała o to, by takie monstrualne decyzje nie wymagały powszechnego poparcia. Widzisz, Graff, jeśli idzie o nas, stworzyła nas i zaważyła na tym, czym się staliśmy, prehistoria. Moja vita zaczyna się od dziadków i niemal dobiega końca w dniu moich narodzin. Kelner mi właśnie przyniósł frankfurcką gazetę. Otworzył ją na trzeciej stronie i rzucił mi na kolana. Jest w niej zdjęcie niemieckiego owczarka zdzierającego sukienkę z jakiejś Murzynki. Obok stoi niewątpliwie biały policjant z uniesioną pałą. Wygląda na to, że zaraz przyłoży tej Murzynce, jak tylko pies ją puści. W niewyraźnym tle rzędy czarnych przylepionych do ściany jakiegoś sklepu pod nieprawdopodobnym strumieniem wody ze strażackiego węża. Nie mówiłem ci, jacy cwani są ci Bałkańczycy? Mój kelner właśnie odszedł, zostawiając mi to na kolanach. Niewiarygodne czyściochy ci Amerykanie. Myją swoich czarnuchów pod strażacką sikawką. Sądzę, że gdybyś miał dwadzieścia jeden lat w 1967 w Ameryce, nie musiałbyś się karmić prehistorią. W Ameryce, jak rozumiem, krucjaty to chleb powszedni. Tylko że nie jestem w Ameryce, jestem w Starym Świecie, i starym nie dlatego,
że wcześniej wystartował. Każde zapóźnione miejsce, czekające na nowy kryzys narodowy, to Stary Świat i na ogół biada temu, kto w nim jest młody. Chyba gdyby mi bardzo, ale to bardzo zależało, wyjechałbym do Ameryki, przyłączył się do najczarniejszej ekstremy i mył białych pod strumieniem ze strażackiego węża. Ale to tylko pomysł, który czasem przychodzi mi do głowy, a tak naprawdę nie poświęcam mu wiele uwagi. Kelner wrócił po swoją gazetę. – Już panu niepotrzebna? – zapytał i wyciągnął rękę. Utracił wskazujący palec aż po knykieć. Oddałem mu gazetę, kładąc kciuk na twarzy białego policjanta. – Cóż, to niemiecka gazeta – powiedziałem. – Nie uważasz, że paru starych Germanów na pewno rajcuje widok odrobiny rasizmu w Ameryce? Powiedziałem to tylko po to, żeby go sprowokować. – Nie śmiałbym niczego uważać – powiedział cwany jak diabli. Nadzwyczajni kelnerzy z tych Bałkańczyków. Podobno połowa z nich osiąga pełną profesurę, zanim podejmie ten skromny zawód. Prawdziwy rebus pod tym względem to Wiedeń. Filisterski i tajemniczy, cały jest prehistorią. Za każdym razem mnie omija. Jeżeli jednak jesteśmy pokoleniem, które ma się uczyć na błędach rodziców, uważam, że o każdym powinniśmy wiedzieć, jaki popełnił błąd. Herbata mi wystygła, ale jest mocna, dużo w niej rumu. Dobry kelner, cokolwiek innego mógłbym o nim powiedzieć. W jaki sposób jednak stracił ten palec? Gdybym go zapytał, powiedziałby... że w dzieciństwie przejechał go tramwaj. Tylko że żadnych tramwajów nie było w położonej daleko na wschodzie prowincjonalnej Jugosławii, kiedy on był dzieckiem. Może i dzisiaj nie ma tam tramwajów. Ale przypuszczam, że gdybyś w Ameryce zapytał faceta bez palca, jak go stracił – pewno takiego, co sobie rozciął paluch do kości w szyjce butelki – to powiedziałby ci, jak to go upalił rozgrzanym do czerwoności cynglem, kiedy strzelał do wroga w Mandżurii. Jedni pękają z pychy, drudzy mają swoje wątpliwości. A ja dostrzegam, jak bardzo czuję się wydziedziczony przez te czasy – tak że wszelakiego sensu i wskazówki szukam w prehistorii – i mogę uprościć przytoczoną wyżej fałszywkę. Powiedzieć: wszystko, co człowiek ma, to prehistoria. Poczucie, że żyjesz w jakimś przejściowym czasie, poniekąd naturalnie wypływa z przyjścia na świat i tego wszystkiego, co po przyjściu na świat nigdy ci się nie zdarzy. A czasem, z rzadka, pojawia się jakiś wielki plan i wszystko to zmienia. Toteż dam temu dobremu kelnerowi duży napiwek i będę się zbierał na drugą stronę ulicy. Chciałbym zamienić słówko z paroma zwierzakami.
Spisana techniką wysokiej rozdzielczości
autobiografia Siegfrieda Javotnika: Prehistoria I (początek) 30 maja 1935: Hilke Marter, moja przyszła matka, obchodzi piętnaste urodziny. Oparta plecami o ogołoconą kratkę altany, wygodnie się rozsiada w ogródku winiarni Grinzing; parę mil dalej cienkie słońce wytapia sobie drogę do ostatnich barokowych kryjówek śniegu w śródmieściu Wiednia; wyżej woda roztopów ścieka Laskiem Wiedeńskim, a wierzchołki drzew sterczą z przyziemnej mgły jak koronki w śródmiejskiej pasmanterii. Roztopy zapowiada dzień i moja matka się roztapia. Zahn Glanz, pierwszy chłopak Hilke, ma takie łagodne, zasnute mgiełką, mętne oczy. Ale prawdziwy zachwyt mojej matki wzbudzają te nieliczne kukurydziane, jedwabiste włoski wyhodowane na jego jasnej brodzie. I Zahn potrafi buczeć na kieliszku, przeciągając językiem po jego brzegu, umie też zagrać o oktawę wyżej, jeżeli mocniej ściśnie nóżkę. W 1935 wyroby ze szkła zawsze są jeszcze dziełem sztuki, nawet te podawane w publicznych lokalach, a tak wdzięczne talenty, jak talent Zahna, sięgają mistrzowskich wyżyn. Toteż Zahn myśli zostać dziennikarzem albo politykiem. I nigdy nie zabiera Hilke tam, gdzie nie ma radia albo nie zawsze jest włączone czy też nastawione niewystarczająco głośno – musi być zawsze au courrant bieżących wydarzeń. – Uważaj, nie trzęś kratką – mówi Zahn, a moja matka pochyla się do przodu, dotyka palcami stołu, ogląda się przez ramię i podnosi wzrok na skrzynkę głośnika wetkniętą w kratkę altany nad jej głową. Nawet kelner uważa, żeby nie zakłócić kontaktu Zahna ze światem spoza ogródka winiarni; chodzi na palcach – ludzik z piernika kruszący się cichutko po całym tarasie. I Radio Johannesgasse zaspokaja gotowość Zahna. Przytacza słowa Hitlera, że Niemcy ani nie zamierzają, ani nie pragną wtrącać się w wewnętrzne sprawy Austrii, anektować jej czy wchłaniać. – Obetnę sobie trąbę – mówi Zahn Glanz – jeżeli jedno słowo z tego jest prawdą. Och, co obetniesz? – myśli Hilke. Nie, coś ty! Och nie!
Drugie czaty w zoo: poniedziałek, 5 czerwca 1967 r. 4.30 po południu Wkrótce po wejściu obejrzałem karmienie wielkich kotów. Zupełnie jakby wszyscy w zoo przez cały dzień na to czekali. Akurat oglądałem jednego z kazuarów hełmiastych, ptaka bez skrzydeł, spokrewnionego z emu i strusiami. Ma olbrzymie stopy, podobno
niebezpieczne. Interesujący jednak wydał mi się kask na jego głowie, a tabliczka informacyjna zawierała przypuszczenie, że kask ten ma go chronić, „kiedy ze zdumiewającą szybkością przebija się przez gęste poszycie”. Po co by kazuary miały ze zdumiewającą szybkością przebijać się przez gęste poszycie? Nie wyglądają na szczególnie głupie. Według mojej teorii ewolucyjnego powstania takiego uzbrojenia głowy, kazuary wyhodowały je dopiero wtedy, kiedy ludzie zaczęli je chwytać w gęstym poszyciu i ścigać ze zdumiewającą szybkością. Może je wytworzył jakiś gruczoł zmartwienia. Z pewnością nic takiego nie byłoby im potrzebne, gdyby zostawiono je w spokoju. Tak czy inaczej, oglądałem właśnie kazuara hełmiastego, kiedy usłyszałem kocią muzykę wielkich kotów. Cóż, ludzie naokoło pchali się jeden przez drugiego, żeby za wszelką cenę obejrzeć to widowisko. W pomieszczeniu dla kotów jest straszny smród, ludzie robili na ten temat różne uwagi i mieli rację. Byłem świadkiem dwóch okropnych zdarzeń. Po pierwsze, wszedł ten dozorca i smyrgnął lwicy przez kraty krwisty befsztyk prosto w kałużę jej sików. Wszyscy prychnęli oczekując, że lwica wyrazi jakoś swoją pogardę. Po drugie, dozorca zachował się bardziej fachowo wobec geparda, wsunął mu mięso na tacce, a gepard rzucił się na nie, capnął zębami i machnął. Jak kot domowy, kiedy miażdży kark myszy. Wszyscy ryknęli. Ale za mocno machnął tym mięsem, duży kawał się oderwał i plasnął na półkę za kratą. Powszechna histeria. Gepard, rozumiesz, nie bardzo mógł go sięgnąć i w strachu, że ktoś mu to mięso zwędzi, biedny zwierzak ryknął. Niektóre dzieci trzeba było wyprowadzić, jak rozryczały się wszystkie pozostałe wielkie koty. Myślały, uważasz, że gepard zagraża ich jedzeniu. Wszystkie przywarły nad swoimi pucami mięsa i żarły o wiele za szybko. W całym rzędzie klatek świstały ogony, drgały naciągnięte podbrzusza. Naturalnie i ludzie podnieśli wrzask. Ktoś paradował przed tym gepardem i udawał, że sięga po mięso na półce. Gepard o mało nie zwariował, próbował przepchnąć łeb przez kraty. Wtedy wrócił dozorca z długą tyczką jak oszczep z hakiem na końcu. Wyłowił mięso i cisnął je przez kraty jak piłkę do gry w jai-alai. Gepard z mięsem w pysku zatoczył się w głąb klatki. Boże, kłapnął dwa razy i połknął je – wcale nie gryząc – od czego oczywiście się zakrztusił i wszystko zwrócił. Gdy wychodziłem z pomieszczenia dla wielkich kotów, gepard pochłaniał to, co wyrzygał. Inne wielkie koty krążyły na miękkich łapach, zazdroszcząc, że komuś jeszcze coś zostało do zjedzenia. I jeszcze teraz, o pół do piątej, nie widzę żadnych oznak, by zoo szykowało się do zamykania. Siedzę pod parasolem w Biergarten. Pamiętasz? Rzadkie niedźwiedzie w okularach. Z pewnością się nie kąpały od ostatniego razu, jak tu byliśmy. Śmierdzą bardziej niż kiedykolwiek; ale wydają się bardzo miłe;
bardzo są delikatne dla siebie. Powinniśmy się zdecydować: albo obydwa wypuścimy, albo obydwa zostawimy. Nie można ich rozdzielać. Tu byśmy popełnili błąd. Nie sądzę oczywiście, żebyśmy mogli cokolwiek zrobić dla wielkich kotów. Obawiam się, że one muszą zostać. Żałuję ale muszę przyznać, że ponosimy jakąś odpowiedzialność za ludzi na tym świecie.
Spisana techniką wysokiej rozdzielczości autobiografia Siegfrieda Javotnika: Prehistoria I (c. d.) 22 lutego 1938: poranek w Parku Miejskim. Hilke Marter i Zahn Glanz dzielą się torebką mieszanych hiszpańskich orzeszków. Jest chłodno jak na spacer, idą ze spuszczonymi głowami i liczą, ile z biegnących za nimi wiewiórek porwało czy też otrzymało orzeszek z ich torby. Hilke i Zahn doliczyli się czterech: jedna o chudym pyszczku, jedna z wybitym zębem, jedna z odgryzionym uchem i jedna kulawa. Zahn wydaje dźwięki przywołujące wiewiórki. A Hilke przemawia do tej z chudym pyszczkiem: – Nie, nie, ty swój dostałaś. Dla każdej jeden. Są jeszcze inne. – Tylko cztery wiewiórki na cały park – mówi Zahn. Ale moja matka ma wrażenie, że wypatrzyła piątą; liczą jeszcze raz. – Tylko cztery – powiada Zahn. – Nie – mówi Hilke. – Ta kulawa już poszła. Zahn jednak uważa, że to ta sama, czwarta wiewiórka, przestała utykać i teraz skacze. – To inna – upiera się Hilke i podchodzą do wiewiórki, która ugania się za własnym cieniem. Ale wiewiórka, która ugania się za własnym cieniem, wcale nie ugania się za cieniem. Zahn klęka, zasłania wiewiórce słońce, a Hilke częstuje ją migdałem. Wiewiórka dalej skacze jak głupia, w kółko. – To jakaś gimnastyczka – powiada Zahn i Hilke bliżej podsuwa migdał. Wiewiórka się cofa, odsuwa, skacze – wiruje jak bąk, bez sensu, jak dziki koń usiłujący strącić jeźdźca. – Może to tresowana wiewiórka – mówi Hilke i zauważa coś różowego na łebku zwierzątka. – Jest łysa – powiada Zahn i wyciąga rękę. Wiewiórka wiruje, potrafi ruszać się tylko w kółko. I kiedy Zahn bierze ją na ręce, widzi, że jej łysinka ma pewien kształt; na łebku wiewiórki coś wycięto. Wiewiórka zamyka oczy i gryzie powietrze. Zahn wstrzymuje oddech, żeby wyraźniej widzieć. Wiewiórka ma wyciętą na łebku różową, idealną, bezwłosą swastykę.
– Mój Boże – mówi Zahn. – Biedactwo – powiada moja matka i znów podaje wiewiórce migdał. Okazuje się jednak, że wiewiórka jest zamroczona i bliska zemdlenia. Może to migdałem ją przywabiono. Blizna jest po brzegach niebieska; pulsuje – sygnalizuje, że ta wiewiórka nie chce już mieć do czynienia z orzechami. Zahn ją puszcza; wiewiórka kręci się w kółko. Teraz moja matka pragnie się przytulić. Zahn przyciska jej głowę do gęstego futrzanego kołnierza kawaleryjskiego płaszcza, modnego wśród studentów nauk politycznych i dziennikarstwa. W śnieżne dni w salach wykładowych tak śmierdzi mokrym futrem, że cały uniwersytet nabiera zapachu królikami. Na Stadiongasse zajeżdża szarpiąc się na boki rząd tramwajów; wagony podrygują i podskakują jak ociężali jegomoście na zmarzniętych, łamliwych stopach. Dłonie ścierają parę z szyb, powiewa parę kolorowych kapeluszy; palce rozczapierzają się na szybach i wskazują tę parę tulącą się w Parku Miejskim. Zrywa się wiatr, wiewiórki przykucają, kiedy rozwiewa im futerka. Nie zważając na wiatr i wszystko inne piąta wiewiórka robi swoje – skacze w kółko, próbując może dogonić zgubiony kapelusz czy stracony rozum, jakkolwiek płytki jest on u wiewiórek. – Chodźmy dokądś, gdzie jest ciepło – mówi Zahn i czuje, jak wciśnięta w niego Hilke Marter chwyta oddech. Moja matka kiwa głową, stukając przy tym Zahna w jego jasną, gładką brodę.
Trzecie czaty w zoo: poniedziałek, 5 czerwca 1967 r. 7.30 po południu Przyznaję, że nie widziałem nic konkretnego, co by świadczyło o okrutnym traktowaniu zwierząt czy to przez dozorców, czy przez zwiedzających. Niedociągnięcia w zarządzaniu tak, ale konkretnych przypadków okrucieństwa – nie. Będę się oczywiście nadal przyglądał, ale w tej chwili najlepiej zrobię nie wychodząc z ukrycia. Zaraz się ściemni i będę mógł wszystko zbadać gruntowniej. Miałem mnóstwo czasu, żeby się ukryć. Trochę przed piątą przeszedł przez Biergarten ktoś z personelu i zamiótł wielką popychaną szczotą płyty chodnika. Cóż, wyszedłem i przespacerowałem się po ogrodzie. Odgłosy zamiatania słychać było w całym zoo. Kiedy mijało się zamiatacza, mówił: – Zaraz zamykamy. Widziałem, jak niektórzy galopują do bram – w panicznym strachu na myśl o tym, że mogliby tam zostać na noc. Uznałem, że najlepiej będzie nie ryzykować ukrywania się u któregoś ze
zwierząt; to znaczy odniosłem wrażenie, że gdybym wszedł do zagrody któregoś z niegroźnych stworzeń, mógłby mnie nakryć jeden z dozorców pracujących po godzinach otwarcia, do których należy mycie zwierząt i pilnowanie, żeby poszły spać – czytanie im do snu albo nawet bicie. Przyznam się, że brałem pod uwagę wysoko położoną szopę dla owiec Dalla znad Jukonu, na szczycie sztucznej góry – kupy gruzu usypanej przez człowieka i spojonej cementem. Owce Dalla znad Jukonu mają najlepszy widok na zoo, ale nie dawała mi spokoju myśl o dozorcach pracujących poza godzinami otwarcia, pomyślałem też, że zwierzęta mogą mieć jakiś system alarmowy. Siedzę więc schowany między wysokim żywopłotem a siatkowym ogrodzeniem wybiegu dla różnych gatunków antylop. Żywopłot ciągnie się daleko i jest gęsty, ale ja siedzę przy ziemi, w miejscu, z którego mogę wyglądać. Mogę obserwować dróżkę prowadzącą do kotów, widzę stąd dachy pawilonu małych ssaków i pawilonu gruboskórnych. Mam też widok na inną dróżkę, biegnącą obok prywatnej szopy i wybiegu wielkiego oryksa aż do miejsca, gdzie przebywają stworzenia rodem z Australii. Pod osłoną żywopłotu mogę się poruszać w obu kierunkach na długości niemal pięćdziesięciu jardów. Jeśli idzie o dozorców, z nimi nie będę miał kłopotów. Zamiatacze przechodzili tędy już kilka razy od oficjalnego zamknięcia zoo. Przechodzili zamiatając i podśpiewując: – Zoo zamknięte! Nie ma tu kogo? – Robią sobie z tego zabawę. Po nich zobaczyłem kogoś, kogo byś nazwał dyżurnym dozorcą – właściwie dwóch, chyba że to ten sam przeszedł dwa razy. Jemu, czy też im, ponad godzinę zabiera sprawdzanie klatek: tu czymś szarpną, tam szczękną i podzwaniają wielkim pękiem kluczy na kółku, a potem chyba wychodzą główną bramą. To jest stąd nie widzę głównej bramy, ale w godzinę po tym, jak widziałem ostatniego, usłyszałem, że główna brama się otwiera i zatrzaskuje. Od tego czasu nikogo nie widziałem. Była za piętnaście siódma, kiedy usłyszałem bramę. Zwierzęta się uspokajają; jedno z grubym głosem ma chrypę. Posiedzę jeszcze chwilę za tym żywopłotem. Nie myślę, żeby ta noc była taka ciemna, jak bym sobie życzył, i choć minęła już prawie godzina, odkąd widziałem czy słyszałem ludzką istotę, wiem, że ktoś tu jest.
Spisana techniką wysokiej rozdzielczości autobiografia Siegfrieda Javotnika: Prehistoria I (c. d.) 22 lutego 1938: popołudnie w Kaffeehausie przy Schauflergasse. Moja matka i Zahn ścierają parę z szyby i wyglądają na Urząd Kanclerza Federalnego na Ballhausplatz. Ale kanclerz Kurt von Schuschnigg dzisiaj się nie ukaże w
otwartym oknie. Wartownik przed urzędem przytupuje i zerka łakomie na kawiarnię, która wydaje się topnieć. Śnieg grubo osiada na wąsach wartownika i nawet jego bagnet jest niebieski. Zahnowi przychodzi na myśl, że również lufa karabinu jest pełna śniegu i nie stanowi on żadnej obrony. To tylko warta honorowa ostatecznie, o czym na pewno każdy dobrze wiedział w 1934, kiedy Otto Planetta, przechodząc obok tego honorowego, nie nabitego karabinu, strzelił z własnej, niehonorowej broni i zabił poprzedniego kanclerza, małego Engelberta Dollfussa. Ale następca wybrany przez Ottona nie miał szczęścia; ten nazista doktor Rintelen usiłował popełnić samobójstwo, niecelnie strzelając do siebie w pokoju hotelu Imperial. I jego miejsce, nie spiesząc się, zajął Kurt von Schuschnigg, przyjaciel Dollfussa. – Czy teraz warta honorowa ma nabitą broń? – pyta Zahn. A Hilke z piskiem wyciera mitenką okno: przyciska nos do szyby. – Wygląda na nabitą – mówi. – Każda broń powinna wyglądać na nabitą – powiada Zahn. – Ale ta wygląda tylko na ciężką. – Ej, panie student – wtrąca się kelner – a może rzucisz się pan na wartownika i sprawdzisz? – Nie słyszę radia – mówi Zahn, źle się tutaj czując, to nie znany mu lokal, z nie sprawdzoną siłą głośnika, tyle że najbliższe ciepłe miejsce w okolicy Parku Miejskiego. Radio odzywa się już głośniej; przyciąga uwagę wartownika i jego nogi w długich butach zaczynają tańczyć walca. Przed kawiarnią zatrzymuje się taksówka i pasażer, ktokolwiek to jest, wpada do Urzędu Kanclerza, dając ręką znak wartownikowi. Kierowca wysiada i rozpłaszcza twarz o okno Kaffeehausu. Ma rybie nozdrza, jakby przepłynął cały ocean śniegu aż po najdalszy szklany brzeg świata-akwarium. Wchodzi. – No, coś się dzieje – powiada. Ale kelner pyta tylko: – Koniak? Herbata z rumem? – Mam pasażera – mówi kierowca i podchodzi do stolika Zahna. Wyciera sobie dziurkę w szybie nad głową mojej matki. – Koniak będzie szybciej – stwierdza kelner. A kierowca kiwa głową do Zahna, gratulując mu eleganckiej szyi mojej matki. – Nie co dzień miewam takiego pasażera – mówi. Zahn i Hilke wycierają dziurki dla siebie. Taksówka stoi dysząc wśród własnych spalin. Przednia szyba samochodu obmarza i wycieraczki ślizgają się i drapią. – Lennhoff – mówi kierowca. – I spieszno mu było.
– Już byś pan przez ten czas wypił koniak – powiada kelner. – Redaktor Lennhoff? – upewnia się Zahn. – Z „Telegrafu” – mówi kierowca i ściera z okna własny oddech, zagląda Hilke w dekolt. – Nie ma lepszego od Lennhoffa – powiada Zahn. – Nie owija w bawełnę – stwierdza kierowca. – Nadstawia głowy – wtrąca kelner. Kierowca dyszy jak jego czekająca taksówka, parę krótkich chuchów i długi wydech. – Proszę koniak – mówi. – Nie zdążysz pan – oświadcza kelner, który już mu nalał koniaku. A Hilke pyta kierowcę: – Często pan wozi ważnych pasażerów? – Ba – odpowiada kierowca – ważni ludzie na pewno lubią taksówki. I po jakimś czasie człowiek się przyzwyczaja. Uczy się, co robić, żeby się dobrze czuli. – Co? – pyta kelner i stawia koniak kierowcy na stoliku Zahna. Ale kierowca oczyma i myślami jest już głęboko w dekolcie mojej matki. Powrót zabiera mu chwilę. Sięga nad ramieniem Hilke po swój koniak, przechyla kieliszek i okręca, żeby go zwilżyć płynem aż po brzegi. – No – mówi – trzeba się zachowywać swobodnie. Niech wiedzą, że mają do czynienia z kimś tak samo oblatanym. Weź pan na przykład tego Lennhoffa... Nie powie mu pan: „Ach, wycinam i zbieram wszystkie pańskie wstępniaki!” Chciałbyś mu pan dać do zrozumienia, żeś nie frajer i go poznajesz, jak na ten przykład ja: „Dobry wieczór, Herr Lennhoff, ale zimno, co?” Po nazwisku, uważasz pan, a on na to: „Zimny wieczór, racja, ale tu u pana miło i ciepło”. I migiem czuje się jak u siebie. – Niczym nie różnią się od wszystkich – wtrąca kelner. Lennhoff też całkiem tak jak wszyscy pochyla się na wietrze. Szalik odwija mu się i powiewa wytrącając go z równowagi. Wiatr wynosi go z urzędu i spycha na honorowego wartownika, który drapał się bagnetem w plecy i trzyma jeszcze karabin nad głową kolbą do góry. Bagnet zatacza łuk jak buława, ale wartownikowi udaje się uniknąć morderczego pchnięcia. Lennhoff uchyla się przed roztańczonym karabinem. Wartownik powoli zabiera się do oddania honorów i w połowie tych przygotowań się powstrzymuje – przypomina sobie, że nie salutuje się wydawcom gazet – zamiast tego więc podaje Lennhoffowi rękę. Lennhoff już ma ją uścisnąć, ale przypomina sobie, że nie należy to do protokołu. Obaj szurają nogami. Lennhoff pozwala zepchnąć się do krawężnika. Przechodzi przez Ballhausplatz do dygoczącej taksówki. Kierowca wychyla tę lampkę koniaku, większość łykając przez nos, oczy mu zachodzą łzami. Wynurzają się z dekoltu Hilke. Potrząsa głową, żeby
oprzytomnieć, i łapie równowagę, przytrzymując się ramienia Hilke. – O, przepraszam – mówi i jeszcze raz z uznaniem kiwa głową Zahnowi. Zahn przeciera szybę. Lennhoff łomocze w dach taksówki. Otwiera drzwiczki od strony miejsca kierowcy i z całych sił naciska klakson. Zdumiewająco zręcznie kierowca wygrzebuje właściwą monetę dla kelnera – jeszcze raz dotyka ramienia mojej matki i wtyka brodę pod jej szal. Kelner przytrzymuje drzwi. Śnieg zawiewa na buty kierowcy i podlatuje mu na spodnie. Kierowca ściska kolana, rozpłaszcza się i gładko jak nóż wchodzi w zawieję. Na jego widok klakson rozdziera się od nowa. Lennhoff zapewne wciąż się spieszy. Taksówka robi koło na Ballhausplatz, zbacza do krawężnika, odbija się i rusza dalej. Teraz śnieg sprawia, że ten niezwłoczny odjazd taksówki wydaje się powolny i gładki. – Chciałbym być taksiarzem – mówi Zahn. – To łatwe – powiada kelner. – Wystarczy umieć prowadzić. I Zahn zamawia talerz gorącej winnej zupy. Jeden talerz i dwie łyżki. Hilke grymasi na przyprawy. Zahn nie wsypał dosyć cynamonu i dodał za wiele goździków. Kelner obserwuje wyścig łyżek. – Mogłem wam podać dwa talerze – mówi. Tymczasem Zahn słyszy pikanie, tak dobrze znany sygnał: wiadomości Radia Johannesgasse. Przyciska łyżkę mojej matki swoją, chcąc, żeby rozchlupotana zupa w talerzu się ustała. Ze świata: francuski chargé d’affaires w Rzymie, M. Blondel, doznał, jak donoszą, niesłychanej obrazy od hrabiego Ciano. Anthony Eden złożył dymisję z zajmowanego stanowiska, cokolwiek to było. Z kraju: kanclerz Kurt von Schuschnigg zatwierdził nowo mianowanych członków gabinetu: Seyss-Inquarta i pozostałych czterech nazistów. Lokalne: w pierwszej dzielnicy, na skrzyżowaniu Gumpendorfer Strasse i Nibelungengasse, doszło do wypadku tramwajowego. Motorniczy linii 57, Klag Brahms, mówi, że jechał powoli Gumpendorfer Strasse, gdy z Nibelungengasse wypadł jakiś człowiek. Szyny były oczywiście oblodzone i motorniczy nie chciał ryzykować wykolejenia. Klag Brahms twierdzi, że ten człowiek biegł bardzo szybko, być może pchany podmuchem wichury. Ale kobieta z drugiego wagonu utrzymuje, że goniła go banda młodych ludzi. Wersję tej kobiety podważa inny pasażer tego wagonu; według anonimowego informatora ta kobieta wszędzie widzi podobne bandy młodych ludzi. Samej ofiary dotychczas nie zidentyfikowano, jeśli ktoś stwierdzi, że ją zna, może dzwonić do Radia Johannesgasse. Rysopis ofiary: stary i mały. – I martwy – wtrąca kelner, a Hilke stara się przypomnieć sobie wszystkich starych i małych mężczyzn, jakich zna. Nie przychodzi jej na myśl nikt, kto by
miał zwyczaj biegać po Nibelungengasse. Ale Zahn liczy na palcach. – Ile to dni temu – pyta – Schuschnigg był w Berchtesgaden u Hitlera? I kelner zaczyna obliczać na palcach. – Dziesięć – mówi Zahn, któremu wystarczyło palców. – Dokładnie dziesięć, a już mamy pięciu nazistów w gabinecie. – Po pół nazisty na dzień – powiada kelner i rozpościera wszystkie palce jednej dłoni. – Ten mały szewc, Herr Baum – mówi moja matka. – Czy jego warsztat nie mieści się przy jakiejś Nibelungen? Kelner jednak pyta Zahna: – Nie sądzisz pan, że tego człowieka ścigano? I ja natknąłem się na te bandy. I Hilke też, przypomina sobie. W tramwaju i w teatrze; tarasują przejścia; stają murem, spychają ludzi z chodników. Czasami maszerują w nogę; ich specjalność to odprowadzać pod sam dom. – Zahn – pyta moja matka – nie zaszedłbyś do nas na kolację? Ale Zahn wygląda przez okno. Kiedy wiatr przycicha, honorowego wartownika widać wyraźnie, stoi nieruchomy; potem śnieg go zawiewa. Żołnierz-totem, zlodowaciały, gdyby go trzasnąć w twarz, rozprysnąłby się w tym śniegu nie roniąc kropli krwi. – Żadnej obrony – mówi Zahn i dodaje: – Teraz, kiedy zaczynają się kłopoty. – Teraz? – powtarza kelner. – Zaczęły się cztery lata temu. W czerwcu miną cztery lata, jeszcześ pan wtedy dobrze nie był studentem. Przyszedł tu i zamówił filiżankę mokki. Usiadł tu, gdzie wy siedzicie. Nigdy go nie zapomnę. – Kogo? – pyta Zahn. – Ottona Planetty – mówi kelner. – Wypił tę swoją mokkę, kołtuński wieprz, wyglądając przez okno. A potem przed kawiarnią wyładowała się ich cała ciężarówka. SS Standarte osiemdziesiąta dziewiąta, ale wyglądali jak regularne wojsko. Ten Otto Planetta przeliczył wszystkie drobne i powiada: „O, jest mój brat”. Wyszedł, pomaszerował tam razem z tamtymi i zabił biednego Dollfussa. Dwoma strzałami. – Nic to nie dało – powiada Zahn. – Gdybym wiedział, kto to – ciągnie swoje kelner – dopadłbym go tam, gdzie siedział... dokładnie tam, gdzie pan siedzisz. – Kelner grzebie w kieszeni kitla i wydobywa nożyce do mięsa. – Nimi bym go załatwił jak nic – dodaje. – Ale przejął Schuschnigg – powiada moja matka. – Przecież Dollfuss chciał Schuschnigga. – Rzeczywiście – przyświadcza Zahn – kiedy Dollfuss umierał, prosił, żeby Schuschnigg został kanclerzem. – Prosił o księdza – prostuje kelner – a dali mu umrzeć bez niego.
Mojej matce udaje się przypomnieć sobie więcej: pamięta przede wszystkim smutne, rodzinne historie. – Jego żona i dzieci były we Włoszech – mówi. – W dniu, kiedy go zabito, dzieci przysłały mu kwiaty, więc nigdy ich nie dostał. – Schuschnigg ani się umywa do Dollfussa – mówi kelner. – I wiecie, co w tym najdziwniejsze? Dollfuss był bardzo mały. No wiecie, przyglądałem mu się, jak wchodził i wychodził. To znaczy był drobniutki... wszystko, co nosił, było na niego za duże. Naprawdę. Był prawie krasnoludkiem. Ale to wcale nie miało znaczenia. – Skąd pan wiesz – mówi Zahn – że ten, co wtedy przyszedł, to był Otto Planetta? – I teraz Zahn dostrzega wzrost kelnera. Jest bardzo niski. A ręka trzymająca nożyce do mięsa jeszcze kruchsza od ręki mojej matki.
Czwarte czaty w zoo: poniedziałek, 5 czerwca 1967 r. 9.00 wieczorem W porządku, jest nocny dozorca. Ale o ile wiem, tylko jeden. Po zapadnięciu zmroku czekałem godzinę i nie widziałem nikogo. Przyrzekłem sobie jednak, że nie wyjdę zza żywopłotu, dopóki się nie dowiem, gdzie przebywa dozorca. I pół godziny temu zobaczyłem światło, wiedziałem, że pochodzi z zoo. Blask padał od pawilonu małych ssaków. Światło na pewno się paliło od zapadnięcia zmroku, ale nie zauważyłem, że pali się w zoo, myślałem, że to tylko odblask świateł z Hietzing. Z początku się przestraszyłem, pomyślałem, że to może pożar w pawilonie małych ssaków. Ale nie migotało. Podszedłem wzdłuż żywopłotu do rogu ogrodzenia, skąd mam najlepszy widok. Pawilon zasłaniały mi drzewa i miejscami wyższe klatki; nie widać było drzwi, ale zobaczyłem okap pod krytym dachówką dachem, odblask na nim musiał padać od dołu, z frontowej ściany budynku. I tak w końcu musiało być, bo w pawilonie małych ssaków nie ma okien. Chociaż czułem się pewny siebie, zachowałem ostrożność. Pochylony, powoli, cal po calu przesunąłem się – przez cały czas na czworakach – wzdłuż klatek i wybiegów. Coś się zerwało tuż przy mnie i pogalopowało z łomotem; parsknęło, zaskowyczało czy też chrupnęło. Przeczołgałem się obok sadzawek z różnymi gatunkami ptaków wodnych, wszystkich otoczonych dosyć wysoką cembrowiną ze sterczącymi tu i ówdzie tabliczkami na słupkach, z opisami i historiami ptaków. Nad sadzawkami miałem dobrą osłonę i znalazłem miejsce, z którego widać całe drzwi do pawilonu małych ssaków. Były otwarte. Światło wydobywało się z długiego korytarza i padało na podjazd na zewnątrz, rzucając odblask na budynek. Myślę, że to światło pochodzi z otwartego pokoju za
rogiem w końcu korytarza. Pamiętasz pawilon małych ssaków? Wszystkie te kręte korytarze i sztuczną noc w podczerwieni? Pogłówkowałem trochę czekając. Może to wcale nie jest pokój nocnego dozorcy; światło mogli zostawić zapalone, żeby nocnym zwierzętom dać szansę się przespać – w tak samo sztucznym świetle dziennym jak ta ich podczerwona noc. Uwiłem sobie gniazdko w jakimś krzaku i oparłem się łokciami o cembrowinę sadzawki. Przy świetle księżyca przeczytałem tabliczkę najbliższego ptaka. Miał coś wspólnego z alkami. Hietzinger Zoo posiada jeden tylko egzemplarz rodziny alk. To najdalszy, maleńki kuzyn alki, opisany jako mały, o pomarszczonym pysku i dosyć głupi; znany jest z tego, że łazi po ścieżkach, gdzie łatwo go nadepnąć. I rzeczywiście, nawet królewska alka była takim głupkiem, że wyginęła jako gatunek. Ostatnią żywą alkę widziano w 1844, a ostatnią martwą wielką alkę morze wyrzuciło na brzeg w Zatoce Trójcy Świętej, w Irlandii w roku 1853. Wielka alka była tyleż wścibska, co łatwowierna, głosi opis. Jeśli podeszło się ją po cichu, nie uciekała. Była ulubionym łupem zaopatrzeniowych łodzi rybackich; rybacy podkradali się wzdłuż brzegu, po cichu, i tłukli alki pałkami. Co za pretensjonalny opis ptaka! Czyżby chcieli powiedzieć, że wielka alka była głupia? A może że głupi człowiek wytępił wielka alkę? Rozejrzałem się za tym niedobitkiem, kuzynem wielkiej alki, tą najmniejszą z alk i największym głupkiem, ale jej nie znalazłem – nie łaziła po dróżkach i nie umykała mi spod stóp. Przez jakiś czas byłem obserwowany. Coś na błoniastych łapach chwiejnie przylazło do mnie po cembrowinie, zatrzymało się parę stóp przede mną i po cichu zabełkotało – chcąc się dowiedzieć, do kogo przychodzę o tak dziwnej porze. Chlupnęło do wody i odwiosłowało gulgocząc – może wyrzekając. Sądząc po cofniętym łebku, był to uszasty perkoz i wolałbym myśleć, że dodawał mi odwagi. Trochę zesztywniałem i zmokłem przy tych sadzawkach, ale musiałem zobaczyć tego dozorcę. Pojawił się w oświetlonym korytarzu i przecisnął przez drzwi. W mundurze i z kaburą u boku, i chociaż tego w gruncie rzeczy nie widziałem – uzbrojony. Wybrał się z latarką w półmrok korytarza i ciemne zoo; nie takie ciemne jednak, jak bym sobie życzył. Księżyc świecił za jasno. Ale jak, o, jak To łatwo Mieć dozór nad Dozorcą!.
Spisana techniką wysokiej rozdzielczości autobiografia Siegfrieda Javotnika:
Prehistoria I (c. d.) 9 marca 1938 – i w każdą środę w porze podwieczorku – moja babcia Marter prostuje zęby widelców. Dziadek Marter nie może się doczekać Pflaumenkuchen. Po wyjęciu z pieca skórki na śliwkach są spękane i każdy widzi, że placek jest za gorący do jedzenia. Ale dziadek zawsze parzy się w język. Potem wielkimi krokami przemierza kuchnię; dolewa sobie więcej rumu do herbaty. – Nie cierpię czekać, aż ten cholerny placek wystygnie – mówi. – Gdybyś wcześniej zaczęła, byłby gotów na podwieczorek. A babcia celuje w niego widelcem. – Wtedy byś wcześniej chciał podwieczorku – powiada. – Wtedy byś wcześniej zaczynał czekać i tak wszystko poprzesuwał, że podwieczorek jedlibyśmy zaraz po obiedzie. Zahn trzyma filiżankę na kolanach, więc jest gotowy, kiedy dziadek obchodzi stół i dolewa rumu do herbaty. Dziadek przechyla butelkę, opierając ją o biodro. – Uważaj na moją Hilke, Zahn – mówi. – Żeby się nie zrobiła taka przemądrzała jak jej Muttie. – Muttie jest w porządku – oświadcza Hilke. – Będziesz się tu pętał i patrzył, żeby nie wiem kiedy wyjęła placek z pieca. – Słyszysz, Zahn? – mówi dziadek. – Wszystkie widelce już proste – oznajmia babcia. – Nikt się nie ukłuje w usta! – kracze. – No wiesz, Zahn, to prawdziwe srebra... takie miękkie, że łatwo się gną. – Muttie – mówi Hilke. – Zahn ma już pracę. – Ale jeszcze się uczysz, Zahn – powiada babcia. – Jeździ na taksówce – mówi Hilke. – Może mnie zabierać na przejażdżki. – To tylko dorywcza praca – wyjaśnia Zahn. – Jeszcze się uczę. – Lubię jeździć taksówką – mówi babcia. – Od kiedy to rozbijasz się taksówkami? – pyta dziadek. – Jak wychodzisz ze mną, zawsze jedziesz tramwajem. Babcia szturcha widelcem placek ze śliwkami. – Już dosyć wystygł – orzeka. – Mądrala – powiada dziadek. – Wszyscy dziś mądrale. I nim przysunie sobie krzesło do kuchennego stołu, czuje się zobowiązany – by zadowolić Zahna – potrząsnąć radiem, aby wyeliminować trzaski. Zahn jest zadowolony. To Radio Johannesgasse, bez trzasków, przy podwieczorku; z góry się cieszy na pikanie sygnału w porze wiadomości. Do tego stopnia punktualnie wszystko odbywa się w środy, widelce wyprostowane, placek wystygł, czas na wiadomości. Ze świata: zamek Steenockerzeel, Belgia, miejsce pobytu pretendenta do tronu
Habsburgów. Freiherr von Wiesner, przywódca legitymistów, wzywa wszystkich austriackich monarchistów do oporu przeciw dalszym naciskom nazistowskich Niemiec na wcielenie Austrii do Reichu. Von Wiesner zwrócił się z apelem do kanclerza Schuschnigga argumentując, że przywrócenie monarchii stworzy najlepszy opór przeciwko zakusom niemieckim. Z kraju: Tyrolczyk z pochodzenia, Kurt von Schuschnigg na masówce w Innsbrucku ogłosił krajowi swego urodzenia i całemu światu, że za cztery dni, w niedzielę, w kraju odbędzie się plebiscyt. Wyborcy mogą zdecydować sami: niepodległa Austria czy niemiecki Anschluss. Kanclerz Schuschnigg zakończył przemówienie, wołając w tyrolskim dialekcie do dwudziestu tysięcy zebranych na Maria-Theresien-Platz: „Ludzie, już czas!” W Innsbrucku oczywiście miało to szczególne znaczenie, gdyż sto trzydzieści lat temu chłopski bohater Andreas Hofer tym samym okrzykiem wezwał ziomków do stawienia oporu Napoleonowi. Lokalne: dziś rano w szatni drugiego balkonu Opery Wiedeńskiej znaleziono powieszoną w płaszczu na wieszaku młodą kobietę zidentyfikowaną jako Mara Madoff, córka krawca Sigismunda Madoffa. Woźny operowy Odilo Linz, który znalazł ciało, potwierdza fakt, że ta konkretnie szatnia nie jest w ogóle używana, a przynajmniej nie była używana podczas przedstawienia Lohengrina ubiegłego wieczoru. Odilo sprawdzał szatnię w czasie Preludium; twierdzi, że nic w niej wówczas nie wisiało. Władze uznały, że przyczyną śmierci denatki było kilka gwiaździstych ran zadanych cienkim ostrzem w serce, szacują również, że śmierć nastąpiła pod koniec opery. Władze utrzymują, że ta młoda kobieta nie była w żaden sposób maltretowana. Jednakże zdjęto jej pończochy i z powrotem nałożono buty. Ktoś twierdzi, że późnym wieczorem tego dnia widział grupę młodych mężczyzn w Haarhof Keller; jeden z nich miał podobno zamiast szalika damskie pończochy na szyi. Ale takie popisy to dzisiaj rzecz powszednia wśród młodych mężczyzn. Ciąg dalszy lokalnych: rzecznicy kilku ugrupowań antynazistowskich zapowiedzieli już poparcie dla proponowanego przez Schuschnigga plebiscytu. Karl Mittler w imieniu podziemnych socjalistów; pułkownik Wolff wyraził wolę monarchistów; doktor Friedman wypowiedział się w imieniu społeczności żydowskiej, a kardynał Innitzer – katolickiej. Kanclerz Schuschnigg wraca z Alp nocnym pociągiem i według rozkładu ma przybyć do Wiednia wczesnym rankiem. Oczekuje się, że społeczeństwo zgotuje mu powitanie. – Pewnie, że zgotuje! – mówi Zahn. – Coś jednak zrobił, żeby pokazać, że Hitler nie może się tu rządzić jak na własnym podwórku. – Mądrala – mówi dziadek. – I kimże to on jest, jak mu się zdaje? Drugim Andreasem Hoferem powstającym przeciw Napoleonowi? Wiwaty w Tyrolu... w to wierzę. Ale co o Schuschniggu mówią w Berlinie? Tym razem nie powstajemy
przeciw Francuzowi. – Boże – powiada Zahn. – Dajmy mu jakiś kredyt! Głosowanie to pewna sprawa. Nikt w Austrii nie chce Niemców. – Już myślisz jak taksiarz, no dobra – mówi dziadek. – Nikt, mówisz... a cóż to ma za znaczenie?... Nikt nie chce, mówisz. Powiem ci, czego ja chcę i jak niewielkie ma to znaczenie. Chcę człowieka, który zrobi to, co mówi, że zrobi. I taki był Dollfuss, a zginął z rąk tych paru zer, które wymieniasz. I teraz mamy Schuschnigga. Ot, kogo mamy. – Ale on wzywa do uczciwego głosowania – powiada Zahn. – To dopiero za cztery dni – mówi dziadek pogardliwie. I zauważa, jak nakruszył plackiem na stole. Trochę się naburmusza i uszy mu czerwienieją. – Posłuchaj mnie, czyś student, taksiarz, czy co tam jeszcze – mówi uważając na placek – dobra to rzecz, że ziemia nie jest płaska, bo inaczej Schuschnigg dawno by się wycofał. – Stary pesymista z ciebie – wtrąca Hilke. – Tak, pesymista – potwierdza babcia, zgarniając jednym z tych swoich widelców okruszyny z obrusa – i największy mądrala ze wszystkich. I masz najgorsze maniery przy stole, jakie widziałam, jak na kogoś w tak kolosalnym wieku. – Jakim wieku?! – wrzeszczy dziadek i sieje wokoło plackiem. – Gdzieżeś się nauczyła takich słów? A babcia z wyniosłą miną ślini palec; zbiera dziadkowi z krawata okruchy placka. – Wyczytałam je w książce, którą przyniosłeś do domu – mówi z dumą – i wydała mi się bardzo poetycka. A ty mi wciąż zarzucasz, że za mało czytam, mądralo! – Tylko mi ją pokaż – mówi dziadek – żebym przypadkiem sam jej nie przeczytał. Zahn robi miny do dziadka, dając mu do zrozumienia, że babcia nie jest za mądra. – No – mówi – jutro nas czeka trochę świętowania. Będę miał sporo kursów. I dobrze. A Hilke zastanawia się, co na siebie włoży. Tę jednoczęściową, czerwoną z wełnianego dżerseju, z wielkim wywijanym kołnierzem. Jeżeli nie będzie padał śnieg.
Piąte czaty w zoo: poniedziałek, 5 czerwca 1967 r. 11.45 wieczorem
Dozorca wychodzi na pierwszy obchód za kwadrans dziewiąta i wraca do pawilonu małych ssaków kwadrans po dziewiątej. Drugi obchód zrobił między za kwadrans jedenasta a kwadrans po. W tym samym czasie co pierwszy. Za drugim razem zostałem za żywopłotem, żeby mnie minął z bliska. Mogę ci powiedzieć, jak wygląda od pasa w dół. Wojskowa, zapinana na zatrzask kabura na cienkim regulaminowym pasku zawierającym tylko dwanaście naboi. Nie wiem, ile naboi wchodzi w jego pękaty rewolwer. Kółko na klucze nosi zaczepione na pasie z amunicją, byłoby za ciężkie na szlufkę paska. Latarka ma rzemyk do zakładania na nadgarstek ręki i metalową obudowę. Pewno dlatego nie musi nosić pałki. Szare mundurowe drelichowe spodnie, szerokie w kostkach i bez mankietów, śmieszne skarpety: w zawiły wzorek i jedna mu się zsuwa do buta. Wciąż się nachyla, żeby ją podciągnąć. Buty zwyczajne, czarne, z takich noszonych na co dzień. Nie traktuje swojego umundurowania nazbyt serio. Byłem całkiem bezpieczny, nie mógł mnie wypatrzyć. Świecił latarką wzdłuż krzaków żywopłotu, ale są za gęste, światło przez nie nie przechodzi. Może gdyby posuwał się na czworakach i świecił tuż przy ziemi – a przede wszystkim gdyby miał bardzo bystry wzrok – mógłby mnie dojrzeć po tej stronie. Przynajmniej już wiem, że znalazłem dobrą kryjówkę. Ten dozorca nie wydaje się taki zły. Czasami nie uważa, gdzie świeci latarką. Błyska nią na wszystkie strony, jak tylko usłyszy najmniejsze kaszlnięcie czy poruszenie, a można by przypuszczać, że do tej pory miał czas poznać senne pomruki swoich podopiecznych i nie musi sprawdzać każdego chrapnięcia. Zdaje się jednak, że robi to bez żadnych złych zamiarów. Może jest nerwowy albo się nudzi i tylko szuka, co by tu jeszcze zobaczyć. Zdaje się nawet, że ma swoich ulubieńców. Widziałem, jak przywołał do ogrodzenia zebrę. – Cudaczny koniku – mówił. – Chodź tu, cudaczny koniku. – I jedna zebra, która musiała nie spać i czekać, podeszła do niego i wytknęła pysk nad ogrodzeniem. Dozorca czymś ją poczęstował – o, na pewno było to wbrew przepisom – i raz lub dwa pociągnął ją za uszy. A żaden człowiek, który lubi zebry, nie może być do końca zły. Łączą go również ciekawe stosunki z jednym z mniejszych kangurów. To chyba jeden z tych małych torbaczy albo może Macropus robustus; są dość podobne z tej odległości, z jakiej go widziałem. Na pewno nie był to ten wielki siwy olbrzym, bo tego potwora byłbym poznał nawet z samego końca dróżki. W każdym razie dozorca któregoś przywołał. – Ej, ty, Australijczyk – powiedział. – Chodź, poboksujemy się, eleganciku. – I któryś przydudnił, wyskoczyło w górę długie, ostre ucho, sztywny ogon trzepnął o ziemię. Może ton głosu dozorcy był odrobinę wyzywający i może postępował niedelikatnie, budząc sąsiadów Australijczyka. Ale mam wrażenie, że ten dozorca jest człowiekiem dość
delikatnym. Jeżeli się okaże, że to jego musimy capnąć i zamknąć, chciałbym to zrobić jak najuprzejmiej. Właśnie zaszło coś dziwnego. W pawilonie małych ssaków zadzwonił dzwonek. Bardzo wyraźnie usłyszałem dzwonek. Zwierzęta też. Zerwały się ze snu, zaczęły miotać: pokasływać, chrząkać, sapać spłoszone; wiele z nich dyszy krótkim, niespokojnym oddechem. Wszyscy wydają takie odgłosy, kiedy usiłują być cicho: trzaskają stawy, bulgocze w żołądku, przełyka się głośno. Najpierw zadzwonił dzwonek, potem z pawilonu małych ssaków wyszedł dozorca. Zobaczyłem, jak światło jego latarki opada w dół. A potem dojrzałem błysk światła na jednej z dróżek; chyba świeciło od głównej bramy i chyba dozorca błysnął latarką w odpowiedzi. Wzdłuż ogrodzenia za moim żywopłotem różne gatunki antylop szurają kopytami. Coś się szykuje, to pewne. Nie żartują. Jest północ, a w zoo nikt nie śpi.
Spisana techniką wysokiej rozdzielczości autobiografia Siegfrieda Javotnika: Prehistoria I (c. d.) 10 marca 1938: ciepły, bezśnieżny czwartek, jak wymarzony na jednoczęściową czerwoną suknię Hilke, z wełnianego dżerseju, z dużym wywijanym kołnierzem. Wczesnym rankiem, mniej więcej w tym czasie, gdy pociąg Schuschnigga z Innsbrucku wjeżdża na Westbahnhof – i w chwilę po tym, jak Zahn Glanz wypisał kredą na czarnej masce swojej taksówki JA! SCHUSCHNIGG! – pewien hodowca drobiu z wiejskiego przedmieścia Hacking zaczyna się ubierać na oczekiwane w mieście uroczystości. Ernst Watzek-Trummer zaniedbał tego ranka jajka i zamiast nich zebrał pierze. Nie mniej dziwaczną pracą zajęty był przez całą noc: wiercił dziurki w blachach do pieczenia ciasta i wiązał z nich drutem imitację kolczugi, a następnie smarował ją po wierzchu smalcem, żeby się przylepiło kurze pierze, w którym się teraz tarza. Gdyby ktoś widział, jak Watzek-Trummer się ubiera, nigdy by już od niego nie kupił jednego jajka. Ale poza kurami nikt tego nie widzi. Kury pierzchają mu gniewnie z drogi, kiedy się tarza w kupie pierza na podłodze kurnika. I co więcej, nikt by mu nie mógł zarzucić ekstrawagancji, bo kostium nie kosztował go ani grosza. Blach do pieczenia ciasta miał mnóstwo, a i te użyte do zrobienia kostiumu można było ponownie wykorzystać jako pojemniki na sprzedawane jajka. Z pierza natomiast nigdy dotychczas nie miał takiego pożytku. Ba, nawet nakrycie głowy sporządził z blach do pieczenia: hełm z blach do pieczenia, po jednej na każdy nausznik, jedna od góry i jedna wygięta, by pasowała na twarz – z otworami na
oczy, otworem do oddychania i dwiema przekłutymi dziurkami do przewleczenia drutu mocującego wyklepaną blachę dzioba. Dziób ostry, mógłby przeszyć człowieka na wylot. A między otworami na oczy kalkomania przedstawiająca austriackiego orła, z pomocą pary zdjęta ze zderzaka ciężarówki Watzek-Trummera, a tu przylepiona smalcem. I ona nic go nie kosztowała. A orzeł, każdy to przyzna, wygląda jak żywy, aż strach patrzeć – choć może nie jest żywy, w każdym razie robi wrażenie. Pierzasta kolczuga sięga Ernstowi kolan, rękawy ma szerokie, żeby mógł nimi trzepotać. Na głowę nie daje pierza, ale i ją smaruje smalcem, nie tylko po to, żeby kalkomania się trzymała, ale żeby cała czaszka nabrała połysku. Ernst Watzek-Trummer – na dziś orzeł, a konkretnie: orzeł austriacki – kończy się w swoim kurniku przebierać i z wściekłym klekotem rusza w kierunku niedalekiego przedmieścia, licząc na to, że mu pozwolą jechać tramwajem. Tymczasem Zahn Glanz w drodze na ulicę mojej matki zatrzymuje się raz, żeby upuścić trochę powietrza z opon, aby piszczały, i ćwiczy teraz branie zakrętów z piskiem na rondzie między gimnazjum technicznym a kościołem Św. Karola. A dziadek Marter tego ranka postanowił nie iść do pracy, gdyż i tak nikt się nie zjawi w czytelni dla obcokrajowców Międzynarodowego Domu Studenta, nikt więc nie zauważy nieobecności głównego bibliotekarza. Wypatruje taksówki Zahna, bo jak mówi babcia, może w ten sposób okazać pobłażanie zapałowi młodych. Tymczasem całkiem konkretnie sobie pobłaża i pozwala na kieliszeczek należny w dniu tak uroczystym. Za czwartym okrążeniem ronda Zahn widzi wychodzących z mszy porannej z kościoła Św. Karola. Przychodzi mu do głowy, po trosze z myślą o zarobku, że nie zaszkodzi przed zajechaniem po moją matkę złapać jakiś wczesny kurs. Zwalnia, podjeżdża do krawężnika przed kościołem Św. Karola i rozkłada „Telegraf” na kierownicy. Wstępniak Lennhoffa pochwala plebiscyt proponowany przez Schuschnigga, dając wyraz nieszczerej ciekawości, jaka też będzie reakcja Niemiec. W tym samym czasie na przystanku Hütteldorf-Hacking linii tramwaju 49 zgryźliwy motorniczy nie wpuszcza do wagonu faceta w kostiumie orła. Ernst Watzek-Trummer poprawia dziób, wali się w opierzoną pierś i rusza truchtem przed siebie. A na Ballhausplatz kanclerz von Schuschnigg wygląda z okna swego urzędu i dostrzega transparent rozciągnięty w poprzek Michaelerplatz od kolumnady Św. Michała do kolumnady sal paradnych Hofburgu. Transparent zszyto z kilku prześcieradeł, napis jest olbrzymi i wyraźny: SCHUSCHNIGG, ZA WOLNOŚĆ AUSTRII. Kanclerz domyśla się, że przecinek musi być wielkości ludzkiej głowy, by mógł go dostrzec z tej odległości. Jako Tyrolczyka, do głębi go rozgrzewa świadomość, że za transparentem wzdłuż całej Augustinerstrasse aż po
Albertinplatz i jeszcze dalej, w całym wewnętrznym mieście, tłum wiwatuje na jego cześć. Świadomość ta rozgrzałaby go jeszcze bardziej, gdyby widział determinację Ernsta Watzek-Trummera, boleśnie przeżywającego upokorzenie, jakiego doznał wyrzucony z tramwaju na przystanku w St. Veit na oczach dzieciaków, których się nazbierało po drodze z Hacking i które idą za nim, zachowując stały groźny dystans. Orzeł roni parę umazanych smalcem piór. Ernst biegnie truchtem dalej. Ale kanclerz Kurt von Schuschnigg nie może objąć wzrokiem pięciu dzielnic miasta biorących udział w tej niepowtarzalnej patriotycznej demonstracji. Dziadek Marter by powiedział, że kanclerz nigdy nie był szczególnie dalekowzroczny. Dziadkowi się zdaje, że na dalekowzroczność on jeden ma monopol. Mówi na przykład, do mojej matki: – Hilke, wkładaj płaszcz. To Zahn – podczas gdy Zahn jest jeszcze oddalony o trzy przecznice i dopiero teraz, dochodząc do wniosku, że uczestnicy porannej mszy to piechurzy z natury, decyduje się ruszyć od krawężnika przed kościołem Św. Karola. Ale czy to dalekowzroczność, czy zwykła niecierpliwość, dziadek i Hilke są już w płaszczach, kiedy Zahn skręca w ich ulicę. – Nie wdawaj się w żadne awantury – mówi babcia. – A ty byś przeczytała jakąś dobrą książkę – radzi jej dziadek. I tak dziadek Marter dopiero wczesnym popołudniem dostrzega tę zjawę przez zamazane okno Augustiner Keller; chlapie piwem i chowa twarz za kołnierz Zahna. Chichocze. – Ojcze! – mówi zmieszana Hilke. – Zemdliło pana? – pyta Zahn, a dziadek jeszcze raz strzela oczyma za okno; nie puszcza jeszcze klapy marynarki Zahna, gotów w każdej chwili dać nura i schować się za niego, gdyby ten stwór, ta zjawa pojawiła się na nowo. – Największy ptak, jakiego widziałem – mruczy dziadek, a wtedy jego zjawa pojawia się w obrotowych drzwiach, pchnięta podmuchem wiatru wpada, nierówno machając blaszanymi skrzydłami, i płoszy rząd mężczyzn przeżuwających przy kontuarze kiełbasę; cofają się jak jedna fala odbita od przeszkody; gruby kawał mięsa klapie na podłogę i wszyscy wlepiają w niego oczy, jakby to było czyjeś serce albo dłoń. – Jezu – mówi dziadek i znów daje nura za klapę marynarki Zahna. Zjawa o przerażającej rozpiętości skrzydeł łomocze w upierzoną pierś z blach do pieczenia ciasta. – Ko! – wrzeszczy. – Ko-ko! Austria jest wolna! – A klienci powolutku, po pełnym grozy milczeniu, jeden po drugim rzucają się uściskać narodowe godło. – Ko – powiada dziadek, znowu z godnością, a Zahn łapie orła za kolczugę i ciągnie do ich stolika. Dziób omal nie przeszywa dziadka, który wita orła
niedźwiedzim uściskiem. – No, popatrz pan – powiada dziadek. – Co za wspaniały orzeł! – Przyszedłem pieszo aż do Europa Platz – mówi orzeł – zanim wpuszczono mnie do tramwaju. – Kto pana nie wpuszczał?! – wrzeszczy dziadek, wściekły. – Różni motorniczy – mówi Ernst Watzek-Trummer. – W lepszych dzielnicach mało jest patriotyzmu – poucza go dziadek. – I sam to wszystko zrobiłem – chwali się orzeł. – Tak naprawdę to jestem drobiarzem. Trzymam kury – tu dotyka piór i puka w blachy pod nimi. – Pełno u mnie tych blaszek, sprzedaję w nich jajka. – Niesłychane! – mówi Zahn. – Pan jest piękny – oświadcza orłu Hilke i szturcha miejsca pokryte puchem, tam gdzie pierze się zbiło i przylgnęło najgęściej: pod sterczącym blaszanym podbródkiem, mierzwę na piersi i gąszcz pod pachami skrzydeł. – Zdejmij pan głowę – mówi Zahn. – Nie możesz pan pić z tą głową. Za orłem piętrzy się fala pchających się jeden przez drugiego mężczyzn. – Tak, zdejmij głowę! – wołają, napierają i chlapią coraz bliżej ptaka. – Nie pchać się! Okażcie trochę szacunku! – mówi dziadek. Skrzypek pomyka na balkon nad ich stolikiem, za nim wiolonczelista, schylają się i brzdąkają w struny. Rozkładają chusteczki. – Muzyka! – woła dziadek, królując teraz w Keller. Skrzypek szarpie smyczkiem. Wiolonczelista szarpie struną grubości palucha. Wszyscy chwytają się za grzbiety, jakby wiolonczelista zdzielił ich po krzyżach. – Cicho już! – rozkazuje dziadek, nadal u władzy. Orzeł rozpościera skrzydła. – Zdejmij pan głowę – szepcze Zahn i zaczynają grać: Volkslied, niech możni spuchną od płaczu. Hilke pomaga orłu zdjąć głowę. Ukazuje się pomarszczona, skrzacia twarz Ernsta Watzek-Trummera z głębokim dołkiem w brodzie. Moja matka ma ochotę go ucałować; dziadek robi to w przypływie nowej radości, może na widok tylu siwych włosów nad uszami orła. Tylko ktoś z pokolenia dziadka mógł zostać austriackim orłem. Ernst Watzek-Trummer nie posiada się z zachwytu – uczczony, ucałowany przez człowieka z pewnym wykształceniem, przecież to widzi. Z wysiłkiem nadąża za taktem Volkslied. Z szacunkiem podają sobie jego głowę, przechodzi z ręki do ręki, smalec ściera się z niej i głowa traci trochę połysku. Okna zamarzają. Ktoś podsuwa pomysł, by wymyślili, co zrobić, żeby orzeł wzbił się w powietrze – zawiesić go, rozhuśtać i wystrzelić z kolumnady Św. Michała. Gdyby go wypuścili ze Św. Michała, Schuschnigg by zobaczył. Ktoś oferuje szelki. Orzeł wydaje się chętny, ale mój dziadek ma surowe obyczaje. – Panowie – mówi i oddaje właścicielowi parę czerwonych szelek. –
Przepraszam, panowie. – Rozgląda się po zakłopotanych, zamazanych twarzach mężczyzn podtrzymujących spodnie kciukami. – Jest wśród nas moja córka – mówi dziadek i delikatnie unosi jej twarz, by tłum ją zobaczył. Cofają się, skarceni, i orzeł o włos unika wystrzelenia – lotu być może najzupełniej elastycznego dzięki połączeniu mocnych, napiętych szelek ze słabymi, rozciągliwymi. Ernst Watzek-Trummer bezpiecznie się dostaje do taksówki Zahna. Dziadek wpada na pomysł, żeby orzeł włożył na dziób jako osłonę korek od wina, żeby nikogo nie skaleczył, przepychając się przez tłum do drzwi. Z zakorkowanym dziobem – i trochę zgięty przy wsiadaniu do taksówki – bierze w objęcia moją matkę i dziadka i Zahn zatacza z nimi koło przez Michaelerplatz, pod zmiętoszonymi prześcieradłami sławiącymi Schuschnigga, i wjeżdża w zaułki za Kaffeehausem odchodzące od Graben. Zahn okrzykami i trąbieniem klaksonu obwieszcza wyzwolenie Austrii. – Ko! Ko! – wydziera się. – Ojczyzna jest wolna! A znużeni już widzowie, trzeźwiejąc od kawy, za przetartymi ręką w zaparowanych oknach dziurkami do wyglądania, nie poświęcają mu wiele uwagi. Cuda już się im znudziły. To tylko jakiś wielki ptak na tylnym siedzeniu przejeżdżającej taksówki. Tymczasem na nich czeka babcia – z otwartą książką, nad zimną herbatą. Widząc, jak wprowadzają orła do jej kuchni, odwraca się do dziadka, jakby sprowadzał do domu zwierzątko, na którego wykarmienie ich nie stać. – O Boże, spójrz na siebie – mówi. – I cały czas byłeś z córką! – Ko – powiada orzeł. – Czego to chce, Zahn? – pyta babcia. I zwraca się do dziadka: – Chyba tego nie kupiłeś, co? Nic nie podpisywałeś? – To austriacki orzeł! – mówi dziadek. – Mogłabyś okazać trochę szacunku! I babcia spogląda, właściwie bez szacunku. Zagląda w otwory na oczy nad zakorkowanym dziobem. – Frau Marter – przemawia orzeł. – Jestem Ernst Watzek-Trummer z Hacking. – Patriota! – krzyczy dziadek i wali orła w ramię. Odpada jakieś piórko, wydaje się, że będzie tak spadało wieki. – Muttie – mówi Hilke. – On sam sobie zrobił ten kostium. I babcia ostrożnie wyciąga rękę i dotyka pierza na piersi orła. Dziadek pojednawczo mówi: – Musiałem się trochę wyszumieć, Muttie, to ostatni raz. Twojej córce nie zabrakło właściwej opieki. – To prawda, nie zabrakło! – zaświadcza Zahn i wymierza orłu kuksańca. A dziadek z wielkim smutkiem dodaje: – Austria ostatni raz musiała się wyszumieć, Muttie – i przyklęka przed orłem.
Ernst Watzek-Trummer przysłania dłonią otwory na oczy, potrząsa piórami i wybucha płaczem – zgrzytliwie szlocha w dziób. – Ko-ko! – powiada Zahn, jeszcze wesoły, ale hełm orła grzechocze od łkań. – No, no – mówi dziadek. – Nie płacz pan, przecież dobry z ciebie patriota. Cicho już, cicho, może nam się nie udał ten wieczór? I przecież Zahn odwiezie pana do domu. – Och, biedaczek – powiada babcia. I wszyscy razem wsadzają orła do taksówki. – Będziesz pan miał dla siebie całe tylne siedzenie – mówi Zahn. – Zdejmij mu głowę – radzi dziadek. – Jeszcze się utopi. A Hilke mówi do ojca: – To wszystko twoja wina, ty pesymisto. – Mądrala – dorzuca babcia. Ale dziadek zatrzaskuje drzwiczki i udaje, że kieruje ruchem na pustej ulicy. Daje Zahnowi znaki, że może ruszać. Zahn jedzie przez pogrążone w cmentarnym zastoju przedmiejskie dzielnice: Hadik i St. Veit, i Hütteldorf-Hacking, których martwi i żywi mieszkańcy, czego Zahn może się jedynie domyślać, z jednakim brakiem chęci, jak niechęci, skłonni są przyjąć zarówno Święte Cesarstwo Rzymskie, jak i Hitlera. Tymczasem orzeł na tylnym siedzeniu rozmontowuje się na części. I kiedy Zahn znajduje ciemny dom, schowany w cieniu, z dala od oświetlonego, układającego się do snu kurnika, widzi we wstecznym lusterku rozczochranego, zapłakanego staruszka i fruwające po całej taksówce pierze. – Wysiadaj pan – mówi Zahn, ale Ernst Watzek-Trummer walczy z pustym orłem, przyciskając go do oparcia przedniego siedzenia. Próbuje złamać mu grzbiet, orzeł jest jednak zdumiewająco solidnie wykonany, załamuje się przyjmując pozycję siedzącą, konstrukcja z blach do pieczenia jest bardziej wytrzymała niż kręgosłup. – No już, daj pan spokój – mówi Zahn. – Popatrz pan tylko, co pan wyprawia ze swoim kostiumem. Ale Ernst Watzek-Trummer dalej skubie orła, garściami wyrywa pierze i maca po podłodze nogą, szukając głowy, która spadła, i chcąc ją zmiażdżyć. Zahn włazi po niego na tylne siedzenie i siłą wyciąga przez drzwiczki. Ernst Watzek-Trummer trzepocze rękami. Zahn zatrzaskuje drzwiczki i popycha przed sobą drobiarza. – Proszę – mówi Zahn. – Wyśpij się pan jak należy. Przyjadę i osobiście pana zawiozę na plebiscyt. Drobiarz zgina się wpół, Zahn pozwala mu potknąć się i upaść, ale zachodzi od przodu, żeby mu podtrzymać głowę. Klęczą naprzeciw siebie. – Nie pamiętasz pan? – pyta Zahn. – Zabiorę pana na plebiscyt! Zawiozę do urny.
Już dobrze? Ernst Watzek-Trummer wysila wzrok i unosi tyłek jak sprinter w blokach; szarpie głową, jakby szarżował, odpycha Zahna i przelatuje obok niego – na czworakach, ale w biegu udaje mu się wstać. Wstaje i ogląda się na Zahna. Zahn obmyśla następny ruch. – No już – przemawia. – Pójdziesz pan do łóżka. Żadnych więcej awantur, co? Ernst Watzek-Trummer opuszcza ręce. – Nie będzie żadnego głosowania – mówi. – Nigdy nam na to nie pozwolą, głupi szczylu. – I wyrywa do swego kurnika. Zahn rusza za nim, ale zatrzymuje się. Na horyzoncie przed nim otwierają się oświetlone drzwi, a potem Ernst Watzek-Trummer zamyka je za sobą. Kurnik przysiada pod własnym dachem i trzeszczy. Zahn uzyskuje pewność, że można uchwycić tę chwilę, w której odbywa się sam akt znoszenia jajka. Teraz wybucha swarliwy jazgot; Zahn widzi, jak jakaś kura wyfruwa czy też wypada z okna. Światło w kurniku tańczy albo ktoś nim kołysze. Podnosi wrzask inna czy też ta sama kura. A potem światło gaśnie; tej nocy żadne jajko nie zostanie zniesione. Zahn czeka, potem zyskuje pewność, że Ernst WatzekTrummer znalazł sobie miejsce – że strącił kogoś z grzędy. Ktokolwiek to jednak był, nie podniósł z tego powodu wrzasku. Chwiejnym krokiem Zahn wraca do taksówki, siada na progu i pociąga koniak z butelki, którą zostawił mu dziadek. Próbuje zapalić, ale papieros ciągle mu gaśnie. Już prawie siedzi za kółkiem i rusza, kiedy zauważa orła – nie zamieszkany, leży na przednim siedzeniu. Zahn go usadza przy sobie, lecz orzeł wciąż się przewraca; Zahn odszukuje głowę, kładzie ją orłu na kolanach i częstuje koniakiem dziadka. – No, jutro łba nie zapomnisz, będzie ci pękał od kaca – powiada Zahn i wybucha chichotem, który przechodzi w kichanie, prawdziwy atak – i jego salwy są takie głośne, że wywołują gdakanie w kurniku. Zahn nie może przestać. W histerii widzi sam siebie, jak znienacka w kostiumie orła pojawia się w kurniku, zapala światło i gdacze, aż wszystkie zamarłe kury wpadają w szał znoszenia jajek albo już nigdy me znoszą żadnego jajka; gdacze tak głośno, że Ernst WatzekTrummer znosi największe. Tymczasem Zahn znowu częstuje koniakiem głowę orła; gdy głowa nie reaguje, wlewa jej łyk w otwór. Zahnowi się zdaje, że godzinami tak rozmawiają, częstując się z butelki, czuwając nad ciemnym kurnikiem, pilnując snu Ernsta Watzek-Trummera na jego wysokiej grzędzie. – Do dna, dzielny orle! – powiada Zahn patrząc, jak otwór w głowie żłopie z przechylonej do góry dnem butelki.
Szóste czaty w zoo:
wtorek, 6 czerwca 1967 r. 1.30 w nocy Zmiana dozorców nastąpiła o północy i od tej chwili wszystko się zmieniło. Nadal nikt nie śpi. Naprawdę całe zoo jest poruszone i pełne szelestów. Nikt nie śpi. O północy wszystkich ogarnęła bezsenność. Najpierw myślałem, że to nagonka na mnie. Że dozorca z pierwszej zmiany powiedział dozorcy z drugiej zmiany, że ktoś się zaczaił. Albo że może zwierzęta to rozgłosiły, nadając tę wiadomość wspólnym telegraficznym kodem stukających kopyt, ćwierkań, chrząkań i czego tam jeszcze, powiadamiając się nawzajem o mnie. I teraz czekają, co zrobię. Nie sądzę jednak, żeby to dlatego zoo nie spało. To przez tego nowego dozorcę. Tamten cichy dzwonek wszystkich przygotował. Zwierzęta się go spodziewały. Ci dozorcy czymś się różnią, możesz mi wierzyć. Przeszedł koło mnie. Ten ma pałkę. Trzyma ją wetkniętą do pokrowca wszytego w lewy but. Jego buty to rodzaj butów wojskowych, sięgają nad kostkę i mają luźno zasznurowaną cholewkę. Szare drelichy ma wetknięte w cholewki. Kaburę nosi rozpiętą jak kowboj, a lufa jego ręcznej, magazynkowej broni mierzy co najmniej sześć cali. W ciekawy sposób nosi kółko z kluczami: naciąga je na rękę i zaczepia na ramieniu; przekłada pod epoletem – bo jego mundur ma również dwa epolety. Wszystkie klucze wiszą mu pod pachą i obijając się tam podzwaniają. Według mnie to dziwne: z kluczami pod pachą dziwnie się trzyma rękę. Ale jest to jego prawa ręka i dzięki temu łatwiej mu sięgnąć do rozpiętej kabury, tkwiącej dość wysoko na prawym biodrze. Więc choć na pozór porusza się trochę krzywo, myślę, że z tym żelastwem czuje się jak zrośnięty. Ma też oczywiście latarkę. Nosi ją w lewej ręce, z rzemykiem założonym na nadgarstek – aby mu nie przeszkadzała, gdyby sięgał po pałkę. To rozsądne. Jeśli podejdzie na tyle blisko, żeby użyć pałki, nie będzie musiał przyświecać sobie latarką. Jeżeli znajdzie się tak daleko, że będzie musiał użyć broni palnej, potrzebna mu będzie latarka, pewnie trzymana w drugiej ręce. Myślę, że ten dozorca poważnie traktuje swoją pracę. Przeszedł wzdłuż całego mojego żywopłotu. Kiedy mnie mijał, wychyliłem się przez dziurę przy ziemi na tyle, żeby go obejrzeć od pasa w górę. Kółko z kluczami, epolety, zgięte prawe ramię. Ale widziałem go całego tylko z tyłu, i to zaledwie przez chwilę. Posługuje się latarką z zaskoczenia. Idzie i kiwa światłem po noskach swoich butów, potem nagle obraca się jak fryga i zakreśla wokół siebie krąg światła. Mija już półtorej godziny, a on wciąż chodzi po zoo i zatacza kręgi światła. Może uważa, że ten dozorca z pierwszej zmiany jest nieuważny. A może przed rozpoczęciem normalnego dyżuru musi się upewnić, że zoo jest bezpieczne.
Takie zakłócenie spokoju co noc na pewno jest dla zwierząt bardzo denerwujące. Widzę te obnażające kręgi światła puszczane przez dozorcę – często trzy– i czterokrotnie – w jednym miejscu. Starczyłoby mu pociągnąć, a on potrząsa klatkami. Nic dziwnego, że nikt nie śpi.
Spisana techniką wysokiej rozdzielczości autobiografia Siegfrieda Javotnika: Prehistoria I (c. d.) Czarny Piątek, 11 marca 1938: trochę po pół do szóstej sprawujący wczesne poranne posługi księża przygotowują boczne ołtarze u Św. Stefana, a Kurt von Schuschnigg wpada na bardzo krótką, oczywistą w swojej intencji modlitwę. Jest już na nogach i w drodze od chwili, gdy minister bezpieczeństwa Skubl zadzwonił do niego z wieścią, że Niemcy w Salzburgu zamykają granicę i wycofują służby celne. Skubl wspomniał również, że od Reihenhall do Passau gromadzą się niemieckie wojska. I w Urzędzie Kanclerskim Schuschnigg zastaje przykry telegram od austriackiego konsula generalnego w Monachium: LEO GOTÓW DO DROGI. Wszystko to, nim na dworze robi się jasno i do Wiednia dociera skrót depesz całej niemieckiej porannej prasy, by Kurt von Schuschnigg mógł się z nim zapoznać. Jedyną wskazówką może być dla nich tylko ta próbka nastrojów panujących w Niemczech, ale ona powinna wystarczyć. Nazistowska agencja prasowa D.N.B. donosi, że w Wiedniu wciągnięto flagi z sierpem i młotem, a rozentuzjazmowani wiedeńczycy jednym tchem wołali: Heil Schuschnigg! i: Heil Moskau! D.N.B. twierdzi, że Hitler może być zmuszony stanąć na czele „krucjaty antybolszewickiej” dla dobra Austrii. Biedny Kurt von Schuschnigg musi przyznać, że wersja jego plebiscytu w wydaniu tej agencji świadczy o wyjątkowo twórczej wyobraźni. Załatwia pilny telefon do brytyjskiego ambasadora, a ten z kolei śle depeszę do lorda Halifaxa w Londynie, z zapytaniem, czy Wielka Brytania opowie się po którejś ze stron. Potem Schuschnigg przygląda się, jak pierwsze światło dnia, wpadając przez zakopcone okna paradnych sal Hofburgu, wyłuskuje w tych wnętrzach rzadkie stare klejnoty i złoto. Niespieszne marcowe światło podnosi żaluzje w sennym St. Veit i Zahn Glanz wita świt krakaniem. Korzystne to dla Zahna, że jest wcześnie i nie ma dużego ruchu, ponieważ niezbyt prawidłowo przecina skrzyżowania. Kocie łby bruku przyprawiają go o ból głowy, toteż gdzie może, jedzie po szynach tramwajowych; nie całkiem mieści się na nich z taksówką, ale na ogół osiąga tyle, że z jednej strony koła nie trzęsą.
