POLECAMY CZWARTA RĘKA HOTEL NEW HAMPSHIRE JEDNOROCZNA WDOWA MAŁŻEŃSTWO WAGI PÓŁŚREDNIEJ METODA WODNA MODLITWA ZA OWENA MOJE FILMOWE PERYPETIE. PAMIĘTN...
24 downloads
31 Views
2MB Size
POLECAMY CZWARTA RĘKA HOTEL NEW HAMPSHIRE JEDNOROCZNA WDOWA MAŁŻEŃSTWO WAGI PÓŁŚREDNIEJ METODA WODNA MODLITWA ZA OWENA MOJE FILMOWE PERYPETIE. PAMIĘTNIK RATOWAĆ PROŚKA REGULAMIN TŁOCZNI WIN SYN CYRKU UWOLNIĆ NIEDŹWIEDZIE WYMYŚLONA DZIEWCZYNA ZANIM CIĘ ZNAJDĘ OSTATNIA NOC W TWISTED RIVER W JEDNEJ OSOBIE
Ty tuł ory ginału THE WORLD ACCORDING TO GARP
Copy right © 1976, 1977, 1978 by John Irving All rights reserved
Projekt okładki Joanna Strękowska
Zdjęcie na okładce © Ken Reid/Getty Images
Redaktor prowadzący Katarzy na Rudzka
Redakcja Wiesława Karaczewska
Korekta Iwona Swornik-Ognicka Graży na Nawrocka
ISBN 978-83-8069-921-2
Warszawa 2015
Wy dawca Prószy ński Media Sp. z o.o. 02-697 Warszawa, ul. Rzy mowskiego 28 www.proszy nski.pl
Colinowi i Brendanowi
I
BOSTOŃSKI SZPITAL MIŁOSIERDZIA
Matkę Garpa, Jenny Fields, aresztowano w Bostonie w roku 1942 za to, że zraniła w kinie mężczy znę. By ło to wkrótce po zbombardowaniu przez Japończy ków Pearl Harbor i ludzie mieli ży czliwy stosunek do żołnierzy, ponieważ nagle każdy by ł żołnierzem. Jednak nietolerancja Jenny Fields wobec mężczy zn w ogóle, a wobec żołnierzy w szczególności, by ła niezłomna. W kinie przesiadała się trzy razy, ale za każdy m razem żołnierz przy suwał się coraz bliżej, aż wreszcie znalazła się pod obskurną ścianą, gdzie widok na ekran niemal całkowicie zasłaniała jakaś idioty czna kolumnada. Wtedy uznała, że już więcej nie zmieni miejsca. Żołnierz przesunął się raz jeszcze i usiadł obok niej. Jenny miała wtedy dwadzieścia dwa lata. Uniwersy tet rzuciła niemal zaraz po rozpoczęciu, ale szkołę pielęgniarską skończy ła z pierwszą lokatą i lubiła ten zawód. By ła młodą kobietą o sportowej sy lwetce, zawsze w rumieńcach; miała ciemne, lśniące włosy i – jak to określała jej matka – męski sposób chodzenia (koły sała ramionami), a pośladki i biodra tak szczupłe i jędrne, że robiły wrażenie chłopięcy ch. Sama Jenny uważała swój biust za zby t duży i by ła zdania, że jego ostentacy jność nadaje jej wy gląd „taniej i łatwej”. Nic bardziej my lnego. Prawdę powiedziawszy, rzuciła uniwersy tet, ponieważ zaczęła podejrzewać, że rodzice posłali ją do Wellesley ty lko po to, żeby ją tam skojarzy ć z jakimś mężczy zną z dobrej rodziny, a w końcu wy dać za mąż. Wellesley polecili jej starsi bracia, którzy zapewnili rodziców, że dziewczy n z tej uczelni nie traktuje się lekko i że są cenione na ry nku matry monialny m. Jenny uważała, że jej studia mają by ć ty lko zawoalowaną formą wy czekiwania właściwego momentu, jak gdy by w gruncie rzeczy by ła po prostu krową przy gotowaną do tego, by jej wsadzić odpowiednie urządzenie do sztucznego zapładniania. Miała studiować literaturę angielską, ale widząc, że koleżanki koncentrują się głównie na
zdoby waniu wiedzy i oby cia potrzebny ch do obcowania z mężczy znami, bez żalu porzuciła literaturę dla pielęgniarstwa. Pielęgniarstwo by ło czy mś, co znajdowało bezpośrednie zastosowanie w prakty ce, a nauka zawodu nie kry ła żadny ch dodatkowy ch moty wów (później w swojej sławetnej autobiografii Jenny napisała, że zby t wiele pielęgniarek nadstawia się zby t wielu lekarzom, ale wtedy pielęgniarstwo miała już za sobą). Lubiła prosty strój, bez żadny ch ozdóbek; bluzka maskowała trochę biust, a wy godne pantofle by ły odpowiednie do jej szy bkiego chodu. Poza ty m w czasie nocny ch dy żurów mogła czy tać. Nie tęskniła za towarzy stwem młody ch chłopców z uniwersy tetu, ordy narny ch i nieprzy jemny ch wobec dziewczy n nieuległy ch, a wy niosły ch i lekceważący ch wobec uległy ch. W szpitalu Jenny spoty kała więcej żołnierzy i chłopców pracujący ch niż studentów, bardziej bezpośrednich, nie tak próżny ch i bez takich wy górowany ch wy magań; jeśli dziewczy na by ła trochę łaskawsza, okazy wali przy najmniej ty le wdzięczności, żeby się z nią umówić po raz drugi. A potem, nagle, wszy scy zostali żołnierzami – równie zarozumiały mi jak studenci – i Jenny przestała mieć cokolwiek wspólnego z mężczy znami. „Moja matka – pisał Garp – by ła ty pem samotniczki”.
Rodzina Fieldsów zrobiła majątek na butach, chociaż pani Fields, z domu panna Weeks z Bostonu, wniosła do małżeństwa pokaźne wiano. Fieldsom jednak na ty le dobrze ży ło się z produkcji obuwia, że już dawno wy nieśli się z fabry ki. Mieszkali w duży m, kry ty m gontem domu w Dog’s Head Harbor, na wy brzeżu po stronie New Hampshire. Na wolne dni Jenny jeździła do domu, głównie, żeby sprawić przy jemność matce i przekonać ją, że chociaż „spaprała sobie ży cie jako pielęgniarka”, jak utrzy my wała wielka dama, to nie zaśmieciła języ ka i nie uległa demoralizacji. Jenny często spoty kała się z braćmi na North Station i razem jechali do domu. Jak tego oczekiwano po wszy stkich członkach rodziny Fieldsów, opuszczając Boston, siadali po prawej stronie w pociągu relacji Boston–Maine, a w drodze powrotnej po lewej. By ło to zgodne z ży czeniem pana Fieldsa seniora, który wprawdzie przy znawał, że po tej stronie krajobraz jest brzy dszy, to jednak uważał, że Fieldsowie nie powinni odwracać oczu od obskurny ch korzeni swojej niezależności i wy sokiego poziomu ży cia. Po prawej bowiem stronie pociągu wy jeżdżającego z Bostonu, a po lewej w drodze powrotnej widać by ło główne zakłady Fieldsów w Haverhill i tablicę z wielkim butem roboczy m, który energicznie kroczy ł w stronę pasażera. Tablica górowała nad stacją kolejową i odbijała się ty siącem miniaturowy ch tabliczek w oknach fabry ki. Pod ty m groźnie zbliżający m się butem widniały słowa:
WSTĄP I KUP – FIELDS U TWOICH STÓP
Zakłady Fieldsa produkowały również specjalne obuwie dla pielęgniarek i pan Fields każdą
wizy tę córki w domu kwitował prezentem w postaci takich właśnie butów – Jenny musiała mieć już chy ba z kilkanaście par. Matka, która uważała, że porzucenie przez Jenny Wellesley oznacza dla niej ponurą przy szłość, również za każdy m razem dawała córce upominek. Pani Fields mianowicie obdarowy wała córkę termoforami – a przy najmniej tak utrzy my wała – Jenny zaś w to wierzy ła, nigdy bowiem nie otwierała paczek. Matka mawiała: – Kochanie, czy masz jeszcze ten termofor, który ode mnie dostałaś? A Jenny, po krótkim zastanowieniu, przekonana, że musiała go zostawić w pociągu albo wy rzucić, odpowiadała: – Nie jestem pewna, czy go nie zgubiłam, mamusiu, ale termofor nie jest mi potrzebny. I wtedy pani Fields wy nosiła z ukry cia paczkę i wciskała ją córce do ręki: zawinięty w papier termofor. Pani Fields mówiła wtedy : – Proszę cię bardzo, Jennifer, ty lko uważaj. Ale przede wszy stkim uży waj tego! Jako pielęgniarka Jenny nie widziała specjalnego zastosowania dla termoforu; uważała, że jest wzruszający m staroświeckim urządzeniem o działaniu głównie psy chologiczny m. Ale niektóre paczki docierały jednak do jej małego pokoiku przy Bostońskim Szpitalu Miłosierdzia. Trzy mała je w szafie, wy pełnionej niemal całkowicie pudełkami ze specjalisty czny m obuwiem dla pielęgniarek – również nieotwarty mi. Jenny nie czuła się związana z rodziną. Wy dawało jej się dziwne, że tak wiele uwagi poświęcali jej jako dziecku, a potem nagle w czasie z góry ustalony m powstrzy mali strumień uczucia, zastępując go wy maganiami, jak gdy by człowiek w pewnej krótkiej fazie ży cia wchłaniał całą potrzebną mu miłość, a potem w fazie znacznie dłuższej i poważniejszej już ty lko wy pełniał określone zobowiązania. Kiedy Jenny zerwała tę więź, rzucając Wellesley dla czegoś tak pospolitego jak pielęgniarstwo, wy zby ła się niejako swojej rodziny, która nie mogąc właściwie nic na to poradzić, wy zby ła się Jenny. W rodzinie Fieldsów uważano by na przy kład za znacznie właściwsze, gdy by Jenny została lekarką albo przy najmniej nie porzucała uczelni, dopóki nie wy jdzie za mąż za lekarza. Za każdy m razem, kiedy spoty kała się z braćmi, matką i ojcem, wszy scy czuli się coraz bardziej skrępowani; brali udział w niezręczny m procesie wzajemnego „odpoznawania się”. Tak jest widocznie we wszy stkich rodzinach, my ślała Jenny Fields. Czuła, że gdy by kiedy kolwiek miała dzieci, kochałaby je tak samo w wieku lat dwudziestu, jak i dwóch; doszła do wniosku, że jako dwudziestolatki mogą tego potrzebować nawet bardziej. Bo właściwie czego człowiekowi potrzeba, kiedy ma dwa lata? W szpitalu małe dzieci są najłatwiejszy mi pacjentami. Im są starsze, ty m większe mają potrzeby i ty m samy m są mniej chciane i kochane. Jenny miała takie uczucie, jakby się wy chowała na wielkim okręcie, nigdy nie widząc, a ty m bardziej nie rozumiejąc, działania jego maszy nowni. Podobało jej się, że szpital sprowadzał wszy stko do tego, co człowiek je, na ile mu to pomaga i co się potem z ty m dzieje. Jako dziecko nigdy nie widziała brudny ch naczy ń; mówiąc szczerze, kiedy pokojówki sprzątały ze stołu, wy obrażała sobie, że po prostu wy rzucają talerze do śmieci (by ło to jeszcze, zanim po raz pierwszy została wpuszczona do kuchni). A kiedy co rano przy jeżdżał samochód ciężarowy z mlekiem, Jenny by ła przekonana, że przy wozi on także naczy nia na cały dzień, dźwięki bowiem, jakie temu towarzy szy ły, brzęk szkła i łomoty, kojarzy ły jej się z odgłosami, które dochodziły zza zamknięty ch drzwi kuchni, kiedy pokojówki wy czy niały swoje sztuczki z naczy niami. Jenny Fields miała pięć lat, kiedy po raz pierwszy zobaczy ła łazienkę ojca. Wy tropiła ją
pewnego ranka, idąc za zapachem jego wody kolońskiej. Znalazła wy pełnioną parą kabinę z pry sznicem – całkiem nowoczesny m jak na 1925 rok – osobisty klozet i baterię flakonów zupełnie różny ch od flakonów matki; uznała, że jest to leże tajemniczego mężczy zny, który od lat gnieździ się w domu bez ich wiedzy. I w gruncie rzeczy tak właśnie by ło. W szpitalu Jenny wiedziała, co się ze wszy stkim dzieje; uczy ła się także niezaszy frowany ch odpowiedzi na py tania, skąd się różne rzeczy biorą. W Dog’s Head Harbor, kiedy by ła dziewczy nką, każdy członek rodziny miał swoją łazienkę, swój pokój, swoje własne drzwi z własny m lustrem po drugiej stronie. W szpitalu nie szanowano inty mności, nic tam nie robiono po cichu; komu by ło potrzebne lusterko, prosił o nie pielęgniarkę. Rzeczą najbardziej tajemniczą, którą jej pozwolono w dzieciństwie spenetrować na własną rękę, by ła piwnica, a w niej wielki kamienny gar, który co poniedziałek napełniano ślimakami. Wieczorem matka posy py wała je mąką kukury dzianą, a potem co rano płukała w morskiej wodzie, doprowadzanej do sutereny długim wężem bezpośrednio z morza. Pod koniec ty godnia ślimaki by ły tłuste, wy płukane z piasku i nie mieściły się w skorupach, a ich potężne, sprośne szy je koły sały się w słonej wodzie. W piątki Jenny pomagała kucharce je przebierać; zdechłe nie cofały szy j pod wpły wem doty ku. Jenny poprosiła, żeby jej kupiono książkę o ślimakach. Przeczy tała o nich wszy stko: jak się odży wiają, rozmnażają, rosną. By ło to pierwsze ży we stworzenie, które zrozumiała do końca – jego ży cie, seks i śmierć. W Dog’s Head Harbor istoty ludzkie nie by ły tak przy stępne. W szpitalu Jenny czuła, że nadrabia stracony czas – dokonała mianowicie odkry cia, że ludzie nie są tak znów o wiele bardziej tajemniczy ani atrakcy jni od ślimaków. „Moja matka – pisał Garp – nie bawi się w szczegóły ”.
Dostrzegała wszakże jedną uderzającą różnicę między ludźmi a mięczakami, a mianowicie, że większość ludzi ma poczucie humoru – ty le że humor nie by ł mocną stroną Jenny. W owy m czasie wśród pielęgniarek Bostońskiego Szpitala Miłosierdzia, zwanego w skrócie Bostońskim Miłosierdziem, w który m pracowała Jenny, Poliklinicznego Szpitala Stanu Massachusetts, czy li Polikliniki, oraz Szpitala imienia Petera Benta Brighama, czy li po prostu Petera Benta, krąży ł bardzo popularny dowcip, ale Jenny Fields nie dopatrzy ła się w nim niczego śmiesznego. Pewnego dnia, jak mówi kawał, jakiś mężczy zna przy wołał taksówkę. Z trudem zszedłszy z krawężnika, o mało nie upadł na kolana. By ł purpurowy z bólu na twarzy – albo się dusił, albo wstrzy my wał oddech, w każdy m razie nie ulegało wątpliwości, że mówienie sprawia mu trudność. Taksówkarz otworzy ł drzwi i pomógł mu wsiąść. Mężczy zna położy ł się z ty łu twarzą do podłogi, wzdłuż siedzenia, przy ciskając kolana do piersi. – Kutas złamany ! – wrzasnął taksówkarz, komentując sy tuację na jezdni. – Gorzej! – jęknął pasażer. – Molly mi go chy ba odgry zła! Dowcipy z zasady wy dawały się Jenny mało śmieszne, a ten w szczególności. Żadne kawały o kutasach nie wchodziły w grę; Jenny trzy mała się od ty ch spraw z daleka. By ła już nieraz świadkiem kłopotów, jakie stąd wy nikały, a dziecko wcale nie należało do najgorszy ch. Oczy wiście spoty kała się z ludźmi, którzy nie chcieli mieć dzieci – takie kobiety by ły smutne, kiedy zachodziły w ciążę. Nie powinno by ć w tej sprawie żadnego przy musu, my ślała o nich
Jenny, choć głównie żal jej by ło nowo narodzony ch maleństw. Ale spoty kała również ludzi, którzy pragnęli mieć dzieci, i to właśnie pod ich wpły wem sama zapragnęła dziecka. Kiedy ś, rozpamięty wała, będę miała dziecko – ale ty lko jedno. Istniał jednak pewien problem: chciała mieć przy ty m jak najmniej do czy nienia z kuśką, z samy m zaś mężczy zną zgoła nic. Najczęstsze przy padki zachorowań na kuśkę, z jakimi się spoty kała, zdarzały się wśród żołnierzy. Armia Stanów Zjednoczony ch poznała dobrodziejstwa penicy liny dopiero w roku 1943, a wielu jej sy nów, który m zaaplikowano ten zbawienny lek, dopiero w 1945. W Bostońskim Miłosierdziu na początku roku 1942 kuśki leczono zwy kle sulfonamidami i arszenikiem. Sulfatiazol by ł na try pra – do tego zalecano dużo pły nu. Na sy filis w czasach sprzed penicy liny stosowano neoarsphenaminy. A oto do czego się według Jenny Fields sprowadzał w gruncie rzeczy seks: do dawki arszeniku, zaaplikowanej w celu oczy szczenia organizmu. Inny rodzaj kuracji kuśkowej miał charakter miejscowy i też wy magał dużej ilości pły nu. Jenny często asy stowała przy stosowaniu dezy nfekcji tą metodą, ponieważ w ty m czasie pacjent wy magał szczególny ch zabiegów; krótko mówiąc, czasami należało mu potrzy mać. Procedura by ła prosta: wstrzy kiwało się do członka przez zaskoczoną cewkę moczową sto centy metrów sześcienny ch pły nu, który następnie odby wał drogę powrotną; ten sposób jednak powodował nieprzy jemne urazy. Człowiek, który wy nalazł przy rząd do stosowania owej metody leczenia, nazy wał się Valentine, a sam przy rząd nazwano iry gatorem Valentine’a. Długo jeszcze po ty m, jak iry gator doktora Valentine’a został udoskonalony czy też zastąpiony przez inne urządzenie, pielęgniarki z Bostońskiego Miłosierdzia uży wały terminu „kuracja Valentine’a”. Idealna wprost kara za te rzeczy, uznała Jenny Fields. „Moja matka – pisał Garp – nie by ła naturą romanty czną”.
Kiedy żołnierz w kinie przesiadł się po raz pierwszy – kiedy się po raz pierwszy do niej przy sunął – Jenny pomy ślała, że kuracja Valentine’a by łaby dla niego wy marzona. Ale nie miała przy sobie iry gatora, by ł za duży na to, żeby go nosić w torebce. A poza ty m stosowanie iry gatora wy magało znacznego współdziałania ze strony pacjenta. Miała natomiast przy sobie skalpel, z który m się prakty cznie nie rozstawała. Nie ukradła go jednak z sali operacy jnej, by ł to skalpel wy rzucony, z głęboką szczerbą w ostrzu (prawdopodobnie ktoś upuścił go na podłogę albo do zlewu). Nie nadawał się już do precy zy jny ch zabiegów, ale nie o precy zy jne zabiegi chodziło Jenny. Ponieważ poprzecinał jej małe jedwabne kieszonki w torebce, uży ła starego futerału od termometru, żeby w ten sposób – na wzór wiecznego pióra – zabezpieczy ć ostrze. I właśnie ten futerał zdjęła Jenny ze skalpela w chwili, kiedy żołnierz przy siadł się do niej i oparł rękę na poręczy, którą – o absurdzie – mieli dzielić. Jego długie ramię zwisało z tej poręczy i drgało jak skóra na koniu, który ogania się od gzów. Jenny cały czas trzy mała dłoń na skalpelu w torebce, którą przy ciskała drugą ręką do obleczonej w przepisową biel piersi. Wy obrażała sobie, że od jej pielęgniarskiego stroju bije blask jak od aureoli świętej i że w jakiś perwersy jny sposób przy ciąga do niej tego potwora. „Moja matka – pisał Garp – przeszła przez ży cie, upatrując wszędzie amatorów torebek i piczek”.
Ale żołnierz w kinie nie by ł amatorem torebek. Dotknął jej kolana. Jenny dość wy raźnie powiedziała, co o ty m my śli. – Zabieraj tę brudną łapę, ale już! Kilka osób spojrzało w ich stronę. – Cicho, cicho – wy szeptał żołnierz i jego ręka bły skawicznie znalazła się pod jej spódnicą, gdzie natrafiła na mocno ściśnięte uda i skąd się wy łoniła rozchlastana od ramienia do nadgarstka jak melon. Jenny dokonała czy stego cięcia przez wszy stkie naszy wki i koszulę, przez skórę i mięśnie, obnażając kości w stawie łokciowy m. („Gdy by m go chciała zabić – powiedziała policji później – przecięłaby m mu rękę w nadgarstku. Jestem pielęgniarką. Wiem, jak wy krwawić człowieka”). Żołnierz wrzasnął. Zerwał się z krzesła, ale padając do ty łu, zamachnął się zdrową ręką i wy mierzy ł Jenny tak silny cios w głowę, że ją zamroczy ło. W odpowiedzi znów ciachnęła skalpelem, pozbawiając go kawałka górnej wargi, w przy bliżeniu wielkości paznokcia dużego palca. („Nie miałam zamiaru poderżnąć mu gardła – powiedziała później policji. – Chciałam mu ty lko odciąć nos, ale chy biłam”). Płacząc, na czworakach, żołnierz doczołgał się jakoś do przejścia między krzesłami i skierował ku bezpieczny m rejonom oświetlonego hallu. Ktoś jeszcze w kinie poza nim szlochał ze strachu. Jenny wy tarła skalpel o siedzenie, schowała do futerału po termometrze, a następnie do torebki. Po czy m wy szła do hallu, gdzie by ło sły chać ciche pochlipy wanie, a kierownik wołał przez otwarte drzwi w stronę ciemnej widowni: – Czy ktoś z państwa jest może lekarzem?! Ktoś z państwa okazał się pielęgniarką, która naty chmiast pośpieszy ła z pomocą. Na ten widok żołnierz zemdlał; by najmniej nie z upły wu krwi. Jenny wiedziała, jak potrafią krwawić rany twarzy, które przede wszy stkim jednak groźnie wy glądają. Głębsze cięcie na ręce wy magało oczy wiście naty chmiastowej pomocy, ale nie by ło obawy, że żołnierz umrze z utraty krwi. Nikt zresztą poza Jenny nie wiedział, że tak wiele w gruncie rzeczy tej krwi nie stracił i że znaczna część znalazła się na jej biały m pielęgniarskim stroju. Szy bko zorientowano się, kto jest sprawcą. Portierzy nie pozwolili Jenny tknąć nieprzy tomnego żołnierza, a ktoś wy jął jej z ręki torebkę. Zwariowana pielęgniarka! Szalona nożowniczka! Jenny by ła spokojna. Uważała, że należy ty lko zaczekać na odpowiednie czy nniki, żeby sy tuacja się wy jaśniła. Ale policja też nie by ła dla niej specjalnie sy mpaty czna. – Od jak dawna spoty ka się pani z ty m facetem? – zapy tał ją pierwszy funkcjonariusz w drodze do komisariatu. Inny spy tał później: – Skąd właściwie pani wiedziała, że on panią zaatakuje? Nam powiedział, że chciał się ty lko pani przedstawić. – To cholernie niesy mpaty czna zabawka, laleczko – rzekł trzeci. – Nie powinnaś czegoś takiego przy sobie nosić. To szukanie guza. Tak więc Jenny czekała, aż jej bracia wy jaśnią sprawę. Obaj by li na wy dziale prawa w Cambridge, po drugiej stronie rzeki. Jeden studiował, drugi wy kładał. „Obaj – pisał Garp – uważali, że stosowanie prawa jest czy mś wulgarny m, naprawdę wzniosłe jest studiowanie tej dy scy pliny ”.
Kiedy przy jechali, niewiele jej pomogli. – Wpędzasz matkę do grobu – powiedział jeden. – Szkoda, że nie zostałaś w Wellesley – dodał drugi. – Samotna dziewczy na musi się bronić – odparła Jenny. – Zachowałam się najwłaściwiej, jak mogłam. Ale jeden z braci zapy tał ją, czy może udowodnić, że nie łączy ły jej z ty m facetem żadne stosunki. – Tak mówiąc między nami – szepnął drugi – od jak dawna się z nim spoty kałaś? Ostatecznie jednak sprawa została wy jaśniona, kiedy policja odkry ła, że żołnierz pochodzi z Nowego Jorku, gdzie ma żonę i dziecko. By ł w Bostonie na przepustce i niczego bardziej nie pragnął niż tego, żeby ta historia nie dotarła do żony. Zgodzono się, że by łoby to okropne dla wszy stkich, więc zwolniono Jenny od wszelkiej odpowiedzialności. Kiedy zaczęła robić szum, że policja zatrzy mała skalpel, jeden z jej braci powiedział: – Na miłość boską, Jennifer, możesz sobie chy ba ukraść drugi. – Ale ja go wcale nie ukradłam – zaprotestowała. – Powinnaś mieć jakichś przy jaciół – doradził jej brat. – W Wellesley – podkreślili obaj. – Dziękuję wam bardzo, żeście przy jechali – rzekła Jenny. – A od czego jest rodzina? – odparł jeden z braci. – No cóż, więzy krwi – dodał drugi i zbladł pod wpły wem skojarzenia: strój Jenny cały by ł we krwi. – Jestem przy zwoitą dziewczy ną – zapewniła ich siostra. – Jennifer – rzekł najstarszy z trójki, jej ideał z dziecięcy ch lat, jeśli chodzi o rozsądek i prawość. By ł dość uroczy sty, kiedy powiedział: – Lepiej się nie zadawać z żonaty mi mężczy znami. – Nie powiemy matce – dodał drugi. – A już w żadny m razie ojcu! – dorzucił pierwszy i mrugnął do niej niezręcznie, usiłując stworzy ć atmosferę naturalnego ciepła. Wy krzy wił przy ty m twarz w gry masie, który na moment wy wołał u Jenny złudzenie, że jej ideał z czasów dzieciństwa dostał tiku. Bracia stali w pobliżu skrzy nki pocztowej z plakatem przedstawiający m Wuja Sama. Z jego wielkich łap spuszczał się malutki żołnierz, cały w brązach. Żołnierz miał wy lądować na mapie Europy. Tekst brzmiał: „Popierajcie naszy ch chłopców!”. Starszy brat Jenny popatrzy ł na siostrę przy glądającą się plakatowi. – I nie zadawaj się z żołnierzami – dodał, choć już za parę miesięcy sam miał zostać żołnierzem – jedny m z ty ch, którzy nie wrócą z wojny – i wpędzić ty m matkę do grobu, o czy m mówił kiedy ś z takim niesmakiem. Drugi brat Jenny miał zginąć długo po zakończeniu wojny w wy padku na żaglach. Miał się utopić w odległości kilku mil od brzegu, nad który m leżała posiadłość rodzinna Fieldsów w Dog’s Head Harbor. O jego zrozpaczonej żonie matka Jenny miała powiedzieć: „Jest w dalszy m ciągu młoda i atrakcy jna, a dzieci nie są takie uciążliwe. W każdy m razie jeszcze nie teraz. Z pewnością w odpowiednim czasie kogoś sobie znajdzie”. Ale to do Jenny zwróciła się wdowa w niecały rok po wy padku. Poinformowała się mianowicie, czy – jej zdaniem – nadszedł już „odpowiedni czas” i czy może zacząć sobie kogoś znajdy wać. Bała się urazić matkę. Py tała szwagierkę, czy uważa,
że może już przestać nosić żałobę. – Jeżeli nie czujesz takiej potrzeby, to po co ją w ogóle nosisz? – zapy tała Jenny. A w swojej biografii napisała: „Tej biedaczce trzeba by ło mówić, co powinna czuć”. „Moja matka powiedziała, że by ła to najgłupsza kobieta, jaką w ży ciu spotkała – napisał Garp. – A ona właśnie chodziła do Wellesley ”. Ale Jenny Fields, pożegnawszy się z braćmi w swoim niewielkim pokoiku, który wy najmowała w pobliżu Bostońskiego Miłosierdzia, by ła zby t oszołomiona, żeby się zdoby ć na odpowiednią wściekłość, a poza ty m obolała – dolegało jej ucho, tam gdzie ją palnął żołnierz, między łopatkami zaś miała bolesny skurcz mięśniowy, który nie pozwalał jej spać. Przy puszczała też, że musiała sobie coś wy wichnąć, kiedy portierzy złapali ją w hallu i wy kręcili jej ręce do ty łu. Doszła do wniosku, że na bóle mięśniowe dobry jest termofor z gorącą wodą; wstała, poszła do szafy i wy jęła jeden z prezentów matki. Nie by ł to jednak termofor. Słowo „termofor” okazało się eufemizmem na określenie czegoś, o czy m matka w ogóle nie by ła w stanie mówić. W paczce bowiem znajdował się iry gator. Matka Jenny wiedziała, do czego służą iry gatory ; wiedziała i Jenny. Nieraz pomagała pacjentkom w ich uży ciu, chociaż w szpitalu nie stosowano iry gacji w celu zapobiegania ciąży po stosunku, ty lko raczej dla higieny osobistej i w przy padku chorób wenery czny ch. Dla Jenny Fields zwy kły iry gator by ł łagodniejszą i dogodniejszą wersją iry gatora Valentine’a. Jenny rozwinęła wszy stkie paczki od matki. Każda zawierała iry gator. „Uży waj tego, kochanie, bardzo cię proszę!” – błagała ją starsza pani. Jenny wiedziała, że matka oczy wiście pragnie jej dobra – wy obrażała sobie jej ży cie seksualne jako nieuporządkowane i rozbuchane. Niewątpliwie, jakby to powiedziała, „od czasu Wellesley ”. Od czasu rzucenia Wellesley bowiem w jej przekonaniu Jenny uprawiała nierząd (jakby to również ona określiła) „ze zwy kłej szczeniackiej pozy ”. Jenny Fields wśliznęła się z powrotem do łóżka z iry gatorem napełniony m gorącą wodą i wtulony m pomiędzy łopatki; miała nadzieję, że zaciski, które zatrzy my wały wodę w zbiorniku, nie puszczą, na wszelki wy padek jednak ściskała węża w rękach, jak mały kauczukowy różaniec, a jego końcówkę, z dziureczkami, wsadziła do pustej szklanki. Całą noc leżała bezsennie, nasłuchując, czy iry gator nie przecieka. Na ty m sprośny m świecie – my ślała – jest się czy jąś żoną albo czy jąś dziwką – albo na najlepszej drodze do stania się jedny m czy drugim. A jeśli nie pasujesz do żadnej z ty ch kategorii, dają ci do zrozumienia, że coś jest z tobą nie w porządku. Ty lko że ze mną – my ślała – wszy stko jest w porządku. Taki by ł początek książki, dzięki której w wiele lat później Jenny Fields stała się sławna. Mówiono, że jej autobiografia łączy wy soki poziom literacki z przy stępnością, chociaż Garp twierdził, że dzieło matki reprezentuje mniej więcej poziom literacki katalogu Searsa i Roebucka. Ale w jaki sposób Jenny zy skała sobie opinię wulgarnej? W każdy m razie nie przez swoich braci prawników. Ani nie przez przy godę w kinie z mężczy zną, który zbrukał jej pielęgniarski strój. Nawet nie przez iry gatory matki, chociaż to one stały się bezpośrednią przy czy ną wy rzucenia Jenny z mieszkania. Jej gospody ni (zgry źliwa baba, która z sobie ty lko wiadomy ch względów podejrzewała w każdej kobiecie drzemiącego demona lubieżności) odkry ła w maleńkim pokoiku i łazience Jenny dziewięć iry gatorów. Sądziła ją według siebie: w pojęciu gospody ni Jenny musiała bać się zarażenia jeszcze bardziej niż ona sama. Albo, co gorsza, ta obfitość iry gatorów
świadczy ła o przerażającej potrzebie dokony wania iry gacji, który ch przy czy ny, możliwe do ogarnięcia umy słem, jawiły się gospody ni jedy nie w najkoszmarniejszy ch snach. Jak sobie wy jaśniła dwanaście par zdrowotny ch butów – nie ma nawet co mówić. Jenny uważała sprawę za tak absurdalną, a jej stosunek do prezentów rodziców by ł na ty le obojętny, że nie próbowała dy skutować; po prostu się wy prowadziła. Ale i nie to uczy niło ją wulgarną. Ponieważ bracia, rodzice i gospody ni niezależnie od jej zachowania przy pięli Jenny ety kietę rozwiązłej, uznała wszelką manifestację własnej niewinności za bezcelową i przy jęła postawę defensy wną. Wy najęła małe mieszkanko, co wy wołało nową lawinę iry gatorów ze strony matki i zdrowotnego obuwia ze strony ojca. Widocznie rozumowali tak: skoro już ma by ć kurwą, to niech przy najmniej będzie kurwą czy stą i właściwie obutą. Wojna do pewnego stopnia uchroniła Jenny przed nadmierny m rozpamięty waniem tego, jak fałszy wie ocenia ją rodzina, nie dopuszczając jednocześnie do powstania uczucia rozgory czenia czy rozczulania się nad sobą; Jenny nie by ła zresztą „pamiętliwa”. By ła natomiast dobrą pielęgniarką, bardzo oddaną swojej pracy. Wiele pielęgniarek zaciągało się w owy m czasie do wojska, ale Jenny nie marzy ła ani o zmianie munduru, ani o podróżach; jako ty p samotniczy nie interesowała się poznawaniem nowy ch ludzi. Sy stem hierarchii służbowej by ł dla niej dostatecznie iry tujący w Bostońskim Miłosierdziu; w wojskowy m szpitalu polowy m mogło by ć pod ty m względem ty lko gorzej. Przede wszy stkim brakowałoby jej dzieci. To głównie dla nich została w szpitalu, wtedy kiedy tak wiele jej koleżanek odeszło. Czuła, że jako pielęgniarka może dać z siebie najwięcej matkom i ich maleństwom – a nagle zrobiło się strasznie dużo dzieci, który ch ojcowie by li daleko, nie ży li albo zaginęli; Jenny przede wszy stkim chciała podtrzy mać na duchu ich matki. Prawdę powiedziawszy, zazdrościła im. Dla niej by ła to idealna sy tuacja: samotna matka z noworodkiem i mąż zestrzelony gdzieś nad Francją. Młoda kobieta z własny m dzieckiem i całe ży cie przed nimi – ty lko przed nimi dwojgiem. Dziecko pozbawione jakichkolwiek więzów, my ślała Jenny Fields. Prawie niepokalane poczęcie. Przy najmniej na przy szłość spokój z kuśkową kuracją. Te kobiety naturalnie nie zawsze by ły tak zadowolone ze swego losu, jak wy dawało się Jenny, że by łaby ona. Rozpaczały, przy najmniej niektóre z nich; wiele czuło się osamotniony ch; nieliczne by ły wściekłe na swoje pociechy, a niejedna źle znosiła brak męża i ojca dla dziecka. Jenny Fields podtrzy my wała je na duchu – by ła rzeczniczką samotności, tłumaczy ła im, w jak szczęśliwej znalazły się sy tuacji. – Czy nie uważasz, że jesteś porządną kobietą? – py tała. Większość z nich uważała, że jest. – A czy twoje dziecko nie jest piękne? Większość uważała, że jest. – A ojciec dziecka? Jaki by ł? – Próżniak – odpowiadała niejedna. – Świnia, cham, łgarz, picer i dziwkarz! Ale nie ży je! – szlochała. – Wobec tego jesteś teraz w lepszej sy tuacji – tłumaczy ła im Jenny. Niektóre kobiety dawały się po jakimś czasie przekonać, ale reputacja Jenny cierpiała z powodu tej krucjaty. Stosunek władz szpitalny ch do matek niezamężny ch nie by ł, ogólnie rzecz biorąc, pozy ty wny. – Maria Jenny zawsze dziewica – mówiły o niej inne pielęgniarki. – Nie chce iść na łatwiznę.