Na Währinger Strasse, już blisko śródmieścia, zatrzymuje się i bierze pasażera. Na tylne siedzenie wsiada facet ze zwieszoną głową, który skinął na Glanza, wyszedłszy z porannej mszy w Votivkirche. Zahn rusza, zanim tamten zamknął porządnie drzwiczki. – Ko-ko – mówi Zahn. – Dokąd? A facet, strzepując pierze ze spodni, pyta: – To taksówka czy wybieg dla kur? Rzuca okiem na zakrzywiony dziób Zahna we wstecznym lusterku i widzi pstro upierzone barki nad kierownicą. I wylatuje drzwiczkami, których nie zdążył zamknąć. – Lepiej nie zostawiać otwartych drzwiczek – mówi Zahn, ale widzi puste siedzenie i nad nim wir pierza. Zahn skręca w Kolingasse i staje. Wytarabania się z taksówki, truchtem wraca na róg Währinger i stamtąd widzi, jak facet kuśtyka na chodnik. Facetowi pewno się zdaje, że jest serafinem, skoro ledwie wyszedł ze mszy. Zahn więc pędzi z powrotem do taksówki, płoszy właściciela kawiarni podnoszącego markizę i zerkającego na słabiutkie słońce. Właściciel kawiarni puszcza korbę, markiza marszczy się i spada na niego, a korba kręci się jak szalona, waląc go po wierzchach dłoni. – Och, dziś to naprawdę wstałem wcześnie – mówi Zahn i pieje jak szalony z progu taksówki. Ni przypiął, ni przyłatał kojarzy kurze pierze z kogucim i orlim pianiem, wszystko mu się miesza. Czuje jednak, że coś jest nie tak, i stwierdza, że to przez to, że nie ma szponów. Jest ptakiem, nieważne jakim, i powinien mieć szpony. Zatrzymuje się przed sklepem rzeźnika na Kohlmarkt i kupuje całego kuraka. Wyrywa mu łapy i zaczepia o oczka kolczugi tuż pod szerokimi, sięgającymi łokci bufami. Szpony zakrzywiają się nad jego własnymi dłońmi: drapią go przy prowadzeniu taksówki. Rzeźnicy jednak to nieuleczalne tępaki pozbawione wyobraźni i ten z Kohlmarkt nie jest wyjątkiem. Dzwoni do Radia Johannesgasse i donosi o mężczyźnie w kostiumie ptaka, niewprawnie prowadzącym taksówkę. – Sami powiedzcie – mówi rzeźnik – jaki palant kupuje całego kuraka i wyrywa mu łapy drzwiczkami taryfy? Ot, tak: dotąd otwiera i zatrzaskuje drzwiczki na łapach tego biednego kuraka, aż je odcina. A kuraka wyrzucił! – dodaje rzeźnik uważając, że ludzi należy ostrzec. Ale do Radia Johannesgasse już dotarła wiadomość o czymś upierzonym – od zaniepokojonego pracownika firmy taksówkowej, który zadzwonił po tym, jak na Währinger Strasse zatrzymano kogoś za wygłaszanie bluźnierczych tyrad i w ogóle za zakłócanie spokoju w związku z rzekomym serafinem. No tak, wieść o Zahnie już się rozeszła. Jedyną osobą, która ją usłyszała i wcale się nie przejęła,
jest Kurt von Schuschnigg, dla którego ten dzień dopiero się zaczął. Następną rzeczą, jaką zaczynający się dzień przynosi biednemu Kurtowi von Schuschniggowi, jest przekazana przez nazistowskiego członka gabinetu SeyssInquarta wiadomość o całkowicie niedorzecznym telefonie od Goebbelsa przemawiającego w Monachium. Seyssowi kazano przejąć kontrolę nad gabinetem i dopilnować, by Schuschnigg odwołał plebiscyt. Seyss niemal przeprasza za to; chyba nie jest pewien, czy sprawy nie posuwają się trochę za szybko. On i Schuschnigg udają się razem na poszukiwanie prezydenta Miklasa, a przedtem Schuschnigg – czy też ktoś z jego bliskiego otoczenia – wysyła z Urzędu Kanclerskiego gońca, by uprzątnął kłąb prześcieradeł leżący na Michaelerplatz i tamujący ruch uliczny. Tymczasem dziadek Marter znów postanowił, że główny bibliotekarz pozostanie w domu; prawdę mówiąc, odkąd usłyszał w radiu pierwszą wzmiankę o ptakopodobnym stworze prowadzącym taksówkę, dziadek nie odchodzi od okna. Babcia przynosi mu kawę, a Hilke razem z nim obserwuje Schwindgasse. Słońce nie pada jeszcze w ulicę. Zresztą jest to słońce prześwitujące zza chmur i kiedy się pojawia, pada tylko na najwyższe piętra i dachy po drugiej stronie ulicy – robi wrażenie jedynie wtedy, kiedy się załamuje w piłce z brązu w rękach kupidyna na ambasadzie bułgarskiej. Wszędzie jest pełno kupidynów, ale tylko Bułgarzy dali swojemu do ręki piłkę; może zresztą dał mu ją kto inny, aby znieważyć Bułgarów. I tak jest to jedyna ambasada przy Schwindgasse i dziadek ma przynajmniej co obserwować czekając na Zahna. Zauważył, że dziś nawet Bułgarzy telefonują i odbierają telefony. Niski, tęgi mężczyzna, na pewno cały owłosiony, siedzi pochylony nad telefonem za oknem frontowego biura przez cały czas, kiedy dziadek trzyma straż. Usłyszawszy w najświeższych wiadomościach o przeżyciu rzeźnika z Kohlmarkt, prosi babcię o herbatę z rumem. Rzeźnikowi z Kohlmarkt nie umknie najmniejszy szczegół. Radio Johannesgasse puszcza w świat rysopis przebranego za ptaka szaleńca śmierdzącego koniakiem i siedzącego za kierownicą taksówki z wypisanym kredą na masce hasłem: JA! SCHUSCHNIGG! Jeżeli Schuschnigg w ogóle zauważa to lokalne wydarzenie, robi to wyłącznie dlatego, że starcza mu wyobraźni, aby pojąć, co z takiej wiadomości może zrobić nazistowska agencja prasowa: to tajne stowarzyszenie terrorystów, którzy w przebraniu ptaków przejmują miejskie środki transportu publicznego, aby uniemożliwić wyborcom udział w tym zmanipulowanym plebiscycie Schuschnigga. Ale lokalne niepokoje muszą się teraz Schuschniggowi wydawać nieistotne. Dość ma kłopotów z przekonaniem prezydenta Miklasa, że groźba Niemców przekazana przez Seyss-Inquarta prawdopodobnie będzie spełniona. A poczciwy Miklas, tak długo bezczynny, właśnie tę okazję wybiera, by stawić opór.
Może Schuschniggowi pojawił się napis na ścianie w czasie jego porannej przechadzki obitymi ciemną boazerią biurami Urzędu Kanclerskiego; Maria Theresia i Aehrenthal, i niewielka drewniana figurka madonny poświęcona pamięci Dollfussa: galeria austriackich decydentów – zawsze za Niemcami albo przeciw Niemcom. Żadne takie ważkie myśli nie ciążą Zahnowi Glanzowi. Jest ptakiem i fruwa. Nadjeżdża Goethegasse i zatrzymuje się w ostatniej chwili, żeby przepuścić tramwaj wyjeżdżający z Opernringu. To pech, że Zahn tak efektownie hamuje w ostatniej chwili. Pisk opon zwraca uwagę kilku rozwrzeszczanych robotników drogowych czekających na wymianę jakiejś części świdra. Jeden z nich musiał być gdzieś w pobliżu radia, ponieważ okazuje się, że napis JA! SCHUSCHNIGG! na masce ma dla niego szczególne znaczenie. Na szczęście jednak dla Zahna robotnicy nie ukrywają swego podniecenia i nie zbliżają się do taksówki ukradkiem. Przeciwnie, podnoszą okropny wrzask, rzucają się w jego stronę i Zahn ma czas poczuć się nie na żarty zagrożony. Szusem przekracza skrzyżowanie i tylko jeden z robotników dopada progu taksówki. I jeśli daje mu to jakąś satysfakcję, że drwiąco wykrzywia się do Zahna przez szybę, nie jest już taki z siebie zadowolony, gdy Zahn wjeżdża na Schillerplatz i płoszy chmarę gołębi srających w locie ze strachu. – Ko! – wrzeszczy na nie Zahn, ptak przestworzy. A robotnik dochodzi do wniosku, że lepiej by zrobił czekając razem z kolegami na tę część do świdra, zamiast wieszać się klamki zamkniętych drzwiczek i walić głową w podniesioną szybę – skwitowany tylko raz, i to krótko, spojrzeniem pustych otworów na oczy tego ptaka w zbroi. Naokoło Schillerplatz i pod wąskim łukiem Akademii Sztuk Pięknych robotnik rozpłaszcza się na taksówce i słyszy echo okropnego wycia, w którym nie poznaje własnego głosu. Zahn Glanz w przebłysku przytomności uprzejmie zwalnia i celuje taksówką pod ostatni łuk Akademii Sztuk Pięknych. Potem otwiera drzwiczki. Nie za szeroko, tyle żeby się uchyliły i zmiotły zaskoczonego, uczepionego progu drogowca. Ten zwisa wpatrzony w zbliżającą się arkadę; potem puszcza klamkę i Zahn zamyka drzwiczki. W lusterku wstecznym widzi, jak drogowiec pedałuje do tyłu, niemal nadążając za siłą odrzutu. Wywraca się jednak, trochę idiotycznie, i wyskakuje z lusterka Zahna. Zahn dochodzi do wniosku, że lepiej zrobi jadąc bocznymi uliczkami, nie jest bowiem pewien, kto go ściga. Jednak w uliczce biegnącej za teatrem Atelier kończy mu się benzyna. Taksówka staje tuż pod tablicą ogłoszeń z portretem ciemnookiej Katriny Marek, sensacji ostatnich dwóch tygodni w roli Antygony. – Przepraszam – mówi Zahn, ponieważ otwierając drzwiczki potrąca Katrinę. Jeśli mu nawet świta w głowie, że to dziwne, że aktorka Katrina Marek
przyodziana w prześcieradło zatrzymuje taksówkę, długo się nad tym nie zastanawia. Sam jest ubrany niezbyt elegancko. A dziadek znów ma atak tego, co nazywa dalekowzrocznością. – Hilke – powiada. – Nie przyniosłabyś mi płaszcza? Chyba wyjdę. I chociaż na Schwindgasse można wjechać z obu stron, dziadek spogląda tylko w jedną. Orzeł tymczasem nadal trzyma się bocznych uliczek; przemyka podjazdami dla śmieciarek i dopiero wtedy, kiedy wychodzi na Rilke Platz, widzi, że jest w dzielnicy, w której mieszka moja matka. Przy Gusshausstrasse wsiada na tylny pomost tramwaju ruszającego właśnie spod technikum. Uznaje, że rozsądnie zrobi zostając na pomoście, ale tramwaj trochę przyspiesza i orle blachy zaczynają grzechotać. Przejściem pośrodku przeciska się konduktor przeświadczony, że coś w wagonie się obluźniło i klekocze. Zahn chwyta się poręczy i schodzi na stopień. Ktoś go pokazuje palcem z okna wystawowego paszteciarni. Zahn samotnie jedzie na stopniu tramwaju; uczą się fruwać pióra w jego ogonie. I wszystko byłoby w porządku, bo najwyżej przecznicę czy dwie dalej musi wysiąść, gdyby nie to, że tłum uczniaków z technikum, siedzących w ostatnim wagonie, postanawia wyjść na pomost na papierosa. – Dzień dobry, chłopaki – mówi orzeł. I ponieważ nie odpowiadają, Zahn pyta: – Nie widzieliście dziś rano Katriny Marek? Jest w swoim prześcieradle, no wiecie. A jeden z przyszłych techników powiada: – Niemożliwe, to pan jest tym człowiekiem-ptakiem? – Jakim człowiekiem-ptakiem? – pyta drugi. – Jakim człowiekiem-ptakiem? – pyta Zahn. – Tym, co wszystkich terroryzuje – mówi uczeń przysuwając się trochę i wtedy jeden z jego kolegów sobie przypomina; i on podchodzi bliżej. Zahn żałuje, że nie zdjął głowy, miałby szersze pole widzenia i wiedziałby, gdyby mu przyszło skakać, czy rąbnie w słupek do wiązania koni, czy w kosz na śmiecie. – Chyba zaraz jest mój przystanek – mówi Zahn, tylko że tramwaj wcale nie zwalnia. Zahn opuszcza jedną stopę o stopień niżej i wychyla się uczepiony poręczy. – Łap go! – woła uczeń stojący najbliżej i spuszcza pudełko na drugie śniadanie na dłoń Zahna. Orzeł jednak odlatuje wstecz, tracąc jedną szponiastą łapę. Zahn podnosi straszny klekot i jego blachy do pieczenia ciasta krzeszą iskry z chodnika; w grzbiet orła wbija się kilka cienkich drucików. Ale od ulicy, przy której mieszka moja matka, dzieli go już niecała przecznica i nie ma czasu żałować tych blach do ciasta, które kręcąc się toczą oderwane po chodniku i wzdłuż krawężnika.
Dziadek mówi: – Możesz wyłączyć to przeklęte radio, Hilke? – bo właśnie usłyszał tę wiadomość, doniesienie o brutalnym porwaniu, jakiego dopuścił się człowiek-ptak na osobie robotnika z brygady drogowców na Opernringu. Hilke jest w płaszczu i wkłada szalik, luźno owija nim szyję. Wychodzi za dziadkiem na podest schodów przed ich mieszkaniem. Dziadek spogląda w górę marmurowo-żelaznej spiralnej klatki schodowej, dostrajając ucho do szczękania otwieranych otworów na listy i drzwi. Potem sprowadza Hilke na dół i przez długi przedsionek do wysokiej bramy z zakrzywioną, długą na stopę klamką. Hilke zerka w górę i w dół ulicy, ale dziadek spogląda tylko w lewo – do rogu Argentinierstrasse. Przygląda się jegomościowi, który wystukuje fajkę o kciuk, stojąc bokiem do ulicy Argentyńczyków. Potem ten jegomość robi w tył zwrot i szybko pochyla głowę myśląc, że słyszy bicie skrzydeł setki nadlatujących gołębi. A zza rogu, niemal kładąc się na zakręcie, wylatuje Zahn, wpada na tego jegomościa, traci równowagę, z łoskotem spada z paru schodków i rąbie o drzwi czyjejś piwniczki. Toteż Zahn znajduje się poniżej poziomu chodnika i jest zupełnie niewidoczny, kiedy ten jegomość zbiera się z chodnika, wstaje i wytrząsa z włosów fajkowy tytoń; spogląda w górę i w dół ulicy i – nic zupełnie tam nie widząc – podrywa się i umyka w Argentinierstrasse, sam jak na skrzydłach. Dziadek macha rękami. Zahn wyłazi na chodnik w chwili, kiedy zabiegana mała praczka otwiera drzwi komórki pod schodami. Formą do naciągania skarpet zahacza o orła i żwawo wyskakuje na chodnik; już ma trzepnąć orła, ale Zahn kładzie swoją ostatnią wiotką, zimną łapę ze szponami na jej piersi. Praczka pada na kolana, przekonana, że jest prawdziwy. Zahn szybuje do mojej matki. Postanawia przefrunąć tych parę pozostałych metrów i o włos tylko mija zaparkowany samochód, zahaczając dziobem o antenę i zdzierając z siebie całą głowę. Dziadek chwyta go pod blachy do ciasta i z klekotem wciąga w wysoką wejściową bramę. Hilke zgarnia głowę orła pod pachę i przykrywa szalikiem. W górze ulicy praczka nadal klęczy na chodniku z twarzą ukrytą w dłoniach; z wypiętym tyłkiem wygląda tak, jakby oczekiwała, że zstąpi na nią jakiś młodociany bóg. Moja matka zbiera pióra i strzępki puchu; zaaferowana zbiera je do ostatniego, od tego zaparkowanego wozu aż po kuchnię babci, gdzie Zahn bezwładnie wali się na piec kuchenny – ptak prawie oskubany, owinięty w cynfolię i gotów do pieczenia. – Zahn – pyta dziadek – gdzie zostawiłeś taksówkę? – Zostawiłem ją Katrinie Marek – powiada Zahn. – Gdzie? – pyta dziadek. – Benzyna skończyła mi się tuż pod jej nosem – mówi Zahn. – Daleko stąd, Zahn? – pyta dziadek.
– Była ubrana w prześcieradło – powiada Zahn. – Widział kto, jak wysiadasz z taksówki? – pyta dziadek. – Proletariat – powiada Zahn – powstaje, żeby zniszczyć miasto. – Ktoś widział, gdzie ją zostawiłeś, Zahn?! – wrzeszczy dziadek. – Katrina Marek – powiada Zahn. – Powinienem po nią wracać. – Połóż biedaka do łóżka – mówi dziadek. – Ma zupełny mętlik w głowie. Zdejmij mu ten kostium i połóż go do łóżka. – Jezu – powiada Zahn. – Ten dzień nigdy się nie skończy. Ale moja matka ma zbyt dobre serce, by mu powiedzieć, że ten dzień dopiero się zaczyna. I chociaż jestem pewien, że Schuschnigg już się domyśla, co z tego wyniknie, i jemu ten dzień się dłuży. Jest zaledwie pół do dziesiątej, gdy dzwoni Hitler i osobiście stawia ultimatum nieszczęsnemu kanclerzowi: plebiscyt musi być przełożony co najmniej o dwa tygodnie, inaczej Niemcy dziś wieczorem wejdą do Austrii. Toteż Schuschnigg naradza się z wiernym Skublem: zostaje powołany pod broń rocznik 1915 rezerwistów, po to, jak się przypuszcza, by utrzymać porządek w bliskim już dniu głosowania; austriackie konsorcjum naftowe Socony Vacuum ma dostarczyć dodatkowego paliwa, by umożliwić ewentualne ruchy wojsk. I kanclerz Schuschnigg z przygnębieniem zauważa, że miasto się gotuje do drugiego dnia owacji dla Austrii Schuschnigga. Ulicami fruwają ulotki nawołujące do plebiscytu. W południe słońce przygrzewa i świeci jasno. Ludzie jakby nie dostrzegali, że każdą grupkę świętujących otacza coraz liczniejsza policja. A i policja przytupuje w takt walców i patriotycznych marszów płynących z wystawionych w oknach głośników radiowych. Schuschnigg trzeci raz dzwoni do Mussoliniego, ale Duce wciąż jest nieuchwytny. Ktoś śle jeszcze jedną wiadomość do Francji. W południe Radio Johannesgasse przynosi dosyć niewyraźne wiadomości ze świata. O zamknięciu granicy w Salzburgu, o gromadzeniu się niezliczonych wojsk; o zmasowanej armii czołgów cal po calu posuwających się jak stado nosorożców nocą, o oślepiających ślepiach reflektorów zaglądających przez granicę i o zasłonie dymnej unoszącej się rano znad germańskich lasów – z miliona zapalonych i po jednym pociągnięciu zgaszonych na rozkaz papierosów. I jakaś wzmianka o tym, że Radio Berlin nadaje wiadomości o wczorajszych i dzisiejszych zamieszkach bolszewickich w Wiedniu, w którym nie oglądano dopuszczających się zamieszek bolszewików od słynnego oblężenia i zajęcia pałacu Schlingerhof w roku 1934. Wiadomości lokalne są bardziej szczegółowe. Znaleziono porwanego robotnika drogowego; został strącony z rozpędzonej taksówki człowieka-ptaka i cudem wyszedł z tego cało, zaledwie podrapany. Człowiek-ptak, według oceny robotnika, liczy co najmniej siedem stóp wzrostu. Stało się to na Schillerplatz.
Człowieka-ptaka widziano potem w tramwaju linii Gusshausstrasse; grupa dzielnych uczniów technikum usiłowała go pochwycić, był jednak od nich silniejszy. A ostatnio na Schwindgasse człowiek-ptak zaatakował Frau Drexę Neff, praczkę. Frau Neff utrzymuje, że ten stwór na pewno nie jest człowiekiem, i nie widziała, w którą się udał stronę po tym, jak na nią napadł. Służby pobliskich Ogrodów Belwederskich przeszukują zarośla. Nadal też ani śladu owej najwidoczniej porzuconej taksówki z napisem JA! SCHUSCHNIGG! na masce. Dziadek jednak wie, gdzie jej szukać. Po sprawdzeniu repertuaru teatrów i stwierdzeniu, w którym z nich Katrina Marek występowała jako niezrównana Antygona, oraz ustaleniu, że teatr Atelier znajduje się dokładnie w połowie drogi pomiędzy Schillerplatz, gdzie został strącony drogowiec, a miejscem, w którym orła po raz pierwszy ujrzano bez taksówki, w tramwaju na Gusshausstrasse, dziadek opróżnia półlitrowy dzbanuszek na ciasteczka i nasącza gąbkę. Wsuwa do kieszeni płaszcza lejek. Zahn nie ma przy sobie kluczyków, toteż dziadek liczy na to, że orzeł zostawił je w stacyjce. Potem Hilke chowa gąbkę do torebki, a dziadek bierze dzbanuszek pod pachę, tak jakby był pełny; wychodzą z mieszkania przy Schwindgasse ufni, że babcia zadba, żeby nic nie zakłóciło snu Zahnowi Glanzowi ułożonemu na spoczynek w łóżku Hilke. Trzeba nieszczęścia, że Kurt von Schuschnigg jest człowiekiem z natury bardziej ugodowym od dziadka. Chwilę po pół do czwartej Schuschnigg ugina się pod naciskiem któregoś z kolejnych ultimatów Niemiec. Prosi, aby Seyss-Inquart zadzwonił do Goeringa do Berlina i powiadomił go, że kanclerz postanowił przełożyć plebiscyt; Seyss-Inquart ponadto donosi Goeringowi, że Schuschnigg nie złożył urzędu kanclerza. Dziadek oczywiście mógłby niejedno powiedzieć Kurtowi na temat nienasyconego apetytu marszałka polnego Goeringa. Dziadek jednak jest nieosiągalny jako konsultant. Wyprowadza moją matkę z Tankstelle na Karlsplatz, niosąc pod pachą dzbanuszek po ciasteczkach napełniony benzyną – tylko w trzech czwartych, żeby się nie rozchlapywała po drodze. Moja matka jest bardziej uśmiechnięta niż na zwykłym rodzinnym spacerze, ponieważ dziadek powiedział człowiekowi obsługującemu Tankstelle, że ten dzbanuszek po ciasteczkach to niespodzianka dla wujka, który za dużo je i nigdy nie pamięta zabrać dość benzyny. Przecinają Getreidemarkt, wymieniając szeptem rodzinne sekrety; zwalniają, by spojrzeć na tablicę ogłoszeń na ścianie teatru Atelier. – O, popatrz – mówi dziadek, odczytując godziny poranków. A Hilke powiada: – Pewno jest ich więcej z drugiej strony. – I skręcając w zaułek stara się nie odskoczyć w popłochu na widok rozkraczonej tam pod nosem Katriny Marek taksówki. – Chodź – mówi do dziadka. – Naprawdę, to jej najlepsze zdjęcie, jakie
widziałam. – Chwileczkę – mówi dziadek, wciąż wpatrzony w godziny poranków. Jeszcze czytając rusza jednak za nią, rzuca okiem w górę i w dół ulicy; wysuwa rękę za róg zaułka i kiwa palcem na moją matkę. Ona wyjmuje z torebki mokrą gąbkę i ściera z maski taksówki JA! SCHUSCHNIGG! Potem się odsuwa, spogląda na Katrinę Marek i mimochodem, okrążając taksówkę, muśnięciem gąbki usuwa tu i ówdzie okruchy kredy. Następnie wychodzi z zaułka i pociąga dziadka za rękę. – Chodź, zobacz – mówi. – To wspaniałe zdjęcie. – Przeczytaj to – powiada dziadek. – Tylko przeczytaj. Zdumiewające, co? – I wychodzi za róg, wskazując za siebie na rozkład poranków. Hilke kiwa głową, rozgląda się na obie strony i potrząsa przed dziadkiem bransoletką. Już z zaułka dziadek mówi: – Masz rację, prawdziwa piękność – i za pierwszym okrążeniem taksówki zdejmuje zakrętkę z baku i wtyka lejek opierając się o błotnik, z czułością wpatrzony w Katrinę Marek. – Co powiesz na ten rozkład?! – woła, a matka znowu pobrzękuje bransoletką. Dziadek wypróżnia dzbanuszek po ciasteczkach do baku. Wychodząc z zaułka mija okno od strony kierowcy i jest zachwycony na widok kluczyka tkwiącego w stacyjce. – Naprawdę to niewiarygodne – powiada Hilke, wskazując na program teatru. Bierze dziadka pod rękę i oboje ruszają w górę ulicy, nie wchodząc w zaułek. Potem dziadek kłania się mojej matce, całuje ją w policzek i wręcza jej dzbanuszek po ciasteczkach. Moja matka oddaje mu pocałunek i rusza prosto przed siebie, gdy dziadek skręca w bok, w przecznicę. Wychodzi za teatrem i krokiem walca wbiega do zaułka, teraz podchodząc do taksówki od przodu. Moja matka rwie przed siebie, odrzuca włosy do tyłu, żeby to widzieć w wystawach sklepów: tuli dzbanuszek po ciasteczkach do wysokiej, szczupłej piersi; widzi siebie, przezroczysta przesuwa się przez wieszaki z sukniami, rzędy butów obrotowe tace z ciastkami i pasztecikami; tak samo przez okna kawiarni widzi siebie, jak unosi twarze znad filiżanek – nie do starcia, mimo że przezroczysta, przesuwa się przez myśli tych, którzy spoglądają na ulicę, gdy ona zagląda do środka. Wyobraża sobie, że i Zahn Glanz ją widzi w snach, jakie mu zsyła jej dziewicze, uperfumowane łóżko. Nie jest jednak aż w takim transie, by miała zapomnieć, gdzie powinna skręcić; zwalnia na rogu Faulmanngasse i Mühl i staje niezdecydowana, póki nie dostrzega znajomego kierowcy, dopiero wtedy zatrzymuje przejeżdżającą taksówkę. – Dokąd? – pyta dziadek z podbródkiem wbitym w pierś i czeka, póki nie ruszą, zanim powie: – Sprytnego masz tatusia, nie? Był aż za Elisabethstrasse, żeby napełnić bak, i zgarnął cię na rogu, jak tylko się zjawiłaś. Widziałem, jak nadchodzisz. Nawet nie musiałaś czekać. To się nazywa koordynacja w czasie! Wyczucie! Hilke przygładza włosy nad uszami; wybucha radosnym, pełnym podziwu
śmiechem i dziadek, kiwając głową, też się śmieje. – Całkiem sprytnie, całkiem sprytnie, trzeba przyznać, wykonane bez zarzutu. Ktokolwiek ich widzi, jak podskakują w zbiegłej taksówce, na pewno myśli: Cóż, u licha, ten stary może mieć do powiedzenia, żeby rozśmieszyć taką ładną dziewczynę? Mój dziadek dopina swego – subtelnie i przy wtórze fanfar. Tak samo Goering – jednak bez takich głośnych fanfar i bez cienia subtelności. Dokładnie dwadzieścia minut po odebraniu telefonu o pierwszym ustępstwie Schuschnigga Goering odpowiada telefonem. Oświadcza Seyss-Inquartowi że zachowanie Schuschnigga jest nie do przyjęcia i że żąda się rezygnacji kanclerza wraz z całym gabinetem; że żąda się aby prezydent Miklas mianował na urząd kanclerza Seyss-Inquarta. Goering ma taki dziwny sposób wyrażania się. Na wypadek, gdyby rząd Schuschnigga nie zdołał przeprowadzić odpowiednich zmian, obiecuje się Austrii p o m o c militarną. Seyss-Inquart, w najwyższym stopniu zażenowany, przekazuje tę wiadomość Kurtowi von Schuschniggowi, a Schuschnigg idzie na przedostatnie ustępstwo. O pół do czwartej, czyli już w pół godziny po telefonie Goeringa, Schuschnigg wraz z całym swoim gabinetem składa po prostu rezygnację na ręce prezydenta Miklasa. A to już rzecz dobrego smaku: o ileż ładniej by to wyglądało po wojnie, gdyby Schuschnigg wstrzymał się jeszcze godzinkę, aż z ambasady brytyjskiej w Wiedniu zostanie przekazana wypowiedź lorda Halifaxa: że rząd jego królewskiej mości wolałby nie obarczać się odpowiedzialnością, udzielając kanclerzowi rady, by naraził kraj na niebezpieczeństwo, przed którym rząd jego wysokości nie byłby w stanie zagwarantować obrony. To sprawa poddania się, kiedy się zostało opuszczonym, albo poddania się, kiedy się wie, że się zostanie opuszczonym. Ale po fakcie to już doprawdy rozszczepianie bardzo cienkiego włoska na czworo. O pół do czwartej Schuschniggowi już nie trzeba żadnych formalnych przesłanek, by zrozumiał, że został opuszczony. Z góry może zakładać, że lord Halifax się wymiga; że francuski chargé d’affaires w Rzymie, Monsieur Blondel, dowie się od prywatnego sekretarza hrabiego Ciano, że jeśli powodem jego wizyty jest Austria, to może się nie fatygować; i że Mussolini będzie nieuchwytny telefonicznie – że się gdzieś ukrywa słuchając, jak telefon dzwoni i dzwoni. Toteż decyzję co do osoby nowego kanclerza Schuschnigg zostawia federalnemu prezydentowi Miklasowi. Dla starego Miklasa to nie nowina. Pod naciskiem nazistowskiego puczu cztery lata temu już to przerabiał: nieszczęsny Dollfuss zamordowany w sanktuarium własnego Urzędu Kanclerskiego, dziedziniec na dole pełen osiłków czekających, by pchnąć tłum na pochyłość prowadzącą do przepaści; wtedy Miklas się zwrócił do Kurta von Schuschnigga.
Teraz ma czas do pół do ósmej. Więc stary prezydent zaczyna się rozglądać za nowym kanclerzem. Jest wierny naczelnik policji, Skubl, ale Skubl odmawia; znają go w Berlinie i jego nominacja wzmogłaby irytację Hitlera. Jest doktor Ender, autorytet w dziedzinie prawa konstytucyjnego, który uważa, że jego ambicje kanclerskie zostały już zaspokojone, gdy stał na czele poprzedniego rządu. A generał Schilhavsky, inspektor generalny sił zbrojnych, twierdzi, że jest oficerem, nie politykiem. Miklas więc nie znajduje następcy. Szkoda, że nie znał mojego dziadka, którego by bawiła jeszcze jedna intryga. Dziadek – po zaparkowaniu i zamknięciu taksówki na parceli kościoła Św. Karola – prowadzi Hilke z dzbanuszkiem do domu. Nie zważając na protesty babci, zaglądają do Zahna Glanza. Odarte z blach do ciasta, bezbronne po zabraniu ostatniej łapy ze szponami, stopy orła sterczą z panieńskiego łóżeczka. Kurze piórko ozdabia mu ucho, wygląda wzruszająco na różowym piernacie. Śpi w pokoju mojej matki wśród fintifluszków i całego królestwa krasnoludków. Hilke z powrotem go otula i Zahn przesypia kolację; śpi aż do wiadomości Radia Johannesgasse o siódmej. Dziadek nie może pozwolić, żeby przespał wiadomości. Radio donosi o przełożeniu plebiscytu i rezygnacji całego gabinetu: wszystkich prócz Seyss-Inquarta, który pozostaje na stanowisku ministra spraw wewnętrznych. Zahn jeszcze niezupełnie przyszedł do siebie; kiedy bez słowa wraca do łóżka, stary Miklas zasiada samotnie w gabinecie prezydenta federalnego i przygląda się, jak wskazówki zegara dobiegają do pół do ósmej. Kończy się termin ultimatum wyznaczony przez marszałka polnego Goeringa, a Seyss-Inquart nadal nie jest kanclerzem Austrii. Miklas nie daje swego formalnego placet. Wtedy Kurt von Schuschnigg idzie na ostatnie i decydujące ustępstwo w swojej karierze: wydaje generałowi Schilhavsky’emu rozkaz z natychmiastową mocą wykonawczą wycofania armii austriackiej znad niemieckiej granicy; niestawiania oporu; przyglądania się i może machania rękami zza rzeki Enns. Zresztą armia austriacka ma amunicji tylko na czterdzieści osiem godzin nieprzerwanego ognia. Jakiż by miało sens przelewanie takiego morza krwi? Ktoś dzwoni z Salzburga z wiadomością, że Niemcy przekraczają granicę; to nieprawda, fałszywy alarm, ale pojawia się jeszcze jeden cienki włos do rozszczepienia i Schuschnigg nie czeka na sprawdzenie tej wiadomości. Wycofuje się. O ósmej zwraca się do Radia Johannesgasse z prośbą o możność przemówienia do narodu. Przewody mikrofonu zostają oplecione o poręcz paradnych schodów na Ballhausplatz. I dziadek znów budzi Zahna. Głos Schuschnigga wyraża sam smutek i ani cienia wyrzutów. Mówi o
ustąpieniu przed siłą, błaga o niestawianie oporu. Nie przemilcza, że nie ma słowa prawdy w doniesieniach radia berlińskiego o rozruchach robotniczych terroryzujących Austrię. Austrii Kurta von Schuschnigga nikt nie terroryzuje; narzuca jej się smutek. I w całym tym przedstawieniu jedno tylko porusza struchlałe serce dziadka: nieokrzesany wyskok komisarza propagandy kulturalnej, starego kulasa Hammersteina-Equorda, który wyrywa mikrofon, kiedy kanclerz kończy i nim technicy zdążyli wyciągnąć wtyczkę z kontaktu, i bełkocze: – Niech żyje Austria! Wstyd mi dziś, że jestem Niemcem! Smutno to dziadkowi słyszeć. Mimo że starzy weterani, jak HammersteinEquord, uznają niemieckość za sprawę krwi i widzą w Niemcach rasę, do której mogłaby należeć Austria. Dziadek nigdy tak na to nie patrzył. – Pakuj się, Muttie – mówi. – Za rogiem czeka taksówka z pełnym bakiem. A moja matka bierze za rękę Zahna Glanza; trzyma ją mocniej, niż kiedykolwiek trzymała coś żywego, i czeka, aż Zahn spojrzy jej w oczy; jej palce zaciśnięte na dłoni Zahna mówią: Hilke Marter nie popuści, ani sama się nie spakuje, ani nie spakuje niczego, co do niej należy, póki ten orzeł nie otrząśnie się z zamroczenia na tyle, by się zdecydować i jasno to wyrazić. Tymczasem Miklas, zdecydowany i osamotniony, odmawia przyjęcia osobistej rezygnacji Schuschnigga i nadal mówi o stawieniu oporu – bez jednego żołnierza armii austriackiej między niemiecką granicą a rzeką Enns. W urzędzie prezydenta federalnego generał porucznik Muff, niemiecki attaché wojskowy w Wiedniu, tłumaczy, że doniesienia o przekroczeniu granicy przez niemieckie wojska to fałszywy alarm. Wojsko jednak przekroczy granicę, mówi Muff, jeżeli Miklas nie mianuje Seyss-Inquarta kanclerzem. Być może stary Miklas nie jest tak bezskuteczny w swoim oporze, jak się wydaje. Może nawet dostrzega, że Hitlerowi widocznie jest potrzebna legalizacja tego najazdu. Ale cierpliwy Muff nie daje mu spokoju: czy prezydent federalny wie, że wszystkie landy zostały już opanowane przez miejscowych, austriackich, nazistowskich urzędników? Czy prezydent wie, że Salzburg i Linz przekazały miejskie pieczecie tamtejszym nazistom? Czy prezydent bodaj wyjrzał z gabinetu na korytarz, w którym młodzi wiedeńscy naziści zapalają papierosy i z balkonu nad paradną klatką schodową z drwiną puszczają z dymu kółka nad głową drewnianej statuetki madonny postawionej tam ku czci świętej pamięci żałosnego Dollfussa? Jeszcze o jedenastej cierpliwy Muff wyczarowuje różne obrazy; Seyss-Inquart przeredagował listę kandydatów do swego gabinetu; Miklas w dziesiątej godzinie oporu opowiada anegdotę o Marii Theresii. O jedenastej dziadek rozstrzyga sprawę: srebra czy porcelana. Porcelana zostaje w Wiedniu, zabierają srebra. A kwestię, czy Zahn jedzie, czy zostaje, wciąż usiłuje wyczuć moja matka dotknięciem ręki.
– To wcale nie musi znaczyć, że zaraz wkroczą – mówi Zahn. – I dokąd zresztą pojedziecie tą moją taksówką? – To właśnie znaczy, że wkroczą – powiada dziadek. – A twoją taksówkę zabieramy do mego brata. Jest naczelnikiem poczty w Kaprun. – To też Austria – mówi Zahn. – Niebezpiecznie będzie w miastach – powiada dziadek. – Alpy Kitzbühler to okolice zupełnie wiejskie. – Na tyle wiejskie, żeby głodować, co? – pyta Zahn. – Bibliotekarze mają trochę oszczędności – powiadamia go dziadek. – A jak te oszczędności wyjmuje się z banku? – pyta Zahn. – W środku nocy? Na to dziadek: – Jeśli się zdecydujesz trochę zostać, Zahn, dam ci upoważnienie, podejmiesz i wyślesz pocztą. – Do pańskiego brata, naczelnika poczty – mówi Zahn. – Oczywiście. – Dlaczego nie możemy po prostu jechać rano? – pyta Hilke. – Dlaczego Zahn nie może jechać z nami? – Może, jeśli chce – powiada dziadek. – Wtedy ja zaczekam do rana, a Zahn poprowadzi. – Dlaczego wszyscy nie możemy jechać rano? – pyta babcia. – Rano może się okazać, że wszystko będzie dobrze. – Kupa ludzi będzie wyjeżdżała rano – mówi dziadek. – A Zahn już jakiś czas nie meldował się z taksówką. Myślisz, Zahn, że mogą się zorientować, że jej brak? – Taksówka niech się lepiej zabiera dziś wieczorem – powiada Zahn. – Ale jak Zahn zostanie – mówi Hilke – to jak się dostanie do Kaprun? – Zahn nie musi zostawać, jeśli nie chce – powiada dziadek. – Dlaczego miałby chcieć? – pyta Hilke. – Och, czy ja wiem – mówi Zahn. – Może na dzień, dwa, zobaczyć, co się stanie. A moja matka dalej trzyma rękę na jego pulsie. Hilke Marter znowu przemawia dotknięciem palców: O, Zahn, tam, poza nami, nie ma nikogo, nikt inny w ogóle się nie liczy. Trochę przed północą jednak na dziedzińcu Ballhausu jest czterdziestu drabów z SS Standarte 89, do której należał morderca Otto Planetta. Może to wtedy – kiedy Miklas ich dostrzega – stary prezydent przez chwilę spogląda okiem Schuschnigga i jawi mu się rzeź, jaka może czekać Wiedeń. Może to wtedy Miklas kładzie uszy po sobie i daje się prowadzić pośrednikowi Muffowi. Pośrednikiem musi się teraz czuć Zahn Glanz z grubą książeczką czekową dziadka w kieszeni. Spacerkiem udaje się ze Schwindgasse do kościoła Św. Karola, z moją matką wciąż uczepioną jego ramienia. Na rogu Gusshausstrasse są zmuszeni uskoczyć z chodnika.
Spychając wszystkich, równym krokiem nadchodzi pięciu splecionych ramionami chłopaków wracających z zebrania jednej z nazwanych literami alfabetu grup Wiedeńskiej Młodzieży Nazistowskiej. Musiało to być zebranie grupy „S” z czwartej dzielnicy. Nowiutkie naszywki z nazwiskami aż lśnią: P. Schnell chyba i G. Schritt z F. Samtem, J. Spaltem, R. Stegiem i O. Schruttem, żeby wymienić tylko nazwiska najbardziej pospolite. Zahn nie odzywa się do nich ani słowem; moja matka zdławiła mu w nadgarstku pracę tętna. Zahn otwiera taksówkę na parceli kościoła Św. Karola i inną drogą jedzie z powrotem na Schwindgasse. Po co ten krążący ulicami klub młodzieżowy miałby widzieć, że nagle się zmotoryzowali? Zahn podjeżdża Schwindgasse bez włączania świateł. Moja matka otwiera oba skrzydła wysokiej, z klamką jak dźwignia, wejściowej bramy, a Zahn cofa przez chodnik i wjeżdża do przedsionka kamienicy. Jest późno, ale mieszkania na piętrze nie mogą dziś spać zbyt mocno. Na pewno słyszą pracę silnika, nim Zahn go gasi. Śmieciarka – czy tak myślą? – przyjechała zabrać coś ohydnego, co nie może zaczekać do rana. Nikt jednak nie znosi na dół śmieci. Nad spiralną, biegnącą w górę poręczą nie widać przestraszonych twarzy, tylko pręgi światła z otworów na listy i z otwartych drzwi. Dziadek czeka, póki ze schodów nie zniknie ostatni wścibski promyczek, potem ustawia babcię przy poręczy, żeby słuchała, czy ktoś nie kręci korbką telefonu. Jest pierwsza w nocy w sobotę, kiedy zaczynają ładować taksówkę.
Siódme czaty w zoo: wtorek, 6 czerwca 1967 r. 2.15 w nocy Niektóre zwierzęta zasypiają. W zoo nadal panuje jakaś nerwowa atmosfera, to prawda, ale dozorca wrócił do pawilonu małych ssaków i niektórych ogarnia senność. Kiedy dozorca pierwszy raz wszedł do pawilonu, sam miałem chęć się zdrzemnąć. Słyszałem, jak się układają do snu rożne gatunki antylop, jak się miękko osuwają. Już rzeczywiście pomyślałem, że się trochę prześpię, kiedy pawilon małych ssaków zmienił kolor. Oto jak to się stało: poświata nad klatkami była biała, a stała się krwawopurpurowa. Dozorca włączył podczerwone światło. I znów je wszystkie ma jak na dłoni, gasząc jedno światło, a zapalając drugie, to, którego nie widzę; robi z nimi, co zechce, gdyż mają zakłócony licznik szybkości zapadania nocy. Ruszyłem wiec, skradając się wzdłuż żywopłotu, a nawet na moment wychodząc na otwartą przestrzeń, skąd mogłem dojrzeć drzwi.
Po co dozorca to robi? Lubi na nie patrzeć, kiedy nie śpią? Trochę to z jego strony egoistyczne przerywać im sen według własnego widzimisię, niechby przychodził w normalnych godzinach otwarcia zoo, jeżeli takie to dla niego ważne. Myślę jednak, że nie o to chodzi. Szczególnie teraz, gdy lepiej mu się przyjrzałem, nie sądzę, żeby w ogóle to kiedyś przemyślał. To znaczy poszedłem lepiej to sprawdzić. Chciałem zajrzeć do tego pokoju. Zaczaiłem się za jakąś klatką. Głębiej do niej zajrzeć nie mogłem, światło księżyca wydobywało tylko bliższe zarysy. Byłem jednak pewien, że klatka należy do zespołu małpiarni, w którym wybiegi mają połączenie z wewnętrznymi pomieszczeniami. Zaglądałem w fioletowy korytarz pawilonu małych ssaków, kiedy dwie łapy brutalnie chwyciły mnie za głowę, szarpnęły i przyciągnęły do krat. Nie mogłem się wyswobodzić, ale udało mi się odwrócić głowę w łapach tego czegoś. Zobaczyłem przed sobą bezwłosą, jasnoczerwoną pierś samca, pawiana gelady – potężnego, dzikiego bandyty z wyżyn Abisynii. – Przychodzę ci pomóc – szepnąłem. On jednak drwiąco się wyszczerzył. – Teraz sza – poprosiłem go, ale jego kciuki wbiły się w zagłębienie za moimi ustami; to bydlę swoim chwytem usypiało mnie. Sięgnąłem do kurtki i podałem mu fajkę z morskiej pianki. – Nie chciałbyś spróbować fajeczki? – zapytałem. Popatrzył. Jedna łapa trochę mu zwiotczała na moim ramieniu. – No, bierz – zachęciłem go szeptem w nadziei, że nie będę musiał wbić mu ustnika w jedno z tych szerokich nozdrzy. Wziął; jedna łapa zwinęła się z mojej szyi i zniknęło w niej wszystko: cała moja pięść i fajka. Potem zbliżyła się druga łapa, delikatnie szturchając fajkę w moich palcach. Wyszarpnąłem głowę, ale nie mogłem uwolnić pięści; pawian gelada wepchnął sobie fajkę w gębę i oburącz złapał mnie za ramię. Nie mogłem się z nim mierzyć, ale zaparłem się nogami o kraty i odepchnąłem ze wszystkich sił. Wyrwałem się z zasięgu jego ramion, upadłem z dala od klatki i pawian gelada, żując moją fajeczkę z morskiej pianki i wypluwając resztki na podłogę klatki, pojął, że go wykiwałem. Zaczął wydawać przeraźliwe odgłosy. Wrzeszczał i latał w kółko po klatce, skakał na kraty i tratował korytko na wodę. Łączący wybiegi z wewnętrznymi pomieszczeniami zespół małpiarni zrozumiał: pawiana przechytrzyło jakieś stworzenie niższego rzędu. Jeżeli były tam zwierzęta, które na koniec zasnęły, niech mi wybaczą. Obudził je hałas podniesiony przez wszystkie naczelne; rykiem odpowiedziały im wielkie koty, zamruczały niedźwiedzie, w całym zoo rozległ się tupot kopyt przemykających od jednego do drugiego ogrodzenia. A ja raczkiem, potykając się wróciłem za swój żywopłot i zobaczyłem dozorcę wychodzącego zza zakrętu na końcu lawendowego korytarza.
To mnie zdumiało. Oczekiwałem, że podczerwone światło zgaśnie; że dozorca kamuflując się i czołgając brzuchem po ziemi, jak w boju, podkradnie się do mnie od tyłu z tą pałką. A on stał i wytrzeszczał oczy na ten krwawo zabarwiony korytarz, zamarły ze strachu; byłby łatwym celem. Siedziałem bezpieczny za swoim żywopłotem, dopóki me zobaczyłem na dróżce światła jego latarki; zbliżało się zataczając koła; kiedy zaczęło zataczać te koła, zoo nagle ucichło. Jeździł tymi kołami od krzaka do krzaka, od klatki do klatki. Gdy mijał miejsce, w którym zostałem napadnięty, oczekiwałem kłopotów. Pawian gelada jednak musiał pozbierać ogryzki mojej fajki, wynieść się chyłkiem przez drzwi w głębi i zgubić wśród półek i wielopoziomowych przejść zespołu małpiarni. Dozorca chyba jednak wiedział, że tu się to zaczęło. Zatrzymał się i wszystko omiótł światłem, od zakątków klatek po wierzchołki drzew naokoło. Nieśmiało kopnął klatkę pawiana. – Cy to ty?! – zawołał cienko i sepleniąc. Całe zoo nie spało i milczało; sto piersi powstrzymało oddech i wypuściło go po troszeczku. Dozorca przemknął wzdłuż zespołu małpiarni i znów się zatrzymał na rogu mojego żywopłotu, a słabe, rozproszone, krwawe światło z pawilonu małych ssaków dosięgło go na dróżce. Obrócił się na pięcie, chcąc nas przyłapać, i potrząsając latarką, zawołał: – Co się dzieje?! Coś kopytnego źle stąpnęło, potem złapało równowagę i utrzymało się na nogach. Światło latarki dozorcy padło na tereny Australijczyków, omiatając przedtem niebo. Dozorca strzelił światłem w górę, na pobliskie drzewa, w poszukiwaniu mogących się tam czaić lampartów i ocelotów gotowych do skoku. – Ej, wy! – wrzasnął. – Wszyscy spać! Oświetliło mi go światło jego własnej latarki opartej o biodro i wycelowanej w górę. Oświetlał sam siebie. Zobaczyłem go z przodu: starą twarz z lekka zabarwioną podczerwienią, z ciemnoczerwoną blizną, ostrą i cienką, ciągnącą się od czubka siwej, krótko ostrzyżonej głowy, obok ucha aż do lewego nozdrza, gdzie się zagłębiała aż do dziąseł. Blizna podwija mu częściowo do środka górną wargę, która wygląda przez to jak lekko uniesiona, ząbkowana płetwa i odsłania szkarłatne dziąsło z lewej strony. Nie jest to ślad po uczciwym pojedynku. Chyba że floret zwariował. Zobaczyłem go z przodu: tę twarz i przód tego niezapomnianego munduru. Idzie mi tylko o to, że zachował epolety; jego mundur zachował naszywkę z nazwiskiem. To O. Schrutt... albo kiedyś nim był. A jeśli w tym starym mundurze nie tkwi nadal O. Schrutt, to po co miałby na nim zostawiać naszywkę z
nazwiskiem? O. SCHRUTT z bardzo spraną już kropką. Dlaczego odbieram to jak szok: że znam czyjeś nazwisko, zanim ten ktoś zobaczył choćby moją twarz? Ten dozorca to O. Schrutt. Dziwne, ale już się kiedyś posłużyłem tym nazwiskiem, już padło z moich ust. Możliwe, że znałem jakiegoś O. Schrutta; na pewno w swoim czasie spotkałem jednego lub dwóch. W Wiedniu pełno Schruttów. Zdaje się też, że posłużyłem się tym nazwiskiem w którymś ze swoich utworów. To na pewno dlatego. Wymyśliłem już kiedyś jakiegoś O. Schrutta. Ten O. Schrutt jednak jest realny; szuka na wyższych gałęziach drzew ocelotów i innych podobnych zwierzaków. Kiedy O. Schrutt wychodzi na łowy, zwierzęta nie śpią i ja nie śpię. Teraz nie mogę spać, ponieważ O. Schrutt wrócił do siebie, do pawilonu małych ssaków. Wycofał się spod mojego żywopłotu, udając brak zainteresowania; niedbale cofając się dróżką – wyrzucając z siebie kręgi światła, wydobywając z ciemności naokoło najmniejsze zakamarki. O. Schrutt wyrzuca z siebie samogłoski, zataczając kręgi latarką: – Aaach! – woła. – Oooch! – i płoszy kształty kryjące się tuż za smugą światła. Zwierzęta już usypiają: pojękują, przeciągają się, wzdychają, klapią bezwładnie; w zespole małpiarni wybucha krótka, piskliwa kłótnia i ktoś uderza rozhuśtanym trapezem o ścianę, budząc echo. Ale ja nie mogę spać. Kiedy O. Schrutt wyjdzie na następny obchód, chcę dostać się do jego krwawo oświetlonej nory i sprawdzić, co każe staremu O. zapalać podczerwone światło. Jednego powodu się domyślam: O. Schrutt nie jest tym, za kogo chce uchodzić. Nawet w oczach zwierząt.
Spisana techniką wysokiej rozdzielczości autobiografia Siegfrieda Javotnika: Prehistoria I (c. d.) Niedziela, 12 marca 1938: 1.00 w Urzędzie Kanclerza przy Ballhausplatz. Miklas ustępuje. Kanclerzem Austrii zostaje Seyss-Inquart. Seyss odbywa konferencję z generałem porucznikiem Muffem. Chcą uzyskać pewność, że Berlin wie, że wszystko jest pod kontrolą, i że niemieckie wojska znad granicy nie zamierzają już jej przekraczać. Biedny Seyss-Inquart powinien był wiedzieć, Że jak zaprasza do domu lwy, Zechcą zostać na kolacji. To Muff jednak około drugiej dzwoni do Berlina i zabiega o zwłokę. Może mówi: „Wszystko w porządku, możecie zabrać swoje wojska; w porządku, nasza
polityka jest już taka sama jak wasza; nie musicie sterczeć nad naszą granicą, bo tu naprawdę już wszystko w porządku”. I o pół do trzeciej, po zażartej kłótni Ministerstwa Wojny, Spraw Zagranicznych i Kancelarii Reichu, osobisty adiutant Hitlera dostaje polecenie obudzić Führera. Obudźcie kogokolwiek o pół do trzeciej nad ranem – mówi dziadek – nawet kogoś przy zdrowych zmysłach, a sami się przekonacie, jak zareaguje. O pół do trzeciej Zahn Glanz przyciska moją matkę do wielkiej wejściowej bramy, a babcia w dalszym ciągu nie słyszy, żeby ktoś kręcił korbką telefonu. Dziadek wynosi już mniejsze przedmioty: skrzynkę z kuchennymi utensyliami, karton z żywnością i winem, pudło z zimowymi szalikami i kapeluszami i szydełkowe kapy z łóżek. – Jeśli nie całą porcelanę – pyta babcia – to może chociaż sosjerkę? – Nie, Muttie – mówi dziadek – tylko rzeczy niezbędne – i ostatni raz sprawdza pokój Hilke. Na dno worka z zimowym mundurem pakuje kostium orła. W kuchni dziadek opróżnia półkę z przyprawami i wszystkie słoiczki wrzuca do worka w przekonaniu, że wszystko może smakować jak jedzenie, jeżeli jest dobrze przyprawione; potem radio. Babcia donosi szeptem z klatki schodowej: – Zajrzałam właśnie do tego samochodu, całe jedno siedzenie zostanie wolne. – Wiem – mówi dziadek z myślą, że starczy mu miejsca dla kogoś, kto tego ranka przed świtem zamierza opuścić Wiedeń. Nie Schuschnigg. On opuszcza Ballhausplatz, podaje rękę rozrzewnionemu do łez wartownikowi, ignorując nazistowskie pozdrowienie szeregu obywateli w opaskach ze swastyką. Skruszony Seyss-Inquart odwozi Schuschnigga do domu – na dwa tygodnie aresztu domowego i siedem lat więzień gestapo. Wszystko dlatego, że Kurt von Schuschnigg utrzymuje, że nie popełnił żadnego przestępstwa, i nie przyjmuje schronienia, jakie mu ofiaruje węgierska ambasada – nie powiększa szeregów monarchistów, Żydów i części katolików blokujących na północy komory celne Czech i Węgier. Dziadek widzi, że cały ruch uliczny kieruje się w przeciwną stronę, na wschód. Ale dziadek chyba przeczuwa, że następni w kolejce będą Czesi i Węgrzy, i woli uniknąć konieczności powtórnych przenosin; zwłaszcza że przy nich nie miałby wyboru, czy jechać na wschód, czy na zachód, pozostanie znowu tylko wschód – a to będzie oznaczało Rosję. Mój dziadek ma koszmarną wizję, że musi uciekać nad Morze Czarne, ścigany przez Kozaków i rozczochranych Turków. Jadąc więc na zachód, ma drogę wolną. St. Veit jest ciemne, Hacking jeszcze ciemniejsze. W tym kierunku co dziadek jadą tylko oświetlone tramwaje; konduktorzy powiewają flagami ze swastyką; na przystankach wyśpiewują mężczyźni z opaskami na rękawach i naszywkami z nazwiskiem; ktoś
monotonnie buczy coś przez tubę. – Czy to najkrótsza droga na zachód? – pyta babcia. Ale dziadek znajduje drogę. Zatrzymuje się przy jedynym nie oświetlonym kurniku na obrzeżach Hacking. Ernst Watzek-Trummer upiekł trzy kuraki na rożnie nad węglami ogniska rozpalonego na podłodze kurnika. Siedzi na swojej grzędzie i ogryza kość. Dziadek razem z tym patriotą zbierają pełne wiadro jajek, wlewają do nich wodę i gotują je na twardo. Potem pętają cztery najlepsze kury i rozpłodowego czempiona – koguta. Hilke przemocą zawija je w koc; trzepocząc się wędrują pod tylne siedzenie, obok podłużnego wojskowego worka, który oddziela moją matkę od babci. Ernst Watzek-Trummer zajmuje miejsce z przodu, obok dziadka, mają pomiędzy sobą skrzynkę z kuchennymi utensyliami, a na podłodze wiadro jaj. Nim odjadą, Watzek-Trummer wypuszcza kuraki i zapala kurnik jak pochodnię. W schowku na rękawiczki umieszcza swój najlepszy topór. Dziadek prowadzi, a Watzek-Trummer nacina i rozszarpuje upieczone na rożnie i zwęglone trzy anonimowe kuraki oraz świeżo ugotowanego kapłona. Rozdziela mięso i jajka na twardo w czasie, gdy dziadek kieruje się na południe, przez Gloggnitz, Brück i Der Mur, a potem na zachód, zbaczając nawet trochę na północ, żeby wyminąć góry. W St. Martin bierze już kurs prosto na zachód.
Są już daleko od Wiednia, teraz niemal dokładnie na południe od Linzu i z prawie pustym bakiem. W mercedesie nawykłym do trybu życia taksówki raz zagotowuje się woda w chłodnicy – mimo że to marzec – i Ernst WatzekTrummer musi dolać wody z wiadra z jajkami. Moja matka, na tylnym siedzeniu, nie odzywa się ani słowem. Jeszcze czuje kolano Zahna ściskane między własnymi kolanami i jego rozpaczliwy ciężar – od którego odciska się jej na plecach chropawe drewno wielkiej wejściowej bramy. Babcia oznajmia: – Te żywe kury śmierdzą. – Nie mamy benzyny – mówi dziadek. Gdy wjeżdżają do Pruggern, tam jeszcze świętują. Dziadek opuszcza szybę i zwalnia przed policjantem w rozpiętym na piersi mundurze i opasce ze swastyką, jakimś cudem tak rozciągniętej, ze przeszła mu przez głowę i tkwi na szyi. Trudno powiedzieć, czy sam ją sobie włożył, czy przytrzymano go za głowę i ktoś mu ją tam wsadził siłą. Watzek-Trummer otwiera na oścież skrytkę na rękawiczki, przymyka ją i przytrzymuje kolanem; wygląda z niej rzeźniczy topór. Dziadek wysuwa przez okno rękę z nazistowskim pozdrowieniem. – To cieszy, jak człowiek widzi, że cały kraj nie śpi w taką noc! – powiada. Ale policjant zagląda do taksówki, wiadro z jajkami i walające się wszędzie kurczęta wydają mu się podejrzane. Ernst Watzek-Trummer wali dziadka po plecach. – Jego brat przejął dziś pieczęć miejską Salzburga! – oznajmia. – Szkoda, żeś pan nie widział Wiednia i tych wszystkich bolszewików, których mijaliśmy po drodze... jak zwiewali na wschód. – Pański brat jest kimś ważnym? – pyta policjant. – Może mnie wyślą do Monachium! – powiada radośnie dziadek. – No, to powodzenia – mówi policjant. Watzek-Trummer częstuje go jajkiem na twardo. – Tak trzymać! – powiada dziadek. – Niech miasto bawi się do rana! – Żebym to wiedział, co się dzieje – mówi policjant. – No wie pan, co to naprawdę znaczy. – Tylko tak trzymać – powtarza dziadek i rusza naprzód, a potem staje. – Nie mielibyście dla nas benzyny? – pyta. – Można by odciągnąć – mówi policjant. – Macie węża? – Przypadkiem mamy – oświadcza Watzek-Trummer. Znajdują pocztową furgonetkę w zabudowaniach za ciemnym podwórkiem poczty. Policjant nawet sam zasysa benzynę do węża, toteż częstują go udkiem kapłona.
A moja matka dalej śni o tym kolanie między jej kolanami; pociera dłonią szybę, jakby to była kryształowa kula, w której zobaczy każdy ostrożny, rozsądny ruch Zahna Glanza, pozwalający mu się wydostać z Wiednia. Resztę znam głównie z opowiadań. Jak Hilke sądzi, że Zahn – chyba nie później niż zauroczony Muff – przekonuje się, że niemieckie wojska znad granicy jednak ją przekraczają. Że Zahn – i jest to nieliczny z faktów – przekazuje pieniądze podjęte z książeczki czekowej dziadka naczelnikowi poczty w Kaprun. Że Zahn mógł przeczytać artykuł wstępny Lennhoffa o niemieckim puczu dopiero w południe i potem, dowiedział się o ciepłym przyjęciu, jakie zgotowano Hitlerowi w Linzu, dokąd to Hitler i jego wojska wraz z czołgami wkroczyli od granicy w Passau, „aby mógł odwiedzić grób matki”. I że Zahn, lub ktoś do niego podobny, pożyczył czy też ukradł taksówkę, która przewiozła tego zbrodniarza, redaktora Lennhoffa, przez węgierską granicę w Kittsee – po tym, jak Czesi ich zawrócili. Jeżeli Zahn Glanz jej nie prowadził, dlaczego nigdy nie spotkał się z moją matką w Kaprun? Więc to on musiał ją prowadzić. I zabrać ze sobą połowę tego, czym ja wówczas byłem, bo byłem wtedy co najwyżej zamysłem mojej matki i połowa tego zamysłu, jeśli nie przekroczyła węgierskiej granicy w Kittsee, zniknęła razem z Zahnem Glanzem. Reszta to już tylko tych siedem lat życia pod opiekuńczymi skrzydłami brata dziadka, naczelnika poczty w Kaprun, który wstępując do partii nazistowskiej zachował swoje stanowisko, niezbyt, jak się przekonał, absorbujące, i zyskał przebranie nazisty, dość łatwe, jak stwierdził, w noszeniu, wyjąwszy kontakty z tym jedynym, podlegającym jego nadzorowi, klubem młodzieżowym, którego jeden z członków nabrał podejrzeń co do szczerości naczelnika poczty, przyłapał go, gdy ten się niczego nie spodziewał, w nieszczelnej kabinie latryny baraków Hitlerjugend i przypiekł lekkim miotaczem ognia demonstrowanym tego samego dnia rankiem przez naczelnika poczty. Ale to się stało, gdy wojna niemal dobiegała końca, i nie przypuszczam, aby moja matka i dziadkowie nazbyt się nacierpieli czy nagłodowali, a to dzięki wyjątkowemu geniuszowi zaopatrzeniowemu Ernsta Watzek-Trummera i tym przyprawom, które dziadek przewidująco dorzucił do ostatniego worka pakowanego w Wiedniu. Cała też reszta zawiera się w depeszy adresowanej do Hitlera w Linzu, gdyż Goering w Berlinie o tryumfalnym powitaniu Führera w tym pierwszym mieście dowiedział się z berlińskiego radia. Goering pytał: „Jeżeli entuzjazm jest tak wielki, dlaczego nie pójść na całego?” I Hitler rzeczywiście nie zawahał się, i tak zrobił. W samym Wiedniu pierwsza fala gestapowskich aresztowań zagarnęła siedemdziesiąt sześć tysięcy osób. (I czyż nie znalazłby się wśród tych siedemdziesięciu sześciu tysięcy i Zahn Glanz, gdyby nie był kierowcą taksówki uciekającego redaktora? Musiał więc nim być). A reszta, przynajmniej jeśli idzie o mnie, musiała zaczekać na drugiego
narzeczonego mojej matki. Bynajmniej nie chcę przez to powiedzieć, że był on gorszym narzeczonym od pierwszego czy też że winię matkę za to, że nie dopuściła do tego, żeby spłodził mnie Zahn Glanz. Nawet bowiem jeżeli nie dostałem tego w genach, niewątpliwie mam w sobie coś z Zahna Glanza. Chcę tylko zwrócić uwagę na to, że to Zahn Glanz zasiał w matce myśl o mnie. Nawet jeżeli nie zasiał w niej niczego poza tym.
Ósme czaty w zoo: wtorek, 6 czerwca 1967 r. 3.00 rano Niemal wszyscy śpią. Ktoś spośród różnych gatunków ptaków wodnych stęka albo ma wizję przyszłości, albo niestrawność. Ja na pewno nie śpię, nie sądzę też, by sen w ogóle miał dostęp do O. Schrutta. Poza nami jednak wszyscy wreszcie usnęli. Zastanawiam się, skąd ludzie wiedzą, że nigdzie nie ma już jakiejś ostatniej żywej wielkiej alki? Czy ci Irlandczycy w Zatoce Trójcy Świętej słyszeli, jak wydaje ostatni szept? Czy oświadczyła kiedyś: „jestem ostatnia, po mnie nie będzie już ani jednej?” Słyszałem, że Irlandczycy bez przerwy są pijani. Skąd mają pewność, że wymyta na brzeg wielka alka była ostatnia? Wielkie alki mogły to uknuć, mogły przewidywać wyniszczenie swojego gatunku i wysłać męczennicę – z poleceniem, żeby podała się za ostatnią. Tymczasem gdzieś – może w opuszczonych chatach na wybrzeżu Walii – nadal żyje jakieś plemię wielkich alk, rozmnaża się i przekazuje młodym historię męczennicy, która wymyła się na brzeg, by one mogły żyć – i nie były naiwne. Ciekawe, czy wielka alka jest złośliwym ptakiem. Ciekawe, czy jej młode są wojownicze, czy formują oddziały nurkowców i dziurawią małe rybackie łodzie, szerząc od tak dawna i tak niewiarygodną o sobie legendę, jak węże morskie i syreny – w oczekiwaniu na ten dzień, gdy flota wielkich alk zapanuje nad wodnymi szlakami świata. W ten sposób tworzy się l u d z k a historia. Czy wielkie alki, które przeżyły, chowają jakiś uraz? Ciekawe. Zastanawiam się także nad O. Schruttem. Dziwne, że to mnie przyszło wymyślić jego nazwisko. Przerzuciłem wszystkie swoje opowiadania, historie prawdziwe i zmyślone, i znalazłem pierwszego O. Schrutta. Zdecydowanie młodszego niż ten O. Schrutt, dozorca. To dziwne, że wymyślony przeze mnie O. Schrutt zagrał tylko epizod, przemknął przez scenę jako członek jednej z grup nazistowskiej młodzieży wiedeńskiej, nazwanej jedną z liter alfabetu. Bardzo to dziwne, nie uważasz? Wyobraź sobie tylko: gdy wymyślony przeze mnie O. Schrutt przeżył wszystkie
role, jakie dla niego obmyśliłem, co by robił dzisiaj? Czy mógłby stać się kimś doskonalszym od tego nocnego dozorcy z drugiej zmiany w Hietzinger Zoo?
Spisana techniką wysokiej rozdzielczości autobiografia Siegfrieda Javotnika: Prehistoria II Nie mogę znaleźć dla mojego ojca miejsca na etnograficznych mapach Jugosławii. Urodził się w Jesenje w 1919, co przynajmniej czyni go Chorwatem, a może Słoweńcem. Na pewno nie Serbem, choć Vratno Javotnik był prawdziwym światowcem jak na Jugosłowianina. Przypuszczam, że był jedynym Jugosłowianinem, któremu nie zrobiłoby najmniejszej różnicy być Serbem, a nie Chorwatem – małostkowy podział na Chorwatów i Słoweńców uznałby za nonsens. W polityce kierował się wyłącznie własnym interesem. Chcę przez to powiedzieć, że nie należał do żadnej partii. Urodził się w Jesenje, przypuszczalnie został ochrzczony jako rzymski katolik. Jeżeli nie, jedno jest przynajmniej pewne: nic go na tyle nie łączyło z Serbią, by mógł być wschodnim ortodoksem. Zresztą tak czy inaczej nie mogło to mieć znaczenia dla Vratna. Ale wydaje się, że jedna rzecz miała dla niego znaczenie. Mój ojciec był poniekąd lingwistą, a Jesenje nawet pięćdziesięciu mil nie jest oddalone od uniwersytetu w Zagrzebiu, gdzie studiował język angielski. Mógł się kierować przeczuciem – jakimś młodzieńczym pesymizmem – i opanował mowę kilku okupacyjnych armii, zanim weszły i narzuciły okupację. Czymkolwiek się kierował, Vratno znalazł się w Zagrzebiu 24 marca 1941, kiedy minister spraw zagranicznych Cincar Marković przyjechał z Berlina do Wiednia i z tego powodu studenci uniwersytetu belgradzkiego urządzili demonstrację w studenckim miasteczku Serbów, paląc niemieckie podręczniki i pikietując wszystkie zajęcia na germanistyce. Chorwaci w Zagrzebiu zareagowali zapewne przygnębieniem, przeczuciem, że przez Serbów i ich ślepą nienawiść do Niemców na pewno wszyscy zginą. Vratno pomyślał tylko, że nie w tym rzecz. Nieważne, po czyjej stanie się stronie, kiedy Niemcy wejdą do Jugosławii, pewnego dnia będzie można uratować skórę znając język niemiecki. Palenie podręczników z pewnością jest niemądre. Toteż nazajutrz mój ojciec wyjechał z Zagrzebia do Jesenje. Podróżował bez bagażu, ale to już mój domysł. Tego dnia w Wiedniu podpisano pakt trójstronny. Vratno był pewnie w drodze do Jesenje, kiedy się o tym dowiedział. Jestem pewien, że się domyślił, że serbscy fanatycy wszelkiej maści nie pogodzą się z tym zaproszeniem Niemców.
Jestem też pewien, że Vratno praktycznie zabrał się do szlifowania niemieckich idiomów. Niemal słyszę, jak przez całą drogę do Jesenje ćwiczy te idiomy. W rzeczy samej już następnej nocy, gdy sztab główny rewolucjonistów zebrał się w Belgradzie na ostatnią, rozstrzygającą naradę, Vratno jak nic szlifował czasowniki nieregularne. Kiedy się dokonywał śmiały przewrót i układano niewykonalne plany oporu przeciw Niemcom, Vratno przerabiał umlauty. W Belgradzie obalono quislingowski rząd; o pół do trzeciej rano aresztowano premiera Cvetkovicia. A księcia Pawła schwytano później, w pociągu w Zagrzebiu; został wygnany do Grecji. W Belgradzie nie zabrakło bohaterów, był wśród nich pułkownik porucznik Danilo Zobenica, dowódca wojsk pancernych i obrońca młodego króla Piotra; profesor Radoye Kneżević, dotychczasowy nauczyciel króla Piotra; a także Ilia Trifunović Birchanin, dowódca czetników, tych drogo sprzedających życie serbskich partyzantów z pierwszej wojny światowej, jedynych walecznych, jak to się mówi, którzy potrafią sprostać Turkom w walce wręcz. Tymczasem mój ojciec znalazł się w Jesenje i nabywał ogólnej płynności językowej, przygotowując swój chytry sposób na przeżycie.
Dziewiąte czaty w zoo: wtorek, 6 czerwca 1967 r. 3.15 rano Tknęło mnie parę minut temu, żeby zobaczyć, jak śpią słonie. Na pewno każdy kiedyś słyszał, tak jak ja, że słonie nigdy nie śpią. Postanowiłem więc iść i zajrzeć do słoni, nawet gdyby się to łączyło z ryzykiem, że zakłócę spokój innych zwierząt, które wreszcie zasnęły – a nawet z ryzykiem, że ściągnę na siebie uwagę tego okropnego O. Schrutta, zawodowo uprawiającego bezsenność. Ostatecznie niewiele mamy w życiu okazji sprawdzenia prawdziwości mitów. A często przychodziło mi na myśl, że mit o nigdy nie zasypiającym słoniu wymaga sprawdzenia. Wierz mi, miałem już co do niego pewne wątpliwości. Właściwie się spodziewałem, że w pawilonie słoni zastanę twardo śpiące słonie jak zwalisko głazów: klatki pełne słoniowych pagórów. Wyobrażałem je sobie spiętrzone jeden przy drugim, w kręgu, jak wozy osadników z westernu, z trąbami splecionymi jak olbrzymie pytony wygrzewające się na głazach. A jednak, gdyby się oprzeć na przykładzie, jakiego dostarczyła mi ta noc, mit by się potwierdził. Słonie były niesamowicie czujne. Stały idealnym rzędem, z wielkimi łbami wysuniętymi za przednie ścianki boksów, jak niespokojne konie w najzwyklejszej stajni. Kiwały łbami, kołysały trąbami, oddychały powoli i
rytmicznie. Gdy wyszedłem przed boksy, wyciągnęły do mnie trąby – rozszerzyły i skurczyły nozdrza. Trąby całowały mnie po rękach. Jeden ze słoni miał katar, ciekło mu z charkotliwej trąby. – Jak przyjdę naprawdę – szepnąłem – przyniosę ci jakieś krople do nosa. Kiwnął głową: Dobrze, żebyś tylko pamiętał. Ale katar to dla mnie nie pierwszyzna. Słonie pokiwały głowami znudzone: Przynieś dużo tych kropli. Niedługo pewno wszystkie nabawimy się kataru. Wszystko jest tu szalenie zaraźliwe. Nie wiem, co o tym myśleć. Może istnieje jakiś związek między ich bezsennością a tym, jak długą żyją. Siedemdziesiąt lat bez zmrużenia oka? Ale wydaje się to nieprawdopodobne; może wśród słoni istnieje mit przekazywany parsknięciami z trąby do trąby, że kto zaśnie, ten umiera? Powinno się znaleźć jakiś sposób, by im powiedzieć, że sen jest najzupełniej nieszkodliwy dla zdrowia. Ale założę się, że nie znajdzie się nikogo, kto by o tym przekonał O. Schrutta. Usłyszałem go, gdy od pawilonu gruboskórnych skradałem się z powrotem za swój żywopłot. Usłyszałem, jak ryzykuje obudzenie zwierząt. W pawilonie małych ssaków skrzypnęły drzwi, rozsunęły się rozsuwane szyby. O. Schrutt skradający się w pomieszczeniu oświetlonym podczerwienią. O. Schrutt nie zamyśla nic dobrego, założę się. Dopóki jednak nie zamierza wyjść z pawilonu małych ssaków, nie pozostaje mi nic innego, jak czekać na swoją szansę. A może wrócić i zapytać nieufnych wobec niego słoni, które na pewno wiedzą: co sprawia, że O. Schrutt zadowala się podczerwienią? A także: co robił stary O. Schrutt ponad dwadzieścia lat temu?
Spisana techniką wysokiej rozdzielczości autobiografia Siegfrieda Javotnika: Prehistoria II (c. d.) Ciekawe, gdzie mój ojciec się ukrywał, kiedy Luftwaffe zbombardowała otwarte miasto Belgrad bez wypowiedzenia wojny. Coś mi się zdaje, że Vratno też nie przestrzegał żadnego protokołu. 6 kwietnia 1941 użyto jednocześnie heinklów i stukasów. Wehrmacht natarł na Jugosławię w sile trzydziestu trzech dywizji, w tym sześciu pancernych, a z tego czterech zmotoryzowanych. Celem był marsz na Rosję w połowie maja, w porze suszy, kiedy drogi będą już twarde. Toteż atak Niemców na tę parweniuszowską rewolucję był wściekły. Tak wściekły, że 4 maja Niemcy ogłosiły, że państwo
jugosłowiańskie nie istnieje. 10 maja jednak pułkownik Draża Mihajlović ze swoją bandą nieokrzesanych czetników zatknął jugosłowiańską flagę na Ravnej Gorze. Mihajlović i jego fanatycy przez całe lato powtarzali coś takiego. Och, opowiada się różne rzeczy, sam wiesz, na przykład, że chorwaccy quislingowie i jugosłowiańscy kapitulanci szli z Niemcami i polowali na czetników. Że czetnicy przebrani za chorwackich quislingów udawali, że polują sami na siebie. Że Mihajlović dokonywał cudów w górach – wybierając Niemców jak rodzynki po całej Serbii. I rzeczywiście, w bacznie śledzącej wszystko Ameryce magazyn „Time” ogłosił Drażę Mihajlovicia człowiekiem roku. A i prasa komunistyczna nie posiadała się z zachwytu. Ostatecznie w połowie maja nie doszło do marszu Niemców na Rosję. Odwlókł się o pięć tygodni i utknęli na rozmytych drogach. I nie mieli już trzydziestu trzech dywizji. Dziesięć do dwudziestu dywizji zostawili jako siły okupacyjne – nadal polujące na tych fanatyków czetników. To jednak byli bohaterowie, a ja się zastanawiam, kim był mój ojciec. Podejrzewam, że lato spędził w Jesenje, opanowując język przypuszczalnych zwycięzców – ucząc się nawet nazw zagranicznych win i zup, gatunków papierosów i nazwisk gwiazd filmowych. Mniejsza z tym, miejsce jego pobytu jest mi nie znane aż do jesieni ’41, kiedy Vratno Javotnik pojawił się w Slovenjgradcu. Miasto było pełne kapitulujących Słoweńców i Chorwatów, którzy dostając się pod okupację niemiecką, czuli się względnie bezpieczni i mieli za złe Serbom, że ci stawiają wściekły opór na południowym wschodzie. Jedynymi ludźmi, jakich mój ojciec musiał się obawiać w Slovenjgradcu, była garstka przesiedlonych Serbów. Zwrócili oni na siebie uwagę 21 października 1941, zaprzeczając dość sprzecznym doniesieniom o masakrze w Kragujevac, gdzie – jak podało jedno radio – rozstrzelano z karabinów maszynowych dwa tysiące trzystu Serbów, mężczyzn i chłopców, w odwecie za dziesięciu niemieckich żołnierzy zabitych przez czetników i dwudziestu sześciu Niemców postrzelonych, również z zasadzki; inne radio podało, że rozstrzelano co najmniej trzy tysiące czterystu Serbów, co by przekroczyło proporcje odwetu zapowiedziane przez Niemców w celu odstraszenia czetnickich snajperów – to znaczy stu Serbów za jednego zabitego Niemca i pięćdziesięciu za postrzelonego. Którekolwiek z tych doniesień było prawdziwe, kobiety w Kragujevac kopały groby od środy do niedzieli i przynajmniej Slovenjgradec spacyfikowała wiadomość, że rada miejska w Kragujevac dostała od Niemców trzysta osiemdziesiąt tysięcy dinarów dla biednych. A biednym był nieomal każdy po tej masakrze. Co osobliwe, oszacowano, że wysokość niemieckiej dotacji wyniosła mniej niż połowę tego, ile tych dwa do trzech tysięcy zabitych serbskich mężczyzn i chłopców mogło mieć w kieszeniach.