Dlaczego nie poprosi Boga, żeby dał jej dziecko? W swojej autobiografii Jenny napisała: „Chciałam pracować i ży ć samotnie. Zy skałam w ten sposób opinię seksualnie podejrzanej. A poza ty m chciałam mieć dziecko, nie dzieląc z nikim swojego ciała ani ży cia. I to też czy niło mnie seksualnie podejrzaną”. A także wulgarną. (Stąd Jenny wzięła swój sły nny ty tuł: „Seksualnie podejrzana, czy li autobiografia Jenny Fields”). Jenny Fields odkry ła, że znacznie łatwiej zy skać szacunek, szokując inny ch ludzi, niż próbując ży ć swoim własny m ży ciem, z zachowaniem odrobiny inty mności. Zapowiedziała więc koleżankom, że pewnego dnia znajdzie mężczy znę, który jej zrobi dziecko – ty lko ty le, nic więcej. Nie bierze też pod uwagę, że mógłby się do tego przy mierzać więcej niż raz, wy znała. A one oczy wiście naty chmiast rozpaplały to, komu się dało. Jenny nie czekała długo na propozy cje. Musiała się szy bko zdecy dować: albo się wy cofa ze wsty du, że jej tajemnica wy szła na jaw, albo będzie bezwsty dna. Pewien student medy cy ny zaoferował jej swoje usługi pod warunkiem, że w ciągu trzy dniowego weekendu da mu szansę przy najmniej sześciokrotnie. Jenny odparła, że widocznie sobie nie dowierza; ona woli coś pewniejszego. Jeden z anestezjologów zapewnił ją, że będzie płacił za naukę dziecka – aż do ukończenia college’u – ale Jenny zarzuciła mu, że ma za blisko osadzone oczy i krzy we zęby ; nie skaże przecież z góry swojego przy szłego dziecka na takie felery. Chłopak jednej z pielęgniarek potraktował ją brutalnie: zaskoczonej wręczy ł w szpitalnej kawiarni niemal pełną szklankę mętnej, lepkiej substancji. – Sperma – wy jaśnił, skinieniem głowy wskazując szklankę. – To wszy stko jeden sztos, ja tam się nie opieprzam. Jeżeli dajesz ty lko jedną szansę, to ja jestem człowiekiem, którego szukasz. – Jenny uniosła do góry szklankę i przy jrzała się chłodno ohy dnej zawartości. Bóg jeden wie, co to naprawdę by ło. Chłopak powiedział: – To po prostu próbka tego, czy m dy sponuję. Duża zawartość nasienia – dodał z uśmiechem. Jenny wy lała ciecz do doniczki z kwiatkiem. – Ja chcę mieć dziecko – wy jaśniła. – Nie mam zamiaru zakładać hodowli spermy. Zdawała sobie sprawę, że nie pójdzie jej gładko. Nauczy ła się znosić szy derstwa i odpowiadać na nie w ty m samy m sty lu. Uznali więc, że Jenny Fields jest wulgarna i że posuwa się za daleko. Żart to żart, ale ona robiła wrażenie naprawdę zdecy dowanej. Albo obstaje przy swoim z czy stego uporu, albo – co gorsza – my śli poważnie. Z kolegami ze szpitala nie chciała się ani pośmiać, ani przespać. Garp tak pisał o problemie swojej matki: „Jej koledzy wy czuli, że uważa się za coś lepszego od nich. A żaden mężczy zna tego nie lubi”. Przy jęli więc wobec Jenny Fields twardą polity kę. By ła to decy zja zarządu szpitala – „dla jej dobra” oczy wiście. Przede wszy stkim postanowili odsunąć ją od dzieci i matek. Dzieci rzuciły jej się na mózg, powiedzieli. Koniec z położnictwem dla Jenny Fields. Trzeba ją trzy mać z daleka od inkubatorów – ma za miękkie serce albo za słabą głowę. Tak więc Jenny została odseparowana od matek i dzieci. To dobra pielęgniarka, przy znali zgodnie, niech teraz spróbuje swoich sił na oddziale intensy wnej terapii. Wiedzieli z doświadczenia, że pielęgniarka pracująca w Bostońskim Miłosierdziu na oddziale intensy wnej
terapii musi stracić zainteresowanie dla własny ch problemów. Oczy wiście Jenny orientowała się, dlaczego odsunęli ją od dzieci; by ło jej ty lko przy kro, że tak nisko oceniają jej opanowanie. Ponieważ to, czego chciała, wy dawało im się dziwne, automaty cznie odmówili jej cnoty wstrzemięźliwości. Ludzie są nielogiczni, my ślała. A jeśli chodzi o zajście w ciążę, ma czas. Nie musi się śpieszy ć. Ostatecznie to po prostu część jej ży ciowego planu. Trwała wojna. Na oddziale intensy wnej terapii Jenny miała okazję zapoznać się lepiej z jej skutkami. Szpitale dy żurne przy sy łały tu pacjentów specjalny ch, wśród który ch zdarzały się zawsze przy padki beznadziejne. By li przeciętni starzy ludzie, który ch ży cie wisiało jak zwy kle na włosku; by ły zwy kłe wy padki przy pracy i wy padki samochodowe, i straszliwe wy padki z dziećmi. Ale Jenny miała głównie do czy nienia z żołnierzami. To, co im się zdarzało, trudno by ło nazwać wy padkami. Jenny na własną rękę klasy fikowała żołnierzy według ty ch niewy padków; dzieliła ich na różne kategorie. 1. A więc by li przede wszy stkim poparzeni – w przeważającej części na okrętach (najcięższe przy padki pochodziły ze Szpitala Mary narki Wojennej w Chelsea), ale również w samolotach i na ziemi. Jenny nazy wała ich Skórny mi. 2. Ty ch, co zostali ranni albo odnieśli inne poważne obrażenia wewnętrzne, nazy wała Organami Wewnętrzny mi albo po prostu Organami. 3. By li tacy, który ch urazy wy dawały się Jenny niemal misty czne, ci, który ch już „po tej stronie” właściwie nie by ło, a który m stało się coś w kręgosłup czy w głowę. Czasami przejawiało się to paraliżem, a czasem „stanem nieważkości”. Jenny nazy wała ich Nieobecny mi. Część Nieobecny ch kwalifikowała się zarazem do Skórny ch lub do Organów. Dla takich wszy scy mieli jedną nazwę. 4. By li to Denaci. „Mój ojciec – pisał Garp – by ł Denatem. Z punktu widzenia matki czy niło go to szczególnie atrakcy jny m: żadny ch związków”. Ojciec Garpa by ł strzelcem pokładowy m, którego spotkał niewy padek w powietrzu nad Francją. „Strzelec pokładowy – pisał Garp – to członek załogi bombowca najbardziej wy stawiony na ogień przeciwlotniczy z ziemi, czy li na flak; flak często wy glądał dla strzelca pokładowego jak wy rzucony w górę kałamarz pełen atramentu, który rozpry skiwał się po niebie jak po bibule. Taki właśnie mały mężczy zna (bo żeby się zmieścić w wieży czce strzelniczej, należało by ć mały m) siedział skulony wraz z karabinami maszy nowy mi w swoim ciasny m gnieździe jak w kokonie, w który m przy pominał owada zatopionego w szkle. Wieży czka by ła to metalowa kula z oszklony m otworem strzelniczy m; tkwiła ona w podwoziu B-17 jak rozdęty pępek, jak sutek na brzuchu bombowca. Wewnątrz maleńkiej kopułki znajdowały się dwa karabiny maszy nowe kalibru pięćdziesiąt i niski, drobny mężczy zna, którego zadaniem by ło śledzenie w celowniku nieprzy jacielskich my śliwców, atakujący ch jego bombowiec. Kiedy wieży czka się obracała, strzelec obracał się razem z nią. Na wierzchu drewniany ch poręczy znajdowały się przy ciski służące do odpalania działek. Trzy mający się ty ch poręczy strzelec wy glądał jak groźny embrion zawieszony w absurdalnie wy eksponowany m worku płodowy m bombowca, nastawiony wy łącznie na ochronę matki. Te rączki służy ły również do sterowania wieży czką, uniemożliwiając strzelcowi odstrzelenie własny ch śmigieł.
Mając pod sobą niebo, uczepiony samolotu jak spóźniona my śl, strzelec musiał odczuwać szczególny chłód. Przy lądowaniu wciągano wieży czkę – to znaczy najczęściej. Niewciągnięta wieży czka krzesałaby iskry na stary m pasie startowy m równie gwałtownie, jak samochód wy ścigowy. Sierżant technik Garp, by ły strzelec, którego otrzaskanie z gwałtowną śmiercią trudno przecenić, służy ł w Ósmej Armii Powietrznej bombardującej konty nent z Anglii. Zanim został strzelcem pokładowy m, służy ł jako przedni strzelec na B-17C i strzelec boczny na B-17E. Garpowi nie podobały się urządzenia na B-17E. W klatce piersiowej samolotu siedziało ściśnięty ch dwóch mężczy zn, ze stanowiskami karabinów naprzeciwko siebie, i Garp zawsze obry wał w ucho, ilekroć jego kumpel obracał działko w ty m samy m momencie, co on. W późniejszy ch modelach, z powodu tej właśnie niedogodności, stanowiska strzelnicze umieszczono naprzemianlegle. Ale z tej innowacji sierżant Garp nie zdąży ł już skorzy stać. Jego pierwszy m zadaniem bojowy m by ł lot na maszy nie ty pu B-17E na miasto Rouen we Francji 17 sierpnia 1942 roku. Lot odby ł się bez strat. Sierżant technik Garp pełniący funkcję strzelca bocznego oberwał wtedy od swego kumpla raz w lewe ucho i dwa razy w prawe. Wy nikało to częściowo z faktu, że kumpel by ł wy ższy i jego łokcie wy padały na poziomie uszu Garpa. Owego pierwszego dnia nad Rouen w wieży czce znajdował się niejaki Fowler, mężczy zna jeszcze mniejszy od Garpa. Przed wojną Fowler pracował jako dżokej. By ł lepszy m strzelcem od Garpa, ale Garp marzy ł o ty m, żeby zająć jego miejsce. Garp by ł sierotą, musiał jednak lubić samotność i wy raźnie miał dosy ć tłoku i poszturchiwania przez swego doty chczasowego towarzy sza, strzelca bocznego. Oczy wiście, jak wielu strzelców, my ślał o swoim pięćdziesiąty m czy który mś tam z rzędu zadaniu bojowy m, a po nim o przeniesieniu do Drugiej Armii Powietrznej – do dowództwa lotnictwa szkoleniowego – skąd mógłby spokojnie przejść na emery turę jako instruktor strzelecki. Ale dopóki Fowler nie zginął, Garp zazdrościł mu jego osobistego miejsca, jego dżokejskiego poczucia odosobnienia. – Wieży czka to fatalne miejsce dla kogoś, kto dużo pierdzi – utrzy my wał Fowler. By ł to człowiek cy niczny, z iry tujący m suchy m pokasły waniem i jak najgorszą reputacją wśród pielęgniarek szpitala polowego. Fowler rozbił się podczas przy musowego lądowania na niebrukowanej drodze. Golenie podwozia poszły na wy bojach, w wy niku czego wy siadło urządzenie sterowania podwoziem. Samolot z całą siłą zary ł brzuchem w ziemię, rozwalając wieży czkę z nieproporcjonalną siłą drzewa miażdżącego winogrono. Fowler, który zawsze twierdził, że bardziej ufa maszy nom niż koniom i ludziom, siedział skulony w niewciągniętej wieży czce, kiedy samolot na nim wy lądował. Strzelcy boczni, nie wy łączając sierżanta Garpa, widzieli, jak szczątki wieży czki wy pry skują spod brzucha bombowca. Szef sztabu, który by ł akurat najbliżej miejsca wy padku, zwy miotował w swoim jeepie. Dowódca dy wizjonu nie musiał nawet czekać na oficjalny komunikat o śmierci Fowlera, by mianować na jego miejsce następnego co do wzrostu spośród strzelców dy wizjonu. Maleńki sierżant technik Garp zawsze marzy ł o ty m, żeby zostać strzelcem pokładowy m. Został nim we wrześniu 1942 roku.
„Moja matka miała fioła na punkcie szczegółów” – pisał Garp. Kiedy przy nosili nowego rannego, Jenny Fields przede wszy stkim py tała lekarza o okoliczności wy padku, a następnie dokony wała swojej milczącej klasy fikacji: Skórni, Organy, Nieobecni i Denaci. Wy my ślała też różne sztuczki, żeby lepiej zapamiętać nazwisko i rodzaj upośledzenia. Na przy kład: porucznik Jones zgubił wąs, kapral Perez stracił interes, major Brook nie ma nóg i tak dalej. Sierżant Garp by ł tajemnicą. Podczas swojego trzy dziestego piątego lotu nad Francją maleńki strzelec pokładowy nagle przestał strzelać. Pilot zauważy ł brak ognia z wieży czki i pomy ślał, że Garp oberwał. Ale jeśli tak by ło, nie odczuł tego w brzuchu swojej maszy ny. Miał nadzieję, że i Garp specjalnie nie odczuł. Po wy lądowaniu pośpieszy ł, żeby przenieść Garpa do kosza motocy kla sanitarnego, ponieważ akurat wszy stkie ambulanse by ły zajęte. Siedząc już w koszu, maleńki sierżant technik zaczął się onanizować. Przy czepa miała brezentowy fartuch na wy padek niepogody ; pilot zaciągnął go śpiesznie. W brezencie znajdowała się szy bka, przez którą młody lekarz, pilot i zbierający się gapie mogli obserwować sierżanta Garpa. Jak na tak niewielkiego mężczy znę, miał on wy jątkowo duży członek w stanie erekcji, ale zabawiał się nim z nie większą wprawą niż dziecko, a już w żadny m razie nie dorówny wał mistrzostwem małpie w zoo. Małpę natomiast przy pominał czy m inny m: ze swojej klatki niewinnie patrzy ł w oczy istotom ludzkim, które go obserwowały. – Garp? – powiedział pilot. Czoło Garpa upstrzone by ło krwawy mi kropkami, w przeważającej części zeschnięty mi, ale jego pilotka, przy ssana do czubka głowy, ociekała krwią. Poza ty m sierżant wy dawał się bez najmniejszego draśnięcia. – Garp! – krzy knął pilot. W metalowej kuli mieszczącej NKM-y 1 widniała szczelina; wy glądało na to, że flak trafił stanowiska karabinów maszy nowy ch, uszkadzając ich obudowy, a nawet obluzowując drążki z włącznikami, aczkolwiek ręce Garpa nie odniosły żadny ch obrażeń – po prostu by ły wy jątkowo niezdarne przy masturbacji. – Garp! – wrzasnął pilot. – Garp? – powtórzy ł Garp. Przedrzeźniał pilota jak by stra papuga albo kruk. – Garp – powiedział, jakby się dopiero w tej chwili nauczy ł tego słowa. Pilot skinął głową, zachęcając go do zapamiętania własnego nazwiska. Garp uśmiechnął się. – Garp – rzucił. Najwy raźniej uważał, że ludzie się w ten sposób pozdrawiają. Nie „Cześć, cześć”, ty lko „Garp, Garp”. – Jezu, Garp – rzekł pilot. Szy ba w luku wieży czki cała by ła podziurawiona i popękana. Lekarz otworzy ł okienko w brezencie przy czepy motocy klowej i spojrzał Garpowi w oczy. Coś by ło z ty mi oczami nie w porządku – obracały się dokoła niezależnie jedno od drugiego. Lekarz pomy ślał, że świat w oczach Garpa wznosi się do góry, przepły wa obok, a następnie znów wznosi się do góry – o ile sierżant w ogóle widzi. Jednego w owy m czasie ani pilot, ani młody lekarz nie wiedzieli, a mianowicie, że ostre metalowe odpry ski – skutek ognia arty lery jskiego – uszkodziły jeden z nerwów okoruchowy ch w mózgu Garpa, nie oszczędzając inny ch jego rejonów. Nerw okoruchowy składa się głównie z włókien ruchowy ch, które unerwiają większość mięśni gałki ocznej. Co do pozostałej części mózgu – doznane obrażenia, cięcia i uby tki przy pominały w skutkach wy konaną dość niedbale lobotomię płata czołowego. Lekarz bał się, jak dalece niedbała może się okazać ta lobotomia, i dlatego postanowił nie ruszać przy lepionej do głowy sierżanta zakrwawionej pilotki, naciśniętej na czoło tak głęboko, że doty kała napiętego, bły szczącego guza, który właśnie zauważy li. Wszy scy zaczęli się rozglądać za
kierowcą wy miotujący m gdzieś dy skretnie w ukry ciu i lekarz uznał, że najlepiej będzie, jeśli posadzi kogoś w przy czepie obok Garpa, a sam poprowadzi motocy kl. – Garp? – zwrócił się Garp do lekarza, wy próbowując to nowe słowo. – Garp – potwierdził lekarz. Sierżant by ł wy raźnie zadowolony. Z powodzeniem dokonując dzieła masturbacji, trzy mał obie niewielkie dłonie na imponujący m członku. – Garp! – szczeknął. W jego głosie brzmiała radość, ale zarazem i zdziwienie. Przewrócił oczami w stronę swojej widowni, błagając świat, żeby wzniósł się do góry i zamarł. Nie by ł pewien tego, co zrobił. – Garp? – zapy tał z powątpiewaniem. Pilot poklepał go po ramieniu i skinął do pozostały ch członków załogi, jakby chciał powiedzieć: „Chłopcy, trzeba sierżanta wesprzeć. Musi się poczuć swojsko”. I mężczy źni, oniemiali z wrażenia na widok jego wy try sku, wy krzy knęli jak jeden mąż: – Garp! Garp! Garp! – niby ży czliwy chór fok – ku pokrzepieniu Garpa. Ranny skinął głową, uszczęśliwiony, ale lekarz wy ciągnął rękę i zatroskany szepnął: – Nie! Proszę nie ruszać głową, dobrze? Garp, proszę nie ruszać głową. – Błądzące oczy Garpa ominęły pilota i lekarza, którzy czekali, aż wrócą na swoje miejsce. – Spokojnie, Garp – szepnął pilot. – Siedź spokojnie, dobrze? Twarz Garpa promieniowała czy sty m spokojem. Trzy mający oburącz więdnącego członka mały sierżant miał taką minę, jakby zrobił to, czego po nim właśnie oczekiwano. W Anglii nie by li w stanie pomóc sierżantowi Garpowi. Miał szczęście, że wrócił do rodzinnego Bostonu na długo przed zakończeniem wojny. Właśnie zgłaszano pretensje pod adresem pewnego senatora. W arty kule redakcy jny m jednego z bostońskich dzienników oskarżano Mary narkę Stanów Zjednoczony ch, że odsy ła do domu ty lko ty ch ranny ch, którzy pochodzą z zamożny ch i znaczniejszy ch rodzin amery kańskich. Aby uspokoić te ohy dne plotki, senator oświadczy ł, że każdemu ciężko rannemu, który ma szansę powrotu do kraju, „przy sługuje takie prawo, nawet jeśli jest sierotą”. By ło wtedy trochę zachodu z poszukiwaniem ciężko rannego sieroty, ale żeby dowieść rzetelności senatorskiej obietnicy, znaleziono w końcu idealną wprost osobę. Sierżant technik Garp by ł bowiem nie ty lko sierotą; by ł również krety nem, którego słownik składał się z jednego słowa i który nawet nie mógł się poskarży ć w prasie. A do tego jeszcze na wszy stkich zdjęciach wy chodził uśmiechnięty.
Kiedy zidiociałego sierżanta przy wieziono do Bostońskiego Miłosierdzia, Jenny Fields miała kłopot ze sklasy fikowaniem go. Bardziej potulny niż dziecko, z całą pewnością zaliczał się do Nieobecny ch, ale nie wiedziała, czy mu przy padkiem czegoś jeszcze nie brakuje. – Halo, jak się mamy ! – zagadnęła, kiedy go wwieziono uśmiechniętego na oddział. – Garp! – warknął sierżant. Nerw okoruchowy zregenerował się częściowo i Garp nie przewracał już oczy ma, które teraz jak gdy by pląsały. Na dłoniach miał jednak coś w rodzaju rękawiczek z gazy – wy nik oparzeń, jakich nabawił się podczas przy padkowego pożaru na oddziale szpitalny m okrętu transportowego. Na widok płomieni bowiem wy ciągnął ręce, przenosząc sobie ogień na twarz; stracił w ten sposób brwi. Jenny przy pominał ogoloną sowę.
Te poparzenia kwalifikowały go jednocześnie i do Skórny ch, i do Nieobecny ch. Z rękami tak grubo obandażowany mi nie mógł się jednak onanizować, co jak głosiły jego papiery, robił często, z powodzeniem i bez jakichkolwiek zahamowań. Ci, którzy się nim bliżej interesowali od czasu pożaru na okręcie, obawiali się, że zdziecinniały strzelec pokładowy pozbawiony jedy nej dorosłej rozry wki popadnie w depresję – przy najmniej do chwili całkowitego wy gojenia rąk. Nie można by ło wy kluczy ć, że Garp odniósł również obrażenia wewnętrzne. Wiele odłamków dostało mu się do głowy ; niejeden ulokował się w miejscu zby t delikatny m, żeby go można by ło usunąć. Ale pry mity wna lobotomia, jakiej ofiarą padł sierżant, wcale nie musiała by ć procesem zakończony m; wewnętrzna deterioracja mogła nadal postępować. „Ogólna degeneracja człowieka jest i tak dostatecznie skomplikowana – pisał Garp – nawet bez ingerencji ognia arty lery jskiego w jego sy stem”. Przed sierżantem Garpem by ł pacjent z podobny mi uszkodzeniami mózgu. Miesiącami trzy mał się nieźle; po prostu stale mówił do siebie i od czasu do czasu lał w łóżko. A potem nagle zaczął tracić włosy i miał kłopoty z kończeniem zdań. Przed samą śmiercią włosy wy rosły mu na piersiach. Na podstawie dowodów rzeczowy ch – cieni i biały ch smug na zdjęciach rentgenowskich – należało zaliczy ć Garpa do Denatów. Ale dla Jenny Fields wy glądał on bardzo przy jemnie. Niewielki, schludny mężczy zna, by ły strzelec pokładowy wy dawał jej się bezpośredni i niewinny w swoich potrzebach dwulatka. Wołał „Garp!”, kiedy by ł głodny, i „Garp!” na znak zadowolenia; py tał „Garp?”, kiedy go coś zdziwiło albo kiedy się zwracał do obcy ch; poznając kogoś, mówił po prostu „Garp” – bez znaku zapy tania. Najczęściej stosował się do poleceń, ale nie należało mu ufać – łatwo zapominał i albo by ł posłuszny jak sześciolatek, albo bezmy ślnie ciekawy jak półtoraroczne dziecko. Jego stany depresy jne, skrupulatnie odnotowy wane w karcie choroby, wy stępowały jednocześnie z erekcjami. W takich chwilach ujmował swego biednego dorosłego wacka między obandażowane dłonie i płakał. Płakał, bo przez gazę nie by ło tak przy jemnie, jak to zachował w niedawny m wspomnieniu swoich rąk, ale również dlatego, że wszelki doty k urażał poparzone miejsca. To właśnie w ty ch momentach przy chodziła do niego Jenny. Drapała go po plecach, między łopatkami, aż wy ginał głowę do ty łu jak kot, i przemawiała do niego cały czas głosem przy jacielskim, podniecająco modulowany m. Większość pielęgniarek mruczała monotonnie do swoich pacjentów, wy dając z siebie usy piający dźwięk o niezmiennej tonacji, ale Jenny wiedziała, że Garpowi nie sen jest potrzebny. Wiedziała, że jest niemowlęciem znudzony m i wy magający m zabawiania. A więc go zabawiała. Na przy kład nastawiała mu radio. Niektóre programy jednak denerwowały Garpa, choć nikt nie wiedział dlaczego. Inne natomiast audy cje wy woły wały u niego nieprawdopodobne wprost erekcje, które z kolei prowadziły do depresji, i tak w koło. Jeden z programów, ale ty lko raz, wy wołał u Garpa polucję, co wprawiło go w takie zdumienie i zachwy t, że od tej pory chciał ciągle widzieć radio. Jenny jednak nie by ła w stanie po raz drugi złapać tej audy cji, nie zdołała więc powtórzy ć przedstawienia. Wiedziała, że gdy by mogła podłączy ć go do tego specjalnego polucy jnego programu, zarówno jej rola, jak i jego ży cie stały by się znacznie lżejsze. Ale cóż, nie by ło to takie proste. Jenny zaprzestała wreszcie prób nauczenia Garpa nowego słowa. Kiedy w trakcie karmienia widziała, że mu jedzenie smakuje, mówiła: – Dobre, prawda? To jest dobre.
– Garp! – zgadzał się z nią Garp. A kiedy wy pluwał to, co miał w ustach, na śliniak i wy krzy wiał się, mówiła: – Niedobre! A to jest niedobre, prawda? – Garp! – krztusił się Garp. Pierwszą oznaką cofania się Garpa w rozwoju, jaką Jenny dostrzegła, by ło opuszczanie przez sierżanta zgłoski G. Pewnego ranka powitał ją: – Arp. – Garp – poprawiła go stanowczy m głosem. – Garp. – Arp – powtórzy ł. Jenny wiedziała, że go traci. Z każdy m dniem wy dawał się młodszy. We śnie niestrudzenie młócił powietrze pięściami, wy dy mał wargi, ssał, trzepotał powiekami. Jenny spędziła przy niemowlętach wiele czasu, wiedziała, że strzelec pokładowy ssie przez sen. Zastanawiała się nawet, czy nie wy kraść z oddziału położniczego smoczka, ale od pewnego czasu trzy mała się od tamtego miejsca z daleka; denerwowały ją dowcipy („Maria Jenny Zawsze Dziewica rąbnęła sztuczny cy cek dla swojego malca. Kto jest szczęśliwy m ojcem, Jenny ?”). Obserwując sierżanta Garpa, jak ssie przez sen, my ślała o ty m, że jego ostateczny regres będzie spokojny : powróci do stanu embrionalnego i przestanie oddy chać płucami; jego osobowość dozna błogiego rozszczepienia – połową zawładną sny jaja, połową plemników. W końcu po prostu przestanie istnieć. I niemal dokładnie tak by ło. Faza oseska przy brała u Garpa tak ostrą formę, że budził się regularnie jak niemowlę karmione co cztery godziny, a nawet płakał jak niemowlę – purpurowiał na twarzy, try skając łzami, które w jednej chwili wy sy chały pod wpły wem dźwięków radia, pod wpły wem głosu Jenny. Kiedy ś, podczas drapania po plecach, Garp czknął. Jenny wy buchnęła płaczem. Siedząc na brzegu łóżka, ży czy ła mu szy bkiej, bezbolesnej drogi powrotnej do łona i dalej. Gdy by ty lko ręce mu się wy goiły, my ślała. Mógłby przy najmniej ssać palec. Kiedy budził się ze swoich niemowlęcy ch snów spragniony ssania, a przy najmniej tak mu się wy dawało, Jenny wkładała mu do ust własny palec. Mimo że miał normalne zęby, w swojej świadomości oseska by ł bezzębny, dlatego też nigdy jej nie ugry zł. I właśnie to spostrzeżenie skłoniło Jenny pewnej nocy do tego, by mu dać piersi. Ssał niestrudzenie, niezrażony jałowością tego zajęcia. Jenny pomy ślała, że jeśli Garp nie przestanie jej ssać, dostanie w końcu pokarmu – tak potężny czuła w łonie zew natury zarówno macierzy ńskiej, jak i seksualnej. Jej pragnienie by ło tak silne, że przez chwilę uważała samo karmienie piersią zdziecinniałego strzelca pokładowego za wy starczające do aktu poczęcia. I niemal dokładnie tak by ło. Z tą różnicą, że strzelec Garp by ł niemowlęciem ty lko do pewnego stopnia. Którejś nocy bowiem, podczas karmienia, Jenny spostrzegła, że doznaje on erekcji, która aż uniosła prześcieradła; niezdarnie, zabandażowany mi rękami zaczął się onanizować, popiskując z rozczarowania i jednocześnie rzucając się dziko na jej pierś. Tej nocy Jenny postanowiła mu pomóc. Chłodną, wy talkowaną dłonią ujęła jego członek; Garp przestał ssać – dźgał ty lko nosem jej pierś. – Ar – jęknął. Nie wy mawiał już P. Niegdy ś Garp, później Arp, teraz zaledwie Ar; Jenny wiedziała, że umiera. Została mu już ty lko jedna samogłoska i jedna spółgłoska. Kiedy się spuścił, poczuła w ręce mokro i ciepło. Pod prześcieradłem zapachniało latem
i cieplarnią, absurdalny m urodzajem; ży cie wprost z ręki. Cokolwiek by na ty m posiać, bujnie rozkwitnie. Sperma Garpa natchnęła Jenny taką właśnie my ślą: gdy by w cieplarni rozlać choć trochę tego pły nu, z ziemi wy strzelą dzieci. Poświęciła dwadzieścia cztery godziny na przemy ślenie tej sprawy. – Garp? – szepnęła. Rozpięła bluzkę i wy jęła piersi, które zawsze uważała za zby t duże. – Garp? – powtórzy ła mu do ucha; zatrzepotał powiekami, wy ciągnął usta. Otaczał ich biały całun, zasłona, która miała zapobiegać ucieczkom chory ch z oddziału. Po jednej stronie Garpa leżał Skórny – ofiara miotacza ognia, oślizły od jakiejś maści, cały owinięty w gazę. Nie miał powiek, więc robił wrażenie, że ich bez przerwy obserwuje, ale by ł ślepy. Jenny zdjęła swoje solidne pielęgniarskie obuwie, odpięła białe pończochy, wy szła z sukienki. Dotknęła palcem ust Garpa. Po drugiej stronie spowitego w biel łóżka sierżanta leżał Organ na najlepszej drodze do stania się Nieobecny m. Stracił większą część jelita cienkiego i odby t; obecnie miał kłopoty z nerkami, a i wątroba dawała mu się we znaki. Dręczy ły go potworne koszmary – śniło mu się, że bez przerwy musi oddawać mocz i się wy próżniać, choć dla niego by ło to już ty lko echo przeszłości. W chwili obecnej bowiem robił te rzeczy zupełnie nieświadomie za pośrednictwem rurek do gumowy ch worków. Jęczał często, ale w przeciwieństwie do Garpa cały mi słowami. – Gówno – jęknął. – Garp? – wy szeptała Jenny. Wy sunęła się z halki i majtek, zdjęła stanik i naciągnęła prześcieradło. – Chry ste – powiedział cicho Skórny ; całe wargi miał w pęcherzach od oparzeń. – Cholerne gówno! – wrzasnął Organ. – Garp – rzekła Jenny Fields. Ujęła go za szty wny członek i dosiadła okrakiem. – Aaa – powiedział Garp. Już nawet nie wy mawiał r. Skala jego możliwości wy rażania uczuć została zredukowana do jednej samogłoski. – Aaa – powtórzy ł, kiedy Jenny włoży ła go sobie do środka i usiadła cały m ciężarem. – Garp? – spy tała. – W porządku? Dobrze ci, Garp? – Dobrze – odparł bardzo wy raźnie. Ale by ło to jedy ne słowo, jakie doby ł ze swojej zdewastowanej pamięci, wy powiedziane jasno w chwili, kiedy w nią wszedł. Pierwsze i ostatnie prawdziwe słowo, jakie Jenny usły szała z jego ust: dobrze. Kiedy członek mu zwiotczał, a ży ciodajny pły n wy ciekł z Jenny, z powrotem cofnął się w swoje „Aaa”, zamknął oczy i zasnął. Jenny podetknęła mu pierś, ale nie okazał głodu. – Boże! – wy krzy knął Skórny, bardzo ostrożnie wy mawiając „ż”; miał poparzony również języ k. – Cii! – warknął Organ. Jenny Fields umy ła Garpa i siebie ciepłą wodą z my dłem w białej emaliowanej szpitalnej misce. Oczy wiście nie zamierzała wziąć iry gacji i nie miała wątpliwości, że magia zadziałała. Czuła się bardziej ży zna niż gleba uprawna – niż nawieziona ziemia – i czuła również w sobie wy try sk Garpa tak obfity jak strumień z hy drantu latem. Jenny nigdy tego z Garpem nie powtórzy ła. Nie by ło powodu. Nie sprawiało jej to przy jemności. Od czasu do czasu ty lko wy ciągała ku niemu pomocną dłoń, a kiedy płakał, podawała mu pierś, ale po upły wie kilku ty godni skończy ły się erekcje sierżanta. Zdjęli mu z rąk bandaże i stwierdzili, że nawet proces gojenia postępuje w odwrotny m kierunku; od nowa założy li opatrunki. Stracił całe zainteresowanie ssaniem. Jego sny, zauważy ła Jenny, mogły by ć równie
dobrze snami ry by. Wiedziała, że Garp z powrotem znalazł się w łonie; skulony pośrodku łóżka, przy jął pozy cję embrionalną. Przestał wy dawać jakiekolwiek dźwięki. Pewnego ranka, patrząc, jak wierzga swoimi mały mi, słaby mi nóżkami, odniosła wrażenie, że poczuła w środku kopnięcie. I chociaż by ło jeszcze za wcześnie, by mogła to by ć prawda, wiedziała, że ta prawda jest w drodze. Wkrótce Garp przestał kopać. W dalszy m ciągu oddy chał płucami, ale Jenny nie miała wątpliwości, że to ty lko przy kład zdolności adaptacy jny ch ludzkiego organizmu. Nie chciał jeść; musieli go odży wiać kroplówką i w ty m celu od czasu do czasu podłączali go do czegoś w rodzaju pępowiny. Jenny z niepokojem oczekiwała ostatniej fazy. Czy skończy się to jakąś rozpaczliwą walką spermy ? Czy plemnik się usunie, obnażając jajo, które będzie oczekiwało śmierci? Jak też w podróży powrotnej małego Garpa dokona się podział jego duszy ? Ale ta faza przeszła dla Jenny całkowicie niepostrzeżenie. Pewnego dnia, kiedy miała wolne, sierżant technik Garp umarł. „A kiedy ż indziej mógł umrzeć? – napisał Garp. – Nieobecność mojej matki by ła dla niego jedy ną szansą ucieczki”. „Oczy wiście, że coś czułam, kiedy umarł – napisała Jenny Fields w swojej sły nnej autobiografii. – Ale najlepsze, co z niego zostało, by ło we mnie. Najlepsze dla nas obojga, bo on ty lko w ten sposób mógł ży ć, a ja ty lko w ten sposób chciałam mieć dziecko. Fakt, że świat uznał to za coś nienormalnego, przekonał mnie jedy nie, że świat nie szanuje praw jednostki”. By ł rok 1943. Kiedy ciąża zaczęła by ć widoczna, Jenny straciła pracę. Stało się oczy wiście to, czego oczekiwali jej rodzice i bracia; nikt się nie zdziwił. Jenny już dawno zaniechała prób przekonania ich o swojej niewinności. Poruszała się po wielkich kory tarzach rodzinnej rezy dencji w Dog’s Head Harbor jak zadowolony duch. Jej pogoda intry gowała rodzinę, która wreszcie zostawiła ją w spokoju. Tak po cichu Jenny by ła właściwie zupełnie szczęśliwa i choć wiele czasu musiała poświęcać w my ślach przy szłemu dziecku, o dziwo, sprawa imienia nigdy jej nie przy szła do głowy. Bo kiedy urodziła dziewięciofuntowego chłopca, nie wiedziała, jak go nazwać. Matka Jenny spy tała córkę, jak mały ma mieć na imię, ale by ło to tuż po porodzie i zaży ciu przez Jenny środka uspokajającego, niewiele się więc dowiedziała. – Garp – odparła Jenny. Jej ojciec, król obuwia, my ślał, że po prostu czknęła, ale matka wy szeptała: – Ma mieć na imię Garp. – Garp? – zdziwił się ojciec. Wiedzieli, że w ten sposób mają szansę dowiedzieć się, kto by ł ojcem dziecka. Jenny oczy wiście nie przy znała się do niczego. – Dowiedz się, czy to jest imię, czy nazwisko skurwy sy na – szepnął ojciec Jenny do matki. – Czy to jest imię, czy nazwisko, kochanie? – zapy tała matka Jenny. Jenny by ła bardzo śpiąca. – Garp – odparła. – Po prostu Garp. To wszy stko. – Ja my ślę, że to jest nazwisko – zwróciła się matka Jenny do ojca. – To co jest imieniem? – zapy tał ojciec Jenny z wściekłością. – Nie wiem – wy mamrotała Jenny. By ła to prawda, nie znała jego imienia. – Ona nawet nie zna jego imienia! – ry knął ojciec. – Kochanie – powiedziała matka – przecież musiał mieć jakieś imię. – Sierżant technik Garp – odparła Jenny Fields.
– Cholerny żołnierz, wiedziałem – rzekł ojciec. – Sierżant technik? – zapy tała matka Jenny. – S.T. – odpowiedziała Jenny Fields. – S.T. Garp. Tak się będzie nazy wało moje dziecko. – Zasnęła. Ojciec Jenny szalał. – S.T. Garp! – wy krzy kiwał. – Cóż to za imię dla dziecka? – Jego własne – wy jaśniła mu Jenny później. – Jego własne, do cholery. Najwłaśniejsze. „Przy jemnie by ło chodzić do szkoły, mając takie imię – pisał Garp. – Nauczy ciele stale py tali, co oznacza » S.T.« . Początkowo odpowiadałem, że to po prostu inicjały, ale i tak mi nikt nie wierzy ł. Wobec tego zacząłem ich odsy łać do matki. Zadzwońcie do mojej mamy. Ona wam wy tłumaczy ”. Dzwonili więc. I poczciwa Jenny wy łuszczała im swoje poglądy. Tak wy glądał świat dany S.T. Garpowi urodzonemu z dobrej pielęgniarki na jej własne ży czenie i z nasienia strzelca pokładowego; by ł to jego ostatni strzał.
1 NKM – Największy Karabin Maszy nowy (przy p. tłum.).
II
KREW I BŁĘKIT
S.T. Garp zawsze podejrzewał, że umrze młodo. „Jak mój ojciec – pisał – jestem spod znaku krótkości. Jestem człowiekiem jednego strzału”. Mało brakowało, by dorastał na terenie szkoły żeńskiej, gdzie zaproponowano jego matce posadę szkolnej pielęgniarki. Ale Jenny Fields dostrzegła ponurą przy szłość, jaką mogłaby mu zgotować: jej mały Garp w otoczeniu samy ch kobiet (zaoferowano im mieszkanie w jednej z burs). Wy obrażała sobie pierwsze doświadczenia seksualne swojego sy na – fantazja zainspirowana widokiem i atmosferą żeńskiej pralni, gdzie dziewczęta dla zabawy zakopy wały by malca w miękkich zaspach damskiej bielizny. Jenny nawet podobałaby się taka praca, ale odmówiła ze względu na Garpa. Zamiast tego zaangażowała się w wielkiej i sły nnej szkole w Steer ing, gdzie miała by ć po prostu jeszcze jedną z wielu pielęgniarek i gdzie dostała mieszkanie w zimnej, przy pominającej więzienie przy budówce przeznaczonej na szkolną infirmerię. – Nie przejmuj się – powiedział ojciec Jenny. By ł zły na nią, że w ogóle chce pracować; mieli dość pieniędzy i wolałby, żeby Jenny schowała się w posiadłości rodzinnej w Dog’s Head Harbor, dopóki jej nieślubny sy n nie dorośnie i się nie wy niesie. – Jeśli mały ma choć trochę wrodzonej inteligencji – oświadczy ł – zacznie w końcu naukę w Steer ing, ale ty mczasem, wy daje mi się, nie ma lepszej atmosfery, w której chłopiec mógłby dorastać. „Wrodzona inteligencja” to by ło jedno ze sformułowań, jakimi ojciec Jenny zwy kł określać wątpliwe zaplecze genety czne Garpa. Steer ing, do którego uczęszczali zarówno ojciec Jenny, jak i jej bracia, by ło w owy m czasie szkołą wy łącznie męską. Jenny uważała, że jeśli zdoła wy trzy mać to odosobnienie przez lata szkoły średniej młodego Garpa – zrobi dla swojego sy na wszy stko, co w jej mocy. „Żeby mu wy nagrodzić to, żeś go pozbawiła ojca” – wy tknął jej
ojciec. „To dziwne – pisał Garp – że moja matka, która znała siebie na ty le dobrze, żeby wiedzieć, że nie chce ży ć z mężczy zną, ży ła w końcu z ośmiuset chłopakami”. Tak więc młody Garp wy chowy wał się z matką w szpitalnej przy budówce szkoły w Steer ing i nie by ł traktowany na równi z „pomiotem profesorskim” – jak uczniowie nazy wali dzieci nauczy cieli i personelu. Pielęgniarki szkolnej nie zaliczano bowiem do tej samej klasy czy kategorii, co członków ciała pedagogicznego. Co więcej, Jenny nie uważała za stosowne wy my ślić żadnego mitu doty czącego ojca Garpa, żeby stworzy ć zarazem pozory małżeństwa i zalegalizowania sy na. By ła niejaką Fields, co podkreślała, podając swoje nazwisko. A jej sy n by ł niejakim Garpem. Co podkreślała, podając jego nazwisko. – To jest jego własne nazwisko – mówiła. Wszy scy zrozumieli, o co chodzi. Społeczność Steer ing nie ty lko tolerowała, ale nawet popierała pewne formy zarozumialstwa, czy jednak by ło ono do przy jęcia, czy nie, to już sprawa smaku i sty lu. Przedmiot zarozumialstwa winien mianowicie doty czy ć spraw wy ższej wagi, a sposób, w jaki się by ło zarozumiały m, musiał by ć czarujący. Jenny Fields brakowało jednak polotu. Garp pisał, że jego matka „nigdy nie by ła zarozumiała z wy boru i jeśli w ogóle by wała zarozumiała, to ty lko w sy tuacjach przy musowy ch”. W Steer ing również wy soko ceniono dumę, ale Jenny Fields robiła wrażenie dumnej z nieślubnego dziecka. Może to nic takiego, czego należałoby się wsty dzić, niemniej mogłaby okazać trochę skromności. Ale Jenny by ła dumna nie ty lko z Garpa; szczególny m zadowoleniem napawał ją sposób, w jaki się dorobiła sy na. Świat nie znał tego sposobu, jak dotąd; Jenny bowiem nie zdąży ła jeszcze opublikować swojej biografii; prawdę powiedziawszy, nawet nie zaczęła jej pisać. Czekała, aż Garp będzie na ty le dojrzały, żeby tę historię właściwie ocenić. A historia, którą znał Garp, sprowadzała się do tego, co wiedział każdy, kto miał odwagę zapy tać. Opowieść Jenny zawierała trzy suche zdania. 1. Ojciec Garpa by ł żołnierzem. 2. Zginął na wojnie. 3. Kto w czasie wojny my ślał o ślubach? Zarówno jej precy zja, jak i tajemniczość dopuszczały interpretację romanty czną. Mimo wszy stko, sądząc z samy ch faktów, ojciec Garpa mógł by ć bohaterem wojenny m. Można sobie by ło wy obrazić beznadziejną miłość. Jenny Fields mogła by ć na przy kład pielęgniarką w szpitalu polowy m. Mogła się zakochać „na froncie”. A ojciec Garpa mógł uważać, że ma do spełnienia jeszcze jedną, ostatnią „misję wobec ludzkości”. Ale Jenny Fields nie zapładniała niczy jej wy obraźni w kierunku takich melodramaty czny ch wersji. Przede wszy stkim wy dawała się zby t zadowolona z samotności, ponadto nigdy nie mówiła o swojej przeszłości w sposób mglisty. Nic jej nie rozpraszało – by ła całkowicie nastawiona na małego Garpa i na to, żeby by ć dobrą pielęgniarką. Oczy wiście nazwisko Fieldsów by ło znane na terenie Steer ing. Sły nny król obuwia Nowej Anglii by ł hojny m absolwentem, a niezależnie od tego podejrzewano w owy m czasie, że ma nawet zostać członkiem rady nadzorczej szkoły. Jego pieniądze nie by ły może najstarsze, ale i nie najmłodsze w Nowej Anglii, a żona, matka Jenny, niejaka panna Weeks z Bostonu, by ła chy ba jeszcze bardziej znana w Steer ing. Weterani grona profesorskiego pamiętali bowiem czasy, kiedy rok w rok bez przerwy który ś z Weeksów kończy ł szkołę. Z punktu widzenia Steer ing Jenny nie
odziedziczy ła jednak ty ch wszy stkich walorów. By ła przy stojna, owszem, przy znawali, ale pospolita, i nosiła strój pielęgniarski, chociaż mogła ubierać się lepiej. W gruncie rzeczy sam fakt zostania pielęgniarką – czy m też się przesadnie szczy ciła – by ł dziwny, biorąc pod uwagę jej rodzinę. Pielęgniarstwo nie by ło zajęciem odpowiednim ani dla kogoś z Fieldsów, ani z Weeksów. W sensie towarzy skim Jenny cechowała pozbawiona wdzięku szty wność, która na osoby bardziej fry wolne działała mrożąco. Czy tała masę i nieustannie my szkowała po bibliotece Steering; książki poszukiwane z reguły znajdowały się na rewersie siostry Fields. Odpowiadała na telefony grzecznie i często proponowała, że odniesie książkę bezpośrednio osobie zainteresowanej – jak ty lko skończy czy tać. Kończy ła szy bko, ale nie miała potem na jej temat nic do powiedzenia. W społeczności szkolnej zaś ktoś, kto czy ta książkę w jakichś tajemniczy ch celach, inny ch niż przedy skutowanie jej z kolegami, jest uważany za dziwaka. Po co wobec tego w ogóle czy tała? To, że przy chodziła na wy kłady, kiedy miała wolne, budziło jeszcze większe zdziwienie. Regulamin Steer ing zapewniał gronu nauczy cielskiemu i personelowi lub ich małżonkom prawo do uczęszczania na wszelkie zajęcia, odby wające się na terenie szkoły, za zezwoleniem jedy nie osoby prowadzącej. Któż by wy prosił siostrę z pisarzy elżbietańskich, z powieści wiktoriańskiej, z historii Rosji do roku 1917, z wprowadzenia do genety ki, z cy wilizacji zachodnich? Przez lata całe Jenny Fields parła naprzód – od Cezara do Eisenhowera poprzez Lutra i Lenina, Erazma, mitozę, osmozę i Freuda, Rembrandta, chromosomy i van Gogha; od Sty ksu do Tamizy, od Homera do Wirginii Woolf. Od Aten do Oświęcimia – i nigdy nie odezwała się słowem. By ła jedy ną kobietą na wy kładach. W swoim pielęgniarskim stroju siedziała tak cicho, że w końcu i chłopcy, i sam nauczy ciel zapominali o jej obecności i zaczy nali czuć się swobodnie; realizowali program nauki, podczas gdy ona siedziała wśród nich z uwagą, biała i skupiona, niemy świadek wszy stkiego, by ć może nie rozstrzy gając o niczy m, niewy kluczone, że osądzając wszy stko. Jenny Fields zdoby wała wy kształcenie, na które czekała; teraz, uznała, nadszedł odpowiedni czas. Ale jej moty wy nie by ły natury całkowicie egoisty cznej; Jenny badała Steer ing pod kątem przy szłości swojego sy na. Kiedy Garp dorośnie do wieku szkolnego, ona potrafi mu udzielić bezcenny ch rad – będzie wiedziała, co w trawie piszczy, jeśli chodzi o każdy przedmiot; które wy kłady to nudziarstwo, a które przy jemność. Książki dosłownie kipiały z jej maleńkiego mieszkanka w przy budówce szpitalnej. Jenny spędziła w Steer ing dziesięć lat, zanim się zorientowała, że księgarnia daje członkom grona profesorskiego i personelu szkoły dziesięć procent zniżki (czego jej nigdy nie zaoferowano). Zezłościło ją to. Zwłaszcza że sama by ła hojna, szczególnie jeśli chodziło o książki, które w końcu zaczęła ustawiać w każdy m pomieszczeniu ponurego szpitalnego skrzy dła. Ale książki przestały się mieścić na półkach, wy lewając się do głównej infirmerii, do poczekalni i do rentgena, z początku pokry wając, a następnie zastępując gazety i pisma ilustrowane. Powoli chorzy ze Steer ing przekony wali się, jak poważne jest owo miejsce – to już nie zwy kły szpital pełen powieścideł i gazetowego śmiecia. Czekając na lekarza, wertowało się na przy kład „Jesień średniowiecza”, w oczekiwaniu zaś na wy niki badań można by ło poprosić siostrę, żeby przy niosła bezcenny podręcznik genety ki „Rozwój drozofili”. Jeśli ktoś by ł poważnie chory albo przez dłuższy czas odwiedzał szkolne ambulatorium, zawsze znalazł się dla niego egzemplarz „Czarodziejskiej góry ”. Na chłopaka ze złamaną nogą i wszy stkich, którzy odnieśli kontuzje sportowe, czekała cała plejada bohaterów pozy ty wny ch z ich smakowity mi przy godami – a więc Conrad i Melville w miejsce
„Sportu Ilustrowanego”, a zamiast „Time’a” i „Newsweeka” – Dickens, Hemingway i Twain. Leżeć w infirmerii Steer ing to prawdziwy orgazm dla miłośników literatury ! Nareszcie szpital, w który m jest co poczy tać. Po dwunastu latach poby tu Jenny w Steer ing utarł się wśród szkolny ch bibliotekarek pewien zwy czaj: kiedy nie miały poszukiwanej książki, mówiły : „Może ma infirmeria”. Podobnie w księgarni, kiedy jakiś ty tuł by ł albo wy przedany, albo wy czerpany, odpowiadali: „Proszę poszukać siostry Fields w infirmerii, ona może to mieć”. A wtedy Jenny marszczy ła czoło i odpowiadała: „Pewnie jest w dwudziestce szóstce w aneksie, ale McCarty ją czy ta. Ma gry pę. Jak wy zdrowieje, na pewno chętnie ci da”. Czasem zaś odpowiadała tak: „Widziałam ją ostatnio w łazienkach wibracy jny ch; może by ć trochę mokra, pierwsze kartki”. Nie sposób ocenić wpły wu Jenny na proces nauczania w Steer ing, w każdy m razie nigdy nie przebaczy ła szkole, że ją na dziesięć lat pozbawiono dziesięcioprocentowej zniżki. „Moja matka dosłownie utrzy my wała tę księgarnię – pisał Garp. – W porównaniu z nią nikt w Steer ing nie czy tał”.
Kiedy Garp miał dwa lata, szkoła zaproponowała Jenny trzy letni kontrakt; by ła dobrą pielęgniarką, wszy scy się co do tego zgadzali, a lekki niesmak, jaki w każdy m budziła, nie pogłębił się przez te dwa pierwsze lata. Dziecko ostatecznie by ło jak dziecko – trochę bardziej śniade w lecie niż inne, trochę bardziej ziemiste na buzi w zimie i może trochę za tłuste. By ło w nim coś okrągłego, coś, co przy pominało okutanego Eskimosa nawet wtedy, kiedy Garp nie by ł okutany. Młodsi spośród grona pedagogicznego, którzy dopiero co przeży li wojnę, utrzy my wali, że mały swoim tępy m kształtem przy pomina bombę. Ale cóż, dzieci nieślubne to mimo wszy stko też dzieci. Iry tacja zaś, jaką budziły dziwactwa Jenny, by ła w końcu do zniesienia. Jenny podpisała trzy letni kontrakt. Uczy ła się, robiła postępy, a jednocześnie torowała swojemu Garpowi drogę przez Steer ing, które – według ojca Jenny – zapewniało „pierwszorzędne wy kształcenie”. Wolała to sprawdzić. Kiedy Garp miał pięć lat, została siostrą przełożoną. Trudno by ło o młode, energiczne pielęgniarki, które by chciały znosić bezczelność i psoty chłopaków; trudno by ło o kogokolwiek, kto chciałby mieszkać na terenie szkoły, a Jenny robiła wrażenie zupełnie zadowolonej ze swojej szpitalnej przy budówki. W pewny m sensie stała się dla wielu matką; zawsze na nogach, kiedy który ś z wy chowanków zwy miotował w nocy, zadzwonił po nią czy stłukł szklankę z wodą. Albo kiedy niesforni chłopcy biegali po ciemny ch kory tarzach, jeździli na łóżkach szpitalny ch, odby wali walki gladiatorów w wózkach inwalidzkich, ucinali sobie ukradkowe pogawędki z dziewczy nami z miasta przez okratowane okna czy wreszcie próbowali zjeżdżać lub wspinać się po gruby ch pędach bluszczu, który oplatał stare ceglane mury infirmerii i jej przy budówki. Infirmeria by ła połączona z przy budówką podziemny m tunelem, tak szerokim, żeby pomieścił łóżko na kółkach i szczupłą pielęgniarkę po każdej stronie. Urwisy od czasu do czasu gry wali tam w kule, czego odgłosy dochodziły do Jenny i Garpa w ich odległy m skrzy dle – jak gdy by doświadczalne szczury i króliki z laboratorium w suterenie urosły przez noc do nieprawdopodobny ch rozmiarów i swoimi potężny mi py szczkami spy chały głębiej w dół
pojemniki na śmieci. Ale kiedy Garp miał pięć lat, a jego matka została przełożoną pielęgniarek, społeczność Steering dopatrzy ła się w nim czegoś dziwnego. Nie jest właściwie jasne, co może by ć szczególnego w pięcioletnim chłopcu, w każdy m razie jego głowa miała ciemny, obły, mokry wy gląd (jak głowa foki), a nadmiernie nabite, krępe ciało wzbudziło dawne spekulacje na temat jego genów. Jeśli chodziło o temperament, sy n przy pominał matkę: by ł zdecy dowany, może nawet nudny, powściągliwy, ale wiecznie czujny. Mały na swój wiek, pod inny mi względami wy dawał się nienaturalnie dojrzały ; cechował go jakiś iry tujący spokój. Bliski ziemi jak idealnie zbudowane zwierzę, by ł nieprawdopodobnie sprawny ruchowo. Inne matki stwierdzały od czasu do czasu z niepokojem, że dzieciak wdrapuje się dosłownie na wszy stko. Liny, zjeżdżalnie, huśtawki, a nawet najniebezpieczniejsze drzewa nie stanowiły dla niego przeszkody. Pewnego wieczoru po kolacji Garp zginął. Zwy kle biegał swobodnie po infirmerii i przy budówce, rozmawiając z chłopakami, i Jenny w każdej chwili mogła go wezwać przez telefon wewnętrzny. „Garp, do domu” – mówiła wtedy. Miał wy raźne instrukcje. Wiedział, do który ch pomieszczeń nie wolno mu wchodzić: kto jest chory na coś zakaźnego, który z chłopców czuje się na ty le źle, że woli, żeby go zostawić w spokoju. Garp najlepiej lubił kontuzje sportowe – lubił patrzeć na gips, temblaki i wielkie bandaże i mógł bez końca słuchać opowieści o przy czy nach wy padków. Jak matka – urodzona pielęgniarka – i on lubił usługiwać chory m: przekazy wać polecenia, przemy cać jedzenie. Ale pewnego wieczoru, kiedy miał pięć lat, Garp nie odpowiedział na wezwanie „Garp, do domu”. Zostało ono przekazane do wszy stkich pokojów infirmerii i przy budówki, nawet do ty ch, do który ch pod ścisły m ry gorem nie wolno by ło wchodzić – do laboratorium, sali operacy jnej, do rentgena. Jeżeli Garp nie usły szał wezwania „Garp, do domu”, Jenny wiedziała, że albo jest w kłopocie, albo go nie ma w obrębie budy nków. Szy bko zorganizowała spośród zdrowszy ch i sprawniejszy ch ruchowo pacjentów grupę poszukiwawczą. By ł to mglisty wieczór wczesną wiosną. Część chłopców wy szła na zewnątrz i zaczęła nawoły wać wśród mokrej forsy cji i na parkingu. Inni szukali po ciemny ch, pusty ch zakamarkach i zakazany ch pomieszczeniach ze sprzętem. Wtedy Jenny uległa swoim pierwszy m strachom. Przede wszy stkim zbadała zsy p na brudną bieliznę, gładką rurę, która biegnąc przez cztery piętra, prowadziła aż do sutereny (Garpowi nie wolno by ło nawet wrzucać brudnej bielizny do zsy pu). Ale w miejscu, w który m rura przebijała sufit i wy pluwała swoją zawartość na podłogę sutereny, leżała ty lko sterta brudów na zimny m betonie. Jenny zbadała również pomieszczenie, w który m by ł bojler, i wielki rozpalony piec do grzania wody, ale stwierdziła, że Garp się w nim nie ugotował. Sprawdziła wszy stkie klatki schodowe, ale ponieważ nie wolno mu by ło bawić się na schodach, wobec tego nie leżał połamany na żadny m z czterech pięter. Następnie Jenny dopuściła do głosu swoje niewy rażone lęki, że maleńki Garp padł ofiarą jakiegoś tajemniczego gwałciciela spośród chłopców ze Steer ing. Ale wczesną wiosną w infirmerii zby t wielu by ło pacjentów, żeby Jenny mogła mieć wszy stkich wy chowanków na oku, nie mówiąc już o poznaniu ich seksualny ch upodobań. Musiała zajmować się głupcami, którzy zaży wali kąpieli pierwszego słonecznego dnia, zanim jeszcze śnieg na dobre stopniał; by ły też ostatnie przy padki przewlekły ch zimowy ch przeziębień u ty ch, co stracili wszelką odporność, no i wreszcie ofiary sportów zimowy ch z okresu największego szczy tu oraz pierwszy ch sportów wiosenny ch. Jedną z nich by ł Hathaway, który właśnie dzwonił na nią ze swego pokoju na czwarty m
piętrze przy budówki. Hathaway gry wał w lacrosse’a 2 i uszkodził sobie więzadło kolana. W dwa dni po ty m, jak włoży li mu nogę w gips i pozwolili chodzić o kulach, Hathaway wy szedł na deszcz i kule rozjechały mu się na szczy cie długich marmurowy ch schodów Hy le Hall. Na skutek upadku złamał sobie drugą nogę. Teraz więc leżał na czwarty m piętrze przy budówki, ze swy mi długimi nogami w gipsie, czule pieszcząc w duży ch kościsty ch łapach kij do lacrosse’a. Położono go w odosobnieniu, niemal samego na cały m czwarty m piętrze, ponieważ miał denerwujący zwy czaj rzucania piłką przez pokój, tak żeby odbijała się od ściany. Następnie łapał twardą, spręży stą piłkę w koszy k przy czepiony na końcu kija i znów rzucał nią o ścianę. Jenny mogłaby położy ć temu kres, ale ostatecznie sama miała sy na i rozumiała tkwiącą w chłopcach potrzebę stałego bezmy ślnego powtarzania jakiejś czy nności. Działało to na nich odprężająco, stwierdziła, bez względu na to, czy mieli lat pięć, jak Garp, czy siedemnaście, jak Hathaway. Ale by ła wściekła na Hathaway a, że jest takim niezdarą i bez przerwy traci piłkę! Zadała sobie specjalny trud, umieszczając go na uboczu, tak żeby nie przeszkadzał inny m, ale ilekroć Hathaway owi uciekła piłka, dzwonił na kogoś, żeby mu ją podał. Mimo windy czwarte piętro przy budówki nie by ło nikomu po drodze. Kiedy Jenny zobaczy ła, że winda jest akurat zajęta, weszła zby t szy bko na czwarte piętro, tak że kiedy dotarła na miejsce, by ła nie ty lko zdy szana, ale i odpowiednio wściekła. – Wiem, ile dla ciebie znaczy ta gra, Hathaway, ale w tej chwili zginął Garp i nie mam czasu podawać ci piłki. Hathaway by ł sy mpaty czny m, wolno my ślący m chłopcem o ciastowatej, pozbawionej zarostu twarzy, z opadający m kosmy kiem rudawoblond włosów, który częściowo zakry wał jego wodniste oko. Miał zwy czaj odrzucania głowy do ty łu, prawdopodobnie, żeby móc cośkolwiek zobaczy ć, i z tego powodu, jak również dlatego, że by ł bardzo wy soki, wszy scy zaglądali mu w przestronne dziurki od nosa. – Panno Fields – powiedział Hathaway. Jenny zauważy ła, że nie ma w ręce kija do lacrosse’a. – O co chodzi, Hathaway ? – spy tała. – Przepraszam, że się tak śpieszę, ale zginął Garp. Szukam go właśnie. – Och – powiedział Hathaway i rozejrzał się po pokoju, jak gdy by za Garpem. Wy glądało to, jakby go ktoś właśnie poprosił o popielniczkę. – Bardzo mi przy kro – powiedział. – Chętnie by m pani pomógł go szukać. – Spojrzał bezradnie na swoje nogi w gipsie. Jenny zastukała lekko w zagipsowane kolano, jak gdy by stukała do drzwi, za który mi ktoś śpi. – Nie przejmuj się – powiedziała i czekała, aż Hathaway powie, o co mu chodzi, ale Hathaway wy raźnie zapomniał, że w ogóle po nią dzwonił. – Hathaway ? – zapy tała, znów stukając w jego kolano, jakby sprawdzała, czy ktoś jest w domu. – Co chciałeś? Straciłeś piłkę? – Nie – odparł Hathaway. – Straciłem kij. – Oboje odruchowo rozejrzeli się po pokoju. – Zasnąłem – wy jaśnił – i kiedy się obudziłem, kija nie by ło. Jenny najpierw pomy ślała o Mecklerze, postrachu drugiego piętra przy budówki. Meckler by ł to złośliwy, inteligentny chłopak, który spędzał w infirmerii przy najmniej cztery dni w miesiącu. W wieku lat szesnastu by ł nałogowy m palaczem, a zarazem autorem większości uczniowskich publikacji; dwukrotnie też zdoby ł doroczny puchar w walce klasy cznej. Meckler gardził jedzeniem stołówkowy m i ży ł głównie kawą i kanapkami z jajecznicą ze snack-baru Bustera,
gdzie zresztą pisy wał większość swoich długich i mocno spóźniony ch, acz bły skotliwy ch wy pracowań. Co miesiąc doznając załamania na skutek wy niszczającego try bu ży cia i własnej inteligencji, umy sł Mecklera dźwigał się w infirmerii, obradzając paskudny mi kawałami, który ch autorstwa Jenny nigdy nie by ła w stanie mu dowieść. Kiedy ś posłano w czajniku gotowane kijanki laborantom, którzy się potem uskarżali na podejrzany smak herbaty ; inny m znów razem, Jenny by ła pewna, Meckler napełnił prezerwaty wę białkami jajek i naciągnął na gałkę jej drzwi. Zorientowała się, że by ły to białka, jedy nie dlatego, że znalazła później skorupki od jajek. W swojej torebce zresztą. Nie ulegało też dla Jenny wątpliwości, że to Meckler przed trzema laty zorganizował trzecie piętro infirmerii podczas epidemii świnki: chłopcy jeden po drugim trzepali kapucy na, a następnie z gorącą jeszcze spermą w rękach latali do mikroskopów w laboratorium szpitalny m, żeby sprawdzić, czy są bezpłodni. Ale w sty lu Mecklera, pomy ślała Jenny, by łoby wy ciąć dziurę w siatce i zostawić bezuży teczny kij w ręce śpiącego chłopaka. – Jestem przekonana, że Garp ma twój kij – zapewniła Hathaway a. – Jak znajdziemy Garpa, znajdzie się i kij. – Po raz setny oparła się pokusie odgarnięcia kosmy ka włosów, który niemal całkowicie zakry wał mu oko; zamiast tego delikatnie ścisnęła wielkie paluchy nóg Hathaway a, wy stające z gipsu. Gdy by Garp chciał grać w lacrosse’a, pomy ślała Jenny, to gdzie by się w ty m celu udał? Nie na dwór, bo jest ciemno; zgubiłby piłkę. Jedy ny m poza ty m miejscem, w który m nie usły szałby telefonu, by ł podziemny tunel łączący infirmerię z przy budówką, idealne miejsce do rzucania piłką. Nic nowego – kiedy ś Jenny rozpędziła taką rozgry wkę już po północy. Wsiadła do windy i pojechała prosto do sutereny. Hathaway to miły chłopak, my ślała po drodze. Garp może wy rosnąć na coś gorszego. Ale równie dobrze i na coś lepszego. Mimo że wolno, to jednak Hathaway my ślał. Miał nadzieję, że małemu Garpowi nic się nie stało, szczerze żałował, że nie może wstać i pomóc w poszukiwaniu dzieciaka. Garp często go odwiedzał. Okulawiony sportowiec z obiema nogami w gipsie to by ło coś ekstra. Hathaway pozwalał Garpowi ry sować po cały m gipsie. Wśród podpisów przy jaciół nabazgrane kredkami widniały jakieś przedziwne twarze i potwory – produkty wy obraźni Garpa. Hathaway spojrzał na dziecięce ry sunki i zatroskał się o malca. Dzięki temu dostrzegł pomiędzy swoimi udami piłkę do lacrosse’a; nie czuł jej przez gips. Leżała tam i grzała się jak zniesione przez Hathaway a jajko. Ale jak Garp może grać bez piłki? Kiedy Hathaway usły szał gołębie, wiedział, że Garp nie gra w lacrosse’a. Gołębie! – przy pomniał sobie. Skarży ł się na nie malcowi. Gołębie nie dawały mu w nocy spać swoim cholerny m gruchaniem, swoim gdakliwy m kokoszeniem się pod oknami i w ry nnie pod stromy m, pokry ty m dachówką dachem. By ł to problem czwartego, a zarazem najwy ższego piętra; problem każdego najwy ższego piętra w szkole Steer ing – gołębie bowiem miały we władaniu cały kampus. Personel techniczny pozasłaniał większość okapów i miejsc, gdzie zwy kle siadały, specjalną siatką dla kurcząt, ale gołębie w ładną pogodę gnieździły się w ry nnach, wy najdując sobie nisze pod dachami i obsiadając sękate pędy starego bluszczu. Nie by ło sposobu, żeby się ich pozby ć. A jak potrafiły gruchać! Hathaway nienawidził ich. Powiedział Garpowi, że gdy by miał chociaż jedną zdrową nogę, już on by je załatwił. – Jak? – spy tał Garp. – One nie lubią latać nocą – wy jaśnił Hathaway chłopcu. Poznał oby czaje gołębi na drugim
kursie biologii; Jenny Fields chodziła na te same wy kłady. – Wlazłby m w nocy na dach, ty lko żeby nie padało, i wy łapał je wszy stkie w ry nnie. Bo one nic innego nie robią, ty lko całą noc tam siedzą, gruchają i srają. – Ale jak by ś je wy łapał? – zapy tał Garp. Hathaway obrócił kij do lacrosse’a, wrzucił sobie piłeczkę między nogi i delikatnie przy kry ł małą główkę Garpa siatką. – O, w ten sposób – powiedział. – Tak wy łapałby m je z łatwością kijem. Jednego po drugim, aż miałby m je wszy stkie z głowy. Hathaway przy pomniał sobie, jak Garp uśmiechnął się wtedy do niego – do tego dużego fajnego chłopaka z dwoma bohaterskimi gipsami. Hathaway wy jrzał przez okno i stwierdził, że jest ciemno i nie pada. Nacisnął brzęczy k. – Garp! – wrzasnął. – O Boże. – Nie zdejmował palca z guzika. Kiedy Jenny Fields zobaczy ła, że pali się światełko czwartego piętra, przy szło jej do głowy ty lko jedno: Garp odniósł Hathaway owi jego sprzęt do lacrosse’a. Co za poczciwe dziecko, pomy ślała, wsiadła do windy i pojechała na czwarte piętro. Skrzy piąc swoim wspaniały m zdrowotny m obuwiem, wpadła do pokoju Hathaway a. Zobaczy ła w ręce chłopaka piłkę do lacrosse’a. W jego jedy ny m widoczny m oku widniał przestrach. – On jest na dachu – powiedział Hathaway. – Na dachu?! – powtórzy ła Jenny. – Usiłuje łapać gołębie moim kijem – wy jaśnił Hathaway.