Masakra w Kragujevac wyprowadziła jednak cały Slovenjgradec na ulicę. Żeby bodaj posłuchać sprzecznych doniesień radiowych i z ulicznych rozmów dowiedzieć się, co myśli miasto. W gruncie rzeczy masakra sprawiła, że wyszli na ulicę ci, którzy inaczej trzymaliby się z dala od wszystkiego. A mianowicie mój ojciec – wyszedł posłuchać ojczystego dialektu serbochorwackiego i chwytać po kawiarniach różne niemieckie kolokwializmy. A mianowicie cała rodzinna banda Slivniców, jak o nich mówiono, jedno w drugie i wszyscy razem postrach miasta, w służbie terrorystycznej organizacji ustaszów, której miał przewodzić faszysta Ante Pavelić. To jego najemnik, jak wszyscy wiedzieliśmy, w ’34 w Marsylii zamordował króla Aleksandra I i francuskiego ministra spraw zagranicznych Barthou. To faszystowskie Włochy, jak pisały gazety, stały za odłamem tej organizacji, jaką byli ustasze, wiadomo było, że sąsiedzi Jugosławii wykorzystują odwieczną wrogość między Serbami a Chorwatami. Ale rodzinna banda Slivniców stanowiła szczególną odmianę terrorystów ustaszów. Stosowany przez nich terror nie był w najmniejszej mierze terrorem politycznym. By sprostać swojej pracy, oni tylko dobrze się odżywiali. Właśnie tym byli zajęci, kiedy Vratno się na nich natknął, ale pierwsza wpadła mojemu ojcu w oko piękna Dabrinka. Slivnice siedzieli przy długim stole na tarasie restauracji nad rzeką Mislinja. Piękna Dabrinka nalewała wino dwóm siostrom i czterem braciom. Jej siostry nie miały w sobie nic z tego, co Vratno dostrzegł w Dabrince. Ot, krępa i krągłousta Baba i posępna, okrągła jak melon Julka. Dabrinka była bestyjką zgrabną i pełną wdzięku, więcej miała wdzięku niż ciała, jak lubił mówić mój ojciec. Dabrinka była jak rześki strumyczek – bardziej zielona łodyżka niż kwiat. Ojciec wziął ją za kelnerkę, nie przyszło mu na myśl, że może należeć do tej rodziny nieokrzesanych grubasów, których obsługiwała. O jeden stolik od nich Vratno wzniósł na jej cześć pustą szklankę. – Nalejesz mi, milutka? – zapytał. Dabrinka przytuliła do siebie karafkę z winem; odwróciła się. Część męska rodu Slivniców obejrzała się na mojego ojca lingwistę, mówiącego w tej chwili po serbo-chorwacku. Ojciec wyczuł ich oburzenie. O tak, wszystkich czterech: siłaczy bliźniaków, Gavra i Lutva; najstarszego Bijela, przywódcy, i straszliwego Todora, budzącego grozę samą posturą. – Czy mamy ci nalać? – zapytał Bijelo. – Chcesz spróbować pazurów – zaproponował Todor – czy tłuczonego szkła? – Ach, jesteście rodziną! – zawołał mój ojciec. – O tak, rozumiem. Byli bowiem wszyscy uderzająco do siebie podobni, wyjąwszy Dabrinkę. Ona tę zieleń czarnych oliwek miała tylko w oczach, poza tym ani śladu ostro ściętego, cofniętego czoła i śniadej skóry rodzeństwa. Ani tęgich, płaskich policzków, jakie miały nawet Baba i Julka, czy blisko osadzonych oczu, jak szpareczki
bliźniaków. Ani przesadnych dołeczków najstarszego z nich, Bijela; niczego, co by przypominało zwalistą budowę drugiego brata, Todora, ani też jego rozdwojonego podbródka, który zawdzięczał, jak sobie wyobrażano, wielogodzinnej pracy pilnika. – Siedmioro! – zawołał mój ojciec. – No, to się nazywa rodzinka! – A przy tym pomyślał: Cóż za niepojęta para musiała się zejść, żeby ich spłodzić! – Znasz nas? – zapytał Bijelo. Bliźniacy siedzieli jak niemowy i potrząsali głowami; Baba i Julka się oblizały, starając się go sobie przypomnieć; Dabrinka zarumieniła się pod bluzką; Todor tkwił ciężko na miejscu. – Nie miałem tego zaszczytu – powiedział mój ojciec, posługując się normalnym serbo-chorwackim. Wstał chwiejnie i po niemiecku dodał: – Miło mi będzie. – A po angielsku: – Doprawdy, bardzo się cieszę. – I jeszcze w języku matki-Rosji z nadzieją, że może wzbudzi w nich poczucie więzi pansłowiańskiej: – Nadzwyczaj mi przyjemnie. – Toż to lingwista – zauważył Todor. – Lingwista – powiedział Bijelo. – Jakiś miły – stwierdziła Baba. – Żółtodziób – sapnęła Julka, a Lutvo i Gavro nadal siedzieli jak niemowy. – Nigdzie się nie spotkaliśmy? – zapytał herszt Bijelo. – Mam jednak nadzieję, że się będziemy spotykać – powiedział mój ojciec najczystszym serbo-chorwackim. – Przesiądź się ze szklanką do nas – rozkazał Bijelo. – A może by tak rozpieprzyć ci tę szklankę i wepchnąć do gardła? – Dość żartów, Todor – uciszył go Bijelo. – Zastanawiałem się tylko, jakim językiem przemówi ze szkłem w przełyku – powiedział Todor. Bijelo szturchnął jednego z bliźniaków. – Ustąp lingwiście krzesła i weź sobie drugie – polecił. Poszli poszukać krzesła obaj, Gavro i Lutvo. Gdy mój ojciec usiadł, Baba zauważyła: – O, masz go! – Nie krępuj się, jak masz ochotę – powiedziała Julka. Gavro i Lutvo wrócili, każdy z krzesłem. – Niemowy – zauważyła Baba. – Milczki – poprawiła Julka. – Jeden rozumek wystarcza im na dwóch – powiedział Todor. – Niewielki to kapitał. – Dość żartów, Todor – powtórzył Bijelo i Todor dołączył do milczenia bliźniaków, którzy siedzieli i głowili się nad zbywającym krzesłem. A kiedy młoda Dabrinka się obróciła, ojcu szklanka tak zaciążyła w ręce, że nie
mógł jej unieść. I tak to Vratno Javotnik poznał rodzinną bandę Slivniców, pełniących wśród terrorystów ustaszów rolę artystów do specjalnych zleceń, do których potrzebny im był właśnie lingwista. Ustasze obmyślali zadanie delikatnej natury. Ba, to zadanie było natury tak delikatnej, że Slivnice od dwóch tygodni przywarli i czekali, na pozór bierni, aż im się trafi właściwy człowiek. Slivnice oczywiście aż się palili do działania, nie tak ryzykownego jednak jak poszukiwanie lingwisty. Ostatnie ich zadanie wymagało współdziałania całej rodziny i wszystkim przyniosło korzyści. Pewien francuski dziennikarz, bez akredytacji w Jugosławii, chciał poznać z autopsji życie typowej rodziny w Slovenjgradcu, poczuć na własnej skórze stopień faszyzmu i sympatii włosko-niemieckich przeciętnego Słoweńca i Chorwata. Nadawanie tym sprawom rozgłosu nie leżało w interesie ustaszów, którzy czuli, że lepiej nie drażnić Francuzów po zamordowaniu ministra Barthou. Toteż dla tego francuskiego dziennikarza jako typową rodzinę wybrali Slivniców. Monsieur Pecile nie uznał Slivniców za przeciętną rodzinę, a może wolałby zamieszkać z rodziną, w której przynajmniej nie byłoby bliźniaków-niemowów, a za to byłaby żyjąca matka i ojciec. Może tak jak Vratno nie dowierzał, aby Slivnice mogli mieć normalnych rodziców, albo może próbował poderwać Dabrinkę i – skoro Baba i Julka podkładały się same – uraził honor rodziny Slivniców. Jakkolwiek tam było, rozkoszni bliźniacy, Gavro i Lutvo, wyrysowali na zakurzonej masce samochodu Monsieur Pecile, jak spada niczym kamień do rzeki Mislinji. Było to zadanie, które wciągnęło ich wszystkich, prawdziwe zadanie rodzinne. Ale polowanie na lingwistę to co innego. Todor przyznawał, że tak go znudziło, że chyba stracił humor i skwaśniał. O tak, zadanie, jakie terroryści ustasze mieli dla Vratna, było rzeczywiście delikatniejszej natury niż pozbycie się jakiegoś Francuza bez akredytacji. Nowym obiektem ich zainteresowania był Niemiec nazwiskiem Gottlob Wut, akredytowany w Jugosławii na tej samej zasadzie co cała horda Niemców, a konkretne zadanie, jakie wyznaczali mojemu ojcu, nie polegało – przynajmniej na razie – na pozbyciu się tego Niemca. Gottlob Wut dowodził grupą zwiadowczą Jednostki Motocyklowej Balkan 4, a ustasze nie szukali kłopotów z Niemcami. Chcieli przede wszystkim, aby mój ojciec szybko się zaprzyjaźnił z Gottlobem Wutem. Slivnice mieli mojego ojca przygotować do tego ważnego zadania. Nikt nigdy nie słyszał, aby Gottlob Wut z kimś się zaprzyjaźnił. Biednego Wuta wojna pozbawiła korzeni, czego się nie da powiedzieć o wszystkich Niemcach. Gottlob Wut dla służby porzucił pewną sztukę i ustaszów
interesowało, co mógłby zdradzić ze swej tajemniczej przeszłości przed przyjacielem w obecnym swoim stanie upadku ducha i nostalgicznego nastroju. Nie jest jasne, na co stawiali ustasze w przypadku Gottloba Wuta, przypuszczam jednak, że w grę wchodziła jego zraniona duma. Gottlob Wut był przed wojną mechanikiem wyścigowym w fabryce motocykli NSU w Neckarsulm. W kręgach motocyklistów mówiło się, że Wut to złota rączka, prawdziwy magik. Ustasze uważali, że ta złota rączka Wuta jest również ciężka i szybka, a nawet w jakiejś mierze zbrodnicza, skoro w 1930 nowy model wyścigówki NSU nieoczekiwanie wygrał Grand Prix Włoch pod Brytyjczykiem Freddym Harrellem i ustasze twierdzili, że do tego zwycięstwa Wut przyłożył się raczej ręką niż geniuszem dokładności w ustawianiu zaworów. Włoscy koledzy ustaszów dostarczyli jakichś dowodów, że Gottlob Wut skutecznie przyłożył rękę do czegoś więcej niż tylko cieniutkie sprężynki zaworów. Przyłożył ją rzekomo do głowy włoskiego faworyta, Guida Maggiacomo, którego ciało znaleziono po wyścigu na parkingu garażu Grand Prix, leżące spokojnie obok tej tak szalenie strzeżonej velocetty, która nie stanęła do wyścigu. Skroń Guida Maggiacomo została bestialsko wgnieciona, jak stwierdziły władze, wyścigowym gaźnikiem firmy Amal znalezionym na miejscu zbrodni. Podobno Gottlob Wut w tym czasie nigdzie się nie ruszał bez gaźnika firmy Amal. Nowa wyścigówka NSU uzyskała w tym czasie nową szybkość dzięki temu, że udało się w niej te gaźniki przechylić bardziej w dół, pod nieznacznie zmienionym kątem. Pech chciał, że włoscy koledzy ustaszów sponsorowali kilka konsorcjów, które wyłożyły pieniądze na Guida Maggiacomo i jego strzeżoną jak skarb velocettę. Gdy zestawiono wyniki zakładów, okazało się, że pozostałych wykosiła stajnia Brytyjczyka Freddy’ego Harrella i Niemca Klausa Worfera. Rejestry jednak świadczą, że wszystkich zakładów dokonał ten magik-mechanik Gottlob Wut. To Wut zgarnął łupy. Stało się to jednak w 1930 i gdyby ustasze dowiedli tej zbrodni nazistowskim zwierzchnikom Gottloba Wuta, Niemcy z pewnością by się tym nie przejęli. Gottlob Wut był cenionym dowódcą grupy zwiadowczej Jednostki Motocyklowej Balkan 4. Sama jednostka w tym czasie nie miała raczej wielkiej wartości. Niemcy stwierdzili, że ich motocyklowe zwiady to środek przestarzały w kampanii jugosłowiańskiej. W serbskich górach stanowiły łatwy cel. Zważywszy na sposób walki i ukrywania się czetników, łatwo im było wytropić motocykle. Również utrzymanie jednostki Gottloba Wuta w Slovenjgradcu nie było zbyt istotne. Nie było prawdziwej wojny w Słowenii i Chorwacji – tylko spokojna okupacja. Policja miała na swój użytek lepsze środki od motocykli. Nieokrzesani motocykliści Gottloba wyglądali trochę głupio w spokojnym mieście.
Oczywiście ustasze zakarbowali sobie Gottloba nie tylko z powodu tej starej finansowej urazy. Chętnie by przyłapali magika na jakiejś nowej zbrodni, i to takiej, którą by się dało przedstawić jako występek przeciw Niemcom. O pewnym skandaliku już wiedzieli. Gottlob Wut może nie miał przyjaciela, ale miał przyjaciółkę – Serbkę, będącą swego rodzaju politycznym skandalem w Slovenjgradcu. Gottlob Wut, czego mogli dowieść, raczej lekce sobie ważył własną germańską krew. A nawet sprawiał wrażenie, że całą wojnę ma gdzieś. Tak się zaczęła cała ta kampania zbierania haków na Wuta i mój ojciec zasiadł przy kuchennym stole do studiowania historii sportu motocyklowego. Vratno nauczył się nazwisk zawodników i dat wyścigów. Wykuł średnice i skoki tłoków i, co ważniejsze, wskaźniki ciśnienia. Odróżniał model z zaworem bocznym od wysokoprężnego, z dwiema górnymi krzywkami, bliźniaka o pojemnościach trzystu pięćdziesięciu i pięciuset centymetrów sześciennych. Mój ojciec nigdy dotąd nie siedział na motocyklu, toteż Slivnice pomagali mu, jak mogli. Zwalisty Todor padał na czworaki i ojciec wsiadał. Todor podstawiał łokcie jako rączki kierownicy; demonstrował branie zakrętów. Bijelo podawał głośno warunki na drodze. – Ostry zakręt w prawo – mówił Bijelo. – Przechyl się w krzyżu – radził Todor. – Zostaw te łokcie, motorem nigdy się nie kieruje, rączki się tylko trzyma. Musisz go wychylić, biodrami i głową. No, przechyl mnie trochę w prawo. – Ostry zakręt w lewo – mówił Bijelo i patrzył, jak mój ojciec niezręcznie odchyla w lewo szerokie plecy Todora i zsuwają mu się kolana. – Na tym byś się nie wyrobił – mówił Todor. – Straciłbyś panowanie, Vratno, synku. Nie czuję tych kolan, dalej, ściśnij mnie. A Baba chichotała. – Ja będę motorem – mówiła. – Dajcie mi. – Todor jest fajnym motorem – rozstrzygał Bijelo, najstarszy; miał oko do motorów, nie da się zaprzeczyć. Ukradł kiedyś włoskiego nortona w Tarviso za granicą – o, zanim jeszcze został odpowiedzialną głową rodziny – i wrócił na tym traktorze przez góry do Jugosławii, przekraczając granicę w miejscu, gdzie nie było placówki celnej, jako że przekroczył ją tam, gdzie nie było również drogi. Tak go jednak ciągnęło z tym motorem do domu, że wyjechawszy wreszcie na prawdziwą drogę, wpakował się z nim do rzeki Sawy na przedmieściu Bled i wygramolił się mokry, ale szczęśliwy, ze świadomością, że zrobiłby to raz jeszcze, gdyby miał okazję, i tym razem dojechałby do samego Slovenjgradca. Tak twierdził. W każdym razie był dobrym nauczycielem dla mojego ojca i ojciec ujeżdżał Todora Slivnicę pod krytycznym spojrzeniem Bijela co wieczór przez wiele godzin – przy Babie, która oferowała własne szerokie plecy, gdyby się Todor
zgodził zamienić, i Julce, która utrzymywała, że ona by potrafiła mocniej od Vratna okraczać bak, czyli klatkę piersiową Todora. Mój ojciec, jeżdżąc po nocy w kuchni całymi godzinami, widział swoją wstydliwą Dabrinkę najwyżej raz lub dwa. Nalewała wino, podawała kawę, znosiła uszczypliwe uwagi sióstr i unikała oczu mojego ojca. Raz, na ostrym zakręcie w lewo, Vratno posłał Dabrince uśmiech; gotów był czekać wieki, byle uchwycić jej spojrzenie. Ale Todor odwrócił głowę, której tył przedstawiał zwykle reflektor i niezbędne urządzenia. Zwalił mojego ojca na tym ostrym zakręcie w lewo. – Musiałeś za daleko się wychylić, Vratno – powiedział i przysunął się bliżej do siedzącego na podłodze mojego ojca. – Zajmij się dorosłymi paniami – poradził. – Nie musisz po nie wychodzić z domu i zabijać się szukaniem. – I Todor wskazującym i środkowym paluchem zastrzygł jak nożycami grubości sekatora, tnąc tuż nad kolanami mojego ojca. O, teraz, kiedy polowanie na lingwistę się skończyło, widać było, jak humor Todorowi Slivnicy się poprawia.
Dziesiąte czaty w zoo: wtorek, 6 czerwca 1967 r. 3.45 rano Poczułem senność na widok tych słoni, ale jeżeli one potrafią znosić bezsenność przez siedemdziesiąt lat lub dłużej, i ja mogłem jeszcze wytrzymać tych parę godzin. To przez to, że całe zoo ucichło; przez moment poczułem się znużony. Kiedy wracałem z pawilonu gruboskórnych, było tak cicho, że minąłem swój żywopłot i zaszedłem dróżką do wybiegu oryksa. Bez żadnego sensownego powodu, jak sobie uświadomiłem, odkładałem wizytę u niego. Łatwo było przeleźć przez ogrodzenie, ale jak tylko stanąłem za nim, zobaczyłem, że oryks jest w swojej szopie. Z drzwi obórki sterczały tylne kopyta rozkraczone na rampie; na pęciny kładły mu się jedwabiste białe włosy. Wyglądał jak ktoś powalony młotem, gdy wchodził do domu – zaskoczony w drzwiach. Gdy jednak ostrożnie się zbliżyłem, uniósł łeb i wysunął pysk z drzwi w światło księżyca; dotknąłem wilgotnego czarnego nosa; jakoś tak zamuczał. Przeżyłem niejakie rozczarowanie, taki był potulny; spodziewałem się, że mnie zaatakuje, przyprze do ściany szopy, zagrozi rogami i kopytami, dopóki mu nie dowiodę, że jestem kimś, komu może zaufać. Oryks jednak nie potrzebował dowodu; położył się z powrotem, wyciągnął, znowu się uniósł, wysuwając spod siebie wielkie biodro – i ukląkł! Nie kłamię. Wielkie jaja stuknęły o deski rampy. Dźwignął się ze znużeniem, jakby mówiąc: No dobra, pokażę ci, którędy do łazienki. Pewno sam byś nie znalazł drogi.
Zapraszał mnie do swojej szopy; to znaczy wycofał się, całkiem zszedł z rampy i kiwając głową pokazał mi swój pokój: To tu sypiam, jak jest zimno – kiedy jest ciepło, jak widziałeś, wysuwam się częściowo za drzwi szopy. Tu zjadam jakąś przekąskę, przy tym oknie bez szyby. A tu siadam sobie poczytać. Tłukł się po szopie (oczekując, jak sądzę, że go czymś poczęstuję), a kiedy mu pokazałem, że nic nie mam, z niejakim oburzeniem wyszedł z domu. Światło księżyca odbijało się od rampy; jaja oryksa zachybotały przeszyte stroboskopowym refleksem promieni księżyca. Należałoby coś konkretnego powiedzieć o ich rozmiarach. Piłki do koszykówki to przesada oczywiście. Ale były cięższe od piłeczek do softballu i – bez wątpienia! – większe od jaj słonia, które chwilę temu oglądałem stojąc na baczność. Są wielkości piłki do siatkówki, ale za ciężkie, żeby zachować idealnie kulisty kształt. To piłki do siatkówki, na których ktoś usiadł, albo ze spuszczonym powietrzem – z małymi dołkami w miejscach, gdzie się zapadły wskutek ubytku powietrza. To najbliższe porównanie, jakie znajduję, poza tym mogę dodać, że dyndają w podługowatych, luźnych skórzanych sakiewkach, a także że tu i ówdzie zaschła na nich skorupa – niewątpliwie gnoju zalegającego ruderę biednego oryksa. Wyobraź sobie, że ten oryks urodził się w Hietzinger Zoo! Ma wyprany mózg! Myśli, że po to ma jaja, żeby je za sobą włóczyć. Nikt go nigdy nie uświadomił; nie wiedziałby zapewne, co się robi z damą. Oto do czego doszedłem po namyśle: dlaczego nie ma tu jakiejś antylopy, górskiej kozicy czy doświadczonej gnu, która by mogła pokazać biednemu oryksowi, po co mu te piłki do siatkówki? Jestem przekonany, że to abstynencji zawdzięczają swoje rozmiary! Przeszukałem więc zagrody w jego otoczeniu w poszukiwaniu damy, która by mogła oświecić prostaczka, tego apatycznego oryksa. Było to trudne. Antylopa południowoafrykańska okazała się za mała i płochliwa, przyprawiłaby tylko o frustrację naszego oryksa. Odniosłem wrażenie, że gnu z białym ogonkiem jest nazbyt owłosiona; antylopa wodna pani Gray wyglądała absurdalnie dziewiczo; mniejsza kudu niewiele miała do zaoferowania; afrykańska Acelaphus miała za szczupły grzbiet; a białobroda gnu była jedyną samicą z brodą. W całym Hietzinger Zoo nic tak idealnie nie nadawało się dla oryksa jak łagodna starsza pani krowa. Podjąłem więc decyzję. Zamiast demoralizować oryksa chutliwą lamą, całą nadzieję postanowiłem raczej złożyć w dniu wyzwolenia zoo – kiedy nasz oryks wyrwie się już na zawsze na pastwiska Wachau nad Dunajem, gdzie będzie rżnął królewskie krowy i królował struchlałym stadom. Podniesiony tym na duchu, przemknąłem obok pawilonu małych ssaków. O. Schrutt błąkał się gdzieś w ciasnych korytarzach labiryntu małych ssaków,
wciąż skrzypiąc drzwiami, jak usłyszałem, i suwając przesuwanymi szybami. Ale wraz z odgłosami niezdarności O. Schrutta dało się słyszeć coś nowego, kiedy zająłem pozycję przed otwartymi drzwiami. O. Schrutt pobudził swoich podopiecznych; słychać było szuranie, skrobanie, dzwonienie pazurów o szkło. I ledwie pomyślałem, że to przebudzenie jest zapowiedzią nagłego pojawienia się O. Schrutta w korytarzu, w drodze do otwartych drzwi – w chwili kiedy cofnąłem się już o krok na dróżkę i wracałem za żywopłot – z jakiegoś zaułka w labiryncie małych ssaków dosłyszałem płacz. Uciętą w połowie skargę, jak gdyby O. Schrutt otworzył drzwi do koszmaru jednego z tych biednych stworzeń i równie szybko zatrzasnął je z powrotem – bojąc się prawdopodobnie uwikłania w ten zwierzęcy sen. Ale płacz był zaraźliwy. Pawilon małych ssaków rozszlochał się i rozjęczał. Och, lament buchnął pod niebiosa i znów został ucięty, stłumiony, choć nie umilkł. Jakby cię gdzieś minęły wagony jakiegoś zwierzyńca, rozpędzone, i krzyki przerażonych zwierząt uderzyły jak trzaśniecie bicza z przejeżdżającej dwukółki; ten krzyk uderzył i trwał chwilę, jak ukłucie bicza piekące na szyi, kiedy woźnica zaciął cię i pojechał dalej. Rozgarnąłem więc najbliższą dziurę w żywopłocie tuż przy ziemi, przelazłem dołem i schowałem się za żywopłotem, wstrzymując oddech. Dopiero kiedy odetchnąłem i usłyszałem wokół siebie tysiące oddechów, zdałem sobie sprawę, że reszta zoo znowu nie śpi.
Spisana techniką wysokiej rozdzielczości autobiografia Siegfrieda Javotnika: Prehistoria II (c. d.) W niedzielę 26 października 1941 Slivnice uznali, że Vratno Javotnik jest już gotów na spotkanie z Gottlobem Wutem, którego niedzielne zwyczaje stwarzały dogodną ku temu okazję. Grupa zwiadowcza miała niedziele wolne. Przed koszarami Balkan 4 przy ulicy Smartin nie było straży i nie było straży przed garażem mieszczącym motory jednostki – w pobliskiej przecznicy odchodzącej od Smartin i biegnącej brzegiem rzeki Mislinji. Niedziela była dla Wuta dniem, w którym bez pośpiechu zjadał śniadanie ze swoją serbską kochanką, otwarcie zainstalowaną w mieszkaniu przy ulicy Smartin, znajdującym się w połowie drogi między koszarami Balkan 4 a garażem. Co niedziela rano Wut przemierzał ulicę Smartin, rześko wyłaniając się z koszar w płaszczu kąpielowym i nie zasznurowanych wyjściowych butach, z mundurem pod pachą; był to jedyny dzień tygodnia, kied y nie nosił na głowie
ani w ręce ochronnego kasku. Miał własny klucz do mieszkania Serbki. Cała ulica Smartin patrzyła, jak Wut sobie otwiera. Czasem w niedzielę jeden zwiadowca z grupy miał służbę jako łącznik. Wtedy jeden z enesiaków, sześćsetka z bocznym zaworem, stał zaparkowany przed koszarami. Poza tym przypadkiem wszystkie motory zamknięte były na klucz w garażu w górze ulicy. Wut miał również klucz do garażu. Późnym popołudniem zostawiał kochankę i szedł do swoich motorów, też sam sobie otwierał, porządnie ubrany, w mundurze i – tym razem – z płaszczem kąpielowym pod pachą. Potem do zmroku grzebał się w silnikach. Zapalał je, regulował, podkręcał, skakał po motorach, tu i ówdzie uwiązywał do rączek kierownicy krótką notatkę stwierdzającą charakter wykrytych przez niego usterek, skutki, jakimi grozi ich nienaprawienie, i zawierającą czasem groźbę kary dla bardziej niedbałych podległych mu kierowców. Krzątając się, zapracowany, zostawiał drzwi garażu otwarte, by dać ujście spalinom i – dostęp widowni; głównie dzieciakom; stawały w drzwiach i naśladowały wycie przyspieszających silników. Wut pozwalał im siadać na motorach z koszami, nigdy jednak na takich, które by mogły zeskoczyć z podpórek i przygnieść dzieciaka. Przynosił od Serbki ciastka i przerywał na chwilę pracę, by spałaszować je z dzieciakami, zanim zamknął. Ale dzieciaków, które kradły – choćby takie drobiazgi, jak znaczki – nigdy więcej nie wpuszczał. Wut zawsze też wiedział, które co ukradło. Gottlob Wut był żylastym mężczyzną bez bioder i tyłka, z pochylonymi plecami, poruszał się sztywno i jak w drgawkach; chodził podrygując, jakby rozprostowywanie kości go bolało. I prawdopodobnie bolało go. W swoim czasie połamał wszystkie palce u rąk i połowę u nóg, jedną nogę i z przeciwnej strony łokieć, wszystkie żebra oprócz pierwszego, najwyższego z lewej strony, raz złamał szczękę, dwa razy nos i trzy razy zapadnięty lewy policzek – choć nigdy prawego. Nigdy nie brał udziału w wyścigach, ale testował wszystkie maszyny wyścigowe, dopóki nie usunięto usterek. NSU wykrywało usterki dzięki Gottlobowi Wutowi. Biedny Wut, przygnieciony którymś z prototypów, z dłonią przeszytą na wylot rączką przedniego hamulca, piersią zalewaną benzyną, przestarzałą dźwignią biegów modelu Tourensport wbitą w udo, gdy najemni robotnicy zwlekają z niego tego potwora, mówi: – Ja, można powiedzieć, że tylnego zawieszenia praktycznie nie ma i będziemy musieli zachować widełki wspornika z przodu, jeżeli mamy mieć w ogóle jakieś zawieszenie. Bo na pewno zabrakło mi zupełnie zawieszenia na tym zakręcie z tyłu, na którym się nie wyrobiłem. Teraz jednak Wut miał nudną pracę, pisanie liścików: Bronsky, masz zawsze miękkie opony; Gortz, bibułką nie zatkasz przecieku, zgubiłeś uszczelkę
przewodu i żebyś mi więcej tam nie wsadzał czegoś tak nasiąkliwego jak bibuła; Wallner, zanadto się wychylasz na zakrętach, otarłeś rury wydechowe i zgiąłeś podpórkę – to zdzieranie do niczego dobrego nie doprowadzi, głupku, doczekasz się najwyżej, że ci doczepię kosz, żeby cię przyhamować; Vatch, nie masz na tylnym błotniku żelaznego krzyża i nie mów mi, że to dzieciaki ci go zwędziły, bo mam na nie oko i wiem, że jest u jakiejś dziewczyny albo posłałeś go do domu i napisałeś, że to odznaczenie, którego nigdy nie dostałeś – ma otwory na śrubki, nikogo nie nabierzesz – załóż go więc z powrotem na błotnik; Metz, masz brudne świece, za nikogo nie czyszczę świec, to praca nie wymagająca kwalifikacji, sam możesz to zrobić – w poniedziałek, zamiast iść na obiad. Tak, Gottlob Wut miał nudną pracę – przeżył przygody, by teraz zanudzać się na śmierć. Chętnie by powiedział najlepszemu ze swoich kierowców, Wallnerowi, że może ścierać rury wydechowe na proch, może kłaść się na zakrętach i zdzierać te rury, aż nic z nich nie zostanie – bylebyś uważał na podpórkę, może cię trzepnąć, i to dlatego nie montuje się ich na wyścigówkach, tak jak się często nie montuje na nich rur wydechowych. Ale Gottlob co niedziela pisywał te karteczki i musiał je pisywać, żeby się nikt nie czepiał jednostki zwiadowczej Balkan 4, nawet jeżeli była w odstawce; nie tak łatwo o uzupełnienia w częściach i ludziach w Slovenjgradcu, jak to bywało w poczciwej starej fabryce w Neckarsulm. Niewątpliwie wybór niedzieli 26 października 1941 przez Slivniców był wyjątkowo trafny, bo wtedy właśnie mój ojciec spróbował wnieść pewne urozmaicenie w nudne życie Gottloba Wuta. Był to również piąty i ostatni dzień kopania grobów przez obolałe od łopaty, zmordowane wdowy w Kragujevac. Prawdopodobnie był to zwykły, podobny do innych dzień podstępnej walki dla czetników Mihajlovicia i komunistycznych partyzantów, którzy w tym czasie wspierali oddziały czetników w walce z Niemcami – komunistycznych partyzantów pod dowództwem mało komu znanego syna chorwackiego kowala ze wsi w Klanjec. Ten syn kowala poszedł na rosyjski front z armią austrowęgierską, ale przeszedł na stronę Rosjan i w czasie wojny domowej walczył w szeregach Armii Czerwonej; potem wrócił do kraju jako przywódca Jugosłowiańskiej Partii Komunistycznej; potem, w roku 1928 został aresztowany jako komunista i pięć lat przesiedział w więzieniu; potem rzekomo przewodził Jugosłowiańskiej Partii Komunistycznej w okresie, kiedy była nielegalna, aczkolwiek ludzie związani wówczas z ośrodkami bałkańskiego podziemia w Wiedniu przysięgają, że nigdy o tym synu kowala nie słyszeli. Niektórzy działacze bałkańskiego podziemia utrzymują, że ten syn kowala był w gruncie rzeczy funkcjonariuszem tajnych służb rosyjskich i przebywał w Rosji,
póki się nie zaczęła opóźniona niemiecka inwazja. Jakiekolwiek są jego prawdziwe dzieje, ten syn kowala został zakonspirowanym przywódcą komunistycznych partyzantów, którzy wraz z czetnikami walczyli przeciw Niemcom wtedy, kiedy nie zwalczali czetników. Był komunistą, miał dużą, piękną głowę Słowianina; walczył w jednym szeregu z Mihajloviciem, zanim zwrócił się przeciw niemu; doprawdy był człowiekiem tajemniczym. W czasie kiedy mój ojciec szedł na spotkanie z Gottlobem Wutem, mało kto o tym synu kowala, Josipie Broz Tito, słyszał. Na pewno nie słyszał o nim mój ojciec, ale Vratno, jak już mówiłem, nie zajmował się szczególnie polityką. Zajmowały go rzeczy bardziej konkretne: różne zastosowania gaźników Amal, zalety krzywki górnozaworowej, umlauty i końcówki czasowników. Prawdę mówiąc, aż do tej niedzieli, 26 października 1941, mój ojciec uczył się na pamięć wstępnych słów swojej roli. Vratno półgłosem rozmawiał sam ze sobą po niemiecku, powtarzał nawet zdania przygotowane dla Wuta. Potem wkroczył w otwarte drzwi garażu jednostki motocyklowej w zbakierowanym trochę i zsuniętym z czoła kasku koloru indygo, z daszkiem pomalowanym na czerwono, z kołyszącymi się, nie zapiętymi paskami; nad otworem na ucho miał skrzyżowane wyścigowe chorągiewki w szachownice, a nad nimi okrągłą nalepkę z napisem: GAŹNIKI AMAL PIERWSZE NA MECIE – OSTATNIE DO WYSIADKI! – Herr Kommandeur Wut – zagaił. – Ha, jeszcze wciąż pana poznaję. Lat panu przybyło, oczywiście, ja wtedy miałem ledwie jedenaście, też oczywiście mi przybyło. Cudotwórca Wut! – zapiał Vratno. – Że też mój wujek nie dożył, tak chciał pana poznać. – Co? – zapytał Wut roztrącając narzędzia i dzieciaki. – Kto? – zapytał, ściskając klucz nasadowy w opuchniętej starczej dłoni – tak brudnych dłoni z pokaleczonymi knykciami mój ojciec w życiu nie widział. – Melduje się Javotnik – powiedział. – Vratno Javotnik. – Mówisz po niemiecku – stwierdził Wut. – A co robisz w tym kombinezonie? – Wut – oświadczył mój ojciec – przychodzę dołączyć do pana stajni. – Mojego czego? – zapytał Wut. – Przychodzę zacząć naukę od początku, Herr Wut... jak już odnalazłem mistrza. – Nie prowadzę żadnych stajni – stwierdził Wut. – Nie znam żadnych Javotników. – Pamięta pan Grand Prix Włoch w 1930? – zapytał Vratno. – To naprawdę było zabójcze, Herr Wut. Gottlob odpiął kaburę u boku. Vratno mówił dalej: – Zabrał mnie z sobą mój biedny wujek, Herr Wut. Miałem zaledwie jedenaście lat. Wujek mówił, że pan jest najlepszy z najlepszych.
– W czym? – zapytał Wut z rozpiętą kaburą. – W motocyklach oczywiście, Herr Wut. W przygotowaniu i prowadzeniu, objeżdżaniu motorów i kształceniu kierowców. Geniusz, mówił wujek. Oczywiście, na przeszkodzie stanęła polityka, gdyby nie ona, wujek dołączyłby do pana stajni. – Ale ja nie mam żadnej stajni – oświadczył Wut. – Posłuchaj pan – mówił mój ojciec. – Mam prawdziwy problem. – Bardzo żałuję – powiedział serio Gottlob Wut. – Właśnie się wybijałem jako kierowca – mówił mój ojciec – kiedy wujek zginął, wjechał motorem do Sawy pod Blend. To był dla mnie koniec, Herr Wut. Od tamtej pory nie siedziałem na motorze. – Nie wiem, czego chcesz – powiedział Gottlob. – Mógłby mnie pan uczyć, Herr Wut. Wszystkiego muszę się uczyć od początku... jazdy. Byłem dobry, Herr Wut, ale straciłem ducha, jak biedny wujek utonął w Sawie. Wujek mówił, że pan jest najlepszy. – Skąd twój wujek mnie znał? – zapytał Wut. – Cały świat pana znał, Herr Wut! Grand Prix Włoch 1930. Co za tryumf! – Powtarzasz się – stwierdził z pretensją Wut. – Uczył mnie wujek, Herr Wut, mówił, że dobrze mi idzie. Ale jak już mówiłem, straciłem ducha. Trzeba mi mistrza, żebym wrócił do jeżdżenia. – Jest wojna, głupcze – powiedział Wut. – Kim ty zresztą jesteś? – Chyba Chorwatem... jeżeli to ważne – wyznał Vratno. – Ale sport motorowy jest międzynarodowy. – Ale teraz jest wojna – powtórzył Wut. – Jestem dowódcą grupy zwiadowczej Jednostki Motocyklowej Balkan 4. – To moja upragniona stajnia! – zawołał mój ojciec. – To nie stajnia! – krzyknął Wut. – To wojna! – Naprawdę bierze pan udział w wojnie, Herr Wut? – zapytał Vratno. – Co wojna zrobi z NSU? – Cofnie nas o dziesięć lat – powiedział Wut. – Nie będzie żadnych wyścigów, nie będzie żadnych ulepszeń. Nie będzie nawet żadnej fabryki, do której by można wrócić, a wszyscy moi kierowcy mogą zostać bez nóg. Wszystko wróci pokryte farbą maskującą. – Och, ma pan rację, w sporcie motorowym nie ma miejsca na wojnę – przyświadczył mu mój ojciec. – Herr Wut, czy mógłbym w jakiś sposób przezwyciężyć swój lęk? – O Boże! – wykrzyknął Wut. – Trzymaj się z daleka od niemieckiej jednostki wojskowej! – Pan może mi pomóc, Herr Wut, wiem, że tak. Mógłby pan z powrotem zrobić ze mnie motocyklistę.
– Dlaczego mówisz po niemiecku? – zapytał Wut. – A zna pan serbo-chorwacki? – zapytał mój ojciec. – Jasne, że nie – przyznał Wut. – To chyba lepiej, jak mówię po niemiecku. Zjeździłem całą Europę, widzi pan... głównie amatorskie imprezy oczywiście. Ale byłem rezerwowym na Grand Prix w 1939, Szkoda, że w ’39 nie wygrał ten enesiak. Nie myśli pan, że wasza wyścigówka z tego roku była trochę przyciężka? Ale na tych wyjazdach liznąłem trochę języków. – Zanim straciłeś ducha? – zapytał Wut, bo już się trochę pogubił, – Tak, zanim biedny wujek utonął na nortonie. – A w czasie Grand Prix Włoch miałeś dopiero jedenaście lat? – Jedenaście, Herr Wut. Byłem zachwyconym dzieciakiem. – I sprawdziłeś, że tam byłem? – Sprawdziłem, Herr Wut. – Jak w ogóle mogłeś to sprawdzić? – zapytał Gottlob. – Wszyscy pana znają, Herr Wut... Cały świat sportu motorowego. – Tak, już to mówiłeś – potwierdził Wut. – Jak by się pan zabrał do przezwyciężania takiego lęku? – zapytał mój ojciec. – Zwariowałeś – stwierdził Wut. – I wystraszysz dzieciaki. – Proszę pana, Wut – poprosił mój ojciec. – Miałem wszystkie potrzebne odruchy, a teraz jestem jak martwy. – Musiałeś zwariować – oświadczył Wut, a mój ojciec powiódł dzikim wzrokiem po garażu. – Kupa przyczep – orzekł – ale to właściwie nie motory. I bocznozaworowe – dodał – kupa wolnoobrotowych, to dobre na czas wojny chyba, ale na takich nie wygrywa się wyścigów, no nie? – Chwileczkę – powiedział Wut. – Mam dwie sześćsetki górnozaworowe. Te chodzą jak należy. – Żadnego tylnego zawieszenia – ciągnął Vratno. – Punkt ciężkości miał za wysoko i źle się prowadził... jeżeli dobrze pamiętam ten z ’38. – Znakomicie pamiętasz – ocenił Wut. – A ile wtedy miałeś lat, synu? – Tylko dwa modele ’38, te bocznozaworowe, i baki do przyczep – wyliczył pogardliwie mój ojciec. – Szkoda, Herr Wut – dodał. – Pomyliłem się. Nie ma pan tu nic dla mnie. – I ruszył do drzwi. – Z końcem tej wojny – dodał jeszcze – NSU będzie produkować same motorowery. – I nawet mnie nie wysyłają tam, gdzie się naprawdę jeździ! – zawołał Wut. Mój ojciec wyszedł na ulicę Smartin, a Gottlob Wut wyjrzał za nim z kluczem nasadowym wetkniętym za but. – Może – powiedział Vratno – uznali, że pan jest za stary na front. Może, Herr Wut, wyszło im z obliczeń, że już pan zrobił, co miał do zrobienia. No wie pan, że
brak już panu ikry. – Nie widziałeś tej wyścigówki – powiedział Wut nieśmiało. – Chowam ją pod brezentem. – Jakiej wyścigówki? – zapytał Vratno. – Z Grand Prix ’39 – powiedział Wut i stanął niepewnie, nazbyt zsuwając stopy, rozprostowując i ściskając pięści za plecami. – Tej, co była za ciężka? – zapytał Vratno. – Mogę ją odciążyć – powiedział Wut. – Oczywiście musiałem ją trochę obudować, żeby myśleli, że to taka sama robocza maszyna jak inne. Ale od czasu do czasu zdejmuję ten osprzęt, żeby ją przelecieć. No wiesz, podpórkę, skrzynkę na narzędzia, bagażnik, podstawki pod radio i te cholerne torby przy siodełku. Musiałem ją trochę obwiesić, żeby wyglądała na wojskowy motor, ale to ta sama pięćsetka z Grand Prix ’39. Mój ojciec z niedowierzaniem wrócił do drzwi. – To ta dwucylindrowa, zgadza się? – zapytał. – Ze sprężonym doładowaniem i podwójnym wspomaganiem obrotów? Z podwójna ramą i tylnym zawieszeniem na obudowanym tłoku nurnikowym? – Chcesz ją zobaczyć, co? – zapytał Wut i zarumienił się. Ale wyścigówka pod brezentem stała w przebraniu wojskowego motoru, połyskując trochę ciemniejszą farbą maskującą, gdyż farba kryła warstwy emalii. – Ile pali? – zapytał Vratno. – Jak ją odgracić, półtora – powiedział Wut. – Wciąż waży aż czterysta osiemdziesiąt sześć, ale duża część tego to paliwo. W miarę zużycia, przy pustym baku schodzi poniżej czterystu. – Jaka jest na drodze? – pytał Vratno, lekkimi pchnięciami, podejrzliwie naciskając przód, jakby był ekspertem od wstrząsów. – Och, wciąż trochę trzęsie – przyznał Wut. – Może jest twarda w kierownicy, ale siła niezawodna. – Wyobrażam sobie – powiedział Vratno, a Gottlob Wut spojrzał na skrzyżowane wyścigowe chorągiewki nad otworem na ucho w kasku ojca. Potem posłał któreś z dzieciaków do koszar po swój kask. – Mówiłeś: Javotnik? – upewnił się. – Vratno. Vratno Javotnik. A Gottlob wtedy: – Co do tego twojego lęku, Vratno... – Kłopot w tym, jak go opanować, Wut. – Zdaje mi się, Vratno – powiedział Gottlob – że dobry motocyklista musi przenieść swój lęk. – Na co, Wut?
A Gottlob na to: – Udawaj, synu, że to inny lęk. Coś takiego jak ten, kiedy się uczyłeś jeździć, kiedy zaczynałeś. – Mam udawać? – upewnił się Vratno. – To nie takie trudne – wyjaśnił Wut – Masz udawać, że nigdy jeszcze nie jeździłeś na motorze. – To nie powinno być trudne – stwierdził Vratno patrząc, jak Gottlob Wut ćwiczy zginanie nóg w kolanach, żeby rozruszać stare, sztywne stawy, zanim wsiądzie na tego potwora z Grand Prix ’39. Jeżeli nie uważasz, pedał rozrusznika może ci oddać takiego kopa, że staw kostki znajdzie ci się na miejscu stawu kolanowego i zanim zdążysz wrzasnąć, kością udową żgnie cię w płuca. Przynajmniej tak twierdził Gottlob Wut, mistrz motorowy, który w tajemnicy przechowywał wyścigówkę z Grand Prix ’39 i którego polityka obchodziła równie mało jak mojego ojca; i on nawet nie słyszał o Josipie Broz Tito.
Jedenaste czaty w zoo: wtorek, 6 czerwca 1967 r. 4.15 rano Nie wyobrażam sobie, co może im robić O. Schrutt. Wciąż je słyszę; całe zoo nasłuchuje. Od czasu do czasu znienacka otwierają się jakieś drzwi, bucha straszna zwierzęca orkiestra i drzwi równie nagle się zamykają i tłumią ten krzyk. Mogę się tylko domyślać, że O. Schrutt jedno po drugim je bije. W krzyku brzmi wyraźna udręka. Ilekroć bucha z całą siłą, odpowiadają mu inne zwierzęta w zoo. Jazgotem jakaś małpa, kaszlem wielki kot, różne gatunki wodnych ptaków ćwiczą start i lądowanie, chodzą po klatkach niedźwiedzie, zwalisty siwy osiłek trenuje boksowanie; te delikatniejsze w pawilonie płazów, długie węże, zwijają się i rozwijają. Jakby wszyscy z gniewem opłakiwali te stworzenia w podczerwieni. Mogę się tylko domyślać, że O. Schrutt po kolei spółkuje z każdym. Tuż za swoim żywopłotem mam stado różnych zwierząt stepowych, zbiły się w gromadkę i naradzają. Domyślam się, co mówią, szczypiąc się za uszy tymi dziwacznymi zębami roślinożernych: Schrutt znowu robi swoje. Słyszałeś to przed chwilą? To szczur olbrzymi Brannicka. Wszędzie bym poznał jego okropne szczekanie. Och, zoo nie milknie ani na chwilę. Przed chwilą wylazłem zza żywopłotu i zaszedłem do pustego Biergarten zamienić słówko z niedźwiedziami Wszystkie siedziały jak na rozżarzonych
węglach. Najdzikszy, sławny czarny niedźwiedź azjatycki, przysiadał i z rykiem się prostował waląc o kraty, kiedy przemykałem obok jego klatki. Widziałem, jak na oślep wyciąga kudłate łapy i szuka mnie, kiedy już byłem pół uliczki dalej. Słynny azjatycki czarny niedźwiedź na pewno myślał o Hinleyu Gouchu, który go schwytał, a niewiadome diabelstwa O. Schrutta na pewno nie są dla niego niczym innym jak jeszcze jedną sprawką któregoś z tych Hinleyów Gouchów. Gdyż dla straszliwego azjatyckiego czarnego niedźwiedzia każdy człowiek musi być Hinleyem Gouchem – a już na pewno jest nim O. Schrutt. Próbowałem wszystkie je uspokoić, żaden jednak argument nie przemawiał do słynnego azjatyckiego czarnego niedźwiedzia. Ale po cichu wytłumaczyłem niedźwiedziom polarnym, że to nie powód, żeby powstawały przeciwko sobie, i odtąd unosiły się na wodzie, jakkolwiek nadal niespokojne. Ubłagałem niedźwiedzia grizzly, by usiadł i pozbierał myśli, co niechętnie zrobił, choć najpierw ślepo rzucił się na mnie; czuła para moich rzadkich niedźwiedzi w okularach tak była niespokojna, że przytulała się do siebie na stojąco. Och, mogę tylko się domyślać. O. Schrutt, ty zboczony świrze! Jakiemu to wstrętnemu nałogowi się oddajesz, że całe zoo doprowadzasz do szału?! Nikt jednak nie potrafi mi tego powiedzieć. Jestem gdzieś na jakimś niesamowitym bazarze, bardziej podstępnym od Stambułu. W klatkach i za ogrodzeniami zwierzęta szepczą językiem gwałtowniejszym i bardziej obcym niż turecki. Spróbowałem nawet paru słów serbo-chorwackich w przypadku wielkiego brunatnego niedźwiedzia o słowiańskim wyglądzie. Ale nikt mi nie mógł nic powiedzieć. Mogę się tylko domyślać, co oznaczał ostatni krzyk: że O. Schrutt rytualnie, powoli dusi samotnika tupi, wrzask przedziera się przez lawendowy labirynt i urywa się jak nożem uciął, milknąc jak wszystkie inne. Teraz przesuwa się przesuwana szyba. I zoo tłumaczy mi to po turecku.
Spisana techniką wysokiej rozdzielczości autobiografia Siegfrieda Javotnika: Prehistoria II (c. d.) Rytuał nauki jazdy Vratna na wyścigówce z Grand Prix 1939 ograniczał się do niedziel. Mój ojciec czekał na Gottloba Wuta na chodniku ulicy Smartin, pod drzwiami jego Serbki. Wut stawiał się punktualnie, w płaszczu kąpielowym, kasku, butach, aczkolwiek nie zasznurowanych, i z mundurem pod pachą. Mój ojciec w skórzanym kombinezonie Bijela Slivnicy, czekając na niego, polerował swój kask koloru indygo.
Gottlob Wut potrzebował w niedzielne poranki dwugodzinnej kąpieli. Nad wanną miał półeczkę na ciasto i kawę. Mój ojciec zjadał śniadanie, siedząc na misce klozetowej z opuszczoną klapą. Rozmawiali przy krzątającej się i chwilami przeszkadzającej serbskiej kochance Wuta, która im obu dolewała kawy, a Wutowi wody do wanny i od czasu do czasu tylko przesiadywała w kucki między wanną a miską klozetową, przyglądając się, jak rozliczne szramy na ciele Wuta zmieniają w wodzie kolor. Zivannie Slobod rola kochanki przychodziła z najwyższą łatwością. W średnim wieku, o ciężkiej szczęce i szeroka w biodrach, miała w sobie siłę Cyganki o czarnych, lśniących włosach. Nie odzywała się słowem do Wuta, a kiedy mój ojciec po serbo-chorwacku chwalił jej usługi, unosiła nieco głowę i pokazywała mu cieniutką, drgającą żyłkę na szyi i szerokie, połyskliwe zęby. Po kąpieli Zivanna zabierała mojemu ojcu Wuta; oddawała go po półgodzinie. Chodziło o zabieg nacierania, na który silna Zivanna prowadziła całkowicie sflaczałego po kąpieli Wuta owiniętego ręcznikami. Vratno nastawiał radio i głośno spuszczał wodę z wanny, żeby nie słyszeć rozluźnionych ponad wszelkie wyobrażenie stawów Wuta na wielkiej, dusznej górze pościeli w jedynym pokoju Zivanny, który zamykał się na klucz. Vratno raz zobaczył tę górę – któregoś ranka zostawili drzwi otwarte, kiedy on wchodził za Wutem do łazienki. Musiało to być spanie jak na piłce, gdyż łóżko Zivanny, jeśli pod pościelą rzeczywiście znajdowało się łóżko, zasłane było jedwabiami i futrami, futrzanymi poduszkami i wielkimi, połyskliwymi szalami; na szczycie tej góry tkwiła wywrotna waza z owocami. Bóg z nim, z Gottlobem Wutem i jego niedzielnym folgowaniem sobie. Ten wiedział, jak sobie urozmaicić tydzień, Wiedział też wszystko o tej wyścigówce z Grand Prix 1939. Potrafił ją rozebrać w dziesięć minut. Tylko jednego nie mógł przeboleć, że nie ma czasu nic zrobić z tą farbą maskującą. Jakieś pozory trzeba było zachować. I tak miał szczęście, że dowodził tak życzliwą grupą motocyklistów; nigdy nie donieśli przełożonym z dowództwa niemieckiego zwiadu o istnieniu tego wyścigowego NSU. Dbał o to, żeby byli zadowoleni, pozwalając kolejno każdemu się przejechać, choć cierpiał z tego powodu nie na żarty. Wallner zanadto na nim szarżował – nie miał najmniejszego respektu dla mocy silnika; Vatch bał się go i nie wchodził wyżej niż na drugi bieg; Gortz zgrzytał biegami; Bronsky fruwał na zakrętach, zawsze o jeden bieg za wysoko; Metz był niepoprawnym głupkiem i nadużywał hamulców – kiedy go odprowadzał, dym szedł z opon. Nawet za Slovenjgradcem, na idealnie prostej drodze Gottlob się denerwował, kiedy kto inny siedział na jego motorze. Ale pewnych wyrzeczeń nie mógł uniknąć. W przypadku mojego ojca Wut był bardzo ostrożny. Zaczęli od jazdy we dwóch. Wut oczywiście za kierownicą i nieustannie pouczając siedzącego z tyłu
pasażera. – No widzisz? – pytał, skręcając czysto, z piskiem, i gładko, bezszmerowo wkładając niższy bieg na zakręcie. Ojciec zaciskał powieki, wiatr świszczał mu w otworach na uszy i podrzucał jego kaskiem. – Możesz nawet włożyć wyższy, jeżeli na zakręcie masz ścianę – mówił Wut. – Tylko popatrz. – I nigdy nie zmniejszał równo rosnącego przyspieszenia przy zmianie biegów, zawsze też trafiał w bieg. – Musisz trafić – mówił. – Masz za sobą za duży ciężar, żebyś mógł nie trafić i utrzymać się drogi. – Dawał też przykład: wciskał sprzęgło i wjeżdżał w zakręt na luzie. – Czujesz? – pytał. – Nie wyrobiłbyś się na tym zakręcie bez biegu, co? – Boże, o nie! – odpowiadał mój ojciec i jak najszybciej oświadczał, że czuje z całkowitą pewnością, że by się nie wyrobił na tym zakręcie. I Wut puszczał sprzęgło; czuli kochane, mocne jego szarpnięcie wyciągające ich z powrotem na środek drogi. Ktoś głuchy nie dosłyszałby nigdy, jak Gottlob Wut zmienia bieg: robił to płynniej niż automat. – Czujesz, Vratno? – zawsze pytał Wut. – Odruch warunkowy – odpowiadał mój ojciec. – Prawdziwy Pawłow z ciebie, Wut. Ale niedługo po 1 listopada 1941 przeszkodził im śnieg, toteż mój ojciec musiał trochę poczekać, nim awansował z roli pasażera. Wut pozwolił mu dotknąć dźwigni biegów na dużej sześćsetce z bocznymi zaworami i przyczepą, a na prawdziwy motor posadził go dopiero wtedy, gdy lód zniknął z dróg. Sam Wut nie był taki ostrożny. Pewnej niedzieli nawet, w lutym ’42, wziął jedną z regularnych garnizonowych sześćsetek, model 1938, i z Vratnem jako pasażerem wybrał się na północ od Slovenjgradca do wsi Bucovska Vas, gdzie podobno na odnodze rzeki Mislinji leżał najgrubszy lód. Mój ojciec stał, trzęsąc się w sosnowym zagajniku na brzegu rzeki, gdy Wut ostrożnie wjechał na lód tą trzydziestką ósemką. – Widzisz? – powiedział Wut i powoli, od miejsca, w którym stał mój ojciec, ruszył zygzakami prawa, lewa, bardzo wolno, na równo pracującej jedynce, zakręcił, wrócił zygzakami lewa, prawa, potem zakręcił znowu i zawrócił zygzakami prawa, lewa, tym razem wkładając drugi bieg. Kiedy zakręcał na drugim biegu, pośliznęło mu się tylne koło i jedną rurą wydechową dotknął lodu; wyprostował motor, ześliznął się na drugą rurę wydechową i znowu wyprostował. I wrócił zygzakami prawa, lewa, wrzucając trójkę. – Patrz teraz! – zawołał, przerzucił nogę z tej strony, z której pchał go wiatr, tym razem dotykając lodu piastą tylnego koła; stanął obiema nogami na jednym pedale i nie hamując zaczekał, aż motor sam się wyprostuje. Okraczył go z powrotem i wrócił, znoszony trochę bardziej na obie strony przy każdym
zakręcie, tak że mój zagapiony ojciec musiał wyjść z zagajnika i stanąć tuż nad wezbranym lodem rzeki by dojrzeć najszersze zygzaki skrętów Wuta. Motor raz po raz odbijał się rurą wydechową, dotykał lodu piastą tylnego koła, a Wut przerzucał sztywną nogę, by go wyprostować. – Patrz teraz! – wrzeszczał Wut, a pod nim zamarznięta rzeka dzwoniła i śpiewała. Tam i z powrotem, coraz szybciej, w coraz dłuższym promieniu – niemal kładąc motor na lodzie piastą próbującą się przewiercić do żywego nurtu. Popisując się, Wut leciutko musnął tylny hamulec – pozwolił, by motor wyśliznął się spod niego, gdy przerzucał nogę; wreszcie dał mu spokój, łagodnie go położył, stanął z boku i zaczekał, aż koła przestaną się kręcić. Z jednym tylko Wut miał teraz kłopot, z postawieniem na koła tej ciężkiej trzydziestki ósemki. Nogi ślizgały mu się po lodzie, gdy ją usiłował podnieść. Mój ojciec zszedł z brzegu, postawili ją wspólnymi siłami i wytarli bak, na który wychlapało się trochę benzyny. – Trzeba oczywiście mieć do tego wyczucie – powiedział Wut. – Ale tak się to robi. – Jeździ po rzekach? – zapytał mój ojciec. – Nie, głupku – powiedział Wut. – Tak się jeździ po rozlanej smole i oleju. Trzymasz równy gaz, przenosisz nogę od strony przechyłu i jak nie dotykasz hamulca, wyprostuje się sam. Potem, drobiąc nogami po lodzie, przyprowadzili starą trzydziestkę ósemkę do miejsca, gdzie brzeg był najbardziej płaski. A z przeciwnego brzegu rzeki doleciała ich owacja czwórki rybaków łowiących w przeręblach z sanek buczących płozami; dziwne, stłumione rękawiczkami oklaski z miejsca, z którego oglądali występy Wuta. Gottlob Wut prawdopodobnie nigdy jeszcze nie miał takiej widowni; wyglądał na zupełnie speszonego. Zdjął kask i wsunął go pod ramię, czekając chyba na wieniec, a co najmniej na pocałunek brodatego rybaka. Był onieśmielony, nagle skrępowany. Ale gdy sanki z rybakami podjechały, mój ojciec zobaczył, że ci Słoweńcy są beznadziejnie zalani i ślepi na mundur Wuta. Dobili sankami do lewego buta Gottloba; jeden z nich, posługując się rękawicą jak mikrofonem, wrzasnął do Wuta po serbo-chorwacku: – Jesteś największy wariat świata, słowo daję! Potem wszyscy ryknęli śmiechem i zaklaskali w rękawice. Wut się uśmiechnął; swymi poczciwymi oczami błagał mojego ojca o przekład. – Mówi, że chyba jesteś najlepszy na świecie – powiedział Vratno Gottlobowi Wutowi, ale pijakom na sankach nakazał po serbo-chorwacku: – Uśmiechnijcie się, osły, i ukłońcie odjeżdżając. Ten facet to niemiecki dowódca i odstrzeli wam jaja, jak jeszcze piśniecie słówko. Vratno widział ich głupkowato uśmiechnięte gęby, kiedy cofając ślizgali się na
piętach. Największe byczysko padło na środku rzeki na kolana i chrząkało na płozy. Siedzieli na sankach okrakiem, jeden przylepiony do drugiego biodrami i udami, jak dzieciaki, które zajechały dokądś, gdzie sanki są absurdalne albo zakazane. Mój ojciec przytrzymał motor Wutowi, który machał swoim odjeżdżającym fanom. Biedny, naiwny Gottlob Wut z kaskiem pod pachą i zadartą głową, bezbronny na trzeszczącym lodzie. – To było naprawdę coś, Wut – powiedział mój ojciec. – Byłeś wspaniały.
Dwunaste czaty w zoo: wtorek, 6 czerwca 1967 r. 4. 30 rano Przejęty do kości chłodem, zaryłem się pod żywopłotem, gdy z głównego korytarza wyszedł O. Schrutt, dzwoniąc kluczami; na czworakach, pochylony, wylazłem na chwilę zza żywopłotu, by zerknąć za nim na dróżkę. Wyszedł chwiejnym krokiem z pawilonu małych ssaków na zalane krwawą poświatą schodki. O. Schrutt pije przy pracy! Pali trawkę, bierze LSD czy inne narkotyki. O. Schrutt rozprowadza heroinę – wśród zwierzaków? Możliwe. O Boże, wyglądał okropnie. Jak ofiara. Jedną nogawkę miał wyciągniętą z wojskowego buta; jeden epolet powiewał odpięty; latarka skakała mu w ręce, kółko z kluczami niósł jak maczugę. Może jego umysł przyciągają, szarpią i na powrót ugniatają jakieś ciemne siły przypływów, prawie jak księżycowe. Może O. Schrutt podlega przeciętnie trzem na noc transformacjom. Jakikolwiek jednak jest cykl jego szaleństwa – w jakiejkolwiek był wówczas fazie – na mnie wywarł wpływ hipnotyczny. Nieomal za długo siedziałem tam w kucki na tej dróżce; oniemiały, wpakowałbym mu się pod nogi, gdyby nie zaszczekał znienacka przed zespołem małpiarni. Wtedy w popłochu zwiałem do swojej kryjówki. – Rauf! – szczeknął, może pamiętając jeszcze pawiana geladę. – Raufff! – Mimo że wszystkie naczelne siedziały bardzo cicho, albo go nienawidząc, albo żałując. A kiedy znów pojawił się na dróżce, warczał. – Aaar – mruczał. – Urrr. Tymczasem konwent międzynarodówki zwierząt stepowych, mieląc się na wybiegu i skupiając w grupki, starał się wyglądać niewinnie. O. Schrutt jednak nie spuszczał ich z oka, przechodząc wzdłuż mojego żywopłotu. Gdy skręcał w dróżkę do Biergarten, przemknąłem za żywopłotem chyłkiem aż do rogu, skąd mogłem widzieć, jak idzie dalej. Zmieniwszy się w jednej chwili w innego
człowieka, skoczył i – mówię ci, pewny siebie jak kogut – odwrócił się na pięcie do zwierząt stepowych. – Nie śpicie, co?! – wrzasnął tak piskliwie, że malutki kiang, dziki osioł tybetański, wyprysnął ze stada. I teraz O. Schrutt wręcz wyzywająco ruszył do Biergarten – o ile mogłem dojrzeć. Zatrzymał się parę stóp przed słynnym azjatyckim czarnym niedźwiedziem; potem sięgnął do jego klatki i kółkiem z kluczami jak gongiem zadzwonił o kraty. – Mnie nie nabierzesz! – krzyknął stary O. Schrutt. – Kulisz się, jakbyś spał i nie knuł niczego złego! – A azjatycki czarny niedźwiedź raz po raz rzucał się na kraty z rykiem, jakiego w życiu nie słyszałem, budząc taki strach w wielkich kotach, że nie śmiały odpowiedzieć rykiem wyzwania, tylko pokasływały i wydawały niestosowne miauki: Och, dacie mi wreszcie jeść? Bo pożrę starego O. Schrutta czy kogo tam, kto się nawinie. Twoja wola, o Boże, bylebyś nie wypuścił tego orientalnego niedźwiedzia. Błagam cię, nie! O. Schrutt śmiało urągał; azjatycki czarny niedźwiedź, wyczerpany, zwalił się całym cielskiem na frontowe pręty klatki, zgarniając wielkimi szponami przednich łap skorupy orzechów z dróżki za liną wyznaczającą strefę bezpieczeństwa – dokąd mógł dosięgnąć, ale zawsze jeszcze jakieś sześć cali od starego O. O. Schrutt ruszył dalej, kontynuując to, co musiało być agresywną fazą jego dyżuru w zoo. Usłyszałem, jak ciska kamień do sadzawki niedźwiedzi polarnych. Jeszcze się nie oddalił na tyle, na ile bym chciał; wydaje się, że jest dopiero nad sadzawkami wielu gatunków ptaków wodnych. Chyba go słyszę, jak puszcza po sadzawce kaczki – łupiąc od czasu do czasu w któregoś z rzadkich i przerażonych ptaków wodnych. Niech O. Schrutt odejdzie jeszcze trochę dalej, Dojdzie do pawilonu gruboskórnych, obudzi nosorożca i uderzeniem kluczy rozdzwoni pomieszczenie hipcia. Kiedy się znajdzie w drugim końcu zoo, wejdę do tego labiryntu małych ssaków i sprawdzę, co i jak. A jeśli starczy czasu, stary O., jeszcze coś wymyśliłem. To nietrudne do wykonania. Przesunę tylko ten sznur wyznaczający granicę bezpieczeństwa o sześć cali bliżej klatki azjatyckiego czarnego niedźwiedzia. Nie sprawi mi to najmniejszej trudności. To tylko sznur przeciągnięty między słupkami; mają nieporęczne cementowe podstawy, ale na pewno dadzą się one przestawić. I jak będziesz wyglądał, O. Schrutt? Wystarczy, że ci przesunę granicę bezpieczeństwa o jakąś stopę, że cię przysunę bliżej, niż myślisz, stary O., a tylko kiwnij drwiąco głową i wszyscy zobaczymy, jak ci spada z karku. Teraz, jeśli to jego słyszę, O. Schrutt ryczy o współczuciu, jakie żywi dla paranoi
słoni, polegającej na bezsenności. Jest już wystarczająco daleko.
Spisana techniką wysokiej rozdzielczości autobiografia Siegfrieda Javotnika: Prehistoria II (c. d.) Wyścigowa pięćsetka z Grand Prix 1939 wyciągała dziewięćdziesiąt na godzinę przy ośmiu tysiącach obrotów na minutę, a sto pięćdziesiąt mil na godzinę pozbawiona wszystkich zbędnych części, mojemu ojcu jednak nie wolno było przekraczać osiemdziesięciu na godzinę, kiedy zaczynał tą wyścigówką jeździć na wiosnę ’42. Vratno zabierał jedną część niezbędną. A mianowicie Wuta jako pasażera – ten nie milknący, pouczający głos w otworze na ucho niebieskiego kasku w odcieniu indygo. – Miałeś już być na trójce. Teraz się wyrobiłeś bardziej dzięki kierownicy niż wychyleniu. Za nerwowo; jesteś spięty, dostaniesz kurczów w rękach. Nigdy nie używaj tylnego hamowania na zjazdach. Hamujesz przednim, jak już musisz. Jeszcze raz go użyjesz, a ci odłączę. Straszny z ciebie nerwus, uważaj. Gottlob Wut jednak ani nie wspomniał, jak świetnie idzie mojemu ojcu udawanie, że nigdy dotąd nie siedział za kierownicą motoru. I dopiero wtedy, kiedy był zmuszony odłączyć linkę tylnego hamulca, zapytał Vratna, gdzie mieszkał i czym zarabiał na życie. Biurowa praca – powiedział ojciec – dorywcze tłumaczenia dla progermańsko nastawionych Słoweńców i Chorwatów w podrzędnym urzędzie. Cokolwiek to miało znaczyć. Wut więcej nie pytał. Chociaż nie było całkiem uczciwe określanie ustaszów jako progermańskich, jednak opowiadali się oni po stronie zwycięzców, a wiosną ’42 Niemcy nadal zwyciężali. Istniała nawet rekrutująca się z ustaszów milicja w mundurach Wehrmachtu. Bliźniacy Slivniców, Gavro i Lutvo, mieli nawet własne mundury Wehrmachtu, które wkładali wyłącznie od parady i kiedy wychodzili gdzieś wieczorem. Bliźniacy nie należeli do żadnej znanej mojemu ojcu jednostki i raz Bijelo zwymyślał ich za sposób, w jaki je zdobyli; zdaje się, ze mieli kilka na zmianę. Dowódca ustaszów, któremu podlegali S1ivnice, przestraszył się i stwierdził, że bliźniacy „ryzykują zerwanie stosunków”. – Nasza rodzina – oświadczył Todor – nigdy się nie bała zerwania z kimś stosunków. Todor jednak wiosną ’42 często bywał opryskliwy. Po tylu staraniach ustasze stracili zainteresowanie albo porzucili nadzieję, że Gottlob Wut się zdradzi z czymś na tyle istotnym, żeby zyskali na niego haka. Zdawało się, że Wut znajduje się poza zasięgiem wszelkiej zemsty przynajmniej tak długo, dopóki
Niemcy są zwycięzcami, a ustasze trzymają stronę zwycięzców. Cała wina Wuta sprowadzała się bodaj do tego, że trzymał i maskował wyścigówkę z Grand Prix w jednostce motocyklowej używającej wolniejszych i nie tak delikatnych wojskowych maszyn. A Zivanna Slobod, kochanka Wuta, z upodobaniem do życia obrzędowego, okazała się Serbką raczej z przypadku niż poglądów i „politycznym zaprzańcem”, jak ją nazwano w raporcie tylko dlatego, że na liście jej kochanków znalazły się typy wszelakiego wyobrażalnego autoramentu, polityczne i apolityczne. I z jej strony nie mogli więc nic na Wuta znaleźć. A niedziele miał wolne. Mógł robić z tą wyścigówką i moim ojcem, co chciał, w swoim wolnym czasie. Można by nawet twierdzić, że te niedziele świadczą o wyjątkowym zaangażowaniu dowódcy jednostki motocyklowej, były czymś w rodzaju ćwiczenia sprawności. Ustasze nie mieli po prostu nic, co by mogli przykleić Gottlobowi Wutowi. – Możemy ukraść tę jego wypieszczoną wyścigówkę – podsunął Bijelo. – Może wtedy popełni jakieś głupstwo. – Możemy porwać tę Serbkę – zaproponował Todor. – To krowa – warknęła zazdrosna Baba, chichotliwa ropucha, jak ją określił mój ojciec. – Trzeba by ciężarówki, żeby ją ruszyć. – Zdaje mi się – wtrąciła Julka – że Wut jest bardziej zakochany w motocyklu. – Na pewno – potwierdził mój ojciec. – Ale kradzież motocykla nic nie da. Wojsko mu zapewni wszelkie środki, by go odzyskać, a przynajmniej poszukać. I wcale nie jestem taki pewny, czy dowództwu cokolwiek przeszkadza, że on ma tę wyścigówkę. – No, to po prostu go zabijmy – powiedział Todor. – Ustaszom – zauważył Bijelo – do pewnego stopnia zależy na legalności. – Ustasze nudzą mnie śmiertelnie – stwierdził Todor. – Muszą stać po właściwej stronie – przypomniał Bijelo. – Wut jest Niemcem, a ustasze trzymają teraz stronę Niemców. Idzie o to, żeby zrobić z Wuta złego Niemca. – Niemożliwe – oświadczył Vratno. – Ani się zastanawia, jakim jest Niemcem, to jak by mógł być złym? – No – podsumował Bijelo – zdaje się, że ustasze już się tak Wutem nie interesują. Ludzie stale przechodzą z jednej strony na drugą i ustasze muszą wyjść z tym, kto wygra. To już nie takie łatwe. W tej wojnie bowiem zbyt wiele było walczących stron i całe strony przechodziły na inną stronę. Wiosną ’42 cała światowa prasa komunistyczna nagle zmieniła zdanie o pułkowniku czetników Draży Mihajloviciu, który był teraz generałem. Podejrzana, nadająca z Rosji stacja o nazwie Radio Wolna Jugosławia utrzymywała, że Draża Mihajlović i jego czetnicy są po stronie Niemców. Radio Wolna Jugosławia, a za nim nawet BBC, powtarzało, że przez
cały czas jedynym obrońcą wolności był pewien syn kowala. Przywódcą prawdziwego ruchu oporu był Josip Broz Tito, a Jugosławii broniła komunistyczna partyzantka, nie zarośnięci czetnicy. Wyglądało na to, że Rosja patrzy w przyszłość; wyglądało na to, że z dość dużym optymizmem dostrzega ponad głowami Niemców o wiele istotniejszy problem Jugosławii. Kto ma rządzić krajem, gdy skończy się wojna? – Komuniści – orzekł Bijelo Slivnica. – To wręcz oczywiste, pewne. Czetnicy walczą z Niemcami, partyzanci walczą z Niemcami, a za chwilę będzie tu cała Armia Czerwona, żeby walczyć z Niemcami. W międzyczasie i po Niemcach partyzanci i Armia Czerwona zwrócą się przeciw czetnikom, twierdząc, że czetnicy trzymają z Niemcami. Jeżeli coś się liczy, to dobra propaganda. – Genialnie pomyślane – stwierdził Todor. – Ważny jest rozgłos – tłumaczył Bijelo. – Tylko popatrzcie. Czy to nie czetnicy pobili Niemców w Bośni? A radio Wolna Jugosławia trąbi, że pobili ich partyzanci i że w mundurach Wehrmachtu znaleźli czetników. Na samą wzmiankę o tym Gavro i Lutvo poszli włożyć mundury. – Kompletne manekiny – stwierdziła Julka; w kuchni piękna Dabrinka myła kieliszki. Mój ojciec już nie śmiał na nią patrzeć. – To nas sprowadza z powrotem do Wuta – powiedział Bijelo Slivnica. – Nie mam pojęcia, w jaki sposób – zdziwił się Todor. – Bo ustasze muszą mieć pewność – wyjaśnił Bijelo. – Wut jest Niemcem. Niemcy zabijają Serbów czetników, a ostatnio partyzantów. Partyzanci zabijają Serbów czetników, a ostatnio Niemców. Ustasze zabijają każdego, kogo Niemcy chcą widzieć z kulką w głowie, ale o ile się da, woleliby nie zabijać partyzantów. – Dlaczego? – zapytał mój ojciec. – Bo już niedługo – wyjaśnił Bijelo – będą zabijać Niemców dla partyzantów, bo na końcu wygrają partyzanci. – To co? – zapytał Todor. – To kto gotów jest zabijać prawie każdego? – zapytał Bijelo. – Serbowie! – zawołał Todor. A Bijelo Slivnica podsumował: – Toteż Gottloba Wuta powinien zabić jakiś Serb. Wtedy ustasze pomogą Niemcom osiągnąć przewidziany odsetek i zabiją stu Serbów za jednego Niemca, Wuta. W ten sposób Niemcy będą zadowoleni, a potem Armia Czerwona zejdzie się z partyzantami i przepędzi Niemców z Jugosławii, i ustasze będą się cieszyli dobrą opinią jako ci, którzy zabijali Serbów, tych podłych czetników. I partyzanci z otwartymi ramionami przyjmą ustaszów. Ustasze wciąż są górą; przebierają wśród zwycięzców. Muszą też, oczywiście, wyrównać stare rachunki z Gottlobem Wutem. No, sam powiedz – dodał Bijelo – może niedobrze to pomyślane?
– Jaki Serb kiedy zabije Gottloba Wuta? – zapytał mój ojciec. – Ty – powiedział Bijelo. – Tylko się postaraj, żeby to wyglądało na robotę Zivanny Slobod, Serbki. Potem i ją musisz zabić. Żeby ustasze z Niemcami zgarnęli i ukatrupili tych pozostałych dziewięćdziesięciu dziewięciu Serbów i przewidziana kwota się zgodziła. Stu za jednego, no. – Bijelo każdego potrafi zadowolić – oświadczył Todor. Ale mój ojciec robił trudności. – Nie zdaje mi się, żebym chciał zabijać Gottloba Wuta – powiedział. Julka zwarła uda. Klap! – klapnęły. W kuchni Dabrinka stłukła kieliszek. – Oho – powiedziała Baba. A mój ojciec zwrócił się do Bijela: – No, jeżeli to pójdzie tak, jak mówisz, to wojna sama załatwi starego Wuta. A zresztą sam mówiłeś, że ustasze już się nim tak bardzo nie interesują. Weszli bliźniacy w mundurach i przeparadowali przed wszystkimi. Bijelo powiedział bardzo spokojnie: – Słuchaj, to się odbędzie w którąś niedzielę. Widzisz mundury bliźniaków? Weźmiesz jeden ze sobą w papierowej torbie. Wut siedzi w tej swojej długiej kąpieli, uważasz? A pokrywa spłuczki nad miską klozetową? Jest porcelanowa? I bardzo ciężka. Więc jak Zivanna pójdzie wyjąć z pieca te swoje ciasteczka, spuszczasz na Wuta, który niczego nie podejrzewa i siedzi w wannie, tę pokrywę. Zatapia ci go gładko. A gdzie jest kabura Wuta? Wisi na lustrze w łazience, co? Więc bierzesz spluwę i zabijasz Zivannę, jak wraca z ciasteczkami. Potem wkładasz mundur Gavra czy Lutva i dzwonisz do dowództwa niemieckiego zwiadu. Pamiętaj, jest niedziela, jednostka motocyklowa ma dzień wolny. I pamiętaj, że jest wiosna, nie będą się pocili w koszarach. W niemieckim dowództwie biorą cię za jednego z regularnych motocyklistów Wuta... znasz ich nazwiska, podaj które. Tylko uważaj na czasowniki nieregularne. Mówisz im jakąś bajkę o tej Serbce... że słyszałeś o spisku na życie Wuta, ale za późno przyszedłeś. W Słowenii i Chorwacji jest ponad dwa miliony Serbów. Spokojna głowa, ustasze i Niemcy potrafią zgarnąć w śródmieściu Slovenjgradca dziewięćdziesięciu dziewięciu. Nie zdziwiłbym się też, gdyby ich tego samego dnia rozwalili. Ale Vratno nie ustępował. – Ja lubię Gottloba Wuta. – Pewnie – powiedział Bijelo. – I ja go lubię. – Wszyscy lubimy Gottloba Wuta – dodał Todor. – Ale chyba lubisz też pracować z nami, co, Vratno? – Pewnie, że lubi – oświadczył Bijelo. – No, może byś przymierzył mundur, Vratno. Ojciec jednak wycofał się w drzwi do kuchni; usłyszał przez ramię, jak
zapiszczało szkło pod ścierką: cienkie, nerwowe odgłosy szybkiej pracy palców Dabrinki. – Może byś zaraz któryś przymierzył? – powtórzył Todor i złapał Lutva, bliźniaka, który stał bliżej, ściągnął mu spodnie aż do kostek, szarpnął i przewrócił biednego Lutva na podłogę. Płetwonoga Baba szturchnęła ubranego jeszcze w mundur brata, Gavra, żeby spojrzał na patrzącego z podłogi obnażonego Lutva, i Gavro zachował się jak na prawdziwego bliźniaka przystało – też się rozebrał. Todor zabrał obydwa mundury i rzucił je mojemu ojcu stojącemu w drzwiach do kuchni. – Wybieraj – powiedział. – Obydwa powinny ci pasować. Mój ojciec, wycofując się do kuchni, usłyszał, jak delikatna Dabrinka tłucze następny kieliszek, i już się odwracał, by biec jej z pomocą, kiedy szczupłe nadgarstki Dabrinki wśliznęły mu się na ramiona; cienkie dziewczęce paluszki lekko ukłuły mojego ojca w żyłę szyjną utłuczoną nóżką kieliszka jak szpileczką. – Ach, proszę, przymierz jeden z tych mundurów – wyszeptała w oblewające się rumieńcem ucho Vratna. Tym się zapisał ten pierwszy i jedyny raz, kiedy to padły między nimi jakieś słowa.