Dorosły mężczy zna stojący na podeście schodów przeciwpożarowy ch na poziomie czwartego piętra mógł sięgnąć ręką do krawędzi ry nny. Czy szczenie ry nien w Steer ing odby wało się już po opadnięciu wszy stkich liści, a jeszcze przed nadejściem obfity ch wiosenny ch deszczy. Do tej pracy posy łano ty lko najwy ższy ch mężczy zn; niżsi skarży li się, że wsadzają ręce w coś, czego nie mogą zobaczy ć – zdechłe gołębie, wiewiórki w stanie zaawansowanego rozkładu i inne bliżej nieokreślone świństwa. Ty lko wy socy mężczy źni mogli, stojąc na podestach schodków przeciwpożarowy ch, zajrzeć do ry nien, zanim do nich sięgnęli. Ry nny te szerokością i głębokością przy pominały świńskie kory ta – ty le że nie tak mocne – no i by ły stare. W owy m czasie wszy stko w Steer ing by ło stare. Kiedy Jenny wy szła drzwiami przeciwpożarowy mi czwartego piętra i stanęła na podeście schodków, ledwie czubkami palców dostała do krawędzi ry nien. Nie sięgała też wzrokiem ponad ry nnę do stromego, kry tego dachówką dachu ani w ty ch ciemnościach i mgle nie widziała nawet dna ry nny. A już na pewno nie widziała Garpa. – Garp? – wy szeptała. Cztery piętra niżej, wśród krzaków i bły sków, jakie od czasu do czasu rzucały maski i dachy zaparkowany ch tam samochodów, sły szała chłopców nawołujący ch Garpa. – Garp? – szepnęła nieco głośniej. – Mama? – zapy tał, czy m ją przestraszy ł, mimo że jego szept by ł cichszy. Głos Garpa doszedł ją z bliska, jakby miała malca w zasięgu ręki, ale nie mogła zobaczy ć. A potem na tle zamglonego księży ca dostrzegła zary s siatki stanowiącej zakończenie kija do lacrosse’a – niby łapę jakiegoś dziwnego płetwonogiego stworzenia. Kij wy stawał z ry nny niemal tuż nad nią.
Kiedy sięgnęła ręką, z przerażeniem namacała nogę Garpa, którą przebił przerdzewiałą ry nnę na wy lot, drąc spodnie, kalecząc się i jednocześnie więznąc z jedną nogą zapadniętą aż po udo, a drugą wy ciągniętą wzdłuż krawędzi stromego dachu. Garp leżał więc na brzuchu w kompletnie skorodowanej ry nnie. Kiedy się zapadał, by ł zby t przerażony, żeby krzy czeć; czuł, że krucha ry nna jest zupełnie przerdzewiała, w każdej chwili gotowa się urwać. Od samego głosu, pomy ślał, cały dach może się zawalić. Leżał więc z policzkiem w ścieku i przez maleńką dziurkę obserwował, jak cztery piętra niżej chłopcy poszukują go na parkingu i w krzakach. Kij do lacrosse’a, który rzeczy wiście czas jakiś więził w siatce zdumionego ptaka, przechy lił się przez krawędź dachu, uwalniając gołębia. Gołąb, mimo że odzy skał wolność, nie ruszy ł się z miejsca. Siedział przy cupnięty w ry nnie, wy dając idioty czne odgłosy. Jenny zorientowała się, że Garp nie by łby w stanie dostać się na dach ze schodków przeciwpożarowy ch, i przeszedł ją dreszcz na my śl, jak musiał się wspinać po bluszczu z kijem do lacrosse’a w ręce. Trzy mała go bardzo mocno za nogę; naga, ciepła ły dka by ła trochę lepka od krwi, ale Garp nie skaleczy ł się poważnie. Zastrzy k przeciwko tężcowi, my ślała; krew niemal całkowicie zaschła i Jenny uważała, że obejdzie się bez szy cia, chociaż w ciemnościach nie widziała dokładnie rany. Zastanawiała się, jak go zdjąć. Na dole krzewy forsy cji mrugały w świetle padający m z okien niższy ch pięter. Z tak znacznej odległości żółte kwiaty wy glądały (dla niej) jak małe gazowe płomy czki. – Mama? – zapy tał Garp. – Tak – szepnęła. – Trzy mam cię. – To nie puszczaj – powiedział. – Dobrze – zapewniła go, jak gdy by pod wpły wem jej głosu dalszy kawałek ry nny mógł puścić. – Mamo! – powiedział Garp. – Nic się nie stało – uspokoiła go Jenny. Zastanawiała się, czy nie by łoby najlepiej ściągnąć go na dół jedny m mocny m szarpnięciem, w nadziei, że przejdzie przez dziurę w zżartej rdzą ry nnie. Ale przy okazji cała ry nna mogłaby się oderwać od dachu – i co wtedy ? – pomy ślała. Oczy ma wy obraźni widziała, jak oboje spadają ze schodków przeciwpożarowy ch i lecą w dół. Ale jednocześnie zdawała sobie sprawę, że nikt tam nie wejdzie, żeby uwolnić dzieciaka i jej podać. Ry nna ledwie mogła utrzy mać pięciolatka, nie by ło mowy, żeby się nie załamała pod dorosły m. A Jenny wiedziała, że nie puści nogi Garpa, dopóki ktoś nie dokona takiej próby. Osobą, która zobaczy ła ich z dołu i pobiegła do budy nku zawołać dziekana Bodgera, by ła nowa pielęgniarka, panna Creen. Siostra Creen pomy ślała o reflektorze dziekana Bodgera, przy twierdzony m do jego czarnego samochodu (który m co wieczór objeżdżał cały kampus, wy łapując chłopców po nocny m gongu). Mimo protestów pracowników działu gospodarczego dziekan krąży ł samochodem po ścieżkach i puszy sty ch trawnikach, zapuszczając swój reflektor w gęste krzewy wzdłuż budy nków i czy niąc kampus miejscem niepewny m dla różny ch maruderów i bezdomny ch kochanków. Siostra Creen wezwała także doktora Pella, ponieważ jej my śl zawsze w chwilach kry zy su biegła ku ludziom powołany m do tego, by podejmować decy zje. Nie wzięła jednak pod uwagę straży pożarnej, o której z kolei my ślała Jenny, aczkolwiek Jenny obawiała się, że zanim przy jadą, ry nna się urwie; co gorsza, wy obraziła sobie, że sami zechcą pokierować akcją i każą jej puścić
nogę Garpa. Ze zdziwieniem spojrzała na małą przemoczoną tenisówkę sy na, która dy ndała teraz żałośnie w nagły m upiorny m blasku reflektora dziekana Bodgera. Światło zdenerwowało gołębie, które prawdopodobnie nie najlepiej znosiły świt i najwy raźniej by ły gotowe do podjęcia jakiejś decy zji w ry nnie; gruchanie i skrobanie blachy pazurami przy brało na sile. Na dole na trawniku uwijali się wokół samochodu dziekana Bodgera chłopcy w biały ch szpitalny ch kitlach, podnieceni całą tą historią czy też ostry mi rozkazami dziekana, że mają polecieć tu czy tam i przy nieść to czy tamto. Bodger zwracał się do chłopców per „panowie”. Na przy kład: – Panowie, ułóżmy pod schodami rząd materaców! Piorunem! – warknął właśnie. Zanim został dziekanem, przez dwadzieścia lat uczy ł w Steer ing niemieckiego; jego komendy przy pominały koniugacje czasowników niemieckich w wy konaniu karabinu maszy nowego. „Panowie” ułoży li stertę materaców i przez ażurowe schodki przeciwpożarowe strzelali oczy ma ku nieby wale białemu w świetle reflektora strojowi Jenny. Jeden z chłopaków stał równo z budy nkiem, dość głęboko pod schodkami i widok jej oświetlony ch nóg pod spódnicą musiał go kompletnie oślepić, ponieważ zapomniawszy o cały m nieszczęściu, sterczał bezczy nnie zagapiony. – Schwartz! – wrzasnął na niego dziekan Bodger, ale chłopak nazy wał się Warner, więc nawet nie drgnął. Dopiero kiedy dziekan dobrze go szarpnął, tamten oprzy tomniał. – Więcej materaców, Schmidt! – polecił mu Bodger. Okruch ry nny, czy też może suchego liścia, wpadł Jenny do oka i musiała szerzej rozstawić nogi, żeby nie stracić równowagi. Kiedy ry nna się załamała, ogłupiały gołąb stracił oparcie i został zmuszony do krótkiego, nerwowego lotu. W pierwszej chwili Jenny poraziła straszna my śl: że ptak, który przesłonił jej pole widzenia, to spadające ciało Garpa, uspokoiła się jednak, czując w ręku jego nogę. Potężny kawał ry nny wraz z Garpem uderzy ł ją tak, że najpierw znalazła się w głębokim przy siadzie, a następnie rzuciło ją na bok na podest schodków przeciwpożarowy ch. Dopiero kiedy stwierdziła, że są oboje bezpieczni na podeście, puściła nogę sy na. Fantazy jny siniak, stanowiący niemal dokładny odcisk jej palców, miał jeszcze przez ty dzień zdobić jego ły dkę. Z dołu scena przedstawiała całkowity chaos. Dziekan Bodger dostrzegł gwałtowny ruch ciał nad sobą, usły szał trzask odłamującej się ry nny ; zobaczy ł padającą siostrę Fields. Zobaczy ł, jak trzy stopowej długości kawał blachy leci w ciemność, ale przez cały czas nie widział dziecka. Zobaczy ł jeszcze coś, jakby gołębia przecinającego snop światła reflektora, ale nie by ł w stanie śledzić lotu oślepionego przez blask ptaka, który przepadł mu gdzieś w nocny ch ciemnościach. Gołąb wpadł na żelazną krawędź schodków przeciwpożarowy ch i skręcił kark. Owinięty własny mi skrzy dłami, lotem spiralny m runął w dół jak słabo nadmuchana piłka nożna, lądując z dala od sterty materaców, którą Bodger kazał ułoży ć w obawie przed najgorszy m. Dziekan widział, jak ptak spada, i jego maleńkie, szy bko lecące ciałko wziął za dziecko. Dziekan Bodger by ł w zasadzie człowiekiem dzielny m i energiczny m, ojcem czworga krótko trzy many ch dzieci. Zapał, z jakim oddawał się pracy policjanta kampusowego, wy nikał nie ty le z chęci pozbawiania ludzi przy jemności, ile z przekonania, że każdy wy padek jest niepotrzebny i że dzięki odrobinie spry tu i zapobiegliwości można go uniknąć. Tak więc ufał, że zdoła złapać spadające dziecko, w głębi swego nieustannie czujnego serca by ł bowiem przy gotowany i na taką
sy tuację, że przy jdzie mu kiedy ś schwy tać spadające z ciemnego nieba ludzkie ciało. Dziekan miał bardzo krótkie włosy. Zbudowany muskularnie i dziwnie jak bulterier, odznaczał się też właściwy mi tej rasie psów mały mi oczkami, które by ły zawsze w stanie zapalny m, zaczerwienione i lekko przy mrużone jak u świni. Niby bulterier, Bodger potrafił rzucać się i ry ć. Z całą więc zajadłością, rozpostarłszy ramiona, ze świńskimi oczkami utkwiony mi w cel rzucił się właśnie na spadającego gołębia. – Trzy mam cię, sy nu! – wy krzy knął, co przeraziło chłopców w biały ch kitlach. Nie spodziewali się niczego podobnego. Dziekan rzucił się w biegu na ptaka; gołąb wy rżnął go w pierś z siłą, na którą nawet on sam nie by ł przy gotowany. Bodger zatoczy ł się i padł na wznak, z trudem łapiąc oddech i tuląc w ramionach zmasakrowanego ptaka; dziób gołębia tkwił w szczeciniastej brodzie dziekana. Który ś z przerażony ch chłopców skierował reflektor z czwartego piętra wprost na Bodgera. Kiedy dziekan zobaczy ł, że tuli do piersi gołębia, rzucił zdechłego ptaka ponad głowami gapiący ch się chłopaków na parking. W izbie przy jęć infirmerii panowało wielkie zamieszanie. Przy szedł doktor Pell, który zajął się raną małego Garpa. Rana by ła poszarpana, ale powierzchowna; wy magała poprzy cinania skóry i starannego oczy szczenia – ale oby ło się bez szy cia. Siostra Creen zrobiła chłopcu zastrzy k przeciwtężcowy, a doktor Pell wy jął Jenny z oka okruszy nę rdzy ; Jenny nadweręży ła sobie kark, podtrzy mując Garpa i ry nnę, ale poza ty m nic jej się nie stało. W izbie przy jęć atmosfera by ła serdeczna i wesoła, z wy jątkiem momentów, kiedy Jenny udawało się przy ciągnąć wzrok Garpa; publicznie Garp wy stępował jako bohater, musiał by ć jednak dość niespokojny na my śl o ty m, co go czeka w zaciszu domowy m. Dziekan Bodger by ł jedną z nieliczny ch osób w Steer ing, które zy skały sobie sy mpatię Jenny. Gestem poprosił ją na stronę i powiedział, że chętnie udzieli chłopakowi repry mendy – o ile ona uważa, że nagana udzielona przez niego wy wrze na malcu większe wrażenie. Jenny z wdzięcznością przy jęła tę propozy cję i razem ustalili groźbę, która miała odnieść odpowiedni skutek. Bodger strzepnął z piersi pióra i wepchnął w spodnie koszulę, która mu wy łaziła spod ciasnej kamizelki jak krem z ciastka. Dość nagle oznajmił rozgadanej izbie przy jęć, że by łby wdzięczny, gdy by go na chwilę zostawiono samego z Garpem. Zapadła cisza. Garp usiłował się wy mknąć razem z matką, ale Jenny powiedziała: – Nie. Pan dziekan chce z tobą porozmawiać. Zostali sami. Garp nie wiedział, kto to jest dziekan. – Twoja matka trzy ma tu wszy stko żelazną ręką, prawda, chłopcze? – rzekł Bodger. Garp nie bardzo się zorientował, o co chodzi, ale skinął głową. – Uważam, że wy wiązuje się doskonale ze swoich obowiązków – dodał dziekan. – Powinna mieć sy na, któremu mogłaby zaufać. Czy ty wiesz, chłopcze, co to znaczy zaufanie? – Nie – odpowiedział Garp. – To znaczy : żeby matka mogła ci wierzy ć, że będziesz tam, gdzie powiedziałeś, że będziesz. Żeby mogła ci wierzy ć, że nigdy nie zrobisz tego, czego masz nie robić. To jest właśnie zaufanie, chłopcze – wy jaśnił dziekan Bodger. – Czy uważasz, że matka może ci zaufać? – Tak – odparł Garp. – Czy podoba ci się tutaj? – zapy tał Bodger. Wiedział doskonale, że chłopiec jest zakochany w Steer ing; to Jenny mu podsunęła, żeby poruszy ł tę czułą stronę.
– Tak – odpowiedział Garp. – A czy sły szałeś może, jak chłopcy mnie nazy wają? – zapy tał dziekan. – Wściekły Pies? – rzucił na próbę Garp. Sły szał, że chłopcy w infirmerii kogoś tak nazy wali; dla niego dziekan Bodger do złudzenia przy pominał wściekłego psa. Dziekan by ł zdziwiony ; miał wiele przezwisk, ale tego nigdy nie sły szał. – Chodziło mi o to, że mówią do mnie „sir” – powiedział Bodger, wdzięczny Bogu, że Garp jest dzieckiem wrażliwy m; Garp pochwy cił nutę urazy w jego głosie. – Tak, sir – odparł Garp. – Podoba ci się tutaj, tak? – powtórzy ł dziekan. – Tak, sir – odpowiedział Garp. – Otóż jeżeli jeszcze kiedy kolwiek wejdziesz na te schodki albo zbliży sz się do tego dachu – oświadczy ł Bodger – nie będziesz mógł tutaj zostać. Zrozumiałeś? – Tak, sir – powiedział Garp. – Więc bądź dobry dla mamy – polecił mu Bodger – bo w przeciwny m razie będziesz się musiał wy nieść gdzieś daleko, w jakieś obce miejsce. Garp czuł, jak ogarnia go ciemność podobna do ciemności i poczucia oddalenia, jakie przeży wał, leżąc w ry nnie na dachu cztery piętra nad bezpieczny m światem. Zaczął płakać, ale Bodger ujął jego podbródek między swój dziekański kikutowaty kciuk a palec wskazujący ; pokiwał głową chłopca. – Pamiętaj, żeby ś nigdy nie zawiódł matki, chłopcze. Bo przez całe ży cie będziesz się tak źle czuł, jak w tej chwili. „Biedny Bodger chciał dobrze – pisał Garp. – Rzeczy wiście przez większość ży cia czułem się źle i rzeczy wiście zawiodłem matkę. Ale jego pojęcie o ty m, co się naprawdę dzieje na świecie, jest równie podejrzane, jak pojęcie wszy stkich inny ch”. Garp miał na my śli późniejsze złudzenie dziekana, że to, co wtedy złapał, by ło jednak mały m Garpem spadający m z dachu, a nie gołębiem. Bez wątpienia na starość złapanie gołębia znaczy ło dla poczciwego Bodgera ty le, co gdy by rzeczy wiście złapał Garpa. Rzeczy wistość pojmowana przez Bodgera by ła istotnie często wy paczona. Wy chodząc z infirmerii, odkry ł, że ktoś pozbawił jego samochód reflektora. Rozjuszony przeleciał przez wszy stkie pokoje, łącznie z zakaźny mi. – Przy jdzie chwila, że to światło oświetli tego, kto je zabrał! – wy krzy kiwał, nikt się jednak nie zgłosił. Jenny by ła pewna, że to Meckler, ale nie miała na to żadny ch dowodów. Dziekan Bodger odjechał do domu bez reflektora. W dwa dni później zgłosił się z gry pą i leczy ł ją w infirmerii jako pacjent z zewnątrz. Jenny by ła w stosunku do niego szczególnie troskliwa. Tak się złoży ło, że dopiero po czterech dniach Bodger miał okazję zajrzeć do schowka na rękawiczki. Zakatarzony dziekan krąży ł po ciemny m kampusie z nowy m reflektorem przy twierdzony m do samochodu, kiedy nagle zatrzy mał go świeżo upieczony funkcjonariusz kampusowej policji. – Na miłość boską, jestem dziekanem – powiedział do dy gocącego młodzika. – Nie mam żadnej pewności, sir – odparł policjant. – Powiedzieli mi, że mam pilnować, żeby nikt nie jeździł po ścieżkach. – A nie powiedzieli ci, że masz nie wchodzić w drogę dziekanowi Bodgerowi? – wrzasnął
Bodger. – To mi też powiedzieli, sir – rzekł policjant. – Ale skąd ja mam wiedzieć, że to właśnie pan jest dziekanem Bodgerem? – No cóż – przy znał Bodger, który w duchu podziwiał szty wną służbistość młodzika – mogę przecież udowodnić, kim jestem. – W ty m momencie uświadomił sobie, że ważność prawa jazdy mu się skończy ła, i postanowił pokazać zamiast tego dowód rejestracy jny samochodu. Kiedy otworzy ł schowek na rękawiczki, znalazł tam zdechłego gołębia. Meckler znów uderzy ł i znów nie by ło na to żadnego dowodu. Gołąb, nie na ty le dojrzały, żeby roić się od robactwa (jeszcze), zawszy ł jednak dziekanowi Bodgerowi schowek na rękawiczki. By ł na ty le zdechły, że wszy musiały sobie szukać nowego mieszkania. Dziekan znalazł dowód rejestracy jny, jak zdołał najprędzej, ale młody policjant nie mógł oderwać oczu od zdechłego ptaka. – Mówili mi, że gołębie stanowią tutaj poważny problem – powiedział. – Mówili, że wszędzie wlezą. – To chłopcy wszędzie wlezą – mruknął Bodger. – Gołębie są stosunkowo nieszkodliwe. To chłopców trzeba mieć na oku. Przez czas, jak się wy dawało Garpowi, nieprzy zwoicie długi Jenny nie spuszczała z niego oka. Prawdę powiedziawszy, zawsze miała sy na na oku, ale jednocześnie darzy ła go zaufaniem. Teraz musiał jej udowodnić, że w dalszy m ciągu na nie zasługuje. W społeczności tak niewielkiej jak Steer ing wieści rozchodzą się szy bciej niż liszaj. Historia o ty m, jak to mały Garp wdrapał się na dach przy budówki infirmerii i jak jego matka nie wiedziała o ty m, że on tam jest, uczy niła z nich obojga podejrzany ch – Garpa jako dziecko, które może mieć zły wpły w na inne dzieci, Jenny jako matkę, która nie pilnuje sy na. Garp oczy wiście długo nie odczuwał żadny ch przejawów dy skry minacji, ale Jenny, która nie ty lko bły skawicznie je dostrzegała, ale nawet przeczuwała, raz jeszcze przekonała się, że ludzie stawiają niesprawiedliwe hipotezy. Ponieważ jej pięciolatek wy mknął się na dach, to znaczy, że ona nigdy go nie pilnowała, jak trzeba. A to z kolei znaczy, że dziecko jest jakieś dziwne. Chłopak bez ojca, mówili niektórzy, zawsze ma w głowie głupie figle.
„To dziwne – pisał Garp – że rodzina, która miała mnie przekonać o mojej wy jątkowości, nigdy nie by ła bliska sercu matki. Matka by ła konkretna, wierzy ła w dowody i rezultaty. Wierzy ła na przy kład w Bodgera, bo przy najmniej to, co robił, uważała za jasne. Wierzy ła w zawody konkretne, jak nauczy ciel historii, trener zapasów, no i oczy wiście pielęgniarka. Ale rodzina, która przekonała mnie o mojej wy jątkowości, nigdy nie zasłuży ła na jej szacunek. Według niej, rodzina Percy ch nic nie robiła”. Jenny Fields nie by ła zresztą całkowicie odosobniona w tej opinii. Stewart Percy, mimo ty tułu naukowego, nie miał właściwie żadnego konkretnego zawodu. Nazy wano go sekretarzem szkoły, ale nikt nie widział, żeby kiedy kolwiek pisał na maszy nie. W rzeczy wistości sam miał sekretarkę, która też nie bardzo miała co pisać. Przez jakiś czas wy dawało się, że Stewart Percy ma powiązania ze Stowarzy szeniem Wy chowanków Steer ing, organizacją absolwentów szkoły tak bogatą i przepojoną atmosferą senty mentalnej nostalgii, że cieszy ła się wielkim uznaniem
dy rekcji. Ale prezes do spraw absolwentów utrzy my wał, że Stewart Percy jest zby t nielubiany przez młodszy ch wy chowanków, żeby się na coś przy dać. Młodsi wy chowankowie pamiętali go bowiem ze swoich szkolny ch czasów. A więc Stewart Percy by ł nielubiany wśród uczniów, którzy też podejrzewali, że on nic nie robi. By ł to duży, rumiany mężczy zna o pozornie potężnej klatce piersiowej, która nagle okazy wała się po prostu dumnie wy pięty m brzuchem. Brzuch rozsadzał tweedową mary narkę, wy py chając przepisowy prążkowany krawat w szkolny ch barwach Steer ing. „Krew i błękit” – mówił o nich zawsze Garp. Stewart Percy, zwany przez żonę Stewiem – chociaż całe pokolenie uczniów mówiło na niego Kałdun – strzy gł swoją czupry nę w kolorze starego srebra na równego jeża. Chłopcy uważali, że ta jego płaska głowa ma przy pominać lotniskowiec, ponieważ w czasie drugiej wojny światowej Percy służy ł w mary narce. Jego wkładem w program nauczania Steer ing by ł przedmiot, który Stewart prowadził przez piętnaście lat – ty le bowiem czasu zajęło komórce odpowiedzialnej za naukę historii zmobilizowanie dostatecznej odwagi i nonszalancji, żeby mu tego zabronić. Przez piętnaście lat sy tuacja by ła kłopotliwa dla wszy stkich. Ty lko najmniej podejrzliwi nowicjusze dawali się zwieść na ty le, żeby uczęszczać na te wy kłady. Przedmiot nazy wał się „Moja część Pacy fiku” i obejmował jedy nie te bitwy morskie drugiej wojny światowej, w który ch Stewart Percy uczestniczy ł osobiście. Czy li dwie. Jedy ną pomoc naukową, poza notatkami z wy kładów, stanowiła pry watna kolekcja slajdów Percy ’ego. Powstały one w jakimś dziwny m procesie technologiczny m ze stary ch czarno-biały ch zdjęć. Przy najmniej jedna z niezapomniany ch ty godniowy ch porcji slajdów doty czy ła urlopu Stewarta na Hawajach, gdzie poznał i poślubił swoją żonę Midge. – W każdy m razie, chłopcy, ona nie by ła autochtonką – zaklinał się (aczkolwiek na podstawie szarego slajdu trudno by powiedzieć, kim by ła). – Po prostu przy jechała tam, ale stamtąd nie pochodziła – mawiał Stewart. Po czy m następowała niekończąca się kolekcja slajdów przedstawiający ch popielatoblond włosy Midge. Wszy stkie dzieci Percy ch też by ły blond i nasuwało się podejrzenie, że pewnego dnia ten kolor przejdzie im w stare srebro jak u Stewiego, którego chłopcy w czasach Garpa nazwali od dania serwowanego im w stołówce przy najmniej raz na ty dzień Ciepły mi Kluchami. Na ciepłe kluchy składały się resztki dosy ć podejrzanej strawy. Ale Jenny Fields utrzy my wała, że Stewart Percy składa się wy łącznie z włosów w kolorze starego srebra. Niezależnie jednak od tego, czy nazy wali go Kałdun, czy Ciepłe Kluchy, wszy scy chłopcy, którzy wy brali przedmiot „Moja część Pacy fiku”, mieli obowiązek wiedzieć wcześniej, że Midge nie jest rodowitą Hawajką, chociaż niektóry m trzeba to by ło wy raźnie powiedzieć. Ale by ła jedna rzecz, o której wiedzieli cwańsi chłopcy, o której wiedział niemal od urodzenia każdy członek społeczności szkolnej – zobowiązany ty m samy m do cichej pogardy – a mianowicie, że Stewart Percy poślubił Midge Steer ing. By ła ona ostatnią przedstawicielką tego rodu. Księżniczką Steer ing, o której rękę jeszcze nikt nie poprosił, na której drodze ży ciowej nie pojawił się jak dotąd żaden dy rektor. Stewart Percy poślubił tak wielkie pieniądze, że nie musiał nawet umieć nic robić – wy starczy ło, że by ł małżonkiem. Ojciec Jenny, król obuwia, na my śl o pieniądzach Midge Steer ing drżał w swoich butach. „Midge by ła na ty le zbzikowana – napisała Jenny Fields w swojej autobiografii – że podczas
drugiej wojny światowej pojechała spędzić wakacje na Hawajach. Miała totalnego bzika – pisała dalej Jenny – skoro rzeczy wiście zakochała się w Stewarcie Percy m i niemal naty chmiast – jeszcze nim się wojna skończy ła – zaczęła mu rodzić kompletnie puste dzieciaki w kolorze starego srebra. A po wojnie przy wiozła i jego, i swoją powiększającą się gromadkę do Steer ing. I powiedziała w szkole, żeby dali jej Stewiemu pracę”. „Za moich chłopięcy ch czasów – pisał Garp – znajdowała się już na świecie trójka czy czwórka mały ch Percy ch, a następne – tak, zawsze szy kowały się następne – by ły w drodze”. O liczny ch ciążach Midge Percy Jenny ułoży ła złośliwy wierszy k.
Co u Midge Percy leży w brzuchu Zaokrąglone, jasnoblond? Właściwie nic, tylko w kolorze Starego srebra włosów kłąb.
„Moja matka by ła kiepską literatką – pisał Garp, mając na my śli autobiografię Jenny. – Ale jeszcze gorszą poetką”. Kiedy jednak Garp miał pięć lat, by ł za mały na to, żeby mu udostępniać podobne wierszy ki. Co wy wołało taką nieży czliwość Jenny w stosunku do Stewarta i Midge? Otóż Jenny wiedziała, że Stewart Percy patrzy na nią z góry. Ale nic nie mówiła, miała się ty lko na baczności. Garp bawił się z dziećmi Percy ch, który m jednak nie by ło go wolno odwiedzać w przy budówce szpitalnej. – Nasz dom jest naprawdę bardziej odpowiedni dla dzieci – powiedziała kiedy ś Midge do Jenny przez telefon. – To znaczy – roześmiała się – przy najmniej niczego się nie nabawią. Poza głupotą, pomy ślała Jenny, ale powiedziała ty lko: – Ja wiem, kto jest chory na coś zaraźliwego, a kto nie. No i nikt się nie bawi na dachu. Mówiąc szczerze, Jenny wiedziała, że dom Percy ch, stara rodzinna siedziba Steer ingów, by ł dla dzieci wy godny – wy łożony dy wanami, przestronny i pełen piękny ch zabawek, na które złoży ły się całe pokolenia. By ł to dom bogaty. A ponieważ dbała o niego służba, panowała w nim jednocześnie swoboda. Jenny odnosiła się z niechęcią do swobody, na którą rodzina Percy ch mogła sobie pozwolić. By ła zdania, że zarówno Midge, jak i Stewie są za głupi na to, żeby się troszczy ć o swoje dzieci w ty m stopniu, w jakim powinni; zresztą mieli ty ch dzieci ty le. Może kiedy ma się dużo dzieci, my ślała, człowiek nie martwi się o każde z nich tak bardzo. Jenny martwiła się więc szczególnie o swego Garpa, kiedy bawił się z dziećmi Percy ch. Sama wy chowała się w zamożny m domu i doskonale wiedziała, że dzieci z zamożny ch domów nie są w żaden magiczny sposób chronione przed niebezpieczeństwem, że nie rodzą się bezpieczniejsze, nie mają ulepszonego metabolizmu czy zaczarowany ch genów, w co w Steer ing wiele osób wierzy ło, ponieważ z pozoru często wy glądało to na prawdę. By ło coś szczególnego w dzieciach z ty ch ary stokraty czny ch rodzin: włosy zawsze miały gęste, skórę jak gdy by odporniejszą na uszkodzenia. Pewnie nie podlegają żadny m stresom, my ślała Jenny, ponieważ niczego im nie brakuje. I wtedy zaczęła się zastanawiać, jak to się stało, że sama jest inna.
Jej niepokój o Garpa wy nikał z dokładny ch obserwacji, jakim poddawała mały ch Percy ch. Dzieciaki biegały samopas, jakby ich matka wierzy ła, że są zaczarowane. Prawie albinosy, o skórze niemal przezroczy stej, rzeczy wiście robiły wrażenie bardziej magiczny ch, jeśli nie wręcz zdrowszy ch niż inne. I niezależnie od stosunku większości rodzin nauczy cielskich do Ciepły ch Kluch wszy scy czuli, że zarówno jego dzieci, jak i nawet sama Midge wy raźnie mają „klasę”. To sprawa mocny ch, odporny ch genów, uznali. „Moja matka – pisał Garp – zawsze wojowała z ludźmi, którzy traktowali geny tak poważnie”.
Pewnego dnia Jenny patrzy ła, jak jej mały, śniady Garp biegnie przez trawnik infirmerii w kierunku zajmowany ch przez rodziny nauczy cielskie elegantszy ch budy nków, biały ch z zielony mi żaluzjami, pośród który ch dom Percy ch siedział jak najstarszy kościół w mieście pełny m kościołów. Jenny obserwowała, jak cała banda dzieciaków biega po bezpieczny ch szkolny ch ścieżkach, a wśród nich – najszy bszy ze wszy stkich – Garp. Za nim gnało całe stado ciapowaty ch, niezdarny ch Percy ch i inny ch dzieci należący ch do gangu. By ł więc między nimi Clarence DuGard, którego ojciec uczy ł francuskiego i śmierdział tak, jakby się nigdy nie my ł; w każdy m razie przez całą zimę nie otwierał okna. By ł także Talbot May er-Jones, którego ojciec znał lepiej historię całej Amery ki niż Stewart Percy swoją małą cząstkę Pacy fiku. By ła Emily Hamilton, która miała ośmiu braci i ukończy ła poślednią żeńską szkołę na rok przedtem, nim w Steer ing przegłosowano dopuszczenie dziewcząt; jej matka popełniła samobójstwo, niekoniecznie na skutek tego głosowania, ale jednocześnie z ogłoszeniem jego wy ników, co wy wołało uwagę ze strony Stewarta Percy ’ego, że taki będzie właśnie rezultat dopuszczenia dziewcząt do szkoły : więcej samobójstw. By li też dwaj bracia Grove, Ira i Buddy, „chłopcy z miasta”; ich ojciec pracował w dziale gospodarczy m. Stanowili oni delikatny problem: zastanawiano się mianowicie, czy ich w ogóle dopuścić do nauki w Steer ing, a jeżeli tak, to jak sobie poradzą. Jenny obserwowała dzieci biegające po prostokątach soczy ście zielonej trawy i ścieżkach wy sy pany ch świeży m żwirem i poprzedzielany ch budy nkami z cegły tak zniszczonej i skruszałej, że przy pominała różowy marmur. Razem z nimi, zauważy ła z przy krością, biegał pies Percy ch, w pojęciu Jenny bezrozumny psi dureń, który latami lekceważy ł zarządzenie władz miejskich o prowadzeniu psów na smy czy w taki sam sposób, w jaki rodzina Percy ch obnosiła się ze swoją swobodą. Pies, ogromny nowofunlandczy k, wy rósł ze szczeniaka, który przewracał śmietniki i bezmy ślnie kradł piłki baseballowe, na złośliwą bestię. Pewnego dnia, podczas zabawy, pogry zł dzieciom piłkę do siatkówki; żadna złośliwość – zwy kła psota. Ale kiedy chłopiec, do którego należała piłka, usiłował mu ją wy ciągnąć z wielkiego py ska, pies ugry zł go, pozostawiając mu w przedramieniu cztery głębokie ranki. Dla pielęgniarki nie ulegało wątpliwości, że nie by ł to jedy nie przy padek, jako że „Bonkers jest troszeczkę podniecony, bo tak bardzo lubi bawić się z dziećmi” – według słów Midge Percy, która nazwała psa Bonkers. Poinformowała ona Jenny, że dostała go wkrótce po urodzeniu czwartego dziecka. Słowo „bonkers” oznacza lekkiego hy sia, wy jaśniła Midge, i tak by właśnie można określić jej uczucia do Stewiego – jeszcze po pierwszej czwórce dzieci. – Miałam dosłownie hy sia na jego punkcie – powiedziała – więc nazwałam biedne psisko
Bonkers w dowód moich uczuć dla Stewiego. „Midge Percy rzeczy wiście miała hy sia – pisała Jenny Fields. – Ten pies to by ł morderca, chroniony przez jedno z liczny ch, ty leż wątły ch, co bezsensowny ch założeń, z który ch sły ną bogate warstwy Amery ki, a mianowicie, że swoboda, z jakiej korzy stają zarówno dzieci, jak i zwierzęta z ary stokraty czny ch domów, nigdy nie jest zby t wielka i że nie mogą one nikomu zrobić krzy wdy. To inni ludzie nie powinni się nadmiernie rozmnażać ani spuszczać swoich psów ze smy czy ; dzieci i psy ludzi bogaty ch mają natomiast prawo biegać samopas”. „Kundle bogaczy ” – nazy wał je później Garp, mając na my śli zarówno psy, jak i dzieci. Garp miał się zgodzić ze swoją matką, że pies Percy ch, Bonkers, ratowniczy nowofunlandczy k, by ł niebezpieczny. Nowofunlandy to jakby płetwonogie czarne bernardy ny z oleiście poły skliwą sierścią; są to z reguły psy leniwe i przy jacielskie. Ale na trawniku Percy ch Bonkers przerwał rozgry wkę piłki nożnej, rzucając się cały m swoim stusiedemdziesięciofuntowy m cielskiem na plecy pięcioletniego Garpa i odgry zając dziecku lewą muszlę uszną, jak również kawałek pozostałej części ucha. Bonkers odgry złby prawdopodobnie całe ucho, ale by ł to wy raźnie pies roztrzepany. Pozostałe dzieci rozbiegły się na wszy stkie strony. – Bonkie kogoś ugry zł – zameldowało jedno z młodszy ch Percy ch, odciągając Midge od telefonu. Stawianie „y ” albo „ie” na końcu imienia niemal każdego z członków rodziny należało do zwy czajów rodzinny ch Percy ch. Tak więc dzieci: Stewart junior, Randolph, William, Cushman (dziewczy nka) i Bainbridge (następna dziewczy nka), by ły zwane w domu: Stewie Drugi, Dopey, Willy Wrzaskun, Cushie i Puchatek. Biedna Bainbridge, której imię nie poddało się przeróbce ani za pomocą końcówki „y ”, ani „ie” i która ostatnia wy grzebała się z pieluch, została Puchatkiem; to chy tre przezwisko miało by ć zarazem obrazowe i literackie. Ale to Cushie uwiesiła się ramienia matki, informując ją o ty m, że „Bonkie kogoś ugry zł”. – Kogo znowu ty m razem? – zapy tał Ciepłe Kluchy. Złapał rakietkę do squasha, jak gdy by zamierzał zrobić z ty m porządek, ale by ł kompletnie nieubrany, wobec czego Midge zsunęła poły szlafroka i pierwsza z dorosły ch wy biegła ocenić rozmiary szkody. Stewart Percy często wy stępował w domu nago. Nikt nie wiedział dlaczego. Może wy nikało to z potrzeby odprężenia się po napięciu – chodził przecież tak bardzo ubrany po kampusie Steering, nie mając nic do roboty poza obnoszeniem swojego starego srebra – a może by ła to konieczność, bo sądząc po tak liczny m potomstwie, musiał często by wać w domu rozebrany. – Bonkie ugry zł Garpa – zameldowała mała Cushie Percy. Ani Stewart, ani Midge nie zauważy li stojącego w drzwiach malca, z połową twarzy pokiereszowaną i zalaną krwią. – Pani Percy ? – wy szeptał Garp, ale nie na ty le głośno, żeby go by ło sły chać. – Aha, więc to Garp? – powiedział Ciepłe Kluchy. Schy lając się, żeby odłoży ć do szafki rakietkę, pierdnął. Midge posłała mu znaczące spojrzenie. – A więc Bonkie ugry zł Garpa – rozpamięty wał Stewart. – Przy najmniej pies ma dobry gust, co? – Och, Stewie – rzekła Midge; zaśmiała się nieznacznie, jakby splunęła. – Przecież to jeszcze mały chłopiec. No i rzeczy wiście: stał przed nimi bliski omdlenia, krwawiąc na drogi dy wan rozciągający się od hallu, bez jednej zmarszczki czy fałdki, przez cztery monstrualne pokoje parteru. Cushie Percy, która miała umrzeć w kwiecie wieku, usiłując wy dać na świat swoje pierwsze dziecko, zobaczy ła Garpa zraszającego krwią ich rodzinny klejnot – bezcenny dy wan.