Trzynaste czaty w zoo: wtorek, 6 czerwca 1967 r. 4.45 rano Coś dziwnego się tam dzieje, to pewne. Kiedy O. Schrutt drażnił bezsennych mieszkańców pawilonu gruboskórnych, wszedłem do pawilonu małych ssaków. Niesamowite wrażenie robiły te oświetlone podczerwienią zwierzęta, przekonane, że żyją w świecie, w którym noc trwa dwadzieścia cztery godziny. Wszystkie były rozbudzone i większość jakaś niespokojna w tych szklanych domkach – skulone albo nawet biegające z kąta w kąt po klatkach. Nie widać było jednak, żeby się działo coś konkretnego! Ani śladu krwi, żadne nie wyglądało na pobite, zgwałcone czy umierające. Były tylko ostrożne, nieufne i nazbyt czujne jak na nocne stworzenia, które te nocne warunki miały uspokajać. Na przykład cętkowana cybeta – dyszała leżąc na brzuchu, z tylnymi łapami rozpostartymi jak ogon foki. Trzepała ogonem, aż świstało, czyhając albo na mnie, albo na szaleńca, który lada chwila wpadnie do jej klatki przez zamknięte drzwiczki w głębi. Te drzwiczki w głębi klatek, jak się przekonałem, wychodzą na korytarze wspólne dla obu rzędów klatek stojących naprzeciw siebie w poszczególnych działach pawilonu małych ssaków. Przypominają raczej zsypy do węgla. Między klatkami i za nimi dozorca musi się na klęczkach przepychać, żeby sprawdzić
wszystkie opatrzone tabliczkami drzwi. Prawdziwy szyk. Dla dozoru, karmienia czy czyszczenia klatek dozorca może wpełzać tym korytarzem wiedząc, do jakiego wtargnie zwierzęcia – wystarczy, że przeczyta tabliczkę na drzwiach. Bardzo pomysłowe. Kto by się chciał narażać na niespodzianki – lekkomyślnie wsadzać głowę do klatki, spodziewając się w niej maleńkiej brazylijskiej marmozetki i zamiast niej znajdując wielkie, zakrzywione, drapieżne szpony mrówkojadów olbrzymich albo złośliwą i zuchwałą mangustę. Ten korytarzyk daje człowiekowi pojęcie, jak się tym zwierzętom przedstawia świat na zewnątrz. Otworzyłem tylne drzwiczki do miodożera ratela, w przeświadczeniu, że ratel to na pewno jakiś malutki szczurek, i ku swemu zaskoczeniu odkryłem, że ten ratel to wściekłe, podobne do borsuka stworzenie pochodzenia afro-indyjskiego, o jedwabistym futrze i długich pazurach; zanim mu jednak zatrzasnąłem drzwiczki przed wyszczerzoną paszczą, doznałem objawienia, jak on widzi świat. Ciemniejszy niż ciemny, twardy czworokąt czerni, czarniejszy niż wejście do jaskini: frontową szybę jego klatki oddzielała od świata na zewnątrz próżnia jak zasłona. Po zamknięciu drzwiczek doznałem okropnego uczucia że gdyby O. Schrutt zakradł się z powrotem do swojej nory, mogłoby się zdarzyć, że właśnie obserwuje ratela i widzi, jak nagle się pojawiam w jego drzwiczkach w głębi i szybko je zatrzaskuję, cofając przerażoną twarz. Wyczołgałem się z tego zsypu, spodziewając się w każdej chwili natknąć jeśli nie na O. Schrutta stękającego na czworakach, to na jakąś małpę specjalnie przyuczoną do przepędzania wszystkiego z tego przejścia. Toteż gdy wróciłem do głównego labiryntu, od razu, bez zwłoki zająłem się swoimi sprawami. Udałem się do pokoju O. Schrutta, dyżurki nocnego dozorcy. Maszynka do kawy, filiżanka z fusami, na zaśmieconym biurku rejestr – pełna lista zwierząt zoo z rubrykami na okolicznościowe notatki, sprawy wymagające dopilnowania. Jak: Olbrzymiej leśnej świni wrasta kieł, trochę jej dokucza. Gdyby cierpiała, podawać kostki soli z aspiryną. Samica ocelota lada dzień będzie się kociła. Binturong (mały drapieżnik z Borneo) cierpi na rzadko spotykaną chorobę, lepiej uważać. Australijski torbacz owadożerny zdycha. I każde zwierzę miało numer; na planie zoo klatki były kolejno ponumerowane, zgodnie z ruchem wskazówek zegara. Mój Boże! „Rzadko spotykana choroba!” I tylko tyle? Tylko „lepiej uważać” na rzadko spotykaną chorobę? Mały binturong cierpi na nie nazwaną, nieuleczalną chorobę. A owadożerny torbacz zdycha! Właśnie tak: zdycha. Ten rzadki mały skoczek. Miejcie na niego oko, sprzątnijcie go, jak wykituje.
I to na taki świat samica ocelota wydaje potomstwo. Mój Boże. Połóż temu wszystkiemu kres. Nora O. Schrutta. Ten rejestr, ta ponura maszynka do kawy i na haku za drzwiami zawieszona na rzemiennej pętli elektryczna pałka do zaganiania bydła; obok niej drąg z hakiem jak oszczep na końcu. Niech padnę trupem, jeśli wiem, co O. Schrutt tu robi. Nie odważyłem się za długo tam rozglądać. Zaraz też usłyszałem, że wraca, znowu przechodzi obok niedźwiedzi. Dosłyszałem sławną frustrację azjatyckiego czarnego niedźwiedzia sięgającego prawie wojskowych butów O. Schrutta. Zrozumiałem, że zaprzepaściłem okazję, żeby tym razem o jakąś stopę przesunąć linę bezpieczeństwa w niebezpiecznym kierunku. Rzuciłem się do ucieczki obok zespołu małpiarni. Tym razem nie podszedłem za blisko. Tym razem dojrzałem tego skubańca. Pawian gelada, czekając na mnie, przykucnął na ciemnym zewnętrznym tarasie swojej klatki w nadziei, że znów podejdę za blisko krat. A kiedy dostrzegł, że go widzę i nie mam zamiaru się zbliżyć, dał susa na najbliższy trapez, rozhuśtał się wyjąc w półmroku i wylądował wysoko na kratach, przodem do mnie. Tylko wrzasnął, a zaczajony cały zespół małpiarni unisono buchnął drwiną, od której, jak zoo długie i szerokie, wszystko zawrzało i rozgadało się. Nadszedł O. Schrutt z podskakującą latarką, ale z łatwością go wyprzedziłem i zanim doszedł do zespołu małpiarni, znalazłem się za swoim żywopłotem. A kiedy nadszedł, znowu na wybiegu był tylko jakiś czepiak. Reszta kołysała się w milczeniu w środku zespolonych budynków; jedno, drugie stuknięcie trapezu i suche klapsy, jakby jakaś duża małpa turlała się i trzepała po piersi i kolanach w pantomimie śmiechu, wielkiego, hałaśliwego zachwytu. – Znowu to samo! – wrzasnął O. Schrutt. – Co tam knujesz?! – Ale był o włos mniej agresywny, znowu zaczął się wycofywać, strzelając światłem latarki na wierzchołki drzew, szarpiąc głową na boki, aby uniknąć istniejących tylko w jego wyobraźni zbrojnych w szpony cieni, które, jak mu się wydawało, celowały w niego. – Kto tam wylazł?! – krzyczał O. Schrutt. I dalej się cofając, zmierzając do schronienia pawilonu małych ssaków, wrzasnął: – Nie przechytrzysz mnie, cholerny pawianie! Nie jestem jeszcze taką małpą, żeby się nabrać na twoje sztuczki! Potem odwrócił się tyłem i pobiegł w kierunku drzwi do pawilonu małych ssaków. Gramoląc się na łeb, na szyję po schodkach, obejrzał się za siebie. Pomyślałem: Gdyby tak w tej chwili w drzwiach stanął azjatycki czarny niedźwiedź czy bodaj jego zjawa – gdyby tak na sekundę, dokładnie w momencie, kiedy O. Schrutt ostatni raz ogląda się za siebie przed wejściem do środka, znalazł się tam ten straszny orientalny niedźwiedź i położył ciężką łapę na karku O. Schrutta – stary O. Schrutt umarłby ze strachu, nie pisnąwszy słowa.
Ale wrócił do środka. Usłyszałem, jak klnie. Potem usłyszałem, jak skrzypi drzwiami, i nareszcie wiedziałem, które to drzwi i dokąd prowadzą. I znowu usłyszałem przesuwanie przesuwanych szyb. Pomyślałem: Co to za szyba? Nie widziałem tam żadnej przesuwanej szyby. Niedługo jednak znowu doleciały mnie urywane krzyki i warczenie i zrozumiałem, że po prostu muszę zobaczyć pawilon małych ssaków wtedy, kiedy O. Schrutt w nim jest i oddaje się swoim brudnym sztuczkom. Czuję, że muszę podjąć to ryzyko. Choćby tylko z tego powodu, że australijski torbacz owadożerny jest umierający, a lśniąca samica ocelota lada dzień oczekuje rozwiązania.
Spisana techniką wysokiej rozdzielczości autobiografia Siegfrieda Javotnika: Prehistoria II (c. d.) Rodzina Slivniców obdarzona była rzadkim darem przewidywania. Ustasze zaaprobowali plan utopienia Gottloba Wuta w wannie. Ustaszom nie był też obcy wymiar kary w stosunku stu za jednego, stosowany wobec Serbów za śmierć Niemca. Aranżowali masakry Serbów od połowy roku 1941. Zdarzały się również kontrmasakry, ale liczbowo zdecydowanie prowadzili ustasze; stosowali ten sam odsetek co Niemcy: stu Serbów za jednego zabitego ustasza. Jeżeli do lata ’42 cokolwiek przez to udało się osiągnąć, było tym powszechne wśród Serbów przekonanie, że wszyscy Słoweńcy i Chorwaci to terroryści ustasze – a wśród Słoweńców i Chorwatów, że wszyscy Serbowie to kudłaci czetnicy. Zrobił się nielichy bajzel, jak to mądrze przewidział Bijelo Slivnica, i każda awantura przynosiła uboczny skutek: rośli w siłę partyzanci Tity. Sieć Niemców na drodze od Slovenjgradca do Moskwy była rozciągnięta, rzadka, a dalmatyńskie wybrzeże Jugosławii obsadzili teraz Włosi i po królewsku wspierali ustaszów. – Wut się pięknie urządził – stwierdził Bijelo Slivnica z wielka kanapką w gębie. Ale i mój ojciec nie był pozbawiony daru przewidywania. Pewnego sierpniowego niedzielnego poranka, który Slivnice zapamiętali jako niedzielę Wuta, mój ojciec siedział w łazience przy moczącym się Wucie. Gdy Zivanna Slobod poszła zajrzeć do pieca, Vratno powiedział: – Po drugiej stronie ulicy stoi jakiś obcy samochód, Wut. Jakaś duża nieznajoma rodzina na wycieczce. – Co z tego? – zapytał Wut. Mój ojciec zdjął pokrywę spłuczki i trzymał ją na kolanach. – Musisz ćwiczyć? – zapytał Wut. – Mam cię zabić – powiedział Vratno. – Mam cię utopić tą pokrywą i rozwalić
twoją panią, jak przyniesie ciasteczka. – Cóż to? – zapytał Wut. – Och, zupełny burdel – wyjaśnił mój ojciec. – Jesteś czetnikiem? – zapytał Wut. – Czy partyzantem? – Pracuję w tej chwili dla ustaszów – wyjaśnił mój ojciec. – Ale oni są teraz po naszej stronie – powiedział Wut. Mój ojciec wytłumaczył: – Tak samo byli po stronie Guida Maggiacomo na Grand Prix Włoch w 1930. Więc zdaje mi się, że i dla nich to niezręczne. – Och tak, rozumiem – powiedział Wut. – Oczywiście, to może być dla nich bardzo trudne, pewnie. – Wstał, skrępowany w tej wannie. We wklęsłościach jego niezliczonych szram woda się zatrzymała i kapała jak z wciąż otwartych ran. Gdy Zivanna Slobod wróciła do łazienki, zobaczyła, że jej rytuał został zakłócony, i upuściła swoje wypieki do porzuconej przez Wuta kipieli. Sam Wut zakładał pokrywę na miejsce, a Vratno wkładał mundur Wehrmachtu Slivniców. Potem włożył mundur Wut, a bełkocząca coś Zivanna wyławiała nugat z wody. Źle znosiła niespodzianki. I Slivnice źle znosili niespodzianki. Gdy Gottlob Wut sam jeden pojawił się na ulicy Smartin i wolnym krokiem ruszył do garażu jednostki motocyklowej, Bijelo Slivnica zapewne powiedział tylko: – Siedzieć, nie ruszać się – ponieważ cała rodzina stłoczona w samochodzie tylko siedziała, gapiła się na Wuta i czekała, kiedy wyskoczy Vratno. Czekali przez cały czas, jaki Wutowi zajęło zapalenie jednej z sześćsetek z koszem i wytoczenie jej w otwarte drzwi, gotowej do wyjazdu. Następnie Wut wyjął gaźniki ze wszystkich pozostałych w garażu motorów poza wyścigówką z Grand Prix 1939. Do czekającego motoru z przyczepą włożył wszystkie gaźniki wraz ze skrzynką na narzędzia, palcami rozdzielnika, wtyczkami, kablami, różnymi częściami silnika, łańcuchem głównym i napędowym, mapami topograficznymi Słowenii i Chorwacji i paroma tuzinami granatów; jeden granat wziął do ręki i zapalił swoją wyścigówkę. Slivnice jeszcze czekali, gdy Gottlob Wut wrócił ulicą Smartin na wyścigówce z Grand Prix, ogołoconej z wszelkiej zbędnej obudowy, i zapewne myśleli, że Wut ma kłopoty z motorem, bo jechał pochylony, trzymając jedną pięść pod bakiem, gdzie mógł się mu odłączyć przewód paliwa. Slivnice patrzyli, jak Wut zygzakiem jedzie w ich stronę z pochyloną głową, grzebiąc pod bakiem, i całkiem możliwe, że nawet nie spostrzegli, kiedy im wturlał pod samochód odwleczony granat. Przypuszczam, że Bijelo Slivnica i cała jego niesympatyczna rodzina nadal siedzieli spięci i gotowi, kiedy samochód wyleciał w powietrze.
A huk wywabił mojego ojca, który jednym susem znalazł się na ulicy Smartin i na wyścigówce za Wutem. Gottlob zawrócił do garażu i zainstalował Vratna na pracującej, rozgrzanej sześćsetce z koszem. – Dlaczego to robisz, Wut? – zapytał mój ojciec. – Już od jakiegoś czasu – wyjaśnił Wut – chciałem wrócić na drogę. Jakikolwiek powód jednak podał Wut, jedno się rozumiało samo przez się: byli kwita. Mój ojciec nie utopił Gottloba Wuta, a Gottlob Wut nie wydał mojego ojca. Nikt ich nie ścigał. Jednostka zwiadowcza Balkan 4 w niedziele trudna była do znalezienia, a chłopców z niej po odnalezieniu trudno było uruchomić – wobec braku tych gaźników. Kiedy przybyli do Dravogradu, Wut z moim ojcem usłyszeli starannie ocenzurowaną wiadomość. Powszechnie znana, sześcioosobowa rodzina ustaszów zginęła wskutek sabotażu, jakiego dopuszczono się na ulicy Smartin w Slovenjgradcu. Ustasze wraz z Niemcami schwytali Zivannę Slobod, niepoprawną serbską prostytutkę – i morderczynię odpowiedzialną za tę zbrodnię. Zgodnie z zapowiedziami zarówno Niemców, jak i ustaszów zostanie rozstrzelanych stu Serbów za jednego zamordowanego Niemca lub ustasza. W Slovenjgradcu poszukiwano odpowiedzialnych za tę zbrodnię Serbów. Za śmierć sześciorga Slivniców odpowie sześciuset Serbów – Zivanna Slobod i pięciuset dziewięćdziesięciu dziewięciu innych. Tymczasem w Dravogradzie mój ojciec się zastanawiał: ależ Slivniców było siedmioro: Bijelo, Todor, Gavro, Lutvo, Baba, Julka i Dabrinka. Nieważne, które ocalało, ocaliło jednak życie stu Serbów. Tylko że mojemu ojcu, którego polityka nie obchodziła, ta myśl nie przyniosła pociechy. – Myślę, że to Dabrinka ocalała – zauważył Vratno w rozmowie z Wutem. – Była najchudsza, w nią mogło nie trafić. – Wątpliwe – powiedział Wut. – To musiał być kierowca. On jeden ewentualnie mógł na czas zobaczyć ten granat i miał się czego przytrzymać: kierownicy, żeby nie wylecieć przez dach. Omówili to jeszcze nad pisuarem w knajpie w Dravogradzie. – Kto mógł siedzieć za kierownicą? – zapytał Wut. – Zawsze prowadził Todor – potwierdził Vratno. – Ale też on był najgrubszy i najłatwiejszy do trafienia, jeżeli przyjąć moją teorię. – Nie przyjmuję żadnych teorii – oświadczył Gottlob Wut. – Ale to bardzo fajnie znaleźć się z powrotem na drodze.
Czternaste czaty w zoo: wtorek, 6 czerwca 1967 r. 5.00 rano
Przyhamowałem. Ale mam swoje powody! Raz, że zaczyna się rozwidniać – jakby nie dość było światła księżycowego. Przede wszystkim jednak nie widzę sposobu dostania się do pawilonu małych ssaków tak, żeby O. Schrutt mnie nie zobaczył. Gdybym był w środku, zanim on wejdzie, wyglądałoby to całkiem inaczej. Wtedy bym słyszał, gdzie on jest, i mógł go unikać w tym labiryncie. Ale skoczyć na schodki i wpaść przez drzwi nie mając pewności, w której części labiryntu znajduje się O. Schrutt, to kiepski pomysł. Podjąłem więc decyzję: zaczekam, aż znowu pojawi się na zewnątrz ten pełen złych zamiarów pawian gelada. Teraz, kiedy się rozwidnia, widzę taras wybiegu zespołu małpiarni z miejsca, gdzie kończy się mój żywopłot. Jak pojawi się pawian gelada, czas na mój ruch. To proste. Stanę za wodotryskiem z wodą do picia dla dzieci, w pobliżu wejścia do pawilonu małych ssaków. Wtedy zwrócę na siebie uwagę pawiana; będę rzucał w niego kamieniami, wyskakiwał spoza wodotrysku i wykonywał obraźliwe, gwałtowne gesty. Wiem, że to go rozdrażni. A kiedy zacznie szaleć, O. Schrutt wyleci pędem po tych schodkach, gotów mordować. I gdy O. Schrutt będzie się oddawał rytuałowi swojej paranoi w zespole małpiarni, ja się po cichu, boso wemknę do pawilonu małych ssaków i zaszyję się gdzieś daleko w głębi labiryntu. O. Schrutt może się tak spieszyć, że tym razem nie zdąży zatrzeć po sobie krwawych śladów. A jeśli zdąży, przynajmniej będę tam, kiedy znów zacznie swoją działalność. Przynajmniej, bo nic nie wskazuje na to, żeby dał za wygraną. Wygląda na to, że ten diabeł uparł się nie dać nikomu zmrużyć oka aż do otwarcia zoo. Nic dziwnego, ze zwierzęta zawsze wyglądają na takie senne. Może ci się wydawać, Graff, że przesadzam. Ale jeżeli mam jakiś ukryty motyw wyzwolenia zoo, jest nim na pewno chęć zdemaskowania starego O. – nawet jeżeli jeszcze dokładnie nie wiem, co z niego za ptaszek. Wiem jednak, skąd się wziął. To powszechnie znana historia, do czego dwadzieścia albo i więcej lat temu dążyli ci O. Schruttowie. Znam drogę, jaką przebył, i wiem, że na tej drodze nie brak takich, którzy by byli bardziej niż zainteresowani znalezieniem O. Schrutta wciąż z tą naszywką z nazwiskiem i obydwoma epoletami. Ha! To całkiem naturalne, że po tylu okrucieństwach, jakich się dopuścił na poprzednich małych ssakach, stary O. Schrutt skończył tutaj.
Spisana techniką wysokiej rozdzielczości autobiografia Siegfrieda Javotnika: Prehistoria II (c. d.)
Mój ojciec i Gottlob Wut spędzili dwa lata w górach północnej Słowenii. Dwa razy zatęsknili i zaplanowali sobie wypad. Ten pierwszy, do Austrii, skończył się na przełęczy Radel, na górskiej granicy. Pogranicznicy z armii austriackiej okazali się wielkimi formalistami, nie żartowali ani z bronią, ani z papierkową robotą na punkcie kontrolnym. Wut doszedł do wniosku, że musieliby porzucić motocykle, by przejście granicy było wykonalne, toteż tej samej nocy wrócili w słoweńskie góry. Drugi wypad, do Turcji, skończył się na południowy wschód od Mariboru, zaraz na rzece Drawie, gdzie ustasze poprzedniej nocy dokonali jeszcze jednej masakry Serbów; odnoga Drawy zatkana była trupami. Mój ojciec na zawsze miał zapamiętać tratwę, która utknęła w jakiejś pułapce na brzegu. Piętrzył się na niej porządnie ułożony stos głów; architekt tego stosu starał się je ułożyć w piramidę. Była niemal idealna. Jedna głowa jednak tuż przy szczycie obsunęła się. Włosami zaplątała się między innymi głowami i huśtała się od twarzy do twarzy w nadrzecznym wietrze; niektóre twarze przyglądały się temu huśtaniu, inne patrzyły w drugą stronę. Mój ojciec i Gottlob znowu wrócili w słoweńskie góry, w pobliże wsi Rogla, i tej nocy spali przytuleni do siebie. W Rogli pewien stary chłop nazwiskiem Borsfa Durd żywił ich w zamian za przywilej odbywania przejażdżek na sześćsetce z koszem. Wyścigówki Borsfa Durd się bał – w ogóle nie pojmował, jak się utrzymuje w pionie – ale lubił, bezzębny, wsiadać do kosza tej sześćsetki i dawać się tłuc mojemu ojcu po górach. Borsfa Durd dostarczał im paliwa i jedzenia; napadał na składy ustaszów w Vitanje – aż do sierpnia ’44, kiedy to odesłano go do Rogli na wozie z gnojem innego mieszkańca wsi. Przerażony chłop opowiadał, że ustasze stojąc na wozie kopali leżącego na deskach wozu starego Durda w głowę, a potem nawalili na niego gnoju i uklepali łopatami; spod kupy gnoju widać było tylko podeszwy jego butów, gdy wszyscy po kolei próbowali go wydobyć, żeby mu sprawić przyzwoity pochówek w Rogli. Gnój jednak był za mokry i za ciężki, nazbyt ubity, toteż odrąbali całą bryłę i sturlali z wozu do dołu; dół był okrągły, ponieważ taki właśnie kształt miała odrąbana od całego wozu bryła gnoju, w której podobno znajdował się Borsfa Durd. Choć nikt właściwie nie widział ani kawałka z niego więcej poza podeszwami butów, mieszkaniec tej samej wsi, który go przywiózł na swoim śmierdzącym wozie, zaświadczał, że to jest bez wątpienia Borsfa Durd – i Gottlob Wut twierdził, że poznał jego buty. Borsfa Durd został więc pochowany bez trumny, w bryle gnoju, co położyło kres dostawom paliwa i żywności dla zbiegów, motorów i ich właścicieli. Mój ojciec i Gottlob Wut doszli do wniosku, że lepiej się stąd zabierać; jeżeli ustasze ze składu w Vitanje w ogóle się interesowali, dlaczego Borsfa Durd kradł ich zapasy, to Vratno i Gottlob mogli się spodziewać gości. Wyjechali więc zabierając to, co Borsfa Durd posiadał z ubrania. Kierując się mapami topograficznymi, przemierzali pewien odcinek drogi za
dnia, przebrani za chłopów i dokonując zwiadu pieszo – zostawiając zawsze motory zaszyte w krzakach; odwalali pięć mil górzystego terenu i wypatrywali po wsiach najmniejszych nawet oddziałków wojsk, po czym wracali tych pięć mil do motorów i z powrotem wsiadali na nie nocą, teraz w mundurach Wehrmachtu. Po sprawdzeniu trasy za dnia nie tylko wiedzieli, jak daleko mają do najbliższej wsi, ale przez większą część drogi mogli jechać bez świateł z dość dużą pewnością, dokąd jadą. Z przedostatniego napadu Borsfy Durda na Vitanje zostało im jeszcze trochę paliwa, choć niewątpliwie bezpieczniej by było porzucić motory; ryzyko byłoby niewielkie, gdyby podróżowali jako chłopi i pieszo. O tej alternatywie jednak żaden z nich nawet nie wspomniał; musieli uznać za oczywiste, że dowódca oddziału zwiadu motocyklowej jednostki Balkan 4 porzucił wojnę po to, żeby poświęcić swój czas motocyklom, nie żeby od czegoś konkretnego uciec – a już na pewno nie pieszo. Naprawdę jednak Gottlob Wut był tak kiepskim piechurem, że nie zdołali długo trzymać się tych rutynowych pięciu mil zwiadu i powrotu w ciągu jednego dnia. Wut dostał kostniaków kości piszczelowych czy też urazu kręgosłupa, jakiejś dolegliwości, której początki nosił w sobie od dzieciństwa – kiedy to wymigał się od obowiązku nauki chodzenia i już wtedy się spuścił na transport kołowy. W rzeczywistości, jak wyznał mojemu ojcu, na początku był to transport jednokołowy. Wut był mistrzem jazdy na unicyklu Wyższej Szkoły Technicznej w Neckarsulm przez cztery lata z rzędu. O ile wiedział, wciąż jeszcze do niego należał rekord szkoły w jeździe na unicyklu: trzy godziny i trzydzieści jeden minut nieprzerwanego pedałowania i zachowania równowagi bez odpoczynku i bez dotykania ziemi palcami czy piętą. Popis ten powtórzono również na podium dla mówców podczas Wieczorku dla Rodziców – kiedy to setki zmęczonych dorosłych padały z nudów i wierciły się w twardych ławkach przez trzy godziny i trzydzieści jeden minut, modląc się, żeby ten nudziarz Wut spadł i skręcił kark. Gottlobowi Wutowi wystarczyło jednak podeprzeć kręgosłup kołem lub dwoma, a mógł się utrzymać względnie prosto tak długo, jak zechciał. Długo przebywali w górach i raz tylko wpadli. Mieli zwyczaj wyłudzać albo kraść żywność nocą, po wsiach wypatrzonych za dnia. 3 września 1944 jednak od dwóch dni żywili się już tylko jagodami i wodą, kiedy wpadli w ręce dziwnego oddziału. Byli to Chorwaci – obszarpane chłopskie wojsko – szli się przyłączyć do Mihajlovicia i jego niezniszczalnych czetników. Gottlob z moim ojcem, na szczęście w starych łachach Borsfy Durda, wpadli w zastawioną przez nich zasadzkę w kotlinie pod St. Archem. Skończyło się na wrzasku, paru kijach i jednym strzale oddanym w powietrze z bardzo starej strzelby. Chorwaci na dodatek do wszystkiego innego zgubili drogę i zaproponowali mojemu ojcu i Gottlobowi bezpieczne przejście w zamian za uczciwą wskazówkę, jak się
wydostać z miejsca, w którym się znaleźli. Była to najdziwniejsza zgraja: Chorwaci chcący połączyć się z Serbami! Widocznie wszyscy oni wbrew własnej woli maczali palce w ostatniej masakrze Serbów dokonanej przez partyzantówustaszów i oglądali na własne oczy krzywdy wyrządzone Serbom. Oczywiście ich położenie było beznadziejne; w Słowenii nie mogło być żadnej organizacji czetników o jakimkolwiek znaczeniu. Ale mój ojciec i Gottlob spędzili z nimi cały dzień i wieczór, jedząc schwytaną krowę i popijając winem tak młodym, że jeszcze było pulpą. Vratno powiedział tym Chorwatom, że Gottlob jest niemową, odkąd dostał postrzał w mózg. Co tłumaczyło, dlaczego stary Wut nie mówi po serbo-chorwacku. Chorwaci powiedzieli, że Niemcy przegrywają wojnę. Chorwaci mieli też radio i tak Vratno i Gottlob odkryli, że jest 3 września, i mogli potwierdzić swoje przypuszczenia, że to rok ’44. Tego wieczora wysłuchali też w Radiu Wolna Jugosławia komunikatu komunistów o zwycięstwie partyzantów nad Niemcami w Lazarevac. Chorwaci z wściekłością temu zaprzeczyli utrzymując, że wiedzą ze źródeł serbskich, że to czetnicy oblegali Lazarevac, a zatem to oni musieli odnieść zwycięstwo i wziąć do niewoli jakichś dwustu Niemców. Chorwaci stanowczo twierdzili, że na całe mile wokół Lazarevac nie ma partyzantów; potem jeden z nich spytał, gdzie leży Lazarevac, i biedni, skołowani Chorwaci od początku zaczęli się użalać, jak to się zagubili. Tego wieczora Vratno w imieniu swoim i Gottloba przeprosił ich na chwilę. I powlekli się z powrotem do motorów Chorwatom wytłumaczył, że niemota sprawia Gottlobowi ból i muszą poszukać lekarza. Biedni Chorwaci byli, tak beznadziejni że żaden z nich nie miał nawet tyle oleju w głowie, by zauważyć, że mój ojciec z Gottlobem odchodzą w przeciwnym kierunku, niż szli w momencie, kiedy wpadli w zasadzkę. Vratno przetłumaczył Gottlobowi wiadomości z radia. – Mihajlowić się skończył – powiedział Wut – cały problem tych czetników i tych durnych Serbów polega na tym, że nie mają pojęcia o propagandzie. Nie mają nawet programu partyjnego... bodaj jednego sloganu! Nie mają się czego trzymać. A partyzanci – dodał – mają nadajniki radiowe i prosty, niezmienny program: bronić Rosji. Komunizm jest antynazistowski, a czetnicy w gruncie rzeczy są po stronie Niemców. Nieważne, czy to prawda – dodał Wut. – Zasada jest niezwykle prosta: powtarzać i powtarzać. Gównie na tym polega skuteczna propaganda – dodał jeszcze Wut. – Nie wiedziałem, że masz jakieś poglądy – zauważył mój ojciec. – Wszystko to jest w Mein Kampf – stwierdził Wut – i nie można się z tym nie zgodzić. Adolf Hitler to największy artysta propagandy wszech czasów. – Ale Niemcy przegrywają wojnę – powiedział mój ojciec. – Wygrywają czy przegrywają – orzekł Gottlob Wut – popatrz, co ten gówniarz
rozpętał. I dokąd ten gówniarz zaszedł!
Piętnaste czaty w zoo: wtorek, 6 czerwca 1967 r. 5.15 rano O. Schrutt za wiele sobie pozwala! O, moja rola była łatwa. Kiedy ten ponury pawian znów wyszedł zapolować, przemknąłem się za zespół małpiarni, porzuciłem osłonę – na moment – i pocwałowałem za wodotrysk z wodą do picia dla dzieciaków. Nawet nie musiałem podnosić alarmu; stary pawian mnie dojrzał, nim dotarłem do wodotrysku. Ryknął, zaszczekał i zapiał; w napadzie szału szarpnął łańcuchem swojej huśtawki. I oczywiście zawtórowało mu całe zoo. I oczywiście O. Schrutt zostawił te małe ssaki, które właśnie znosiły różne udręki, i wypadł z drzwi pawilonu. Tym razem uniósł się gniewem; tym razem wszedł do zespołu małpiarni. Nie czekałem dłużej niż sekundę, nim wstrząsnęła mną piekielna wrzawa, jaką podnieśli O. Schrutt i małpy. Cała ta wrzawa buchnęła z małego otwartego świetlika na dachu zespołu małpiarni jak jedno potężne dmuchnięcie fletu dobywające się ze świstem przez jeden jedyny otwór wielkości palca. I zanim O. Schrutt pojawił się z powrotem na zewnątrz, skoczyłem na schodki i wpadłem do pawilonu małych ssaków. Nie zatrzymywałem się, nie zaglądałem do klatek. Dałem nura w najbliższy korytarz, skręciłem w lewo, potem w prawo, w węższy – już zamierzałem wpełznąć do zsypu, lecz porzuciłem ten zamiar – i zatrzymałem się w końcu tam, gdzie się poczułem bezpieczny; w zasięgu słuchu miałem główne drzwi i z którejkolwiek strony O. Schrutt by nadszedł, dzieliło mnie od niego kilka zakrętów; pomiędzy nami było tyle zakrętów i załomów korytarza, że mogłem słyszeć, jak nadchodzi, i obmyślić następny unik. Rzuciłem okiem i zobaczyłem, że zatrzymałem się przy szklanej klatce ziemnej świni, Orycteropus afer. Ale dopiero kiedy z trudem opanowałem zadyszkę, zauważyłem, że Orycteropus nie jest sam. Był remis! W jednym rogu swojego domku wsparty na ogonie Orycteropus kiwał się, wystawiając przednie łapy jak bokserskie rękawice; w przeciwnym, po przekątnej, stał przed nim mały, ale złośliwy rybożerny kot indochiński – wredny maluch ze zjeżonym, wygiętym w łuk grzbietem. Prawie się nie poruszali. Nie wyglądało na to, by któryś miał przejść do ataku, ale ilekroć Orycteropus na chwilę tracił i potem odzyskiwał równowagę na nasadzie ogona, rybożerny kot warczał, prychał i dotykał pyskiem trocin na podłodze. Orycteropus – ta niemrawa ziemna świnia – wydawał jakieś grube parsknięcie.
Ważyłem w myśli ich szansę, gdy usłyszałem O. Schrutta. Zabrzmiało to tak, jak gdyby znajdował się przed zespołem małpiarni, i dobiegł mnie jego wyzywający głos: – Nic tu nie ma, ty farbowany pawianie! Spróbuj jeszcze raz, a zafunduję ci randkę z moim milutkim tupi! Już ja się postaram, żebyś miał powód do wrzasków! Tymczasem obok mnie rybożerny kot zawył, udał, że skacze, a ziemna świnia chrząknęła, zesztywniała na tylnych łapach i grubej nasadzie ogona. Mój Boże, jak długo już tak stały naprzeciw siebie? O. Schrutt! To on urządza sobie teatr! Reżyseruje sam dla siebie te nocne przedstawienia! O. Schrutt z rykiem wpadł do pawilonu małych ssaków. Usłyszałem, jak komuś urąga, a potem jego wojskowe buty o jeden zakręt bliżej; z korytarza po lewej w następny; pobiegłem korytarzem na prawo, boso po chłodnym cemencie. Zaczekałem, co zrobi teraz. Właściwie tylko dwa razy widziałem O. Schrutta w tym labiryncie. Raz, kiedy kucnąłem pod ścianą klatki, ale poniżej szyby, mam nadzieję, że poza zasięgiem podczerwonego światła odbitego od szyby, z odległości całego korytarza zobaczyłem, jak stary O. podchodzi do którejś z zaaranżowanych przez siebie scen. Odsunął szybę klatki! To jest ta szyba, co się przesuwa, przesuwa się szyba całego okna! O. Schrutt ma kluczyk, którym otwiera te przesuwane szyby – i słusznie, że ma. Gdyby zdechł ktoś ciężki albo rozchorował się ktoś złośliwy i nie mógł wyjść, nikt by się nie wygłupiał z tymi drzwiczkami prowadzącymi na zsyp. O. Schrutt jednak po to otwiera szyby, żeby drażnić swoich gladiatorów! Jeżeli uzna, że remis to już za duża sielanka, wtyka do środka tę elektryczną pałę i szturcha jednego z zawodników. A oni go oczywiście nie widzą, stoi tam w próżni, wsuwając tę elektryczną rękę: wyciąga się ona do nich z ciemności i elegancko raz i drugi nimi potrząsa. Widziałem go, jak wyregulował skalę dźwięku, nastawił wyżej, a następnie zasunął szybę – ucinając lament. Potem przyjrzał się z zainteresowaniem, jak ten tasmański diabeł lata od ściany do ściany wrzeszcząc, jakby biegał po rozżarzonych węglach – osaczany przez zgryźliwego ratela miodożera. O. Schrutt przyglądał się dosyć spokojnie, jak myślę – zaspokojony czy też otępiały w swoim szaleństwie. I jeszcze raz widziałem O. Schrutta. Tym razem obserwując go byłem całkowicie bezpieczny. Zapuściłem się w jeden ze zsypów, mogłem więc tylko obserwować cały rząd zwierząt za szkłem i czekać, w której z klatek pojawi się nagle w drzwiczkach stary O. Schrutt – skąd, jak wiedziałem, widok ma taki jak zwierzęta i nic nie może dojrzeć za frontową szybą. Widziałem go, jak się wtrąca między stojące Bóg wie jak długo naprzeciw siebie
w stanie gotowości zwierzęta. Dwa zmęczone mrówkojady olbrzymie wyglądały, jakby już dłużej nie mogły znieść rozlatanego dziko, zdyszanego tupi – długiego, niskiego, chudego, niewielkiego tropikalnego kota. Spryciarz z tego O. Schrutta! Nie chce żadnego przelewu krwi. Pokaleczone małe ssaki wzbudziłyby podejrzenia przełożonych O. Schrutta. O. Schrutt jest ostrożnym reżyserem; trzyma zawodników w wyczerpującej postawie wyjściowej; czuwa z elektryczną pałką, aby położyć kres wszystkiemu, co mogłoby mu się wymknąć z rąk. Widziałem dosyć, możesz mi wierzyć. O. Schrutt wszystko tam wprawia w ruch. Z przerażeniem spoglądają na siebie powolny lori i lemur. Malajska drzewna mysz ryjówka zamiera ze strachu na widok susów spłoszonego szczuratorbacza. Spaliłem się ze wstydu, gdy ujrzałem, że nawet zdychający australijski torbacz owadożerny musi znosić wygłupy torbacza nadrzewnego. A oczekująca matka ocelota leży wynędzniała w kącie klatki, słuchając pochrząkiwań i szurania w zsypie za drzwiczkami w głębi. O. Schrutt nie zna żadnych granic. Poczekałem, aż zniknie w drugim końcu labiryntu. I uciekłem z jego przybytku zorganizowanej grozy. Znowu przywarłem za żywopłotem zastanawiając się: skąd mu przyszedł ten pomysł? Co dało początek perwersyjnym zwyczajom O. Schrutta, polegającym na wygrywaniu wrogości jednych małych ssaków w stosunku do drugich? Wszędzie już się rozwidnia, a ja wciąż nie mam żadnego całościowego planu. Ale jednego możesz być pewien, mam swoje plany co do O. Schrutta.
Spisana techniką wysokiej rozdzielczości autobiografia Siegfrieda Javotnika: Prehistoria II (c. d.) 14 października 1944 Armia Czerwona weszła do Belgradu z eks-quislingiem Marko Mesiciem na czele kontyngentu jugosłowiańskiego. Cóż, czasy się zmieniają, ciężko było przeżyć tę wojnę, zostając po tej samej stronie, z którą się na nią wyruszało. 24 października 1944 grupa rosyjskich partyzantów ze zdumieniem stwierdziła, że w Czaczak czetnicy wiążą Niemców w sile dwudziestu tysięcy. Gdy Rosjanie i czetnicy brali w kleszcze Niemców, pewien rosyjski oficer zauważył, że czetników od tyłu atakują partyzanci. Po bitwie czetnicy przekazali Rosjanom cztery tysiące pięciuset jeńców; na drugi dzień Rosjanie z partyzantami rozbroili i wzięli do niewoli czetników. Kapitan czetników, Raković, uciekł i partyzanci urządzili na niego prawdziwe polowanie w całym
rejonie Czaczaku. Mój ojciec i Gottlob Wut wciąż znajdowali się w słoweńskich górach, na zachód od Mariboru, kiedy zaczęło się polowanie na kapitana czetników Rakovicia. W słoweńskich górach nikt nie urządzał żadnych polowań. Niemcy byli teraz w defensywie, a ustasze wyczekiwali jeszcze niezdecydowani. Czerwona Armia w swoim marszu na zachód jeszcze nie doszła do Słowenii i partyzanci nie byli najsilniejsi; ustasze nie walczyli już właściwie po stronic Niemców – nie chcieli ściągać na siebie partyzantów – niezbyt też było dla nich bezpiecznie walczyć przeciwko Niemcom. Przynajmniej w Słowenii. A Gottlob Wut popadał w przygnębienie. Nogi, plecy i cały aparat ruchowy miał żałośnie obolały, a w górach bardzo niewiele było dróg, po których mógł bezpiecznie i bez przeszkód poruszać się na motocyklu. W górach też od listopada zrobiło się bardzo zimno; motocykle wymagały lepszego oleju. Gdzieś tak w połowie listopada w sześćsetce z koszem zabełkotało radio; do tego czasu Vratno i Gottlob uznali, że radio nie działa albo że wszelkie podejmowane przez Niemców próby nawiązania łączności znajdują się poza jego zasięgiem. Gottlob nasłuchiwał; przez dwa dni bełkotało głośniej, ale był to tylko jakiś kod cyfrowy. Trzeciego dnia wszakże Gottlob Wut rozpoznał głos kogoś z Jednostki Motocyklowej Balkan 4. – To Wallner! – stwierdził – ten zasrany kamikaze, on zajął moje miejsce! – i zanim mój ojciec zdążył odepchnąć go od radia, biedny Wut przełączył na nadawanie i wrzasnął: – Świnia! Niekompetentna świnia! Mój ojciec zaraz wysadził go z siodełka, dorwał się do radia i przełączył na odbiór. I wtedy usłyszeli zwalnianie obrotów silnika prawie do zera. A głos Wallnera wyszeptał czy wydyszał: – Wut! Herr Kommandeur Wut? – Tymczasem Wut szarpał na ziemi trawę. – Kommandeur Wut? – powtórzył głos. Z radia dobywało się niewyraźne pyrkanie wolnych obrotów, kiedy Wut powiedział: – Posłuchaj tego silnika! Pracuje nierówno, zatarłby się, gdybyś tylko musiał coś z niego wycisnąć. Ale gałka transmisji była wyłączona; Wallner nie miał możności potwierdzić, że słyszał to, co słyszał. Radio Wallner mówiło: – Bronsky, jesteś na nasłuchu? Słucham, słucham. I nic, więc Wallner zawołał: – Gortz, słuchaj! Słuchaj, Metz! To dowódca, słyszeliście? – A potem krzyknął: – Vatch, jesteś tam? Vatch! – Potem silnik przestał pracować i Wallner bluznął jakimś mało subtelnym przekleństwem. Vratno i Gottlob usłyszeli, jak skacze na pedał startera. – Wyciągnął ssanie do końca – powiedział Wut. – Posłuchaj, jak się zachłystuje. I usłyszeli, jak skaczą zapadki startera: zamiast zaskoczyć, silnik zasysał. – Słuchać, sukinsyny! – wrzeszczało Radio Wallner. – Macie być na odbiorze! – A
on sam zmagał się z pedałem startera i dyszał w radio: – Chuje! – wrzeszczał. – Słyszałem starego Wuta! – Starego Wuta – powtórzył Wut, ale mój ojciec trzymał go z dala od przełącznika na nadawanie. – Stary Wut gdzieś tu jest! – wrzeszczał w radio Wallner. – Gdzie jesteś, Wut?! – W dupie – powiedział Wut, nie przestając rwać trawy. – Wut! – wrzeszczał Wallner. Jakiś inny głos w radiu zapytał: – Kto? – Wut! – odpowiedział Wallner. – Wut? Gdzie? – zapytał ten drugi głos. – To Gortz – oznajmił Wut mojemu ojcu. – Bronsky? – zapytał Wallner. – Nie, Gortz – powiedział Gortz. – Co tam chrzanisz o Wucie? – Słyszałem go – wyjaśnił Wallner. – Halo? – odezwał się trzeci głos w radiu. – To Metz – wyjaśnił Wut. – Bronsky? – zapytał Wallner. – Nie, Metz – powiedział Metz. – Co tam?
– Wut gdzieś tu jest – wyjaśnił Wallner. – Nie słyszałem go – powiedział Gortz. – Nie byłeś na odbiorze! – wrzasnął Wallner. – Ja go słyszałem! – Co powiedział? – zapytał Metz. – Och, nie wiem... „świnia” chyba, Ja, „świnia”! – Używał tego słowa – potwierdził Metz. – Ja, dwa lata temu – powiedział Gortz. – Ja nic nie słyszałem. – Nie byłeś na odbiorze, chuju! – krzyknął Wallner. – Halo – odezwał się czwarty. – Bronsky – powiadomił mojego ojca Wut. – Vatch? – zapytał Wallner. – Bronsky – powiedział Bronsky. – Wallner słyszał Wuta – wyjaśnił Metz. – Wallnerowi się zdaje – stwierdził Gortz. – Słyszałem go całkiem głośno! – zapewnił Wallner. – Wut? – zapytał Bronsky. – Gdzie tu jest Wut? – Chciałbym wiedzieć, gdzie jest to „tu” – powiedział mój ojciec do Gottloba. – Czysto jak kryształ – dodał Wallner. – Halo – odezwał się Vatch, włączając się jako ostatni. – Vatch? – zapytał Wallner. – Tak – potwierdził Vatch. – Co się dzieje? – To bardzo skomplikowane – wtrącił się Gortz. – Chuje – powiedział Wallner. – Naprawdę go słyszałem! – Kogo? – zapytał Vatch. – Hitlera – powiedział Gortz. – Churchilla – dodał Metz. – Wut! – wrzasnął Wallner. – Wut, jesteś tam?! Sam jesteś świnia! Gadaj, Wut! – ale Gottlob siedział na trawie i szczerzył zęby. Słuchał jazgotu silników i szalejącego Wallnera, słuchał, jak jego kumple jeden po drugim milkną w radiu. Potem z jakiegoś większego oddalenia dobiegł głos, którego Wut nie znał, a z nim trzaski i więcej liczb. I Wallner odpowiedział: – Usłyszałem naszego dawnego dowódcę. Jest tu gdzieś dezerter Wut. Odpowiedziały mu liczby. – Ale naprawdę! Wut tu jest! – powtórzył Wallner. A pełen trzasków głos z większego oddalenia rozkazał: – Cyfrowym kodem, dowódco Wallner. I Wallner zabełkotał liczbami. – Dowódca Wallner – kpiąco powtórzył Wut. Razem z Vratnem jeszcze posłuchali, dopóki radio nie przestało nadawać, trzasnęło i zabuczało. – Jak myślisz, gdzie oni są? – zapytał Vratno.
– A gdzie my jesteśmy? – odpowiedział pytaniem Wut. Przejrzeli razem mapy. Mogli się znajdować pięć mil nad rzeką Drawą i drogą do Mariboru. – Przemieszczają się – powiedział Wut. – Może opuszczają Slovenjgradec. Idą na wschód, bić Rosjan? Czy na północ, dołączyć do Austriaków? – W każdym razie się przemieszczają – stwierdził Vratno. – Drogą na Maribor. I tej nocy jeszcze raz posłuchali radia. Usłyszeli kolejne liczby, dalekie i pełne trzasków. Po północy znów odezwał się Wallner. – Wut? – zaszeptało radio. – Słyszysz mnie, Wut? I Gortz musiał być na linii, ponieważ wtrącił: – Ej, Wallner, uspokój się, Prześpij się trochę, chłopie. – Wyłącz się – uciszył go Wallner. – Może on gada tylko ze mną. – W t o wierzę – powiedział Gortz. – Spieprzaj! – warknął Wallner i powtórzył szeptem: – Wut? Odezwij się, odezwij się. Cholera, Wut, odezwij się. – I zagłuszyły go liczby. Potem znów się odezwał nieznajomy rozkazujący głos: – Dowódco Wallner, idźcie spać. Muszę was prosić o stosowanie kodu cyfrowego, gdy używacie radia. Wallner rzygnął cyframi i nie uzyskał odpowiedzi. – Teraz, kiedy jest sam – szepnął Vratno chichoczącemu Wutowi. – Kiedy masz pewność, że jest sam na nasłuchu, niech się ucieszy. – I Wut, zostawiając włączony odbiór, włączył nadawanie. Potem Wallner szeptem nadał cyfry. Nikt nie odpowiadał. – Balkan 4 – wyszeptał teraz Wallner. I nikt nie odpowiadał. Wtedy powiedział trochę głośniej: – Ty stary chuju, Wut. Wut, odezwij się. Gottlob zaczekał, czy nie usłyszy kogoś innego. Nie było odpowiedzi. I Wallner powiedział: – Wut, ty zdrajco, Wut. Chuju bez jaj, Wut. Wtedy Gottlob odezwał się po cichu: – Dobry wieczór, dowódco Wallner. I wyłączył nadawanie, zachowując włączony odbiór. – Wut! – syknął Wallner. – Wuuut! – wrzasnął i odezwało się więcej trzasków, szelesty i łomoty. Na pewno wymontował radio z motocykla i przeniósł je gdzieś do namiotu; usłyszeli łopotanie namiotu, stukanie radiowych części. Wallner na pewno je taszczył z namiotu jak piłkę futbolową przytuloną do piersi, ponieważ jego krzyki teraz jak gdyby się oddaliły, jakby nie trzymał ust przy mikrofonie. – Jest tu gdzieś, słuchajcie! Włączcie się, chuje! To on! I głośno szepnął Gortz: – Wallner! Na litość boską, chłopie! A ten nieznajomy, władczy głos powiedział: – Dowódco Wallner, tego za wiele. Będziecie używali szyfru albo stracicie radio,
dowódco. – I niemal wpadając w jego rytm Wallner wszedł ze swoim szyfrem, melodyjnie zawodząc pośród nocy. Vratno i Gottlob usiedli i zdrzemnęli się; budzili się i ściskali, śmiali się w gąszcz dwuletnich bród i znowu przysypiali, trzymając radio na odbiorze. Raz dosłyszeli, jak Wallner mamrocze przez sen czy też słabiutko ponawia swoje próby: – Dobranoc, dowódco Wut, ty chuju. Ale Gottlob tylko się uśmiechnął i milczał. Przed pierwszym świtem Vratno i Wut spakowali motory i przemieścili się cztery mile dalej na północ, nad Limbus. Potem zakamuflowali wszystkie graty i motory i z wymontowanym radiem odeszli jeszcze ćwierć mili dalej na północ wzdłuż górskiej grani – zdążyli na wschód słońca wychodzącego na prawo od wieży kościoła w Limbus i rozłożyli się obozem niecałą milę nad drogą na Maribor, skąd mieli ją jak na dłoni. Tkwili tam jeszcze następnego dnia i nocy o suchym pysku, nie widząc ani śladu żadnego zwiadu motocyklowego. W nocy nastroili radio na Wallnera, lecz usłyszeli tylko cyfry – w tym ani jednej nadanej przez Wallnera. Głośniejsze cyfry usłyszeli rankiem, nadawał Gortz i raz, tuż przed południem, Gortz powiedział: – Biedny Wallner – a na to Bronsky, że biedny Wallner zawsze żył w za wielkim napięciu. Wtedy odezwał się ten podsłuchujący nieznajomy głos: – Dowódco Gortz, proszę posługiwać się szyfrem. I Gortz obiecał, że będzie. To tego dnia po południu Gottlob wypatrzył rozmamłanego Heinego Gortza na jednej z sześćsetek ’38 bez kosza. Za nim jechał Bronsky na miękkich oponach, co Wut dostrzegł aż z grani. Tej samej nocy duży oddział wojska przeszedł przez Limbus, przestrzegając wymogów zaciemnienia. Ledwie jego końcówka opuściła miasto, mój ojciec włamał się do tamtejszej mleczarni i wrócił z mlekiem i serem. Dwa dni jeszcze siedzieli nad Limbus, zanim wypatrzyli kolejne ruchy wojsk niemieckich – tym razem towarzyszył im nie rozpoznany zwiad motocyklowy. Nie Balkan 4 w każdym razie; była to jakaś grupa być może jeszcze z Austrii. Towarzyszyła przetrzebionej jednostce idącej w rozsypce, bez wozów pancernych, same ciężarówki i łaziki. Bez numerów. Niektórzy żołnierze maszerowali zdjąwszy hełmy, wielu wyhodowało zupełnie niegermańskie brody. Nadarzała się okazja i mój ojciec z Wutem ją wykorzystali. Dołączyli do tej grupy za Limbus, a przed Mariborem, wyszli do niej na drogę i powołali się na kłopoty z motorem, które ich zmusiły do odłączenia się od Balkan 4. Zostali nakarmieni i w motorach wymieniono im olej, po czym wjechali do Mariboru
nie wiedząc, czy się wycofują, czy idą na front. Właściwie nie miało to znaczenia. Przy rozdzielaniu kwater Gottlob oświadczył, że on ze swoim żołnierzem dołączą do dawnej jednostki. Za jakąś opłatą zostawili motory w szopie ulicznych prostytutek na tak zwanym Starym Mieście; potem napadli i obrabowali w śródmieściu niemieckiego oficera – gładko im to poszło w starych łachach Borsfy Durda – następnie poszukali łaźni, w której rozprostowały im się i zalśniły brody. Już w mundurach wrócili do śródmieścia: dwaj żołnierze na nocnej hulance. Ale nie, och nie. Kto by przypuszczał, że w całym Mariborze Gottlob Wut trafi do tego właśnie lokalu, który przypadł do gustu również innym maruderom z Balkan 4? Może Wut myślał, że z tą dwuletnią brodą nikt go nie pozna. Tak czy inaczej, rzucał się w oczy między innymi żołnierzami w Piwnicy św. Benedykta. Popisywała się w niej tańcem brzucha Turczynka o podejrzanie jugosłowiańskim imieniu Jarenina; na tym tańczącym brzuchu miała bliznę po cesarskim cięciu. Piwo było cienkie. Jedno dawało do myślenia: ani jednego ustasza w mundurze Wehrmachtu. Ale nad barem wisiało powiększone zdjęcie: ustasze w mundurach Wehrmachtu maszerujący z partyzantami! – gdzieś w Chorwacji. Mój ojciec uważał, żeby starannie wymawiać umlauty; czuł, że z tymi brodami wyglądają podejrzanie. Było już bardzo późno, kiedy Vratno udał się za podrygującym Wutem do nie ogrzewanej ubikacji. Z pisuaru buchała para; nad okropną dziurą do załatwiania się na stojąco kafelki były popękane. Ktoś chwiał się na piętach ze spodniami opuszczonymi do kostek, wypięty nad otchłanią sracza – uczepiony poręczy, żeby nie wpaść. Czterech parowało nad pisuarem; kolejni dwaj weszli razem z Gottlobem i moim ojcem. Schyliwszy głowy nad korytarzem, wstrzymując oddech, żeby nie wdychać buchającej pary i smrodu, ośmiu mężczyzn wygrzebało się z rozporków i sikało. Jeden wrzucił w ten ściek papierosa. Wtedy ten, który w kucki, okrakiem siedział nad sraczem, wrzasnął i chyba usiłował się podciągnąć, chwytając mocniej za poręcz. – Wut! – wrzasnął, a Gottlob, szybko się obracając i sikając mojemu ojcu na nogę, zobaczył, jak rozmamłany Heine Gortz wyrywa poręcz z przegniłej, obłożonej kafelkami ściany i leci do tyłu, spętany w kostkach spodniami, dupą prosto w otchłań sracza. – Dobry Boże! – jęknął Heine Gortz i ze stopami w górze, obsypany wypadającymi drobniakami, jeszcze raz wrzasnął: – Wut! Na Boga, Bronsky, to Wut! Obudź się, Metz! Szczysz obok Wuta! I zanim mój ojciec sam zdołał przerwać sikanie, Bronsky i Metz wykręcili Gottloba tyłem do pisuaru. Heine Gortz o własnych siłach wygrzebał się z
dziury. Mój ojciec schował się w spodnie i zapiął rozporek, ale rozmamłany Heine Gortz już pytał: – Ty, co tu robisz z Wutem? Gottlob jednak nawet nie spojrzał na Vratna; nie wyglądało na to, żeby się znali. Mój ojciec powiedział, bez zarzutu akcentując każdą sylabę: – Dopiero co go spotkałem. Te brody nas połączyły, rozumiecie? Podziwialiśmy swoje brody. A Bronsky czy też Metz wykrzyknął: – Stary Wut! Tylko popatrzcie na niego! – Zasrany zdrajca – powiedział Heine Gortz. I któryś z nich podciął Wuta kolanem – aż się zgiął – a inny pociągnął go za brodę. Wepchnęli go w kabinę do srania na stojąco. Potem odwrócili nogami do góry i spuścili głową w dół do zatykającego dech sracza. Balkan 4 działała zespołowo. Nowy dowódca Heine Gortz, w gównie od krzyża po kolana, wciąż ze spodniami wokół kostek, trzymał Wuta za jedną nogę i pchał biednego Gottloba w otchłań sracza. Zapinając rozporek, mój ojciec porozumiewawczo wzruszył ramionami i pokiwał głową zmieszanej grupce pozostałych, nadal stojących nad parującym pisuarem. – Wut? – zapytał jeden. – Kto to jest Wut? – Obaj mieliśmy brody – powiedział Vratno. – Podziwialiśmy się nawzajem, to wszystko – podkreślił, choć biedak ledwie mógł mówić – tak go zatkała zespołowa praca strasznej Balkan 4 – i miał wrażenie, że musi krzyczeć, żeby w ogóle wydobyć z siebie głos, jako że żołądek podjechał mu do gardła. Kiedy mój ojciec spokojnie wychodził z męskiej ubikacji w Piwnicy św. Benedykta, nad tą straszliwą dziurą widać było tylko podeszwy butów Wuta. Tak jak biedny Borsfa Durd, Gottlob Wut również został pochowany bez trumny. Jak Borsfę Durda, można go było poznać tylko po podeszwach butów.
Szesnaste czaty w zoo: wtorek, 6 czerwca 1967 r. 5.30 rano Oto moja rada: zróbmy tak, jak ja to robię w tej chwili. Któregoś dnia późnym popołudniem schowajmy się za tym żywopłotem; przesiedzimy nie ruszając się stąd całą pierwszą wachtę nocnego dozorcy. Kiedy dyżur obejmie O. Schrutt, dajmy mu zrobić parę obchodów. Będziemy też musieli uważać na pawiana geladę, chociaż jego można wykorzystać. Nie mogę się zdecydować, czy mamy stopniowo doprowadzać O. Schrutta do szału, czy od razu rzucić go na pożarcie słynnemu azjatyckiemu czarnemu niedźwiedziowi przy pierwszej nadarzającej się okazji.
Z załatwieniem go w ten drugi sposób może być pewien kłopot. W łapy azjatyckiego czarnego niedźwiedzia mogłyby również wpaść klucze na kółku i żadną siłą nie dałoby mu się ich odebrać, tego możesz być pewien. Poza tym O. Schrutt mógłby mieć dość czasu na wydobycie broni i oddanie strzału. Niezależnie od tego, czy by go to uratowało, czy nie, w Hietzing na pewno znalazłby się policjant mający ucho na to, co dzieje się w zoo. Gdybyśmy jednak nawet wykorzystali pawiana geladę, by doprowadzić O. Schrutta do szału, nic potrafimy przewidzieć, jaką formę przybierze on w ostateczności. O. Schrutt mógłby doprowadzić zoo do amoku. W tym problem. Uważam, że musimy go po cichu zwinąć w pawilonie małych ssaków. Rozbroić, związać i zakneblować – zaprowadzić do tego zsypu i wsadzić na przechowanie do którejś ze szklanych klatek. Wsadzimy go do mrówkojadów olbrzymich! Powinny go uspokoić. Przy swojej umiejętności dobierania par powinien wiedzieć, jak spokojnie i nieagresywnie musi się zachowywać, żeby nie rozdrażnić mrówkojadów. Ale też niesprawiedliwie byśmy postąpili, gdybyśmy zachowali go całego dla siebie. Ten indochiński rybożerny kot z rozkoszą by się trochę zaopiekował O. Schruttem. Założę się, że miodożer ratel i tupi ucieszyłyby się widząc O. Schrutta u siebie, osznurowanego jak gęś gotowa do włożenia do brytfanny, gruchającego jak synogarlica przez knebel, powtarzającego z gębą w trocinach: „Grzeczny, grzeczny ratelek... ooo! Jesteś grzecznym ratelkiem, co? I nie chowasz żadnych uraz?” Jeszcze lepiej: możemy mu zawiązać oczy, niech zgaduje, do którego ze zwierzaków go wsadziliśmy, które to z nich węszy i ciężko sapie z zimnym, ruchliwym nosem przy uchu starego O. Ząb za ząb, O. Schrutt.
Spisana techniką wysokiej rozdzielczości autobiografia Siegfrieda Javotnika: Prehistoria II (c. d.) Mój ojciec przywarował w Mariborze. Płacił dość słono za wolno stojącą szopę prostytutek na Starym Mieście, ale jego motory były tam bezpieczne. Nie powiem, żeby ufał tej czarownicy, prostytutce, która nie chciała mu zdradzić swojego nazwiska; którejś nocy nawet, kiedy Vratno wrócił do szopy, by przenocować przy swoich motorach, zastał w niej starego Serba, który ściągał paliwo z sześćsetki z koszem. Serb również nie powiedział, jak się nazywa, ale mój ojciec przemówił do niego po serbo-chorwacku i zdziecinniały starzec wybąkał parę słów, jako temat wybierając powszechne rozczarowanie; po pierwsze do króla Piotra, którego ostatecznie Mihajlowić uratował i odesłał do
Londynu. Czy mój ojciec zna śpiewaną przez Serbów piosenkę? Nie, bo to piosenka polityczna. Stary Serb mu zaśpiewał: Kralju Pero, ti se naše zlato Churchill-u si na čuvanje dato... Królu Piotrze, tyś jest nasze złoto, Churchill cię przetrzyma przez te lata... Ale potem, wyrecytował stary Serb, ten król o zajęczym sercu pozwolił, żeby mu Brytyjczycy dyktowali, co jest dla Jugosławii najlepsze. 12 września 1944 król Piotr ogłosił, że największą szansę daje Jugosławii poparcie Armii Ludowej marszałka Tito. Król wyparł się Mihajlovicia i czetników, nazwał ich wszystkich „zdrajcami ojczyzny”, którzy wzbraniają się wstąpić do partyzantki. Czy król wiedział, że nie dalej jak przed sześcioma dniami – mówił stary Serb – zanim on zdradził swój lud, czetnicy z narażeniem życia w nocy świętowali dzień urodzin króla: płonęły ogniska na każdym szczycie i nie milkły śpiewy o ich miłości do króla, i to przy obowiązku zaciemnienia? Czy mój ojciec bodaj wiedział o tym? Więc mój ojciec odpowiedział, że przez jakiś czas sam tkwił uwiązany w górach – ale nie w górach serbskich. No dobra, a czy mój ojciec wie, co teraz śpiewają Serbowie? Nećemo Tita Bandita Hoćemo Kralja, i ako ne valja! Nie chcemy Tity, bandyty Chcemy króla naszego, choć jest do niczego! Wobec tego nie powinniście go chcieć, oznajmił mój ojciec Serbowi, ale stary zaśpiewał mu w oczy: Bolje grob nego rob! Lepiej być nieboszczykiem niż niewolnikiem! – Nieprawda – oświadczył mój ojciec. – Wszystko lepsze niż być nieboszczykiem. I niewątpliwie pomyślał przy tym: Szczególnie tak świeżym nieboszczykiem jak Gottlob Wut. Vratno nie zabił jednak starego Serba za ściąganie paliwa. Ułożył się z nim: sześćsetka z koszem i pozostałe dwadzieścia trzy granaty za pewne wyroby serbskiego podziemia: przepustkę z nazwiskiem i fotografią, która by umożliwiła mojemu ojcu przekroczenie austriackiej granicy na wyścigówce. Ponieważ, jak powiedział, jedzie zabić Hitlera. – Dlaczego nie zabijesz Tity? – zapytał Serb. – Nie musiałbyś tak daleko jeździć. Ale układ stanął. Bardzo nieliczne, lecz skuteczne serbskie podziemie z Mariboru wystawiło niejakiemu Siegfriedowi Schmidtowi, kurierowi do specjalnych poruczeń niemieckiego dowództwa, dokumenty niezbędne do przekroczenia granicy. I pewnego zimnego, choć pogodnego ranka w połowie
grudnia 1944 Siegfried Schmidt – uprzednio Vratno Javotnik – przekroczył granicę austriacką i rzekę Mur na wyścigówce z Grand Prix 1939 bez wojskowych fanfar (dla specjalnego kuriera) i pomknął na północ, w kierunku Grazu, dzisiejszą autostradą 67. Chciałbym wierzyć, że tego samego zimnego, choć pogodnego grudniowego ranka w ’44 partyzanci złapali wreszcie kapitana czetników Rakovicia i zawlekli z powrotem do Czaczaku – gdzie wystawili jego ciało na widok publiczny. Ale co działo się z moim ojcem po wyjeździe do Austrii tego zimnego, pogodnego ranka, mogę się tylko domyślać. Ostatecznie Siegfrieda Schmidta nie chronił długo mundur Wehrmachtu, wyścigówka z Grand Prix i specjalne dokumenty – specjalne tylko tak długo, jak długo Niemcy trzymali Austrię. Innego ranka mój ojciec uciekł na północ, do Grazu, ale nigdy wyraźnie nie powiedział, jak długo tam zabawił ani kiedy dokładnie wybrał się na północny wschód, do Wiednia. Na pewno nie mógł długo zabawić w Grazu, bo wkrótce po nim przekroczyli austriacką granicę jugosłowiańscy partyzanci, którym nie trzeba było do tego specjalnych dokumentów. I Wiedeń nie mógł być za bezpieczny dla Siegfrieda Schmidta, kuriera na motorze; 13 kwietnia 1945 – dokładnie w cztery miesiące od wyjazdu mego ojca z Mariboru – Wiedeń z pomocą oddziałów austriackiego ruchu oporu zajęli Sowieci. Mieli to zrobić jako wyzwoliciele, ale jak na armię wyzwoleńczą dopuścili się zdumiewająco wielu gwałtów i takich tam. Sowieci najwidoczniej mieli trudności z uznaniem Austrii za rzeczywistą ofiarę Niemiec; za wielu widzieli Austriaków walczących ramię w ramię z Niemcami na rosyjskim froncie. Niezależnie jednak od okoliczności, 13 kwietnia 1945 Siegfried Schmidt musiał zejść do podziemia. Tego samego 13 kwietnia przez Vorarlberg weszły do Austrii wojska francuskie; na drugi dzień z Niemiec weszli Amerykanie; a gdy jakiś czas potem, z Włoch, weszli do tego kraju Anglicy, zdumieli się zastając w Karyntii i Styrii jugosłowiańskich partyzantów w amoku. Austria padła ofiarą najazdu, a Wiedeń znalazł się w samym jego środku; przekonał się, jakie to niemądre witać wyzwolicieli z otwartymi ramionami. Niezbyt też jasno przedstawiało się to w opowiadaniach mojego ojca. Najbezpieczniej było poszukać sobie lokum w opuszczonych kamienicach – choć cieszyły się największym wzięciem i często bywały przeludnione, niechętne były takiemu głupkowi, który się nie chciał pozbyć kompromitującego motoru. Vratno zapamiętał fragmenty twarzy wyglądające ze szpar na listy w drzwiach. – Nie ma tu miejsca dla żołnierzy, ukryj się gdzie indziej. Na krótko otwierał drzwi prowiant, ale mógł też narazić na śmierć. Vratno wspominał letnie miesiące spędzone w różnych mieszkaniach; tydzień, jaki mu zajęły próby schwytania jakiegoś Rosjanina, by zdobyć jego mundur –
bo w wehrmachtowskim zdolności językowe mojego ojca nie były zbyt przekonujące. Zapamiętał przede wszystkim jedną letnią noc. Sektor w pobliżu miasta wewnętrznego, reflektory, które go chwytały umykającego u wylotu każdej ryczącej uliczki – wyścigówka pędząca zygzakami i trudna do trafienia. Zapamiętał coś, co musiało być Ogrodem Belwederskim – żołnierzy z latarkami wśród drzew, a Vratno na motorze niemal tuż przy betonowej ścianie, gdzie na pewno był trudnym celem, ale rozwalił sobie łokieć i kolano o poszarpane wyrwy po bombach w betonie. Zapamiętał nieczynną fontannę; musiał to być plac Schwarzenberga. I jak musiał zawrócić, gdy wjechał prosto w oślepiający blask reflektorów i głosy Rosjan. Zawsze już Vratno miał pamiętać Gottloba Wuta za sobą, szepczącego w niebieski w odcieniu indygo otwór na ucho, i jak jadąc meandrami według bezbłędnych wskazówek Wuta, skakał na krawężniki i pruł chodnikiem pod ścianami budynków, od czasu do czasu uskakując przed sterczącymi drzwiami; jak sunął bez świateł coraz ciemniejszymi ulicami, spodziewając się, że lada chwila rozwali sobie łeb o jakiś mur czy dom, których nie zdążył zauważyć. Vratno na zawsze zapamiętał wielką bramę z jednym skrzydłem wyrwanym z zawiasów, przedsionek, do którego wniosło go poślizgiem, ciemny jak jaskinia i marmurowo chłodny. Pamiętał, że odważył się raz zapalić reflektor i zobaczył spiralne schody wznoszące się na co najmniej cztery piętra w górę i prowadzące do opuszczonych, jak miał nadzieję, mieszkań. Zawsze już miał pamiętać: uniósł przednie koło na pierwszy schodek, przyspieszył obroty silnika i dzikimi susami wspiął się po szerokich, ale niskich stopniach na pierwszy podest, gdzie wcisnął sprzęgło wyjącej Grand Prix i wbił się do pierwszego mieszkania. I zaraz otworzył oczy, zgasił silnik – i zaczekał na strzał. Potem zasunął z powrotem zasuwy i zamknął rozwalone drzwi mieszkania. Następne wspomnienie to smugi światła reflektora wpadające w ulicę i do przedsionka bramy. Głosy mówiące po rosyjsku: – Żaden motor tu nie wjechał. O świcie papierosy na podłodze i skorupy czegoś, co mogło być kiedyś cenną porcelaną; śmierdzący chlorkiem kąt w kuchni, w którym urządzili sobie ubikację inni ukrywający się w czasie tej czy wcześniejszej okupacji. Puste, oczywiście, szafki. Łóżka z porżniętymi nożem materacami – w które zdarzało się temu i owemu zsikać. I tylko jedno z wypchanych zwierząt miało nie wydłubane oczy – na parapecie okna w pokoju, który musiał być pokojem panieńskim. Vratno pamiętał, jakie to było dziwne zobaczyć w tym miejskim mieszkaniu tu i ówdzie na podłodze kurze pierze. Ale przede wszystkim – i to wspomnienie go nie opuszczało – całymi dniami ten jeden jasny punkt na całej ciemnej ulicy: miedziana kula co dzień przez jakiś czas odbijająca promienie słońca; kulę
trzymał w rękach kupidyn; kupidyn pół głowy miał odstrzelone, ale nadal tkwił w całej swojej anielskości nad czymś, co było niegdyś bułgarską ambasadą – prawdę mówiąc, jedyną ambasadą przy Schwindgasse.
Siedemnaste czaty w zoo: wtorek, 6 czerwca 1967 r. 5.45 rano Wiesz, Graff, wiedeńskie zoo raz już kiedyś wyrwało się na wolność. Niepowodzenie tamtego wyzwolenia to mało znana historia. I niezbyt jasna w szczegółach. Chyba nikt nie zna losów tego zoo w ostatnich latach wojny. Był jednak taki czas – powiedzmy, na początku ’45, po zajęciu miasta przez Rosjan, a jeszcze zanim inne mocarstwa uzgodniły warunki okupacji – kiedy ludzie nie mieli co jeść. Jak zwierzęta zdobywały pożywienie, trudno powiedzieć. Trochę jednak wiadomo, jak je zdobywali ludzie – kiedy zabrakło personelu i troski o bezpieczeństwo zoo. Czterech ludzi, powiedzmy, nawet nie uzbrojonych – a wtedy nikt prawie nie ruszał się bez broni – potrafiło w mig się uwinąć z całkiem sporą antylopą, a nawet wielbłądem albo małą żyrafą. I to się zdarzało. Zdarzały się napady, aczkolwiek patrol straży miejskiej miał bronić zoo z myślą o przyszłości, gdyby przyszło zaprowadzić jakiś system racjonowania w razie najgorszego. Ty, ty i ty dostajecie lewą szynkę tego tu kangura. A ty – kotlet schabowy z hipopotama; tylko pamiętajcie, trzeba go długo, porządnie ugotować. Pomimo jednak tego patrolu straży miejskiej zdarzały się udane napady. Jakaś bezczelna wygłodniała banda porwała dzikiego tybetańskiego jaka. Jakiś facet sam jeden wyniósł całą fokę. Planowano chyba napad na całe zoo. Była to bodaj tylko kwestia czasu, zanim jakaś dobrze zorganizowana banda wiedeńczyków czy żołdaków, obojętne, której armii, odkryje korzyści, jakie można czerpać z zarządzania dużym składem mięsa w wygłodniałym mieście. Sprawy jednak nie potoczyły się w sposób zorganizowany. W mieście znalazł się też kandydat na bohatera, człowiek szlachetny, który uznał, że zwierzęta dość się już nacierpiały; przewidział wielką rzeź i obmyślił sposób pokrzyżowania planów rzeźnikom. Nikt nie wie, kim był; zostały po nim tylko strzępy. Ponieważ, oczywiście, zwierzęta go pożarły. Wdarł się tam pewnej nocy i wypuścił wszystkie, jakie znalazł. Z tego, co słyszałem, wiem, że podobno zdążył otworzyć niemal każdą klatkę, zanim został zjedzony. Zwierzęta przecież też
były głodne. Powinien był pomyśleć o tym. Tak to jego dobre intencje nie wyszły mu na dobre. Nie wiem, czy bodaj część zwierząt wydostała się za główną bramę, czy wszystkie zostały napadnięte już na terenie zoo. Przypuszczam, że również nawzajem się pożerały, zanim motłoch zwęszył, co się dzieje, i ruszył na ten chaos ze starymi granatami i kuchennymi narzędziami. Szczegóły zajścia są niejasne. Przy tylu małych ssakach plączących się pod nogami po całym mieście, kto by je wszystkie dokładnie zliczył? Musiał jednak powstać nielichy zamęt i przypuszczam, że w którymś momencie tej długiej nocy zauważyli go Rosjanie – sądząc, być może, z powodu wściekłych wrzasków, że mają już do czynienia z rewolucją. Nie użyto chyba czołgów ani samolotów, ale i bez tego zabawa musiała być niezła. Mam nadzieję, że każdy, kto zeżarł jakieś zwierzę, udławił się. Albo go rozerwało od skrętu kiszek. Ostatecznie to nie była wojna zwierząt. Powinny były pożreć wszystkich O. Schruttów.