– Bo się wy rzy gam! – krzy knęła, wy biegając. – Będę musiała zadzwonić do twojej matki – zwróciła się Midge do półprzy tomnego Garpa, któremu jeszcze ciągle w resztkach ucha brzmiało warczenie i kłapanie psa. Latami Garp interpretował sobie fałszy wie „bo się wy rzy gam” Cushie. By ł przekonany, że nie miała na my śli jego obgry zionego i zakrwawionego ucha, ty lko wielką szarą nagość swego ojca, która wy pełniała hall. Bo dla Garpa właśnie to by ło obrzy dliwe – siwowłosy, brzuchaty eksmary narz, który wy łoniwszy się z potężny ch kręcony ch schodów Percy ch, właśnie się ku niemu zbliżał. Stewart Percy ukląkł przed Garpem i zajrzał ciekawie w zakrwawioną twarz chłopca: zdawał się nie zwracać najmniejszej uwagi na zmasakrowane ucho i Garp zastanawiał się, czy w ogóle powinien wskazać nagiemu olbrzy mowi miejsce, w który m doznał obrażeń. Ale Stewart Percy nie by ł ciekaw miejsca obrażeń Garpa. Ciekaw by ł natomiast jego bły szczący ch, piwny ch oczu, ich koloru i kształtu. Jak gdy by przekonał się o czy mś ostatecznie, skinął poważnie głową i powiedział do swojej głupkowatej jasnowłosej Midge: – Żółtek. Miały upły nąć lata, zanim Garp pojął w pełni i to. Ale Stewie wy jaśnił Midge: – Dostatecznie długo pły wałem po Pacy fiku, żeby poznać japońskie oczy. Mówiłem ci, że to by ł żółtek. – Przez „to” Percy określał osobę ojca Garpa, obojętne, za kogo go uznał. Zgady wanie, kto by ł ojcem Garpa, stanowiło ulubioną rozry wkę intelektualną w środowisku Steer ing. Stewart Percy na podstawie własny ch doświadczeń naby ty ch w swojej części Pacy fiku zdecy dował, że by ł on Japończy kiem. „Wtedy – pisał Garp – my ślałem, że słowo » żółtek« ma coś wspólnego z moim uchem”. – Nie ma sensu dzwonić do jego matki – powiedział Stewie do Midge. – Zaprowadź go po prostu do infirmerii. Przecież w końcu jest pielęgniarką. Najlepiej będzie wiedziała, co zrobić. Jenny rzeczy wiście wiedziała. – Dlaczego nie przy prowadziliście tu psa? – spy tała, obmy wając ostrożnie to, co zostało z małego ucha Garpa. – Bonkersa? – spy tała Midge. – Proszę go tu przy prowadzić – powiedziała Jenny. – Dam mu zastrzy k. – Zastrzy k? – spy tała Midge i roześmiała się. – Czy chce pani powiedzieć, że jest taki zastrzy k, po który m nie będzie już więcej gry zł ludzi? – Nie – odparła Jenny. – Chcę powiedzieć, że możecie zaoszczędzić na wetery narzu. Jest taki zastrzy k, po który m on zdechnie. Taki zastrzy k miałam na my śli. I wtedy rzeczy wiście już więcej nikogo nie ugry zie. „W ten sposób – pisał Garp – rozpoczęła się wojna z Percy mi. My ślę, że dla mojej matki by ła to wojna klasowa, taka, jakie, powiedziała później, są na dobrą sprawę wszy stkie wojny. Jeśli o mnie chodziło, wiedziałem, że po prostu muszę się wy strzegać Bonkersa. I reszty Percy ch”. Stewart Percy wy słał do Jenny list na papierze firmowy m sekretarza Steer ing. „Nie mieści mi się w głowie, że pani rzeczy wiście chce, aby śmy uśpili Bonkersa” – pisał. – To dziwne, że cośkolwiek może się nie zmieścić w takim wielkim, pusty m łbie – odpowiedziała mu Jenny przez telefon. – Przy najmniej uwiążcie go na stałe. – Co za sens mieć psa, skoro nie mógłby on biegać swobodnie – odpowiedział Stewart. – To go wobec tego zabijcie – rzekła Jenny.
– Dziękuję za dobrą radę. Bonkers przeszedł wszy stkie obowiązkowe szczepienia. Poza ty m to w gruncie rzeczy łagodny pies, chy ba że coś działa na niego prowokująco. „Najwy raźniej – pisał Garp – Ciepłe Kluchy uważał, że na Bonkersa działają prowokująco żółtki”. – Co to znaczy „dobry gust”? – zapy tał matkę mały Garp. W infirmerii doktor Pell zszy wał mu właśnie ucho; Jenny przy pomniała lekarzowi, że Garp dostał przed chwilą zastrzy k przeciwko tężcowi. – Dobry gust? – spy tała Jenny. Dziwnie amputowane ucho zmuszało zawsze Garpa do noszenia dłuższy ch włosów, na co często narzekał. – Ciepłe Kluchy powiedział, że Bonkers ma dobry gust – wy jaśnił Garp. – Dlatego, że cię ugry zł? – zapy tała Jenny. – Chy ba tak – odparł Garp. – A co to znaczy ? Jenny doskonale wiedziała, co to znaczy. Ale powiedziała: – To znaczy, że Bonkers musiał wiedzieć, że jesteś najsmaczniejszy ze wszy stkich dzieci. – A ja jestem najsmaczniejszy ? – zdziwił się Garp. – Oczy wiście – odparła Jenny. – A skąd Bonkers mógł wiedzieć? – zapy tał Garp. – Nie mam pojęcia – powiedziała Jenny. – A co to znaczy żółtek? – zapy tał Garp. – Ciepłe Kluchy tak na ciebie powiedział? – spy tała Jenny. – Nie – odparł Garp. – Wy daje mi się, że on tak powiedział o moim uchu. – Aha, o uchu. To znaczy, że masz wy jątkowe uszy. – Jenny zastanawiała się jednak, czy przy padkiem nie powiedzieć mu, co my śli o Percy ch, już teraz i czy jest dostatecznie do niej podobny, żeby coś takiego jak uczucie gniewu lepiej wy korzy stał w późniejszy m i ważniejszy m momencie. Może, pomy ślała, powinnam zachować dla niego ten kąsek na czas, kiedy będzie potrafił zrobić z niego uży tek. Oczy ma wy obraźni widziała zawsze przed sobą liczniejsze i większe bitwy. „Matce najwy raźniej potrzebny by ł jakiś wróg – pisał Garp. – Rzeczy wisty czy wy dumany, taki wróg pomagał jej obrać właściwą drogę, pomagał jej mnie ustawiać. Macierzy ństwo nie by ło dla niej czy mś naturalny m; doszedłem do wniosku, że moja matka nie wierzy ła, by cokolwiek mogło się odby wać w sposób naturalny. By ła niepewna i ostrożna do końca”. W ty ch wczesny ch latach Garpa wrogiem Jenny stał się świat według Stewarta Percy ’ego. Ten etap można by nazwać „przy gotowaniem Garpa do Steer ing”. Patrzy ła, jak włosy stopniowo zakry wają mu brakujące części ucha. By ła zdumiona jego urodą, ponieważ uroda nie istniała jako problem w jej stosunkach z sierżantem technikiem Garpem. Jeśli nawet sierżant Garp by ł przy stojny, Jenny tego nie zauważy ła. Ale młody Garp by ł przy stojny, widziała to wy raźnie, chociaż pozostał mały – jak gdy by urodzony do wieży czki strzelniczej. Banda dzieciaków hasająca po ścieżkach, trawnikach i boiskach Steer ing w miarę dorastania stawała się coraz bardziej niezdarna i nieśmiała. Clarence DuGard wkrótce musiał zacząć nosić okulary, które ciągle tłukł; w ciągu kilku lat Jenny wielokrotnie ratowała go z zapalenia ucha, a raz opatry wała mu złamany nos; Talbot May er-Jones seplenił; z figury przy pominał butelkę, ale miał
urocze usposobienie i lekkie chroniczne zapalenie zatok. Emily Hamilton tak wy strzeliła w górę, że miała zawsze kolana i łokcie poobijane i zakrwawione od ciągły ch upadków, a jej małe piersi uwy datniały się w sposób przy prawiający Jenny o lekkie drżenie – od czasu do czasu przy chodziło jej do głowy, że chciałaby mieć córkę. Ira i Buddy Grove, „chłopcy z miasta”, mieli grube pęciny, przeguby rąk i szy je, i palce wiecznie upaprane i pokiereszowane od my szkowania po warsztatach ojca. No i wreszcie dzieci Percy ch: rosły jasnowłose i metalicznie czy ste, o oczach koloru matowego lodu na słonawej rzece Steer ing, która sącząc swoje wody przez słone bagna, wpadała do pobliskiego morza. Stewart junior, zwany Stewiem Drugim, ukończy ł Steer ing, jeszcze zanim Garp osiągnął wiek, w który m mógł rozpocząć naukę. Jenny leczy ła go dwukrotnie na zwichniętą nogę, a raz na rzeżączkę. Później zaliczy ł jeszcze wy dział ekonomiczny na Harvardzie, zakażenie gronkowcem i rozwód. Randolpha Percy ’ego nazy wano Dopey em aż do śmierci (umarł na atak serca w wieku lat trzy dziestu pięciu; by ł dzieciorobem po my śli swego grubego ojca, który sam spłodził piątkę dzieci). Dopey nigdy nie zdołał ukończy ć Steer ing – przeniósł się do jakiejś innej szkoły średniej, gdzie po dłuższy m czasie udało mu się zrobić maturę. Ale kiedy pewnej niedzieli w jadalni Midge krzy knęła: „Nasz Dopey nie ży je!”, jego przezwisko zabrzmiało w ty m kontekście tak idioty cznie, że po śmierci rodzina mówiła o nim ty lko Randolph. William Percy, Willy Wrzaskun, trzeba mu oddać sprawiedliwość, wsty dził się swojego głupiego przezwiska i chociaż by ł o trzy lata starszy od Garpa, jako uczeń ostatniej klasy w miły sposób zaprzy jaźnił się z malcem, który dopiero zaczy nał Steer ing. Jenny zawsze lubiła Williama i nazy wała go Williamem. Wiele razy leczy ła go z bronchitu, a wiadomość o jego śmierci (zginął na wojnie, zaraz po ukończeniu Yale) tak ją poruszy ła, że napisała do Midge i Stewarta długi list z kondolencjami. Co do dziewcząt z rodziny Percy ch, Cushie też dostała za swoje (Garp miał w ty m nawet skromny udział; by li niemal rówieśnikami). Biednej Bainbridge zaś, najmłodszej z rodu, której przekleństwem by ło przezwisko Puchatek, spotkanie z Garpem miało by ć oszczędzone aż do momentu, kiedy osiągnął wiek dorosły. Jenny śledziła rozwój wszy stkich dzieci, łącznie ze swoim sy nem. W ciągu ty ch lat, kiedy czekała, aż Garp dorośnie do Steer ing, czarna bestia Bonkers zestarzał się bardzo i zrobił się niemrawy, jednak nie bezzębny, zauważy ła Jenny. Ale Garp zawsze miał się na baczności, nawet kiedy już Bonkers przestał się uganiać za dzieciakami, nawet kiedy wielki i zwalisty kry ł się w cieniu biały ch frontowy ch filarów domu Percy ch – skołtuniony i obrzy dliwy jak krzew cierniowy w ciemności – nawet wtedy Garp się go wy strzegał. Czasem jakieś młodsze dziecko czy ktoś nowy podszedł do niego za blisko i odchodził dziabnięty. Jenny pilnie obserwowała wszelkie szy cia i wy szarpane kawałki ciała, które by ły jego sprawką, ale Ciepłe Kluchy wy trzy mał wszy stkie ataki Jenny i Bonkers ży ł. „My ślę, że matce w gruncie rzeczy odpowiadała obecność tego zwierzaka, jakkolwiek nigdy by się do tego nie przy znała – pisał Garp. – Bonkers stanowił ży we uosobienie wroga, któremu na imię by ło Percy, zaklęte w mięśniach, sierści i cuchnący m oddechu. Musiała chy ba patrzeć z przy jemnością, jak stary pies słabnie, a ja się rozwijam”. Kiedy Garp by ł gotowy do Steer ing, czarny Bonkers skończy ł czternaście lat. Kiedy Garp wstępował do szkoły, Jenny Fields mogła się poszczy cić własny m stary m srebrem w liczbie kilku
siwy ch włosów. Kiedy Garp rozpoczy nał naukę, Jenny miała zaliczone wszy stkie przedmioty, które by ły tego warte; zdąży ła je też umieścić w skali wartości uniwersalny ch i rozry wkowy ch. Kiedy Garp został sty pendy stą Steer ing, Jenny Fields otrzy mała trady cy jny dar dla członków grona profesorskiego i personelu, którzy przepracowali w szkole piętnaście lat: sły nny serwis obiadowy. Surowe budy nki z cegły, nie wy łączając przy budówki szpitalnej, zostały odciśnięte w duży ch płaszczy znach talerzy i oddane w ży wy ch szkolny ch barwach: stara poczciwa krew i błękit.
2 Lacrosse – gra podobna do hokeja, rozgry wana na trawie przez dwie druży ny liczące po dziesięć osób. Gracze posługują się kijami przy pominający mi rakiety o długich trzonkach i piłeczkami (przy p. tłum.).
III
CZYM CHCIAŁBY ZOSTAĆ, KIEDY DOROŚNIE
W roku 1781 wdowa i dzieci po Everetcie Steer ingu założy li Akademię Steer inga, jak pierwotnie nazy wała się szkoła. Krając swoją ostatnią świąteczną gęś, Everett Steer ing oświadczy ł bowiem rodzinie, że nic więcej nie ma do zarzucenia swojemu miastu, jak ty lko brak odpowiedniej akademii, która by przy gotowała jego chłopców do wy ższy ch studiów. O dziewczętach nawet nie wspomniał. By ł on budowniczy m statków w miasteczku, które ży ło dzięki połączeniu z morzem, jakie stanowiła skazana na zagładę rzeczka; Everett wiedział, że jest ona skazana na zagładę. By ł człowiekiem mądry m i nie zawsze skłonny m do rozry wek, ale po kolacji wigilijnej oddał się zabawie w śnieżki ze swoimi sy nami i córkami. Przed wieczorem zmarł na apopleksję. Everett Steer ing liczy ł siedemdziesiąt dwa lata i nawet jego sy nowie i córki by li już za starzy na śnieżki, ale miał prawo nazy wać Steer ing swoim miastem. Zostało ono nazwane jego imieniem na fali entuzjazmu wy wołanego uzy skaniem niepodległości przez miasto po wojnie o niepodległość. Za sprawą Everetta Steer inga obsadzono armatami strategiczne punkty wzdłuż brzegów rzeki; zadaniem ty ch armat by ło zniechęcenie Anglików do ataku – do którego nigdy zresztą nie doszło; mieli oni wy pły nąć z Great Bay i dostać się rzeką w głąb lądu. Rzeka w owy m czasie nosiła nazwę Great River, ale po wojnie przemianowano ją na Steer ing River. Miasto – które nie miało doty chczas właściwej nazwy, znane jako Błonia z ty tułu swego położenia na słono-słodkich bagnach zaledwie kilka mil w głąb lądu od Great Bay – również nazwano Steer ing. Wiele rodzin ży ło tu z budowy statków albo z inny ch związany ch z morzem zawodów; miasteczko więc, pierwotnie zwane Błoniami, pełniło rolę portu pomocniczego w stosunku do
Great Bay. Ale jednocześnie z oznajmieniem o intencji założenia akademii dla chłopców Everett Steer ing zakomunikował swojej rodzinie, że Steer ing niedługo już będzie portem. Kory to rzeki, jak zauważy ł, zaczy nało się bowiem z wolna zamulać. Everett Steer ing by ł znany z tego, że przez całe swoje ży cie powiedział ty lko jeden żart, i to ty lko swojej rodzinie. Ten żart polegał na ty m, że jedy na rzeka, która miała zostać nazwana jego imieniem, by ła kompletnie zamulona; z minuty na minutę coraz bardziej. Cały teren, aż do morza, stanowiły bagna i łąki i Everett wiedział, że w końcu nawet zwy kłą łódką nie da się dopły nąć ze Steer ing do Great Bay (chy ba że podczas bardzo wy sokiej wody ), o ile mieszkańcy nie uznają, że warto utrzy mać portowy charakter miasta, i nie pogłębią kory ta rzeki. Everett wiedział również, że pewnego dnia morze wy pełni to kory to od jego rodzinnego miasta aż do Atlanty ku. W następny m wieku rodzina Steer ingów okazała mądrość, przestawiając się na fabry ki teksty lne, które zbudowała, wy korzy stując spadek wody na słodkowodnej części rzeki. Do czasu wojny domowej jedy ny m przemy słem miasta położonego nad Steer ing River by ły zakłady Steer ing. Kiedy sy tuacja do tego dojrzała, Steer ingowie przerzucili się z okrętów na teksty lia. Inny ród Steer ingów, który też ży ł z budowy statków, nie miał ty le szczęścia; ostatnia zbudowana przez nich jednostka dotarła ty lko do połowy drogi między Steer ing a morzem. Na sły nny m niegdy ś odcinku rzeki, zwany m Kiszką, ostatni statek zbudowany w Steer ing osiadł na zawsze w mule i latami widać go by ło z drogi, jak leży do połowy zanurzony w czasie przy pły wu i całkowicie obnażony w czasie odpły wu. Stanowił on ulubione miejsce zabaw dzieciaków aż do momentu, kiedy przechy liwszy się na burtę, zmiażdży ł czy jegoś psa. Niejaki Gilmore, hodowca świń, pozbawił wrak masztów, które posłuży ły mu do podniesienia stodoły. Do czasu, kiedy Garp rozpoczął naukę w Steer ing, szkolna reprezentacja wioślarska mogła trenować ty lko podczas przy pły wu. Podczas odpły wu rzeka od Steer ing aż po morze stawała się jedną wielką bagnistą równiną. A więc męska szkoła w Steer ing powstała w roku 1781 dzięki wy czuciu wody Everetta Steeringa. Mniej więcej po upły wie wieku osiągnęła rozkwit. „Na przestrzeni lat – pisał Garp – mądre geny Steer ingów musiały ulec pewnemu rozwodnieniu; wy czucie wody z dobrego zmieniło się w bardzo złe”. – Garp z upodobaniem wy rażał się w ten sposób o Midge Steer ing Percy. – „Przedstawicielka rodu Steer ingów, której insty nkt wody upły nął”. Dopatry wał się rozkosznej ironii w fakcie, że „geny Steer ingów decy dujące o ich wy czuciu wody dopły nęły do Midge wy prane z chromosomów. Jej wy czucie wody by ło tak zwy rodniałe, że najpierw rzuciło ją na Hawaje, a następnie w ramiona Mary narki Stanów Zjednoczony ch w osobie Ciepły ch Kluch”. Na Midge Steer ing Percy kończy ł się ród. Ostatnim, co po niej miało prawo nosić imię „Steering”, by ła już ty lko szkoła; może stary Everett przewidział i to; wiele rodzin zostawiło po sobie mniej albo coś gorszego. W czasach Garpa przy najmniej szkoła w Steer ing by ła w dalszy m ciągu nieustępliwa i zdecy dowana w dążeniu do swego celu „przy gotowy wania młody ch mężczy zn do wy ższy ch studiów”. Co do Garpa, miał on matkę, która traktowała ten cel równie poważnie. On zaś sam tak poważnie brał szkołę, że nawet Everett Steer ing, ze swoim jedy ny m w ży ciu żartem, by łby z niego zadowolony.
Garp wiedział, jakie wy brać przedmioty i który ch nauczy cieli. To często przesądza o powodzeniu czy niepowodzeniu w szkole. Nie by ł może uczniem specjalnie bły skotliwy m, ale miał rozeznanie; wiele spośród obrany ch przez niego przedmiotów Jenny zachowała jeszcze świeżo w pamięci, a by ła dobry m instruktorem. Garp nie miał prawdopodobnie wrodzonego pociągu do zajęć intelektualny ch, podobnie jak jego matka, ale odznaczał się żelazną dy scy pliną Jenny ; pielęgniarka ma wrodzone poczucie ładu i porządku, a Garp wierzy ł w swoją matkę. Jeżeli Jenny w czy mkolwiek nie nadążała jako doradca, to ty lko w jednej dziedzinie. Nigdy mianowicie nie przy wiązy wała wagi do sportów w Steer ing; nie potrafiła podsunąć Garpowi żadny ch dy scy plin, które miałby uprawiać. Mogła mu powiedzieć, że z pewnością będzie wolał cy wilizację wschodnioazjaty cką u pana Merrilla niż Anglię Tudorów u pana Langdella, ale na przy kład zupełnie nie zdawała sobie sprawy z różnic pomiędzy futbolem amery kańskim a piłką nożną. Wiedziała jedy nie, że jej sy n jest mały, silny, proporcjonalnie zbudowany i szy bki; i że jest samotnikiem; przy jęła, że wie, jakie sporty chce uprawiać. Garp nie wiedział. Wioślarstwo, my ślał, jest głupie. Musisz ruszać wiosłem równo z inny mi, jak galernik, zanurzając je w brudnej wodzie – a woda w Steer ing River by ła rzeczy wiście brudna. Pły wało w niej pełno fabry czny ch zanieczy szczeń i ludzkich odchodów i zawsze na bagnach ustępująca fala pozostawiała słony szlam – paskudztwo o konsy stencji zakrzepłego tłuszczu z bekonu. Rzekę Everetta Steer inga wy pełniało coś więcej niż muł, ale nawet gdy by miała wody kry ształowo czy ste, z Garpa i tak nie by łby wioślarz. Ani tenisista. W jedny m ze swoich wczesny ch wy pracowań w czasie pierwszego roku nauki w Steer ing Garp napisał: „Nie lubię piłek. Piłka dzieli sportowca od jego zadania. Tak samo krążek hokejowy i lotka badmintona; podobnie ły żwy i narty oddzielają ludzkie ciało od ziemi. A jeśli się jeszcze bardziej oddali ciało od walki przy uży ciu takich urządzeń, jak rakieta czy wszelkiego rodzaju kije – niweczy to całą czy stość ruchu, siły czy koncentracji”. Nawet w wieku lat piętnastu można by ło zauważy ć u Garpa własne poczucie estety ki. Ponieważ by ł za mały na futbol amery kański, a piłka nożna nieodwołalnie wy magała piłki, biegał na długi dy stans, co wówczas nazy wano biegiem przełajowy m, ale zby t często wpadał w kałuże, w rezultacie czego całą jesień nie wy chodził z zaziębienia. Kiedy rozpoczął się sezon sportów zimowy ch, Jenny by ła zmartwiona niepokojem, jaki okazy wał Garp; zarzucała mu, że niepotrzebnie robi problem z tak prostej sprawy – jak może nie wiedzieć, który ze sportów odpowiada mu najbardziej? Ale dla Garpa sport nie miał charakteru rekreacy jnego. Nic dla Garpa nie miało charakteru rekreacy jnego. Najwy raźniej od samego początku uważał, że chodzi o forsowny wy siłek („Pisarze nie czy tają dla przy jemności” – miał napisać później, my śląc o sobie). Wy daje się, że jeszcze zanim młody Garp wiedział, że zostanie pisarzem, zanim wiedział, czy m chce zostać, nie robił nic „dla przy jemności”. W dniu, w który m należało się zapisać na sporty zimowe, przeby wał w infirmerii. Jenny postanowiła zatrzy mać go w łóżku. – I tak nie wiesz, na co się zapisać – powiedziała. Jedy ną odpowiedzią Garpa by ł kaszel. – To przechodzi wszelkie wy obrażenie – rzekła Jenny. – Spędziłeś piętnaście lat w ty m zasmarkany m, ordy narny m środowisku i nie możesz sobie poradzić z podjęciem decy zji, jaki masz uprawiać sport, żeby mieć czy m wy pełnić popołudnia. – Nie widzę dla siebie sportu, mamo – wy chry piał Garp. – A coś muszę uprawiać.