Spisana techniką wysokiej rozdzielczości autobiografia Siegfrieda Javotnika: Prehistoria II (c. d.) Amerykanie okupowali okręg Salzburga, a więc i Kaprun – miejscowość tak spokojną, że wzbudziła bardzo przyjazne uczucia u tych paru Amerykanów, którzy dotarli aż do tej wiochy. O ile słyszałem, raz tylko doszło tam do zakłócenia spokoju – i to przed wejściem Amerykanów – podpalono mianowicie brata mojego dziadka, naczelnika poczty w Kaprun. Na ogół jednak w Kaprun w porównaniu z całym krajem żyło się spokojnie, toteż trudno mi powiedzieć, żeby dziadek postąpił nazbyt mądrze, zabierając rodzinę i Watzek-Trummera z powrotem do Wiednia. Powinni byli przynajmniej zaczekać, aż się okaże, jak się układa ta poczwórna okupacja miasta. Jednakże wczesnym latem ’45 mojej matce zależało na tym, by wrócić do „wyzwolonego” miasta. Było to jeszcze przed zawarciem przez Sprzymierzonych ostatecznego porozumienia również z Sowietami. Już same doniesienia o rosyjskiej okupacji powinny były ich odwieść od przedwczesnego powrotu. Miał on związek z tym, co Hilke Marter wyobrażała sobie na temat Zahna Glanza. Teraz, gdy wojna się skończyła, wyobraziła sobie, że Zahn na pewno jej szuka. A babcia oczywiście chciała sprawdzić, jaki los spotkał jej mieszkanie i pozostawioną w nim porcelanę. Dziadek natomiast mógł się spieszyć ze
zwrotem tych blisko czternastu książek – przetrzymał je siedem lat i trzy miesiące – do czytelni literatury obcej Międzynarodowego Domu Studenta, w której był głównym bibliotekarzem. Nie przychodzi mi do głowy żaden powód, jaki mógłby skłaniać do powrotu Ernsta Watzek-Trummera – chyba że jego instynkt opiekuńczy wobec rodziny Marterów i może chęć na dalsze książki z biblioteki dziadka. Przeżywszy z dziadkiem tych siedem lat, Watzek-Trummer zaczął sobie cenić wykształcenie. Czymkolwiek wszyscy oni z osobna – czy razem – się kierowali, bardzo źle wybrali moment opuszczenia Kaprun, opuszczając je w tym pierwszym tygodniu lipca ’45. Ponadto dziadkowi utrudnił powrót zły stan starej taksówki Zahna Glanza. Natomiast ułatwiła mu go własna przeszłość polityczna: poręczenia – w formie listów i wiz – od przywódców ruchu oporu, którzy wiedzieli, że rola, jaką odegrał brat dziadka w szeregach nazistów, była kamuflażem, i współczuli rodzinie po śmierci naczelnika poczty w płomieniach. Watzek-Trummer też miał nie byle jakie zasługi, głównie niemały rejestr sprytnie zaaranżowanych wykolejeń i podpaleń na terenie węzła kolejowego w Zell am See. I tak 9 lipca 1945 wczesnym rankiem dziadek Marter i jego załoga wybrali się w nieprawdopodobną podróż przez gruzy i wojska okupacyjne i późnym wieczorem wjechali do Wiednia, więcej mając kłopotów z sowiecką niż z którąkolwiek inną biurokracją. Tego dnia właśnie mocarstwa sprzymierzone podjęły ostateczną decyzję o podziale miasta na strefy. Amerykanie i Brytyjczycy zagarnęli najlepsze dzielnice rezydencyjne, a Francuzi zażyczyli sobie handlowych. Rosjanie byli realistami i pomyśleli o przyszłości: usadowili się w dzielnicach robotniczoprzemysłowych i rozsiedli wokół miasta wewnętrznego – w pobliżu ambasad i budynków rządowych. Na przykład – ku niemałemu zaniepokojeniu dziadka – to Rosjanie zajęli dzielnicę czwartą, do której należała Schwindgasse. I w szesnastu spośród dwudziestu jeden dzielnic naczelnikami policji zostali komuniści. A minister spraw wewnętrznych powołanego przez Sowietów tymczasowego rządu Karla Rennera walczył przedtem w szeregach jugosłowiańskich partyzantów. Sam Renner jednak był starym austriackim socjalistą i miał pewne przeczucia co do podejrzanie przewidującej okupacji sowieckich „wyzwolicieli”. Tak samo dziadek, on też miał złe przeczucia wjeżdżając w Schwindgasse, której tak ciemnej i pozbawionej szyb jeszcze nie widział. Watzek-Trummer zauważył: – To ulica jak z miasta-widma, jak z kowbojskiego filmu. Babcia na tylnym siedzeniu nuciła coś czy też pojękiwała sama do siebie. Gdy dziadek wjechał na chodnik i do przedsionka bramy, z dawnej bułgarskiej
ambasady po drugiej stronie ulicy jacyś rosyjscy żołnierze puścili na nich światło reflektora. Znowu okazali dokumenty i dziadek się posłużył swoją staroświecką ruszczyzną – wykorzystując praktykę z czytelni literatur obcych, by pozbyć się żołnierzy. Potem, przed rozładowaniem taksówki, weszli na pierwsze piętro, stwierdzili, że dziurka od klucza zardzewiała, sforsowali już nadszarpnięty zamek i jednym pchnięciem otworzyli drzwi. – Och, sikali tu, łajdacy – powiedział Watzek-Trummer; w ciemnościach rąbnął golenią o coś dużego, ciężkiego i metalowego stojącego parę stóp za drzwiami. – Poświećcie – poprosił. – Zostawili tu armatę czy co? Babci coś zachrupało pod stopami, musiała to być jej porcelana; cicho jęknęła. A dziadek skierował światło latarki na bardzo poobijany i ubłocony motocykl oparty o fotel, nie miał bowiem podpórki i nie mógł stać o własnych siłach. Nikt się nie odezwał, nikt nie poruszył i usłyszeli, jak w głębi korytarza, w pokoju mojej matki ktoś, kto już za długo wstrzymywał oddech, wreszcie odetchnął – wydał, jak można by to zinterpretować, ostatni dech rozpaczy. Dziadek zgasił latarkę, a Hilke powiedziała: – Pójdę po żołnierzy, co? – Ale nikt się nie poruszył; moja matka usłyszała skrzypnięcie swojego dawnego łóżka. – W moim łóżku? – zwróciła się do dziadka i teraz wyrwała ramię z jego uścisku i obijając się po drodze o fotel i motocykl, ruszyła korytarzem do swego pokoju. – Zahn? – zapytała. – Och, Zahn. Zahn! – i skoczyła po ciemku w otwarte drzwi pokoju. Watzek-Trummer wyrwał dziadkowi latarkę i dopadł Hilke jeszcze przed drzwiami. Pociągnął ją z powrotem do korytarza i zerkając nad klamką, puścił snop światła do jej pokoju. Na łóżku siedział ciemny facet z długą brodą, wargami zlepionymi czymś białym, jak ktoś spragniony z watą w ustach. Tkwił pośrodku łóżka z butami motocyklisty w rękach i wlepiał oczy w światło. – Nie strzelać! – krzyknął po niemiecku i zaraz powtórzył to po rosyjsku, po angielsku i w jakimś nie do rozpoznania języku słowiańskim. – Nie strzelać! Nie strzelać! Nie strzelać! – Machał butami motocyklisty nad głową, bardziej dyrygując własnym głosem niż strasząc. – Dokumenty masz? – zapytał dziadek po niemiecku, a tamten rzucił mu portfel. – Fałszywe! – krzyknął tamten po rosyjsku, próbując odgadnąć, za oślepiającym światłem, kim są ci, co go przyłapali. – Siegfried Schmidt? – zapytał dziadek. – Kurier specjalny? – Ręce do góry, kurierze – rozkazał Watzek-Trummer. – Spóźniłeś się. – Nie, jestem Javotnik! – zaprzeczył facet na łóżku, zostając przy rosyjskim ze strachu, że ten niemiecki w ich ustach to podstęp. – W papierach jest Siegfried Schmidt – oświadczył dziadek.
– Fałszywe – stwierdził mój ojciec. – Jestem Vratno, Vratno Javotnik, Vratno Schmidt – wymamrotał. I poprawił się: – Nie, Javotnik. – Siegfried Javotnik? – zapytał Watzek-Trummer. – Skąd wytrzasnąłeś te wehrmachtowskie łachy? A mój ojciec zadeklamował po serbo-chorwacku; ci w drzwiach już nie wiedzieli, co o nim myśleć. Mój ojciec wyrecytował: Bolje rob nego grob! Lepiej być niewolnikiem niż nieboszczykiem! – Jugosłowianin? – zapytał dziadek, ale Vratno go nie dosłyszał: skulił się na pokłutym nożem materacu, a dziadek wszedł do pokoju i usiadł obok niego na łóżku. – No, no – przemówił. – Uspokój się. A wtedy Watzek-Trummer zapytał: – Przed którą armią się ukrywasz? – Przed wszystkimi – wyznał mój ojciec po niemiecku, potem po angielsku, rosyjsku i serbo-chorwacku. – Wszystkimi. Wszystkimi. Wszystkimi. – Wojenna paranoja – orzekł Watzek-Trummer, który coś niecoś już się nauczył i zapamiętał z nie zwróconych przez dziadka książek. Zeszli więc do taksówki po żywność i ubrania, przynieśli wody z pompy na podwórzu w głębi, za przedsionkiem bramy. Potem nakarmili i umyli mojego ojca i ubrali go w jedną z nocnych koszul Watzek-Trummera. Watzek-Trummer przenocował w taksówce, trzymając straż; Hilke z babcią położyły się spać w sypialni pana domu, a dziadek czuwał nad wojennym paranoikiem w dawnym łóżku Hilke. Do trzeciej czy czwartej nad ranem 10 lipca 1945, kiedy to przyszła go zmienić moja matka. Była trzecia lub czwarta nad ranem, wstawał blady świt i mżył lekki deszcz, jak zapamiętał Watzek-Trummer nocujący w taksówce. Trzecia lub czwarta nad ranem, kiedy Hilke, kładąc dłoń na brodzie mojego śpiącego ojca, zauważa, sądząc po jego czole, że jest mniej więcej w tym samym wieku. w jakim wyobraża sobie czoło Zahna Glanza, i że jego dłonie są również młode. A Vratno, budząc się raz i zrywając z pokłutego nożem dawnego łóżka mojej matki, widzi szczupłą dziewczynę o smutnych ustach – bardziej zieloną łodyżkę niż kwiat – i woła: – Dabrinka! A mówiłem temu osłu Wutowi, że to ty nie wyleciałaś w powietrze. – Po niemiecku, angielsku, rosyjsku i serbo-chorwacku. Hilke zapewnia go, ograniczając się do niemieckiego: – O, już wszystko dobrze. Nic ci tu nie grozi, cicho. Wróciłeś, no... kimkolwiek jesteś. – I łagodnie popycha mojego ojca na wznak na łóżko, a sama kładzie się na nim... Noc jest wilgotna, trochę deszczowa i chłodna jak na letnie nocne koszule ich obojga. Szepty brzmiały w wielu językach; deszcz, choć lekki, padał długo i spadło wiele
kropli. Sen niezmordowanego Ernsta Watzek-Trummera był równie lekki jak ten deszcz, Ernst zapamiętał szelest starej, pokłutej nożem pościeli, w której lekkomyślnie się zaczęła moja długa droga na ten przerażający świat. W bladym świetle przedświtu. W lekkim deszczu. O trzeciej lub czwartej rano 10 lipca 1945, w czasie gdy Watzek-Trummer spał wyjątkowo lekkim snem. Poczciwy Watzek-Trummer, niezrównany dziejopis, zapamiętał wszystkie szczegóły.
Osiemnaste czaty w zoo: wtorek, 6 czerwca 1967 r. 6.00 rano Cierpiący na rzadką chorobę malajski binturong kaszle; ledwie żywy mały drapieżnik z Borneo, złożony tą dziwną, nie nazwaną chorobą. A O. Schrutt czeka, aż go ktoś zmieni na dyżurze w zoo. Uspokoił go w końcu jego własny, niezbywalny narkotyk. W pawilonie małych ssaków panuje spokój, podczerwone światło jest wyłączone i pewien rozleniwiony, potulny z pozoru O. Schrutt wita świt papierosem – pykanym jak luksusowe cygaro. Widzę, jak wielkie koła dymu unoszą się nad sadzawkami wielu gatunków ptaków wodnych. I w miarę jak jaśnieje niebo, dla mnie też staje się jasne, że większość czekającej nas pracy musimy wykonać jeszcze po ciemku. Musimy dobrze gdzieś zapuszkować O. Schrutta – mając już klucze i starannie obmyśloną kolejność wypuszczania – zanim się rozwidni. Jasne jest też, z czym będzie największy kłopot: choć otwieranie klatek to nic trudnego, jak jednak wyprowadzić zwierzęta z terenu zoo? Za bramy? Wypuścić je na Hietzing i na los szczęścia popędzić w stronę pól? To będzie decydujące, Graff. Z tego powodu nie udała się tamta pierwsza ucieczka z zoo. Co począć z mniej więcej czterdziestoma zwierzakami wypuszczonymi na teren zoo? Nie możemy ich wyprowadzać główną bramą ani po jednym wypuszczać do Tiroler Garten. Wtedy jakiś dupek z Hielzing na pewno któreś zauważy i podniesie alarm, zanim się uwiniemy ze wszystkimi w środku. Muszą wyjść wszystkie naraz. Czyż mamy liczyć na to, że się ustawią w kolejce? Chyba jakąś kolejność będziemy musieli wprowadzić. Zostawić te wrogie wobec siebie na koniec, a większe może wypuścić od tyłu do Tiroler Garten; mogłyby się wymknąć świtkiem przez Maxing Park. Zdaje się, że te musimy zawierzyć ślepemu losowi. Już to widzę: słonie uprawiają sporty wodne w sadzawkach różnych gatunków ptaków wodnych; niezliczone zwierzęta stepowe miażdżą doniczki z kwiatkami
wzdłuż alejek; wszystkie szalone małpy drażnią się z zebrami rozbieganymi za stukającą kopytami tu i tam, spłoszoną żyrafą; niektóre małe ssaki łatwo mogą się pogubić. Jeżeli jeszcze gdzieś tu jest, najmniejsza alka na pewno zginie pod czyimiś nogami. Kiedy wszystkie rozpuścimy, jak pozyskamy ich uwagę? Jak im powiesz: „No dobra, za bramę, ale uwińcie się?” Niektóre mogą nawet nie wyjść. To jeden z powodów, dla którego zawsze była dla mnie podejrzana ta sprytna sztuczka Noego z wpuszczaniem ich parami po trapie do arki. Przypuszczam więc, że to wymaga wiary. Myślę, że nie ma sensu mówić o możliwości powstania chaosu, gdyż to zależy od ogólnego nastroju. Albo im przekażemy tego ducha, albo nie. Nigdzie też nie da się nakreślić granicy. Tym razem nie.
Spisana techniką wysokiej rozdzielczości autobiografia Siegfrieda Javotnika: Prehistoria II (c. d.) 2 sierpnia 1945 sowiecki lekarz wojskowy potwierdził przypuszczenia mojej matki; poślubiła Vratna Javotnika u Św. Stefana podczas skromnej, acz głośnej ceremonii: moja babcia przez cały czas nuciła czy też pojękiwała, a Ernst Watzek-Trummer kichał; nabawił się kataru sypiając w taksówce. Towarzyszyły tej ceremonii również inne hałasy: rozbierania jednego z bocznych ołtarzy, gdzie oddział saperów Armii Stanów Zjednoczonych wydobywał niewypał bomby, która wpadła przez mozaikowe sklepienie Św. Stefana i zaklinowała się między piszczałkami organów. Przez parę miesięcy od tego bombardowania nerwy nie pozwalały organiście zagrać głośniej i jak należy. Jak to bywa przy ślubach, po złożeniu przysięgi moja matka nieśmiało pocałowała ojca w świeżo ogolony policzek. Potem krzepcy Amerykanie z bombą na rękach, jak z niezwykle ciężkim nowo ochrzczonym dzieckiem, niezdarnie wyszli za weselnikami z katedry. Wesele odbyło się w niedawno założonym zakładzie kąpielowym z hamburgerami przy Graben. Młoda para zachowywała się bardzo dyskretnie. Prawdę mówiąc, większa część tego, co wiem o ich stosunkach, to słabo udokumentowana legenda – opiera się to na interpretacjach, jeśli nie bezpośrednim świadectwie Watzek-Trummera. Ernst utrzymuje, że nie słyszał, żeby ta para kiedykolwiek odzywała się publicznie, co najwyżej wtedy, kiedy się
posprzeczali, jak w tym przypadku, kiedy moja matka zażyczyła sobie, żeby Vratno ogolił się na ślub. Wtedy też była to bardzo nieśmiała rozmowa, mimo że dotyczyła tak poważnej sprawy. Jednakże przeszło to do historii. 2 sierpnia 1945 Hilke Marter została oddana w małżeństwo przez swego ojca, eks-bibliotekarza zalegającego ze zwrotem czternastu książek od siedmiu lat i plus minus trzech miesięcy; drużbą pana młodego był Ernst Watzek-Trummer. 2 sierpnia 1945 przeszedł również do historii jako ostatni dzień kłótni w Poczdamie i jedyny, kiedy to Truman i Churchill trochę się poszkapili. Brytyjczycy i Amerykanie przyjechali do Poczdamu przygotowani – tym razem świadomi środków i motywów rosyjskiej okupacji, poznali je już na Bałkanach i w Berlinie. Ale Churchill i Truman od 17 lipca ciężko główkowali i ostatniego dnia w Poczdamie wyraźnie osłabli. Stało się to przy omawianiu zagadnienia „zdobyczy wojennych” i rosyjskich roszczeń we wschodniej Austrii – Rosjanie oświadczyli, że to oni ponieśli w tej wojnie największe straty i Niemcy będą musieli za nie zapłacić. Rosyjskie statystyki zawsze są niepewne; twierdzili, że tysiąc siedemset dziesięć ich miast i siedemdziesiąt tysięcy wsi legło w gruzach, że po utracie sześciu milionów budynków zostało bez dachu nad głową dwadzieścia pięć milionów Rosjan, nie licząc zniszczenia trzydziestu jeden tysięcy ośmiuset pięćdziesięciu fabryk i innych zakładów przemysłowych. Za straty, jakie mieli pokryć Niemcy, można jeszcze zabrać Austrii pewne „zdobycze wojenne”. Przydawały się tu niejasności językowe; Rosjanie jednym tchem mówili o wyzwoleniu Austrii i o odpowiedzialności za wojnę, jaką ponosi ona wraz z Niemcami. Później przedstawiciel Sowietów w Komisji Gospodarczej Konferencji Poczdamskiej, pan J. M. Majski, przyznał, że „zdobycz wojenna” oznacza wszelką własność dającą się wywieźć do Związku Sowieckiego. Poza tym jednak, że pozwolili wtrącić mimochodem to niejasne zdanie, Churchill i Truman byli tym razem przygotowani i wiedzieli, do czego będzie dążył Stalin. Sam Wiedeń nie był bynajmniej nie przygotowany – na Konferencję Poczdamską. Przedtem został zwyczajnie zaskoczony, ale potem zdobył się na zdecydowane i niezawisłe gesty. 11 września 1945 Rada Państw Sprzymierzonych po raz pierwszy zebrała się w okupowanym przez Sowietów hotelu Imperial przy Ringstrasse pod przewodnictwem rosyjskiego marszałka Koniewa. Nie był też nie przygotowany Vratno Javotnik – nawet do rodzinnego życia. Dziadek zdobył dla niego legalne papiery uchodźcy i zatrudnił go jako osobistego tłumacza – sam bowiem wylądował na tłustej posadce dokumentarzysty prowadzonych rzekomo à jour protokołów z zebrań Rady Państw Sprzymierzonych.
Dokładnie w czternaście dni po jej pierwszym posiedzeniu odbyły się w Wiedniu pierwsze po Anschlussie wybory parlamentarne. I raczej wbrew wszystkim wcześniejszym staraniom Sowietów partia komunistyczna nie zdobyła pełnych sześciu procent ogólnej liczby oddanych głosów – uzyskując tylko dwa miejsca na sto dwadzieścia pięć w Zgromadzeniu Narodowym. Partie socjalistyczna i ludowa podzieliły się miejscami mniej więcej po równi. Na jedno Wiedeń rzeczywiście nie był przygotowany, a mianowicie na to, jak fatalnie mogą przyjąć swoją porażkę Rosjanie. Na jedno Watzek-Trummer niezupełnie był przygotowany, a mianowicie na znaną przecież bezczelność policji w dzielnicy Hacking, która umieściła go w spisie osób nieżyjących od 12 marca 1938 – jako ofiarę pożaru, który strawił jego kurnik. Nie wierzę, by Watzek-Trummer mógł się na serio poczuć urażony tym brakiem zaufania, jaki mu okazała policja z Hacking. Tak czy inaczej jednak, Ernst odmówił szukania pracy i za radą dziadka zajął się domowymi naprawami i ulepszeniami w mieszkaniu Marterów przy Schwindgasse. W dzień zatem Schwindgasse należała wyłącznie do Watzek-Trummera i kobiet. Kiedy panie w pralni beształy go za lenistwo i obijanie się po domu, WatzekTrummer powtarzał: – Według prawa nie żyję. Czyż jest lepsza wymówka, żeby nie pracować? Watzek-Trummer przede wszystkim zaczął od tego, że wydzielił z kuchni sypialnię dla siebie. Następnie z owymi czternastoma zaległymi książkami pod pachą poszedł poszukać czytelni literatur obcych w Międzynarodowym Domu Studenta, który już nie funkcjonował – prawdę mówiąc, został zbombardowany i złupiony. Toteż Watzek-Trummer zdarł z książek nalepki czytelni i książki zabrał z powrotem do domu, rezygnując z wymienienia ich na czternaście jeszcze nie czytanych. Dziadek co prawda przynosił mu nowe książki, ale było o nie trudno i jedyną literaturą w mieszkaniu przy Schwindgasse pozostawały prace domowe dziadka i Vratna: te protokoły z posiedzeń Rady Państw Sprzymierzonych, które Watzek-Trummer jednak uważał za lekturę mętną i nudną. Wszakże Watzek-Trummer, mimo niezadowolenia z lektury, w prezencie ślubnym dla Hilke i mojego ojca zdobył się na akt wielkiego miłosierdzia. Zeskrobał całą farbę maskującą z wyścigówki Grand Prix 1939 i nie poprzestając na tym, ogołocił ją ze wszystkich insygniów wojennych, śladów po wymontowanym radiu i niedwuznacznych wygięć po karabinie maszynowym, a następnie pomalował ją na lśniący czarny kolor i w ten sposób uczynił z niej prywatny środek transportu, nie tak łatwy do skonfiskowania przez Rosjan jako „zdobycz wojenna”, zapewniając mojej matce i ojcu pewien luksus. Choć paliwo było na wagę złota, a podróż miedzy okupacyjnymi sektorami udręką – nawet dla asystenta tłumacza na urzędowym stanowisku przy Radzie Państw
Sprzymierzonych. W ten sposób Watzek-Trummer dostarczył nieśmiałym nowożeńcom środka pozwalającego na samotne wyprawy we dwoje, na których zapewne odprężali się i łatwiej było im ze sobą rozmawiać niż kiedykolwiek w mieszkaniu przy Schwindgasse. Watzek-Trummer utrzymuje, że zawsze byli wobec siebie nieśmiali, przynajmniej przy ludziach, a więc wtedy, kiedy miał okazję ich obserwować. Co mieli sobie do powiedzenia, mówili w nocy, gdy WatzekTrummer, pogrążony w tym swoim lekkim śnie, leżał za cienkim przepierzeniem oddzielającym jego sypialnię od kuchni. Watzek-Trummer twierdzi, że nigdy nie podnosili głosu – ani on jej nie bił, ani ona nigdy nie krzyczała – a szmery, jakie Watzek-Trummer słyszał przez swoje przepierzenie czy ponad nim, były zawsze ciche i łagodne. Często po północy Vratno wchodził do kuchni, robił sobie kanapkę i nalewał wina. Wtedy Watzek-Trummer wystawiał głowę zza przepierzenia i pytał: – Dziś Blutwurst, co? A jaki ser? – I razem konspiracyjnie zasiadali do przekąski, po cichu smarowali chleb, ostrożnie krajali kiszkę. Jeżeli była brandy, siedzieli dłużej i mój ojciec opowiadał o fantastycznym, genialnym specu od motocykli, z którym kiedyś razem nosili brody. A siedząc jeszcze dłużej, kiedy było i wino, i brandy, Vratno szeptem mówił do Watzek-Trummera: – Zahn Glanz. Mówi ci coś to nazwisko? Kto to był Zahn Glanz? – I Watzek-Trummer nie pozostawał mu dłużny: – Mówiłeś, że znałeś jakiegoś Wuta. Co wiedziałeś o tym Wucie? – I długo w noc politykowali, często komentując doniesienia wspieranej przez Sowietów gazety „Österreichische Zeitung”, na przykład z 28 listopada 1945, kiedy to pisała o nazistowskich bandach przynoszących hańbę Sowietom przez to, że dopuściły się serii gwałtów i mordów na wsi, żeby nie wspomnieć paru odosobnionych incydentów w samym śródmieściu Wiednia. Albo numer z 12 stycznia 1946, ze wzmianką o niejakim H. Schien z Mistelbach w Dolnej Austrii, aresztowanym przez Sowietów za rozpowszechnianie fałszywych pogłosek o Rosjanach, którzy rzekomo splądrowali jego dom. Zdarzało im się też czasem rozmawiać o domowych pracach mojego ojca i dziadka, protokołach z posiedzeń Rady Państw Sprzymierzonych – szczególnie z jednego, poświęconego incydentowi z 16 stycznia 1946, do jakiego doszło w amerykańskim pociągu wojskowym „Mozart”, przewożącym wojska amerykańskie między Salzburgiem a Wiedniem. Podoficer Armii Stanów Zjednoczonych Shirley B. Dixon z żandarmerii wyrzucił chcącą wsiąść do pociągu grupę Rosjan, w której znaleźli się sowiecki kapitan Klementiew i starszy porucznik Salnikow. Rosjanie sięgnęli po broń, ale ten podoficer Shirley B. Dixon, Amerykanin, żandarm, w sięganiu po broń był szybszy i ostrzelał obu – kapitana Klementiewa zabił, a starszego porucznika Salnikowa postrzelił. Na zebraniu Rady Państw Sprzymierzonych Rosjanie twierdzili, że ich ludzie padli
ofiarą językowego nieporozumienia, i marszałek Koniew domagał się kary dla tego pistoleta Shirleya B. Dixona. Dixon jednakże, jak orzekł sąd wojskowy, wypełniał swój obowiązek. Watzek-Trummer, który oszalał na punkcie amerykańskich westernów, utrzymywał, że nazwisko Shirley B. Dixon coś mu przypomina. Czyż nie tak się nazywał ten zastępca szeryfa, który został rewolwerowcem w tym filmie o zatruciu resztek wody w wysychających rzekach Wyoming? Mój ojciec jednak uważał, że Shirley to imię noszone zazwyczaj przez dziewczyny, co WatzekTrummerowi przypominało ten o przestępczyni z wielkim biustem, która na koniec wróciła na prostą drogę czy też do płaskiej sylwetki, poślubiając zniewieściałego sędziego pacyfistę. Doszli więc do wniosku, że Shirley B. Dixon, najszybszy pistolet w pociągu „Mozart”, był w gruncie rzeczy babą z Korpusu Kobiecego. A Vratno znowu pytał: – Zahn Glanz? Musiałeś go znać. A Watzek-Trummer na to: – Nigdy nie mówiłeś, co się stało, jak obaj z Gottlobem dojechaliście do Mariboru. Czy ten Wut miał tam dziewczynę? Dlaczego nie przyjechał z tobą? A Vratno: – Który z was był tym mitycznym orłem? Frau Drexa Neff... ta praczka z naprzeciwka... przyjaźni się z mamą Marter, mówiłem z nią... dlaczego nikt jej nie powie prawdy? Zawsze opowiada o tym ptaszysku i wszyscy robicie głupie miny. Kto był tym ptakiem, Ernst? Zahn Glanz? On? I co się stało z tym Glanzem? Wtedy Watzek-Trummer, niezrównany dziejopis przechowujący najmniejsze szczegóły, zmieniał nagle temat: – Dobra, dobra, do pewnego stopnia zgadzam się z tobą. Ale kiedy już wszyscy ci Slivnice wylecieli w powietrze, poza jednym, i po tym kawałku o radiu w górach... kiedy Borsfa Durd już nie żył i został, na swój sposób, pochowany, i kiedy zostawiłeś czwartą bałkańską i wszedłeś do Mariboru z inną jednostką... To znaczy jak już byłeś w Mariborze, Vratno... co się stało z Gottlobem Wutem? I tak to ciągnęli jak nakręceni, przegryzając, póki nie usłyszeli, że babcia rusza się w drugim pokoju, póki mój ojciec nie najadł się, nie napił i nie nagadał, wtedy zostawiał Watzek-Trummera na samotne czuwanie przez resztę nocy. I Watzek-Trummer czuwał, jako że wzmagała się jego bezsenność – może dlatego, że ciąża sprawiała mojej matce coraz więcej niewygody i od lutego do marca dość głośno rzucała się na łóżku. A Ernst porzucał swoją sypialnię za przepierzeniem, zamiast za nim siadał za kuchennym stołem i nalewał mojej matce szklankę mleka, ilekroć wytrącona ze snu wtaczała się do kuchni; poza tym obserwował nocnych wartowników na Schwindgasse: smugi reflektorów strzelające co godzina z dawnej bułgarskiej ambasady i co godzina sprawdzanie bram domów wzdłuż ulicy. Tuż pod ścianami domów przechodził rosyjski oficer z rewolwerem – niełatwy
cel dla doniczek i garnków z wrzącym makaronem; sprawdzał zamki do wszystkich przedsionków. Krył go rosyjski piechur z karabinem maszynowym, idący ulicą tuż przy krawężniku. On też był niełatwym celem dla spychanych skrzynek na kwiaty, gdyż trzeba by nie byle jakiej determinacji, by coś ciężkiego strącić tak daleko na ulicę. Ten z karabinem maszynowym obserwował okna; oficer najpierw macał klamkę, zanim wszedł do przedsionka. Poprzedzało go światło reflektora z dawnej ambasady. Właściwie nie obowiązywała godzina policyjna, ale nawet światło w oknie po północy uważano za podejrzane, dlatego też Watzek-Trummer zainstalował na kuchennym stole świecę i zaciągał story, zostawiając nad parapetem może na cal szeroką szparę. Miał więc ten swój cal okna, przez który mógł pełnić straż nad rosyjskim strażnikiem; Ernst się upiera, że utrzymywał swego rodzaju pokój na Schwindgasse, rzucając na przechodzącego z karabinem maszynowym piechura zaklęcia czy nawet błogosławieństwa w rodzaju „Niech cię zaraza”, „A bodaj cię pokręciło”. Ponieważ pierwsze, co Watzek-Trummer w nim dostrzegł, to była jego nadmierna nerwowość, bardziej pilnował okien za sobą niż tych, na które najeżdżał reflektor przed nim – wciąż odbezpieczał i zabezpieczał karabin. Ernst zatem utrzymuje, że po to dyżurował przy swoim calu okna, żeby utrzymać w spokoju tego piechura; i być na miejscu, kiedy rankiem wyjdzie z domu praczka Frau Drexa Neff, inna nocna strażniczka okienna, która wyskakiwała z piwnicznej komórki i krzyczała przez ulicę do Ernsta: – Jak panu smakuje jej kawa, Herr Trummer? Dosyć tania, mam wziąć dla niej, jak będę brała dla siebie? – A Watzek-Trummer zazwyczaj odpowiadał: – Tak, kawa w porządku, ale przydałoby się nam trochę migdałów ekstra albo najlepszy francuski koniak, jaki dziś będzie u intendenta. – A cięta Drexa: – Ha! Przydałoby się panu trochę snu, Herr Trummer. Ha! Ot co, no tak! Tak było w lutym i przez większą część marca 1946, Drexa przez nie kończący się marzec pytała Watzek-Trummera, czy Hilke jeszcze nie urodziła tej nocy, i nic się nie działo poza tym jednym incydentem: przy Plössgasse, o dwie przecznice na południe od tego cala okna Watzek-Trummera, jakiś człowiek zginął od kuli karabinu maszynowego za szczanie z okna w zaułek (ponieważ, jak się okazało, zatkał mu się klozet) po północy. Odgłos sikania zakręcił na ulicy jak frygą tym piechurem z karabinem maszynowym, który odbezpieczał i zabezpieczał broń, i wypatrywał na nocnym niebie spadających skrzynek na kwiaty, naczyń kuchennych i mokrych, wypchanych czymś skarpet. Nic nie leciało, bo byłby na pewno otworzył ogień. I jeszcze jednym incydentem: otóż Sowieci zagarnęli wszystkie aktywa Żeglugi po Dunaju prawem „zdobyczy wojennej”. O czym dyskutowano na jednym czy dwóch zebraniach Rady Sprzymierzonych. Poza tym jednak nic aż do moich spektakularnych narodzin.
Watzek-Trummer pamięta, że spadł lekki śnieg, że moja matka wtoczyła się do kuchni trochę po północy i nie uspokoiła jej zwykła szklanka mleka. Pamięta, że dziadek i Vratno ubrali się i zawołali z bramy do rosyjskiej speluny w dawnej bułgarskiej ambasadzie. A potem we troje patrolowym rosyjskim wozem pomknęli jak strzała do kliniki w rosyjskim sektorze. Musiało się to odbyć wcześnie rano, o pierwszej czy o drugiej po północy 25 marca 1946. Była trzecia lub czwarta, wspomina Ernst, jak dziadek zadzwonił do domu, by powiadomić o mnie Watzek-Trummera i babcię: Chłopak! Dziewięć funtów i dziewięć uncji, a więc duży. Można by dodać, że jak na odżywianie w tym roku okupacji. A babcia złapała świecę i jak na skrzydłach frunęła przez kuchnię do tej story o cal nie dociągniętej do parapetu okna, wiunęła storą w górę ze świecą w ręce i zawołała przez całą szerokość ulicy do swojej przyjaciółki praczki: – Drexa! To chłopak! I waży prawie dziesięć funtów! Watzek-Trummer wspomina: był w połowie drogi od telefonu do babci, leciał nie dotykając nogami podłogi, jak mu się zdaje, wyciągnięty w powietrzu, żeby złapać i zgasić świecę, kiedy te smugi reflektora wpadły do kuchni i pchnęły babcię na niego i za niego. Minęli się, jak wspomina. Obejrzał się, kiedy nią cisnęły, zobaczył jej strasznie zdziwioną, jeszcze nie skrwawioną twarz. Właściwie Watzek-Trummer nie pamięta, żeby usłyszał karabin maszynowy, zanim nie wrócił do babci przez szerokość kuchni i nie spróbował jej posadzić. W rzeczywistości to Drexa Neff opowiedziała wszystko ze szczegółami WatzekTrummerowi. Że ten piechur był już parę kroków dalej, już minął ich okno i obejrzał się, co zawsze robił, kiedy babcia Marter śmiertelnie go wystraszyła tą widmową świecą i wrzaskiem w języku niezrozumiałym dla Rosjanina. A gdy do niej strzelił – tu Drexa nie ma żadnych wątpliwości – cała ulica była zalana światłem, chociaż nie było widać twarzy, które wyjrzały ze wszystkich okien przez szpary szerokości cala nad parapetem. Przynajmniej tak długo, dopóki Watzek-Trummer się nie wydarł: – Zabili Frau Marter! Właśnie mówiła, że została babcią! – Frau Drexa opowiadała, że na ulicę posypały się naczynia kuchenne i skorupy; i dalej na ulicy, zaledwie parę bram od miejsca zastrzelenia Frau Marter, ten piechur z karabinem maszynowym dostał w kark pierwszą celnie wymierzoną skorupą albo też ołowianym czy srebrnym sztućcem i przyklęknąwszy na jedno kolano, kołysząc się w uniku jak powalony bokser, znów odbezpieczył karabin maszynowy i przejechał nim przez rząd okien drugiego piętra od rogu Argentinierstrasse do połowy Schwindgasse w kierunku Prinz-Eugenstrasse. I nie skończyłby na tej połowie, gdyby ten rosyjski oficer nie stanął mu na drodze czy też nie zdążył zejść mu z drogi; tak czy inaczej, strzelec zmiótł oficera z chodnika i urwał tę koszącą salwę. Zasłonił głowę rękami i zwinął się w kłębek na ulicy; kuchenne utensylia ze wszystkich okien – niektóre Drexa miała później zidentyfikować i nawet Watzek-Trummer
wiedział, gdzie były kupione i za ile – posypały się na rosyjskiego strzelca zapędzonego w przeciwny róg licząc od dawnej bułgarskiej ambasady, z której nikt mu nie wybiegł na ratunek. Tak więc urodziłem się 25 marca 1946 i moje urodziny zepchnęła w cień nie tylko opisana wyżej pomyłka. Bo mimo że ważyłem dziewięć funtów i dziewięć uncji, że poród był szybki i łatwy, nikt by tego nie zapamiętał. Mimo że w związku z imieniem dla mnie doszło do poważnej sprzeczki – czy mam mieć na imię Zahn, ale na to mój ojciec zapytał: – Kim był Zahn? – i nie otrzymał odpowiedzi; czy Gottlob, ale wtedy moja matka zapytała: – Kim był dla ciebie? – i nie otrzymała odpowiedzi; tak że przyjęto propozycję dziadka, ponieważ imię Siegfried nie wymagało pytań ani odpowiedzi, gdyż to imię zapewniło mojemu ojcu bezpieczną ucieczkę – nawet mimo dyskusji na ten temat mało kto kojarzyłby mnie z datą moich urodzin. Bo nie dość, że babcia zginęła od kuli z karabinu maszynowego niemal w tej chwili, gdy się rodziłem – co i tak niewiele kto by zapamiętał – to jeszcze 25 marca 1946 partyzanci Tity nareszcie osaczyli i schwytali generała czetników Drażę Mihajlovicia, ostatniego, jaki się jeszcze uchował na świecie, głupiego wyzwoliciela i rewolucjonistę.
Dziewiętnaste czaty w zoo: wtorek, 6 czerwca 1967 r. 6.15 rano W porządku, Graff, wiem, może ci się zdawać, że zapieram się dawnych zasad. W porządku, teraz widzę, że istnieją rzeczy, których po prostu nie da się rozszczepić na czworo. To znaczy, no, sam przyznasz: że zawsze kończy się na kompromisie. Na co się zda zbytnio przebierać, jeżeli i tak na koniec więcej zwierząt zostanie w zoo, niż z niego wyjdzie? No, przecież nie zalecam jakiejś rzezi i uważam, że na koniec powinniśmy zostawić te większe, groźniejsze. Ale cóż by to było za wyzwolenie zoo, gdybyśmy zostawili w klatkach wszystko, co duże czy choćby odrobinę niebezpieczne? Mówię ci: ja rozumiem te zwierzęta – wiedzą, po co to wszystko; albo będą wiedziały, jak tylko wskaże się im drogę. Nie chciałbym bynajmniej stosować tego do innych rzeczy, ale to właśnie wyzwoliciele o niewzruszonych zasadach nie potrafią pchnąć naprzód rewolucji. Jestem pewien. Jeżeli dasz tym zwierzętom do zrozumienia, że przychodzisz po wszystkie, nawet po pawiana geladę, choćbyśmy go musieli zachować na sam koniec – to znaczy, że przychodzisz wszystkie wypuścić z klatek – znajdą się pod bramą w stu procentach. Nikt nie ufa protekcjonizmowi.
Nie żartuję. Nawet ten skubany pawian gelada. Nie pozwolę na to, żeby jakieś mało ważne osobiste przeżycie doprowadziło mnie do amoku.
Spisana techniką wysokiej rozdzielczości autobiografia Siegfrieda Javotnika: Historia mego życia Nie podjęto żadnych kroków w sprawie śmierci babci Marter. Protokoły Rady Państw Sprzymierzonych pełne są incydentów, których incydentalność dużo trudniej jest wytłumaczyć niż incydentalność tego incydentu. Na przykład incydenty wyraźnie zamierzone uważano za dzieło najemników Uprawlenia Sowieckowo Imuszczestwa w Austrii, czyli USIA – Administracji Własności Sowieckiej w Austrii. Która to administracja pod przykrywką „zdobyczy wojennych” wywiozła czterysta austriackich przedsiębiorstw: odlewnie, przędzalnie, fabryki maszyn, zakłady chemiczne i wytwórnie sprzętu elektrycznego, szkła i stali oraz spółkę filmową. Austriakami, którzy stawiali opór USIA, zajęli się płatni mordercy. Większość tych morderstw nie przypominała stylem morderstwa popełnionego na mojej babci. Do stylu rosyjskiego żołnierza pasowały raczej chaotyczne strzelaniny, gwałty i podkładanie bomb. Kłopot sprawiały Radzie Sprzymierzonych porwania, a te, jak się wydawało, były dziełem osławionego gangu Benna Bluma – szajki szmuglerów papierosów sprowadzającej również na czarny rynek nylonowe pończochy. Za przywilej działania w sektorze rosyjskim gang Benna Bluma zgrabnie sprzątał ludzi. Chłopcy Benna Bluma polowali na ludzi po całym Wiedniu, a kiedy grunt palił się im pod nogami, z powrotem przyczajali się w sektorze rosyjskim – mimo że i Sowieci utrzymywali, że ścigają Benna Bluma. Doprawdy, mniej więcej dwa razy w miesiącu jakiś rosyjski żołnierz kogoś zabijał i twierdził, że myślał, że to Benno Blum. Nikt jednak nie widział Benna Bluma i nie wiedział, jak on wygląda... i czy w ogóle istnieje. Toteż można powiedzieć, że sektorem sowieckim w Wiedniu rządziło powszechne bezprawie, co całkowicie odwróciło uwagę Rady Sprzymierzonych, nawet gdyby ją w ogóle mogła zwrócić na incydent tak pospolity jak śmierć mojej babci od kuli karabinu maszynowego. Ale z pomocą dziadkowi przyszedł Watzek-Trummer. Spędzał noce na przemian za przepierzeniem w kuchni albo w sypialni pana domu – od czasu do czasu rozwalał się przy dziadku na łożu pana domu; leżąc tak głowa przy głowie, jeden drugiemu pozwalał dać ujście oburzeniu – czasami wygłaszali swoje tyrady tak głośno, że smugi reflektora z dawnej bułgarskiej ambasady
zatrzymywały się w oknie pamiętnej kuchni i migały, jakby mówiły: Śpijcie no tam, przestańcie narzekać. To był wypadek. Co tam na nas knujecie? Dość jednak było tych wypadków nie będących wypadkami, żeby doprowadzić do nowego układu o podziale władzy 28 czerwca 1946, który odebrał Sowietom prawo weta w wybranym parlamencie. Ten nowy układ rozwiązał Rosyjski Wydział Zdobyczy Wojennych, choć okazało się, że Benno Blum, może szukając zemsty, przejawia teraz większą aktywność niż kiedykolwiek dotąd, zakapowując jedną trzecią antysowiecko nastawionych wiedeńczyków, w związku z czym kanclerz Figl w smutnym przemówieniu wygłoszonym w Górnej Austrii oświadczył: – Przy bardzo długiej liście nazwisk zmuszeni jesteśmy dopisać jedno słowo: „zaginiony”. – Jak Zahn Glanz, co? – zapytał Vratno. – Tak to było? A rozdrażniony Watzek-Trummer odpowiedział: – Zapytaj żonę, a może w łóżku gadacie tylko o sprawach łóżkowych? Nie można właściwie powiedzieć, żeby stosunki między nimi się popsuły. Tylko już tyle razy to wałkowali i zawsze wracali do tego samego. Ale raz prawda wyszła na jaw, tak jest – choć nie mam prawa tak dobrze tego pamiętać, jak pamiętam, gdyż nie ukończyłem wtedy jeszcze nawet czterech miesięcy życia. Chyba Ernst Watzek-Trummer zapamiętał to za mnie, jak większość ważnych rzeczy. Nieważne. W każdym razie pewnej letniej nocy, 17 lipca 1946, ojciec wrócił do domu, bełkocząc coś po pijanemu. Dowiedział się, że Draża Mihajlović został rozstrzelany przez pluton egzekucyjny partyzantów. I Watzek-Trummer zapytał: – I cóż ten Mihajlović? Kim on właściwie był? Ale Vratno zawołał: – Opuścili go! – i zaczął Watzek-Trummerowi opowiadać upiorną historię o jakimś fantastycznym mechaniku motocyklowym, którego wessało w otwarty sracz w Mariborze. Vratno nie mówił o Mihajloviciu, lecz o Gottlobie Wucie, z którym razem mój ojciec kiedyś nosił brodę. Vratno przypomniał sobie pytanie rozmamłanego Heinego Gortza: – A ty kim jesteś dla Wuta? – i wdał się w rozważanie, że mógł był posłać Heinego Gortza kopniakiem w ten sracz, a potem złapać za kark Bronsky’ego czy Metza, czy obu, przydusić ich nad pisuarem, a Gottlob by się wyrwał i rozwalił im łby tym swoim schowanym gaźnikiem Amal. I nagle Watzek-Trummer zapytał: – To znaczy, żeś tego nie zrobił? Nawet nie próbowałeś? – Powiedziałem, żeśmy dopiero co się spotkali – wyznał mój ojciec – a Gottlobowi nic nie brakowało, potrafił sam sobie poradzić. – O, i poradził?! – ryknął Watzek-Trummer. – No, to już wiesz, Trummer! – powiedział Vratno. – Teraz ty mi powiedz,
dobra? Coś za coś, Trummer. Kim był Zahn Glanz? Ale Watzek-Trummer wbił oczy w mojego ojca i powiedział: – Nie sądzę, żeby ta informacja była równa twojej. Mój ojciec wrzasnął na niego: – Zahn Glanz, do cholery! – a z drugiej strony ulicy wystrzeliła smuga reflektora i omiotła okna w pobliżu i dalej. Potem ze swojego pokoju wyszła moja matka w tak głęboko rozpiętej nocnej koszuli, że Ernst Watzek-Trummer odwrócił wzrok. Zapytała: – Co to było? Kto tu jest? – Zahn Glanz! – krzyknął do niej Vratno. – Zahn Glanz tu jest! – I szerokim gestem wskazując jej pokój, dodał: – Zahn Glanz, jak mnie czasami tam nazywasz, i to zwykle w najlepszych momentach! A Watzek-Trummer zamachnął się nad kuchennym stołem – ręką, która kiedyś dzierżyła rzeźnicki topór i rąbała kurczaki – i tak trzepnął mojego ojca, że zatrzymał się dopiero nad zlewem, gdzie trącił łokciem kurek i puścił wodę. Z sypialni pana domu wyszedł dziadek Marter i poprosił szeptem: – Och, proszę, niech nikt się nie zbliża do okna. Wiecie, jakie to niebezpieczne o tak późnej porze. – Popatrzył na nich wszystkich nic nie rozumiejąc. Miny mieli ponure, oczy spuszczone. Dziadek dodał: – Lepiej tak mocno nie puszczać wody. No wiecie, jest lato i pewno za wiele jej nie ma. Następnie, jak wspomina Watzek-Trummer, ja się rozpłakałem i matka wróciła do mnie, do pokoju. Dziwne, jak płaczące dzieci przywracają ludziom rozsądek. Nawet smugi reflektora odsunęły się od tego płaczu. Dzieci płaczą, wszystko w zupełnym porządku. Ale to wtedy wszystko wyszło na jaw, tak czy inaczej. 17 lipca 1946, kiedy Drażę Mihajlovicia rozstrzelano jako zdrajcę. Co skłoniło „New York Times” do przypuszczeń, że Rosjanie wznoszą Mihajloviciowi pomnik na Placu Czerwonym, ponieważ był, o paradoksie, między innymi wybawcą Moskwy. Watzek-Trummer, który nadal czytał wszystko, co mu wpadło w ręce, spróbował zaprowadzić pokój w kuchni, wygłaszając uwagę: – Zdumiewające, jacy mądrzy potrafią być Amerykanie po namyśle! W czym było oczywiście sporo prawdy. Pod tym względem Amerykanie bardzo przypominali Rosjan: najlepiej reagowali na statystykę, mało ich zajmowały szczegóły. Zdarzyło się, na przykład, i to przy świadkach, że pewną pracownicę społeczną nazwiskiem Anna Hellein sowiecki strażnik na punkcie granicznym na moście Steyregg, oddzielającym sektor amerykański od sowieckiego, wywlókł z pociągu, zgwałcił, zamordował i porzucił na szynach. Przejeżdżający wkrótce potem pociąg obciął jej głowę. Nie wywołało to jednak ze strony Rady Państw Sprzymierzonych żadnej reakcji tej miary, co sporządzony przez kanclerza Figla wykaz jedenastu najświeższych morderstw popełnionych przez ludzi w
sowieckich mundurach. Otóż, jak widzisz, to l i c z b y robiły na nich wrażenie. Ale żądanie Figla, aby uzbroić austriacką policję, żeby mogła sama siebie i innych obywateli bronić przed ludźmi w mundurach – obojętne, jakiej armii – nie zaraz zostało rozpatrzone, gdyż Sowieci przedstawili swój wykaz; na podstawie informacji z anonimowego źródła Sowieci doliczyli się trzech tysięcy sześciuset „znanych nazistów” w szeregach policji. Jak widzisz, znów liczby. W rzeczywistości problem z policją polegał na jej dekomunizacji, która przebiegała powoli i trwała jakieś pięć lat. Uzbrojenie policji, aby, że tak powiem, warto było ją mieć, było w rzeczywistości jeszcze wolniejszym procesem. Jeszcze 31 marca 1952, zaraz po moich szóstych urodzinach, Sowieci uniemożliwili naczelnikowi policji w swoim sektorze wysłanie bodaj niewielkiego uzbrojonego oddziału w celu rozpędzenia hordy zbuntowanych komunistów, którzy zaatakowali grecką ambasadę – protestując przeciwko niedawnej egzekucji Beloyannisa i trzech innych greckich komunistów. W rzeczywistości awanturnicy zostali tam przywiezieni ciężarówkami armii sowieckiej. Nawet później, kiedy się zanosiło na rozruchy, Sowieci rozbroili w swoim sektorze policję, zabierając jej gumowe pałki – które się okazały nazbyt skuteczne w tłumieniu rozruchów, mimo że ani w przybliżeniu nie były tym, co miał na myśli kanclerz Figl mówiąc o „uzbrojeniu” swoich policjantów. Ale Wiedeń wymykał się Sowietom z rąk i to im odbierało rozum; w rezultacie wszędzie ponosili porażki. W czerwcu ’48 Jugosłowiańska Partia Komunistyczna została wydalona z Kominformu – Tito nie potrzebował już szczudeł – a w listopadzie ’48 sowieccy żołnierze próbowali kogoś zatrzymać na Szwedzkim Moście w samym śródmieściu Wiednia i oberwali za to od rozgniewanego tłumu, który rzucił się bronić ofiary. Gniewny tłum przeszkadzał Rosjanom nawet w ich własnym sektorze. I z powodu niesnasek z Jugosławią Sowieci wycofali swe poparcie dla jugosłowiańskich roszczeń w południowych landach Austrii, Karyntii i Styrii, wskutek czego Jugosławia musiała sobie wybić z głowy cały ten pomysł poszerzenia swojego terytorium kosztem Austrii. To zresztą sprowadziło do Wiednia pewną liczbę Jugosłowian; dziwnych Jugosłowian – podobno jakichś ustaszów, którzy wiedli rej w intrygach i kontrintrygach na granicy austro-jugosłowiańskiej, gdy zostali odcięci. Z tego wniosek, że znaleźli zatrudnienie u Benna Bluma, który nadal potrzebował dobrych porywaczy i w ogóle zbójów. Chociaż oficjalnie twierdzono, jakoby pozbyto się Benna Bluma przed 11 marcem 1950, kiedy to tematem obrad Rady Sprzymierzonych stał się członek gangu Max Blair, istnieją pewne dowody, że Benno nie całkiem jeszcze zniknął.
Tak przynajmniej twierdzi Ernst Watzek-Trummer, a dla mnie on jest źródłem historycznym. W każdym razie Ernst tam był 5 marca 1953. Brakowało mi dwudziestu dni do ukończenia siedmiu lat, gdy umarł Józef Stalin. Mój dziadek i Watzek-Trummer uczcili to we własnym gronie kolejką brandy przy kuchennym stole i podniosłym nastrojem, w jaki nie mogła ich wprawić sama ta ilość trunku. Rodziców jednak w tym czasie nie było w domu, toteż co do tego, jak się sprawy miały między nimi, muszę polegać na relacji Watzek-Trummera. Zazwyczaj przebywałem z nimi, nie było ich tylko podczas tej uroczystości. I nawet ja muszę przyznać – chociaż w tej sprawie pozostawałem na pewno pod wpływem zdania Watzek-Trummera – że stosunek moich rodziców do siebie uderzał mnie w najlepszym razie jako nieśmiały i milkliwy. Od czasu do czasu wychodziłem z nimi – najmocniej upamiętniły mi się słoneczne przejażdżki na wyścigówce z Grand Prix, w ramionach matki, i ojciec przyciśnięty do jej brzucha i obejmujący kolanami bak na benzynę. Ojciec szeptał mi do ucha maksymy dotyczące jazdy motocyklem w stylu Wuta. Ale 5 marca 1953 umarł Stalin i Vratno z Hilke wzięli sobie wolny wieczór, żeby to uczcić, a mnie zostawili, żebym to uczcił ze starymi przy kuchennym stole. Nie pamiętam nawet powrotu matki, chociaż musiał on być zaskoczeniem. Ponieważ wróciła sama, bardziej oszołomiona niż zdenerwowana, usiadła przy kuchennym stole z dziadkiem i Watzek-Trummerem (a może i ze mną) i zaczęła głośno się zastanawiać, co też mogło opętać Vratna. Kiedy bowiem spokojnie, jak mówiła, napili się wina, zjedli i siedzieli jeszcze w serbskiej restauracji, którą Vratno często odwiedzał, gdzieś w pobliżu Südbahnhof – jeszcze w sektorze rosyjskim – nagle wszedł ten człowiek, ciemnoskóry, brodaty, o małych, ale wściekłych oczkach. Zachowywał się jednak przyjaźnie, uparcie powtarzała moja matka Watzek-Trummerowi. Ten człowiek przysiadł się do ich stolika. – Morderca nie żyje! – zwrócił się do nich po niemiecku i spełnili z nim jeden toast. Potem uszczypnął Vratna w ramię i powiedział coś, co, jak mówiła moja matka, szło jakoś tak: Bolje grob nego rob! Lepiej być nieboszczykiem niż niewolnikiem! A Vratno zrobił spłoszoną minę, choć nie zanadto, tylko trochę; może dlatego, że nie myślał, aby za bardzo wyglądał na Jugosłowianina, siedząc tam i rozmawiając po niemiecku z wiedenką. Ale tamten mówił dalej: trochę po serbo-chorwacku i od czasu do czasu trochę po niemiecku – z uprzejmości dla Hilke. Objął też mojego ojca i, jak domyśliła się moja matka, chciał, żeby poszedł z nim napić się gdzie indziej, sam. Vratno jednak odpowiedział po niemiecku, że właściwie wolałby żony nie zostawiać
nawet na chwilę, nawet na parę kieliszków i nawet po to, żeby się spotkać z jeszcze innymi rodakami. Wszystko to jednak bardzo wesoło, dopóki tamten nie powiedział czegoś, co, jak mówiła moja matka, zabrzmiało jak: Todor. Tylko tyle, raz lub dwa – samo to słowo albo w zdaniach mówionych po serbochorwacku. Vratno znów miał spłoszoną minę, tym razem nawet bardzo spłoszoną. Mimo że tamten cały czas się uśmiechał. Wtedy to Vratno całkiem niegrzecznie spróbował coś powiedzieć szeptem mojej matce, tak żeby tamten nie usłyszał; coś o tym, żeby poszła do toalety, poszukała telefonu i najszybciej, jak potrafi, zadzwoniła do Watzek-Trummera. A tamten nie przestawał się uśmiechać i poklepywać Vratna po plecach, pchając się między twarz mojego ojca i mojej matki – żeby właściwie nie mogli szepnąć sobie ani słówka. I wtedy, jak mówiła moja matka, wszedł ten drugi. Hilke Marter-Javotnik twierdziła, że w życiu nie widziała takiego olbrzyma i że jak wszedł, mój ojciec pochylił się nad stolikiem i pocałował ją w usta; potem wstał, spojrzał na własne stopy, zawahał się – ale ten pierwszy, mniejszy, powiedział po niemiecku: – Masz piękną żonę, ale nic się jej nie stanie... przy mnie. – A Vratno spojrzał na tego olbrzymiego, minął go i wyszedł z lokalu. Ten olbrzymi, którego mniejszy nazwał Todorem, wyszedł zaraz za moim ojcem. Najgorsze w tym wszystkim, mówiła moja matka, było to, że miał krzywą twarz – jakby odgryzioną czy odstrzeloną – i całą w sinych bliznach; jedne z nich, poszarpane, były jak przylepione do twarzy, inne, cienkie jak jedwab, wrzynały się tak głęboko, że ściągały i marszczyły skórę wokoło. Z tym małym wszystko było w porządku. Został i napił się z nią; potem, jak powiedział, poszedł sprowadzić z powrotem Vratna, ale nie wrócił. Nie wrócił też mój ojciec. Moja matka powiedziała, że wyścigówka z Grand Prix wciąż stoi zaparkowana przed serbską restauracją, toteż Ernst Watzek-Trummer z dziadkiem poszli po nią, zagadując po drodze rosyjskich żołnierzy. – Duży facet – mówił dziadek żołnierzom. – Zdaje się, że się nazywa Todor Slivnica. Ma paskudne blizny, wyleciał kiedyś na granacie razem z samochodem. Jest z moim zięciem, a może i z jeszcze jednym. – Ale żaden z nich nie widział żywej duszy – tylko wcześniej może moją matkę wracającą z jakimś żołnierzem, najbardziej dżentelmeńskim z wyglądu, jakiego spotkała i odważyła się poprosić, żeby ją odprowadził do domu. Był młody, na ostatniej przecznicy wziął ją za rękę, ale to było chyba wszystko, czego pragnął. Żołnierze po drodze przez cały wieczór nie widzieli nikogo innego. I kiedy dziadek z Trummerem doszli do serbskiej restauracji, przed nią stała
wyścigówka, a w środku po serbo-chorwacku śpiewała jakaś pieśniarka i pary oraz grupki ciemnoskórych mężczyzn klaskały i wtórowały jej śpiewem. Bawiły się wesoło. Watzek-Trummer jednak uznał, że cała ta serbska spelunka jest w zmowie. Wrzasnął: – Todor Slivnica! – Śpiewaczka umilkła i załamała ręce. Nikt nie oskarżył Watzek-Trummera o niegrzeczne zachowanie. Tylko kelnerzy kiwali i kiwali głowami. Już mieli wyjść, gdy dziadek powiedział: – O Boże, Ernst. – I wskazał na olbrzymiego mężczyznę siedzącego przy drzwiach samotnie; zabierał się do kremu w szklanym pucharku. Wchodząc musieli przejść obok niego. Ruszyli więc na tego gościa, którego twarz mieniła się wszystkimi kolorami tęczy i załamywała jak na pół zgruchotany pryzmat. – Todor Slivnica? – zapytał Watzek-Trummer. Olbrzym uśmiechnął się i wstał – przerażająco, ponad jard, jak się wydawało, wyższy od dziadka i Ernsta. Todor spróbował się ukłonić, jakby był mały. Dziadek, nie znając ani słowa po serbo-chorwacku, potrafił tylko zapytać: – Vratno Javotnik? A Todor nie pohamował nagłego dopływu krwi do blizn, cała jego twarz zamigotała jak neon; wziął mały szklany pucharek, wygarnął łapskiem galaretowaty krem i rozpostarł paluchy z kremem dygoczącym jak jakiś rzadki dar przed nosem dziadka, a potem spuścił na to drugą łapę zwiniętą w pięść i pach! – rozmiażdżył. Następnie Todor Slivnica uśmiechnął się, z bryzgiem kremu spływającym w jedną z jego głębszych blizn. I rozłożył ręce, wskazując na krem na ścianach, krem na całym stoliku, całym dziadku i Ernście, i nawet parujący na przykręconej lampie nad nimi. Wszędzie krem. Todor Slivnica pokazywał i uśmiechał się. Gdzie jest Vratno Javotnik? No, tu, na twoim nosie, i tu, na lampie – jeszcze tu! Wszędzie. I Watzek-Trummer to zapamiętał, wyraźnie zapisał w pamięci, aby móc podać wykładnię: rozwiązanie zagadki, gdzie podział się mój ojciec, ukryte jest w symbolicznych gestach Todora Slivnicy. Todor między innymi słynął z poczucia humoru.
Dwudzieste czaty w zoo: wtorek, 6 czerwca 1967 r. 6.30 rano Ciekawe! O. Schrutt się przebrał! Właściwie nie tyle się przebrał, co zakamuflował. Włożył płaszcz przeciwdeszczowy, zakrywa on jego naszywkę z
nazwiskiem i epolety. I umyślnie elegancko wyciągnął nogawki spodni z wojskowych butów. Wygląda prawie tak, jakby był w normalnych trzewikach, no, może z podwyższonym obcasem. O. Schrutt gotuje się na powitanie światła dziennego i dozorców, którzy go zluzują. O. Schrutt nie jest głupi, dobrze strzeże swoich słabostek. O. Schrutt na pewno nie pokaże się publicznie jako nałogowiec. Zażył swoją działkę i zachowując pozory, zniesie dzień bez przemocy. Ryzykując, że to, co powiem, zabrzmi dyskusyjnie, chciałbym jednak wspomnieć, że są dwa sposoby, aby pożyć dłużej na tym świecie. Jeden to układać się z przemocą bezpośrednio jako wolny strzelec, nie służąc żadnej sprawie ani miłości, które by kolidowały z tym, co korzystne; albo nie udzielać jasnych odpowiedzi, bo wtedy nigdy cię nie nakryją, że kłamiesz dla własnej obrony. Tego drugiego sposobu na długie życie właściwie nie znam, ale przypuszczam, że trzeba przy nim mieć niewiarygodne szczęście. Na pewno jednak jest jeszcze jakiś sposób, bo to nie zawsze O. Schruttowie żyją długo. Obija się po świecie paru takich, co przeżyli innym sposobem. Przypuszczam, że ma z tym coś wspólnego cierpliwość. Założę się, na przykład, że wśród tych, co przeżyli, znajdzie się parę małych ssaków, dawnych podopiecznych O. Schrutta. Skoro miały tyle cierpliwości, aby przeżyć, dane im będzie na koniec zobaczyć faceta, dla którego miały tyle cierpliwości. Rozdziawią gęby jak w ekstazie nad jakąś gazetą, podkurczą biedne, poobijane łapy, przyciskając je do piersi pozbawionej tchu – spazm je wyrzuci z foteli przed telewizorami; O. Schrutt znów jest sensacją, zobaczą – poznają go po drgawkach w jakiejś swojej bliźnie, w której nie miały czucia od dwudziestu i więcej lat. Okulawione stopy na tyle się rozkurczą, że zdołają dokuśtykać do telefonu; pozbędą się wad wymowy na tyle, żeby móc przywołać centralę; wydyszą w mikrofon dwadzieścia lat cierpliwości. Zgadza się, Franz, mój drogi, to on, widziałem jego zdjęcie i, na litość boską, zadzwoń zaraz do Steina, niech się ucieszy. To był O. Schrutt, jestem pewny – wierzgał i wrzeszczał osaczony przez kilka dzikich zwierząt; ich dozorca oczywiście. I oczywiście na nocnej zmianie, i wciąż w swoim mundurze. Tak, wciąż z naszywką z nazwiskiem – jak żywy w telewizji! Muszę jechać powiedzieć Weschelowi, on nie ma telefonu – i przy tych jego oczach... ani gazety, ani TV. Ale ty zadzwoń do biednego Steina jak najprędzej. Och, ale się ucieszy! Ponieważ nikt nie przestaje szukać zaginionych. To tylko definitywnie martwi nie mogą nieodwołalnie skończyć, jakby się chciało i oczekiwało. W tym będę pokładał nadzieję, O. Schrutt; to dlatego ufam, że niektóre z małych ssaków, twoich podopiecznych, przeżyją nawet ciebie.
Spisana techniką wysokiej rozdzielczości
autobiografia Siegfrieda Javotnika: Historia mego życia 25 marca 1953. Na moje siódme urodziny matka zabrała mnie pociągiem do Kaprun – dokładnie dwadzieścia dni po śmierci Stalina i zniknięciu mojego ojca, który rozpłynął się jak krem. W Kaprun oczekiwali nas dziadek i Ernst WatzekTrummer, przybyli na wyścigówce z Grand Prix, która ten nerwowy wypad z Wiednia odbyła powoli i bez wprawy. I reszta rodziny, jaka mi została, osiadła w Kaprun, wówczas nadal małej wsi, było to bowiem jeszcze przed zbudowaniem zapory i elektrowni wodnej w górach i zanim wielki narciarski wyciąg przyciągnął do tej miejscowości co mniej odważnych narciarzy. Dziadek objął urząd naczelnika poczty w Kaprun, Watzek-Trummer został miejscowym człowiekiem do wszystkiego i roznosił pocztę – ciągnąc ją w zimie w prymitywnych brunatnych workach sankami, które należały do mnie, kiedy nie było żadnej poczty. Czasem jeździłem na sankach razem z workami listów, pozwalając się Ernstowi wozić po stromych zimowych ulicach. Matka zrobiła czerwone sznurki do wiązania worków i jeden taki czerwony sznurek z pomponem na końcu uczepiła mi do czapki naciąganej na głowę jak pończocha. Latem Ernst Watzek-Trummer rozwoził pocztę wysokim dwukołowym wózkiem zamontowanym na tylnym błotniku wyścigówki z Grand Prix, i na ten widok Gottlob musiał przewracać się w grobie, o ile jego grób można było nazwać grobem. Żyło nam się w Kaprun dosyć szczęśliwie; byliśmy teraz w amerykańskiej strefie okupacyjnej oczywiście i w zasięgu Radia Salzburg. Wieczorami słuchaliśmy amerykańskiej stacji nadającej wszelkiego rodzaju murzyńską muzykę – z zawodzącymi, niskimi głosami śpiewaczek, jodłującymi trąbkami i gitarami: bluesy z głębi krocza. Pamiętam tę muzykę bez pomocy WatzekTrummera, słowo daję. Bo raz w Gasthof Enns w miasteczku jakiś amerykański Murzyn, żołnierz na przepustce, akompaniował radiu na organkach i śpiewał jak wielki żelazny kubeł wystawiony na deszcz. Była zima, na tle śniegu odcinał się najczarniejszą plamą w Kaprun; ludzie go dotykali, żeby się przekonać, że jest jak z drewna. Odprowadził moją matkę z Gasthof Enns do domu, ciągnąc mnie za sobą na pocztowych sankach. Zaśpiewał parę słów jakiejś piosenki, a potem dał mi znak i zawtórowałem mu z sanek na organkach – przez całe miasteczko w kształcie Y, dosyć późnym wieczorem, jak mi się zdaje. Dziadek na pewno dogadał się po angielsku z tym żołnierzem i później Murzyn przysłał Watzek-Trummerowi album ze zdjęciami ilustrującymi prawa obywatelskie w Ameryce.
Niewiele więcej pamiętam, a wybiórcza pamięć Watzek-Trummera nie znajduje niczego ważnego w tych latach – kiedy miałem osiem, a następnie dziewięć lat. Tylko jedno, że kiedy 19 września 1955 ostatni sowiecki żołnierz opuścił Wiedeń, dziadek doznał lekkiego wylewu – zwalił się do tyłu na stertę luźno leżących listów. Ludzie zobaczyli, jak zza siatki na poczcie wylatuje małymi prostokątami przez szpary ich skrzynek. Ale szybko wrócił do zdrowia. Jedno tylko: z dnia na dzień brwi zrobiły mu się z szarych białe. I to jeszcze jeden z tych szczegółów, jakie mogłem sam zapamiętać albo za mnie mógł zapamiętać, Watzek-Trummer czy też – i to jest bardziej prawdopodobne – coś, co było jakimś wspólnym, powtarzającym się wspomnieniem nas obu. Jedną ważną rzecz jednak zapamiętałem sam, na pewno. Ponieważ WatzekTrummer przypomina ją sobie z trudem, a w każdym razie z trudem przychodzi mu ją wspominać na głos przy mnie. Ukończyłem dziesięć lat i sześć miesięcy 25 października 1956 w Dniu Wyzwolenia, w pierwszą rocznicę oficjalnego końca okupacji. Dziadek z Ernstem mieli za sobą dziewięć bitych godzin picia w Gasthof Enns, kiedy się zabrali do przetrząsania starych kufrów w pocztowej piwnicy – a także głównym składzie rupieci rodzinnych. Nie wiem, co dziadka opętało, ale odnalazł (i jego cały czas szukał) kostium orła – bez jednego piórka, ponieważ tłuszcz już dawno się starł – trochę zatłuszczoną, lśniącą zbroję z częściowo pordzewiałych blach do pieczenia ciasta; głowa, a szczególnie dziób, były zupełnie przeżarte rdzą. Ale dziadek włożył tę zbroję na siebie, z uporem przekonując Watzek-Trummera, że teraz jego kolej być orłem, bo Ernst i Zahn Glanz już tego spróbowali. Czyż austriacki orzeł mógł sobie wybrać lepszy dzień niż Dzień Wyzwolenia? Tylko że tego roku na Dzień Wyzwolenia padł pewien cień. Przynajmniej w oczach mojej matki. Zaledwie dwa dni wcześniej ulice Budapesztu nagle spłynęły krwią; na szczęście droga ucieczki stała już przed Węgrami otworem, ponieważ władze austriackie po wyjściu Rosjan z Wiednia usunęły zasieki z drutu kolczastego i oczyściły pola minowe z min wzdłuż austro-węgierskiej granicy. Dobra rzecz. Jako że węgierska policja polityczna i Armia Sowiecka wygnały za tę granicę ponad sto siedemdziesiąt tysięcy uchodźców, których Wiedeń – pełen współczucia dla okupowanych narodów – przygarnął pod skrzydła swego orła. Przechodzili jeszcze w Dniu Wyzwolenia. Mogę się tylko domyślać, że powód, dla którego moja matka tak się tym przejęła, sięgał głęboko wstecz, aż do marca ’38, kiedy to Zahn Glanz albo przekroczył węgierską granicę w Kitsee, albo nie. A jeśli można było myśleć, że Zahn ją przekroczył, tak samo można było myśleć, że ją przekracza z powrotem, być może razem z tymi stu siedemdziesięcioma tysiącami innych uchodźców z Węgier.
Tylko dlatego tak myślę, że takie same myśli musiały trapić Hilke, jeżeli tak zareagowała, gdy dziadek majestatycznie wkroczył do kuchni w Kaprun i skrzecząc pod łysym ptasim hełmem – Kra! – zawołał: – Austria jest wolna! Matka jęknęła; wpiła się we mnie palcami tam, gdzie stałem służąc jej za manekin do mierzenia robionego na drutach swetra. W następnej chwili już była na nogach i szarżowała na zdumionego, bezpiórego orła w drzwiach, gdzie go złapała i przyparła do klamki. Wcisnęła mu kolano między nogi, unosząc rąbek kolczugi; szarpała i szarpała, usiłując mu zedrzeć hełm. – O Boże, Zahn – zaskowyczała, więc dziadek brutalnie się jej wyrwał i zdjął orlą głowę. Nie mógł jej spojrzeć w oczy, jakoś tak odwrócił głowę i wymamrotał: – Och, właśnie znalazłem to na poczcie, Hilke. Przepraszam, Hilke, ale, mój Boże, to już osiemnaście lat! – Nadal jednak nie mógł spojrzeć jej w oczy. Zawisła bezwładnie na klamce; twarz miała ni starą, ni młodą, nawet nie kobiecą i nie męską – w ogóle wszystkiego pozbawioną. Powiedziała tonem komunikatu radiowego: – Wciąż przechodzą. Jest ich już ponad sto siedemdziesiąt tysięcy. Wszyscy Węgrzy przechodzą do Wiednia. Nie uważasz, że powinniśmy teraz wracać... na wypadek, gdyby próbował nas odnaleźć? – O, Hilke – powiedział dziadek. – Nie, och, nie. Nic tam dla nas nie ma... Wciąż tonem komunikatu stwierdziła: – Redaktorowi Lennhoffowi udało się uciec na Węgry. To fakt. Dziadek usiłował stać na tyle nieruchomo, żeby te blachy do ciasta nie szczękały, ona jednak je usłyszała i spojrzała na niego; odzyskała swój normalny głos i twarz. – Raz go już tam zostawiłeś, sam wiesz – powiedziała moja matka. – Kazałeś mu zostać przez tę swoją książeczkę czekową, a mógł przyjechać z nami. – Uważaj, dziewczyno – wtrącił się Watzek-Trummer i jedną ręką złapał ją za włosy. – Weź no się w garść, słyszysz? – Zostawiłeś Zahna w Wiedniu! – wrzasnęła moja matka do ptaka, który zaklekotał pod blachami do ciasta i całkiem się od niej odwrócił. WatzekTrummer szarpnął moją matkę za włosy. – Przestań – syknął. – Do licha, Hilke, ten twój Zahn Glanz wcale nie musiał siedzieć tam tak długo, jak siedział. Nie musiał przecież wozić żadnych redaktorów na Węgry. I skąd zresztą jesteś taka pewna, że go zawiózł? Ale matka wydarła mu włosy z ręki i bokiem przemknęła do mnie, tam gdzie się kołysałem na krześle do przymiarek, jak ukrzyżowany w jeszcze nie do końca zszytym swetrze umocowanym na mnie szpilkami. Watzek-Trummer odprowadził oklapłego orła do pocztowej piwnicy, a późnym wieczorem tego dnia matka mnie obudziła, przytuliła się zimną, mokrą twarzą do mojej i połaskotała mnie pod kołdrą paltem z futrzanym kołnierzem, który
wkładała tylko do podróży. I wybrała się w podróż. Rozstając się bez żadnych symbolicznych gestów, które by się dały jakoś wytłumaczyć – z których, na przykład, moglibyśmy się domyślić, jak długo jej nie będzie oraz jak i z kim w końcu wyląduje. Nie zostawiając nam bodaj tyle, co tego kremu na ścianie, ani podeszew butów jako ostatniego znaku rozpoznawczego. Chociaż dziadek nie potrzebował żadnych znaków, i tak wiedział, że ona nie wróci. Niecałe dwa tygodnie później, w listopadzie ’56, w Kaprun i w górach w okolicach Salzburga spadł pierwszy śnieg – mokra, gęsta śnieżyca – i w nocy zamarzł. Więc po kolacji dziadek wziął pocztowe sanki i mimo że nikt go nie widział, włożył tę orlą zbroję z blach do pieczenia ciasta; podszedł te dwie i pół mili po lodowcu pod szczyt Kitzsteinhorn. Miał ze sobą latarkę i kiedy od kilku godzin nie wracał, Watzek-Trummer wstał od naszego kuchennego stołu i wyjrzał przez okno na zbocze góry. I zobaczył słabe światełko, prawie nieruchome, mrugało w połowie lodowca, pod czarnym szczytem Kitzsteinhorn. Potem światełko się opuściło, sanki musiały się przechylić, ponieważ światło strzeliło prosto w dół, podskoczyło, poleciało zygzakiem i skręciło na szlak bardziej okrężny od tego, którym wspinało się w górę; zbocze poniżej lodowca przecinała poręba. Starzy narciarze nazywali ten szlak Katapultą. Schodził stromo czternastoma zakrętami w kształcie litery S i liczył trzy mile i ćwierć do samego dołu, do miasteczka. Teraz oczywiście wjeżdża się tam na górę kolejką linową i dzisiejsi narciarze nazywają ten szlak Torem Samobójcy. Więc dziadek skierował pocztowe sanki tym szlakiem, który się nazywał Katapulta, a Trummer i ja śledziliśmy światełko jego zjazdu z kuchennego okna. – To twój dziadek, synu – powiedział Ernst. – Tylko popatrz, jak sunie. Śledziliśmy go przez osiem, dziewięć zakrętów wijących się jak litera S przez las – musiał siedzieć na sankach i kierować nogami – a potem jego latarka-reflektor tylko śmignęła jak rozmazana smuga samochodowych świateł na drodze szybkiego ruchu. Choć Watzek-Trummer twierdzi, że się dorachował jeszcze jednego esowatego zakrętu, zanim zupełnie zniknęła nam z oczu. To by było dziewięć z czternastu, niezły wynik jak na pocztowe sanki w nocy. Ernst orzekł, że ja nie idę, i zamknął mnie w kuchni, skąd się przyglądałem, jak grupa latarek przeczesuje do świtu zbocze pod Kitzsteinhorn. O świcie znaleźli dziadka, który wyleciał z Katapulty jak z katapulty i rąbnął o pień prawie niewidoczny pod świeżym śniegiem. Pocztowe sanki, kierując się tajemniczą, niepojętą dla mnie siłą, same wróciły do miasteczka. Kiedy wydobyli dziadka z lasu, Watzek-Trummer, prawdę mówiąc, uparł się, żeby odszukać te pocztowe sanki. A jak już je znaleźli i przyciągnęli, ułożył na nich dziadka, zwiózł go ze stoku i przewiózł przez miasteczko do Gasthof Enns.
Tam Ernst wypił cztery kawy z koniakiem i zaczekał na księdza. Ten zdenerwował się, że Trummer nie chce zdjąć z dziadka kostiumu orła. WatzekTrummer się zaklinał, że dziadek zostanie pochowany tak, jak jest, w zbroi – bez jednego piórka, lecz w masce. Doszło do krótkiej sprzeczki z Ernstem. Jakiś czas temu dziadek wyraźnie się wypowiedział, że katolicy nie będą się rządzili jego ciałem po tym, co ten zdrajca kardynał Innitzer zrobił w ’38. Więc żeby położyć kres wszelkiej dyskusji, Watzek-Trummer oświadczył: – Pamięta ksiądz kardynała Innitzera? Zaprzedał Wiedeń Hitlerowi. Namawiał całą swoją trzódkę, by poparła Führera. A ksiądz na to: – Ale Watykan nigdy tego nie poparł. – W Watykanie – powiedział Watzek-Trummer – moda na spóźnianie się ma bogatą przeszłość. – Ponieważ stary Ernst czytał wszystko, co mu wpadło w ręce. Potem posłał po mnie i wspólnymi siłami Ernst i ja wyprostowaliśmy blachy do ciasta na biednym dziadku i obłożyliśmy go śniegiem, żeby nie odtajał, zanim zrobią trumnę. – To było coś jak zawał – powiedział mi Watzek-Trummer – tak czy inaczej, to serce. Ale przynajmniej taki pogrzeb jest lepszy od paru innych, o jakich słyszałem. Potem poszliśmy do domu, Ernst i ja. Byłem ufnym dziesięciolatkiem; jeżeli w ogóle czułem się opuszczony przez rodzinę, uważałem w każdym razie, że zostawiła mnie w dobrych rękach. Trudno było o lepsze niż ręce WatzekTrummera, powiernika rodzinnego albumu – drobiarza, pocztowca, dziejopisa i tego, który przeżył. Wreszcie odpowiedzialnego za to, abym i ja przeżył i zrozumiał swoje dziedzictwo.
Dwudzieste pierwsze czaty w zoo: wtorek, 6 czerwca 1967 r. 6.45 rano Pracowników zoo sprzątających klatki wpuszczono trochę po pół do siódmej. O. Schrutt otworzył im główną bramę i już jej nie zamykał. Założył jednak wejście łańcuchem; wisi na nim tabliczka, na pewno z napisem ZAMKNIĘTE – ale wisi w ten sposób, że nie mogę przeczytać napisu. Ci od sprzątania to nieokrzesane brudasy; weszli do pawilonu gadów, wyszli ze swoimi narzędziami pracy i całą grupą udali się do pawilonu gruboskórnych. Wtedy pomyślałem, że gdyby tylko O. Schrutt oddalił się od bramy, mógłbym od razu wyjść. Chciałbym być na zewnątrz w chwili, kiedy on będzie wychodził. Może mógłbym sprawdzić, dokąd pójdzie.
Czy O. Schrutt je normalne śniadanie? Ale O. Schrutt spotkał się przy bramie z dozorcą dziennym. Niewiele ze sobą zamienili słów. Może nowy dozorca wyśmiał staruszka O., że nosi płaszcz przeciwdeszczowy w taki słoneczny dzień. O. Schrutt jednak po prostu zniknął; przełożył nogę nad łańcuchem zagradzającym bramę i nawet nie widziałem, w którą stronę się udał. Musiałem zaczekać, aż ten nowy dozorca bez pośpiechu i niedbale dokona obchodu. Kiedy wreszcie wszedł do pawilonu małych ssaków, sprzątacze byli jeszcze u gruboskórnych. Ale zanim wyszedłem zza swojego żywopłotu i przemknąłem do głównej bramy, zobaczyłem, jak ten nowy włącza podczerwone światło! Dziwne, ale nie mogę sobie przypomnieć, kiedy O. Schrutt je wyłączył. Chyba te czaty całkiem mnie wykończyły. A gdy wyszedłem za bramę, po O. Schrutcie nie było ani śladu. Przeszedłem na drugą stronę Maxing Strasse, do tej kawiarenki. Zająłem stolik na chodniku i dowiedziałem się, że muszę poczekać do siódmej, zanim zostanę obsłużony. Ten mój interesujący bałkański kelner rozstawiał popielniczki na stolikach. Musiał pracować rankami i popołudniami – wieczory bierze wolne, żeby wysmażyć chytry raport na jutro. Przyjrzał mi się z niewypowiedzianą przebiegłością. Nie cofnął oczu przed moim spojrzeniem i zerkając w bok, dał do zrozumienia, że zauważył, że mój motor stoi zaparkowany w tym samym miejscu, co wczoraj po południu. Nic więcej – pokazał mi tylko, i l e wie. I raptem trochę się zdenerwowałem swoim powrotem do Waidhofen – przez tego skubanego kelnera, że może mnie rozpoznać w dniu wyzwalania zoo. Powinienem mieć jakieś przebranie! Postanowiłem więc całkiem ściąć włosy. Ale kiedy kelner przyniósł popielniczkę na mój stolik i tak ją jakoś smyrgnął przez całą szerokość stolika, jakby rzucał kartę do gry, trochę się ośmieliłem i zapytałem go, czy był gdzieś w pobliżu Hietzing, kiedy zwierzęta wyrwały się z zoo – jakieś dwadzieścia lat temu. Powiedział, że go tu nie było. Dodałem więc: – Ale musiał pan o tym słyszeć. Nie wiedzą, czyj to był pomysł. Nigdy nie doszli, kto to zrobił. – Wygląda mi na to – powiedział – że ktokolwiek to był, skończył jako sznycel. Widzisz go? Przebiegłego skubańca? Jednak wiedział. Więc go sprawdziłem: – Co za facet, żeby się porwać na coś takiego! – Wariat – powiedział. – Psychiczny nie na żarty. – Chce pan powiedzieć – podsunąłem – że ktoś dziedzicznie obciążony? Ktoś z przeszłością pełną zagrożeń i frustracji... jakiś typek z rozbitej rodziny? – No pewno – powiedział, wciąż mi się podlizując, skubany. – To właśnie
chciałem powiedzieć. – Działanie zastępcze – dodałem. – Błąd w rozumowaniu – orzekł. – Brak logiki – podsunąłem. – Całkowity brak logiki – podsumował kelner i promiennie uśmiechnął się do mnie. Naręcze trzymanych przez niego szklanych popielniczek rzucało ostre trójkąciki światła na jego twarz. Ale mam swoje zdanie na ten temat, kto mógł wtedy wyzwolić zoo. Ostatecznie każdy ma święte prawo do swojej opinii w tej sprawie; to sprawa otwarta. I widzę idealnego kandydata do tej roli; przynajmniej sądząc po tym, co o nim słyszałem, na pewno dojrzał do tego – mógł wpaść na ten wspaniały pomysł i w swej młodzieńczej przezorności popełnić błąd, wskutek którego został pożarty. Był też w jakiś sposób związany ze mną; podobno wywiózł poszukiwanego redaktora na Węgry i podobno nie wrócił. Wszyscy jednak wiedzą, że redaktor się uratował, toteż można przypuszczać, że i jego kierowca wyjechał na Węgry i wrócił – wtedy, kiedy ci, których przede wszystkim pragnął odnaleźć, byli nieuchwytni. Cóż, to możliwe. Ten człowiek na pewno kochał zwierzęta. Przypadkiem wiem, że kiedyś dał wyraz poważnej trosce o parkową wiewiórkę, którą ktoś wytatuował – i to tak głęboko, że jej mózg potrafił już tylko tańczyć w kółko. Mógł to być on i równie łatwo mógł to być kto inny – powiedzmy, jakiś krewniak Hinleya Goucha dręczony wyrzutami sumienia. Wtedy ten przebiegły bałkański kelner zapytał: – Nic panu nie jest, proszę pana? – próbując mi wmówić, uważasz, że coś mi jest; dając do zrozumienia, że wyczyniam coś dziwnego z rękami albo może ustami. Na tych Bałkańczyków trzeba uważać. Znałem kiedyś jednego, który nie poznał nad pisuarem swojego najlepszego przyjaciela. Nie miałem jednak zamiaru dać się wrobić jakiemuś skubanemu Bałkańczykowi. – Oczywiście, że nic mi nie jest – powiedziałem. – A panu? – Już wiedząc, co się stanie pewnego dnia rano z tym naręczem popielniczek, kiedy on podniesie oczy i straci to swoje kołtuńskie opanowanie – na widok szarżującego z drugiej strony Maxing Strasse rzadko spotykanego niedźwiedzia w okularach. – Pomyślałem tylko, proszę pana, że może trzeba panu podać szklankę wody – powiedział kelner. – Wyglądał pan, jakby się panu zakręciło w głowie i nie wiedział pan, jak to się mówi, co pan robi. Ale ja nie miałem zamiaru pozwolić, by zyskał nade mną przewagę. Powiedziałem: – Bolje rob nego grob! Lepiej być niewolnikiem niż nieboszczykiem! – I dodałem: – Zgadza się? No, nie tak to idzie?
Nieprawdopodobny spryciarz! Niewzruszony jak głaz, zapytał: – Chciałby pan coś zjeść? – Proszę tylko o kawę – powiedziałem. – To musi pan zaczekać – stwierdził, przekonany, że mnie załatwił. – Podajemy dopiero od siódmej. – To niech mi pan powie, gdzie jest najbliższy fryzjer – poprosiłem. – Ale już prawie siódma – on na to. – Potrzebuję fryzjera. – Potrafiłem być wredny. – Nikt również nie strzyże przed siódmą – stwierdził. – A skąd pan wie, że chcę się ostrzyc? – zapytałem i na to się zamknął. Wskazał mi plac za Maxing Strasse; udałem, że nie widzę fryzjerskiego słupka w pasy. I tylko po to, żeby mu zamącić w głowie, siedziałem przy stoliku tak długo, dopóki nie minęła siódma – bazgrząc w notesie. Udawałem, że szkicuję jego portret, nie spuszczałem z niego oczu i działałem mu na nerwy, kiedy obsługiwał paru innych wczesnych gości. O siódmej otwierają zoo. Nikt jednak tak wcześnie nie przychodzi. Jest tam tylko jakiś grubas w zielonym daszku szulera, nadęty jak sułtan w budce z biletami. Nad budką od czasu do czasu pojawia się głowa żyrafy.
Spisana techniką wysokiej rozdzielczości autobiografia Siegfrieda Javotnika: Epilog Wzrastałem w Kaprun jako dziecko oczytane, gdyż Watzek-Trummer znał wartość książek; a także jako dziecko z pewnym pojęciem o historii, gdyż Ernst, w miarę jak dorastałem, uzupełniał moją wiedzę – bądź spokojny, tu i ówdzie zostawiał luki do czasu, nim nie dorosnę na tyle, żeby dowiedzieć się o wszystkim. Zanim mnie posłał na Uniwersytet Wiedeński, Watzek-Trummer dopilnował, bym się nauczył jeździć na wyścigówce z Grand Prix 1939 – dając mi do zrozumienia, że ten motocykl to niemal moje dziedzictwo genetyczne. Toteż niczego mi nie brakowało: miałem swojego hot-roda. Pierwsze, co zrobiłem, to uwolniłem go od tego hańbiącego wózka na pocztę. Gdy jednak głębiej się zastanowiłem nad Gottlobem Wutem, zacząłem uważać tę wyścigówkę za coś naprawdę wyjątkowego, coś, czego szkoda dla młodego człowieka, i po wydobyciu od Ernsta szczegółów wybrałem się na swój pierwszy wypad z Kaprun. Było to w lecie ’64. Miałem osiemnaście lat. Zajechałem tą wyścigówka z Grand Prix do zakładów NSU w Neckarsulm i spróbowałem pogadać z jednym z tych typków dyrektorów o cennym motocyklu, jaki odziedziczyłem. Najpierw jakiemuś mechanikowi, jako że był to
pierwszy facet, na jakiego natknąłem się w fabryce, opowiedziałem, że ten motor należał do Gottloba Wuta, znakomitego, legendarnego mechanika z Grand Prix Italia 1930. Mechanik jednak nie słyszał o Wucie, tak samo zresztą ten typek dyrektor, którego wreszcie znalazłem. – Co ty tu masz? – zapytał. – Traktor? – Wut – powiedziałem mu. – Gottlob Wut. Zginął podczas wojny. – Żałujesz? – zapytał dyrektor. – Słyszałem, że to się przytrafiło niejednemu. – Grand Prix Italia 1930 – powiedziałem. – Wut odegrał tam kluczową rolę. Ale ten młody dyrektorek pamiętał tylko kierowców, Freddyego Harrella i Klausa Worfera. O żadnym Wucie nie słyszał. – No, to do rzeczy – zaproponował. – Ile chcesz za tego grata? Wtedy napomknąłem, że jest to, być może, egzemplarz muzealny, i zapytałem, czy NSU nie prowadzi czegoś, gdzie się wstawia słynne wyścigówki – dyrektorek się roześmiał. – Świetnym byś był sprzedawcą – powiedział mi, tylko że ja mu nie wspomniałem, że miałem zamiar oddać ją darmo, gdyby znaleźli dla niej miejsce. W salonie wystawowym pełno było okropnych motorów parskających złośliwie na zwiększanych obrotach. Zapuściłem więc silnik swojej wyścigówki i – w myśli – zaklekotałem wszystkimi jej skubanymi aluminiowymi częściami. Wróciłem do Kaprun i powiedziałem Watzek-Trummerowi, że powinniśmy trzymać motor gdzieś na składzie i używać go tylko w ostateczności. Przy swoim historycznym doświadczeniu oczywiście zgodził się ze mną. Potem pojechałem do Wiednia i spróbowałem się włączyć w życie uniwersyteckie. Nie spotkałem jednak nikogo ciekawego; większość ludzi była nawet mniej oczytana ode mnie, a tyle, co Watzek-Trummer, nikt nie wiedział. Co prawda był tam jeden student, którego dosyć dobrze pamiętam, Żydziak, który w wolnych chwilach szpiclował dla tajnej żydowskiej organizacji polującej na dawnych nazistów. Ten Żydziak stracił wszystkich z całej osiemdziesięciodziewięcioosobowej rodziny – zginęli, jak mówił. Kiedy go jednak zapytałem, skąd w końcu wie, że to w ogóle była jego rodzina, wyznał, że ją sobie „zaadoptował”. O ile bowiem naprawdę wiedział, nie miał żadnej rodziny. Nikogo nie pamiętał poza pilotem RAF-u, który go wywiózł samolotem z okolic Belsen po wyzwoleniu obozu. A tę osiemdziesięciodziewięcioosobową rodzinę „adoptował”, ponieważ w kartotece, którą przejrzał, wyglądała na najliczniejszą z tych, z jakich nikt nie został przy życiu. To dla nich, jak mówił, został jej dziewięćdziesiątym członkiem – tym, który przeżył przynajmniej nominalnie. Był dość interesujący jako dorywczy praktykant szpicel i najwidoczniej okazał się w tym bardzo dobry, bo szalenie się szczycił tym, że jego zdjęcie dostało się
do jednej z wiedeńskich gazet jako zdjęcie człowieka, który sam jeden przyczynił się do odnalezienia i ujęcia niejakiego Richtera Mulla, nazistowskiego zbrodniarza wojennego. Od tak wielkiej popularności jednak smarkacz stał się nerwowy i tamta tajna żydowska organizacja pozbyła się go. Przesiadywał w uniwersyteckich Kellers; nigdy nie siadał tyłem do okna czy drzwi, pamiętając, co się przydarzyło amerykańskiemu Dzikiemu Billowi Hickokowi. Kiedy opowiedziałem o nim Ernstowi Watzek-Trummerowi, Ernst zauważył: – Wojenny paranoik. – Ernst czytał o czymś takim. Był jeszcze mój dobry przyjaciel Dragutin Swet. Poznałem go, gdy się wybrałem na narty na drugim roku studiów. Był studentem slawistyki, Serbem z pochodzenia, i dużo razem jeździliśmy na nartach. Zawsze chciał poznać Watzek-Trummera. Poróżniliśmy się jednak. Głupia sprawa. Pojechałem z nim kiedyś do Szwajcarii, też na narty, i będąc tam podsłuchaliśmy kiedyś grupkę mężczyzn rozmawiających po serbo-chorwacku w holu naszego Gasthausu. Okazało się, że to jakiś zjazd serbskich uchodźców, banda przeważnie staruchów o wrednych gębach i paru młodych chłopaków wyglądających na wojskowych, którzy robili wrażenie idealistów. Niektórzy z tych starych walczyli, jak to się mówiło, w jednym szeregu z generałem czetników Drażą Mihajloviciem. Mieliśmy jadać w jednej sali z nimi, tyle że nasz wiek i nerwowość okazały się dla nich podejrzane. Starałem się przypomnieć sobie coś dowcipnego w ich języku, kiedy jeden ze staruchów, zaczepnie i drwiąco szczerząc się do mnie zza stołu, zapytał po niemiecku: – Skąd jesteś chłopcze? Odpowiedziałem zgodnie z prawdą: – Z Mariboru przy drodze do Slovenjgradca. A wtedy kilku z nich odstawiło swoje koktajle i ostro zaczęło się dopytywać: – Chorwat? Słoweniec? A ja, nie chcąc stawiać swojego przyjaciela Dragutina Sweta w niezręcznej sytuacji, wybełkotałem jedyne zdanie po serbo-chorwacku, jakie zdołałem sobie przypomnieć: Bolje rob nego grob! Lepiej być niewolnikiem niż nieboszczykiem! Tylko że, jak mi później wytłumaczył Watzek-Trummer, właśnie tego nie powinienem był mówić; ten mało heroiczny wierszyk, improwizacja mego rodzonego ojca, stał się powodem kłopotów z zagorzałymi czetnikami. Bo na czołowym miejscu za stołem znalazł się głęboko urażony facet, który zamachnął się i wycelował we mnie; miał tylko jedną rękę, ale posłużył się nią wyjątkowo sprawnie i chlusnął mi w oczy szklaneczką szkockiej. Mój przyjaciel Dragutin Swet nie chciał zrozumieć, jak doszło do tego incydentu,
i uznał za nietakt z mojej strony robienie sobie żartów ze sloganu, który Serbowie biorą tak poważnie. I odtąd rzadko widywałem Sweta. Dostałem pracę u niejakiego Herr Fabera przy naprawie – i wyszukiwaniu – motocykli. Musiałem też sam finansować swoją edukację, która, jak się okazało, zajęła więcej czasu, niż powinna. Wszystko dlatego, że pewien doktor Ficht odrzucił zaproponowany przeze mnie temat mojej pracy dyplomowej. Pracą tą miała być SPISANA TECHNIKĄ WYSOKIEJ ROZDZIELCZOŚCI MOJA AUTOBIOGRAFIA, uważałem bowiem, że jest wystarczająco szczegółowa, a nawet twórcza. Ale ten Ficht się wściekł. Stwierdził, że jest w oczywisty sposób stronnicza i daje niepełny obraz historii, do tego nonszalancki – oraz że brak w niej przypisów. Ba, próbując go udobruchać, odkryłem, że Herr Doktor Ficht niegdyś był Herr Doktorem Fichtsteinem, Żydem, który przeżył wojnę jako szczur portowy na holenderskim nabrzeżu – schwytany tylko raz, uciekł po tym, jak mu wstrzyknięto w dziąsła środek chemiczny wywołujący gangrenę zębów, wynalazek zbyt nowy, aby był bezpieczny, i jeszcze w stadium eksperymentalnym. Dawny Fichtstein się wściekł, że mogłem się posunąć do takiej bezczelności, żeby załatwić się z całą wojną ledwie wspominając o Żydach. Próbowałem mu wytłumaczyć, że powinien potraktować moją autobiografię jako tak zwaną fikcję, powiedzmy: powieść. Poza tym, dodałem, uważam, że Herr Doktor stosuje tu jakieś rosyjsko-amerykańskie kryteria wartości twierdząc, że żaden obraz okrucieństwa nie może być pełny, jeżeli pomija miliony Żydów. Znowu liczby, uważasz. Zdaje się, że Ficht, czy Fichtstein, zupełnie nie zrozumiał, o co mi chodzi, ale przyznaję, że statystyka każdego potrafi zwieść. Potrafi sprawić, że nawet najgorsze rzeczy same w sobie wcale nie wyglądają na okrutne. Przez tę wpadkę jednak zaniosło się na to, że moja kariera uniwersytecka potrwa trochę dłużej. To znaczy, że będę musiał zostać na uniwersytecie, dopóki nie opanuję jakiejś akademickiej wiedzy, zamiast im pokazać, ile już wiem i co z tym zrobiłem. Watzek-Trummer w ogóle nie pojmuje uniwersytetów. Twierdzi, że oni wszyscy musieli za wiele się naczytać, zanim czymkolwiek się zainteresowali, i to im później przeszkadza zainteresować się czymkolwiek, co czytają. Strasznie to wszystko gmatwa. Ale jak wiesz, samoucy się nieustępliwi. Ernst nadal czyta jak szatan. Widuję go co roku na Boże Narodzenie i nigdy nie przyjeżdżam bez worka książek. On jednak, inaczej niż na ogół starzy ludzie, bardziej teraz przebiera w swojej lekturze, to znaczy nie czyta już wszystkiego jak popadnie. Często nawet książki, które mu przywożę, nie robią na nim wrażenia. Zacznie którąś, przekartkuje i zamyka na stronie dziesiątej. – Już to znam – mówi i odkłada. Właściwie jeżdżę do domu na święta bardziej po to, żeby przeczytać książki
Trummera, niż dla uspokojenia miłości własnej poczuciem, że robię coś dla niego. Watzek-Trummer jest już pocztowcem na emeryturze i cieszy się w miasteczku wielkim poważaniem. Wynajmuje trzy pokoje w Gasthof Enns. Jest nawet swego rodzaju atrakcją dla turystów, jeżeli nie ma nic przeciw temu. W jednym pokoju Trummer trzyma same książki; w drugim stoi wyścigówka z Grand Prix 1939; w trzecim Ernst ma łóżko i stół kuchenny – mimo że teraz wszystkie posiłki jada w Gasthofie. Stół kuchenny służy mu do tego, by mógł przy nim siedzieć, opierać się o niego i nad nim prowadzić rozmowy – zwyczaj, z którym nie potrafi zerwać, choć teraz jest człowiekiem samotnym. Kiedy przyjeżdżam do domu, śpię w pokoju, w którym stoi wyścigówka z Grand Prix 1939. I każde Boże Narodzenie jest dla mnie wielką radością. Możesz mi wierzyć, od Ernsta Watzek-Trummera niejednego można się nauczyć.
Dwudzieste drugie i ostatnie czaty w zoo: wtorek, 6 czerwca 1967 r. 7.30 rano Zatrzymałem się na kawę w Hütteldorf-Hacking, nie dalej jak milę na zachód od Hietzing. Są tu jakieś pola, ale głównie niewielkie winnice; trzeba jechać jeszcze jakąś milę dalej, jeżeli chce się zobaczyć krowy. Oryks ma więc co najmniej dwie mile drogi do swojej pierwszej samicy. Wszystkich w Hütteldorf-Hacking zatkało na mój widok. Moja fryzura zrobiła furorę jeszcze w Hietzing. Kierując się wskazówkami tego wścibskiego kelnera, poszedłem na plac za Maxing Strasse i byłem pierwszym klientem Hugla Furtwänglera. – Golenie czy strzyżenie? – zapytał mały Hugel Furtwängler. Widać było, że chce mi zafundować jedno i drugie, a przynajmniej strzyżenie – bo golenie jest tańsze. – Samo golenie – powiedziałem – ale całości. A on, zarozumiale kiwnąwszy głową, jakby mnie zrozumiał, obłożył mi twarz gorącymi ręcznikami. Dodałem jednak: – Proszę zgolić i brwi. I to mu starło z twarzy minę wszystkowiedzącego. – Brwi? – powtórzył Hugel. – Życzy pan sobie zgolić brwi? – Prosiłem o całość, Hugel – powiedziałem. – I więcej żadnych głupstw. – Och, tak – wybąkał. – Pracowałem kiedyś w szpitalu, goliliśmy ich czasem po bójkach i wtedy trzeba było golić brwi. – Całość – powtórzyłem. – Proszę mi ogolić całą głowę.
I to go znowu zwaliło z nóg; ale próbował udawać, że nie jest speszony. – Powiada pan, strzyżenie – powiedział. – Golenie całości – powtórzyłem. – Nie proszę o strzyżenie, życzę sobie zgolenia włosów wszędzie, do zera, aż po czubek nosa. A ten wytrzeszczył się jak gamoń na mój nos, jakby on miał mu pomóc mnie zrozumieć. – Jeżeli mam panu ogolić głowę – powiedział – muszę najpierw ściąć włosy. Muszę je krótko obciąć, żeby potem zgolić. Nie życzyłem sobie jednak, żeby do mnie mówił jak do kapryśnego dzieciaka czy wariata. Wyjaśniłem: – Rób, co uważasz za konieczne, Hugel, żeby wykonać zamówienie. Tylko proszę, żadnych zacięć na głowie. Rozumiesz, łatwo krwawię... od lat w mojej rodzinie zdarza się hemofilia, toteż proszę cię, żadnych skaleczeń, bo wykrwawię się tu na tym fotelu jak wieprz. A Hugel Furtwängler wybuchnął sztucznym śmieszkiem – znowu znosząc moje kaprysy, przekonany, że panuje nad sytuacją. – Prawdziwy z ciebie śmieszek, Hugel – powiedziałem, a ten śmieje się dalej. – Ależ pan ma poczucie humoru – powiada – i to tak wcześnie rano! – Czasami – ja mu na to – śmieję się tak głośno, że krew mi tryska uszami. Ale chichotał dalej i widać było, że się upiera traktować mnie z góry. Zmieniłem więc temat. – Długo mieszkałeś w zoo, Hugel? – zapytałem. Na to tylko odchrząknął z godnością. – Widziałeś kiedy ucieczkę zwierząt z zoo, Hugel? – spytałem. Uskoczył w lustrze za moją głowę udając, że mi przystrzyga włosy na karku. – Wiesz, że się kiedyś zdarzyła – dodałem. – Ale daleko nie uciekły – powiedział... wiedział o wszystkim, skubaniec. – Więc byłeś przy tym? – spytałem. – O, to było tak dawno – oświadczył. – Nie pamiętam, gdzie wtedy byłem. – A zawsze byłeś fryzjerem, Hugel? – spytałem. – To rodzinny zawód – powiedział – tak jak pańskie krwawienie! I wydało mu się, że jest taki dowcipny, że o mały włos nie odciął mi ucha. – Uważaj – ostrzegłem go, sztywniejąc w fotelu. – Nie skaleczyłeś skóry, co? To go trochę otrzeźwiło; pracował bardzo ostrożnie. Ale kiedy mnie ostrzygł na co najmniej normalną długość, powiedział: – Jeszcze nie za późno. Mogę na tym poprzestać. – Ogol mnie – poleciłem, patrząc z kamienną twarzą w lustro. I ogolił. Znowu zaczynał chichotać, kiedy oglądałem głowę w lustrze z przodu i z tyłu i kiedy wszedł drugi klient. – Ach, Herr Ruhr – powiedział Hugel. – Zaraz biorę się do pana.
– Dzień dobry, Hugel – przywitał go ociężały Herr Ruhr. Ale ja odskoczyłem od lustra i wlepiłem oczy w Herr Ruhra. Wyglądał na trochę spłoszonego, więc powiedziałem: – Ten fryzjer to rozchichotany błazen. Zamawiam golenie i proszę, co dostaję. Hugel cieniutko pisnął z brzytwą w maleńkiej rączce – i kremem do golenia na knykciach palców. – Niech pan na niego uważa, Herr Ruhr – powiedziałem przejeżdżając dłonią po lśniącej czaszce. – To człowiek niebezpieczny z tą brzytwą. – I Herr Ruhr wytrzeszczył oczy na brzytwę w rączce Hugla. – To wariat! – zawołał Hugel Furtwängler. – Sam chciał, żebym to zrobił! – Ale tańcząc z tą brzytwą i purpurową twarzą sam trochę wyglądał na wariata. – I do tego krwawi! – wrzasnął Hugel. – Hugel dziś rano ma krwawe myśli – wyjaśniłem Herr Ruhrowi. A potem zapłaciłem za golenie. – Golenie i strzyżenie! – krzyczał zaczerwieniony mały Furtwängler. Ja jednak odwróciłem się do Herr Ruhra i zapytałem: – Nazwałby pan to strzyżeniem? – I znowu przejechałem dłonią po czaszce. – Prosiłem tylko o golenie. Herr Ruhr zerknął na zegarek i powiedział: – Sam nie wiem, jak ten czas ucieka dziś rano. Będę się musiał dzisiaj obejść bez fryzjera, Hugel. Hugel jednak zamachał brzytwą i niezręcznie spróbował zajść drogę Herr Ruhrowi w drzwiach. Herr Ruhr żwawo go wyminął i wyszedł na ulicę, a ja za nim, zostawiając Herr Furtwänglera ochlapanego kremem do golenia i wymachującego za nami brzytwą. W mniej więcej takim samym stanie, pomyślałem, znajdzie się biedny Hugel, kiedy zobaczy, jak ziemna świnia z ostrą szczeciną ciężkim kłusem zmierza przez plac do niego na mycie włosów. Potem zakradłem się do swojego motocykla tak, żeby ten przebiegły Bałkańczyk nie dojrzał mojej nowej fryzury, i szybko włożyłem kask, żeby jak zauważy, że naciskam starter, nie zobaczył, jak bardzo jestem odmieniony. Ale nie ujechałem w kasku dalej niż do Hütteldorf-Hacking, bo strasznie mnie uwierał – już na mnie nie pasował, obijał mi się po całej piekącej głowie; Huglowi nie udało się ogolić mi czaszki bez zadraśnięcia. Uwiązałem kask za pasek do tasiemki w pasie kurtki, bo już nie potrzebuję żadnego kasku. Mam teraz własny. Potem wypiłem kawę, wdychając zapach przypiekanych słońcem malutkich winogron po drugiej stronie drogi i głowiąc się, jak daleko stąd pewien mój znajomy miał kurnik; właściwie laboratorium, miejsce wynalezienia ptaka, o którym tyle się nasłuchałem. Ale straciłem orientację wśród tylu budynków
wyglądających na nowe, a przynajmniej odbudowane. I trudno byłoby teraz umiejscowić posiadłość, którą mam na myśli, ponieważ kurnik został spalony dawno temu.
Nieważne. Teraz mam ważniejszą sprawę do załatwienia. Jadę już, Graff, nic się nie martw. Będę uważał. Zjawię się w Waidhofen inaczej, ukradkiem; zostawię motor kawałek przed miasteczkiem i przyjdę bez myśliwskiej kurtki, bez rzucających się w oczy włosów. Widzisz? Główkuję cały czas. Nie martw się też, Graff, o ten wyjazd do Włoch. Na pewno pojedziemy. Może niektórzy z nich pojadą za nami! Zobaczymy te twoje skubane plaże, Graff. Zobaczymy morze. Znam nawet pewien interesujący lokal w Neapolu. Mają tam duże akwarium i trzymają w nim wszystkie cudowne ryby w zatęchłej wodzie pod szkłem. Widziałem zdjęcia. Ten lokal znajduje się tuż za portem. Będzie to śmiesznie łatwe zadanko. Nie będziemy nawet musieli daleko wlec tych ryb ani za długo taszczyć ich bez wody. Tylko przez ulicę lub dwie – i chyba jest tam nawet jakiś mały park przed falochronem, o ile dobrze pamiętam. A potem wypuścimy je na wolność do Zatoki Neapolitańskiej. Prawdę mówiąc, Graff, będzie to łatwiejsze od Hietzinger Zoo.
CZĘŚĆ TRZECIA
UWALNIAMY JE
P.S. Notes oczywiście na tym się nie kończy. I oczywiście w oryginale te czaty w zoo i autobiografia nie występują razem; przemieszanie jednego z drugim to był mój pomysł. Wydały mi się bowiem niemal nie do zniesienia zarówno rozgadana i podkręcona historia Siggy’ego, jak i fanatyzm jego skubanych czat w zoo – gdyby się miało czytać je w całości. Przynajmniej dla mnie były nie do zniesienia; co chwila łapałem się na tym, że coś opuszczam, choć mogło to być
częściowo spowodowane niewygodą, gdyż zmuszony byłem czytać notes u ciotki Tratt w wannie, w której spędziłem tydzień lub prawie tydzień, odmaczając użądlenia pszczół. Nadal jednak uważam, że te dzienniki trzeba rozdzielić, choćby tylko ze względów literackich. Poza tym Siggy niewątpliwie sugeruje istnienie jakiegoś związku między swoją okropną historią a planem napadu na zoo; ja sam nie bardzo się mogę wypowiadać o tym, czy jest to związek logiczny. I znów – jeżeli jest, to tylko ze względów literackich. Nie widzę sensu w odtwarzaniu innych memorabiliów zawartych w notesie. Wszystkich tych skubanych wierszy i porzekadeł. Wszystkich jego apeli, adresów i numerów telefonów, notatek o terminach zwrotu książek do biblioteki i tego, co się składa na jego nieporządną bibliografię. Obawiam się, że doktor Ficht w tym przynajmniej miał rację, kiedy się przyczepił, że biedny Siggy nie potrafi zrobić przypisów. Wszystko wskazuje na to, że w równym stopniu zrzynał z biblioteki Watzek-Trummera, co od samego naocznego świadka, starego Ernsta. Że przytoczę tylko kilka przypisów Siggy’ego.
Podoba mi się Anschluss Brock-Shepherda. B-S naprawdę wiedział, o czym pisze.
D. Martin dociera do sedna rzeczy w Zdradzonym sprzymierzeńcu!
Moja ojczyzna biednego L. Adamica to beznadziejna propaganda.
Wszystkie te informacje podaje Stearman w: Związek Sowiecki i okupacja Austrii. Ale jego przypisów jest więcej niż tekstu.
Świat bez granic Stojana Pribicievicia i Upadłe bastiony G. E. R. Gedyego pełne są emocjonalnych wypowiedzi.
I wykaz innych źródeł, już bez uwag Siggy’ego:
Requiem dla Austrii Kurta von Schuschnigga i Kurt von Schuschnigg Sheridona.
Protokoły sądowe Schmidta, szczegółowe zeznania Skubla, Miklasa i Raaba; oraz Zeznania norymberskie, szczególnie Goeringa i Seyss-Inquarta.
Oficjalne protokoły posiedzeń Rady Sprzymierzonych i Komisji Wykonawczej, 1945-1955.
Prawda o Mihajloviciu Plamenatza.
Zdrada Mihajlovicia Vaso Trivanovicia.
Dlaczego Sprzymierzeni opuścili Armię Jugosłowiańską generała Mihajlovicia pułkownika Kneżevicia.
Oraz niezliczone odsyłacze do:
Tego, co powiedział Ernst Watzek-Trummer.
Minęło jednak parę dni, zanim coś z tego mogłem przeczytać – umoczony w tej wannie. Biorąc co godzina te kąpiele na zmianę z kąpielami w gorzkiej soli. Oczywiście przynieśli mi wszystkie skąpane w miodzie rzeczy Siggy’ego. Trochę czasu zajęło rozlepianie kartek notesu; musiałem to robić nad parą z wody w wannie. Potem musiałem parę dni zaczekać, póki na tyle nie przejrzę na oczy, żeby móc czytać, póki opuchlizna po użądleniach na tyle nie zejdzie, żebym mógł otworzyć powieki. Dostałem też gorączki i trochę wymiotowałem – tak wielką dawkę trucizny wchłonął mój organizm. Jeżeli pszczoły w moim przypadku przedawkowały, nie chciałbym wchłonąć ani ułamka tej dawki, jaka musiała się dostać biednemu Siggy’emu. I nikt mi nie powie, że tamto ŁUP!, które słyszałem, nie było łupnięciem jego głowy i że nie pękła, zanim go pszczoły nakłuły – albo że był to jedynie wytwór mej wyobraźni, że po tym, jak zwalił te ule, rzucił się pod platformę. Jak mówił notes: Bóg jeden wie. Albo się domyśla. Kiedy jednak zabrałem się już do czytania, wierzcie mi, znalazłem tam miejsca, które ukłuły mnie boleśniej niż rany zadane przez pszczoły. Na przykład: Dziś poznałem Hannesa Graffa; kupiłem razem z nim motocykl. Hannes to równy gość. Ale bez kompasu. I mogę was zapewnić, że Hannes Graff, pomimo niezliczonych uzdrawiających kąpieli, nadal jest bez kompasu. Notes zawierał więcej takich kolców: Co mówił Draża Mihajlović na swoim procesie: „Miałem wielkie plany... wiele zaczynałem... ale mnie i moje dzieło zdmuchnęła światowa zawierucha”. Cóż, Siggy, nie jestem pewien. Nie sądzę, żeby to, co ciebie załatwiło, to była światowa zawierucha. Jak również co do wielu innych nie pasujących do siebie fragmentów twojej historii i twoich planów, nie jestem przekonany, czy jest jakaś logika w twoich porównaniach – zaledwie aluzyjnych, nieoczekiwanych i niejasnych. To nie światowa zawierucha cię załatwiła, Sig. Sam wytworzyłeś powiew, który cię zdmuchnął.
Bez kompasu
Pszczoła miodna, zapylająca: gatunek z rodziny zorganizowanych w społeczność, wytwarzających miód pszczół (z rodzaju Apis i pokrewnych), szczególnie Apis Mellifera, żyjąca w Europie, hodowana dla miodu i wosku oraz swej przydatności w zapylaniu niemal na całym świecie. Ciało pszczoły składa się z kilku części. Większość tych części, w różnym stopniu zmiażdżonych i porozrywanych, znalazłem, jak by to mógł ująć Siggy: W mankietach spodni. W skarpetkach. W bieliźnie. I włosach pod pachami. Wszędzie. Kawałki pszczół. Tułów pszczoły w spirali notesu Siggy’ego; para włochatych tylnych nóżek na podłodze łazienki, gdzie, jak przypuszczam, wyłuskali mnie z ubrania i po raz pierwszy zanurzyli w kojących solach; czułki, oczy i głowy, obrzydliwe odwłoki i piękne skrzydełka w niezliczonych załamkach i kieszeniach upapranej w miodzie myśliwskiej kurtki Siggy’ego. Znajdowałem również całe pszczoły. Jedną powoli utopiłem w wannie, choć myślę, że już przedtem była martwa. Przez parę dni Hannes Graff moczył całe swoje nie zakotwiczone, pozbawione kompasu ja i nie wolno mu było nikogo przyjmować. Opiekowała się mną Frau Tratt. To ironia, myślałem, że ona, która tak się poczuła obrażona wyzywającą nagością Siggy’ego, czuła się swobodnie wobec mojej nagości. Odrażającej, jak myślę. Ale ciotka Tratt odwołała się do swojego wieku. – Ktoś musi się tobą zająć – powiedziała. – Stać cię na lekarza? Już i tak jestem ci coś dłużna, sam wiesz. I mogłabym być twoją babką. Dla mnie to tylko jeszcze jeden goły tyłek. A ja pomyślałem: Wielu tych gołych tyłków nie oglądałaś. Ale przychodziła dzień w dzień, przynosząc zupy i gąbki; opuchlizna schodziła z mojego ciała na jej oczach. – Upodobały sobie twoją szyję – mówiła okrutna stara suka i pomijała milczeniem moje pytania, co robią z Siggym. Czy zajęli się ciałem i w ogóle. Oczywiście nikt mi nie musiał mówić, że on nie żyje. Bez ustanku przynosili mi coś, co kiedyś było nim. Jego myśliwską kurtkę, fajki, notes. Frau Tratt zapytała formalnie: – Gdzie ma być odesłany? To zanim jeszcze na tyle wczytałem się w jego notes, by zyskać jakieś pojęcie o
jego rodzinie. Później, kiedy już mogłem czytać, wyłonił mi się obraz znużonego WatzekTrummera, zmęczonego obowiązkami pogrzebowymi. Tak czy inaczej, od dwóch pokoleń zajmował się śmierciami w rodzinie – kiedy ktoś kończył nieodwołalnie i na amen i kiedy tego końca można się było tylko domyślać. Siggy’ego niewątpliwie należało odesłać do Kaprun, ale nie mogłem go sobie tam wyobrazić – spoczywającego przez parę dni wśród kwiatów, w jednym pokoju z wyścigówką z Grand Prix 1939. – Cóż – powiedziała stara Tratt – tak czy inaczej, ma szczęście. Takie rzeczy potrafią być kosztowne, ale Keff zbija dla niego skrzynię. – Keff? – powtórzyłem. – Dlaczego Keff? – Sama nie wiem – powiedziała Frau Tratt. – Ale to zwykła skrzynia, zupełnie prosta. Wiesz przecież, że trudno oczekiwać czegoś za nic. Od ciebie na pewno, pomyślałem. Zapytałem jednak: – Gdzie Gallen? – Co cię to obchodzi, gdzie ona jest? – odpowiedziała ciotka Tratt. Ale nie dałem jej tej satysfakcji. Siedziałem zgarbiony na podściółce z ręczników, obsychając po ostatniej tego dnia kąpieli i próbując się przygotować na obróbkę szorstkich łap starej Tratt – drażniących mnie wbrew mojej woli dobrym, orzechowym zapachem nalewki na pędach wiązu. Tratt powtórzyła: – Co cię obchodzi, gdzie ona jest? Teraz ją włączyłeś do swoich planów? Powiedziałem jej jednak: – Zastanawiam się tylko, gdzie się podziała Gallen. Ani razu do mnie nie przyszła. – No cóż – odpowiedziała poczciwa Tratt – nie odwiedzi cię, dopóki nie będziesz mógł bezboleśnie znów czegoś na siebie włożyć. – I mówiąc „włożyć”, chlapnęła mi tą lodowatą nalewką na plecy, a kiedy tak mnie zatkało, że omal nie zerwałem się na równe nogi pod jej ręką, wbiła mi przedramię w szyję i wcisnęła głowę między kolana. Chlapnęła trochę na ramiona i ślizgając po mnie łapami, wlała mi przy tym klepaniu trochę nalewki do ucha. Potem doleciał mnie jej głos, jakbym wychynął spod wody, jak węgorz, którego trzeba wywabić spod kamieni, zanim skończy w garnku. – Ale na razie nie ma pan żadnych planów, Herr Graff? – pytała wścibsko. – Żadnych – odpowiedziałem prędko i zrozumiałem, że to pierwsza pocieszająca myśl, jaka mi przychodzi do głowy po tych skubanych pszczołach. Pamiętając oczywiście, co Siggy kiedyś powiedział o planach. Miał kiedyś sposób, jak ich nie zepsuć. Żadnych planów, Graff. Żadnych map. Żadnych terminów wyjazdów i przyjazdów. I jakoś tak chrapliwie się roześmiałem – naprawdę, takie to było śmieszne. Że to miała być według niego najważniejsza,
najbardziej uroczysta część programu na udaną wspólną wyprawę. Doprawdy, jakże śmiesznie wyglądał w zestawieniu z tą dawną zasadą jego zwariowany i skomplikowany plan wyzwolenia zoo! – Nie urażam pana, Herr Graff? – zapytała Tratt, która musiała wyczuć moje dziwne dreszcze nawet przez swoje grube, nieczułe nagniotki. Ja jednak tylko roześmiałem się jej w nos. – Żadnych planów, Frau Tratt! – powiedziałem. – Nie mam żadnych. I nie zamierzam mieć. Żadnych planów! Żadnych skubanych planów! Sam jestem skubany – wrzeszczałem do niej – jeżeli bodaj zacznę coś planować! – Dobry Boże, cóż – zauważyła niezrównana stara Tratt. – Tak zapytałam, żeby pogadać. – Kłamie pani – zarzuciłem jej, a ona aż się cofnęła, słodka nalewka wysychała jej na rękach tak szybko, że widać było, jak znika, tak jak zbielały pod paznokciem kciuk z powrotem staje się różowy, jak się tylko rozluźni zaciśniętą pięść.
Gdzie była Gallen
Z czasem moimi kąpielami i usługiwaniem mi przy łóżku – kiedy na tyle się zagoiłem, by włożyć coś w rodzaju opaski na biodra, i tak dalece zraziłem do siebie Tratt, że kto inny musiał się mną zająć – znowu zajęła się Gallen. Wolno mi było odsłaniać przed nią mniej intymne bąble po pszczołach, wciąż jeszcze, nawet po tylu żmudnych zabiegach, zaczerwienione. Gdyż jak się dowiedziałem, z krwiobiegu wyparowały mi wszystkie moje nieszczęsne przeciwciała po trzydziestym piątym czy szóstym ukłuciu, znacznie osłabiając moją ogólną odporność. – Jak się masz, Graff? – spytała Gallen. – Mam słabą odporność – wyznałem jej i dyskretnie omówiliśmy moje biedne przeciwciała. Zapytała: – Co teraz robisz? – Nic nie planuję – odpowiedziałem prędko, a ona zwlekała przy moim łóżku, splatając i rozplatając dłonie, niby to od niechcenia. Zanadto rosła i rozpychała swoje sukienki małej dziewczynki. Bufki na ramionach i do tego falbanki – wysoko zapięta, odpychająca bluzka. Wyboru starej Tratt, mogłem być pewien. Jeszcze jedna chytra, zastosowana wobec mnie linia obrony. Niech sczeźnie. – Usiądź, Gallen – poprosiłem i odsunąłem się, żeby jej zrobić miejsce. – Masz słabą odporność – przypomniała szelma; jakby pod tą skubaną sukienką – jej ulubionym przebraniem – była stara i doświadczona. – Co robiłaś? – Myślałam – odpowiedziała Gallen i pociągnęła się za brodę, jak gdyby właśnie
w tej chwili zaczęła myśleć, żeby mnie przekonać. – O czym? – O tym, co teraz zrobisz. – Nie mam planów – powtórzyłem. – Ale muszę coś zrobić z Siggym. – Keff robi mu porządną skrzynię – powiedziała Gallen. – To ładnie, że o tym pomyślał – zauważyłem. – Jak myślisz, jak wygląda? – O, Keff bardzo żałuje – oświadczyła Gallen. – Pytałem, jak wygląda Siggy – wyjaśniłem. – Keff mógłby dla mnie nie istnieć. – Keffowi naprawdę bardzo przykro – zapewniła mnie. – Wciąż pyta o ciebie. – A Siggy? – dopytywałem się. – Jak wygląda Siggy? – No cóż, nie widziałam go – powiedziała. Ale po tym, jak drgnęły jej ramiona przy słowie „widziałam”, domyśliłem się, że jednak zerknęła. – Czy spuchnięty? – zapytałem trochę wrednie. – Dwa razy tak jak ja? – I uszczypnąłem się w spory bąbel na gołym, wysmarowanym nalewką brzuchu. – Keff nikomu go nie pokazuje – oświadczyła Gallen. – Skubany Keff! Co go to obchodzi? Tak go to bawi? – Był bardzo miły, Graff. – I trochę cię widywał – stwierdziłem. – Nie wątpię. Więc mi opowiedziała, co było potem. Że to w końcu pasiecznik w ochronnym ubraniu wyciągnął biednego Siggy’ego spod platformy. Wszyscy razem zawieźli go do lekarza, żeby go nakłuł i zobaczył, czy stęchnie, a potem burmistrz wygłosił werdykt nad ciałem. Później upomniał się o niego Keff i obiecał, że zbije skrzynię. – Dokąd ma być odesłany? – zapytała Gallen. – Keff mówi, żeby zapytać o to ciebie. – Do Kaprun – powiedziałem – jeżeli Keff zdoła się oderwać od ciała. – To nie była wina Keffa, Graff – oświadczyła. I dodała, że myślała, że Siggy chyba zwariował. Więc jej opowiedziałem o tym obłąkanym notesie i ostatecznym, pozbawionym sensu planie. Także o wszystkich jego bezzasadnych wnioskach na temat O. Schrutta oraz słynnego azjatyckiego czarnego niedźwiedzia. Przyznałem, że zgadzam się z nią, że biedny Siggy chyba rzeczywiście gdzieś zwekslował. Potem usiadłem na łóżku i przyciągnąłem ją do siebie. Skoro już z powrotem się zbliżyliśmy i skłoniłem ją do tego, by mówiła, zapytałem, co według lekarza było przyczyną jego śmierci. – Przyczyną śmierci – powtórzyłem sucho. – Dokładnie co? – Atak serca – powiedziała Gallen – i mógł nastąpić wskutek szoku. – Albo nadmiaru pszczół – dodałem z myślą o tym, że za wiele tego pszczelego lepkiego świństwa dostało się do jego organizmu i w formie skrzepu zatkało mu serce. Potem od siedzenia zakręciło mi się w głowie; wszystko zaczęło mnie
swędzieć. – Nalewki, Graff? – zapytała Gallen. Ja jednak, czując potrzebę jakiegoś planu, choćby doraźnego, powiedziałem jak najszybciej, tonem najbardziej oficjalnym, na jaki potrafiłem się zdobyć: – Powiedz Keffowi, że nie będzie żadnych fanfar, żadnych kwiatów, niczego. I trumna ma być zapieczętowana. Tylko nazwisko, żadnych napisów. I nadajcie go koleją do Kaprun... pod adresem faceta nazwiskiem Ernst Watzek-Trummer. Który poniesie koszty, jestem pewien. Potem przynieś mi blankiet telegramu. Nadam wiadomość, która poprzedzi ciało. – Keff się zastanawia, czy nie chcesz czegoś do czytania – powiedziała Gallen. Jakbym nie dość się naczytał. Położyła mi na oczy szmatkę nasączoną nalewką, z czym łatwiej mi jej było odpowiadać, kiedy nie widziałem, jak się nade mną pochyla. – Jakąś seksowną powieść czy coś takiego – powiedziałem. – Keff na pewno wie, gdzie taką rzecz znaleźć, jeżeli nie jest zanadto zajęty pitigrileniem się z Siggym i tobą. Gdy zdjąłem z czoła szmatkę i zaczerpnąłem tchu wolnego od tego zapachu, Gallen nie było, zostawiła mnie samego. Z podejrzeniami w stosunku do niej. I koszmarnymi myślami, że Keff może uprawiać nekrofilię.
Co robił Keff
Keff kupił i przysłał mi przez Gallen książkę – ale była to szanująca się praca naukowa o seksie, wyczerpujące dzieło zbiorowe dwojga Duńczyków, zatytułowane ABZ miłości. – Są w niej rysunki – powiedziała Gallen nie patrząc na mnie. Bojąc się pewnie, że w jej obecności otworzę książkę na którejś z rycin. – Pewno ją przeczytałaś od deski do deski? – zapytałem. – Nie – zaprzeczyła wyraźnie i zostawiła mnie z tym dziwnym podarunkiem Keffa. Właściwie jest to bardzo zdrowa, przyzwoita praca, napisana z troską o nienaruszanie starych tabu i zachęcająca do dobrej, zdrowej zabawy. Ale przerzuciłem ją pobieżnie i przy pierwszym czytaniu odniosłem mylne wrażenie – z powodu tej niesamowitej anegdoty:
„W ubiegłym stuleciu pewną damę zbudziło którejś nocy poszturchiwanie. Ktoś wchodził i wychodził, co chwila dotykały jej czyjeś ręce. Ponieważ nikogo się nie spodziewała i położyła się spać sama, tak ją to przeraziło, że zemdlała. Znacznie później odzyskała przytomność i w świetle wstającego dnia ujrzała, że jej butler
(który przypadkiem był autentycznym lunatykiem) nakrył na jej łóżku do obiadu na czternaście osób. Jednakże, oczywiście, jest to rzecz raczej niezwykła, szczególnie że dzisiaj tak niewielu ludzi posiada służbę”.
Co już do reszty zamąciło mi obraz Keffa i jego pobudek. Czytałem jednak dalej i chwilami pozbywałem się uczucia ciemnej, bezplanowej pustki. Odłożyłem na później czysty blankiet telegramu do Ernsta WatzekTrummera. Moją uwagę rozpraszały takie zaskakujące zdania:
„Pofolgować sobie porządnym kichnięciem to akt naturalny, spontaniczny, którego pewni ludzie w rzeczywistości trochę się obawiają, tak samo jak się obawiają spontanicznego pofolgowania sobie w akcie seksualnym. Stwierdzono, że musi istnieć bezpośredni związek między zdolnością do prawdziwie porządnego kichnięcia a zdolnością do przeżycia zaspokajającego orgazmu”.
Co mnie tak zafascynowało, że postanowiłem nie zasypiać, dopóki nie wróci Gallen, by zajrzeć, czy nie potrzeba mi więcej nalewki. – Podoba ci się książka? – wymamrotała. – Jeszcze bardziej obniżyła moją odporność – wyznałem w miłym, żartobliwym nastroju. Tylko czekając, żeby zbliżyła się z tą szmatką pachnącą orzechami. Ale podała mi ją, żebym się sam obsłużył, i usiadła na brzeżku łóżka, w nogach. Swoje piękne nogi skrzyżowała, zadzierając – na chwilę – podobną do fartucha spódniczkę. Wskutek tego zobaczyłem jej oparzenia – dwa dokładnie wielkości pięści ślady oparzeń po wewnętrznych stronach łydek, nisko nad kostką, w tych samych miejscach, w których mnie zostały ślady po motocyklu. – Skąd je masz? – zapytałem, siadając ze wzburzenia i dając jej poznać, że dobrze wiem, skąd się, skubane, musiały tam wziąć. – Keff wyszykował motocykl – powiedziała Gallen. – Uczy mnie jeździć. – A kiedy wytrzeszczyłem na nią oczy, dodała: – Idzie mi całkiem dobrze, poza zapalaniem. Nie mam takiego kopa, mówi Keff. – Ponieważ wciąż gapiłem się na nią, mówiła dalej: – Tylko zablokowałam silnik, Graff, a jak go próbowałam z powrotem zapalić, zwaliłam cały motor na siebie. No wiesz, jak kopnęłam starter. – Gallen – powiedziałem – powiedz mi, proszę, co się dzieje? – No, i wtedy się oparzyłam – wyjaśniła. – Naprawdę! No wiesz, jak dotknęłam rur. – Po co cię ten skubany Keff uczy jeździć?! – krzyknąłem. – Żeby ktoś umiał – odpowiedziała. – Żeby ktoś z nas umiał, jak mnie ze sobą
zabierzesz, jak będziesz wyjeżdżał... jeżeli zechcesz, Graff. I tym razem, kiedy usiadłem, żeby jej dotknąć, nie zerwała się i nie uciekła. – Tylko jeżeli chcesz zabrać mnie ze sobą, Graff – dodała. A kiedy się przysunąłem bliżej, żeby przytulić jej głowę do swojej szyi, książka o seksie od Keffa zsunęła mi się z kolan na podłogę. Upadła, a my spojrzeliśmy na nią oboje i cały czar prysnął. Jeszcze patrzyła na ABZ, kiedy ja stanąłem na łóżku dęba i dałem folgę potężnemu kichnięciu – tak głośno, że oderwała oczy od książki i znowu spojrzała na mnie. No, spłonęła takim rumieńcem, że zaraz poznałem, że przeczytała tę książkę, zanim mi ją dała. Każdy by zapamiętał to o kichaniu. A kiedy jak błyskawica wyleciała z pokoju, miałem tylko nadzieję, że nie wystraszyłem jej na tyle, żeby zmieniła swoje plany. Cóż, nie były to żadne przebiegłe knowania – może szły odrobinę dalej niż te, z jakimi zaczynaliśmy z Siggym. Biorąc na rozum i nastawiony do nich przychylnie, uznałem, że są przynajmniej dużo lepsze i mniej konkretne od planów, o jakich dopiero co przeczytałem. Natchnęły mnie nadzieją, że mnie odwiodą od tych zakusów Siggy’ego na zoo. Tak czy inaczej, miło mi było sobie pozwolić, aby Gallen w ten sposób zawładnęła moimi myślami. Tym bardziej miło, że nie musiałem jeszcze tej nocy układać telegramu do Watzek-Trummera. Nawet usnąłem i przyśnił mi się sen tchórza o bezludnej wyspie. Krajobraz nieokreślony i dzika przyroda ograniczona wyłącznie do nas, Gallen i mnie, dzień, który się zaczynał i kończył na zawołanie, pogoda według naszego kaprysu; mech w lesie bez wilgoci i ani jednego komara na brzegu jeziora. To nie do wiary, ale bez przeszkód, płynnie jak w tańcu przelecieliśmy wszystkie pozycje, jakie zapamiętałem z tych niewyraźnych, bladych rycin w ABZ miłości. I Siggy w skrzyni Keffa nie był nam w stanie przeszkodzić tymi swoimi strasznymi szczegółami. I wszystkie bestie, zakłócające mój święty spokój, bezpiecznie zamknięte w Hietzinger Zoo.
Co Ernst Watzek - Trummer otrzymał pocztą
Siggy w zamkniętej prostej skrzyni odjechał z Waidhofen do Kaprun sobotnim wieczornym pociągiem 10 czerwca 1967. Mój telegram wyprzedził ciało o parę godzin, by wcześniej powiadomiony Watzek-Trummer mógł wyjść na pociąg w niedzielne południe. Telegram miał kilka brulionów. Zacząłem tak:
Herr Watzek-Trummer – jak się dowiaduję, był Pan opiekunem Siegfrieda
Javotnika – przyjaciela – który zginął w wypadku motocyklowym – i przybywa do Kaprun w tę niedzielę w południe – Hannes Graff – który napisze do Pana później...
A poprawiłem tak:
Drogi Herr Watzek-Trummer – w niedzielę w południe przyjeżdża Pański pupil – Siegfried Javotnik – który zginął na motocyklu – był moim przyjacielem – skontaktuje się z Panem – Pański – Hannes Graff...
I tak:
Drogi Panie Watzek-Trummer – z żalem powiadamiam Pana, że Pański podopieczny, a mój przyjaciel Siegfried Javotnik – zginął w wypadku motocyklowym w Waidhofen – przybywa do Kaprun w niedzielę w południe – wkrótce zobaczę się z Panem – Hannes Graff...
I wreszcie zdecydowałem się na wersję:
Drogi Panie Ernst Watzek-Trummer – z wielkim żalem powiadamiam Pana, że mój bardzo bliski przyjaciel, a Pański krewny – Siegfried Javotnik – zginął na motocyklu, pełniąc tajną misję, o której szczegółowo wkrótce Panu opowiem – może Pan być z niego dumny – kondolencje – Hannes Graff.
I tę wersję wysłałem, nie licząc na to, że się zdobędę na coś lepszego, i bojąc się myślą wybiegać dalej, do momentu kiedy się będę musiał zobaczyć z Trummerem, którego z pewnością trudno będzie okłamać. W tej chwili jednak nie byłbym w stanie znieść jeszcze jednego pogrzebu w stylu WatzekTrummera. Pomyślałem też o tym, jak kiepskie wrażenie zrobię na Ernście jako facet, który nie może mieć najmniejszego pojęcia o tym, czym są tego rodzaju rodzinne nieszczęścia. Bo jeśli Siggy miał kiedy rację, to miał ją w tym jednym: że moją rodzinę i mnie ta wojna ominęła bokiem, z którego to powodu, co dziwne, miałem jakieś poczucie winy. Z wojny miałem jedno wspomnienie. W Salzburgu pod koniec okupacji moja matka, która jak na te czasy już była po trosze fanatyczką jazzu, wypowiedziała uwagę, że żałuje, że Salzburg musi teraz wrócić do dawnej muzyki – ponieważ Amerykanie zabrali ze sobą radiostację nadającą muzykę murzyńskich instrumentów dętych. Mam wrażenie, że to wszystko, co moja rodzina straciła na wojnie. A zaczęło się od tego, że moja matka nigdy by nie poznała smaku jazzu, gdyby nie wojna. Nie mogłem więc czuć się zbyt swobodnie w obecności Watzek-Trummera,
mając tak niewiele własnych koszmarów. Jestem skubany łgarz, jeśli nie uważałem, że moja niechęć do zabrania się razem z ciałem Siggy’ego wypływa z przeświadczenia, że bagaż przeżytych przeze mnie samego nieszczęść bynajmniej mnie nie uprawnia do przytrzymywania świecy Trummerowi przy jego koszmarnych pogrzebowych obrządkach – realnych i nierealnych, niezaprzeczonych i domniemanych, bez najmniejszego wyjątku. Zostawiłem więc wszystko Keffowi, obiecując, że lada dzień odwiedzę Trummera; nie miałem jednak żadnych planów. Jakżebym mógł je mieć? Już się przekonałem, do czego prowadzi układanie sobie czegokolwiek z góry. Skubany Siggy! Co mnie naprawdę rąbnęło, to to, że przy tym całym swoim planowaniu sam by podpisał na siebie wyrok, gdyby tylko miał szansę te plany zrealizować. Na koniec popadł w zupełną paranoję, weźmy to podpatrywanie kelnera z Bałkanów i małego Hugla Furtwänglera – przecież gdyby naprawdę próbował wyłamać bramy zoo, obydwaj wskazaliby na niego. Zadając tyle podejrzanych pytań o tamto dawne wyzwolenie zoo, praktycznie przyznawał się do winy przed popełnieniem zbrodni. A ogolenie głowy to była głupia maskarada, że tylko tak to nazwę. Uważam, że po prostu nie wolno pozwalać, żeby ktoś poznał, do czego w ostateczności jesteśmy zdolni. I niech mnie, jeżeli kiedykolwiek udalibyśmy się do Włoch tylko po to, by wylegiwać się na plażach – bez planu, jak to z początku obiecywał. Jeżeli w Neapolu jest akwarium, to w Rzymie na pewno mają zoo. I czyż nie byłby to wspaniały finał – rozwalić wszystkie klatki ze zwierzętami na całym kontynencie, żeby aż w Londynie, w Regent Parku, wystawili dodatkowych dozorców w oczekiwaniu na uderzenie szajki notorycznie rozwalającej każde zoo! Siedząc tak jednak na łóżku w swoim pokoju i wypatrując, czy ktoś się nie czai za nocną forsycją, naprawdę za nim zatęskniłem, poczułem żal, że już się nie zjawi na parapecie okna. Było bowiem tak, jakbym tam siedział i czekał na jego powrót z tej zwiadowczej wyprawy. I pomyślałem, ze gdyby mu się udało wyminąć blokadę na drodze lub gdybym z nim pojechał, kiedy za pierwszym razem wlazł przez okno, mnie może by się udało. To jest uważam, że sam ten pomysł był z góry skazany na niepowodzenie i źle się stało, że Siggy stracił wszelki rozsądek w tych planach – decydując się wszystkim zwierzętom otworzyć drzwi, nawet drapieżnym – ale nie powinienem był chyba pozwalać, żeby próbował zrobić to sam. Powinienem był się przyłączyć do niego, wnosząc jako wkład swoją ostrożność, niewyczerpane zasoby swojego zdrowego rozsądku, i poszukać sposobu, jak by mu pomóc wyjść z tego cało, bez śladu pazurów, a przy okazji uwolnić nawet jedną lub dwie antylopy. Dziwne to było uczucie, spłynęło na mnie z tą żółtą mgiełką sponad ogródka
forsycji całej w kropelkach pyłu wodnego znad wodospadu: powinienem był iść z nim, ale tylko dlatego, że najwidoczniej potrzebował opieki. To jest, jak pomyśleć trzeźwo, ten plan był bzdurny i niewykonalny. A teraz poszedłbym z Gallen praktycznie z tych samych powodów, z jakich byłbym poszedł z Siggym. Choć muszę przyznać, że niezbyt mi na tym zależało, jak dotąd. Nie będę ukrywał, uwiedzenie Gallen wydawało mi się równie niemożliwe jak wyprowadzenie za bramę całego Hietzinger Zoo.
Co jeszcze zrobił Keff
Wszystko ułożył Keff. Ja nie chciałem mieć z tym do czynienia i to samo usłyszał od Gallen. Toteż w sobotę wieczorem, 10 czerwca 1967, wciąż jeszcze siedziałem w łóżku. Próbowałem zgadnąć, gdzie jest teraz Siggy, ale nie znałem trasy pociągu. Czy Siggy w tej skrzyni Keffa zahaczy o Salzburg, nim skręci na południe, czy skręci na południe zaraz w Steyr – a jeśli tak, już by skręcał, ponieważ Steyr znajduje się niewielki kawałek drogi na zachód od Waidhofen, a Siggy wyruszył godzinę temu. Wyobrażałem sobie ten wyścig jak czystej wody melodramat – sztywny Siggy w tej skrzyni zmierza do celu – i ciekaw byłem, czy mój telegram już odszedł z Waidhofen, choć to nie miało znaczenia, i tak po drodze miał w którymś miejscu wyprzedzić Siggy’ego, gdziekolwiek by był, i pierwszy wylądować w pokojach Watzek-Trummera w Gasthof Enns. Watzek-Trummer miał oczywiście siedzieć przy tym niepotrzebnym kuchennym stole. A sztywny Siggy już jechał. Wtedy usłyszałem, że coś się skrada i drapie po winie za moim oknem, i chyba wszystkie ukłucia pszczół zapiekły mnie od nowa. Zobaczyłem, że czyjeś łapy próbują uchwycić się parapetu. Usłyszałem chrząkanie. Tyłem zsuwając się z łóżka, wrzasnąłem: – W porządku, już idę! Uwolnimy je, jak tego chcesz! Lecz to był Keff. Z miną bardzo zdziwioną moim wrzaskiem. Nie mogłem się ruszyć, żeby mu pomóc wejść, i przyjął to chyba jako dezaprobatę; speszony odwrócił ode mnie wzrok, kiedy przerzucił nogi do pokoju. – Nie chciałem cię przestraszyć – powiedział ze smutkiem. – Ale jesteśmy gotowi, cwaniaczku. – Po co uciekać? – zapytałem, bo z trudem mi przychodziło zaufać wielkiemu Keffowi. – Bo mają cię teraz w rękach – wyjaśnił. – Mogą się teraz domagać, żebyś zapłacił. Im dłużej zostaniesz, tym więcej będziesz im winien... za pokój, to jedno. A jeszcze dochodzi wypadek. Windisch, uważasz, powiada, że winien mu
jesteś za pszczoły. Wycisną to z ciebie, cwaniaczku. Będziesz bulił do śmierci, jeżeli nie zwiejesz. – I omijał mnie wzrokiem; kołysał tą pochyloną małpią głową. – Gdzie Gallen, Keff? – zapytałem. – W sadzie – powiedział Keff – na stoku od strony miasta. – Z motorem? – Już zarejestrowany na mnie – powiedział Keff. – Żeby nie mogli go znaleźć, gdyby aż tak im zależało, żeby go mieli szukać. Wy wyjedziecie, a ja zostanę. Gdyby nadeszła staruszka Tratt, przytrzymam ją do rana. W ten sposób, kapujesz, dalej zdążycie ujechać. – Co ty w tym masz? – zapytałem i zobaczyłem, że marszczy czoło; brwi sterczały mu z czoła jak piłeczki tenisowe. – Oho, cwaniaczku – powiedział Keff. – Daj spokój, dobrze wam życzę. – I teraz popatrzył na mnie z leciutką groźbą w oczach. – Twoja dziewczynka już czeka i pójdziesz, choćbym cię musiał zataszczyć, cwaniaczku. – Nie musisz – odpowiedziałem i spakowałem, co moje. Notes, śpiwory, kaski, część do plecaka, część uwiązałem na nim. Nie warto było zabierać myśliwskiej kurtki, a fajki Siggy’ego podarowałem Keffowi. Potem oddałem mu ABZ miłości. – O, jaki cwany – powiedział. – Nie była to twoja wina, Keff – zapewniłem go i nawet częściowo uścisnąłem mu rękę, o tyle, o ile udało mi się ją objąć. Potem Keff wziął mnie pod ręce, następnie ujął pod pachy i spuścił gdzieś do połowy zamkowej ściany – żebym nie musiał ze zbyt wysoka spadać i klapnąć za głośno, jak już spadnę. Przez moment myślałem, że mnie nie puści. Trzymał mnie prosto, odsuniętego trochę od ściany; nawet nie było słychać jego oddechu. Wisząc powiedziałem do niego, do góry: – Straszna to szkoda, Keff, żeś nie znał Todora Slivnicy. Założę się, że byłbyś go wynajął. Potem spojrzałem do góry i zobaczyłem, jak robi to swoje speszone O nad trzema tłustymi fałdami podbródka. – W porządku, cwaniaczku – powiedział i puścił. Upadłem miękko w ogródek i nie czekając skoczyłem za forsycję. Jeszcze z jej gąszczu, z dziedzińca wyjrzałem za bramę i rozejrzałem się. Odczekałem, aż nigdzie nie będzie żywego ducha i ucichną wszystkie odgłosy kroków na bruku. Nim jednak wyskoczyłem na drogę, rzuciłem okiem za siebie, na swoje dawne okno, i zobaczyłem Keffa przyciśniętego do kraty – jego olbrzymi cień zasłaniał krzewy i grządki w dole. Ten cień pocięty kratami okna majaczył o wiele większy niż kiedyś cień Siggy’ego i chociaż olbrzymi Keff odwrócił się w moją stronę bardzo spokojnie, uderzyło mnie, że jego cień za kratą jest dużo bardziej gwałtowny i zdecydowany od cienia rzucanego kiedyś przez Siggy’ego.
I Gallen, do której teraz biegłem, zupełnie, jak się zdawało, co innego obiecywała niż tamta dziewczyna, którą pierwszy raz przytuliłem tamtego wieczora. Tamta, która została w mżawce od wodospadu, gdy ja pobiegłem do domu, do swojego Siggy’ego, zobaczyć, dlaczego za kratą okna małpuje zwierzęta w klatce. Swój jogging tą ciemną drogą między sadami zacząłem więc z jego łoskotem w uszach, walcząc ze wszystkich sił, by nie odgrzebać najmniejszego korzonka, z którego by mógł wykiełkować najmniejszy plan w mojej pożądlonej głowie. Tymczasem Siggy, nie stawiając najmniejszego oporu, dawał się nieść coraz dalej i dalej od miejsca swoich knowań, a O. Schrutt, jak sobie wyobrażałem, nie zaczął jeszcze dyżuru i słynny azjatycki czarny niedźwiedź w krótkiej danej sobie chwili spoczynku spał snem równie kamiennym jak Siggy. Ale w tym miejscu przerwałem pracę wyobraźni. Porzuciłem też jogging i kłusem rzuciłem się na wycieńczonych kąpielami nogach do Gallen z jednym tylko planem, na teraz. Tylko to, co najważniejsze. Czy będzie tam, gdzie mi powiedział Keff? Czy silnik zaskoczy? I skoro pobierała lekcje, by zostać naszym kierowcą, za co chwycę rękami, gdy będę się jej trzymał w drodze ucieczki?
Dotknięcie nocy
Musiałem uważać z rękami. Ta dziewczyna zawsze miała łaskotki, zresztą była nerwowym kierowcą. Czynności mechanicznych dobrze się wyuczyła – zmiany biegów i wychyleń – ale cechowała ją zbyt daleko posunięta ostrożność. Łatwo się płoszyła na widok rzeczy, których na drodze nie było. – Och, Keff nie nauczył mnie jeździć po nocy – powiedziała w śmiesznie sterczącym na głowie kasku, z warkoczem miotającym się na boki, kiedy się rozglądała po poboczach. Chyba gotowa w każdej chwili zeskoczyć. Nie chciałem więc już bardziej jej denerwować i byłem ostrożny z rękami; zadowoliłem się trzymaniem jej w pasie – chyba że zjeżdżaliśmy z góry, na luzie, wtedy kładłem ręce leciutko na jej biodrach. Była w brązowej, skórzanej damskiej kurtce i starym pasku, który Keff jej dał, żeby się zapięła. Obejmując ją w pasie, pozwalałem, żeby mi się ręce zsuwały pod kurtkę, i płasko dotykałem dłońmi ciepłej bluzki. Były to jednak wypukłości najtwardsze, jakich zdarzyło mi się dotykać, toteż wcale się do niej bliżej nie przytulałem. Powiedziałem raz w otwór na ucho w kasku: – Bardzo dobrze jedziesz, Gallen. I to ją jednak spłoszyło. Odwracając głowę spytała: – Co? – i omal nas nie wywaliła. Łatwiej mi było coś powiedzieć, kiedy zwalnialiśmy przejeżdżając przez
miasteczka. Powiedziałem: – Robi się późno. Moglibyśmy poszukać miejsca na obóz. Ona jednak uważała, że powinniśmy jechać nie zatrzymując się przez całą noc i wydostać się z okolic Waidhofen – aż gdzieś w góry, na południowy wschód. Tak żeby nas nie mogli znaleźć, nawet gdyby im naprawdę zależało na tym, żeby nas szukać. Nie sądzę jednak, żeby miała ochotę przespać tę noc ze mną gdzieś na dworze. Zastanawiałem się nawet, czy nie zaplanowała tej podróży tak, byśmy nigdy nie spali po ciemku. Jak długo zostaniemy razem, podejrzewałem, będziemy nerwowo jechać całymi nocami; nawet gdyby się nam gdzieś na tyle podobało, żeby się na chwilę zatrzymać, zaraz ruszymy i będziemy jeździć w kółko aż do świtu. Potem mnie jednak zaskoczyła. Zatrzymała się w największym z dotychczas napotkanych miast jeszcze przed północą. Było to Mariazell – duże turystyczne miasto. Całe jak jeden wielki, przeniesiony w lato ośrodek narciarski, a wciąż otwarty najhałaśliwszy klub wypełniony był roztańczonym szykownym tłumem – łoskot rock-and-rolla przyduszał kwiaty w skrzynkach na parapetach okien. Moja Gallen zatrzymała się na chwilę przed tym lokalem z silnikiem na luzie; pogapiła się tylko przez otwarte okna i przyjrzała wszystkim parom palącym na zewnątrz na schodkach. Oni też obejrzeli nas od stóp do głów. Wtedy zrozumiałem, że Gallen von St. Leonhard nie wysadziła w życiu nosa poza Waidhofen; dla niej to tutaj to było wielkomiejskie życie. Dla niej pociągające. Śmieszne, naprawdę, ale również irytujące, że nawet ona miała w sobie taką żądzę światowych uciech. I kiedy znowu znaleźliśmy się na drodze, ośmieliłem się wbić palce w jej brzuch; można powiedzieć – małe macanko. Wydało mi się, że wcale nie ma tak napiętych mięśni. Pocałowałem ją niezręcznie w otwór na ucho w kasku, a ona lekko się o mnie oparła. Za miastem ryzykownie położyła motor na zakręcie i tak mnie wystraszyła, że mocniej wbiłem palce w jej brzuch, co oczywiście poczuła i wiedziała, że przez chwilę zdobyła nade mną przewagę. Wyczułem w jej brzuchu chichot. Ale się nie zatrzymała. Jechaliśmy teraz prosto na południe i w każdym kolejnym miasteczku było ciemniej. Nabrała nawet upodobania do szybkiej jazdy. I cała noc minęła w cudownym spokoju, jakbyśmy się wydostali z zawieruchy tego świata, z limbo, jak by powiedział stary bohater czetników Siggy’ego, i poruszali się w próżni. Gdzieś był – w mojej pamięci – ten niepotrzebny i wytarty łokciami kuchenny stół i bezbronny już Siggy jadący w skrzyni. Ale przez całą prawie noc udało mi się ich nie widzieć. Dopiero kiedy skręciliśmy na wschód, w Stübming, mój
spokój prysnął. Znowu jakiś skubany miejski pijak szczał do skubanej miejskiej fontanny, jakby ktoś tak to zaaranżował, żebym zawsze ja ich na tym przyłapywał. Tylko że ten nie kucnął, żeby się schować; może Gallen nie jechała tak bombowo jak Siggy. Ten rozdziawił tylko gębę, trzymając zimny członek w ręku. Oniemiał w świetle naszego reflektora i pomknęliśmy dalej; poczułem, jak brzuch Gallen twardnieje odrobinkę. Jednak to wspomnienie wystarczyło, żeby mi zepsuć ostatnią godzinę ulatującej ciemności. Przez tę ostatnią godzinę przed świtem to mnie się ukazywały różne rzeczy na poboczach, jak tamtej nocy, kiedy Siggy wywoływał z pamięci zaciemnienie, a one wylazły z ciemności i zaczęły nas śledzić z poboczy. Raz wydało mi się, że widzę – sterczącego nieruchomo w głębi winorośli – starego byka oryksa z porośniętymi mchem rogami. Raz, co jeszcze bardziej mnie zaskoczyło, orła w kolczudze z blach do ciasta: stał, jakby tam wyrósł z ziemi albo spadł z nieba pozbawiony skrzydeł i wieki temu zapuścił korzenie. Przekroczyliśmy rzekę Mürz w Krieglach, oślepieni świtem, a od rzeki nagle zerwał się silny wiatr i zepchnął nas ze środka szosy. Gallen jednym szarpnięciem wróciła na naszą stronę drogi i złapaliśmy ten wiatr w plecy. To jednak ta skubana światowa zawierucha, pomyślałem. Jeżeli nie wieje ci w twarz, od czoła, to dmucha z tyłu i popycha szybciej, niżbyś chciał jechać. Może nawet dyktuje kierunek. Ale zachowałem to dla siebie, niech Gallen myśli, że to ona jest pilotem.
Co ostatecznie zrobiła Gallen
Zatrzymała się na dłuższy popas, któremu łakomie się oddaliśmy na szczycie przełęczy Semmering. Jakoś tak wykierowała, że skręcając najpierw na południe, potem na wschód, a nawet lekko na północ, zatoczyła koło i chociaż teraz byliśmy na południowy wschód od Waidhofen, znaleźliśmy się już tak daleko na wschodzie, że byliśmy w prostej linii na południe od Wiednia i w prostej linii na północ i od Włoch, i od Jugosławii – mimo że wcale nie mieliśmy w planach wyjeżdżać z kraju, w ten sposób zarobiliśmy może dwa tygodnie. Z naszych planów rozumiałem tylko tyle, że nie wydając więcej niż na jeden posiłek dziennie i zaszywając się jak najgłębiej na wsi, żeby na drugi posiłek złowić coś w rzece – nocując pod gołym niebem i nigdy nie wynajmując pokoju – zarobimy te dwa tygodnie oszczędnościami na paliwie i jedzeniu, zanim będziemy musieli przyjąć jakąś pracę. A przyjęcie pracy łączyło się z nieopuszczaniem Austrii. Zważywszy kłopoty z pozwoleniem na pracę obowiązującym cudzoziemców, którymi byśmy natychmiast się stali po przekroczeniu granicy.
Dobrze mi ta rozmowa zrobiła, zajmując myśli czym innym, i świetnie bym sobie dał radę, gdyby nie to, że na przełęczy znaleźliśmy się w samo południe, kiedy w całej kotlinie Semmering kościelne dzwony uroczyście obwieszczały dwunastą. Kiedy to Siggy dojeżdża do Kaprun, pomyślałem, gdzie wcześniej czy później wszyscy z jego rodziny szukają schronienia. I zaraz zobaczyłem staruszka Watzek-Trummera nad tą surową, podłużną skrzynią. – Nie chcesz drugiego piwa, Graff? – pytała Gallen. A ja jej na to: – Właśnie tam jest. Powinienem być z nim. – Daj spokój, Graff – powiedziała. Ja jednak o jednym tylko mogłem myśleć, o tym, że stary Trummer towarzyszył za wielu pogrzebom, żeby ten ostatni przeżywać samotnie. I była to myśl po prostu zanadto mdląca jak na motel i restaurację na przełęczy Semmering, gdzie popiskiwała, wstrząsając nami nad zupą, muzyka Starego Świata. Gallen więc zaproponowała mi naukę jazdy na motorze, gdyż oboje powinniśmy to umieć. Wyprowadziła mnie z restauracji i zwiozła nas oboje spiralą na północny zachód, w kotlinę. Potem wznieśliśmy się wyżej, nad przełęcz Semmering, do Vois, gdzie kupiłem dwie butelki białego wina i kawałek masła. Znaleźliśmy wyścielony igliwiem brzeg bystrej, czarnej rzeki Schwarza za malutką wsią Singerin. Mieliśmy tu dosyć miejsca na ćwiczenie jazdy, bieżącą wodę do schłodzenia wina i złowienia paru ryb na patelnię Freiny Gippel, byliśmy też na tyle oddaleni od drogi, żeby zapewnić sobie noc we dwoje. Zacząłem od zjazdu z brzegu, z Gallen za sobą. – Keff mówił, że trzeba zacząć od wyczucia biegów – powtarzała. Ja jednak właściwie jej nie słuchałem. Ni stąd, ni zowąd znalazłem się nagle na rozłożystym Todorze Slivnicy, a bywały Bijelo mówił: – Ostry zakręt w lewo, Vratno, synu. – I śmigałem z brzegu i na brzeg, Gallen potulnie coś mówiła, ale prowadził za mnie Gottlob Wut, recytując głośno i wyraźnie: – Widzisz? O tak! – I już się wspinałem po marmurowych schodach, na których byłem ściganym Siegfriedem Schmidtem kurierem do specjalnych poruczeń przemykającym się zaułkami starego Wiednia. Zahaczyłem jednak o jakiś korzeń i rzuciło mnie do przodu i w bok, z biedną Gallen na karku – musiałem sięgnąć palcami nóg do tyłu, żeby złapać dźwignię biegów. Potem znowu znalazła się przede mną stromo opadająca droga między sadami i Siggy mówił: – Tu wkładasz jedynkę, Graff. Musisz ją włożyć. Byłem świadomy, że kolana mam pod rączkami kierownicy, na wieki wieków wbite hakiem w tę starą bestię, a piekącą głowę oplata mi lepki od miodowego świństwa wieniec pszczół – kiedy przebiłem się przez nie rozbity jeszcze obóz i wjechałem w plecak.