– Dlaczego? – zapy tała Jenny. – Nie wiem – jęknął. Zakasłał się. – Boże, zmiłuj się! – narzekała Jenny. – Ja ci coś wy najdę. Pójdę do hali sportowej i na coś cię zapiszę. – Nie! – błagał Garp. Jenny wy głosiła to, co by ło dla niego w ciągu czterech lat poby tu w Steer ing jej litanią. – Wiem chy ba trochę więcej od ciebie, nie uważasz? – powiedziała. Garp opadł na przepoconą poduszkę. – Ale nie na ten temat, mamo – odparł. – Wy słuchałaś wszy stkich możliwy ch wy kładów, ale nigdy nie grałaś w żadnej druży nie. Jeśli nawet Jenny uznała to za jedno ze swoich rzadkich przeoczeń, nie dała tego po sobie poznać. By ł ty powy grudniowy dzień w Steer ing – ziemię pokry wała szklista powłoka zamarzniętej chlapy i śnieg, szary i rozdeptany butami ośmiuset chłopców. Jenny Fields opatuliła się i ruszy ła przez ponury zimowy kampus jak zdecy dowana i obowiązkowa matka, którą rzeczy wiście by ła. Jak pielęgniarka, która nie zważając na nic, postanowiła zanieść na srogi front rosy jski choćby nikły promy k nadziei. W takim nastroju Jenny doszła do hali sportowej. Podczas swego piętnastoletniego poby tu w Steer ing nigdy tutaj nie by ła; nie wiedziała, że to takie ważne. W drugim końcu kampusu, podzielony m na wieloakrowe kręgi boisk, bieżni i kortów tenisowy ch i przy pominający m przekrój poprzeczny wielkiego ludzkiego ula, Jenny zobaczy ła ogromną halę sportową, strzelającą w górę z brudnego śniegu – jak bitwę, której nie przewidziała; jej serce wy pełniły troska i smutek. Hala Sportowa i Szatnie Seabrooka, Stadion Seabrooka, Lodowisko Seabrooka – wszy stkie te obiekty zostały nazwane na cześć wspaniałego sportowca z okresu pierwszej wojny światowej, asa pilotażu, Milesa Seabrooka, którego twarz i masy wny tors powitały Jenny z try pty ku umieszczonego pieczołowicie w szklanej gablotce w obszerny m kory tarzu hali sportowej. Miles Seabrook, absolwent z 1909 roku, w skórzany m futbolowy m hełmie i w naramiennikach ochronny ch, najprawdopodobniej niepotrzebny ch. Pod zdjęciem zawodnika nr 32 znajdował się niemal całkowicie zniszczony podkoszulek: spłowiały, poddany częsty m atakom moli, leżał stłamszony w zamkniętej gablotce na trofea pod pierwszą z trzech części try pty ku przedstawiającego Milesa Seabrooka. Napis głosił: JEGO ORYGINALNA KOSZULKA. Środkowa część try pty ku ukazy wała Milesa Seabrooka jako bramkarza hokejowego – w tamty ch dawny ch czasach bramkarze hokejowi nosili naramienniki, ale dzielna twarz, cała w bliznach, by ła odsłonięta, a oczy czy ste i wy zy wające. Potężny tułów Milesa Seabrooka wy pełniał mizerną w porównaniu z nim bramkę. Jak można by ło strzelić gola Milesowi, zawodnikowi o niedźwiedzich skórzany ch łapach, odznaczający ch się kocią zwinnością, z kijem podobny m do maczugi, z rozepchnięty m ochraniaczem piersi, z ły żwami przy pominający mi długie pazury giganty cznego mrówkojada? Pod zdjęciami hokejowy m i futbolowy m znajdowały się wy niki doroczny ch rozgry wek ligowy ch. W każdej dy scy plinie sportu w Steer ing sezon kończy ł się trady cy jny mi rozgry wkami z Akademią Bath, niemal tak starą i sławną jak Steer ing, i z każdy m ze znienawidzony ch ry wali tutejszy ch chłopców. Gnojki z Bath wy stępowały w swoim złocie i zieleni (w czasach Garpa te kolory nazy wano rzy gowiną i sraczką). Steer ing 7, Bath 6; Steer ing 3, Bath 0. Nikt nie strzelił bramki Milesowi. Kapitan Miles Seabrook, jak głosił podpis pod trzecim zdjęciem try pty ku, spoglądał na Jenny
Fields, ubrany w mundur aż nazby t dobrze jej znany. Zorientowała się naty chmiast, że by ł to mundur lotnika; chociaż uniformy zmieniły się w okresie między wojenny m, to jednak nie na ty le, żeby Jenny nie poznała obszy tego kożuszkiem kołnierza kurtki uniesionego pod zawadiackim kątem, nonszalancko rozpiętego pod brodą rzemy ka pilotki, podniesiony ch klapek na uszy (uszy Milesa Seabrooka nie marzły nigdy !) i gogli niedbale zsunięty ch z czoła. Na szy i kapitana widniał śnieżnobiały szalik. Pod ty m zdjęciem nie by ło żadny ch wy ników, ale gdy by ktokolwiek ze Studium Sportowego Steer ing miał poczucie humoru, Jenny mogłaby przeczy tać: „Stany Zjednoczone 16, Niemcy 1”. Szesnaście oznaczało bowiem liczbę samolotów strącony ch przez Milesa Seabrooka, zanim Niemcy strzelili mu gola. Wstążki i medale leżały zakurzone w zamkniętej gablotce na trofea jak ofiary na ołtarzu Milesa Seabrooka. Między inny mi kawałek drewna, który Jenny niesłusznie wzięła za część zestrzelonego samolotu bohatera; by ła przy gotowana na każdą obrzy dliwość, ale drewno okazało się jedy ną pozostałością jego kija hokejowego. Dlaczego na przy kład nie ochraniacz na genitalia? – pomy ślała Jenny. Albo pukiel włosów niby pamiątka po zmarły m dziecku? Ale włosy na każdy m z fotosów by ły przy kry te hełmem, czapką albo wielką pasiastą skarpetą. By ć może, pomy ślała Jenny z charaktery sty czną pogardą, Miles Seabrook by ł ły sy. Jenny z niechęcią odnosiła się do szczątków z czcią złożony ch w tej zakurzonej gablotce. Żołnierz-sportowiec dokonujący po prostu jeszcze jednej zmiany uniformu. Za każdy m razem jego ciało zy skiwało jedy nie pozory ochrony : jako szkolna pielęgniarka w Steer ing przez piętnaście lat oglądała najróżniejsze kontuzje hokejowe i futbolowe odniesione pomimo hełmów, masek, pasków, klamerek i wszelkiego rodzaju ochraniaczy. A przy kład sierżanta Garpa i inny ch przekonał Jenny, że to na wojnie mężczy źni korzy stali z najbardziej iluzory cznej ochrony. Znużona, ruszy ła dalej; kiedy minęła gablotki, odniosła wrażenie, że zbliża się do silnika niebezpiecznej maszy ny. Unikała wielkich jak areny przestrzeni hali sportowej, skąd dochodziły krzy ki i stękania towarzy szące walce. Szukała ciemny ch kory tarzy, gdzie, jak sądziła, musiały się znajdować biura. Czy ja tu po to spędziłam piętnaście lat, pomy ślała, żeby stracić moje dziecko dla czegoś takiego? Częściowo rozpoznała zapach. Środek dezy nfekcy jny. Lata usilny ch zabiegów. Nie ulegało wątpliwości, że hala sportowa by ła miejscem, gdzie się czaiły niezwy kle potężne zarazki, czekając ty lko dogodny ch warunków, żeby się rozmnoży ć. Ta część zapachu przy pominała jej szpitale i infirmerię Steer ing – butelkowane powietrze pooperacy jne. Ale tu, w ogromny m gmachu wzniesiony m ku czci Milesa Seabrooka, panował jeszcze inny odór, równie nienawistny Jenny Fields, jak zapach seksu. Kompleks budy nków składający się z hali sportowej i szatni przy boiskach został wy budowany w roku 1919, a więc niecały rok przed jej urodzeniem: na to, co Jenny czuła w tej chwili, złoży ło się niemal czterdzieści lat pierdnięć i potów wy ciśnięty ch z chłopców poddany ch stresom i wy siłkom. To, co czuła Jenny, by ło walką, ostrą i pełną rozczarowań. Czy mś na ty le dla niej obcy m, że nigdy nie stanowiło to elementu jej własnego dorastania. W kory tarzu, który wy dawał się oddzielony od centralny ch obszarów różny ch dziedzin działalności sportowej, Jenny przy stanęła i zaczęła nasłuchiwać. Gdzieś w pobliżu znajdowała się sala podnoszenia ciężarów; sły szała szczęk żelaza i potworne stękanie chłopców zarabiający ch na przepukliny – by ł to punkt widzenia pielęgniarki na tego rodzaju wy siłek. Prawdę powiedziawszy, Jenny odniosła wrażenie, że to cały budy nek stęka i prze, jak gdy by każdy chłopak w Steer ing
cierpiał na zatwardzenie i przy szedł sobie ulży ć w tej koszmarnej sali. Poczuła się załamana, tak jak może się poczuć ty lko osoba bardzo ostrożna w obliczu popełnionego błędu. W ty m momencie niemal wpadł na nią zakrwawiony zapaśnik. Jenny nie wy obrażała sobie, jak taki półprzy tomny i ociekający krwią chłopak mógł ją zaskoczy ć, ale nagle otworzy ły się jakieś drzwi w tak niewinnie wy glądający m kory tarzu i dosłownie przed nosem Jenny wy rosła skołtuniona głowa jakiegoś zapaśnika, w ochraniaczach na uszy przekrzy wiony ch tak, że pasek, który miał by ć pod brodą, zjechał mu na górną wargę, podciągając ją do góry, co nadawało chłopakowi wy raz szy derczo uśmiechniętej ry by. Niewielkie zagłębienie w pasku, przeznaczone na brodę, wy pełniała krew z nosa. Jako pielęgniarka Jenny nie by ła wrażliwa na widok krwi, wzdragała się jednak na my śl o czekający m ją zderzeniu ze zwalisty m, mokry m brutalem, który uchy lając się, zdołał jednak jakoś uniknąć kolizji. Z podziwu godną energią, wspaniały m łukiem puścił pawia na swego partnera, który go podtrzy my wał. – Przepraszam – wy bulgotał, ponieważ większość chłopców w Steer ing by ła dobrze wy chowana. Kolega okazał się jeszcze na ty le uprzejmy, że zdjął mu z głowy kask, żeby się nieszczęśnik nie zachły snął ani nie zadławił własny mi rzy gowinami; zupełnie nie bacząc na stan, w jakim sam się znalazł, wrzasnął głośno za siebie w stronę otwarty ch drzwi sali zapaśniczej: – Carlisle nie doniósł! Z drzwi pomieszczenia, którego ciepło kusiło Jenny powabem tropikalnej cieplarni w środku zimy, doszedł czy jś czy sty tenor: – Carlisle! Zjadłeś dwie porcje ty ch pomy j stołówkowy ch na lunch! Jedna zupełnie by wy starczy ła, żeby się wy rzy gać! Wcale mi cię nie żal! Carlisle, dla którego nie by ło współczucia, szedł dalej zy gzakiem, znacząc swoją drogę krwawy m śladem aż za drzwi. Jego partner, według Jenny też powściągliwy w okazy waniu współczucia, pozby ł się w kory tarzu kasku Carlisle’a wraz z resztą rzy gowin, a następnie ruszy ł za kolegą do szatni. Jenny miała nadzieję, że idzie się przebrać. Spojrzała na otwarte drzwi sali zapaśniczej: zaczerpnęła tchu i weszła do środka. Naty chmiast straciła równowagę. Pod nogami miała coś miękkiego i mięsistego, a ściana ugięła się, kiedy Jenny oparła się o nią ręką; by ła w wy ściełanej celi dla ciężkich wariatów, z podłogą i ścianami wy łożony mi ciepły mi, spręży sty mi matami, gdzie dusiło z gorąca i smrodu, tak że nie miała odwagi oddy chać. – Zamy kać drzwi! – rozległ się męski głos – ponieważ zapaśnicy, jak się miała później przekonać, uwielbiają upał i smród własnego potu, zwłaszcza kiedy zrzucają wagę, i dosłownie kwitną wśród ścian i podłóg tak gorący ch i spręży sty ch, jak pośladki śpiącej dziewczy ny. Zamknęła drzwi. Nawet na drzwiach by ła mata; Jenny oparła się o nią, marząc o ty m, żeby ktoś litościwy otworzy ł drzwi od zewnątrz i ją wy puścił. Mężczy zna obdarzony tenorowy m głosem by ł trenerem i Jenny w drgający m od upału powietrzu widziała, jak nie mogąc ustać w miejscu, chodzi wzdłuż ściany dużego pomieszczenia, przy patrując się cały czas walczący m. – Trzy dzieści sekund! – wrzasnął. Pary na macie wzmogły wy siłki, jakby pobudzone prądem elektry czny m. Rozrzucone po sali grupki dwójek przy pominały splątane węzły, a zapamiętanie każdego zapaśnika przy wodziło
Jenny na my śl premedy tację i zaciekłość gwałtu. – Piętnaście sekund! – krzy knął trener. – Ostro! Spleciona para koło Jenny rozpadła się nagle – napięte mięśnie rąk i nóg zapaśników zaczęły się rozluźniać, rozsadzone ży ły na ramionach i szy jach pulsowały. Z ust jednego z nich wy doby ł się zduszony krzy k i nitka śliny, kiedy przeciwnik uwolnił się z jego uścisku i obaj padli na miękką matę. – Stop! – wrzasnął trener. Nie uży wał gwizdka. Zapaśnicy gwałtownie zwiędli, spowolniony m ruchem wy plątując się ze swoich objęć. Około sześciu chłopaków stłoczy ło się przy drzwiach wokół Jenny ; my śleli ty lko o wodzie do picia i świeży m powietrzu, ale ona uważała, że wszy scy się pchają na kory tarz, by tam w spokoju zwy miotować albo się wy krwawić – a może jedno i drugie. Jenny i trener by ły to jedy ne dwie stojące osoby, jakie zostały na sali. Jenny zauważy ła, że mężczy zna jest schludny i mały, zwarty jak spręży na; zauważy ła również, że chy ba jest ślepy – przy mrużony mi oczy ma patrzy ł w jej kierunku, dochodząc do wniosku, że zarówno jej biel, jak i sy lwetka są obce sali zapaśniczej. Zaczął po omacku szukać okularów, które zwy kle kładł wy soko nad matami, ponad poziomem głowy, w obawie, że zostaną zmiażdżone przez rzucany ch o ściany chłopaków. Jenny spostrzegła, że trener jest mniej więcej w jej wieku i że nigdy doty chczas nie widziała go ani na terenie, ani w pobliżu kampusu – w okularach czy bez. By ł on bowiem nowy w Steer ing. Nazy wał się Ernie Holm i jak do tej pory przy najmniej – podobnie jak Jenny – uważał tutejsze środowisko za snobisty czne. Ernie Holm by ł dwukrotnie mistrzem ligi uczelnianej w zapasach na uniwersy tecie w Iowa, ale nigdy nie zdoby ł mistrzostwa kraju i przez piętnaście lat w różny ch szkołach Iowy trenował chłopców, usiłując samodzielnie wy chować swoje jedy ne dziecko, córkę. Miał powy żej uszu Środkowego Zachodu, jakby się sam wy raził, i przy jechał na Wschód, żeby zapewnić swojej córce lepsze wy kształcenie – jakby to również sam ujął. Stanowiła mózg rodziny, o czy m mówił z upodobaniem, i odziedziczy ła urodę po matce, czego nigdy nie wspominał. Piętnastoletnia Helen Holm wszy stkie swoje popołudnia przesiedziała po różny ch salach zapaśniczy ch od Iowy do Steer ing, obserwując, jak chłopcy najrozmaitszego kalibru pocą się i ciskają sobą. Wiele lat później Helen miała zauważy ć, że dzieciństwo, które spędziła jako jedy na dziewczy na w sali zapaśniczej, zrobiło z niej mola książkowego. – Zostałam wy chowana na widza – powiedziała. – A właściwie na podglądacza. Prawdę powiedziawszy, by ła tak pilną i niestrudzoną czy telniczką, że Ernie Holm przeniósł się na Wschód wy łącznie ze względu na nią. Dla niej też przy jął posadę w Steer ing, przeczy tał bowiem w swoim kontrakcie, że dzieci nauczy cieli i pracowników mogą uczęszczać do Steer ing za darmo albo mają prawo do finansowej rekompensaty na pokry cie kosztów wy kształcenia w innej szkole pry watnej. Czy tanie jednak nie by ło mocną stroną Erniego; przeoczy ł jakoś fakt, że do Steer ing przy jmują ty lko chłopców. Tak więc pewnej jesieni okazało się, że Ernie został członkiem chłodnej społeczności Steer ing, a jego rozgarnięta córka jeszcze raz wy lądowała w małej, kiepskiej szkole państwowej. Na dobrą sprawę tutejsza szkoła by ła gorsza od inny ch szkół państwowy ch, ponieważ co zdolniejsi chłopcy z miasta chodzili do Steer ing, a co zdolniejsze dziewczy nki wy jeżdżały. Ernie nie wy obrażał sobie, żeby mógł się rozstać ze swoją córką – ostatecznie po to przecież się przenosił, żeby z nią by ć. Podczas gdy Ernie Holm przy zwy czajał się do swoich nowy ch obowiązków w Steer ing, Helen
błądziła po pery feriach wielkiej szkoły, pożerając zasoby jej księgarni i biblioteki (i niewątpliwie wy słuchując opowieści o innej zapamiętałej czy telniczce – Jenny Fields), w dalszy m ciągu znudzona, podobnie jak w Iowa, nudny mi kolegami z nudnej szkoły państwowej. Ernie by ł szczególnie czuły na punkcie ludzi znudzony ch. Przed szesnastu laty poślubił pielęgniarkę; po urodzeniu Helen pielęgniarka rzuciła pracę, żeby zostać „matką na pełny m etacie”. Po upły wie sześciu miesięcy znów zapragnęła by ć pielęgniarką, ale w owy ch czasach nie by ło w Iowa żadny ch ambulatoriów i młoda żona Erniego Holma jako matka na pełny m etacie i by ła pielęgniarka robiła się coraz bardziej obojętna. Pewnego dnia odeszła. Odeszła, pozostawiając go na pełny m etacie matki i bez żadny ch wy jaśnień. Tak więc Helen Holm wy chowała się w salach zapaśniczy ch, które jako miękkie od środka i zawsze ciepłe są bardzo bezpieczne dla dzieci. Książki jakoś ją ratowały przed znudzeniem, ale Ernie zamartwiał się, jak długo pilność jego córki przetrwa w próżni. By ł przekonany, że Helen ma znudzenie zapisane w genach. Tak doszło do tego, że znalazł się w Steer ing. Tak doszło do tego, że Helen, która nosiła okulary – równie niezbędne jej, jak i Erniemu – by ła u ojca w dniu, kiedy Jenny wkroczy ła do sali zapaśniczej. Jenny nie zauważy ła Helen; mało kto zauważał Helen, kiedy miała lat piętnaście. Helen natomiast zauważy ła Jenny naty chmiast; różniła się od swojego ojca między inny mi i ty m, że nie walcząc z chłopcami i nie demonstrując rzutów i trzy mań, cały czas miała okulary na nosie. Helen Holm zawsze wy patry wała pielęgniarek, ponieważ zawsze wy patry wała swojej zaginionej matki, której Ernie nie próbował odnaleźć. Co do kobiet – Ernie przy wy kł, że ich odpowiedź brzmi zwy kle: nie. Ale kiedy jego córka by ła mała, wy my ślił na jej uży tek bajeczkę, którą sobie sam bez wątpienia wmówił, a która intry gowała Helen. „Pewnego dnia – brzmiała opowieść – może spotkasz ładną pielęgniarkę, i ta pielęgniarka będzie wy glądała tak, jakby nie wiedziała, gdzie jest, a potem spojrzy na ciebie, jakby nie wiedziała, kim ty jesteś, ale chciała się dowiedzieć”. – I to będzie moja mama? – py tała Helen. – I to będzie twoja mama! – odpowiadał Ernie. Kiedy więc wówczas w sali zapaśniczej Steer ing Helen podniosła wzrok znad książki, by ła przekonana, że zobaczy ła swoją matkę. Jenny Fields w pielęgniarskim biały m stroju zawsze wy glądała nie na miejscu; na tle czerwony ch mat wy dawała się śniada, zdrowa, mocno zbudowana i przy stojna, jeśli nie wręcz ładna, i Helen Holm musiała pomy śleć, że żadna inna kobieta nie mogła zstąpić do tego miękko wy ściełanego piekła, w który m pracuje jej ojciec. Okulary zaszły jej mgłą, zamknęła książkę i w swoim bezosobowy m szary m dresie, który ukry wał jej niezdarną piętnastoletnią sy lwetkę – kanciaste biodra i maleńkie piersi – stała nieśmiało na tle ściany, czekając jakiegoś znaku od ojca. Ale Ernie Holm w dalszy m ciągu poszukiwał swoich okularów. Zobaczy ł niewy raźną białą postać – przy pominającą kobietę, by ć może nawet pielęgniarkę – i serce zamarło mu na my śl o ty m, w co właściwie nigdy na dobrą sprawę nie wierzy ł: że oto wraca jego żona i mówi: „Ach, tak się stęskniłam za tobą i za naszą córką!”. Jaka bowiem inna pielęgniarka mogłaby się znaleźć w miejscu jego pracy ? Helen widziała, jak ojciec maca w poszukiwaniu okularów, i wzięła to za oczekiwany znak. Ruszy ła poprzez krwistociepłe maty i w ty m momencie Jenny pomy ślała: o Boże, to jest
dziewczy nka! Ładna dziewczy nka w okularach. Co w takim miejscu robi taka ładna dziewczy nka? – Mama? – odezwała się dziewczy nka do Jenny. – To ja, mamo, Helen – powiedziała, wy buchając łzami; zarzuciła Jenny na szy ję szczupłe rączy ny i przy tuliła mokrą buzię do jej piersi. – Jezus Maria! – rzekła Jenny Fields, która nigdy nie lubiła, żeby jej doty kać. Jako pielęgniarka musiała jednak zrozumieć potrzebę Helen, nie odepchnęła więc małej od siebie, chociaż bardzo dobrze wiedziała, że nie jest jej matką. Jenny uważała, że by ć matką raz wy starczy w zupełności. Powściągliwie poklepała płaczącą dziewczy nkę po plecach i błagalnie spojrzała na trenera, który właśnie znalazł okulary. – Pana matką też nie jestem – wy jaśniła uprzejmie, Ernie bowiem spoglądał na nią z ty m samy m przelotny m uczuciem ulgi, jakie odmalowało się na twarzy ładnej dziewczy nki. Ernie Holm pomy ślał, że podobieństwo znacznie wy kracza poza strój i przy padek, jaki te dwie pielęgniarki przy wiódł do sali zapaśniczej. Ta nie dorówny wała urodą jego zbiegłej żonie, która nawet po piętnastu latach, uznał, nie mogłaby by ć ani tak pospolita, ani zaledwie przy stojna, mimo to Jenny spodobała mu się na ty le, że obdarzy ł ją jedny m ze swoich niewy raźny ch, przepraszający ch uśmiechów, tak dobrze znany ch zapaśnikom przegry wający m. – Moja córka my ślała, że pani jest jej matką – wy jaśnił. – Nie widziała jej kawał czasu. Najwy raźniej, pomy ślała Jenny. Poczuła, jak dziewczy nka szty wnieje i wy ry wa jej się z ramion. – To nie jest twoja mama, kochanie – powiedział Ernie Holm do Helen, która zajęła z powrotem swoje miejsce pod ścianą; Helen by ła dzieckiem zamknięty m, niezdradzający m się ze swoimi uczuciami, nawet przed ojcem. – A pan my ślał, że jestem pańską żoną? – zapy tała Jenny, ponieważ przez chwilę odniosła wrażenie, że i Ernie się pomy lił. Zastanawiała się, co należało rozumieć przez „kawał czasu” w odniesieniu do nieobecności pani Holm. – Przez moment dałem się nabrać – wy jaśnił Ernie grzecznie; odznaczał się nieśmiały m uśmiechem, który m nie szafował zby tnio. Helen przy cupnęła w kącie sali, patrząc na Jenny spode łba, jakby to ona by ła świadomą przy czy ną jej zmieszania. Jenny poczuła się wzruszona: od lat nie zdarzy ło się, żeby Garp ją tak uściskał, a by ło to uczucie, którego – musiała przy znać – brakowało czasem nawet matce tak niety powej jak ona. – Jak się nazy wasz? – spy tała Jenny. – Ja się nazy wam Jenny Fields. To nazwisko Helen oczy wiście znała. Należało ono do owej drugiej tajemniczej czy telniczki Steer ing. Poza ty m Helen nigdy dotąd nie obdarzy ła nikogo uczuciami zarezerwowany mi dla matki i chociaż by ło dziełem czy stego przy padku, że ich eksplozję wy wołała Jenny, to Helen nie potrafiła ich tak całkowicie powściągnąć. Pod wpły wem nieśmiałego uśmiechu ojca spojrzała na Jenny z wdzięcznością. Co dziwniejsze, pomy ślała, że chętnie by ją uściskała jeszcze raz, ale się powstrzy mała. Zapaśnicy zaczęli z powrotem napły wać do sali, zdy szani, prosto od zdroju, gdzie ci, co dusili wagę, jedy nie płukali usta. – Koniec zajęć – oznajmił Ernie Holm, gestem ręki wskazując im wy jście. – Starczy na dziś. Idźcie pobiegać. Posłusznie, a nawet z ulgą, zaczęli się tłoczy ć w drzwiach purpurowej sali; zbierali kaski, gumowe zapocone kostiumy, szpule plastra. Ernie czekał, aż sala się opróżni, a jego córka i Jenny
Fields czekały na wy jaśnienia. Ernie czuł, że przy dałoby się jakieś wy jaśnienie, a nie istniało miejsce, w który m czułby się tak dobrze jak w sali zapaśniczej. Dla niego by ło to idealne miejsce, żeby opowiedzieć historię, trudną i bez zakończenia – nawet komuś obcemu. Kiedy więc jego zapaśnicy wy szli pobiegać, bardzo cierpliwie rozpoczął historię ojca i córki, krótką opowieść o pielęgniarce, która ich opuściła, i o Środkowy m Zachodzie, skąd właśnie przy by li. Kto jak kto, ale Jenny potrafiła ją ocenić, jako że nigdy doty chczas nie spotkała drugiego samotnego rodzica z samotny m dzieckiem. I chociaż miała pokusę opowiedzieć mu swoją historię – z jej interesujący mi podobieństwami i różnicami – to jednak podała ty lko wersję standardową: ojciec Garpa by ł żołnierzem i tak dalej. Poza ty m, kto w czasie wojny ma głowę do ślubów. I chociaż historia by ła niekompletna, to przecież wy raźnie przemówiła do Helen i Erniego, którzy nie potrafiliby wskazać w cały m środowisku Steer ing nikogo tak otwartego i szczerego jak Jenny. Tam, w ciepłej czerwonej sali zapaśniczej, na miękkich matach, wśród wy ściełany ch ścian – w takim właśnie otoczeniu nagle i niewy tłumaczalnie zbliżenie okazało się możliwe. Oczy wiście ten pierwszy uścisk miał pozostać w pamięci Helen na całe ży cie i chociaż jej uczucia do Jenny ulegały później różny m zmianom, to przecież od owego momentu w sali zapaśniczej Jenny Fields w większy m stopniu niż ktokolwiek inny by ła dla niej matką. Jenny również miała na zawsze zapamiętać odczucia przy tulanej matki, a nawet zauważy ć w swojej autobiografii, w jakim stopniu uścisk córki różni się od uścisku sy na. Fakt, że jedy ne w ży ciu doświadczenie, jakie dało jej asumpt do tego rodzaju spostrzeżeń, wy darzy ło się owego grudniowego dnia w giganty cznej hali sportowej wzniesionej ku czci Milesa Seabrooka, miał wy mowę co najmniej ironiczną. By łoby nieszczęściem, gdy by Ernie Holm poczuł jakikolwiek pociąg do Jenny Fields i gdy by sobie, choć na krótko, wy obraził, że oto zjawiła się na jego drodze kobieta, z którą mógłby spędzić ży cie. Jenny bowiem by ła jak najdalsza od takich skojarzeń; uznała jedy nie, że Ernie to miły, przy zwoity facet – może, pomy ślała, zostanie jej przy jacielem. Gdy by rzeczy wiście miał zostać – zostałby pierwszy m. Musiało zatem zaniepokoić Erniego i Helen, kiedy Jenny zapy tała, czy może przez chwilę poby ć w sali zapaśniczej sama. Po co? – zastanawiali się z pewnością i wtedy Ernie przy pomniał sobie, żeby ją zapy tać, w jakim celu przy szła. – Zapisać mojego sy na na zapasy – odparła Jenny szy bko. Miała nadzieję, że Garp się zgodzi. – Proszę bardzo – rzekł Ernie. – Ale wy chodząc, zgasi pani światła i wy łączy grzejniki, dobrze? Drzwi wy starczy zatrzasnąć. Pozostawszy sama, Jenny zgasiła światła i słuchała, jak potężne grzejniki mruczą coraz ciszej, by w końcu zamilknąć. Tam, w ciemny m pomieszczeniu, przy uchy lony ch drzwiach, zdjęła buty i zaczęła stąpać po macie. Dlaczego mimo całej oczy wistej brutalności tego sportu, my ślała, czuję się tutaj taka bezpieczna? Czy to dzięki niemu? – zastanawiała się, ale Erniego szy bko skwitowała: po prostu nieduży, zręczny, muskularny mężczy zna w okularach. Jeżeli Jenny w ogóle my ślała o mężczy znach – co jej się, prawdę powiedziawszy, prawie nie zdarzało – uważała, że są znośniejsi, o ile są mali i schludni, jeśli zaś chodziło o muskularność, by ła zdania, że jest ona równie ważna u mężczy zn, jak i kobiet – wszy scy powinni by ć silni. Lubiła ludzi w okularach tak, jak ty lko może lubić okulary ktoś, kto sam nie musi ich nosić – uważała, że są ładne. Ale przede wszy stkim to ta sala, my ślała, czerwona sala zapaśnicza, wielka, ale zwarta, zabezpieczona miękką
wy ściółką. Padła – pac! – na kolana, czemu towarzy szy ł odgłos uginający ch się mat. Fiknęła kozła i rozdarła spódnicę, następnie usiadła na macie i spojrzała na potężnego chłopaka, którego sy lwetka ry sowała się w drzwiach ciemnego pomieszczenia. By ł to Carlisle, zapaśnik, który pozby ł się lunchu. Przebrał się i przy szedł jeszcze poćwiczy ć, wpatrując się w świetliście białą postać pielęgniarki, która siedziała przy cupnięta wśród ciemnopurpurowy ch mat niby niedźwiedzica w swojej jamie. – Przepraszam bardzo... – powiedział. – Szukałem właśnie kogoś, z kim mógłby m poćwiczy ć. – No, chy ba nie ze mną – odparła Jenny. – Idź pobiegać! – Tak jest – odrzekł Carlisle i oddalił się truchtem. Kiedy Jenny wy szła i zatrzasnęła za sobą drzwi, stwierdziła, że zostawiła wewnątrz buty. Dozorca nie mógł znaleźć właściwego klucza, ale poży czy ł jej buty do koszy kówki jakiegoś dużego chłopaka, które znalazł w „rzeczach znaleziony ch”. Jenny, brnąc przez marznące błocko do infirmerii, czuła, że jej pierwsza wy prawa w świat sportu dokonała w niej czegoś więcej niż ty lko drobnej zmiany. W przy budówce szpitalnej leżący w łóżku Garp w dalszy m ciągu zanosił się kaszlem. – Zapasy ! – wy chry piał. – O Boże, mamo, ty chy ba chcesz mnie zabić! – Jestem przekonana, że trener ci się spodoba – powiedziała Jenny. – Poznałam go właśnie. To miły człowiek. Poznałam też jego córkę. – O Jezus – jęknął Garp. – To jego córka też uprawia zapasy ? – Nie, ona dużo czy ta – rzekła Jenny z uznaniem. – To się piekielnie ciekawie zapowiada, mamo. Czy zdajesz sobie sprawę, że swatając mnie z córką trenera zapasów, narażasz moją głowę? Zależy ci na ty m? Ale do takiej intry gi Jenny nie by łaby zdolna. Miała na my śli rzeczy wiście jedy nie salę zapaśniczą i Erniego Holma; dla Helen ży wiła uczucia wy łącznie macierzy ńskie, kiedy więc jej młodociany sy n wspomniał o swataniu – o ty m, że sam mógłby się zainteresować Helen Holm – zaniepokoiła się. Nie brała do tej pory pod uwagę, że jej sy n mógłby się kimkolwiek zainteresować, a przy najmniej jeszcze nieprędko. Wy trąciło ją to z równowagi i zdołała powiedzieć jedy nie: – Masz dopiero piętnaście lat. Nie zapominaj o ty m. – A ile lat ma ta córka? – zapy tał Garp. – I jak się nazy wa? – Helen – odparła Jenny. – I też ma ty lko piętnaście lat. I nosi okulary – dodała chy trze. Ostatecznie swój stosunek do okularów znała, ale może i Garp je lubił. – Oni są z Iowa – dorzuciła i poczuła, że jest znacznie większą snobką niż ci wszy scy wstrętni gogusie, którzy znajdowali w Steer ing wy jątkowo sprzy jające dla siebie warunki. – O Boże, zapasy ! – jęknął znów Garp. Jenny poczuła ulgę, że przestał mówić o Helen. By ła zawsty dzona swoim wy raźnie negaty wny m stosunkiem do tej sprawy. Dziewczy nka jest rzeczy wiście ładna, my ślała, ale nie rzuca się w oczy, a przecież młodzi chłopcy cenią sobie jedy nie urodę krzy kliwą. Ale czy by łaby m zadowolona, gdy by Garpowi podobał się ktoś taki? Jeśli chodzi o tę kategorię dziewcząt, Jenny miała na my śli Cushie Percy, może trochę zby t imperty nencką w sposobie wy rażania się i trochę zby t niechlujną z wy glądu. I czy piętnastoletnia panienka z dobrego domu, jak Cushman Percy, powinna już by ć taka rozbudzona? W ty m momencie poczuła do siebie nienawiść za samo sformułowanie „z dobrego domu”.
Jenny w ogóle miała ciężki dzień. Przy najmniej raz zasnęła, nie martwiąc się kaszlem Garpa; czuła, że jej sy n ma przed sobą poważniejsze problemy. I to właśnie w momencie, kiedy by łam spokojna, że wszy stkie kłopoty mam z głowy – pomy ślała. Musi z kimś porozmawiać o chłopcach – może z Erniem Holmem; miała nadzieję, że się co do niego nie pomy liła. W każdy m razie, jak się okazało, nie pomy liła się co do sali zapaśniczej i co do tego, jak wspaniale Garp się w niej będzie czuł. Chłopak polubił też Erniego. Podczas tego pierwszego sezonu zapaśniczego w Steer ing uczy ł się pilnie i ochoczo rzutów i trzy mań. I chociaż by wał zdrowo poturbowany przez chłopaków z reprezentacji szkolnej, to jednak nigdy się nie skarży ł. Wiedział, że trafił na swój sport, i wiedział, co robić z czasem; dopóki nie zaczął pisać, zapasy pochłaniały niemal całą jego energię. Odpowiadało mu poczucie samotności w walce i przerażającego zamknięcia w granicach koła nakreślonego na macie; morderczy trening; psy chiczny nakaz nieustannego duszenia wagi. W ciągu tego pierwszego sezonu, zauważy ła Jenny z ulgą, Garp prawie nie wspominał Helen Holm, która siedziała i czy tała w swoich okularach i w szary m dresie. Od czasu do czasu ty lko podnosiła wzrok, kiedy rozlegał się szczególnie głośny łomot na macie czy okrzy k bólu. To właśnie Helen odniosła do infirmerii pantofle, co wprawiło Jenny w takie zakłopotanie, że nawet jej nie zaprosiła do środka. Przez moment wy dawały się sobie bardzo bliskie. Ale w domu by ł Garp. A Jenny nie chciała, żeby się poznali. Poza ty m Garp by ł zaziębiony. Pewnego dnia Garp siedział w sali zapaśniczej koło Helen. My ślał o ty m, że ma na szy i krostę i że jest okropnie spocony. Okulary dziewczy nki tak by ły zaparowane, że Garp wątpił, czy Helen widzi to, co czy ta. – Dużo czy tasz, prawda? – Nie tak dużo jak twoja matka – odparła Helen, nie patrząc na niego. W dwa miesiące później Garp zwrócił jej uwagę: – Całkiem zepsujesz sobie wzrok, jeśli będziesz czy tała w takich gorący ch pomieszczeniach. Popatrzy ła na niego. Ty m razem jej okulary by ły zupełnie przejrzy ste, a oczy tak powiększone przez soczewki, że aż się przeraził. – Ja już mam zepsuty – odpowiedziała. – Urodziłam się z oczami do niczego. Ale Garpowi te oczy wy dały się bardzo ładne, tak ładne, że nie by ł w stanie już nic więcej powiedzieć. A potem sezon zapaśniczy się skończy ł. Garp wszedł do reprezentacji juniorów i zapisał się na lekką atlety kę, obojętny wobec wy boru sportu wiosennego. Dzięki uprawianiu zapasów miał dobrą kondy cję, biegał więc milę; by ł trzeci w druży nie Steer ing, ale nigdy nie poprawił swoich wy ników. Pod koniec biegu czuł się tak jak przy starcie. („By łem powieściopisarzem już wtedy, chociaż o ty m nie wiedziałem” – miał napisać w wiele lat później). Rzucał także oszczepem, ale niedaleko. Chłopcy ze Steer ing trenowali rzut oszczepem za boiskiem futbolowy m, gdzie sporo czasu poświęcali na celowanie w żaby. Steer ing River w swoim górny m, słodkowodny m biegu przepły wała za Stadionem Seabrooka; stracono tam wiele oszczepów i zamordowano wiele żab. Wiosna jest niedobra, my ślał Garp, który by ł niespokojny – brakowało mu zapasów; jeśli nie może walczy ć, to niech chociaż będzie lato, przy najmniej poćwiczy biegi długie na drodze do plaży w Dog’s Head Harbor. Pewnego razu w górny m rzędzie pustego Stadionu Seabrooka zobaczy ł Helen Holm samą,
z książką. Wspiął się po schodach, postukując o beton oszczepem, żeby się nie przestraszy ła, kiedy nagle koło niej wy rośnie. Nie przestraszy ła się. Od ty godni obserwowała jego i inny ch chłopców rzucający ch oszczepem. – No co, już dość dziś nazbierałeś zwierzątek? – zwróciła się do Garpa. – Teraz polujesz na co innego? „Od samego początku – pisał Garp – Helen radziła sobie ze słowami”. – Ty le czy tasz, że chy ba zostaniesz pisarką – zagadnął, udając obojętność, ale jednocześnie wsty dliwie zasłaniał nogą czubek oszczepu. – Wy kluczone – odparła Helen. Nie miała co do tego najmniejszej wątpliwości. – To może wy jdziesz za mąż za pisarza – podsunął Garp. Spojrzała na niego z bardzo poważną miną. Jej nowe opty czne okulary przeciwsłoneczne by ły lepiej dopasowane do jej szerokich kości policzkowy ch i nie spadały tak z nosa, jak poprzednie. – Jeśli wy jdę za mąż, to ty lko za pisarza – rzekła. – Ale wątpię, czy w ogóle wy jdę za mąż. Garp próbował żartować; powaga Helen go denerwowała. Powiedział: – W każdy m razie jestem pewien, że nie wy jdziesz za zapaśnika. – Tego rzeczy wiście możesz by ć pewien – odparła. Widocznie Garp nie potrafił ukry ć bólu, jaki mu to sprawiło, bo dodała: – Chy ba że ten zapaśnik będzie jednocześnie pisarzem. – Ale najważniejsze, żeby by ł pisarzem? – dopy ty wał się Garp. – Tak, prawdziwy m pisarzem – rzekła Helen tajemniczo, gotowa sprecy zować bliżej, co ma na my śli. Garp nie śmiał py tać. Pozwolił jej powrócić do lektury. Ciągnącemu za sobą oszczep Garpowi droga w dół po schodach stadionu wy dawała się bardzo długa. Czy ona kiedy kolwiek włoży na siebie co innego poza ty m szary m dresem? – zastanawiał się. Napisał później, że po raz pierwszy zdał sobie sprawę z tego, że ma wy obraźnię, kiedy usiłował sobie wy obrazić ciało Helen Holm. „Widząc ją wiecznie w ty m cholerny m dresie – pisał – musiałem sobie wy obrazić jej ciało; bo nie by ło sposobu, żeby je zobaczy ć”. Garp wy obrażał sobie, że Helen ma bardzo ładne ciało, i w ty m, co pisał, nigdzie nie ma najmniejszej wzmianki o żadny m rozczarowaniu, kiedy je wreszcie zobaczy ł w rzeczy wistości. To właśnie tego popołudnia na pusty m stadionie, kiedy stał przed nią z oszczepem umazany m posoką żaby, Helen Holm pobudziła jego wy obraźnię na ty le, że S.T. Garp postanowił zostać pisarzem. Prawdziwy m pisarzem, jak się wy raziła Helen.