– Jezu, Graff – powiedziała Gallen – opanuj się trochę. Gdy jednak zsiadła zza mnie i zaszła mnie od przodu, dziwiąc się na pewno, dlaczego nie gaszę silnika, musiała zauważyć moje rozmarzone oczy. – No, Graff, dajże spokój – powiedziała. – Dosyć tego. A kiedy nie odpowiadałem, tylko zwiększałem i zwiększałem jałowe obroty – wydobywając z silnika pod sobą idiotyczny ryk – trzepnęła dłonią wyłącznik i uciszyła mnie. Ryk się urwał. – Pokaż – powiedziała – jak łowisz ryby, Graff. Więc jej pokazałem, mimo że rzeka była w tym miejscu za szybka, brzeg wszędzie niedostępny, trudne zejście do wody. Łapałem i traciłem je przez jakiś czas, zanim z trudem wyciągnąłem trzy niewielkie pstrągi – na tyle lekkie, że udało mi się je wyrzucić na brzeg. – Cóż – zauważyłem – dobrze jest zawsze kłaść się spać z lekkim uczuciem głodu. – Dlaczego? – zapytała Gallen. – I po dwóch butelkach wina – dodałem i wyszczerzyłem się w uśmiechu. Ale ona nadąsała się i odwróciła, znowu niedotykalska. Pstrągi były jednak smaczne. Zmusiły Gallen do kichania – do prychnięcia częściowo przysłoniętego dłonią. A ja wykrzyknąłem: – Ha! – Co „ha”? – spytała. Przypomniałem jej: – „Pofolgowanie sobie porządnym kichnięciem to akt naturalny, spontaniczny i szczery, którego pewni ludzie w rzeczywistości się obawiają” – i tu urwałem, chcąc sprawdzić, co Gallen zrobi. Powiedziała: – Graff – i rozlała wino. – Jest jeszcze – uspokoiłem ją. – W rzece mamy jeszcze drugą butelkę. – O wszystkim pomyślałeś, co? – zauważyła, ale bez złości. Pomyślałem więc jeszcze trochę i jak to ja, zaraz coś wymyśliłem. Bo przypomniałem sobie, jak Siggy kupił za jednym zamachem dwa śpiwory w jednym sklepie; suwaki pasowały do siebie, śpiwory można było spinać razem i każdy z osobna. Tworzyły małżeńskie łoże. Dla ciebie, Gallen, pomyślałem. Ale nawet się jeszcze nie ściemniło i czekała nas druga butelka, ta w rzece. Poprosiłem więc: – Gallen, przynieś tę drugą butelkę. A ja podłożę do ogniska. Odstrasza komary, wiesz. Zresztą, dzięki Bogu, nie było żadnych komarów. Za wysoko; i było zimno. I jeszcze zimniej zrobi się po zmroku, jak wiedziałem, spoglądając na tę w pewnym sensie zimową rzekę, którą nawet w lecie trudno było sobie wyobrazić bez lodowej koronki po brzegach nurtu i jeleni schodzących z brzegu, żeby
liznąć; otrząsały się i otrząsały, wysoko unosząc kopyta, jakby jeleniom mogły marznąć nogi. Ale może mogą. Wszystko jest możliwe, jak to gdzieś mówi Siggy. Właśnie się pochylałem nad ogniskiem, kiedy mnie to rąbnęło, jakby mnie trafił szlag: Jeżeli wszystko jest możliwe, Siggy mógł się zgubić w tym pociągu; mogli go przez pomyłkę wysłać do Monachium czy Paryża. Zobaczyłem Siggy’ego, jak czeka postawiony na sztorc w jakimś składzie w Paryżu. Albo, pomyślałem, mogą być jakieś kłopoty w malutkich pokoikach Ernsta Watzek-Trummera. Na pewno o to chodzi. Wstawił Siggy’ego do jednego pokoju z wyścigówką; na pewno były świece. Jedna świeca paliła się za blisko wyścigówki z Grand Prix. A w baku na pewno zostawili trochę benzyny, żeby nie rdzewiał. Już widziałem, jak Gasthof Enns wylatuje w powietrze. Cokolwiek jednak zobaczyłem, wcale się tym nie przejąłem, zobaczyłem to bowiem w czasie, jakiego trzeba na dmuchniecie w popiół ogniska czy też przyniesienie przez Gallen wina. Byłem po prostu zanadto otępiały, żeby na coś zareagować, choćby na popiół, jaki wzbiłem w powietrze. Opadł prościutko w dół; w ogóle nie było wiatru. Więc światowa zawierucha ucicha nocą, pomyślałem. I pomyślałem: I co z tego? Bo już zupełnie zobojętniałem, tyle się działo rzeczy ważnych i nieważnych. A działo się to wszystko w czasie, jaki mi zajęło zmącenie popiołu, a Gallen przyniesienie wina – albo przynajmniej tak mi się wydało, choć jakoś bardziej się ściemniło, zanim się połapałem, że Gallen wróciła z winem i połowę już sama wypiła. I jeszcze bardziej się ściemniło, zanim powiedziałem: – Czas przygotować śpiwór. – Śpiwór, w liczbie pojedynczej – bo umyśliłem dla nas podwójne łoże. – Już go przygotowałam – stwierdziła Gallen. „Go”, powiedziała, w liczbie pojedynczej. I uświadomiłem sobie, że spięła oba suwakami – może żeby mi ułatwić sprawę. Miałem nadzieję, że nie z litości. Zszedłem nad rzekę i wypłukałem usta po rybie. Potem wlazłem do śpiwora, który już wygrzewała Gallen. Ale w ubraniu. To znaczy wciąż w szerokich sztruksach i w bluzce. Zdjęła przynajmniej stanik; zobaczyłem to, kiedy próbowała go schować pod kurtkę tuż przy śpiworze. Cała różnica w szczegółach, to pewne. Kiedy jednak wsunąłem się do niej, powiedziała mi: – Dobranoc, Graff – zanim zdążyłem się wyciągnąć! A byłem na tyle dyskretny, że nie ściągnąłem swoich żałosnych, powyciąganych dynamówek. Rzeka pędziła tak szybko, że robiła od groma szumu. Spoza niej słychać było żaby. Zawsze się znajdzie bagno, gdzie się go człowiek jak najmniej spodziewa. Tak sobie rozmyślałem – bąbelki taniej filozofijki wyskakiwały same z siebie. Gallen leżała odwrócona tyłem do mnie, zwinięta w kłębek, z kolanami pod
brodą. – No, musisz być nieźle zmęczona, Gallen – zauważyłem bystro i dowcipnie. – Jestem. Bardzo. Dobranoc – powtórzyła głosem sztucznie sennym, jakby już usypiała. Więc tylko przysunąłem się do niej i dotknąłem ramieniem ciepłych pleców jej bluzki. Gallen zesztywniała. – Rozebrałeś się – powiedziała z naganą. – Nie zdjąłem dynamówek. – Czego? – Dynamówek. Sportowych spodenek – wyjaśniłem. Przez chwilę myślałem, że zażąda światła, żeby obejrzeć moje żałosne majtki; umarłbym ze wstydu. Usiadła w tym śpiworze. Ale powiedziała tylko: – Jaka piękna noc, Graff. – O, tak – powiedziałem kuląc się w swoim kątku śpiwora, czekając tylko, żeby się z powrotem położyła. – Ależ ta rzeka szumi – zauważyła Gallen. – O, tak – przyznałem w swój zwykły znudzony sposób. Tylko się zaczaiłem na nią po swojej stronie śpiwora. Patrzyłem, jak wiatr powiewa jej bluzką. I pamiętam, że długo czekałem, zanim się położyła, aż na koniec sam się poczułem senny, tak długo siedziała. Myślałem: na pewno z powrotem włoży stanik. Dałem się więc unieść wodom tej bystrej, czarnej, zimowej rzeki. Przysypiałem znoszony jej nurtem, budziłem się nagłymi zrywami i płynąłem pod prąd. Ale zawsze spokojnie, bez wysiłku, dałem mu się unosić i nieść – przez nadrzeczne, jasno oświetlone miasteczka; wiosłując minąłem typowy tartak z zatorem pachnących smołą pni przy brzegu; młode dziewczyny piorące swoje skromniutkie rzeczy. Powędrowałem potem, okutany, stromymi nadrzecznymi skarpami w śniegu i było prawie ciemno czy prawie widno, jelenie schodziły napić się wody. Wielki byk z całym haremem podążających za nim potulnie łań; ten byk, przyznaję, wyglądał trochę tak jak oryks. Nie bał się wejść na cienką koronkę lodu przy brzegu. Spuścił się całym swoim olbrzymim ciężarem; leciutko, starannie wybierając miejsce, stawiał ostre kopyta. Stadko łań czule się ocierało o siebie. Przestałem płynąć i w miejscu zgruntowałem. Te łanie za głośno się o siebie ocierają, pomyślałem. Ale to była Gallen, siedziała nade mną – na pewno wkłada ten swój skubany stanik. Tylko że jej nogi tuż przy mnie, w śpiworze, zachowywały się jakoś dziwnie. Ona tu pedałuje na jakimś rowerze, przyszło mi na myśl. Co teraz wymyśliła? Wciąga te swoje pancerne majtki zamykane na kłódkę? Nie ryzykuje. Potem się jednak wsunęła do śpiwora, wyciągnęła przy mnie, poczułem, że podciąga kolano i lekko dotyka mojej ręki. Rozebrała się! Udałem, że śpię.
– Graff? – powiedziała Gallen. Jej stopy klasnęły, obejmując jak dłońmi moją nogę w kostce. Podczołgałem się trochę do niej, wciąż śpiąc. Oczywiście. – Ty, Graff? – powtórzyła. – Obudź się, proszę. – I oprócz tego, że już dotykaliśmy się nogami, objęła mnie za brzuch. Potem się odsunęła; nie dotykała mnie nigdzie. I zaraz spadła na mnie spod stropu śpiwora; pierwsze dotknęły mnie włosy Gallen, rozplecione i luźne; skórę mieliśmy strasznie gorącą czy zimną; w jednej chwili taką samą. Poczułem, jak koronka lodu odrywa się od brzegu i porywa wielkiego byka z prądem. – Obudź się, proszę – powtórzyła Gallen i tak mocno do mnie przywarła, że nie mogłem się ruszyć. – Nie śpię – powiedziałem głosem, który mi utknął w gardle. Ale wymamrotałem to tak słabiutko, że zaraz spróbowałem uwolnić szyję spod jej ramienia, żeby mnie na pewno dosłyszała. Zanim jednak znowu zdołałem skrzeknąć, zsunęła się po mnie trochę niżej i pocałowała mnie w usta. Znów więc zagulgotałem. Jej twarz na mojej była mokra; coś takiego, zalewała mnie łzami. Speszyłem się, przyznaję. Powiedziałem: – Nie chcę żadnej łaski... jeżeli to dlatego, że mnie żałujesz. – Wcale nie – powiedziała, ostro jak na siebie. – Nie żałujesz mnie? – zapytałem dotknięty i na długość przedramienia odepchnąłem ją od piersi. Włosy zakrywały jej twarz i moją. Teraz mnie objęła kolanami, a ja złożyłem się we dwoje, żeby się zmieścić tam, gdzie jej ciało jakby wiedziało, że już idę – bo chwyciła się moich ramion, stoczyła się ze mnie i pociągnęła mnie na siebie. Teraz płakała głośno, pocałowałem ją więc w usta, żeby ucichła. Zsunęliśmy się w nogi skubanego śpiwora. Czułem, że powinienem – i powiedziałem: – Kocham cię, Gallen, naprawdę. A ona odpowiedziała mi tak samo. Jedynie chyba to odczułem jak coś narzuconego czy też wydawało mi się podsunięte przez pamięć, że niezbędne są jakieś czułe słowa, niezbyt naturalne między nami. Owinęła mi szyję włosami, przycisnęła moją głowę do piersi – wysokiej, chudej i kruchej. Myślałem, że ją przebiję i wpadnę do środka. Zamknąłem jedno oko na pulsowaniu w jej szyi; płynęło lekko i szybko. Jak ta zimowa rzeka, unosząc z prądem śmiałego byka na krze, która pod nim topniała; jego łanie bezpiecznie biegły brzegiem, dotrzymując mu kroku. – A te tu? – zapytała Gallen. – Jak je nazywasz? – Dynamówy – odpowiedziałem, ale po cichu. Za nic bym nie chciał
przeszkodzić jej pulsowaniu. – No – powiedziała (i wbiła się we mnie jej kość biodrowa; odwracała się pode mną) – te moje nazywają się motylki. – Już ani łezki, ale zwalniała. Potem poprosiła: – Zdejmij je. Pomyślałem: Biedaku, choćbyś chciał, nic nie dojrzysz w tym skubanym śpiworze. Ale kiedy otworzyłem oczy, zobaczyłem byka. Łapał równowagę – kra pod nim niemal zniknęła. A gdybym tak sięgnął kciukami w jej pasie, dłonie położył tam, gdzie się zaczynają pośladki, i dotknął kciukiem do kciuka... dotknąłem, czy też tak mi się wydało, środkowymi palcami jej kręgosłupa. Więc ją uniosłem. Bablała coś, jakby to wyrzucała z siebie w nurcie pędzącej zimowej rzeki: – Ty, Graff, gdzie podziałeś moje motylki, ty... kupiłam nowe na ten wyjazd. I sama się uniosła, kiedy ją podnosiłem. Łanie biegły w nogę. Gallen krzyknęła: – Ty, Graff! – I coś jej zaskomlało w gardle, o cal poniżej pulsu i wyprzedzając go. Widziałem, jak twarde przednie kopyto byka przebija się przez lód, wpadł piersią do przodu i rozbił na pół cienką jak koronka krę, spłynął z prądem; mijał rzęsiście oświetlone miasteczka nad wodą i tartaki w gęstym zapachu smoły – rzeką ciemną i mętną od kawałków kory. Wynurzył się wśród połaci niepokalanego śniegu i zobaczył na brzegu czekające na niego łanie. Zamachnął się raz, drugi bez trudu i bez pośpiechu, ocierając się o frędzle lodu, które wyciągały palce ku nurtowi. Znowu się zgubiłem. Wstrzymałem oddech, straciłem bowiem grunt pod nogami i za długo już byłem pod wodą. Wymacałem stopami miękkie jak koc dno rzeki. Odepchnąłem się i byk znalazł się przy brzegu. Wtedy ni stąd, ni zowąd kichnąłem. Wynurzyłem się na powierzchnię. Gallen wyciągnęła ręce z tartacznego zapachu śpiwora i trzepnęła mnie po uszach, aż mi w nich zadzwoniło. Oszołomiony byk wylazł na brzeg. Gallen pocałowała mnie w usta i w uszach mi się odetkało. Już pewnie, na brzegu, byk podbiegł do ciepłych łań. Teraz Gallen łagodnie zsunęła ręce z moich uszu i wróciły do mnie te jedyne realne odgłosy. Pędzącej rzeki. I kumkanie żab z brzegu, na którym nikt by się ich nie spodziewał.
Jeszcze raz – co zrobiła Gallen
Obudziłem się wcześnie, z poczuciem winy, że w ogóle spałem. Wiedziałem bowiem, że Watzek-Trummer spędził tę noc podparty łokciami na kuchennym
stole, że przesiedział nawet pomywaczy na dole w Gasthof Enns. Gallen już nie spała. Cal po calu sięgała po swoje motylki i usiłowała poza śpiworem złapać stanik tak, żebym tego nie widział. Moją minę winowajcy wzięła, dzięki Bogu, do siebie. Bo mnie uspokoiła: – Nic się nie stało, Graff. Czuję się świetnie. – I starała się spoglądać bardzo wesoło, ale nie na mnie. Oczy jej błyszczały i uciekały przed moimi. – Więc tak się świetnie czujesz – powiedziałem, żeby myślała, że myślałem o niej. Zaraz też pomyślałem o niej i pocałowałem ją, i zacząłem się żwawo, tyłem wydobywać ze śpiwora. Ale Gallen powiedziała: – Czekaj, tu są twoje dynamówy. Odwróciła się do mnie tyłem, żebym się nie musiał za głęboko chować w przytulnym, pachnącym smołą śpiworze. – Przydałoby się go przewietrzyć – zauważyłem. – To przeze mnie? – zapytała. – I ja też tak pachnę? – No cóż – powiedziałem i oboje rozejrzeliśmy się naokoło, ja z nadzieją, że na scenie pojawi się jakieś małe niezwykłe zwierzątko, żebym mógł powiedzieć: „Wielkie nieba, Gallen, spójrz tylko na to” i w ten sposób gładko zmienić temat. Nie dojrzałem jednak nic poza pokrytym rosą motocyklem i rzeką przykrytą górą mgły. Ranne powietrze było zimne. – Popływajmy – zaproponowałem dzielnie. Nie chciała jednak wyjść ze śpiwora, póki nie podam jej stanika. O co zresztą nie chciała mnie poprosić, wyskoczyłem więc, po omacku go poszukałem, znalazłem i unosząc w górę, zapytałem: – Ej, a cóż to za dziwny towar? – Dobra, dawaj go tu – powiedziała Gallen z włosami na oczach. Potem zszedłem nad rzekę i zaczekałem na nią. Boże święty, woda była jak ogień; zęby mi od niej zadzwoniły, mało nie ściągnęła ze mnie tych żałosnych dynamówek. Gallen nie pływała, zanurzyła się tylko i wynurzyła. Z mokrymi włosami jej głowa była jak ulizana. Uszy jakieś śmieszne – za długie i trochę spiczaste. Szczęka jej drżała z zimna. Kiedy wyszła na brzeg, w staniku miała pełno wody. Z najwyższą ostrożnością wyżęła się, tak jakoś wycisnęła piersi, i zaraz stanik z powrotem do niej przylgnął. Potem zauważyła, że się jej przyglądam, i w podskokach ruszyła brzegiem, tyłem do mnie, świadoma tego, jak dokładnie majtki ją oblepiają. Wychodząc na brzeg, musiałem się poruszać podobnie jak małpa, ponieważ całego, aż do kolan, oblepiły mnie dynamówy. A ona, kiedy mnie zobaczyła, roześmiała się na widok moich nędznych gnatów. – Te dynamówy powinieneś mieć o numer mniejsze – zauważyła. Skoczyłem więc do niej, pokrzykując ze wstydu, i zatańczyłem naokoło Gallen,
pokazując palcem: – O! – wołałem. – Nosi w staniku dwa szylingi! Bo tych mniej więcej rozmiarów miała piersi i tego koloru, pięknego, jasnomiedzianego, wspaniałego. Zupełnie jak dwa szylingi. Przyjrzała się więc sobie i wykręciła się tyłem do mnie jak fryga. Pomyślałem: Śmiej się, Gallen, proszę, nawet z siebie. Uważam, że odrobina humoru to rzecz zasadnicza, – Nie masz jakiejś koszuli, którą bym mogła włożyć? – spytała Gallen, na serio przejęta. – Bluzka mi przemoknie, a nie wzięłam ręczników. I kiedy jej przyniosłem swoją sławetną piłkarską koszulkę w czerwono-białe paski, zakrywała swoje szylingi rękami, ale uśmiechała się szeroko, z pasemkami mokrych włosów w kącikach ust, przylepionymi do policzka; wypchnęła je językiem. – Śniadanie? – zapytałem. – Możesz rozpalić ognisko, a ja pojadę do Singerin po jajka i kawę. – Mogę – odpowiedziała, teraz czymś rozśmieszona – jeżeli przedtem pomożesz mi z tym. – Zaszedłem od tyłu, żeby jej pomóc rozpiąć stanik pod tą piłkarską koszulką. Wijąc się zsunęła tę mokrą szmatkę do pasa; stałem za nią i właśnie w tej chwili uniosłem ręce – objąłem jej mokre, zimne, twarde piersi. Była jak pstrąg dopiero co obmyty strumieniem wody ze szlauchu. – Daj mi się uczesać – powiedziała, ale nie próbowała się odsunąć. Oparła się o mnie. Rzeka wezbrała; zupełnie jakby na nas chlusnęła. Ale to był tylko wiatr, zerwał się i dmuchnął mgłą w naszą stronę. Zobaczyłem jelenia w lesie, łagodnego jak owieczka. Tyle że las był ogrodzony. Może rzekami ze wszystkich stron albo nawet płotem. A stojąc obok jelenia jak pasterz, Siggy mówił: – Ostrożnie, mój jeleniu. Wyprowadzę cię stąd, nic się nie martw. Potem usłyszałem Gallen. – To boli, Graff... to trochę boli. – Wygryzłem jej na szyi okrągły ognisty znak przez pasemko włosów. A kiedy zobaczyła, że znów mam minę winowajcy, pomyślała, że to dlatego, że ją ugryzłem. – No, nic mi się nie stało – dodała. – Nie jestem taka znowu delikatna, Graff. Dałem temu spokój, niech myśli, że to przez nią mam taką minę. Czesała mokre, ciemne włosy, przywracając im rudość. Schowałem się więc w lesie, żeby zdjąć te swoje niemożliwie mokre dynamówy. Potem pojechałem do Singerin po jajka i kawę. A kiedy wróciłem, ognisko już się paliło, ale za dużo w nim było drew, żeby się dało coś na nim ugotować. Gallen rozpięła też i rozłożyła śpiwór, i zaciągnęła go do lasu, wyżej nad wodę. Zawstydzony zobaczyłem, że rozwiesiła na kiju moje dynamówy – pika zatknięta w ziemię i powiewające dynamówy, jakby pod tym prowizorycznym
znakiem spoczywał pogrzebany ich właściciel. Okropnie dużo zjedliśmy. Znalazłem jeszcze bardzo czerstwy bochenek chleba w plecaku, gdzie przeleżał chyba z tydzień. Świetnie się jednak przypiekł na patelni Freiny. Przyjąłem bowiem taką taktykę, żeby nigdy do końca nie myć patelni. W ten sposób pamiętało się wszystkie zjedzone kiedyś smaczne posiłki. Gallen wciąż suszyła włosy. Sczesywała je na oczy, potem dmuchała i oddzielała pasemko za pasemkiem, odsłaniając tylko usta i nos. Jej włosy tańczyły same z siebie, jak żywe; bawiła się nimi, siedząc naprzeciwko mnie, a ja wydałem parę jęków na niby, odczołgałem się do lasu i klapnąłem na śpiwór. Większy od największej narzuty na łóżko, rozłożony lepiej niż obrus, otoczony ze wszystkich stron drzewami i na podściółce z sosnowego igliwia. Miękki jak woda, zapadał się pod człowiekiem. Gallen jednak dalej krzątała się przy ognisku i myła ręce w rzece. Z powrotem włożyła swoje sztruksy, a motylków nie odważyła się wywiesić, tak jak uznała, że może upamiętnić mnie. Posapałem jeszcze trochę z tego łoża w lesie, udając wyczerpanego. I zawołałem do niej: – Nie jesteś śpiąca Gallen?! Ja chyba mógłbym spać cały dzień. – Alebyś nie spał – odpowiedziała – gdybym tam do ciebie przyszła. No, wydało mi się, że taka przebiegłość wymaga z mojej strony zdecydowanego działania, wyskoczyłem więc z lasu i zaatakowałem ją na brzegu rzeki. Uciekła na pole. Ale nie spotkałem jeszcze dziewczyny, która by naprawdę umiała biegać. Jestem pewien, że winna temu jest ich budowa; zanadto są biodrzaste, niezależnie od tego, czy na tych biodrach mają dużo, czy mało ciała, i ten typ budowy zmusza je do szerokiego wyrzucania nóg na boki, kiedy się poruszają. Poza tym ja jestem w krótkim dystansie niezmordowany. Złapałem ją, kiedy próbowała zawrócić i schować się w lesie. Zapytała, zdyszana, jakby cały czas głęboko się nad tym zastanawiała: – Jak myślisz, dokąd teraz mamy jechać? Dokąd chcesz jechać? – Ale tak łatwo nie mogła mnie zbyć. Zaniosłem ją z powrotem do śpiwora; znowu oplotła mnie włosami, jeszcze zanim ją położyłem. Kiedy się na nią wtoczyłem, zauważyłem jednak, że naprawdę się krzywi. – Boli cię, Gallen? – zapytałem. Oczywiście odwróciła oczy. – No cóż, troszeczkę – przyznała. – Czy coś jest ze mną nie w porządku? – Och, nie – odpowiedziałem. – Przepraszam. – Och, tak bardzo nie boli – uspokoiła mnie. I mówiła prawdę, bo nie rozplatała włosów z mojej szyi. Boże święty, w biały dzień, pomyślałem sam zmieszany. Ale Gallen mnie zaskoczyła. – Nie masz pod spodem żadnych dynamówek – zauważyła.
– Mam tylko jedną parę – wyjaśniłem zbaraniały. – No wiesz, Graff, możesz włożyć moje – powiedziała Gallen. – Są rozciągliwe. – Niebieskie! – oburzyłem się. – Mam zielone, niebieskie i czerwone – oświadczyła Gallen. Ale stanik miała tylko jeden, jak wiedziałem – bo podglądałem trochę, jak się pakowała. – Możesz zatrzymać moją piłkarską koszulkę – powiedziałem. I widząc tę koszulkę obok naszego posłania, przypomniałem sobie takiego pomyleńca, chłopaka z mojej piłkarskiej drużyny w gimnazjum. Nienawidził tego sportu tak jak ja, jestem pewien, ale miał wyjątkowy talent, potrafił pierwszy dopaść piłki w tej okropnej chwili, kiedy lecisz do niej, a ten drugi leci prosto na ciebie. Nie wiesz, kto ją w końcu kopnie, ale jeżeli on, to na pewno kopnie ci ją prosto w twarz i jeszcze wsadzi nogę w gardło. Ten pomyleniec w takiej chwili wrzeszczał. Nie robił uników, szedł na piłkę twardo, nie żartował, ale pędząc wrzeszczał: – Jaiii! Jaiii! – prosto w nos przeciwnikowi. I terroryzował już przez to, że nie pokazywał, jak się boi. Z tego powodu był bardzo dobrym zawodnikiem, jestem pewien. Zawsze był pierwszy przy piłce. Jakoś wszystkich wytrącało z równowagi, kiedy tak się darł, jakby atakował gniazdo karabinów maszynowych. Pomyślałem więc: Miał rację. Wszyscy powinniśmy głośno się bać, jak się boimy, żeby nikt nie mylił bohatera z pomyleńcem. Z pomyleńca się śmiejemy, każdy myśli, że zwariował. Ale prawdziwym pomyleńcem jest bohater. W głowie ma mętlik i same banały i wcale mu nie zależy na tym, żeby jako pierwszy dopaść piłki. Weźcie mnie, pomyślałem, ja jestem pomyleńcem. A Gallen zapytała: – Graff? – pewno tym zmieszana, że nie patrzę na nią, bo się przygotowała na to, że ją zobaczę. Nie była żadnym posągiem; miękka mimo tych kości. A ktoś nad rzeką krzyknął: Większej chwały godny pęd zielony niźli kwiat! Musiał to być Siggy, przemawiał leżąc na wznak – bucząc swoje w świetle świec ustawionych przy wyścigówce z Grand Prix 1939. – Dlaczego masz tu włosy? – pytała Gallen. Zawsze gdzieś, w najmniej oczekiwanym miejscu, wyrośnie kępka, pomyślałem. I prędko położyłem głowę między jej stromymi, małymi piersiami. Tym razem niech mnie nic nie rozprasza. Żaden skubany jeleń nad zimową rzeką ani pilnowany przez Siggy’ego podobnego do pasterza. Pomyślałem – i co dziwne, dopiero teraz – że chyba dostaję świra. Albo tylko dziwaczeję. Tak mnie to przeraziło, że nie zamykałem oczu. Spojrzałem w dół, poniżej jej pasa; zobaczyłem, jak się porusza jej miednica, jeżeli to jest miednica. Spojrzałem w górę, na jej szyję, i zobaczyłem pulsowanie tętna pod cienką
skórą, ale nie śmiałem jej dotknąć. Usta jej się otworzyły, a oczy spojrzały w dół, na mnie – wciąż zdziwione, gdzie mam włosy i gdzie ich nie mam. Potem się znalazłem na jej ustach i tak blisko oczu, że mógłbym policzyć rzęsy; zobaczyłem, jak wyciska z nich wodę, choć nie płacze tak naprawdę. I nie widziałem żadnych niepożądanych zjaw – tylko jej twarz i falę włosów. Ręce, które mnie dotykały, były ponad wszelką wątpliwość rękami Gallen von St. Leonhard; żadnych dystrakcji. Ani efektów dźwiękowych poza tym, ile dosłyszałem z oddechu Gallen. Oczy jej się zamknęły; zdjąłem wargami łzę z policzka. Znów w ten sposób zakryła mi uszy. Zadzwoniło mi w nich, ale dokładnie wiedziałem, od czego. Kichnąłem. Tym razem i ona musiała kichnąć. Ponieważ jej oczy otworzyły się bardzo spłoszone. Spytała: – Graff? – Nie, pomyślałem, nic się nie stało. Wszystko w największym porządku. Ale pytała: – Graff? Poczułeś? Coś sobie zrobiłam. – Nie, tylko kichnęłaś – wyjaśniłem, bagatelizując to. – To dobrze – dodałem jak skubany doktorek. Ale tym razem słyszałem każde jej słowo i oddech i wiedziałem, że nie wywędrowałem poza śpiwór. Byłem zdrowy na umyśle i wiedziałem, że Gallen i ja jesteśmy tu razem sami i wszystko poza nami albo umarło, albo jest gdzie indziej. Na ten moment. – Ale coś ze mnie wyleciało – powiedziała. – Graff? Chyba wyleciało. – Tylko kichnęłaś – powtórzyłem. – I nie wyleciało nic takiego, co nie wróci. Pomyślałem: Grunt to poczucie humoru, Gallen. To takie ważne. Uśmiechnij się, proszę. Ale Gallen na to – wciąż nerwowo, a jeszcze z niej nie wyszedłem: – Graff, czy jak to robisz, myślisz o czymś innym? W ogóle? – Jak mógłbym! – powiedziałem. I nie miałem odwagi oderwać od niej oczu ani ich zamknąć, bo wiedziałem, że las wokoło pełen jest jeleni i oryksów, i pasterzy, którzy tylko czekają, skubańcy, żeby zająć moje myśli. Gallen się uśmiechnęła, nawet cichutko roześmiała, leżąc pode mną. – Ja też o niczym nie myślę – powiedziała. – Nawet w tej chwili nic mi nie przychodzi na myśl. No cóż, zdrowa z ciebie dziewczyna, pomyślałem. Ale ze mną lepiej uważaj. Hannes Graff to facet znany z braku wszelkiego zakotwiczenia.
Arka Noego
– Myślisz, że wróciło? – zapytała Gallen później tego popołudnia. – Wciąż czuję, że mi brak. – Czego? – spytałem i ponieważ mówiła, odważyłem się zamknąć oczy. – Tego, co mi się wydało, że wyleciało – wyjaśniła Gallen. – No wiesz.
Dosyć smętnie o tym mówisz, pomyślałem. – Słuchaj – powiedziałem. – Niektóre dziewczyny nigdy nie kichają. Ty masz szczęście. – Jeszcze kiedy kichnę? – spytała. – O to mi chodzi. – Oczywiście. – Kiedy? – pytała, teraz pogodniej, nawet żartobliwie. Jedna mokra miseczka stanika jeszcze na niej schła; poruszając się, Gallen nie na żarty miotała moją piłkarską koszulką. – Hannes Graff potrzebuje czasu, żeby wrócić do siebie – oświadczyłem. I to prawda, pomyślałem wciąż z zamkniętymi oczami. Mogłem wsuwać i wysuwać głowę – w to miejsce, w którym słońce padało mi na twarz i czerń zmieniała się w czerwień. Potem z powrotem w czerń obrysowaną po brzegach czerwono-białym, paskami jak piłkarska koszulka. Proszę cię, Gallen, mów do mnie, nie przestawaj, pomyślałem. Ale ona musiała sobie wyobrazić kolejne stadia mojego powrotu do siebie – bezgłośny cud, jak i mnie się często wydawało. Z oczami wciąż zamkniętymi przesuwałem głowę z czerni w czerwień, z czerwieni w czerń – prosta sztuczka z efektami świetlnymi – ale jądro mojej ciemności otwierało się jak przesłona kamery. Naprawdę to było zamierzone; mogłem to przerwać, po prostu otwierając szeroko oczy i szybko mówiąc coś do Gallen. Załatwiłem jednak sprawę polubownie, żeby wypróbować samego siebie. Z wciąż zamkniętymi oczami zapytałem: – A o tym, dokąd w ogóle pojedziemy, pomyślałaś? – Och, zamyśliłam się – powiedziała Gallen. W tej chwili jednak moja przesłona otworzyła się szerzej, na tę skubaną zimową rzekę jak na początek filmu, bez tytułów i jeszcze bez postaci scenicznych. Proszę cię, Gallen, myśl na głos, pomyślałem. Ale ona nie powiedziała ani słowa albo też, jeżeli powiedziała, zrobiła to za późno, żebym zdążył usłyszeć – za szybko odchodziłem. Ta rzeka była wszędzie, opływała każdziutkie miejsce na świecie. A ja byłem tylko okiem kamery, znajdowałem się poza obrazem. Kamera wychwytywała na brzegach tłumy, z walizkami. A także zwierzęta, to znaczy – w arce. Zapomniałem o niej wspomnieć, o tej niezbyt umiejętnie związanej tratwie. Ktoś się zajmował przyjmowaniem, był w kostiumie orła i dowodził tym statkiem – w każdym razie biegał wokoło, uśmierzał kłótnie na pokładzie, rozdzielał wiosłem koty i wombaty (mniejsze torbacze australijskie), niedźwiedzie od skrzeczących ptaków. Ludzie rzucali się wpław, usiłując się dostać na arkę. Starali się trzymać walizki nad wodą; ich dzieci tonęły. Arka i rzeka przepływały przez jakieś duże miasta. Człowiek w kostiumie orła przyjmował na pokład dziwne zwierzęta. Przy arce gniewnie sapały krowy –
uciekinierki z rzeźni. Do rzeki wjechała jakaś taksówka. Siggy przemawiał do krów: – Strasznie mi przykro, ale mamy już parę. Ściśle się trzymamy przepisów. Taksówka jeszcze się unosiła na wodzie. Wysiadł z niej niemożliwy tłum pasażerów i w miejscu dreptał po dnie. Któryś z nich potrącił kierowcę i ten zatonął razem z wozem. I raptem zobaczyłem siebie, jak z walizką nad głową pcham się przez wodę; pasażerowie z tej samej taksówki gadali ze sobą. – Nie ma żadnego dowodu – mówił jeden – że kierowcą był właśnie Zahn Glanz. – Kimkolwiek był, tyś go wywrócił – stwierdziła jakaś kobieta i wszyscy wybuchnęli śmiechem. Kiedy zbliżyłem się do arki, Siggy przeprosił: – Przepraszam, ale zdaje mi się, że mamy już parę takich. – Na litość boską, Sig – powiedziałem – grunt to poczucie humoru. – Jeżeli naprawdę jesteś z nami, Graff, wejdź na pokład – pozwolił Siggy. Tylko że jakiś zły orientalny niedźwiedź zaprotestował. – Ale jeżeli naprawdę jesteś z nami – dodał Siggy. – Nie możemy narażać statku. Wtedy Gallen objęła mnie w pasie i ściągnęła pod wodę. – Myślałam o tym, Graff, dokąd powinniśmy jechać – mówiła. – Tak! Tak! Jestem z wami! – krzyknąłem i wyprysnąłem ze śpiwora w jej ramiona i w tę ruchomą piłkarską koszulkę. – Graff? – zapytała. – Graff, właśnie mówiłam, że myślałam o tym, dokąd powinniśmy jechać. – Tak, ja też myślałem – powiedziałem i przywarłem do niej. Oczy miałem otwarte na całą szerokość. Policzyłem paski na piłkarskiej koszulce. Były piękne, szerokie, dwa białe i jeden czerwony od kołnierzyka do miejsca, w którym zaczynały się jej piersi i paski nie biegły już tak prosto; pięć czerwonych i cztery białe od piersi do rąbka koszulki na udzie. Złożyłem na tym rąbku głowę. Te paski skuteczniej uspokajały niż beczenie owiec. – I morsy, Graff – mówił gdzieś Siggy – Rozbrykane, chlapiące morsy. – Tak, tak, wystarczy. Jestem z tobą – potwierdziłem. – No, oczywiście, Graff – powiedziała Gallen.
Plany
Tuż przed zmrokiem wstąpiła we mnie nowa energia i przeszedłem się w górę rzeki, gdzie znalazłem dobre miejsce do łowienia i bez trudu udało mi się podejść na rzut wędki do kamienistych zatoczek przy drugim brzegu. Łowiło mi się tam całkiem wygodnie, kiedy Gallen pojechała do Singerin po piwo.
Zanim wróciła, ognisko miałem rozpalone i sześć oczyszczonych pstrągów gotowych do wrzucenia na superprzyprawioną patelnię Freiny. I jasność w głowie. Zawsze dobrze to robi, jeżeli musi się mieć w zapasie parę planów ze względu na pieniądze; nie pozwala to snuć innych, bardziej mglistych. Dogadaliśmy się już, dokąd mamy jechać, i według Gallen najlepiej byłoby jechać do Wiednia – miałem już tam wydeptane ścieżki, jeśli idzie o szukanie pracy, głównie jednak, jak sądzę, szło o to, że Gallen, odkąd rzuciła okiem na Mariazell, nabiła sobie głowę wielkomiejskim życiem – tak jak je sobie wyobrażała. Bałem się, że może ją ono zanadto rozmiękczyć (że wpadnie w ckliwość), musiałem jednak przyznać, że chyba naprawdę w Wiedniu najłatwiej nam będzie obojgu znaleźć pracę. Teraz sprzeczaliśmy się o coś innego: że w Wiedniu więcej niż gdzieś tutaj wydamy pieniędzy, szukając tej skubanej pracy. Za to, co na wsi by nas wyżywiło i zapewniło dobre noclegi przez dwa tygodnie, w Wiedniu nie utrzymamy się ani pięciu, sześciu dni, chcąc przy tym coś jeść. Wciąż jednak moglibyśmy wyjeżdżać na noc poza przedmieścia i rozbijać obóz po winnicach – jeśli nas nie pożrą pilnujące ich psy. Jedno jednak było pewne: w Wiedniu nie da się łowić posiłków na wędkę. Z drugiej strony tu, na tym odludziu, za wiele było miejsc nawiedzonych, z których raptem coś na mnie wyskakiwało. W mieście nie ma tyle miejsca dla zjaw, to pewne, a im go mniej, tym lepiej dla Hannesa Graffa. Toteż w ten niedzielny wieczór po kolacji zasiedliśmy przy piwie i jeszcze raz obgadaliśmy całą sprawę. – Myślałam o tym – zaczęła Gallen. No, myślenie ci służy, pomyślałem – w każdym razie zmartwienie. To zmartwienie również sprawiło, że zapomniała o swoim pierwszym kichnięciu. A nikt nie powinien za długo rozmyślać o czymś takim, jestem pewien. – Kłopot w tym, Graff – mówiła z przejęciem – że tak jak ja to widzę, potrzebujemy więcej pieniędzy, niż mamy, jeżeli chcemy zapewnić sobie więcej czasu na szukanie pracy w mieście. Aż do pierwszej wypłaty. – Dokładnie o to chodzi – przyznałem. – Trafnie to ujęłaś. – No, to sprawa załatwiona – stwierdziła, przerzucając przez ramię kasztanowaty warkocz i podtykając go mnie, tak jak sprzedawca podtyka jarzyny czy owoce. – Piękne włosy – oświadczyłem, nie wiedząc, co myśleć. – No, sprzedam je – zakomunikowała mi Gallen. – Sprzedaż włosów na peruki to niezły interes. – Sprzedasz włosy? – powtórzyłem. Odebrałem to jak jakieś perwersyjne kurewstwo. – Znajdźmy tylko jakiegoś szykownego fryzjera na przedmieściu – dodała.
– Skąd wiesz o tych perukach? – Keff mi mówił. – Skubany Keff? A cóż on o tym wie? – Był w Paryżu w czasie wojny – powiedziała mi Gallen. – Mówił, że już wtedy to był dobry interes... panie sprzedawały swoje włosy. – W Paryżu w czasie wojny? – powtórzyłem. – Zdawało mi się, że ludzie wtedy rwali włosy z głowy, nie sprzedawali. – No, może niektórzy – ustąpiła Gallen. – Ale teraz to modna rzecz. A z prawdziwych włosów peruki są najlepsze. – Keff ci mówił, że był w Paryżu? – Tak – potwierdziła Gallen. – Zgadało się o tym, jak była mowa o moich włosach. – O twoich włosach? – powtórzyłem i usiłowałem sobie wyobrazić Keffa w Paryżu. Niepiękny to był obrazek. Zobaczyłem młodziutkiego, zawadiackiego Keffa... w handlu damskimi włosami, w czymś, co się wiązało z włosami. W czasie wolnym od służby. – No, mówiliśmy i o pieniądzach – powiedziała Gallen. – To wtedy wspomniał o moich włosach. – Chciał je kupić? – Ależ skąd! Powiedział tylko, że dostałabym za nie dobrą cenę, gdyby nam zabrakło pieniędzy. – I pogłaskała się po włosach, jakby głaskała kota. – Gallen, uwielbiam twoje włosy – wyznałem. – Nie kochałbyś mnie bez nich? – zapytała i ściągnęła je do góry, odsłaniając uszy i długą szyję. Jej twarz stała się przez to bardziej pociągła, ramiona szczuplejsze; wydała się jeszcze bardziej krucha. Pomyślałem: Skubany Hannes Graff – dziewczyna jest gotowa ściąć dla niego włosy. – Kochałbym cię i bez jednego włoska – powiedziałem, świetnie wiedząc, że to nieprawda. Już ją widziałem, jak świeci w oczy łysiną – tym naturalnym kaskiem oblepionym rozmiażdżonymi w pędzie owadami, porowkowanym jak pestka brzoskwini. Ująłem w dłonie warkocz Gallen. Wtedy warknął na mnie z ogniska Siggy: – Dosyć tych bzdur. Do zera proszę. I puściłem włosy Gallen. Musiała zauważyć moje błądzące w dali spojrzenie, bo zapytała: – Graff? Chodzi ci o to, że nie chcesz jechać do Wiednia? To znaczy... gdybyś wolał jechać gdzie indziej, gdzie jeszcze nigdy nie byłeś... gdybyś wolał nie oglądać tych miejsc, które pamiętasz albo mógłbyś sobie przypomnieć, no wiesz, Graff... mnie nie zależy. Jeżeli Wiedeń nie jest jeszcze dla ciebie dobry... ja tylko myślałam, że na dłuższą metę byłoby tam łatwiej pod względem pieniędzy. Na dłuższą metę? – pomyślałem.
– No wiesz – mówiła Gallen. – To by nam pewno dało gdzie się zatrzymać, dach nad głową. Jakiś pokoik może na początek. Na początek? – pomyślałem. Niech mnie, toż ona robi dalekie plany. – Co byś powiedział na pokój z szerokim, wygodnym łóżkiem? – zapytała i spłonęła rumieńcem. Ale projekty tej dziewczyny zabrzmiały w moich uszach groźnie – takie mgliste, sięgające w daleką przyszłość plany nigdy nie wypalają. To pewne. Za wiele planów jak dla nas – to pewne. – No cóż – powiedziałem. – Jedźmy do Wiednia i jedno z nas albo oboje najpierw poszukajmy pracy. Potem może będziemy mogli robić, co się nam spodoba. Może wtedy zechcemy jechać do Włoch – dodałem z nadzieją. – No, myślałam – przypomniała – że może miałbyś ochotę na ten pokój z łóżkiem. – Zobaczymy, co dalej. O co chodzi? Nie podoba ci się nasz śpiwór? – Jasne, że mi się podoba – oświadczyła Gallen. – Ale nie zawsze można spać na dworze, sam wiesz. Może nie można, pomyślałem. Czy kto kiedy mówił o „zawsze”? – No, jak spojrzeć na to praktycznie – powiedziała i zabrzmiała przy tym aż nadto jak jej skubana ciotka – za parę miesięcy zrobi się zimno, a nie sposób spać na dworze i jeździć motocyklem po śniegu. Cóż, prawda zawarta w jej słowach była uderzająca. „Parę miesięcy”? Będę musiał zabrać motor na południe, nim spadnie śnieg, pomyślałem. I nagle do wszystkich tych planów doszedł element czasu. Na przykład jutro wypadał poniedziałek, 12 czerwca 1967. Realny dzień. A tydzień wcześniej, licząc od jutra, Siggy wyjeżdżał w deszczu z Waidhofen, minął leżącego konia i wózek mleczarza i wyruszył do Hietzinger Zoo. Dziś była niedziela i Siggy już w Kaprun, u staruszka Watzek-Trummera; obaj pełni godności, jeden wyciągnięty jak długi, drugi na krześle nad głowami gości Gasthof Enns, jedzących obiad. – No cóż, jutro wcześnie rano ruszamy do Wiednia – powiedziałem. A pomyślałem: Może będzie padało, jak tydzień temu. – Znasz przedmieścia? – zapytała Gallen. – Gdzie moglibyśmy znaleźć jakiegoś modnego fryzjera? – Znam jedno przedmieście. Nazywa się Hietzing. – Trudno tam dojechać? – Przejeżdża się przez nie w drodze do miasta. – No, to łatwo. – To tam, gdzie jest zoo – powiedziałem jej i całkiem zamilkła. – Los wytycza drogę! – wypalił Siggy z ogniska. Skubany mit, pomyślałem. Ja sam o wszystkim decyduję. – Och, Graff – odezwała się Gallen lekceważąc to. – Dajże spokój. N i e
m u s i m y oglądać zoo. – Cóż – powiedziałem – nie można być w Wiedniu i nie sprawdzić, czego wiosna dokonała w zoo. I chociaż dyżur dozorcy z pierwszej zmiany stwarzał zwierzętom jedyną szansę przespania się, ujrzałem, jak wszystkie się budzą i nadstawiają swoich najrozmaitszych uszu, żeby podsłuchać naszą rozmowę. Ale wy, zwierzęta, źle mnie zrozumiałyście, pomyślałem. To bez sensu, nie róbcie sobie nadziei. Jadę tylko popatrzeć. Żadne z nich jednak nie spało i wszystkie oskarżycielsko wpatrywały się zza krat we mnie. Krzyknąłem na głos: – Spać! – Co? – zapytała Gallen. – Graff? Chcesz pomyśleć czy co? Pójdę do lasu, jak chcesz być sam... jeżeli nie chcesz ze mną rozmawiać czy co. Ale ja pomyślałem: Poświęcasz dla mnie swoje włosy, na Chrystusa, to wystarczy. I przytrzymałem ją, kiedy chciała wstać i odejść. Zaryłem się w jej kolana, a ona uniosła piłkarską koszulkę, wsunęła pod nią moją głowę, twarzą do ciepłego brzucha pod sterczącymi żebrami. Przytuliła mnie. Wszędzie miała pełno drobnych, tętniących pulsików. Hannes Graff, pomyślałem, weź się w garść. Tę żywą dziewczynę to zrani, kiedy praktycznie wszystko ją zawiedzie.
Dalsze plany
Tuż przed Hütteldorf-Hacking, na obrzeżu Hietzing znaleźliśmy pierwszej klasy fryzjera nazwiskiem Orestic Szirtes – greckiego Węgra czy też węgierskiego Greka. Ojcem Orestica, jak nam powiedział, był Zoltan Szirtes, matką – dawna piękność Nitsa Papadatou, która siedziała i przyglądała się nam ze swego tronu na najlepszym fotelu w zakładzie. – Ojciec odszedł – powiedział Orestic, i to nie wyszedł po prostu na śniadanie, jak zrozumiałem, sądząc po tym, w jaki sposób dawna Nitsa Papadatou potrząsnęła lśniącą czarną grzywą i zaszeleściła pobrzękującymi kamykami na długiej czarnej sukni. Głęboko wycięty w kształcie litery Y dekolt przyozdobionej klejnotami sukni odsłaniał ostry rowek i potężne jak zady wypukłości wciąż wysokich piersi. Niezaprzeczalnie dawna piękność. – Kupujecie włosy? – zapytała Gallen. – Po co byśmy je mieli kupować? – odpowiedziała stara Nitsa. – Nie ma potrzeby, pełno ich na podłodze. Ale w rzeczywistości wcale ich tam nie było. Był to szykowny lokal, już od drzwi uderzał zwiewny zapach gustownych perfum. Im bliżej Nitsy jednak, tym wyraźniej stawał się zapachem piżma. I jedyne włosy na podłodze leżały pod fotelem Nitsy, jakby nikomu nie wolno było zamiatać, dopóki ona króluje na
tronie. – Ona mówi o włosach na peruki, mamo – wyjaśnił Orestic. – Tak, oczywiście, kupujemy włosy – dodał i dotknął warkocza Gallen, tak jakoś go musnął, jakby sprawdzał, jak zachowają się jej włosy. – O, tak, piękne włosy – stwierdził. – Tak myślę – powiedziałem. – Najlepsze są młode włosy – oświadczył. – No cóż, ona jest młoda – zauważyłem. – Ale są rude – wtrąciła zgorszona Nitsa. – Tym bardziej poszukiwane! – zawołałem. Tymczasem Orestic głaskał warkocz. – Ile? – zapytała Gallen jak doświadczona i twarda handlara. Orestic podumał nad jej warkoczem. On sam miał włosy gęste i lśniące czystością jak mokra czarna turzyca na bagnie. Podszedłem do rzędu nabitych na piki głów w oknie, każda z nich, w peruce i naszyjniku, miała zadarty nos w ogóle bez nozdrzy. – Dwieście szylingów – ocenił Orestic. – I za to przytnę jej potem włosy, jak sobie będzie życzyła. – Trzysta pięćdziesiąt – powiedziałem. – Ceny pańskiego towaru na wystawie zaczynają się od siedmiuset. – Ba – powiedział Orestic – muszę włożyć trochę pracy w zrobienie peruki, sam pan rozumie. Ma tu niewiele więcej niż na jedną. – I mówiąc to śmignął z powrotem do Gallen jej warkoczem. – To trzysta – opuściłem. – Dwieście pięćdziesiąt – ucięła targi Nitsa – i darmo jej przekłuję uszy. – Przekłuje pani uszy? – powtórzyłem. – Mama przekłuwa uszy – wyjaśnił Orestic. – Ile już przekłułaś, mamo? Wszystkie pewno przechowuje w komodzie, pomyślałem. – Och, dawno straciłam rachubę – stwierdziła stara Nitsa. I popatrzyła na Gallen. – No, co powiesz na dwieście pięćdziesiąt? Z przekłuciem uszu? – Graff – powiedziała Gallen. – Zawsze chciałam... szczególnie jak już jestem w mieście. – Na litość boską – szepnąłem. – Proszę cię, nie tutaj. Wszystko możesz zepsuć. – A do Orestica powiedziałem: – Trzysta bez uszu. – I uczesze mnie pan potem? – upewniła się Gallen. – Tak? – Przerzuciła warkocz przez ramię; drażnił biednego Orestica i hipnotyzował jak wąż. – Dobrze – zgodził się. Ale dawna Nitsa Papadatou splunęła na podłogę. – Mięczak! – oznajmiła synowi. – Zupełnie jak twój nieszczęsny ojciec, nie masz kręgosłupa. – Wyprostowała się w tym najlepszym fryzjerskim fotelu i trzepnęła się dłonią po krzyżu. Ona miała kręgosłup, niewątpliwie. Wypięła na
nas swój frontispis; niezrównany rowek między piersiami rozszerzył się, zacisnął, rozszerzył i z powrotem zacisnął. – Proszę cię, mamo – poprosił Orestic. Ale gdy Orestic usadowił moją Gallen na wolnym, podrzędniejszym fryzjerskim fotelu, Nitsa w miły sposób starała się odwrócić od tego moją uwagę. Bolesne bowiem było dla mnie przyglądanie się, jak Orestic gorączkowo rozplata warkocz Gallen, potem go rozczesuje, z trzaskiem rozpuszczając jej włosy i przerzucając je przez oparcie fotela, a sięgały niemal do siedzenia. Potem ściągnął je nad jej głową, pewnymi, silnymi ruchami zaczesał do góry i wyprostował, jakby je namawiał, żeby jeszcze podrosły jakiś cal, dwa, zanim nimi zawładnie. Siedziałem tuż za Gallen, nie mogłem więc widzieć jej twarzy w lustrze, dzięki Bogu; nie chciałem widzieć jej oczu, kiedy Orestic zgarnął jej włosy w gruby koński ogon i uciął u nasady – jak mi się wydało. Zerkałem w lustrze w bok, zaglądając w odbicie głębokiego rowka mamy Nitsy. Orestic ze świstem machnął ognistym ogonem; nagle przeszedł mnie dreszcz, jakbym się przyglądał ścięciu; Gallen oburącz chwyciła się za głowę. Zwinny Orestic położył jej włosy na poduszce w wykuszu okiennym, wrócił i zatańczył przy niej – brzytwa cykała nad jej uszami i z dołu w górę po jej długiej, nagiej szyi. – No, co z nimi zrobić? – zapytał. – Zostawić grzywkę czy nie? – Żadnej grzywki – powiedziała Gallen. Podciął trochę, ale zostawił włosy na tyle długie, żeby je było można zaczesać do tyłu; wyrównał nad czołem, ciachnął tak, żeby zakrywały tylko koniuszki uszu, zostawił dosyć długie z tyłu, ale przystrzygł na karku. Przy skórze jednak połyskiwały ciemniejszym złotem. – Żadnego cieniowania – orzekł. – Zostawimy je takie piękne, gęste. – I chwycił przygarść włosów, jakby je zamierzał wyrwać. – Och, gęste jak runo! – wykrzyknął podekscytowany. Ale Gallen tylko się wpatrywała w swoje nowe czoło; zerkała ukradkiem na głowę z boków, na te zaskakujące uszy. To chyba obrót tego obrotowego fotela wytrącił mnie z równowagi. Właśnie rozmyślałem, że wcale nie jest tak źle; że nie musi się wstydzić, mając takie ładne kości policzkowe i szczęki, i że tak ładnie wygląda jej goła szyja – kiedy Orestic zaczął ją okręcać na fotelu, obrzucając ostatnim krytycznym spojrzeniem. – Widzi pan? – pytał mnie z dumą. – Jak równo? Naokoło. – I zakręcił Gallen trochę szybciej, tak że jej odbicie migało w lustrze i wracało do mnie podwójne, z obu stron fotela, jakbyśmy się znienacka znaleźli w zatłoczonym lokalu z rzędem wirujących skołowanych klientek i zwariowanych fryzjerów dyrygowanych przez tę starą wiedźmę w najlepszym fotelu. Było to śmieszne; poczułem w oczach ulgę. Ale teraz umył jej głowę i – zanim się zorientowałem, jak długo patrzę, jak ten
rząd klientek łysieje od wirowania – wetknął ją pod wielką chromowaną suszarkę; przechylił jej głowę do tyłu, tyłem do mnie, i patrzyłem na brzęczącą, błyszczącą kopułę. – Prosiłem tylko o golenie – ktoś mówił. – Nazwałby pan to strzyżeniem? – A rowek Nitsy, nie wiadomo jakim sposobem rozszerzając się na wszystko, odbił się z tyłu w kopule suszarki Gallen. – A pan by nie chciał, żeby panu przekłuć uszy? – zapytała mnie Nitsa. – Ale wiem, mężczyźni zazwyczaj wolą przekłuwać tylko jedno ucho. – Nie w tym kraju, mamo – powiedział Orestic. I spomiędzy głów w perukach na wystawie wyszczerzył się szyderczo mały Hugel Furtwängler ze sztandarem związku fryzjerów. Zawołał: – To wariat! Sam chciał, żebym to zrobił! Och, tracę kontakt, pomyślałem – tylko dlatego, że ta suszarka tak niezdrowo tu paruje. Nitsa Szirtes uniosła trochę suknię nad ściśniętymi piersiami i cienkimi wargami wdmuchnęła strumyk powietrza w swój rowek. Wtedy spytałem Orestica: – Od dawna pan tu jest?... W tym kraju? Czy tylko od wojny? – Od wojny i wcześniej – odpowiedziała stara Nitsa. – Jego ojciec, Zoltan, taszczył nas tam i z powrotem, na Węgry i z Węgier... okropny kraj, słowo daję. – Ojciec odszedł – przypomniał mi Orestic. – Był nieokrzesanym, zarośniętym gburem – stwierdziła Nitsa. – Proszę cię, mamo. – Nigdy nie powinnam była opuszczać Grecji – oświadczyła dawna dziewczyna Papadatou. – O tak, jakiś czas już tu jesteśmy – wyjaśnił Orestic i wyjął wysuszoną, skurczoną głowę Gallen spod lśniącej kopuły. Zmusił ją, żeby potrzymała głowę odchyloną do tyłu, a sam z furią czesał. Widziałem to pod dziwnym kątem, patrząc nad oparciem przechylonego fotela Gallen; z całej jej twarzy widziałem tylko ostrą krawędź nosa – poza tym, co było krzywym odbiciem w suszarce: powiększonym uchem. Które zarumieniło się słysząc, jak pytam Orestica: – Więc już tu byliście, jak ten człowiek wdarł się do zoo? – Ha! Został pożarty! – powiedziała Nitsa. – Owszem, został – przyznałem. – Ale nas tu nie było, mamo – wtrącił Orestic. – Nie było nas? – Byliśmy na Węgrzech – przypomniał Orestic. – Najwidoczniej słyszeliście jednak o tym – powiedziałem. – Byliśmy na Węgrzech – powtórzył – kiedy to wszystko się stało. – Co się jeszcze stało? – zapytałem.
– Skąd mam wiedzieć? – powiedział Orestic. – Byliśmy na Węgrzech. – Musieliśmy cierpieć nędzę – wtrąciła mama Nitsa – z tym nie strzyżonym gburem. – Fryzura gotowa – oznajmił Orestic. Gallen nerwowo dotknęła czubka głowy. – No, należy się wam dwieście pięćdziesiąt – stwierdziła mama Nitsa. – Trzysta – sprostowałem. – Trzysta – przyświadczył Orestic. – Bądź uczciwa, mamo. – Mięczak! – parsknęła. – Bez dwóch zdań, taki sam mięczak jak ten nie strzyżony gbur. Poczciwy zniesławiony Zoltan Szirtes słysząc ją musiał przewracać się w grobie, jeżeli miał grób i już w nim leżał; i jeżeli ci w grobach mogą się w nich przewracać. – Wszystko możliwe! – zawołał Siggy ze lśniącej kopuły suszarki – czy też ze skrzyni Keffa stojącej obok wyścigówki Grand Prix 1939. Zerknąłem na zegarek. Czas znowu stał się częścią mojego życia. Dochodziła pora obiadowa. Poniedziałek, 12 czerwca 1967. Co doskonale grało z nowym rozkładem, gdybyśmy zaraz wyruszyli; zaparkowali motocykl obok placu, przy Maxing Strasse; poszli do kawiarni tego kelnera z Bałkanów; i znów do zoo po południu. Na pewno zastalibyśmy wszystko w takim stanie, jak zostało opisane w poniedziałek tydzień temu. – Podoba mi się twoje uczesanie, Gallen – powiedziałem. Była jakaś onieśmielona, choć usiłowała być dumna. Nową fryzurę miała nastroszoną tuż przy głowie jak futro rysia (amerykańskiego). I starając się, żeby to zabrzmiało jakby nigdy nic, nie dobierając słów, zapytała mnie pogodnie: – Co planujemy teraz? Co zmusiło mnie biednego, ze skołataną głową, do przyznania, choćby tylko przed samym sobą, że mam pewien plan.
Jak zwierzęta uchwyciły swoim radarem mój powrót
Wjechałem w Maxing Strasse na tyle daleko, żeby zaparkować naprzeciwko Maxing Parku. – To zoo? – zapytała Gallen. – Nie. Jeszcze ze dwie przecznice od placu. – Dlaczego parkujemy tak daleko? – Och, miło się przejść – powiedziałem. I kiedy Gallen w bocznym lusterku wydziwiała nad swoją nową fryzurą,
przylizując ją i próbując przycisnąć uszy do głowy, wyładowałem plecak i śpiwór i zwinąłem razem w niezgrabny tobół z przypiętymi na wierzchu kaskami. Potem przedarłem się za gęsty żywopłot Maxing Parku i ukryłem ten juk tak, żeby go nie było widać. – Dlaczego zabierasz bagaż? – zapytała Gallen. – Nie chcemy chyba, żeby nas ktoś obrabował. – Ale nie odchodzimy na długo, co, Graff? – Dziś co drugi człowiek to złodziej – stwierdziłem i tak, żeby nie zobaczyła, wetknąłem notes pod kurtkę i koszulę. Zwykły zdrowy rozsądek. Jeżeli masz dostęp do instrukcji potrzebnej przy pracy, niewątpliwie powinieneś zabrać ją ze sobą. – O, jak tu ładnie – zauważyła Gallen. Przechodziliśmy obok Tiroler Garten, wiec powiedziałem: – Mają tu całą milę mchu i paproci i można zdjąć buty. – Ależ to całkiem jak na wsi – stwierdziła rozczarowana Gallen. Większe wrażenie zrobiła na niej gmatwanina drutów tramwajowych w górze, kiedy wyszliśmy na plac. – To o tę kawiarnię chodzi? – zapytała. Była to rzeczywiście ta kawiarnia, ale znajdowaliśmy się po innej stronie placu niż zoo i nie mogłem stąd rozpoznać bałkańskiego kelnera wśród innych białych kurtek uwijających się przy kawiarni. Już mieliśmy przejść na drugą stronę placu, kiedy usłyszałem za nami któregoś z wielkich kotów, obudził inne ryki w zoo. – Co to? – spytała Gallen. – Lew. Albo tygrys, albo lampart, puma czy kuguar... jaguar, gepard albo pantera. – Boże – powiedziała Gallen – dlaczego nie powiesz po prostu: kot? Duży kot. Znienacka jednak ogarnęła mnie zbyt wielka niecierpliwość, żeby zawracać sobie głowę skubanym kelnerem Bałkańczykiem. Wiedząc, jaka z niego przebiegła sztuka, pomyślałem też, że może się domyślić moich planów. Stwierdziłem więc: – W zoo jest lepsze miejsce. Biergarten, dużo lepszy od tej kawiarni. I może za prędko ją zawróciłem czy też za prędko ruszyłem, bo Gallen zapytała: – Graff? Naprawdę dobrze się czujesz? Myślisz, że powinieneś tam wracać? W odpowiedzi tylko ją pociągnąłem za sobą; nie mogłem na nią spojrzeć. Chybabym zobaczył, że się zupełnie przestała mieć na baczności, i myślę, że niewątpliwie mógłbym znaleźć lepszy moment na wtajemniczenie jej w swój plan. – No tak – powiedziałem. – Hietzinger Zoo. Wciąż się znajdowało za kamienną bramą; wpuszczał facet w zielonym daszku szulera. Nad którego budką unosiła się głowa żyrafy.
– Och, Graff! – zawołała Gallen. – Och, popatrz na nią! Jaka piękna! – No, spójrz na jej brodę – poradziłem. – Cała jest obdrapana o płot. – Och, popatrz, jak się porusza! – mówiła Gallen, nawet nie dostrzegając, że sponiewierana broda żyrafy to skutek jej uwięzienia. – O, a co jest tutaj? – pytała i popędziła do sadzawki morsa. Cóż tam naprawdę jest? – pomyślałem. Gallen była zanadto rozbawiona, nie mogłem patrzeć, jak skacze taka szczęśliwa nad skrajem śliskiej od mułu wanny tego bekającego olbrzyma. – Wydaje jakiś głos? – spytała Gallen i łysnęła na mnie swoją nową, ostrą twarzą. – Mówisz? – spytała morsa. – Grumf! – powiedziała. A mors, nawykły do sprawiania przyjemności w zamian za ryby, okręcił wielki, sterczący łeb i beknął dla niej. – BROP! – powiedział. – Przemówił! – zawołała Gallen. I więcej powiedział, niż ja mam do powiedzenia, pomyślałem. Poczułem, że notes lepi mi się do żołądka; drapał mnie przy każdym ruchu. Przyciskały się do mnie całe stronice nocnych czat. Zupełnie jakbym połknął całe ilustrowane pismo i w brzuchu skawalił mi się papier w strzępkach. – Och! – powiedziała Gallen i odniosła to do wszystkiego w ogóle, rozglądając się, co dalej. Hannes Graff, pomyślałem, zrób coś, proszę, z tym żołądkowym kłopotem. Zoo to miejsce rozrywki. Nic więcej. Nie dalej jak dziesięć stóp ode mnie stał żelazny kosz na śmiecie. Zabębniłem knykciami o brzuch. To był mój pierwszy lekkomyślny krok. I wtedy coś się stało żyrafie. Rzuciła się kłusem; z długą szyją, wygiętą w łuk nad przeciwburzowym płotem, jak żywą anteną, jakimś radarem, Popędziła. Mój Boże, poznała mnie, pomyślałem. – Co się dzieje? – zapytała Gallen. Żyrafa tupotała podniecona. Mors uniósł łeb nad skraj sadzawki, przez krótką chwilę utrzymywał się całą swoją masą w pionie i wytrzeszczał na mnie oczy. Z całego zoo w pobliżu, ze wszystkich wybiegów i klatek dały się słyszeć spłoszone trzepoty. Zwierzęta przesyłają swoją linią telegraficzną sygnał o mojej obecności i o tym kroku, jaki zrobiłem w stronę kosza na śmiecie. Gdzieś z połowy zoo usłyszałem walącego o kraty, ryczącego azjatyckiego czarnego niedźwiedzia. – Co się dzieje? – powtórzyła Gallen. – Coś musiało któreś z nich spłoszyć – odpowiedziałem z poczuciem przegranej. – BROP! – powtórzył mors, znowu się wynurzając. A BROPUJ sobie, pomyślałem. – BROP! – powtórzył jeszcze raz, wyprężając drgający kark, żeby się utrzymać w
pionie i w tej pozycji, z której mnie widział. A wielka galopująca żyrafa śmignęła szyją w dół, na mnie. – Gdzie ten Biergarten? – zapytała Gallen ze skubanym zapałem. Tymczasem to z Biergarten, który chciała zobaczyć moja Gallen, straszliwy azjatycki czarny niedźwiedź ogłuszał całe zoo. – Boże, co to? – pytała Gallen. – BROP! – oznajmił niestrudzenie bekający mors. – To nasz groźny wódz. Oto kto to. Żyrafa teraz przeszywała mnie szyją. – Jak mogłeś? – pytał jej radar. – Jak mogłeś o tym bodaj pomyśleć? – BROP! – dodał niestrudzony mors. – Już zaczynałeś zapominać o O. Schrutcie? Gallen pociągnęła mnie za ramię. – Chodźże, Graff – powiedziała. A gdy ruszyłem na wpół ślepy, potykając się, do Biergarten, znowu zobaczyłem tego głupka, kolegę ze szkolnej drużyny piłkarskiej. Piłka szła dróżką, a przed nią pełnym gazem mknął słynny azjatycki czarny niedźwiedź, który nie chciał pozwolić, aby ktoś zapomniał o O. Schrutcie, tak jakby mnie wyprzedzał o krok lub dwa. Wyglądało na to, że pierwszy dopadnie piłki. A dalej, obok zespołu małpiarni; w oczach mi się mąciło od szybkości tego skubańca niedźwiedzia. Dobyłem głosu z głębi krtani: – Aj, aj! – zawołałem cichutko. – Ajjj! – rozdarłem się. – Graff! – upominała mnie Gallen. – Co z tobą? – Aj! Aj! – zaniosła się jedna, druga małpa, doświadczone naśladowniczki. I Gallen wybuchnęła śmiechem, wyraźnie rozbrojona, bardziej jeszcze bezbronna, niż mogłem sobie wyobrazić – ku memu nieuniknionemu zdumieniu. – Nie wiedziałam, Graff – powiedziała biorąc mnie pod rękę – że umiesz rozmawiać z małpami. Ja jednak pomyślałem: Ależ to widać, że one umieją rozmawiać ze mną. Żebym się stał jednym z nich.
Jak przeskakując przez rów, wpadłem w przepaść
Rzadkie niedźwiedzie w okularach siedziały wyprostowane i przyglądały się, widząc, że się chowam w Biergarten z kimś nowym. Gallen połyskiwała głębokim, winnym brązem, jej nowa szyja była blada i na pewno ją piekła w padającym prostopadle słońcu. Siedziała poza skrajem naszego parasola Cinzano; odsunięta od naszego stolika – żeby mnie lepiej widzieć z pewnego dystansu, zdjęta grozą. – Chcesz powiedzieć, że cały czas nosiłeś się z tym zamiarem? – pytała. – A
potem podstępnie namówiłeś mnie, żebym tu z tobą przyjechała? – No, niezupełnie – wyjaśniłem. – A właściwie wcale nie, nie wiem, kiedy naprawdę zrozumiałem, że mam zamiar to załatwić. – Chcesz powiedzieć, Graff – mówiła – że masz zamiar ukrywać się tu przez całą noc? Masz zamiar je wypuścić? A sam mówiłeś, że to zwariowany pomysł! Tak powiedziałeś. Twoje słowa, Graff. Przyznałeś, że chyba był stuknięty, żeby bodaj pomyśleć o czymś takim! – Nie, niezupełnie – powtórzyłem, a ten skubany notes rósł mi pod koszulą na brzuchu jak poczęstunek podchodzący do gardła, nie do przełknięcia. – To znaczy tak, uważam to za zwariowany pomysł, myślę, że na tym punkcie stracił wszelki rozsądek, pewnie. Ale chcę powiedzieć, że można to załatwić we właściwy sposób. I w gruncie rzeczy uważam, że to niezły pomysł. – Graff, tyś też zwariował – orzekła. – Nie, niezupełnie – upierałem się. – A właściwie wcale. Uważam tylko, że można się do tego zabrać w rozsądny sposób. Uważam, że popełnił błąd, kiedy w ogóle sobie wyobraził, że może je wydostać wszystkie. Nie, widzisz, chodzi o to, o rozsądny dobór zwierząt, Gallen. Przyznaję naturalnie, że trzeba być świrem, żeby je wszystkie rozpuścić. Przyznaję, że nad tym nie dałoby się zapanować. – Graff – powiedziała. – Graff, nawet mówisz jak on. Naprawdę. Coraz bardziej, zauważyłam to. Tym samym tonem co on. – No nie, nic takiego nie zauważyłem – zaprotestowałem. – A nawet gdyby tak, to co? Chcę powiedzieć, że on się posunął za daleko... pierwszy to przyznam. Ale uważam, że należy na to spojrzeć z właściwej perspektywy. Chcę powiedzieć, Gallen: spójrzmy na to z innej strony. To może nawet być zabawne, jeśli będzie załatwione w dobrym stylu. – O tak, zabawne – powiedziała Gallen. – Och, w dobrym stylu, pewnie. Jak wszystkie te wspaniałe zwierzęta wypuszczone na wolność rzucą się z zębami na ludzi i na siebie. Zabawne, pewnie. I w dobrym stylu, Graff, muszę to przyznać. – Rozsądny dobór, Gallen – upierałem się; nie miałem zamiaru dać się wciągnąć w kłótnię. – Och, straciłeś rozum, Graff – stwierdziła. – To pewne. – I wstała. – Nie zostanę tu minuty dłużej, Graff. A na to ja: – Och, świetnie! Tylko dokąd pójdziesz? – Och, Graff! – powiedziała. – Już się kłócimy. – I złapała się za uszy, niewątpliwie przypominając sobie, że to z mojego powodu są takie odsłonięte. Obszedłem dokoła stolik i kucnąłem przy niej; skuliła się i wysmarkała nos w rękę.
– Gallen – zacząłem – tylko pomyśl o tym, proszę... przez chwilkę. – Chciałam iść z tobą na zakupy albo co – powiedziała. – Nigdy tego nie robiłam. – Gallen – mówiłem. – Tylko parę zwierząt, naprawdę. Tylko parę tych łagodnych. Żeby trochę postraszyć tego starego O. Schrutta. Ale Gallen pokręciła głową. – O mnie nawet nie pomyślisz – oświadczyła. – Tylko mnie wziąłeś! – wyszeptała gwałtownie, dramatycznie. – Wziąłeś mnie! Tylko ze sobą zabrałeś – oskarżyła mnie, komicznie wymachując spiczastymi łokciami. – O, niech to – powiedziałem. – Jesteś wariat, podlec – dodała. – W porządku – zgodziłem się. – Jestem skubaniec. – I teraz ja wyrzuciłem z siebie dramatycznym szeptem swoje krzywdy: – Siggy nie żyje, Gallen, a ja nigdy nie brałem go poważnie, nawet nigdy o niczym nie pogadaliśmy. – Nie zabrzmiało to jednak tak, jak miało zabrzmieć, więc dodałem: – Ledwie go poznałem. To znaczy tak naprawdę wcale go nie znałem. – Ale i to do niczego logicznie nie prowadziło, więc powiedziałem: – Wszystko to się zaczęło całkiem nie na serio i zabawnie... tylko tak sobie, do niczego nie prowadziło. Nigdy naprawdę nie byliśmy bliskimi przyjaciółmi... ani nie byliśmy poważni. Dopiero zaczynaliśmy. – I zobaczyłem, że to także nie prowadzi do żadnych oczywistych konkluzji. Więc zamilkłem. – Jak w ogóle ktoś mógł brać Siggy’ego serio? – zapytała. – Lubiłem go, ty suko. – Powstrzymałem się. – To był jego pomysł. I może zwariowany. I może ja też taki jestem. Wtedy jednak wzięła mnie za rękę i wsunęła ją pod piłkarską koszulkę, przyciskając do gorącego, twardego brzuszka; oparła się plecami o oparcie krzesła, przyciskając do siebie moją rękę. – O nie, ty tak naprawdę nie zwariowałeś – powiedziała. – Nie sądzę, Graff. Przepraszam. Ale i ja nie jestem suką, co? – Nie – przyznałem. – Nie jesteś. I ja przepraszam. Długo przyciskała do siebie moją rękę, jakby brzuchem czytała z niej moją przyszłość. Wszystko możliwe. – Ale co zrobimy potem? – zapytała. – Chcę tylko mieć to za sobą – powiedziałem. – A potem co? – Co zechcesz – odpowiedziałem i tego pragnąłem. -Pojedziemy do Włoch. Widziałaś kiedy morze? – Nie, nigdy – wyznała. – Ale tak naprawdę, co zechcę? – Cokolwiek zechcesz – powtórzyłem. – Ja chcę tylko załatwić tę sprawę. A ona siedziała na tym krzesełku z taką skubaną ufnością, z moją ręką
przyciśniętą do łona. Rzadkie niedźwiedzie w okularach też się zrelaksowały. Po swojemu osunęły się oparte o kraty i jeden o drugiego, jakby ich zbytnio nie interesował wynik ani bodaj prowizoryczne rozstrzygnięcie naszej sprzeczki. Och, nie kłóćcie się, mówiły ich westchnienia. Nigdy się nie kłóćcie. My wiemy. Na krótszą metę to niemądre. Przekonacie się, że nie ma nikogo innego. Biernie przytulały się do siebie. Ja jednak pomyślałem: Dziwne. Coś tu nie jest w porządku. Nie ten nastrój. Chcę przywrócić temu pomysłowi właściwą mu lekkość żartu. Ale zobaczyłem przed sobą za wiele możliwości, abym mógł być uczciwy czy to wobec Siggy’ego, czy Gallen. Brak mi było jeszcze właściwego podejścia do wyzwolenia zoo. Dla mnie to była tylko sprawa do załatwienia – nawet tak się wyraziłem, a Siggy nigdy by nie aprobował tak niechętnego podejścia: tak umniejszającego, kompromisowego gestu. Ryknął któryś z dużych kotów. Ale ja pomyślałem: Nie, wybaczcie mi, duże koty, ale nie przyszedłem tu dla was. Tylko dla paru nieszkodliwych, wybranych prostaczków. Przed tym też przestrzega notes: Większość decyzji przynosi rozczarowanie. I tak, ostatecznie, dziwnym sposobem, wydało mi się to niemal niewarte zachodu, przynajmniej po wprowadzonych przeze mnie zmianach – tych rozsądnych selekcjach Hannesa Graffa. Jakiegoś znaczenia w ogóle nabierało dopiero wtedy, kiedy spoglądałem przez szerokość stolika na swoją Gallen. Która w końcu zasługiwała na trochę rozsądku. Biernie smutne, ale godzące się na wszystko rzadkie niedźwiedzie w okularach powtórnie westchnęły: W ostateczności będziemy musiały radzić sobie same. Ale znalazł się ktoś, kto im zaprzeczył. Słynny azjatycki czarny niedźwiedź nie wiedział, co to kompromisy. Pomyślałem – wręcz zaskoczony: Ależ każde z nich jest inne, każde z tych zwierząt! Zupełnie jak ludzie, których smutne dzieje świadczą o tym, jak też nieprawdopodobnie różnią się pomiędzy sobą. I nie są równi. Nawet z urodzenia. I o tym również wypowiada się notes: Jacy niedoskonali. Jacy śmieszni. Jacy głupi. I jaka to szkoda. Wstałem od stolika. Na przedniej ściance kontuaru obsługa Biergarten zawiesiła nie wiadomo skąd wygrzebane stare lustro z gabinetu osobliwości. Kiedy ktoś się znużył zwierzętami, mógł podglądać pod spódniczkami różne fragmenty motylków i ud. Znakomity pomysł. Zobaczyłem w tym lustrze siebie, a raczej fragment siebie, niesamowicie potrzaskany, i fragmenty innych ludzi i rzeczy. Nogi należące nie wiadomo do którego krzesła, nie pasujące do siebie buty. W
tym dziwnym lustrze byłem w ogóle nie poskładany, moje fragmenty wcale do siebie nie pasowały. Tymczasem przepocony notes na moim brzuchu stanowił taką jedność – solidny kawał absolutnego wariactwa. – Och, popatrz – powiedziałem do Gallen czy do wszystkich – nic do siebie nie pasuje. A ona stała w lustrze przy mnie, tak samo rozbita na kawałki, ale łatwiejsza do odróżnienia od krzesełek i kawałków innych ludzi. Bo jej kawałki były po prostu piękne; lustrzany kawałek szerokich ust z wąskimi wargami, długa, okryta puszkiem szyja; na szerokiej piłkarskiej koszulce fałda między jedną piersią a połową drugiej. Śmiała się. Ja nie. Zapytała: – Od czego zaczynamy? – mówiąc szeptem z takim skubanym zapałem i raptem z takim zaufaniem do mnie. – Wypuścimy je po ciemku? A co zrobimy z dozorcą? – I kiedy nie przestawałem się wpatrywać w pokawałkowanego siebie w lustrze, dodała parodiując konspirację: – Niedobrze tak zwracać na siebie uwagę, Graff. Nie powinniśmy gdzieś się wymknąć i omówić nasze plany? Przyglądałem się lustrzanemu fragmentowi jej ust, mówił sam za siebie. Nawet nie wiedziałem, czy Gallen mnie nabiera, czy mówi serio. Zmrużyłem oczy. Gdzieś w tym skubanym lustrze zgubiłem własną głowę; nie mogłem jej odnaleźć.
Według wskazówek
Poszło nam łatwo. Węszyliśmy po zoo aż do późnego popołudnia i wypatrzyliśmy żywopłot przy długim wybiegu dla różnych gatunków zwierząt stepowych. Żywopłot był jota w jotę taki przytulny, jak go opisał Siggy. Na krótko przedtem, zanim przywarowaliśmy za nim, nasłuchując sprzątaczy w klatkach i zamiataczy nawołujących spóźnionych gości, pokazałem Gallen pawilon małych ssaków – i na swój użytek zapamiętałem zamknięte drzwi do pokoju, który miał być jaskinią dozorcy. Prawdę mówiąc, zanim się schowaliśmy za żywopłotem, wszystkiemu zdążyliśmy się przyjrzeć. Zawód sprawił mi tylko oryks, który oddawał się rozmyślaniom w swojej szopie – może układał plany podróży – toteż Gallen nie widziała ani jego, ani jego wściekłych balonów. Część zadania przypadająca na czaty była jednak bardziej niż łatwa i już się nam na dobre zaczynała podobać – polegała na leżeniu obok siebie i wyglądaniu przez sześciokątne oka siatki ogrodzenia na przemieszczające się najróżniejsze antylopy i wszystkich ich krewniaków. Przyznam jednak, że całkowicie odprężyłem się dopiero wtedy, kiedy zgasło ostatnie światło dnia. Gdzieś tak do pół do dziewiątej zrobiło się ciemno i zwierzęta zaczęły usypiać –
oddychały spokojniej i słychać było odgłosy tego nieświadomego usadowiania się wygodniej. Czyjaś łapa chlapnęła w miskę z wodą, ktoś się króciutko użalił. Zoo przysnęło. Wiedziałem jednak, że za piętnaście dziewiąta wypada drugi obchód dozorcy, i chciałem, żebyśmy to zrobili tak jak Siggy – żebyśmy już byli nad sadzawkami różnych ptaków wodnych, zanim dozorca wyruszy. Zupełnie łatwo było też tam się dostać. Zanurzyłem palce za ocembrowaniem sadzawki; na wodzie unosiły się śpiące kaczki z łebkami wetkniętymi pod skrzydła, wlokąc za sobą błoniaste łapy. Od czasu do czasu jakaś łapa zawiosłowała przez sen. Kaczka bezwładnie skręcała, jak łódka pchnięta jednym wiosłem, i wpadała na ocembrowanie; budziła się, kwakała kłótliwie na cement, odbijała się, przysypiała, wiosłowała i zasypiała z powrotem. Och, ten dyżur pierwszej zmiany upływał we wspaniałym rytmie. Bicie serca Gallen czułem jak lekki trzepot na dłoni, jakby w niej jakiś elf łagodnie dmuchał na skórę pod jej piersią. – Jaki spokój – powiedziała Gallen. – Kiedy przychodzi Schupp? – Schrutt – poprawiłem i obudziłem jakąś kaczkę. Zaskrzeczała jak żaba. – No, kiedy on przychodzi? – Jeszcze nie zaraz – odpowiedziałem i przyglądałem się, jak niedbały dozorca z pierwszej zmiany przeciąga się i ziewa w dobrym, białym świetle padającym z drzwi pawilonu małych ssaków. – To jest ten dobry dozorca? – zapytała Gallen. – Tak – odpowiedziałem i natychmiast poczułem do niego sympatię, widząc, jak idzie przez zoo i cmoka po cichu do swoich ulubieńców. Australijskiego boksera i wybranego stadka zebr. – To ten, co wyłącza czerwień? – pytała Gallen. – Podczerwień – poprawiłem. – Tak, ten jest w porządku. Kiedy okazał tyle delikatności, żeby nie zbudzić nikogo z gruboskórnych, wróciliśmy za swój żywopłot i wtuliliśmy się pod ogrodzenie ze skrzyżowanymi nogami, używając nawzajem swoich łokci zamiast poduszki na tych korzeniach. – A teraz – powiedziała Gallen – ten dozorca ma następny obchód o jedenastej? – Za piętnaście jedenasta – uściśliłem. – Dobra – powiedziała i leciutko ugryzła mnie w policzek. – Jedenasta czy za piętnaście, co za różnica? – W szczegółach – wyjaśniłem. – Różnica leży w szczegółach. – Sam wiedząc, że szczegóły są oczywiście zasadnicze w każdym planie. I wiedząc oczywiście, że plan jest potrzebny. Pracowałem nad takim planem; jak w każdym dobrym planie, pierwszeństwo miały rzeczy najważniejsze, a tu najważniejszy był O. Schrutta więc przydybanie go na gorącym uczynku i unieszkodliwienie. Dalsze moje zamiary, muszę
przyznać, były trochę nie sprecyzowane. Ale pod żywopłotem odzyskałem spokój i Gallen, jak się wydawało, na tyle dzieliła ze mną to odprężenie, że przynajmniej w stosunku do niej nie czułem się już taki winny. Do tego stopnia, że po obchodzie dozorcy za piętnaście jedenasta w śpiącym mocno dokoła nas zoo zacząłem znacząco wtulać twarz w gęste włosy Gallen – głaskałem ją po pupie i pozwalałem sobie na inne podobne zaczepki, wydało mi się bowiem, że nasz żywopłot zbyt jest zaciszny, żeby go nie wykorzystać i w ogóle nie zrobić z niego użytku. Ale Gallen odwróciła się ode mnie i przez sześciokątne otwory ogrodzenia wskazała na śpiącą razem górę różnych gatunków zwierząt stepowych, zbitych w gromadę pośrodku wybiegu. – Nie przy nich, Graff – powiedziała. A ja pomyślałem: Doprawdy, przesadzamy już z tymi zwierzętami. Nawet głupio się poczułem, ale mi przeszło; i wtedy raptem ta Gallen zaczęła włazić na mnie, nerwowo mnie zaczepiając, więc pomyślałem, że zmieniła zdanie. Ale zapytała, nazbyt czule: – Nie widzisz, jak tu fajnie, Graff? Czego ci jeszcze trzeba? Odstawiła obrzydliwy numer ze skubaniem mnie w brodę, ale tak łatwo nie mogła mnie nabrać. Fakt, że trochę się broniłem; cofnąłem się w żywopłot. Szepnęła za mną: – Graff? – Ale dalej cofałem się wzdłuż płotu na czworakach, aż się całkiem zaszyłem w żywopłocie, już mnie nie widziała, zawołała więc za głośno: – Graff! Od zespołu małpiarni dobiegło jakieś gwałtowne łomotanie i spłoszony tupot kopyt jakiegoś ciężkiego zwierzęcia. Odkaszlnął jeden, drugi duży kot i Gallen powiedziała: – Już dobrze, Graff. Uspokój się, tak tylko pomyślałam. – Cały czas tak myślisz, może nie? – powiedziałem, zerkając z głębi żywopłotu. – Zostałaś ze mną tylko po to, żeby mnie od tego odwieść. – O, Graff! – zawołała i ta resztka stada zwierząt stepowych poderwała się i pokłusowała pod płot z drugiej strony wybiegu. – Zamknij się – szepnąłem ochrypłym głosem. – Och, Graff – dobiegł mnie jej szept i usłyszałem, jak chwyta oddech przed żałosnym łkaniem. – Graff – powtórzyła – ja po prostu nie wiem, co chcesz zrobić. Naprawdę, przechodzi moje pojęcie, po co to. Naprawdę to i ja nie wiem, pomyślałem. Komuś tak rozsądnemu jak ja trudno jest się na coś zdecydować. Ale w podejmowaniu decyzji pomagają takie drobiazgi, jak kubeł zimnej wody, kiedy się go człowiek najmniej spodziewa. Raptem sobie uświadomiłem, że zoo się obudziło, i to chyba nie od tego, że Gallen wymknęło się głośniejsze słowo. To znaczy obudziło się n i e n a ż a r t y. Kto żyw zamarł, w popłochu przykucając, zastygając na trzech nogach i
trwożliwie nieruchomiejąc na skrzypiących huśtawkach w małpiarni. Zerknąłem na zegarek i zobaczyłem, że byłem zbyt beztroski jak na tę sytuację. Minęła północ. Nie usłyszałem dzwonka na zmianę dozorców, ale ten z pierwszej zmiany już poszedł. Zoo zamarło. Usłyszałem kroki na dróżce wzdłuż żywopłotu. Zobaczyłem jego wojskowe buty z wpuszczonymi w cholewki spodniami. I pałkę w pochwie wszytej gładko w lewy but. Nie miałem czasu, żeby ostrzec Gallen, ale widziałem jej sylwetkę, siedziała przy samym płocie i rękami zakrywała uszy, widać było z profilu jej otwarte usta. I ona, dzięki Bogu, go dojrzała. I kiedy nas mijał, raz czy dwa zataczając koło latarką i potykając się, tak że kółko z kluczami zadzwoniło mu pod pachą, odważyłem się wyjrzeć przed siebie na dróżkę przez dziurę w żywopłocie tuż nad ziemią i zobaczyłem, że stawia kroki jak jakiś robot – głowę i epolety miał nad linią horyzontu, wyznaczaną na tle nocy przez żywopłot. Skręcił po wojskowemu za róg; zaczekałem i usłyszałem, jak kółko z kluczami podzwania w pustym Biergarten. – Graff? – odezwała się Gallen, znowu tonem wspólniczki. – To był Schupp? – Nazywa się Schrutt – poprawiłem i pomyślałem: A więc tą nagłą zjawą był stary O. Schrutt. Którego przyjście natychmiast przeleciało przez zoo echem odbitym od sadzawek: echem nocnej furii słynnego azjatyckiego czarnego niedźwiedzia. Gallen przemknęła wzdłuż żywopłotu do mnie i przetrzymałem ją w ramionach przez tę drugą fazę czat w zoo, w tę tygodniową rocznicę niemądrych konkluzji biednego Siggy’ego; w Teatrze Hietzinger, gdzie każdy grał osobną, własną rolę niezbyt dobrego współżycia z innymi; gdzie podejmowałem decyzję – a miałem do wyboru tylko trzy możliwości: rozładować napięcie, w ogóle nie doprowadzać do wybuchu albo pozwolić, aby się rozszalał ten bezrozumny, lecz rozstrzygający wybuch, jakiego się domagał słynny azjatycki czarny niedźwiedź.
Pierwszeństwo mają rzeczy najważniejsze
Gdy O. Schrutt dokończył swego pierwszego obchodu, wrócił do pawilonu małych ssaków i włączył podczerwień. – Graff – powiedziała Gallen – chodźmy stąd, proszę. – A ja trzymałem ją za żywopłotem. Prześwitami pod żywopłotem głęboko pod ogrodzenie padało sine światło odbite od sześciokątów siatki. Kiedy nas dobiegły pierwsze stłumione skargi z pawilonu małych ssaków, Gallen powiedziała: – Proszę cię, Graff. Wezwijmy po prostu policję. – I przez moment myślałem: Dlaczego nie? Takie by to było łatwe. Odpowiedziałem jednak: – A jak wytłumaczymy, dlaczego tu jesteśmy?
– Zrozumieją, Graff – zapewniła mnie. I choć nie miałem absolutnej pewności, że by nie zrozumieli, więcej już o tym nie myślałem. Już moje własne wariacje na ten temat były wystarczająco ugodowe. Poza tym, jak sobie przypomniałem, jeżeli można było choć w przybliżeniu osiągnąć niezachwianą wiarę Siggy’ego, myśl wyłamania krat zoo musiała istnieć przed O. Schruttem. O. Schrutt był tylko dodatkiem. Który przypadkiem w całym moim planie zajął pierwsze miejsce. – O. Schrutt jest najważniejszy – oznajmiłem Gallen i jeszcze raz przejrzawszy swoje plany, wysłałem ją do zespołu małpiarni, a sam minąłem go i zająłem stanowisko za fontanną z wodą do picia dla dzieciaków. Pawian gelada mnie nie dostrzegł. Inaczej niż tamtego wieczoru podczas występu Siggy’ego, dziś pawian niczego się nie spodziewał. Więc kiedy machnąłem ręką za róg małpiarni, Gallen przystąpiła do swego zadania w zaroślach pod samym tarasem z huśtawkami. Słuchałem, jak szeleści krzakami i wydaje niskie, dziewczyńskie, nieprzyzwoicie erotyczne sapnięcia. Może jednak nie były nieprzyzwoite dla starego samca gelady i jego ogniście czerwonej piersi, która mignęła nagle między ciemnymi kratami tarasu – częściowo w krwawym odblasku padającym od drzwi pawilonu małych ssaków. Potem przedstawiciel naczelnych zniknął mi z oczu; usłyszałem, jak sapie i szarpie jedną po drugiej huśtawki, na których zwykł się bujać przez całą szerokość tarasu. Gdzie musiał trochę wystraszyć Gallen, że może przelecieć przez kraty i dopaść do niej. Huśtawki się plątały i dzwoniły o mur. Pawian gelada skowyczał z frustracji, przemawiał głosem psa i głosem kruka – w gardzieli tego skubańca skłębiły się głosy wszystkich zwierząt. I oczywiście zoo mu zawtórowało. A Gallen wymknęła się z tych krzaków; zobaczyłem ją, fragment jej zgrabnej nogi łysnął w smudze krwawosinego światła padającego z drzwi badawczego centrum O. Schrutta. Pojawił się sam O. Schrutt ze szramą rozciągniętą na całą twarz jak cienkie przetarte miejsce w gumie balonu. Gdy pobekując przeleciał koło mnie z latarką wycelowaną w kąt pawiana gelady, dałem nura za nim i skoczyłem w drugą stronę, do pawilonu małych ssaków. I chyłkiem się schowałem za drzwiami jego kantorka. Rozejrzałem się: coś jak rybacki oszczep, elektryczna pałka, na biurku rozłożony rejestr zwierząt zoo. Binturong nadal cierpiał na tę rzadką chorobę; samica ocelota wciąż jeszcze oczekiwała rozwiązania; olbrzymia leśna świnia nadal cierpiała z powodu wrastającego kła. Nie było jednak żadnego wpisu na temat zdychającego australijskiego torbacza owadożernego – albo zdechł, albo wydobrzał.
Najpewniej zdechł, pomyślałem – i usłyszałem, jak O. Schrutt klnie pawiana geladę głosem w tym samym rejestrze co piskliwe głosy małp, a kółko z kluczami dzwoni jak gong o kraty tarasu. Chwyciłem tę elektryczną pałkę i zaczekałem na zbliżający się załomami labiryntu ciężki krok Schrutta. Gdy wszedł do kantorka, jednym krokiem znalazłem się za nim, wyrwałem mu rewolwer z poręcznie odpiętej kabury, a gdy odwracał się do mnie, sięgając do pałki w bucie, ciachnąłem go elektrycznym prętem po mostku nosa. Odskoczył, oślepiony na moment. Cisnął we mnie latarką; uderzyła mnie w pierś. Lecz zanim znowu zdążył sięgnąć po pałkę, dziabnąłem go w wilgotne wargi gotowym elektrycznym prętem. To go chyba trzepnęło jak trzeba; okręcił się jak fryga i potknął; upadł, usiadł na podłodze, objął się rękami za głowę i wydawał odgłosy plucia – jakby chciał się pozbyć z ust tej elektrycznej pianki. – O. Schrutt – powiedziałem. – Jeżeli jeszcze raz otworzysz oczy, wypalę ci je z oczodołów tą elektrycznością. I odstrzelę ci łokcie twoją własną bronią. – I szczęknąłem tam i z powrotem bezpiecznikiem, żeby mu przypomnieć, że naprawdę mam ten rewolwer. – Kto? – zapytał bełkotliwym głosem. – O. Schrutt – powiedziałem głosem grubszym i starszym od własnego. Postarałem się o głos człowieka wiekowego. – Nareszcie cię znalazłem, stary O. Schrutt – zadudniłem. – Kto to? – powtórzył i zaczął odejmować ręce od oczu. Więc go musnąłem po koniuszkach palców tym prętem. Zawył; potem wstrzymał oddech i ja wstrzymałem swój. W pokoiku zrobiło się cicho jak w grobie; ucichły nawet te małe ssaki w głębi labiryntu. – To było dawno, O. Schrutt – powiedziałem tym chrapliwym głosem. – Kto? – powtórzył z krótkim sapnięciem. – Zeiker? -zapytał i tak przycisnął palcami oczy, aż mu zbielały pokryte plamami knykcie. Roześmiałem się grubym, chrapliwym głosem. – Nie, Beinberg? – zgadywał, a ja za niego wstrzymywałem oddech. – Ktoś ty?! – wrzasnął. – Sprawiedliwa zapłata – oświadczyłem z patosem. -Twój ostatni sędzia. – Ostatni? – zapytał O. Schrutt. – Wstań – rozkazałem i wstał. Wyrwałem mu pałkę z buta i tą pałką uniosłem mu brodę. – Z zamkniętymi oczami, Schrutt – powiedziałem. – Poprowadzę cię tą pałą i przypilnuję. Jeden podejrzany ruch, a rozwalę łeb. Dawnym sposobem – dodałem nie wiedząc, co by to mógł być za sposób, licząc jednak na to, że coś mu się przypomni – albo że sobie wyobrazi któryś ze swoich dawnych sposobów. – Zeiker! – powiedział. – To Zeiker, co? – Ale ja tylko, poszturchując,
wypchnąłem go za drzwi, do labiryntu. – To Zeiker?! – wrzasnął, a ja go lekko szturchnąłem w głowę. – Bądź łaskaw być cicho – dodałem, trzepiąc go w ucho pałką. – Zeiker, za wiele lat minęło, nie czas na to – powiedział. Ja jednak się nie odezwałem; prowadziłem go tylko korytarzem i szukałem klatki. Pusta była największa ze szklanych klatek, siedziba mrówkojadów olbrzymich wysłanych przez O. Schrutta z jakimś terrorystycznym zadaniem. Znalazłem ten zsyp za rzędem klatek, otworzyłem właz i pchnąłem starego O. Schrutta do środka. – Co robisz? – zapytał, macając rękami wzdłuż zsypu. -Niektóre z tych zwierzaków są złośliwe. Ja jednak popychałem go dalej, dopóki na drzwiczkach w tej pochylni nie przeczytałem napisu MRÓWKOJAD OLBRZYMI. PARA. Wtedy powstał problem, jak wtłoczyć Schrutta do klatki jak jama, ale zaraz już się tarzał w trocinach, zasłaniając oczy i gardło. A kiedy nic się na niego natychmiast nie rzuciło, usiadł, bym mógł go całego owiązać jego własnym grubym i gęsto nabijanym pasem amunicyjnym. Ręce i stopy skrzyżowałem mu na tyłku, jak sztuce drobiu, i zostawiłem z gębą w trocinach. – Nie otwieraj oczu, Schrutt – przykazałem. – Przykro mi, Zeiker – jęknął. – No, sam wiesz, dla wszystkich nas to były straszne czasy. – A kiedy nie odpowiadałem, dodał: – Zeiker, to ty? Wciąż jeszcze mnie o to pytał, kiedy wyczołgiwałem się zsypem i zamykałem za sobą właz. Mógł tam wrzeszczeć przez całą noc i jak długo frontowa szklana tafla zostawała zasunięta, nikt by go nie usłyszał. Jego skargi byłyby stłumione tak samo jak skargi jego molestowanych sąsiadów. Już w korytarzu zatrzymałem się, by mu się przyjrzeć w podczerwieni. Zerkał na ślepą szybę; musiał wiedzieć, że tu stoję i go oglądam. Blizna pulsowała mu ze zdwojoną szybkością i w tej chwili może bym go i pożałował, ale po drugiej stronie korytarza zobaczyłem inne nieszczęście. Oczekującą rozwiązania ocelotkę męczył narzucony intruz, wystraszony mały wombat, Vombatus hirsutus, stworzonko podobne do niedźwiadka z czymś jak nos szczura, a może duży chomik o wyglądzie karłowatego szczenięcia zębatego niedźwiedzia. Jeszcze raz: najpierw rzeczy najważniejsze, pomyślałem i wybiegłem na główny korytarz pawilonu małych ssaków. – Gallen! – zawołałem, a zoo odpowiedziało łomotem i krzykami śmielszymi od moich. – Droga wolna! – wołałem, a małpy powtarzały. Niemal czułem, jak mruczą duże koty. A kiedy powiedziałem: – Samica ocelota oczekuje dziecka – Gallen, zapominając o ostrożności, przyszła mi z pomocą w delikatnym zadaniu rozdzielania nieszczęsnych podopiecznych O. Schrutta. Zatrzymała się nawet przy klatce O.
Schrutta i chwilkę mu się przyglądała przez ślepą z jednej strony szybę – spojrzeniem prawie nienawistnym, o ile w ogóle była zdolna do nienawiści, jakimś osłupiałym z przerażenia. A stary O. Schrutt miotał się nerwowo w trocinach, przewidując towarzystwo. Gallen jednak odzyskała przytomność, gdy tylko matka-ocelotka spoczęła sama i odprężyła się co nieco w słomianym legowisku. – Graff? – zapytała. – Myślisz, że postępujesz logicznie, rozdzielając teraz te zwierzęta, które się siebie boją i nawet się biją, żeby je potem wypuścić razem? Przecież jak nic rzucą się na siebie. – Mówiłem, że nie mam zamiaru wypuszczać w s z y s t k i c h – przypomniałem jej i sobie samemu, i to napomnienie odebrało mi trochę ducha. Może więc dla dodania go sobie – kiedy już Gallen wyszła z pawilonu małych ssaków, wysłana przeze mnie na rekonesans na dróżki zoo, by sprawdzić, czy ktoś się tam nie czai wskutek zakłóconego przez nas spokoju – pomyślałem, że nie powinienem zostawiać starego O. samego w klatce. I nie mając zresztą gdzie podziać mrówkojadów olbrzymich – po wyjęciu ich kolejno z klatek miodożera ratela i cybety – pozwoliłem O. Schruttowi poznać, nim otworzyłem właz pochylni – kto to do siebie wraca. Mrówkojad olbrzymi mierzy siedem stóp od czubka nosa do koniuszka ogona; ogon stanowi jakieś dwie piąte jego długości, nos – kolejne dwie piąte, a jedną piątą – szczecina. Korpusu właściwie nie ma. I O. Schrutt na pewno je poznał po charakterystycznym chrząkaniu, kiedy badawczo wsunęły do klatki długie nosy, zanim się pozwoliły wepchnąć na swoje miejsce, bezprawnie zajmowane teraz przez staruszka O. Schrutta, na którego z niesmakiem spojrzały z przeciwnej strony klatki. I jak przypuszczam, widząc, że jest bez ościenia i pręta i że osznurował się jak gęś, nie zlękły się go. Przez chwilę nawet drapały trociny, chrząkając na niego; zaczęły go okrążać – mimo że mrówkojad wcale nie jest mięsożerny, więc i ludożerstwo by go nie interesowało, gdyż woli owady – podczas gdy staruszek O. powtarzał: – Nie! Ani myślałem tu wchodzić. Dam wam spokój. Proszę, nic wam nie grozi, błagam! – Po czym innym tonem wyszeptał: – No, no, czyż to nie miłe? Same powiedzcie, czyż nie? Och, chyba tak. – A one szurały w kółko wokół niego, od czasu do czasu wysuwał się długi język i dotykając jego policzka, sprawdzał, jak bardzo jest wystraszony. Gdy odchodziłem, być może mówił: „Spokojnie, czyż nie było wam miło odwiedzić tego ratela i cybetę? To tylko dla zabawy, wiecie, mam nadzieję, dla ruchu, którego wam tak brakuje. No i przecież nic się nie stało”. Ale uspokoiłem sam siebie, że mrówkojady go nie pożrą, a nawet nie zbiją za mocno ciężkimi jak ołów ogonami; ani nie rozszarpią pazurami, jak potrafią rozdzierać pnie drzew, a przynajmniej korzenie grubości uda. Mogłem go przecież zostawić z chińskim kotem rybołówcą, pomyślałem. I
zostawię, O. Schrutt, jak nie będziesz grzeczny. Potem wyszedłem z pawilonu małych ssaków, jeszcze raz robiąc w myśli przegląd tych paru zwierząt, jakie bym wybrał jako niegroźne. Przed drzwiami jednak zastałem dosyć wystraszoną Gallen i kiedy się z powrotem znalazłem w ciemnościach prawdziwej nocy, usłyszałem, jakie piekło podnosi całe zoo. Duże koty prychały jak barki na Dunaju, małpy wirowały waląc o kraty, ptaki wyśpiewywały moją chwałę, a wszystko zagłuszał niski, monotonny głos słynnego azjatyckiego czarnego niedźwiedzia. Wszystkie mnie przywitały, kiedy wyszedłem na teren zoo, nad którym teraz niepodzielnie panowałem. Wszystkie, co do jednego. Każdy z osobna skubaniec czekał, co postanowi Hannes Graff.
Mój powrót do realnego, bezsensownego świata
– Graff – powiedziała Gallen – ktoś to na pewno usłyszy. Ja jednak pomyślałem, że w zoo i bez tego się zdarzały hałaśliwe noce; że przyzwyczajeni do tego ludziska z przedmieścia Hietzing przewrócą się tylko na drugi bok, narzekając po cichu, ze zwierzęta mają niespokojną noc. Ale na próżno usiłowałem sam siebie przekonać. To niemożliwe, żeby się kiedyś zdarzył taki rwetes. Zwierzęta tupały, potrząsały kratami i ryczały jak szalone. A najgłośniej moi skubani kuzyni, naczelne. Zostawiłem w pawilonie włączoną podczerwień, nie chciałem bowiem, by któreś teraz usnęło; musiały być gotowe; chciałem też, że tak powiem, ukryć O. Schrutta. Stałem więc tak przez chwilę w smudze fiołkowego światła padającego z pawilonu małych ssaków i próbowałem odczytać plakietki na kluczach z kółka. Znalazłem klucz do zespołu małpiarni i obszedłem naokoło zewnętrzny taras, na którym pomarszczone dzikie twarze sterczały zza krat, skomleniem zapraszając mnie do środka. Nie odważyłem się zapalić górnego światła, bojąc się, by jakiś przechodzień nie zauważył, że w zoo dzieje się coś niezwykłego, i nie doniósł. Przeszedłem od klatki do klatki z latarką O. Schrutta oświetlającą całe rzędy czarnych skórzanych dłoni zaciśniętych na prętach. Byłem ostrożny, odczytywałem nazwy zwierząt. Małpy: wyjec, makak wanderu, nosacz, rezus, czepiak i sejmiri czarnogłowa – wszystkie małe, więc je wypuściłem. Dalej warczące pawiany; uśmiechnięte, siwe jak śnieg hamadriasy i gelady o psich pyskach; mój samiec z rudą piersią, puszczający teraz swoje urazy w niepamięć. Pawiany czakma, największe; może nie powinienem też wypuszczać tego starego samca wagi stu dwudziestu funtów. Dalej całe stado gibonów. I wszystkich sześć szympansów – jeden grubas, który rozepchnął pozostałe i ugryzł czepiaka w ogon. Pominąłem jednak,
zawstydzony, dwustufuntowego samca orangutana i ćwierćtonowego nizinnego goryla z Zatoki Gwinejskiej. Nie mogły uwierzyć, dały mi dojść niemal do samych drzwi, zanim podniosły wrzask, wściekłe z zazdrości. Orangutan zerwał z liny swoją huśtawkę zrobioną z opony i wcisnął ją między kraty, rozpłaszczając jak rowerową dętkę. Nizinny goryl złożył jak kopertę blaszaną miskę na wodę. I wypuszczone naczelne też nie zachowywały się spokojnie, skubane niewdzięczniki. Słychać było, jak tłuka popielniczki, zwalając je ze stolików w Biergarten. – Graff – powiedziała Gallen – albo je uspokoisz, albo uciekajmy. – Te antylopy są zupełnie niegroźne – stwierdziłem -i mogą odwrócić uwagę małp. – Toteż skoczyłem do wybiegów – rozciągały się między zespołem małpiarni a małą kolonią australijską – i wypuściłem owcę afrykańską Ammotragus lervia, anoa, bawołu z Celebesu, i Addax nasomaculatus; uwolniłem gerenuka Litocranius walleri, gazelę i gaura. Powinienem był dwa razy się zastanowić, zanim wypuściłem tego skubanego gaura – największego dzikiego wołu na świecie – ale dostrzegłem tylko jego nazwę, a jego samego w ciemnościach nie dojrzałem. Miał w kłębach sześć stóp i cztery cale wzrostu, a ja myślałem, że będzie jakąś miniaturką kozy. Gdy jak grzmot przeleciał koło mnie przez bramę, Gallen krzyknęła: – Co to, Graff?! – a ten przedarł się obok niej przez żywopłot, tratując go, oślepły ze strachu. – Co to było, Graff? – pytała Gallen, przyparta do oczekujących zebr. – Graff! Obiecałeś! – To pomyłka! – zawołałem. – Teraz wypuść zebry! – A sam tymczasem uwolniłem zwinną impalę Aepyceros melampus i muskularnego syberyjskiego koziorożca; następnie wszystkie australijskie i innych wybrańców. Zoo jednak wcale się nie uspokajało. Bekliwe, metaliczne trąbienie słoni budziło odzew w sadzawkach jazgoczącego ptactwa. Komu zaszkodzi słoń? – pomyślałem. Jeden jedyny oczywiście. A już na pewno potrafię wybrać łagodnego. I już pędziłem, płosząc po drodze stadko gibonów, skulonych ze strachu przed wybiegiem dużych głośnych kotów, i mijając tajemniczo cichą siedzibę hipopotama, gdzie, jak się tylko mogłem domyślać, hipcio siedział w wodzie, obojętny na cały ten zamęt. I dobrze, pomyślałem, niech siedzi – z tą swoją ziejącą roślinnym smrodem paszczą. W pawilonie dla gruboskórnych słonie kołysały się, unosząc łańcuchy na nogach i waląc się nawzajem trąbami po bokach. Wybrałem starego, wielkiego Afrykańczyka z obgryzionymi uszami i dobrałem klucz do jego kajdan. Zachowywał się jak aniołek; musiałem go wyprowadzić za trąbę przez bramę pomieszczenia, w której ledwie się zmieścił, i kiedy się pojawił, rozproszył te konspirujące gibbony. Najwidoczniej jednak był przygłuchy i zachowywał się
tak potulnie tylko w środku, jeszcze nie słysząc tego rejwachu. Bo kiedy znalazł się na zewnątrz, wyrwał mi trąbę z ręki i ruszył równym, rozkołysanym truchtem, przyspieszając, miażdżąc krzewy i kładąc pokotem żelazne barierki przy dróżkach. Pomyślałem: Boże, daj, żeby Gallen go nie zobaczyła! I usłyszałem trzask dalszych popielniczek tłuczonych w tej zabawie, jakiej się oddawały podstępne małpy w Biergarten. Potem minąłem wysokie, nakryte siatką ruiny, na których się gnieździły olbrzymie ptaki drapieżne, i pomyślałem: Wy nie. Wy byście pożarły mniejsze małpy. I przez sekundę: To by je przynajmniej uspokoiło. Wróciłem jednak do pawilonu małych ssaków, żeby pozbierać myśli i zobaczyć, co porabia staruszek O. z mrówkojadami. Na schodkach spotkałem Gallen; kuliła się w tym sinym świetle. – Widziałam słonia, Graff – powiedziała. – Chcę wyjść w tej chwili. – Raptem jednego słonia – zbagatelizowałem i wpadłem do środka, gdzie nakryłem O. Schrutta zmiętoszonego w kącie, z oczyma łzawiącymi od trocin. Zadowolone mrówkojady olbrzymie siedziały pośrodku szklanej klatki. Spiralnie owijając długie ryje językami, spokojnie czuwając nad staruszkiem O. To na nic, pomyślałem – O. Schrutt musi tańczyć na paluszkach. I wczołgałem się z powrotem do zsypu, żeby wywabić i wypchnąć stamtąd mrówkojady – powtarzając Schruttowi przed otwarciem drzwiczek do pochylni, że jeśli zobaczę, że na mnie patrzy, sprowadzę mu do klatki chińskiego kota rybożera. Czego oczywiście nie zrobiłem. Wymieniłem mrówkojady na miodożera ratela – brutalny, warczący, podobny do borsuka owalny kłąb kudłów i pazurów, z dawien dawna przechowujący pamięć o Schrutcie, jestem pewien. Ale wiedziałem, że ratel jest za mały, żeby frontalnie zaatakować starego O. – nawet związanego jak gęś do pieczenia. Uchyliłem drzwiczki pochylni i zawołałem do Schrutta: – Masz tu ratelka! – i wepchnąłem do środka warczący kłębek tłuszczu. Przyjrzałem się im przez frontową szybę; z respektem siedzieli naprzeciw siebie w przeciwległych kątach klatki, zanim ratel się połapał, w jakiej sytuacji jest O. Schrutt, i śmiało zaczął przed nim paradować środkiem klatki. Kiedy jednak zabrałem się do odsuwania wszystkich przednich szyb w labiryncie – uwalniając matę i rozsądne zwierzęta – znowu stanęła mi na drodze Gallen. – Nie tkniesz palcem tej matki-ocelotki – oświadczyła. – Oczywiście, że nie – zapewniłem ją, popisując się swoim rozsądkiem, i wypuściłem niedbałego leniwca i upartego wombata, pomijając jednak chudego, niskiego jaguarundi wątrobianego koloru. Wypuściłem też szybkiego jak błyskawica coatimundi.
Zawadą były mi oczywiście mrówkojady – tamowały ruch w korytarzu, siedząc i przyglądając się ratelowi ze starym O. Schruttem. – Proszę cię, Graff, nie moglibyśmy już iść? – pytała Gallen. – Musimy je zebrać razem – powiedziałem – przy którejś z bram. – Po czym wypuściłem mangustę, czego Gallen nie zaaprobowała, i uwolniłem niechętnego, powolnego lori i lemura, czując się z każdą chwilą rozsądniejszy. Tylko po to, żeby jej pokazać, jaki jestem rozsądny, nie uwolniłem nieszczęsnego binturonga – małego drapieżnika z Borneo – nie chcąc, by inne zwierzęta zaraziły się jego rzadką chorobą. I w milczeniu skłoniłem się przed pustą szklaną klatką australijskiego torbacza owadożernego, który już zszedł z tego świata. Lecz kiedy uwolniłem się od ponaglającej mnie Gallen i znowu pojawiłem się na schodkach na zewnątrz, powitały mnie zwierzęta pominięte przy wyborze. I to bynajmniej nie z radością powitały. Chciały mnie sterroryzować; wściekały się z zazdrości. Na najniższym schodku siedziały wszędobylskie gibbony, wzruszały ramionami i prychały. Gdy zszedłem na dróżkę, zajazgotały oskarżycielsko. Zaczęły we mnie ciskać kamieniami i parę razy im się odwzajemniłem. Zamachnąłem się na jednego kółkiem z kluczami, ale podbiegł w podskokach do poręczy przy dróżce i przehuśtnął się w krzaki. I poleciały na mnie chwasty wyrwane razem z ziemią, patyki i grudy samej ziemi. – Możesz zwiewać! – krzyknąłem. – Dlaczego nie uciekasz? Za wiele chcesz! – A w odpowiedzi na swój krzyk usłyszałem coś, co zabrzmiało, jakby ktoś w drobny mak rozwalał cały Biergarten. Pomknąłem tam po chrupkim miale potłuczonych popielniczek. Zniszczenie wyglądało na dzieło naczelnych, bez wątpienia, rezultat szalonego, ludzkiego wandalizmu. Roztrzaskały lustro służące kiedyś w gabinecie osobliwości, jego odłamki pokrywały cały taras Biergarten. Pochylony nad nim, nie odrywałem oczu od puzzli swojego odbicia. – Jeszcze jedno i na tym koniec – powiedziałem. I ruszyłem do śmierdzącej klatki rzadkich niedźwiedzi w okularach, które siedziały, kryjąc się za swoją sadzawką do kąpieli i picia, kiedy otwierałem klatkę. Musiałem na nie krzyknąć, żeby je skłonić do wyjścia. Ramię w ramię, ze spuszczonymi łbami, jak zbite psy przeszły przez klatkę. Zrobiły kilka okrążeń w ruinach Biergarten, biegnąc zbyt blisko siebie i zderzając się z parasolem i syczącymi małpami. Dosyć, pomyślałem. Na pewno dosyć. I kiedy przemykałem obok klatek innych ryczących niedźwiedzi, rozdarła się Gallen. Schrutt wyszedł! – pomyślałem. Ale gdy się przecisnąłem między klatkami i pobiegłem ciemnymi ścieżkami do pawilonu małych ssaków, ujrzałem, jak zza rogu zespołu małpiarni wypada coś człekokształtnego, skaczącego chwilami na czworakach, a za tym czymś – drugie takie samo, choć o nie tak potężnej klatce piersiowej. Orangutan sprzymierzony z nizinnym gorylem.
Pomyślałem: Ale jak, skubane, w ogóle się wydostały? I zaraz zobaczyłem biegnącą za nimi rozkołysanym kłusem, wielką jak dom zjawę afrykańskiego słonia ze ścianą jakiejś klatki w trąbie; pręty w wielkim czworokącie powyginane były na wszystkie strony. Gdy cisnął ścianę klatki na dróżkę, zadzwoniła o beton, jakby dzwon od Św. Stefana urwał się i spadł z wieży prosto na piszczałki organów za głównym ołtarzem. Wtedy wszystkie rozbiegane kształty znieruchomiały; stanąłem, starając się nie oddychać. W zoo zrobiło się cicho jak w kościele; nowa nadzieja każe zamilknąć. I powoli ruszyłem obok niedźwiedzi polarnych i brunatnych, i amerykańskiego grizzly, skręciłem w dróżkę biegnącą obok słynnego azjatyckiego czarnego niedźwiedzia, który stał w swojej klatce jak morderca. Musiałem jednak przeskoczyć za linę wyznaczającą strefę bezpieczeństwa przy tym przedstawicielu Orientu i trzasnąłem o jego grube jak nadgarstek kraty, gdy na dróżce przede mną zamajaczył słoń i w pędzie wyprzedził mnie, skulonego we dwoje przy drzwiczkach klatki tego strasznego niedźwiedzia. Słoń przedarł się przez Biergarten, miażdżąc parasole i rozdeptując stopami mamuta porozrzucane odłamki lustra. Już wstawałem i ruszałem dalej, gdy słynny azjatycki czarny niedźwiedź objął mnie na wysokości piersi i na powrót przygarnął do krat. Nabrałem powietrza w płuca i nie wypuszczałem; trzymał mnie od tyłu i czułem jego wstrętny oddech rozwiewający mi włosy. Pomyślałem spokojnie: Kiedy pojmie, że nie przeciśnie swego wielkiego łba przez kraty, żeby mnie pożreć, rozorze mi brzuch szponami i najpierw pochłonie moje wnętrzności. Nic zrobił tego jednak, tylko odwrócił mnie twarzą do siebie; jego łeb wydał mi się wielkości łba bawołu. Ale kiedy się odważyłem spojrzeć mu w oczy, zobaczyłem, że patrzy na kółko z kluczami w mojej ręce. – O nie! – oświadczyłem mu. Przytulił mnie; staliśmy pierś w pierś, kraty wpijały mi się w żebra. Poczułem, że pazury wbijają mi się w kręgosłup. – No, zgnieć mnie – warknąłem. – Nie gap się na te klucze, nie mam zamiaru cię wypuszczać. – Ryknął mi prosto w nos; wypełnił mi nozdrza tak głośnym rykiem, że omal mnie nie zadławił. – Nigdy! -pisnąłem. – Wszystko ma swoje granice! Ale wtedy znowu rozdarła się Gallen. Pomyślałem: Ten słoń wypuścił O. Schrutta! Albo ten napalony orangutan dobrał się do mojej Gallen – taki kąsek w życiu mu się nie trafił, to pewne. Poruszyłem ręką w stronę kółka z kluczami; azjatycki czarny niedźwiedź o jeden ząbek rozluźnił pazury na moim kręgosłupie. Macałem palcami, szukając po omacku klucza, zapewne oznaczonego plakietką NIE UŻYWAĆ NIGDY! Miał jednak zwyczajną plakietkę NIEDŹWIEDŹ AZJATYCKI. Jedno z tych niedomówień, ale włożyłem klucz do zamka; niedźwiedź trzymał mnie, nie
wierząc własnym oczom. Poczułem, że drzwi się odchylają w moją stronę; obaj z niedźwiedziem wyjechaliśmy na odchylającej się okratowanej ramie. Przez chwilę jeszcze mnie przyciskał, w gruncie rzeczy nie wierząc, że jest wolny. Potem mnie puścił; obaj wylądowaliśmy na czworakach. Teraz wpadnie za drzwi i pożre mnie całego, pomyślałem. Ale wtedy obaj usłyszeliśmy duże koty, krótki okrzyk wyraźnie głośniejszy niż wcześniejsze odgłosy, jak gdyby ostatecznie ktoś otworzył główne wejście do ich pomieszczeń. I zaraz pomruki straszliwych dużych kotów zupełnie blisko. Na swobodzie. Biegały szukając zdobyczy. Tyłem wylazłem zza drzwi. Przedstawiciel Orientu nawet tego nie zauważył; dziwne, przyczaił się zupełnie nieruchomy, od czasu do czasu tylko unosił nos, śliniąc się i potrząsając długimi, szorstkimi kudłami na bokach. Słynny azjatycki czarny niedźwiedź się namyśla – pomyślałem. Albo układa plany. I nie czekałem ani chwili dłużej – aż podejmie swoją straszliwą decyzję. Prysnąłem za jego otwartą klatkę i z powrotem na dróżkę, wzdłuż sadzawek i do pawilonu małych ssaków. Gdzie zastałem swoją biedną Gallen, skuloną w głównym korytarzu u wejścia do labiryntu, wpatrzoną w krwawą ścieżkę prowadzącą do miejsca, w którym tygrys w szkarłatne i czarne w podczerwieni paski siedział nad dużą, płową antylopą o wypukłej piersi i spiralnie skręconych rogach; z wywaloną obok masą wnętrzności w kształcie mózgu. Z tylną nogą zgiętą czy też podkurczoną pod udo, na którym spoczywały te niepowtarzalne, znajome balony wielkości piłek do siatkówki. – Och, Siggy – powiedziałem – to oryks. – To tygrys – sprostowała Gallen tonem zimniejszym niż zimowa rzeka. – A ja nie jestem Siggy. A ja, tak samo zimno, zapytałem: – Krzyczałaś? – O, słyszałeś – powiedziała z pogodą demencji w głosie. – Tak czy inaczej, poradziłam sobie bez ciebie. – Gdzie się podziały małpy? – zapytałem. Ale siedziała niema, z zaciętą twarzą, więc nie naciskałem. W głębi labiryntu ktoś klął stłumionym głosem. Poszedłem sprawdzić: stary O. Schrutt siedział oparty o szybę, dziwaczne powarkiwania ratela brzmiały niemal swawolnie, popisywał się pośrodku klatki. A O. Schrutt wyklinał czy też przyzywał wszystkich, każdego, kto mu przyszedł na myśl. Zeiker?! – wołał. – Beinberg? Muffel? Brandeis? Schmerling? Frieden? – nazwisko po nazwisku, O. Schrutt odchodził od zmysłów. Wróciłem więc do Gallen, akurat na czas, żeby usłyszeć ostatnie uderzenie gromu: rozstrzygający ryk słynnego azjatyckiego czarnego niedźwiedzia. Przyjąwszy na koniec niespodziewaną wolność, niedźwiedź podjął decyzję.
Wrzaski innych stworzeń w zoo osiągnęły ton histerii, jakby ten niedźwiedź był bajecznym gryfem i bały się bardziej legendy o nim niż jego samego – wiedząc, co od tylu lat myśli o Hinleyu Gouchu i jak dalece te myśli go opętały. – I tego niedźwiedzia wypuściłeś – powiedziała Gallen. – Nie! – zaprzeczyłem. – To znaczy: musiałem. Złapał mnie. Nie puszczał. Musiałem się wykupić. – Ale przyglądała mi się, jakbym był dla niej tak samo obcy jak ten powalony oryks, którego nigdy nie widziała w pełnej glorii i zdrowiu. – Och, Graff – wyszeptała i oczy jej się zaszkliły. Wyjrzałem z pawilonu małych ssaków i zobaczyłem słynnego azjatyckiego czarnego niedźwiedzia, jak wchodzi po cztery schodki naraz. Gallen oniemiała; nawet nie drgnęła, kiedy puścił się w naszym kierunku, przemknął obok i budząc echo, wpadł do labiryntu. Ale zatrzymał się w milczeniu na widok O. Schrutta, który recytował: – Weinstürm? Bottweiler? Schnuller? Steingarten? Frankl? Mały Frisch? A ja pomyślałem: Dlaczego nie Wut? Javotnik? Marter? Watzek-Trummer? Albo nigdzie nie zakotwiczony Hannes Graff? Znalazłszy, czego szukał, słynny azjatycki czarny niedźwiedź usiadł przed szybą, zakłopotany, i raz lub dwa zastukał w obiecująco grubą na stopę fasadę, jakoś tak dziwnie, jakby dziobał pazurem. O. Schrutt urwał recytację. – Kto tam? – zapytał. – Wiem, że to Zeiker! Ale azjatycki czarny niedźwiedź nie myślał dłużej pozwalać Schruttowi, żeby na niego wrzeszczał. Uniósł się i rąbnął całym ciałem w szybę; rąbnął raz jeszcze i usiadł, skołowany. A O. Schrutt zawołał: – No, dalej! Który to? Wiem, że tam jesteś! Wtedy azjatycki czarny niedźwiedź ryknął. Ryk wezbrał i spotęgował się od własnego echa w labiryncie. O. Schrutt klapnął na wznak w trociny, potoczył się na ratela, który kłapnął zębami, ale też się cofnął – pod drzwiczki pochylni – i obaj zadrżeli, słysząc z tak bliska ryk znany wszystkim mieszkańcom Hietzinger Zoo. O. Schrutt wrzasnął: – Nie! Nie ty! Nie wpuszczaj go! Nie jego! Nigdy! Nie! Błagam! Zeiker?! Beinberg?! Frankl?! Schnuller?! Schmerling?! Mały Frisch?! B ł a g a m! A ja pociągnąłem Gallen za drzwi – jakby nas ten ryk wymiótł – na teren zoo, które całe czmychało, niewątpliwie przed wściekłością zwierzęcia, jakiemu nikt nie śmiał stawić czoła. Ani duże koty, ani słoń, ani małpy pędzące dokądś – chyba do głównej bramy. Razem ze wszystkimi. W zorganizowanym szyku; zoo zwarło szeregi. Azjatycki czarny niedźwiedź wyrwał się na wolność i nikt sobie nie życzył jego nieobliczalnego towarzystwa.
Ale gdy Gallen i ja wybiegliśmy zza budki biletera i ruszyliśmy do głównej bramy, zobaczyłem przed zoo oślepiający blask reflektorów stojących rzędem samochodów i usłyszałem niewyraźne ludzkie głosy czekającego tłumu. I zobaczyłem rzekę zwierząt, pędziły – kopytne, miękkostope i uzbrojone w pazury – rozchlapując sadzawki wielu gatunków wodnych ptaków, podrywając noc do lotu, wszystkie zmierzały do tylnej bramy wychodzącej na Tiroler Garten. Tam gdzie mech i paprocie, miękka droga do Maxing Parku. W bramie utworzył się zator, ale tu słoń przyszedł z pomocą, wybijając dziurę, w której tylko on sam się nie zmieścił. Udało mu się wyrwać jeden zawias, dolny róg bramy jednak nie puścił i zawisła krzywo na dolnym zawiasie, tarasując wyjście. Gallen i ja przecisnęliśmy się obok bryły uwięzłego, ślepo szarpiącego się słonia i daliśmy nura między karnie ustawiające się oddziałki małp. Tymczasem w Tiroler Garten również czekał tłum, armia, która ściągnęła tu przed świtem i liczyła więcej mieszczuchów niż policjantów, byli to mieszkańcy przedmieścia, w nocnej bieliźnie i z mrugającymi latarkami. Wśród powszechnego zamieszania nikt nas nie zauważył; wmieszaliśmy się w tłum kobiet piszczących głośniej niż małpy. Dopiero gdyśmy się znaleźli w wyższych, ciemniejszych zaroślach Maxing Parku, w obliczu tego chaosu jasno pojąłem, jak to się skończy. Dojrzałem je ukryte w zaroślach. Niewiadome postacie z pierwotną bronią w ręku: trójzębami z kominków, motykami, połyskującymi piłami ramowymi, widłami, młotami, półksiężycowatymi sierpami. I teraz ludzkie głosy wzniosły się nad ryk azjatyckiego czarnego niedźwiedzia, który pozostał za mną. Kiedy już odciągnąłem Gallen najdalej, jak się dało, ukląkłem przy niej, szlochającej na kamiennej parkowej ławce, i zobaczyłem, że ci zaczajeni wyglądają na umundurowanych, starych i wygłodzonych; cała armia zagorzałych mięsożernych czekająca przez wszystkie te noce od tylu lat w parkach wokoło Hietzinger Zoo. Odkąd pożarli Zahna Glanza czy tego kogoś, kto to był. Usłyszałem parę wystrzałów, drzewa trzęsły się od ptaków i małp. Usadowiony wygodnie na ławce parkowej obok nas gibbon zajadał papierek po cukierku. Zwróciłem się do Gallen: – Obiecaj mi, że tu zaczekasz z tym gibbonem. Twarz miała równie spokojną czy też otępiałą jak ten ćlamkający naczelny. Popędziłem na Maxing Strasse, znalazłem motocykl przy krawężniku i krzak, za którym schowałem plecak. Było jeszcze ciemno, ale w domach przy całej ulicy paliły się światła i ulicą przemykały oświetlone samochody; taksówki wypluwały pasażerów obładowanych kijami, szczotkami, miotłami i szpikulcami do pieczenia
szaszłyków. Wysiadali prosto w gwar bitewny. Piekło, jakiego nie słyszeli od lat. Przytroczyłem plecak do motoru i wjechałem w Maxing Strasse, głośno przywołując Gallen. Nie wiedziałem, czy mnie usłyszy w tym hałasie – zielonych policyjnych volkswagenów jazgocących za mną na Maxing Platz. Ich sygnały błyskały nad drzewami Tiroler Garten. Ludzie strumieniami wlewali się do Maxing Parku, strumieniami wylewały się z niego zwierzęta. Zobaczyłem Gallen przy krawężniku, jakby czekała na swój codzienny autobus, zgodnie z rozkładem przyjeżdżający o tej porze. Usiadła za mną tępo, zaraz lekko pchnięta przez syberyjskiego koziorożca, który jak oślepiona koza potknął się o krawężnik – z płatem wyrwanego runa powiewającym na łopatce, wyrwą przypominającą kształtem ostrze motyki. I wciąż nasłuchiwałem jego – słynnego azjatyckiego czarnego niedźwiedzia – ryku ostatecznej rozpaczy czy tryumfu. Ale w tym ludzkim wrzasku nigdy bym nie dosłyszał – nawet jego. Gallen siedziała za mną jak kukiełka i włączyłem się w ruch na Maxing Strasse. Wozy policyjne patrolowały już Maxing Park, widziałem podskakujące pojedyncze reflektory i perłowobiałe ozdobne pasy na policyjnych BMW – przemykały się między krzakami, próbując rozproszyć tłum. W szybko zacieśniającym się kręgu motocyklowych reflektorów wielka siwa łapa grzmociła faceta, który upuścił ogrodowe nożyce; połyskiwały w trawie przygwożdżone pazurami łowcy. Tłum otaczał nas jeszcze przez pięć podmiejskich przecznic. W jakichś drzwiach przy Wattmann Gasse zobaczyłem zdyszanego, liżącego łapę śnieżnego lamparta. A na Sarajevo Platz – grupkę pięciu myśliwych próbujących chyłkiem umknąć przed smugą mojego reflektora – wzięli mnie za motocykl policyjny. Usiłowali zasłonić ciągniętego za sobą zakrwawionego i nie broniącego się gaura (dzikiego indyjskiego wołu), który w pozycji stojącej mierzył sześć stóp i cztery cale. Bezgłośną falą zalały trawniki niskie, krępe zebry; przemykały między krzakami nieuchwytne, zdolne się wymknąć trzykroć tylu myśliwym z siecią i długą piłą. Zebry zeszły na jezdnię tuż przede mną, krzesząc kopytami iskry z bruku. Spłoszył je stukot własnych kopyt; zawróciły w miejscu, zygzakami rozpierzchły się między parkujące wozy, przeszły przez chodnik na końcu ulicy i pomknęły maleńką Wolter Gasse, skąd zawróciły je pędzące z naprzeciwka światła reflektorów – przebiegły z powrotem Maxing Strasse i znowu zapędziły się do Maxing Parku. Gallen i ja byliśmy już na przedmieściu Lainz, w niesamowitej, oddalonej od miasta dzielnicy szpitali. Minęliśmy je wszystkie: Dom Starców, Dom Inwalidy Wojennego i Szpital Miejski; zalane światłami trawniki, nagie beżowe tynki. Na balkonach połyskiwały rzędy foteli na kółkach; na trawnikach i w oknach
żarzyły się papierosy i fajki. Starcy, chorzy i kaleki przysłuchiwali się rozwrzeszczanemu zoo, tak jak wieśniacy się przyglądają efektom świetlnym bombardowanego miasta. Na chwilę więc wrzuciłem luz i posłuchałem razem z nimi, jak oni wypatrując tego jedynego genialnego zwierza, który lada chwila mógł się pojawić, najlepiej ze wszystkich wyminąwszy przeszkody. Może jakiegoś supergibona, który skacząc na rękach wpadnie na teren szpitala, gdzie go otoczą pielęgniarki, zasypie grad lecących z balkonów foteli na kółkach, a na koniec oplączą gumowe rurki do oddychania i zadławią stetoskopy. Czekając na pojmanie, za które z dumą przypiszą sobie zasługę cały personel szpitalny i pacjenci. Żadne jednak tak daleko nie dotarło. Gallen jeszcze ciężej oparła mi się o plecy; wyczułem karkiem, że zaczyna się trząść. Skręciłem więc za czekające szpitale, na wieś, na zachód od przedmieść, z mokrym policzkiem Gallen ześlizgującym się z mojego i z jej dłońmi skubiącymi moją koszulę; z jej zębami boleśnie wgryzionymi w moje ramię. Nie przeszkadzało mi to jednak, pragnąłem ile sił, żeby się wgryzła mocniej i boleśniej. Jechałem raz szybciej, raz wolniej. Szybciej, żeby zostawić za sobą ten wściekły hałas, i wolniej, żeby – jeżeli któremu udało się uciec – mogły mnie wyprzedzić i wyskoczyć przede mną w smugę mego reflektora, robiąc mi w ten sposób przysługę i służąc za przewodników, którym chętnie zaufam. Nikt mnie jednak nie wyprzedzał, w moją stronę nie było na drodze żadnego ruchu. Spotykałem tylko ruch w stronę przeciwną. Rodzinne samochody, wozy rolników turkoczące z narzędziami i bronią – w ciemnościach poranka ludzie pilnie podążali na miejsce klęski. I we wszystkich mknących z naprzeciwka światłach znowu się widziałem na piłkarskim boisku, w sytuacji sprzed lat. I za każdym razem dostawałem w kość.
Układanie nowych planów
Świt nas zastał za miastem, wśród naddunajskich pól, na południe od Klosterneuburg. W którym jeszcze wciąż byli mnisi. Nie wiem, jak dawno zjechałem z drogi i siedziałem w rowie, zanim zauważyłem, że wieśniacy wracają znużeni cudowną, podniecającą miejską rozrywką w Hietzinger Zoo. Na ogół pełnymi ciężarówkami i wozami; nieokrzesani młodzi parobcy gwizdali na widok Gallen, która zwinięta w kłębek siedziała naprzeciw mnie po drugiej stronie drogi. Nie rozmawialiśmy. Pomyślałem: Niemądrze robię, pozwalając jej tak długo rozmyślać w samotności. Nie miałem jednak nic do powiedzenia, wolałem, żeby nas rozdzielała spokojna droga. Dopóki nie zaczęli wracać ci wieśniacy. Wtedy pomyślałem: Wyglądamy podejrzanie. Choć O. Schrutt nigdy nas nie
widział i prawdopodobnie nigdy nie odzyska rozumu, zostaje jeszcze ten bałkański kelner i mały Hugel Furtwängler, mogli coś wspomnieć o wielkim obdrapanym motocyklu i szaleńcu bredzącym o zoo. O. Schrutta, myślałem, znaleziono przynajmniej z naszywką z nazwiskiem – i porządnie zapiętymi epoletami. To już coś. Ale na pewno za mało. Bo ostatnia z mijających nas półciężarówek wiozła coś z tyłu – jakąś bryłę przykrytą plandeką i zwisającą poza podłogę skrzyni. Dojrzałem wystający fragment nogi i kopyto; poznałem rudawe i kremowobiałe paski ciągnące się w górę. Boże, zachowaj od wszystkiego złego nieboszczkę bongo, najpiękniejszą z antylop – wiezioną na mięso i skórę do wyprawienia nad kominek skromnego wiejskiego domu. Aby przyszłe pokolenia myśliwych pytały: Żyła kiedyś w Austrii? O, tak. Pierwszą przywiózł do Austrii statek z niewolnikami. A teraz wymarły? O, tak. Były szkodnikami... ogrodowymi. I znajdowano przebite rogami psy. Przebite przez nie? O, tak. Ale ma taki szczupły, łagodny pysk. O, tak. Ale w rzeczywistości była tłusta i smaczna. Ona? O, tak. A gdy minęła nas ostatnia karawana, przyszło mi na myśl, że powinienem ratować z tego Gallen. Siedziała po drugiej stronie drogi i patrzyła na wylot przez moje ramię czy pierś. Nie mogłem jednak spojrzeć jej w oczy. Spojrzałem w dół, na swoją nogawkę, i odkryłem przyczepiony do skarpety kłębek futra. Och, wybacz mi, Siggy, pomyślałem. Ale nie tylko zabrakło ci logiki. Popełniłeś błąd. Potem Gallen przeszła przez drogę, podeszła do motocykla i zatrzymała się na chwilę nad bezkształtnym plecakiem, zanim zaczęła wyjmować swoje rzeczy. Grubo za wiele przemyślała, to pewne. Nie mając nic do powiedzenia, zapytałem: – No, i co chcesz teraz zrobić? – Wlepiła tylko we mnie oczy. Dodałem więc: – Zrobimy, co zechcesz. – Ale tylko przyspieszyła wyjmowanie rzeczy; zrobiła sobie torbę z damskiej skórzanej kurtki; zobaczyłem, że upycha w rękawie jedwabne niebieskie majtki. I to mnie dotknęło. Pomyślałem: Zaraz mi odda moją piłkarską koszulkę. Ale nic nie wskazywało na to, by zamierzała ją zdjąć. Oszczędzała mi przynajmniej małostkowych gestów. – Dokąd się wybierasz? – zapytałem. – Do Wiednia – powiedziała. – Oddaj mi, proszę, pieniądze za włosy. – Do Wiednia? – powtórzyłem.
– Nie chciałbyś wrócić i przeczytać o tym wszystkim? -zapytała. – Nie chcesz się dowiedzieć, co się dokładnie stało? Nie jesteś ciekaw szczegółów, Graff? Nie była jednak w stanie wyprowadzić mnie z równowagi; nie było z czego mnie wyprowadzać. A statystyka ofiar na pewno mnie nie interesowała. Po oryksie inne porażki już się nie liczyły. – Proszę cię, powiedz tak naprawdę, dlaczego do Wiednia? – zapytałem. – Bo to jedyne miejsce – powiedziała – jakie przychodzi mi do głowy, dokąd nie będziesz próbował za mną jechać. I nagle odnalazłem punkt oparcia – już było z czego mnie wyprowadzać. Powiedziałem Gallen: – Mam nadzieję, że wiesz, że już nigdy nie kichniesz. – Ale ona tylko wytrzeszczała na mnie oczy. – No, już nigdy. Ktokolwiek cię weźmie. – To były m o j e włosy – powiedziała Gallen. – Proszę cię, oddaj mi pieniądze. Oddałem więc. Wzięła je trochę tak, jakby były podejrzaną przynętą, jakby się bała, że ją złapię. – A dokąd ty pojedziesz, Graff? – zapytała jasnym, zimnym jak pogodne niebo głosem. Nie dawałem się jednak zrazić. Odpowiedziałem poważnie: – Do Kaprun. – A ona odwróciła wzrok. – Gdzie cię mogę szukać, jak wrócę? – Jeżeli wrócisz – powiedziała, wciąż patrząc w bok. – Wrócę – oświadczyłem. – Gdzie będziesz? – O, bardzo lubię ogrody zoologiczne – powiedziała znowu tym jasnym, zimnym jak pogodne niebo głosem. – Mam zamiar często bywać w zoo. Mógłbyś mnie tam znaleźć, gdybyś się zdecydował znowu spróbować... gdybyś miał nowy plan. Nie mogłem pozwolić, żebyśmy się tak rozstali. Dodałem: – Będę jakiś czas w Kaprun i wiesz, że będę cię chciał jeszcze zobaczyć. – Chcesz powiedzieć, kiedy zupełnie wydobrzejesz? – zapytała z drwiącą słodyczą. – Kiedy ci to całkiem przejdzie? Ale ja wiedziałem, że to nie działa, że w stosunku do mnie nie jest to właściwa postawa. Nie można nikogo popędzać, żeby mu coś przeszło. Nawet notes nie zostawia w tej sprawie wątpliwości: Jakkolwiek byś dodawał, suma wychodzi jedna. Trzeźwo jak zawsze. Jeszcze jedna półprawda, jak zawsze. – Wybacz mi, Gallen – poprosiłem. – I nie zapomnę o tobie. – To jedź ze mną, Graff, do Wiednia – powiedziała i teraz nie wiedziałem, co zabrzmiało w jej głosie. – Muszę jechać do Kaprun – stwierdziłem. – To jak mnie znajdziesz? – zapytała i było to moje pytanie. I jej głos znowu brzmiał bez pretensji, nisko i naturalnie, zwykłe pytanie.
– Kahlenberg – powiedziałem – usłyszysz o nim, jak już będziesz w Wiedniu. Wsiądź w jakikolwiek tramwaj czy autobus do Grinzing, przejeżdżający przez Lasek Wiedeński. Bądź tam w środy wieczorem – dodałem. – Masz stamtąd widok na Dunaj i cały Wiedeń. – Spodziewam się, że w którąś środę się zjawisz. – Czekaj tam w każdą środę – podsumowałem. Znów jednak wywierałem za duży nacisk, więc po raz pierwszy mi się postawiła. Odpowiedziała: – Może będę – z cieniem tego jasnego chłodu w głosie. – Podrzucę cię do pętli tramwajowej w Klosterneuburg – zaproponowałem. – Pierwszy przystanek tramwajowy za miastem jest w Josefdorf. – Nie chcę jechać z tobą – oświadczyła. – Sama dojdę. A ponieważ znowu poczułem, że przegrywam, dodałem: – No pewnie. Masz dobre nogi, wiem. Nic ci się nie stanie. – Mówisz: we czwartki? – W środy – poprawiłem ją szybko. – W każdą środę wieczorem. – I przyjdziesz? – Na pewno – obiecałem, a ona ruszyła. Dodałem: -Środa. – Może – powiedziała i dalej przebierała tymi swoimi wspaniałymi nogami, odchodząc ode mnie. Spróbowałem wszystko to potraktować lekko i powiedziałem: – Będę śledził twój słodki tyłeczek, póki nie zniknie mi z oczu. Ale właściwie nie uśmiechała się, kiedy się obejrzała. – A więc nie będzie to ostatnie powłóczyste spojrzenie, co? – powiedziała. – Nie – odpowiedziałem tak prędko, że jej wargi niemal się uśmiechnęły. Dalej odchodziła ode mnie, patrzyłem za nią prawie do tego miejsca, w którym droga skręcała. Wtedy zawołałem: – We środę! – Może! – odkrzyknęła tonem, w którym niczego nie było można się dosłuchać, i nie obejrzała się. – Na pewno! – wydarłem się, kiedy znikała. Siedziałem w rowie i czekałem, aż zdąży dojść do Klosterneuburg; nie chciałem mijać jej po drodze. Ranek wokoło się umacniał. Osiadłe życie pól porządnie ogrodzonych żywopłotami i płotami. Oddzielnie krowy, oddzielnie uprawy; w słońcu linie graniczne nie pozostawiały wątpliwości, co do kogo należy. Każda krowa z dzwonkiem, każda owca z oznakowanym uchem. Każdy człowiek ze swoim nazwiskiem i miejscem, do którego może się udać. Wiatr poderwał przydrożny kurz i cisnął mi nim w twarz. Patrzyłem, jak
motocykl odpiera ten napór wichury, drgnął na podpórce. Patrzyłem, jak lusterko zamontowane na kierownicy odbija anonimowy wycinek zaplamionego smołą żwiru przy drodze. Ale kiedy spojrzałem za motocykl, nie mogłem właściwie powiedzieć, który to kwiat dokłada się do tego odbicia. Ani dokładnie które miejsce zaplamionego smołą żwiru. Nic nie pasowało do siebie bardziej niż przedtem. I nie powinno mnie to dziwić. Wiedziałem. Wszystkie liczby z tego skubanego słupka składają się na pewną sumę, poza tym jednak nic ich nie musi ze sobą łączyć. To tylko suma rzeczy, za jakie zapłaciłeś. I tyle mają ze sobą wspólnego, co pasta do zębów z pierwszym dotknięciem ciepłej, naprężonej piersi. Gallen jest już w Klosterneuburg. Gdzie nadal są klasztory. I mnisi wyrabiający wino. I Gallen, która pewnej środy może będzie na mnie czekała w Kahlenbergu, stała się czymś w rodzaju kremu Todora Slivnicy – można było o niej mówić tylko jako o czymś, co się rozprysnęło.
Gratuluję wam wszystkim, którzyście przeżyli!
Hannes Graff, rozmyślałem, tak dzieli włos na czworo i tak się miota bez kotwicy, że nigdy się nie podniesie z tego przydrożnego rowu i nie wydostanie na tym diabelskim motocyklu z tych zwodniczo uporządkowanych pól. W tak samo uporządkowanej kolejności leżą miasta, przez które mam jechać. Jeżeli zdołam się poruszyć. Plan jest prosty. Przez Klosterneuburg, Königstetten, Judenau i Mittendorf; przez Hankenfeld albo Asperhofen, Perschling, Pottenbrunn i malutkie St. Hain; do dużego Amstetten i trzy godziny autostradą na zachód – gdzie bez trudu można rozwinąć szybkość większą od tego skubanego wiatru. Zostaje jeszcze jakaś godzina drogi na południe od Salzburga, przez niewielkie pasmo Lofer. A w Fürth znam miejsce, gdzie można coś zjeść. I popołudniowa kawa w Kaprun, przy tym dobrze zniszczonym kuchennym stole – naprzeciw drugiej pary łokci, przy rozmowie. Teraz przynajmniej będzie o czym porozmawiać. O czymś na tyle niepotrzebnym i zwariowanym, by przyciągnąć uwagę kluchowatego Watzek-Trummera. Pewnie, pomyślałem, Ernst Watzek-Trummer dosyć ma doświadczenia z nonsensownymi planami, by okazać współczucie. Ale pomyślałem też, że nie wstanę z tego przydrożnego rowu, jeszcze nie. Albo jak już wstanę – że nie mam po co spieszyć się z tą wizytą w Kaprun. Zawsze powtarzam: niech mogiła trochę porośnie trawą. Trawa jest piękna, nie zaszkodzi ci, Siggy. Skieruję się zatem mniej więcej w stronę Kaprun. Ale, że tak powiem, nie będę się spieszył; zapoznam się trochę bliżej z tymi skubanymi memorabiliami, które
taszczę do Watzek-Trummera. Jedno mi odbierało ducha w tym przydrożnym rowie: żaden z moich pomysłów zbytnio mnie nie inspirował i ta wyprawa nie wymagała chyba układania żadnych podniecających planów. To coś nowego, pomyślałem, muszę się z tym oswoić. Że Hannes Graff popadł w inercję. Czy może być coś gorszego niż uświadomić sobie, że skutek byłby lepszy, gdyby się nigdy nic w ogóle nie zrobiło? Że wszystkie małe ssaki lepiej by na tym wyszły, gdyby się nigdy nie próbowało zmieniać niezadowalającego porządku rzeczy? Raz jeszcze się przyjrzałem niezmiennemu krajobrazowi – wszystko miało swoją nazwę i było pod kontrolą. Pastwisko w dole drogi z trzema białymi płotami i jednym brunatnym; na nim trzy owce, jeden byk i jeden owczarek. Pastwisko w górze drogi z jednym kamiennym murkiem i jednym żywopłotem z dzikiej róży, jednym drucianym ogrodzeniem i jednym lasem – stanowiącym jego granicę w głębi; z jednym koniem i sześcioma łaciatymi mlecznymi krowami, i przypuszczalnie starym bykiem w lesie dalej. Jedno pewne: żadnego oryksa. Po drugiej stronie drogi był las i poczciwy wiatr żłobił w nim tunel, strosząc igły sosen. Wtedy czujny owczarek zaszczekał na drogę, w stronę lasu. Ach, ktoś nadchodzi, pomyślałem i wsiadłem na motocykl – z myślą, że lepiej ruszać, czy jestem gotów, czy nie, bo głupio wyglądam tak tu siedząc. Pies zaszczekał znowu. Na kogoś, kto się zbliżał dobrze wydeptaną ścieżką biegnącą przez porządnie utrzymany las, i to zapewne ktoś, kto chodził tą ścieżką o tej porze od wielu lat – i od wielu lat pies zawsze szczekał. Gospodarski obowiązek, z którym się wiązało machanie ogonem. Co zaraz zrobi ten pies, pomyślałem, już lada chwila, niech tylko ta żona czy córka rolnika wyjdzie z lasu na drogę. I nie powinna mnie zobaczyć tak podejrzanie bezczynnego. Gdy jednak spróbowałem zapompować pedałem startera, nogi miałem jak z waty; nie mogłem obcasem zahaczyć o dźwigienkę. I zapomniałem otworzyć dopływ gazu. Pochyliłem się i powąchałem gaźnik, zemdliła mnie nagle myśl o paliwie luźno chlupoczącym mi się w czaszce. Zrobiłem wszystko, żeby nie dać upaść motocyklowi; zachwiałem się, a potem odchyliłem do przodu i w tył. No, ktokolwiek to jest, będzie musiał mnie tu zobaczyć, pomyślałem; będę dla niego plamą w znajomym krajobrazie. Poszczuje mnie psem. A może ten pies już na mnie szczeka, tylko ma taki wariacki zwyczaj, którym zaraził się od owiec, że patrzy nie w tę stronę, gdzie jest to, na co szczeka. Ale pies szczekał teraz jak szalony. Więc pomyślałem: Na mnie czy nie na mnie szczeka, dlaczego nie robił tego przedtem? Jeżeli jest psem, co tak łatwo ujada z
byle powodu. Pies odchodził od zmysłów; okrążał stadko owiec i zapędzał je w ciasny krąg. Stracił głowę, pomyślałem, znając z własnego doświadczenia symptomy. Owczarek chce pożreć własne owce! Nie widziałem psa, który by się głupiej zachowywał. Jeszcze mu się przyglądałem i trząsłem się na motocyklu, gdy para rzadkich niedźwiedzi w okularach ramię w ramię wypadła z lasu i sapiąc z rozdrażnienia przebiegła przez drogę nie dalej jak dwadzieścia jardów ode mnie. Pies rozpłaszczył się na brzuchu z rozkraczonymi nogami i położonymi po sobie uszami. Ale rzadkie niedźwiedzie w okularach nie szukały owiec ani psów – ani krów na sąsiednim polu, ani ewentualnego byka w lesie. Biegły równo razem; wbiegły do mojego przydrożnego rowu, wydostały się z niego i przelazły nad płotem na pole owczarka. Ten wył przy zbitym stadku, ale niedźwiedzie pobiegły dalej – wcale nie z jakąś niesłychaną szybkością; nawet się nie spiesząc. Biegły po prostu do lasu w głębi pola, gdzie – co bardziej niż prawdopodobne – dalej będą biegły. Niewyczerpane, wspaniałe i bardzo rzadkie niedźwiedzie w okularach biegnące z powrotem w Andy Ekwadoru. Albo co najmniej w Alpy. Lecz gdy dobiegły do skraju pola, zatrzymały się i przekrzywiły łby w moją stronę. Chciałem im pomachać, ale się nie ośmieliłem. Wolałem, żeby biegły dalej. Gdyby mi jakimś cudem pomachały w odpowiedzi albo zawołały: – Cześć! – gdyby powiedziały: – Dziękujemy! – albo: – Ty skubańcu! -nie byłbym w stanie uwierzyć, że są prawdziwe. Ale tylko się zatrzymały i zaraz ruszyły dalej; ramię w ramię wbiegły do lasu. Jakże się ucieszyłem, że ich ucieczka nie przybrała konsystencji kremu, jak tyle innych zakończeń. I nagle zabrakło mi odwagi, by zostać tam dłużej. Może się zdarzyć, pomyślałem, że następny pojawi się słynny azjatycki czarny niedźwiedź. Albo nawet gibbony. Albo Siggy na grzbiecie oryksa – ciała i duchy pozostałe po Hietzinger Zoo. Co by zepsuło ten nieuchwytny znak dany mi przez niedźwiedzie w okularach. Co by mi też nie pozwoliło w nie uwierzyć. Tym razem więc uruchomiłem nogą starter. Silnik pode mną zaskoczył i złapał nierówny, bolesny luz. Wciąż byłem roztrzęsiony. Mimo to jednak nie mogłem tu zostać – chyba że znów przeszłyby koło mnie te rzadkie niedźwiedzie w okularach, a za nimi jeszcze parę tych, którym się udało umknąć na jakiś czas. Vratno Javotnik na wyścigówce z Grand Prix ’39 – który opuścił Gottloba Wuta. Inne wybrane ssaki. Zerknąłem nerwowo na las za polem i z zadowoleniem stwierdziłem, że rzadkie niedźwiedzie w okularach zniknęły – przynajmniej pastwiska nie były już te same, przynajmniej w tej chwili; krowy szczypały trawę; owce słuchały jeszcze
zziajanego psa. Uległo zburzeniu coś nieuchwytnego, bezboleśnie, i wcale nie sugeruję, że dzięki temu wszystko nabrało skubanych rumieńców. Idzie mi tylko o to, że nie oszukując się mogłem sobie wyobrazić, że kiedyś tu wrócę, którejś środy. I spotkam kogoś stąd, kto mi powie: W Klosterneuburg są niedźwiedzie. Bez lipy? O, tak. Niedźwiedzie. Ale nieszkodliwe? Te niedźwiedzie na pewno. To dziwne niedźwiedzie. Rzadkie niedźwiedzie w okularach? No, tego nie wiem. Ale się rozmnażają? No, tego też nie wiem. Ale wiesz? Są ze sobą bardzo zaprzyjaźnione. O, tak, wiem. I już to warto było wiedzieć. Starczyło, żeby uruchomić motocykl. Posłuchałem, jak praca silnika na luzie się wygładza; wciąż jeszcze, oczywiście, chwilami się zacinała. Objąłem jednak nogami to stare bydlę i usiadłem pewniej; już na mnie czekało. Potem odszukałem w pamięci nazwy wszystkich części; znajomość nazw dodaje pewności siebie. Nazwałem swoją prawą rękę Przepustnicą i otworzyłem ją. Lewą rękę nazwałem Sprzęgłem i wcisnąłem. Nawet prawa stopa znalazła dla siebie odpowiednik w dźwigni biegów i wymacała jedynkę – a nie jest to szczególnie imponująca prawa stopa. Grunt, że wszystko działało. O, pewnie, jakiś czas muszę uważać, muszę dobrze uważać na mechanikę rzeczy. Ale przynajmniej w tej chwili wszystko funkcjonowało. Również moje oczy; nie widziałem już żadnych niedźwiedzi, chociaż widoczna jeszcze była ścieżka przygiętej trawy biegnąca przez pole. Jutro trawa wstanie i może już tylko ten czujny pies będzie je razem ze mną pamiętał. Ale zapomni, zanim ja zapomnę, to pewne. A za ofiary w Hietzinger Zoo – nawet za rozum pozostawionego O. Schrutta, wszystkie przywoływane przez niego nazwiska i jego ryki – biorę na siebie odpowiedzialność. Na pewno oddam się w ręce Ernsta Watzek-Trummera. Niezrównanego dziejopisa i kustosza szczegółów. Dobry by z niego był spowiednik, nie ma dwóch zdań. Tak więc poczułem sprzęgło w lewej ręce; przepustnicę i przedni hamulec kontrolowałem prawą. Wrzuciłem bieg i złapałem równowagę, wyjeżdżając ze żwiru na drogę. Wyrównałem wrzucając wyższy bieg, kiedy poczułem pełną siłę wiatru. Ale nie spanikowałem; wychylałem się na zakrętach i trzymałem się środka drogi, i jechałem coraz prędzej. Naprawdę wyprzedzając wiatr. Przynajmniej w tej chwili na pewno żadna zawierucha nie pędziła mnie ze świata.
Wierz mi, Siggy, muszę zaczekać, aż twoja mogiła trochę porośnie trawą. Wierz mi, Gallen, znajdę cię którejś środy. Wierzcie mi, jeszcze wielkie rzeczy usłyszę o rzadkich niedźwiedziach w okularach.
KONIEC
Spis treści
CZĘŚĆ PIERWSZA: SIGGY ............................................................ CZĘŚĆ DRUGA: NOTES ................................................................. CZĘŚĆ TRZECIA: UWALNIAMY JE ..............................................