IV
MATURA
Od końca pierwszej klasy aż do matury Garp co miesiąc pisał jakieś opowiadanie, ale dopiero w trzeciej klasie pokazał coś z tego Helen. Po pierwszy m roku spędzony m w Steer ing w charakterze widza Helen pojechała do Talbot, szkoły dla dziewcząt, i Garp spoty kał ją ty lko przy padkowo podczas weekendów. Czasem też przy chodziła na miejscowe spotkania zapaśnicze. I właśnie po jedny m z takich spotkań Garp poprosił, żeby poczekała na niego, aż weźmie pry sznic; ma w szatni coś, co chciałby jej dać. – O rany – powiedziała Helen. – Pewnie stare ochraniacze na łokcie? Helen przestała przy chodzić na salę zapaśniczą, nawet jak przy jeżdżała z Talbot na długie wakacje. Nosiła teraz ciemnozielone podkolanówki i szarą układaną spódnicę z flaneli; często sweter, również w ciemny m, jednolity m kolorze, dobierała do skarpet, a długie ciemne włosy zawsze upinała do góry, albo w formie zwiniętego warkoczy ka na czubku głowy, albo skomplikowanego węzła. Miała szerokie usta o bardzo wąskich wargach i nigdy nie uży wała szminki. Garp wiedział, że Helen zawsze ładnie pachnie, ale nigdy jej nie dotknął. Nie wy obrażał sobie też, żeby mógł to zrobić ktokolwiek inny ; by ła wiotka i wy soka jak młode drzewko – wy ższa od Garpa o jakieś dwa albo i więcej cali. Miała kości policzkowe aż boleśnie ostre, ale jej oczy, przy słonięte okularami, by ły zawsze łagodne, duże, barwy nasy conego miodu. – Stare buty zapaśnicze? – zgady wała dalej Helen na widok dużej wy pchanej i zaklejonej koperty. – To jest coś do czy tania – odparł Garp. – Nie narzekam na brak lektur – odrzekła Helen. – Ale to jest coś, co ja sam napisałem. – O kurczę! – wy krzy knęła Helen.
– Nie musisz tego czy tać teraz. Możesz to zabrać ze sobą do Talbot i potem do mnie napisać. – I tak się nie wy rabiam z pisaniem – odparowała Helen. – Bez przerwy mamy jakieś wy pracowania. – No to możemy o ty m porozmawiać później – powiedział Garp. – Przy jedziesz na Wielkanoc? – Tak, ale jestem już umówiona. – O kurczę – powiedział Garp. Ale kiedy sięgnął, żeby wziąć od niej swój utwór, kły kcie jej długiej dłoni zbielały i Helen nie wy puściła koperty. W kategorii do stu trzy dziestu trzech funtów, w trzeciej klasie, Garp zakończy ł sezon ze stosunkiem zwy cięstw i porażek 12:1, przegry wając jedy nie w spotkaniach finałowy ch mistrzostw Nowej Anglii. Będąc w ostatniej klasie, wy grał wszy stko – został kapitanem druży ny, zdoby ł ty tuł Najlepszego Zapaśnika i mistrzostwo Nowej Anglii. Jego druży na zapoczątkowała niemal dwudziestoletnią dominację Nowej Anglii w zapasach pod kierunkiem Erniego Holma. W tej części kraju Ernie dy skontował „przewagę Iowa”, jak to nazy wał. Po jego odejściu zapasy w Steer ing zaczęły podupadać. I może dlatego, że Garp by ł pierwszą spośród wielu gwiazd szkoły, zajmował zawsze w sercu Erniego specjalne miejsce. Helen by ło to obojętne. Cieszy ła się, kiedy wy gry wali zapaśnicy ojca, ponieważ sprawiało to Erniemu przy jemność. Ale w ostatnim roku, kiedy Garp by ł kapitanem druży ny Steer ing, nie pokazała się na żadny m meczu. Zwróciła mu jednak opowiadanie; przy szło pocztą z Talbot z następujący m listem:
Drogi Garpie, to opowiadanie jest obiecujące, aczkolwiek wydaje mi się, że w tej chwili jesteś bardziej zapaśnikiem niż pisarzem. Co prawda, język masz staranny i widać, że rozumiesz ludzi, ale sytuacja jest wydumana, a zakończenie niedojrzałe. W każdym razie cenię sobie, że mi to pokazałeś. Twoja Helen
W swojej pisarskiej karierze Garp miał dostać jeszcze niejeden list zawierający negaty wną ocenę jego prób, ale żaden nie wy dawał mu się tak ważny jak ten. Helen by ła zresztą uprzejma. Opowiadanie, które jej przy słał, doty czy ło dwojga młody ch kochanków, zamordowany ch na cmentarzu przez ojca dziewczy ny, który wziął ich za bandy tów. W wy niku tej niefortunnej pomy łki kochankowie spoczęli w sąsiednich mogiłach; z powodów zupełnie niezrozumiały ch groby te zostały naty chmiast obrabowane. Dalsze losy ojca, nie mówiąc o rabusiu, by ły nieznane. Jenny powiedziała Garpowi, że jego pierwsze próby są mało obiecujące, ale zachęcał go do pisania nauczy ciel języ ka angielskiego, który w Steer ing by ł kimś w rodzaju pisarza na etacie. Drobny jąkała o nazwisku Tinch odznaczał się bardzo nieświeży m oddechem, przy wodzący m Garpowi na my śl cuchnący oddech psa Bonkersa albo atmosferę zamkniętego pomieszczenia, pełnego gnijący ch pelargonii. Ale to, co mówił Tinch, choć nieprzy jemne w zapachu, by ło
jednak ży czliwe. Chwalił Garpa za wy obraźnię, raz na zawsze nauczy ł go starej, poczciwej gramaty ki i wpoił mu poszanowanie dla precy zji języ ka. W tamty ch czasach chłopcy ze Steer ing nazy wali Tincha Skunksem i bez przerwy robili aluzje do jego przy krej dolegliwości. A to znajdował na biurku wodę do ust, a to dostawał szkolną pocztą szczotki do zębów. I właśnie po jedny m z takich kawałów – kiedy do literackiej mapy Anglii ktoś przy lepił plastrem opakowanie miętowy ch odświeżaczy do ust – Tinch w trakcie zajęć ze sty listy ki bez ogródek zapy tał swoich słuchaczy, czy uważają, że ma nieświeży oddech. Wszy scy siedzieli jak my szy pod miotłą, ale Tinch wy brał sobie Garpa, swojego pupila, najbardziej zaufanego ze wszy stkich, i skierował py tanie wprost do niego: – A czczczy t-t-ty, Garp, uważasz, że ja mam nieświeży oddech? Tego wiosennego dnia, w ostatnim roku Garpa w szkole, prawda przepły wała swobodnie przez otwarte okna tam i z powrotem. Garp by ł znany ze swojej śmiertelnie poważnej prawdomówności, ze swoich wy ników w zapasach i z prac piśmienny ch z angielskiego. Inne stopnie miał średnie albo kiepskie. Od najwcześniejszy ch lat, jak później stwierdził, dąży ł do doskonałości, nie rozmieniając się na drobne. Wy niki testów na inteligencję ogólną nie wy kazy wały szczególny ch uzdolnień w żadnej dziedzinie – nie miał talentów. Nie stanowiło to dla niego specjalnego zaskoczenia; podzielał opinię swojej matki, że nie istnieje nic wrodzonego. Ale kiedy recenzent, po ukazaniu się jego drugiej powieści, nazwał go „urodzony m pisarzem”, Garp w przy stępie złośliwej saty sfakcji wy słał odpis tej recenzji do komisji przeprowadzającej testy w Princeton w New Jersey z prośbą, żeby zrewidowali swoje poprzednie oceny. Następnie wy słał wy niki swoich testów do recenzenta z adnotacją: „Dziękuję panu bardzo, ale ja nie urodziłem się nikim szczególny m”. W swojej własnej opinii bowiem Garp by ł w nie większy m stopniu urodzony m pisarzem, co urodzony m pielęgniarzem czy urodzony m strzelcem pokładowy m. – G-g-garp – wy jąkał Tinch, przy suwając się bliżej do chłopca, który poczuł straszliwą prawdę. Wiedział, że zdobędzie doroczną nagrodę za pracę na temat dowolny – jedy ny m jurorem by ł zawsze Tinch. Gdy by więc jeszcze do tego udało mu się zaliczy ć matematy kę z trzeciego roku, którą powtarzał, zdałby maturę zupełnie przy zwoicie i sprawił matce wielką przy jemność. – Garp, czy mnie b-b-brzy dko pachnie z ust? – zapy tał Tinch. – „Ładnie” i „brzy dko” to pojęcia względne, panie profesorze – odparł Garp. – Ale według ciebie, G-g-garp? – nalegał Tinch. – Według mnie – odrzekł Garp bez mrugnięcia okiem – pachnie panu z ust najładniej ze wszy stkich psorów w tej szkole. – Z ty mi słowy popatrzy ł surowo poprzez całą klasę na Benny ’ego Pottera z Nowego Jorku, urodzonego dowcipnisia – co do tego nawet Garp by ł przekonany – wy gaszając na jego twarzy uśmieszek spojrzeniem, które mówiło, że skręci mu kark, jeśli tamten piśnie choćby słówko. Tinch podziękował Garpowi, który dostał pierwszą nagrodę za prace piśmienne mimo bileciku, przesłanego wraz z ostatnim wy pracowaniem.
Szanowny Panie, skłamałem wtedy w klasie, ponieważ nie chciałem, żeby tamci durnie się z Pana śmiali. Powinien Pan jednakże wiedzieć, że istotnie pachnie Panu z ust dość brzydko.
Bardzo mi przykro. S.T. Garp.
– W-w-wiesz c-c-co? – powiedział Tinch, kiedy zostali sami i rozmawiali na temat ostatniego opowiadania Garpa. – Słucham. – Ja nie mogę nic na ten mój oddech p-p-poradzić – rzekł Tinch. – T-t-to chy ba dlatego, ż-żże ja umieram – wy jaśnił, mrugając. – Ja g-g-gniję od środka! Ale Garpa wcale to nie rozśmieszy ło i przez wiele lat po maturze interesował się stary m belfrem, z ulgą stwierdzając, że najwy raźniej nie cierpi na żadną śmiertelną chorobę. Tinch miał umrzeć na dziedzińcu szkolny m pewnej zimowej nocy z przy czy n zupełnie niezwiązany ch z nieświeży m oddechem. Wracał do domu z jakiejś uroczy stości dla grona profesorskiego, gdzie, jak przy znano, wy pił trochę za dużo, pośliznął się na oblodzonej ścieżce, upadł i stracił przy tomność. Nocny stróż znalazł go dopiero przed świtem, ale do tej pory Tinch zdąży ł już zamarznąć na śmierć. Niestety, pierwszą osobą, która doniosła o ty m Garpowi, by ł żartowniś Benny Potter. Garp spotkał go w Nowy m Jorku, gdzie Potter pracował w redakcji jakiegoś czasopisma. Kiepska opinia Garpa o Potterze by ła obciążona dodatkowo jego kiepską opinią o czasopismach w ogóle i przekonaniem, że Potter zawsze zazdrościł mu lepszy ch wy ników w pisaniu. „Potter jest jedny m z ty ch niewy darzeńców, którzy trzy mają z tuzin powieści pouty kany ch po szufladach – pisał Garp – ale nie mają odwagi ich nikomu pokazać”. W szkolny ch latach jednak Garp też nie obnosił się specjalnie ze swoimi osiągnięciami. Ty lko Jenny i Tinch mieli okazję śledzić jego postępy, nie licząc tego jednego opowiadania, które udostępnił Helen Holm. Zdecy dował jednak, że nie pokaże jej już nic więcej, dopóki nie napisze czegoś, o czy m nie będzie mogła powiedzieć nic złego. – Sły szałeś? – zapy tał Benny Potter Garpa w Nowy m Jorku. – O czy m? – Stary Skunks wy korkował. Z-z-zamarzł na śmierć. – Co takiego? – zdziwił się Garp. – No, Skunks – powtórzy ł Potter. Garp nigdy nie lubił tego przezwiska. – Zalał się. Wracał do domu na cy ku. Upadł na dziedzińcu, rozwalił sobie czerep i już się rano nie obudził. – Jesteś skończony dureń – powiedział Garp. – Ale to prawda, Garp – zapewnił go Benny. – By ło cholernie zimno, piętnaście stopni mrozu. Chociaż – dodał nieostrożnie – tak mu się kopciło z gęby, że powinno mu by ć zawsze c-c-ciepło. Znajdowali się w barze przy zwoitego hotelu gdzieś w rejonie ulic pięćdziesiąty ch, między Park Avenue a Trzecią; Garp nigdy nie mógł się połapać w Nowy m Jorku. By ł umówiony z kimś inny m na lunch, ale natknął się na Pottera, który go tu przy prowadził. Złapał Benny ’ego pod pachy i posadził na barze. – Ty nędzny gnojku – powiedział. – Nigdy mnie nie lubiłeś – rzekł Benny. Garp przechy lił go do ty łu, tak że kieszenie jego odpiętej mary narki zanurzy ły się w zlewie. – Odczep się ode mnie! – krzy knął Potter. – Zawsze by łeś lizodupem Skunksa.
Garp pchnął go z taką siłą, że Benny wpadł siedzeniem w zlew pełen mokry ch szklanek; woda chlusnęła na kontuar. – Proszę nie siadać na barze – zwrócił uwagę barman Potterowi. – Chy ba widzisz, że mnie tu napadają, krety nie! – powiedział Benny. Ale w ty m czasie Garp już wy chodził i barman musiał wy jąć Benny ’ego ze zlewu i zsadzić z baru. – To skurwy sy n, cały ty łek mam mokry ! – wrzeszczał Potter. – Proszę liczy ć się ze słowami – powiedział barman. – Kurwa, i cały portfel mam mokry – dodał Benny, wy ży mając spodnie na siedzeniu i wy ciągając w stronę barmana zmoczony portfel. – Garp! – wrzasnął, ale Garpa już nie by ło. – Zawsze miałeś poczucie humoru do dupy. Gwoli sprawiedliwości trzeba powiedzieć, że Garpowi, szczególnie w czasach szkolny ch Steering, istotnie nie dopisy wało poczucie humoru w dwóch sprawach: zapasów i pisania – ulubionej rozry wki i przy szłej kariery. – Skąd wiesz, że zostaniesz pisarzem? – spy tała go kiedy ś Cushie Percy. Garp by ł wtedy w ostatniej klasie – szli razem za miasto, wzdłuż Steer ing River; Cushie powiedziała, że zna takie jedno miejsce. Przy jechała do domu na weekend z Dibbs. By ła to piąta z kolei szkoła średnia dla dziewcząt, do której uczęszczała; zaczęła razem z Helen od Talbot, ale miała problemy z dy scy pliną i poproszono ją, żeby się przeniosła. Problemy z dy scy pliną powtórzy ły się w trzech inny ch szkołach. Wśród chłopców ze Steer ing Dibbs sły nęło z dziewcząt, które nie przejmują się dy scy pliną. Na rzece by ła akurat wy soka fala i Garp obserwował, jak sunie po wodzie ósemka, a za nią mewa. Cushie Percy wzięła go za rękę. Na wiele różny ch sposobów potrafiła sprawdzić, czy chłopiec jest nią zainteresowany. Niejeden chętnie się do niej dobierał, kiedy by li sami, ale większość wolała, żeby ich razem nie widziano. Garpowi, zauważy ła Cushie, nie zależało na ty m. Trzy mał ją mocno za rękę; oczy wiście wspólnie dorastali, ale nie uważała, żeby kiedy kolwiek by li bliskimi przy jaciółmi. Jeśli Garpowi chodzi o to samo, co inny m, pomy ślała, to przy najmniej się tego nie wsty dzi. Spodobało jej się to w nim. – My ślałam, że masz zamiar zostać zapaśnikiem – powiedziała. – Zapaśnikiem jestem – odparł Garp. – A pisarzem mam zamiar zostać. – I ożenisz się z Helen Holm – przekomarzała się z nim Cushie. – Możliwe – rzekł Garp; jego ręka w jej dłoni jakby zwiotczała. Cushie wiedziała, że Helen Holm to następny temat, przy który m Garpa opuszcza poczucie humoru, i że powinna uważać. Ścieżką prowadzącą nad rzeką zbliżała się ku nim z naprzeciwka grupka chłopców; kiedy ich mijali, jeden z chłopców zawołał: – Garp, w co ty się ładujesz! Cushie ścisnęła go za rękę. – Nie przejmuj się nimi – powiedziała. – Wcale się nie przejmuję. – A o czy m zamierzasz pisać? – spy tała Cushie. – Nie wiem – odparł Garp. Nie wiedział nawet, czy pójdzie na studia. Kilka uczelni na Środkowy m Zachodzie zainteresowało się jego wy nikami i Ernie Holm wy słał tam listy. Zaproszono Garpa w dwa
miejsca, które odwiedził. Ale w salach zapaśniczy ch czuł, że go nie ty le biją na głowę, ile po głowie. Tamtejszy m zapaśnikom znacznie bardziej zależało na ty m, żeby wlać Garpowi, niż jemu, żeby wlać im. Ale jedna z uczelni wy stąpiła z ostrożną propozy cją: trochę pieniędzy i żadny ch obietnic wy kraczający ch poza pierwszy rok. Zupełnie przy zwoicie, jeśli się zważy, że pochodził z Nowej Anglii. Ale Ernie zdąży ł mu powiedzieć ty le: – Tam to jest zupełnie inny sport, chłopcze. Ty masz talent i dobre przy gotowanie – ja ci to mówię. Ale brak ci ducha współzawodnictwa. A powinieneś tego pragnąć. Powinieneś by ć naprawdę zainteresowany, rozumiesz, Garp? Kiedy Garp zapy tał Tincha, na jaką uczelnię powinien pójść, mając na uwadze swoje pisanie, stary znalazł się w prawdziwej kropce. – Na jakąś d-d-dobrą – odparł. – Ale jeśli zamierzasz pisać, to czy nie możesz tego r-r-robić gdziekolwiek? – Masz wspaniałe ciało – szepnęła Cushie Percy i Garp ścisnął ją w odpowiedzi za rękę. – Ty też – rzekł poważnie. Prawdę powiedziawszy, miała ciało śmieszne. By ła mała, ale w pełni rozwinięta, jak nabita kiść kwiatu. Powinna się nazy wać, my ślał Garp, nie Cushman, ty lko Kuszetka, i w dzieciństwie nieraz ją tak nazy wał. – To co, Kuszetka, chcesz się przejść? Powiedziała, że zna takie jedno miejsce. – Dokąd mnie zabierasz? – spy tał Garp. – Ha! – odparła. – To ty zabierasz mnie. Ja ci ty lko pokazuję drogę. I miejsce – dodała. Zeszli ze ścieżki tam, gdzie na pewny m odcinku Steer ing River za dawny ch czasów została nazwana Kiszką. Kiedy ś osiadł w ty m miejscu na mieliźnie statek, a teraz nie by ło już po nim śladu. Jedy nie brzeg zdradzał jego historię. To właśnie w ty m wąskim zakolu Everett Steer ing wy obraził sobie, że rozniesie w py ł Anglików, i tu właśnie znajdowały się armaty Everetta, trzy potężne żelazne lufy, rdzewiejące na betonowy ch cokołach. Kiedy ś oczy wiście armaty się obracały, ale późniejsi ojcowie miasta unieruchomili je na dobre. Koło nich piętrzy ła się wieczna piramida kul armatnich, wrosły ch w beton. Kule by ły zielonkawoczerwone od rdzy, jak gdy by pochodziły z dawno zatopionego okrętu, a betonową platformę, w której tkwiły armaty, pokry wały pozostawione przez młodzież śmieci – puszki po piwie i kawałki szkła. Porośnięte trawą zbocze, które opadało do stojącej i niemal całkowicie wy schniętej rzeki, by ło stratowane, jakby wy skubane przez owce, ale Garp wiedział, że zostało po prostu zdeptane przez całe rzesze chłopców ze Steer ing i ich dziewczy ny. Pomy ślał też, że wy brane przez Cushie miejsce nie należy do specjalnie ory ginalny ch, ale za to jest w jej sty lu. Lubił Cushie i William Percy zawsze traktował go dobrze. Garp by ł za młody, żeby znać Stewiego Drugiego, no a Dopey to Dopey. Puchatek by ła według niego dziwny m, bojaźliwy m dzieckiem, wzruszająca zaś wprost głupota Cushie pochodziła w prostej linii od jej matki, Midge Steer ing Percy. Garp czuł się nielojalny wobec Cushie, nie wspominając nawet kompletnego, jak to oceniał, krety nizmu jej ojca, Ciepły ch Kluch. – Nigdy tu przedtem nie by łeś? – spy tała Cushie. – Może kiedy ś z matką – odparł Garp – ale to musiało by ć bardzo dawno. Oczy wiście wiedział doskonale, co znaczy ły „armaty ”. Krąży ło nawet w Steer ing ulubione powiedzonko „przelecieć kogoś pod armatami”, jak na przy kład „przeleciał mnie pod armatami w ostatni weekend” albo: „trzeba by ło widzieć Fenley a, jak ją dmuchał pod armatami”. Nawet same lufy pokry te by ły swobodny mi inskry pcjami w rodzaju: „Tu Paul przeleciał Betty, 1958”
czy „Tu se popieprzy ł M. Overton – rocznik 1959”. Poprzez szerokość leniwie sączącej się rzeki Garp obserwował, jak w Klubie Sportowy m Steer ing grają w golfa. Nawet z tak daleka idioty czne stroje zawodników wy glądały nienaturalnie na tle zielonego pola golfowego i pasa porośnięty ch trawą bagien, przechodzący ch w muliste rozlewiska. W deseniowy ch i kraciasty ch koszulach rozsiani wzdłuż zielonoszarobrązowej linii brzegowej wy glądali ni przy piął, ni przy łatał, niczy m niezdarne zwierzęta lądowe, uganiające się po jeziorze za podskakujący mi biały mi punkcikami. – Jezus, jaki ten golf jest głupi – powiedział Garp, znów dając wy raz swojej opinii o wszelkich grach z piłkami i kijami. Cushie już to sły szała i nie okazała zainteresowania. Usadowiła się w wy godny m miejscu – poniżej mieli rzekę, dokoła krzaki, a nad głowami ziejące paszcze potężny ch armat. Garp zajrzał w lufę najbliższej i zaskoczony zobaczy ł tam głowę rozbitej lalki z wpatrzony m w siebie szklany m okiem. Cushie rozpięła mu koszulę i lekko ugry zła go w sutki. – Lubię cię – powiedziała. – A ja lubię ciebie, Kuszetka – odparł Garp. – Chy ba nam to nie będzie w ty m przeszkadzało, co? – spy tała. – To, że jesteśmy stary mi przy jaciółmi? – Ależ skąd – odpowiedział. Miał nadzieję, że nie będą z „ty m” zwlekali, ponieważ „to” nigdy mu się do tej pory nie zdarzy ło i liczy ł na doświadczenie Cushie. Zaczęli od pocałunku z języ czkiem w dobrze wy gniecionej trawie; Cushie całowała się z otwarty mi ustami, przemy ślnie napierając swoimi mały mi, twardy mi ząbkami na jego zęby. Uczciwy nawet w tej sy tuacji Garp usiłował wy bełkotać, że uważa jej ojca za idiotę. – Oczy wiście, że jest idiotą – zgodziła się Cushie. – Ale twoja matka też jest trochę dziwna, nie uważasz? Owszem, uważał. – Ale ja ją i tak lubię – rzekł Garp, najwierniejszy z sy nów. Nawet w ty m momencie. – Och, ja też ją lubię – zapewniła go Cushie. Powiedziawszy w ten sposób to, co niezbędne, rozebrała się. Garp rozebrał się również, ale Cushie zapy tała go nagle: – No, a gdzie masz to? Wpadł w panikę. Gdzie ma co? By ł przekonany, że Cushie go za to trzy ma. – No, gdzie masz ten interes? – zapy tała, pociągając go za to, co Garp uważał właśnie za swój interes. – Jaki interes? – zdziwił się. – Jak to, nie wziąłeś nic ze sobą? – badała go Cushie, podczas gdy Garp zachodził w głowę, co takiego powinien by ł ze sobą wziąć. – Jaki interes? – powtórzy ł. – Och, Garp – westchnęła Cushie. – Nie masz gumy ? Spojrzał na nią przepraszająco. By ł przecież ty lko chłopcem, który całe ży cie spędził z matką, i jedy ną gumą, jaką widział, by ła prezerwaty wa naciągnięta na gałkę ich drzwi w przy budówce należącej do infirmerii, najprawdopodobniej przez tego piekielnego chłopaka nazwiskiem Meckler, który już dawno skończy ł szkołę i by ł na najlepszej drodze do samounicestwienia. Mimo to jednak powinien by ł wiedzieć; oczy wiście sły szał nieraz rozmowy o gumach. – Chodź no tutaj – powiedziała Cushie. Podprowadziła go do armat. – Chy ba nigdy tego nie
robiłeś, co? – Pokręcił głową, uczciwy do szpiku swoich nieśmiały ch kości. – Och, Garp – westchnęła. – Gdy by śmy nie by li takimi stary mi przy jaciółmi... – Uśmiechnęła się do niego, ale wiedział, że mu teraz nie da tego zrobić. Wskazała środkową lufę. – Spójrz. – Spojrzał. Zobaczy ł migotliwe diamenty tłuczonego szkła, niby drobny żwirek tropikalnej plaży ze swoich wy obrażeń i coś jeszcze – już nie tak przy jemnego. – Gumy – wy jaśniła Cushie. Działo by ło dosłownie zapchane zuży ty mi kondomami. Setkami prezerwaty w! Pokaz wstrzy manej reprodukcji. Jak psy, które obsikują granice swojego tery torium, tak chłopcy ze Steer ing zostawiali coś z siebie w lufie giganty cznej armaty, strzegącej Steer ing River. Nowoczesny świat zbrukał jeszcze jeden obiekt history czny. Cushie zaczęła się ubierać. – Nie masz o niczy m pojęcia – dogady wała mu. – O czy m ty będziesz pisał? Podejrzewał, że na kilka lat ta sprawa stanie się dla niego problemem, drobną przeszkodą w planach na przy szłość. Już miał się zacząć ubierać, kiedy kazała mu się położy ć, tak żeby mogła sobie na niego popatrzeć. – Ale ty jednak jesteś piękny – powiedziała. – I wszy stko masz w porządku. – Pocałowała go. – Mogę iść i skombinować jakieś gumy – zaproponował. – Przecież to nie potrwa długo, co? I mogliby śmy tu wrócić. – Mam o piątej pociąg – powiedziała Cushie, ale uśmiechnęła się ży czliwie. – Nie wiedziałem, że musisz wracać na jakąś określoną godzinę – rzekł Garp. – Cóż, nawet w Dibbs obowiązuje jakiś regulamin – rzekła Cushie, wy raźnie urażona swoją opinią wagarowiczki. – A poza ty m spoty kasz się z Helen. Wiem, że się spoty kasz, może nie? – Nie w ten sposób – przy znał. – Garp, ty nie powinieneś każdemu o wszy stkim opowiadać – pouczy ła go Cushie. To samo doty czy ło jego pisania; mówił mu o ty m Tinch. – Zby t poważnie wszy stko traktujesz – dodała Cushie, która przy najmniej raz mogła kogoś pouczać. W dole na rzece ósemka wioślarska prześliznęła się przez wąski przesmy k Kiszki i popły nęła ku przy stani Steer ing, zanim odpły w jej to uniemożliwi. W ty m momencie Garp i Cushie zobaczy li nadchodzącego mężczy znę. Przebrnął przez trawiaste mokradła po drugiej stronie rzeki i podwinąwszy nogawki fioletowy ch spodni, wlazł w grzęzawisko odsłonięte przez odpły w. Przed nim, w miejscu jeszcze bardziej podmokły m, w odległości jakichś sześciu stóp od linii wody, spoczy wała jego piłka. Mężczy zna niepewnie zrobił krok do przodu, ale szlam sięgał mu już powy żej ły dki; wy machując kijem golfowy m, żeby nie stracić równowagi, zanurzy ł w pewny m momencie jego bły szczący koniec w czarny m paskudztwie i zaklął. – Harry, wracaj! – krzy knął ktoś do niego. By ł to jego partner od golfa, mężczy zna ubrany równie jaskrawo – w długich do kolan szortach, zieleńszy ch od trawy, i żółty ch skarpetach. Zawodnik nazwany Harry m ponuro zbliży ł się do piłki. Wy glądał jak rzadki okaz ptaka wodnego, poszukującego własnego jaja w oleistej mazi. – Harry, bo się utopisz w ty m gównie! – ostrzegł go przy jaciel. W tej chwili Garp rozpoznał partnera Harry ’ego; mężczy zną w zielony m i żółty m by ł ojciec Cushie, Ciepłe Kluchy.
– To nowa piłka! – wrzasnął Harry i zapadł się lewą nogą aż po pachwinę; usiłując się odwrócić, stracił równowagę i usiadł. Błocko szy bko wessało go do pasa, a jego przerażona twarz wy dawała się bardzo czerwona nad błękitną – błękitniejszą od nieba – koszulką. Pomachał kijem, ale kij wy mknął mu się z ręki i odpły nął w muliste bagno, gdzie zatrzy mał się zaledwie o kilka cali od piłki, nieprawdopodobnie biały i na zawsze nieosiągalny. – Ratunku! – wrzasnął Harry ; posuwając się na czworakach, pokonał jednak odległość kilku stóp dzielącą go od Ciepły ch Kluch i bezpiecznego brzegu. – Jakby m by ł cały w węgorzach! – krzy knął. Pełznął na brzuchu, posługując się rękami jak foka płetwami na lądzie. Całej jego drodze towarzy szy ło koszmarne cmoktanie, jakby pod powierzchnią bagna czaiła się straszliwa bestia gotowa go w każdej chwili wessać. Garp i Cushie, leżąc w krzakach, stłumili śmiech. Harry po raz ostatni rzucił się cały m ciałem ku brzegowi. Stewart Percy, który usiłował mu pomóc, wszedł jedną nogą w błocko i naty chmiast stracił but golfowy wraz z żółtą skarpetą. – Szszsz! Leż spokojnie – nakazała Cushie. Oboje zauważy li erekcję Garpa. – O, jaka szkoda – szepnęła, spoglądając smętnie w tę stronę, ale kiedy Garp próbował pociągnąć ją w trawę, powiedziała: – Ja nie chcę dzieci, Garp. Nawet z tobą. Zwłaszcza że to mógłby by ć mały żółtek, kapujesz? A tego to już by m naprawdę nie chciała. – Co takiego? – zapy tał Garp. Ostatecznie można nie wiedzieć o gumach, ale co ma znaczy ć to całe gadanie o mały ch żółtkach, zastanawiał się. – Szszsz – szepnęła Cushie. – Zrobię ci coś takiego, żeby ś miał o czy m pisać. Wściekli gracze pruli już przez porosłe trawą bagna z powrotem do nieskazitelnego pola golfowego, kiedy usta Cushie skubnęły brzeżek jego twardego pępka. Garp nigdy nie by ł pewny, czy jego pamięć została pobudzona przez słowo „żółtek” i czy rzeczy wiście w ty m momencie przy pomniał sobie krwawą scenę w domu Percy ch i słowa małej Cushie: „Bonkie ugry zł Garpa” (jak również taksujące spojrzenie nagiego Stewarta Percy ’ego). Ale by ć może właśnie wtedy sobie przy pomniał, jak to Ciepłe Kluchy powiedział, że ma oczy żółtka, i ujrzał kawał swojego ży cia z pewnej perspekty wy ; w każdy m razie w tej chwili postanowił, że poprosi matkę o jakieś dalsze szczegóły poza ty mi, które mu udostępniła doty chczas. Poczuł potrzebę dowiedzenia się czegoś więcej o ojcu ponad to, że by ł żołnierzem i tak dalej. Ale poczuł również na brzuchu miękkie wargi Cushie Percy i kiedy nagle wzięła jego członek w swoje ciepłe usta, by ł zdziwiony, a jego postanowienie eksplodowało równie szy bko, jak on sam. Tam, pod trzema lufami rodzinny ch armat Steer ingów, S.T. Garp po raz pierwszy w ten stosunkowo bezpieczny i bezprodukty wny sposób zaznał, co to seks. Oczy wiście, z punktu widzenia Cushie również bezwzajemny. Wracali wzdłuż Steer ing River, trzy mając się za ręce. – Chciałby m się z tobą spotkać w najbliższy weekend – powiedział Garp. Postanowił, że ty m razem nie zapomni o gumach. – Kiedy ja wiem, że tak naprawdę to kochasz się w Helen – rzekła Cushie. Najprawdopodobniej nienawidziła Helen Holm, o ile ją w ogóle znała. Helen by ła straszną snobką na punkcie własnej inteligencji. – Ale mimo to chcę się z tobą spotkać. – Jesteś miły – powiedziała Cushie, ściskając go za rękę. – A poza ty m jesteś moim
najstarszy m przy jacielem. Ale oboje wiedzieli, że można się znać całe ży cie i nigdy się nie zaprzy jaźnić. – Kto ci powiedział, że mój ojciec by ł Japończy kiem? – zapy tał Garp. – Nie wiem – odparła Cushie. – I nie wiem, czy rzeczy wiśc ie by ł. – Ja też nie – przy znał Garp. – Nie rozumiem, dlaczego nie spy tasz o to matki – rzekła Cushie. Garp oczy wiście spy tał, ty lko że Jenny twardo obstawała przy swojej pierwszej i jedy nej wersji. Kiedy Garp zadzwonił do Cushie do Dibbs, powiedziała: – Kurczę, to ty ! Właśnie dzwonił ojciec i zakazał mi się z tobą widy wać i do ciebie pisać. Mam nawet nie czy tać twoich listów – tak jakby ś kiedy kolwiek do mnie pisy wał. Musiał nas zobaczy ć ktoś z grający ch w golfa, jak odchodziliśmy spod armat. – Dla Cushie by ło to jedy nie śmieszne, ale Garp czuł, jak jego przy szłość pod armatami umy ka. – Przy jeżdżam na ten weekend, kiedy przy pada twoja matura – poinformowała go Cushie. Garp zastanawiał się, czy gdy by zaraz kupił prezerwaty wy, toby dotrwały do jego matury. I czy gumy się psują? A jeśli, to w ciągu ilu ty godni? Czy należy je trzy mać w lodówce? Ale nie miał kogo spy tać. Pomy ślał o Erniem Holmie, ale ogarnął go lęk, że Helen się dowie o jego randce z Cushie Percy, i chociaż nie łączy ło ich nic takiego, żeby można by ło mówić o zdradzie, to jednak Garp miał i wy obraźnię, i swoje plany. Napisał więc do Helen długi list z wy znaniem na temat swojej „żądzy ”, jak to nazwał, i nieporówny walny ch z nią wy ższy ch uczuć dla niej, jak się o nich wy rażał. Helen odpowiedziała mu naty chmiast, że zupełnie nie rozumie, dlaczego mówi o ty m właśnie jej, ale uważa, że napisał to bardzo dobrze. Znacznie lepiej niż na przy kład tamto opowiadanie, które dał jej wtedy do przeczy tania, i ma nadzieję, że w dalszy m ciągu będzie jej pokazy wał swoje prace. Dodała, że wprawdzie niewiele wie o Cushie Percy, ale odnosi wrażenie, że musi by ć raczej głupia. „Ty le że przy jemna” – pisała Helen. I jeżeli już go napadła żądza, jak to sam określił, to czy nie jest szczęściarzem, że ma pod ręką taką Cushie? Garp odpowiedział, że nie pokaże jej żadnego opowiadania, dopóki nie napisze czegoś, co by łoby jej godne. Zwierzy ł się także Helen ze swoich wahań co do pójścia na studia. Po pierwsze, uznał, jedy ny m powodem pójścia na uczelnię by ły by zapasy, a wcale nie miał pewności, czy mu zależy na zapasach na ty m poziomie. Nie widział sensu w dalszy m uprawianiu zapasów w jakimś mały m college’u, gdzie się nie kładzie nacisku na sport. „Warto się w to angażować – pisał – ty lko wtedy, gdy by m usiłował by ć najlepszy ”. Ale by ć najlepszy m w zapasach to nie jest w gruncie rzeczy to, o co mu chodzi, poza ty m uważa za mało prawdopodobne, żeby mógł by ć najlepszy. A kto sły szał iść na studia po to, żeby by ć najlepszy m w pisaniu? I skąd w ogóle ten pomy sł, że ma by ć najlepszy ? Helen poradziła mu, żeby wy jechał do Europy, i Garp przedy skutował tę sprawę z Jenny. Ku jego zdumieniu, Jenny nigdy nie uważała, że powinien iść na studia. Nie zgadzała się z opinią, że po to są szkoły średnie. – Skoro Steer ing zapewnia swoim uczniom takie pierwszorzędne wy kształcenie – powiedziała – to po co ci, na miłość boską, lepsze? Jeżeli uważałeś na lekcjach, to jesteś wy kształcony.
Prawda? Garp nie czuł się wy kształcony, ale powiedział, że tak. Jest zdania, że uważał. Co do Europy, Jenny okazała nawet zainteresowanie. – Owszem, chętnie by m spróbowała – powiedziała. – To na pewno rozsądniejsze niż sterczeć tutaj. I wtedy właśnie Garp się zorientował, że matka zamierza z nim mieszkać. – Znajdę najlepsze w Europie miejsce dla pisarza – obiecała mu. – Sama zresztą my ślałam o ty m, żeby coś napisać. Garp poczuł się tak strasznie, że poszedł do łóżka. Kiedy wstał, napisał do Helen, że jest skazany na to, że do końca ży cia Jenny będzie za nim jeździła. „Jak mogę pisać – skarży ł się jej – kiedy matka stale zagląda mi przez ramię”. Na to Helen nie znalazła odpowiedzi; odpisała, że wspomni o całej sprawie ojcu i że może Ernie porozmawia z Jenny. Ernie Holm lubił Jenny ; od czasu do czasu zapraszał ją do kina. Stała się nawet do pewnego stopnia fanaty czką zapasów i chociaż nie mogło by ć mowy o niczy m więcej między nimi poza przy jaźnią, to historia niezamężnej matki wy warła na nim wielkie wrażenie. Wy słuchał i zaakceptował jej wersję jako wy starczającą, przy najmniej dla niego, i gorąco bronił Jenny wobec ty ch spośród przedstawicieli społeczności Steer ing, którzy dawali do zrozumienia, że chętnie dowiedzieliby się czegoś więcej. Ale w sprawach związany ch z kulturą Jenny słuchała Tincha. Zapy tała go więc, dokąd w Europie mógłby się udać młody chłopiec z matką, gdzie znalazłby najbardziej arty sty czny klimat, najlepszą atmosferę do pisania. Tinch by ł ostatnio w Europie w roku 1913. Spędził tam ty lko lato. Najpierw pojechał do Anglii, gdzie ży ło jeszcze kilku Tinchów, jego bry ty jskich antenatów, ale starcy wy straszy li go, domagając się pieniędzy – żądali tak wiele i tak niedelikatnie, że szy bko uciekł na konty nent. Ludzie jednak by li dla Tincha zby t ordy narni we Francji i zby t krzy kliwi w Niemczech. Miał nerwicę żołądka, więc bał się włoskiej kuchni, pojechał wobec tego do Austrii. – W Wiedniu – powiedział – znalazłem prawdziwą Europę. K-k-kontemplacy jną i arty sty czną. Tam się czuło smutek i w-w-wielkość. W rok później wy buchła pierwsza wojna światowa. W roku 1918 hiszpanka miała zdziesiątkować ty ch wiedeńczy ków, którzy zostali przy ży ciu. Na gry pę miał umrzeć stary Klimt, młody Schiele i jego młoda żona. Czterdzieści procent pozostałej męskiej populacji miało nie przeży ć drugiej wojny światowej. Wiedeń, do którego Tinch wy sy łał Jenny i Garpa, by ł już miastem umarły m. Jego zmęczenie można by ło wprawdzie wziąć za atmosferę k-kkontemplacy jną, co zaś do w-w-wielkości – trudno by ło dopatrzy ć się jej śladów. Pośród półprawd Tincha Jenny i Garp mogli jednak wy czuć coś z tego smutku. „Każde miejsce może by ć arty sty czne – napisał później Garp – o ile pracuje w nim arty sta”. – Wiedeń? – zdziwił się. Powiedział to dokładnie w taki sam sposób, w jaki przed z górą trzema laty powiedział: „Zapasy ?”. Leżał wtedy chory i wątpił, czy Jenny potrafi mu wy brać właściwy sport. Ale jej wy bór okazał się trafny ; poza ty m Garp nic nie wiedział o Europie, a bardzo niewiele o jakimkolwiek inny m miejscu. Miał w szkole przez trzy lata niemiecki, co okazało się poży teczne, Jenny zaś, która nie by ła mocna w języ kach, przeczy tała książkę o dziwnej parze kochanków, jaką w historii Austrii stanowili Maria Teresa i faszy zm. Ty tuł książki brzmiał: „Od cesarstwa do anszlusu!”. Garp
latami widy wał ją w łazience, ale teraz nikt nie mógł jej znaleźć. By ć może przepadła gdzieś w wannach wibracy jny ch. – Ostatnią osobą, u której ją widziałam – powiedziała Jenny – by ł Ulfelder. – Mamo, Ulfelder skończy ł szkołę trzy lata temu – uświadomił jej Garp.
Kiedy Jenny oznajmiła dziekanowi Bodgerowi, że wy jeżdża, powiedział, że będzie jej bardzo w Steer ing brakowało i że z otwarty mi ramionami przy jmą ją z powrotem. Jenny nie chciała by ć niegrzeczna, ale wy mamrotała, że pielęgniarką można by ć prakty cznie wszędzie; oczy wiście nie wiedziała, że już nigdy nie będzie pielęgniarką. Bodger by ł zaskoczony wiadomością, że Garp nie wy biera się na studia. Jego zdaniem, od owej przy gody na dachu infirmerii, kiedy chłopak miał pięć lat, nie by ło żadny ch problemów z jego dy scy pliną, a zadowolenie Bodgera z roli, jaką sam w tej sprawie odegrał, zabarwiło ży czliwością jego stosunek do Garpa. Poza ty m dziekan Bodger by ł fanaty kiem zapasów i jedny m z nieliczny ch wielbicieli Jenny. Ale przy jął do wiadomości, że chłopak poważnie traktuje swoją „pisaninę”, jak to nazy wał. Jenny nie zwierzy ła się oczy wiście Bodgerowi, że sama zamierza również pisać. Ta część planu najbardziej niepokoiła Garpa, ale słowem nawet nie wspomniał o ty m Helen. Wszy stko działo się bardzo szy bko i jedy ną osobą, wobec której Garp mógł się zdradzić ze swoimi obawami, by ł jego trener Ernie Holm. – Jestem przekonany, że twoja mama wie, co robi – powiedział Ernie. Nawet stary Tinch by ł pełen opty mizmu wobec ty ch planów. – To jest trochę eks-eks-ekscentry czne – powiedział Garpowi – ale dobre pomy sły często mają to do siebie. W wiele lat później Garp miał sobie uświadomić z rozczuleniem, że to jąkanie starego by ło czy mś w rodzaju posłania dla Tincha od ciała Tincha. Napisał, że ciało Tincha usiłowało ostrzec Tincha, że pewnego dnia z-z-zamarznie na śmierć. Jenny postanowiła, że wy jadą zaraz po maturze, ale Garp miał nadzieję, że zostaną w Steering jeszcze przez lato. – A to z jakiego, do licha, powodu? – dopy ty wała się Jenny. Z powodu Helen, chciał odpowiedzieć, ale nie miał opowiadań, które by ły by jej godne; już to przecież powiedział. Nie pozostawało mu nic innego, jak jechać i pisać. Bo przecież nie mógł oczekiwać po matce, że zostanie w Steer ing jeszcze przez lato ty lko dlatego, żeby doszło do skutku jego spotkanie pod armatami z Cushie Percy ; może zresztą nie by ło mu ono pisane. W każdy m razie miał nadzieję, że przy najmniej w maturalny weekend zrobi to z Cushie. W dniu, w który m Garp zdawał maturę, padał deszcz. Strumienie deszczu siekły nasiąknięty wodą kampus; kanały burzowe kipiały od błota, a zamiejscowe samochody brnęły przez ulice niby jachty podczas szkwału. Kobiety wy dawały się zupełnie bezradne w swoich letnich sukienkach; furgonetki ładowano w pośpiechu i w okropny ch warunkach. Przed Halą Sportową Milesa Seabrooka wzniesiono wielki purpurowy namiot i świadectwa dojrzałości wręczano w panujący m wewnątrz zaduchu cy rkowego pomieszczenia; bębnienie deszczu o czerwony brezent nad głowami zebrany ch zagłuszało słowa przemówień. W mieście nie by ło ży wego ducha. Wszy scy notable wy jechali.
Helen nie przy jechała, bo za ty dzień szy kowały się matury w Talbot i zdawała jeszcze egzaminy. Cushie Percy brała udział w obsłudze tutejszej żałosnej uroczy stości. Garp nie miał co do tego wątpliwości, ale jej nie widział. Wiedział, że będzie w towarzy stwie swojej idioty cznej rodzinki, a miał dość zdrowego rozsądku, żeby się trzy mać na bezpieczną odległość od Ciepły ch Kluch – ostatecznie rozwścieczony ojciec to mimo wszy stko ojciec, nawet jeśli Cushman Percy już dawno utraciła cześć. Kiedy wreszcie ukazało się późne popołudniowe słońce, nie miało to właściwie żadnego znaczenia. Całe Steer ing spowijały opary, a ziemia – od Stadionu Seabrooka do armat – przez wiele jeszcze dni miała by ć nasiąknięta wilgocią. Garp wy obrażał sobie głębokie, wy pełnione wodą kaniony, przecinające miękką trawę wokół armat. Nawet Steer ing River będzie wezbrana, a same armaty zalane; zadarte do góry lufy napełniały się wodą za każdy m razem, kiedy padało. W taką pogodę pluły tłuczony m szkłem, zostawiając na poplamiony m betonie tłuste kałuże zuży ty ch prezerwaty w. Garp wiedział, że w ten weekend nie zwabi Cushie do armat. Mimo to w jego kieszeni szeleściła paczuszka zawierająca trzy sztuki prezerwaty w jak wątły, suchy płomy k nadziei. – Wiesz co – powiedziała Jenny. – Kupiłam piwa. Możesz się upić, jeśli masz ochotę. – Jezu, mamo – rzekł Garp, ale wy pił z nią parę piw. Siedzieli sami w ten maturalny wieczór, w zupełnie pusty m skrzy dle budy nku wśród pusty ch, odarty ch z bielizny pościelowej łóżek – prócz ty ch dwóch, w który ch mieli spać. Garp popijał piwo i zastanawiał się, czy wszy stko musi się kończy ć rozczarowaniem; pocieszał się my ślą o nieliczny ch dobry ch opowiadaniach, jakie czy tał w ży ciu, ale mimo że odebrał wy kształcenie w Steer ing, nie by ł wy trawny m czy telnikiem, w każdy m razie nie mógł się równać z Helen czy na przy kład z Jenny. Miał zwy czaj czy tania w kółko opowiadań, które mu się podobały, i na dłuższy czas uniemożliwiało mu to czy tanie czegokolwiek innego. Podczas swego poby tu w Steering zaliczy ł „Tajemnego wspólnika” Josepha Conrada trzy dzieści cztery razy, a dwadzieścia jeden razy „Człowieka, który kochał wy spy ” D.H. Lawrence’a; teraz czuł, że mógłby przeczy tać to jeszcze raz. Za oknami małego mieszkanka w przy budówce infirmerii kampus Steer ing rozciągał się ciemny, mokry i opuszczony. – Spróbuj na to spojrzeć inaczej – powiedziała Jenny ; widziała, że Garp jest przy gnębiony. – Ukończenie Steer ing zajęło ci zaledwie cztery lata, a ja chodziłam do tej cholernej szkoły osiemnaście. By ła z niej kiepska pijaczka; w połowie drugiego piwa zasnęła. Garp zaniósł ją do sy pialni, a ponieważ już wcześniej zdjęła buty, wy jął jej ty lko przepisową pielęgniarską szpilkę, żeby się we śnie nie ukłuła. Zrobiło się ciepło, więc jej nawet nie przy kry ł. Wy pił jeszcze jedno piwo i poszedł się przejść. Oczy wiście wiedział, dokąd idzie. Dom rodziny Percy ch – dawna siedziba Steer ingów – przy cupnięty na swoim mokry m trawniku, znajdował się niedaleko skrzy dła zajmowanego przez infirmerię. Paliło się tam ty lko jedno światło – Garp wiedział u kogo. Czternastoletnia obecnie Bainbridge nie potrafiła zasnąć po ciemku. Cushie zwierzy ła się także Garpowi, że jej siostra do tej pory chodzi z pieluchą – by ć może, pomy ślał Garp, to dlatego, że rodzina uparła się dalej nazy wać ją Puchatkiem. – Ostatecznie – powiedziała Cushie – nie widzę w ty m nic złego. Ona nie uży wa pieluch. To
znaczy jest przy uczona, do czego trzeba, i w ogóle. Puchatek po prostu lubi nosić pieluchy... od czasu do czasu. Garp stał na zroszonej trawie pod oknem i usiłował sobie uświadomić, który pokój należy do Cushie. Nie mógł sobie jednak przy pomnieć i postanowił obudzić Puchatka; mała na pewno go pozna i powie Cushie. Ale Puchatek podeszła do okna jak duch – najwy raźniej nie od razu poznała Garpa, który kurczowo trzy mał się bluszczu. Oczy Bainbridge Percy przy pominały oczy sarny porażonej światłami samochodu, który ma ją za chwilę przejechać. – Puchatek, to ja, na miłość boską – szepnął Garp. – Chodzi ci o Cushie, tak? – zapy tała go ponuro. – Tak! – burknął Garp. W ty m momencie bluszcz puścił i Garp wpadł w ży wopłot. Cushie, która spała w kostiumie kąpielowy m, pomogła mu się wy plątać. – O rany, obudzisz cały dom – powiedziała. – Co robiłeś? Piłeś czy co? – Spadałem – odparł rozdrażniony. – Twoja siostra jest naprawdę niesamowita. – Wszędzie tak mokro – powiedziała Cushie. – Gdzie teraz pójdziemy ? Ale Garp pomy ślał i o ty m. Wiedział, że w infirmerii jest sześćdziesiąt pusty ch łóżek. Zanim jednak minęli werandę Percy ch, stanęli oko w oko z Bonkersem. Pies dy szał po zejściu ze schodów werandy, a stalowoszary py sk miał upstrzony cętkami piany ; oddech czarnej bestii dosięgnął Garpa jak kawał starej darni rzucony mu w twarz. Bonkers warczał, ale nawet jego warczenie by ło zwolnione. – Powiedz mu, żeby się uspokoił – szepnął Garp. – On jest głuchy – odparła Cushie. – Jest bardzo stary. – Wiem, jaki on jest stary – rzekł Garp. Bonkers zaszczekał, wy dając z siebie skrzekliwy, ostry dźwięk, przy pominający skrzy pienie zawiasów dawno nieuży wany ch drzwi, otwierany ch teraz na siłę. By ł chudszy, ale i tak musiał waży ć co najmniej ze sto czterdzieści funtów. Ofiara pasoży tów, parchów, starczego zgry zu i drutu kolczastego, Bonkers wy czuł jednak wroga i przy parł go do werandy. – Wy noś się, Bonkie! – sy knęła Cushie. Garp usiłował uskoczy ć przed psem i zauważy ł, jak wolno Bonkers reaguje. – On jest na pół ślepy – szepnął. – I już prawie stracił węch – dodała Cushie. – Najwy ższy czas, żeby zdechł – mruknął Garp pod nosem, usiłując jednocześnie wy minąć psa. Bonkers ruszy ł za nim na oślep. Jego py sk w dalszy m ciągu kojarzy ł się Garpowi z koparką parową, a luźny fałd mięśnia na czarnej, kudłatej piersi przy pominał, jak silnie psisko potrafiło atakować – ty le że dawno temu. – Nie zwracaj na niego uwagi – poradziła Cushie, właśnie w momencie, kiedy Bonkers rzucił się na Garpa. By ł jednak na ty le powolny, że Garp zdołał się wy winąć i stanąć za nim. Wy szarpnął spod niego przednie łapy i przy walił go ciężarem własnej piersi. Bonkers poleciał na py sk, przebierając ty lny mi łapami. Garp panował teraz nad jego złożony mi przednimi łapami, ale wielki łeb przy ciskał jedy nie piersią. Rozległo się przeraźliwe warczenie, kiedy przy dusił stos pacierzowy Bonkersa, wbijając brodę w gęstą sierść na jego karku. W trakcie szarpaniny Garp poczuł w ustach ucho, ugry zł. Ugry zł z całej siły. Bonkers zawy ł. Garp ugry zł go w ucho na
pamiątkę własnej krzy wdy, ugry zł go za swoje cztery lata w szkole i za osiemnaście lat Jenny w Steer ing. Dopiero kiedy w domu Percy ch zabły sły światła, puścił starego Bonkersa. – Uciekaj – powiedziała Cushie. Garp złapał ją za rękę i pociągnął za sobą. W ustach miał ohy dny smak. – Rany, czy musiałeś go ugry źć? – zapy tała Cushie. – To przecież on mnie pierwszy ugry zł – przy pomniał jej Garp. – Pamiętam – powiedziała. Ścisnęła go za rękę, a on ją poprowadził tam, gdzie chciał. – Co tu się, do diabła, dzieje?! – doszedł ich wrzask Stewarta Percy ’ego. – To Bonkie, to Bonkie! – rozległ się wśród nocy głos Puchatka. – Bonkers! – zawołał Ciepłe Kluchy. – Bonkers, do nogi, Bonkers! – I wszy scy usły szeli donośne szczekanie głuchego psa. Odgłos zamieszania niósł się przez cały pusty kampus. Obudził Jenny Fields, która wy jrzała przez okno infirmerii. Na szczęście dla siebie Garp zauważy ł, jak zapala światło, schował więc Cushie za siebie w kory tarzu pustej przy budówki, a sam zwrócił się o poradę medy czną do Jenny. – Co ci się stało? – zapy tała. Garp by ł ciekaw, czy krew, która spły wała mu strumieniem po brodzie, by ła jego własna, czy Bonkersa. Przy stole kuchenny m Jenny zmy ła mu coś czarnego i podobnego do strupa. To coś odpadło od jego szy i i wy lądowało na stole – by ło wielkości srebrnej dolarówki. Oboje przy glądali się tej dziwnej rzeczy. – Co to takiego? – spy tała Jenny. – Ucho – odparł Garp. – A przy najmniej kawałek ucha. Na biały m lakierowany m stole leżał czarny strzęp skóry, pozwijany lekko na brzegach i popękany jak stara wy suszona rękawiczka. – Nadziałem się na Bonkersa – wy jaśnił Garp. – Ucho za ucho – powiedziała Jenny. Garp nie poniósł najmniejszego szwanku; krew by ła wy łącznie psa. Kiedy Jenny wróciła do swojej sy pialni, chy łkiem przemy cił Cushie do tunelu prowadzącego do głównej infirmerii. Przez osiemnaście lat zdąży ł poznać tę drogę. Zabrał Cushie do skrzy dła położonego najdalej od ich mieszkania; znajdowało się ono nad główną izbą przy jęć, w pobliżu sal operacy jny ch i pokojów zabiegowy ch. W ten sposób seks miał się Garpowi na zawsze kojarzy ć z pewny mi określony mi zapachami i doznaniami. A sam fakt pozostać w pamięci jako coś dokonanego po kry jomu, ale na luzie: ostateczna nagroda w ty ch pełny ch udręki czasach. Zapach miał zapisać się w jego świadomości jako głęboko osobisty, a zarazem mgliście szpitalny ; otoczenie jako bezludne. Stosunek płciowy miał więc pozostać dla Garpa aktem dokony wany m samotnie w opuszczony m wszechświecie – w jakiś czas po deszczu. Ale zawsze aktem wspaniałego opty mizmu. Cushie oczy wiście budziła w nim wiele wspomnień związany ch z armatami. Kiedy zuży li trzecią prezerwaty wę, zapy tała, czy nie ma więcej – czy kupił ty lko jedno opakowanie. Dla zapaśnika nie ma nic przy jemniejszego jak uczciwie zasłużone zmęczenie; Garp zasnął przy akompaniamencie uty skiwań Cushie. – Za pierwszy m razem nie miałeś ani jednej – mówiła – a teraz już ci się skończy ły ? Całe szczęście, że jesteśmy takimi stary mi przy jaciółmi.
By ło jeszcze ciemno i daleko do świtu, kiedy obudził ich Ciepłe Kluchy. Głos Stewarta wtargnął w ciszę starej infirmerii jak jakaś niewy obrażalna choroba. – Otwierać! – usły szeli jego wrzask i przemknęli do okna, żeby zobaczy ć, co się dzieje. Na bardzo zielony m trawniku w płaszczu kąpielowy m, w kapciach – i z Bonkersem na smy czy – ojciec Cushie pieklił się pod oknami infirmerii. Wkrótce potem ukazała się w oświetlony m oknie Jenny. – Czy pan jest chory ? – zapy tała Stewarta. – Moja córka! – krzy knął Percy. – Czy pan jest pijany ? – spy tała Jenny. – Proszę mnie wpuścić! – darł się Stewart. – Doktora nie ma – wy jaśniła Jenny Fields. – A ja nie sądzę, żeby m mogła pana z czegokolwiek wy leczy ć. – Kurwa! – ry knął Stewart. – Twój bękart uwiódł moją córkę! Wiem, że tam są, w tej pieprzonej infirmerii! Teraz ta infirmeria jest rzeczy wiście pieprzona, pomy ślał Garp, rozkoszując się doty kiem i zapachem dy gocącej obok niego Cushie. Ogarnięci nocny m chłodem, wpadający m przez ciemne okno, drżeli w milczeniu. – Niech pani zobaczy, jak wy gląda mój pies! – skrzeczał Stewart. – Wszędzie krew! Co to jest, żeby pies chował się pod leżakiem! Cała weranda we krwi! – chry piał. – Co ten skurwy sy n mu, do diabła, zrobił?! Garp poczuł, jak stojąca obok niego Cushie wzdry gnęła się na głos jego matki. Bo to, co powiedziała Jenny, musiało przy wieść Cushie na pamięć jej własne słowa sprzed trzy nastu lat. Jenny powiedziała: – Garp ugry zł Bonkiego. Po czy m światło w jej oknie zgasło i w ciemności, jaka zapadła nad infirmerią i jej przy budówką, sły chać by ło jedy nie oddech Stewarta Percy ’ego i szum deszczu, który omy wał szkołę Steer ing, spłukując wszy stko do czy sta.
V
MIASTO, W KTÓRYM UMARŁ MAREK AURELIUSZ
Kiedy Jenny zabrała Garpa do Europy, by ł on lepiej przy gotowany do samotnego ży cia pisarza niż jakikolwiek inny osiemnastolatek. Właściwie i do tej pory prosperował w świecie własnej wy obraźni; ostatecznie został wy chowany przez kobietę, która uważała samotność i odosobnienie za całkowicie naturalny sty l ży cia. Miały upły nąć lata, nim Garp zdał sobie sprawę, że prakty cznie nie ma żadny ch przy jaciół, a to nigdy nie uderzy ło Jenny Fields jako dziwactwo. Na swój pełen rezerwy i grzeczności sposób Ernie Holm by ł jedy ny m przy jacielem, jakiego kiedy kolwiek sama miała. Zanim Jenny i Garp znaleźli mieszkanie, zatrzy my wali się w kilkunastu pensjonatach rozsiany ch po cały m Wiedniu. By ł to pomy sł pana Tincha – jego zdaniem, idealny sposób na wy branie najodpowiedniejszej części miasta: pomieszkać po trochu we wszy stkich dzielnicach, a następnie na którąś się zdecy dować. Ale krótkie poby ty w pensjonatach musiały by ć znacznie przy jemniejsze dla Tincha latem 1913 roku; kiedy Jenny i Garp przy jechali do Wiednia, by ł rok 1961; szy bko zmęczy ło ich taszczenie maszy n do pisania z miejsca na miejsce. Co nie przeszkadza, że właśnie to doświadczenie dostarczy ło Garpowi materiału na jego pierwsze dłuższe opowiadanie „Pensjonat Grillparzer”. Przed wy jazdem do Wiednia nie miał nawet pojęcia, co to jest pensjonat, szy bko jednak odkry ł, że ma on nieco mniej do zaoferowania niż hotel; jest z reguły mniejszy, nigdy elegancki i nie zawsze daje śniadania. Zatrzy manie się w pensjonacie czasem stanowiło dobry interes, a czasem błąd. Jenny i Garp znajdowali pensjonaty, które by wały czy ste, wy godne i przy jacielskie, ale często biedne. Nie zastanawiali się długo nad wy borem miejsca: postanowili, że zamieszkają przy albo
w pobliżu Ringstrasse, wielkiej kolistej ulicy, otaczającej serce starego miasta, w dzielnicy, gdzie by ło prawie wszy stko i gdzie Jenny, która nie znała niemieckiego, radziła sobie nieco lepiej, by ła to bowiem bardziej wy rafinowana i kosmopolity czna część Wiednia – o ile w ogóle taka istnieje. Opiekowanie się matką sprawiało Garpowi przy jemność, trzy letni kurs niemieckiego w Steering wy znaczy ł mu rolę przewodnika i Garp najwy raźniej czuł się dobrze jako jej szef. – Weź Schnitzel! – mówił. – Mnie się wy daje, że Kalbsnieren brzmi bardziej interesująco – odpowiadała Jenny. – To nerki cielęce, mamo – wy jaśnił. – Lubisz nerki? – Nie wiem – przy znawała Jenny. – Chy ba nie. Kiedy wreszcie wy najęli mieszkanie, Garp wziął na siebie zakupy. Przez osiemnaście lat Jenny jadała w stołówkach Steer ing; nie nauczy ła się gotować, a do tego jeszcze nie mogła teraz korzy stać z przepisów. Co zaś do Garpa, to dopiero w Wiedniu przekonał się, jak bardzo lubi kucharzy ć. Jednakże pierwszą rzeczą, jaka mu tutaj przy padła do gustu, by ło WC. Mieszkając po różny ch pensjonatach, dokonał odkry cia, że WC to mały pokoik, w który m znajduje się wy łącznie sedes – nareszcie coś sensownego w Europie. Napisał do Helen, że „oddawać mocz i wy próżniać się w jedny m miejscu, a my ć zęby w drugim to najmądrzejszy sy stem”. WC miało oczy wiście wy wrzeć znaczący wpły w na „Pensjonat Grillparzer”, ale do pisania zarówno tego opowiadania, jak i czegokolwiek innego Garp miał się zabrać jeszcze nieprędko. Mimo że jak na osiemnastolatka by ł wy jątkowo zdy scy plinowany, to jednak otaczało go zby t wiele rzeczy warty ch obejrzenia; to właśnie one wraz z obowiązkami, jakie nagle na niego spadły, zajmowały mu ty le czasu, że miesiącami jedy ny m pisaniem, z jakiego czerpał saty sfakcję, by ły listy do Helen. Nowe otoczenie zanadto go rozpraszało, by mógł w sobie wy robić niezbędny nawy k pisania – chociaż próbował. Próbował napisać opowiadanie o rodzinie, ale zabierając się do niego, wiedział jedy nie, że rodzina ma ciekawe ży cie i że jej członkowie są sobie bliscy. Stwierdził, że to za mało.
Mieszkanie, do którego wprowadzili się Jenny i Garp, by ło wy sokie, pomalowane na kolor kremowy i znajdowało się na pierwszy m piętrze starego budy nku przy Schwindgasse, małej uliczce w czwartej dzielnicy. Mieszkali dosłownie o krok od Prinz-Eugen-Strasse, Schwartzenbergplatz i Górnego i Dolnego Belwederu. Garp zwiedził wszy stkie muzea w mieście, ale Jenny nie poszła do żadnego, z wy jątkiem Górnego Belwederu. Garp wy jaśnił jej, że w Górny m Belwederze znajduje się ty lko dziewiętnasto- i dwudziestowieczne malarstwo, ale Jenny oświadczy ła, że wy starczy jej wiek dziewiętnasty i dwudziesty. Garp usiłował ją przekonać, że mogłaby przy najmniej przejść się przez ogrody do Dolnego Belwederu i obejrzeć kolekcję barokową, ale Jenny pokręciła głową – wy słuchała w Steer ing ty lu wy kładów z historii sztuki, że jest w tej dziedzinie dostatecznie wy kształcona, powiedziała. – No, ale Brueghelowie, mamo! – upierał się Garp. – Wsiadasz w Strassenbahn w kierunku Ringu i wy siadasz przy Mariahilferstrasse. Takie duże muzeum naprzeciwko przy stanku tramwajowego to Kunsthistorisches. – Ale ja przecież mogę się przejść do Belwederu – powiedziała Jenny. – Po co mam wsiadać w tramwaj?
Równie dobrze mogła jednak przejść się piechotą do Karlskirche, a poza ty m bardzo niedaleko na Argentinierstrasse miała bardzo ciekawe budy nki ambasad. Na przy kład naprzeciwko ich domu przy Schwindgasse, dosłownie przez ulicę, mieściła się ambasada bułgarska. Jenny powiedziała, że lubi się trzy mać własnej dzielnicy. W odległości jednej przecznicy miała kawiarnię, do której czasem chodziła poczy tać sobie prasę w języ ku angielskim. Nigdy nie jadała na mieście, chy ba że ją Garp zabrał; ale również nie jadła nic w domu, chy ba że on coś ugotował. By ła kompletnie opętana my ślą o napisaniu czegoś – na ty m etapie znacznie bardziej niż Garp. – W ty m momencie ży cia nie mam czasu na tury sty kę – oświadczy ła swojemu sy nowi. – Ale ty, proszę bardzo, chłoń kulturę. To jest właśnie to, co powinieneś robić. – Chłońcie, ch-ch-chłońcie – radził im Tinch. Zdaniem Jenny, temu powinien się obecnie poświęcić Garp; co do niej samej, uznała, że wchłonęła już dość, żeby mieć wiele do powiedzenia. W wieku czterdziestu jeden lat Jenny Fields uważała, że najciekawszą część ży cia ma już za sobą; teraz chciała jedy nie o ty m pisać. Garp wręczy ł jej karteczkę, którą miała zawsze nosić przy sobie. Zapisał jej tam adres na wy padek, gdy by się kiedy kolwiek zgubiła: Schwindgasse 15 m. 2, Wiedeń IV. Musiał ją też nauczy ć, jak się ten adres czy ta – by ła to straszna lekcja. – Schwindgassefünfzehnzwei – wy pluła Jenny. – Jeszcze raz – rzekł Garp. – Czy chcesz się zgubić na dobre? Za dnia Garp buszował po mieście, wy szukując miejsca, gdzie mógłby zabrać Jenny wieczorem albo późny m popołudniem, kiedy już skończy pisanie; szli na piwo, na lampkę wina i wtedy Garp opowiadał jej, jak spędził dzień. Jenny słuchała grzecznie. Wino i piwo działały na nią usy piająco. Zwy kle zjadali gdzieś smaczną kolację i wracali tramwajem do domu; Garp tak dobrze poznał linie tramwajowe, że niekorzy stanie z taksówek uważał za punkt honoru. Czasami rano chodził na targ i wtedy wracał wcześnie i całe popołudnie zajmował się gotowaniem. Jenny nigdy nie narzekała; by ło jej wszy stko jedno, czy jedzą w domu czy na mieście. – To jest Gumpoldskirchner – mówił Garp, wy jaśniając jej, jakie piją wino. – Pasuje doskonale do Schweinebraten. – Co za śmieszne słowa – dziwiła się Jenny. W sposób ty powy oceniając jej sty l, Garp pisał później: „Moja matka zawsze walczy ła z angielskim, nic więc dziwnego, że nigdy nie zadała sobie trudu, żeby się nauczy ć niemieckiego”.
Chociaż Jenny Fields codziennie przesiady wała przy maszy nie, nie umiała pisać. I chociaż pisała w sensie fizy czny m, nie lubiła tego czy tać. Przy pominała sobie różne dobre rzeczy, które kiedy ś przeczy tała, i zastanawiała się, czy m się różniły od jej pierwszy ch prób. Zaczęła po prostu od początku: „Urodziłam się” i tak dalej. „Moi rodzice chcieli, żeby m została w Wellesley, ale...”. No i oczy wiście: „Zdecy dowałam się, że urodzę dziecko, i ostatecznie zostałam matką w następujący sposób...”. Ale Jenny przeczy tała wy starczająco dużo dobry ch rzeczy w swoim ży ciu, żeby wiedzieć, że jej własna historia nie brzmi tak jak tamte dobre, które zachowała w pamięci.
Zastanawiała się, co u niej nie gra, i często posy łała Garpa do ty ch nieliczny ch księgarń, gdzie sprzedawano książki w języ ku angielskim. Chciała się lepiej przy jrzeć, jak powinien wy glądać początek książki; wkrótce miała ponad trzy sta stron maszy nopisu, mimo to jednak czuła, że jej książka właściwie jeszcze się na dobre nie zaczęła. W milczeniu jednak znosiła męki tworzenia; w towarzy stwie Garpa by ła wesoła, choć niezby t uważająca. Przez całe ży cie Jenny Fields miała poczucie, że wszy stko ma swój początek i koniec. Jak wy kształcenie Garpa – jak jej własne wy kształcenie. Jak sierżant Garp. Nie przestała kochać swojego sy na, ale czuła, że należy skończy ć z matkowaniem; doprowadziła go do momentu, w który m sam powinien decy dować, co ma robić dalej. Nie będzie przecież całe ży cie zapisy wała go na zapasy czy na coś innego. Jenny lubiła ży cie ze swoim sy nem; prawdę powiedziawszy, nie przy szło jej nawet do głowy, że mogliby kiedy kolwiek się rozstać. Ale oczekiwała, że każdy dzień w Wiedniu będzie dla niego rozry wką – i by ł. Nie posunął się dalej ze swoją historią ciekawej, zży tej rodziny poza ty m, że znalazł dla jej członków interesujące zajęcie. Otóż ojciec by ł czy mś w rodzaju inspektora i reszta towarzy szy ła mu w wy jazdach służbowy ch. Jego praca polegała na kontrolowaniu wszy stkich restauracji, hoteli i pensjonatów w Austrii, do niego należała ocena i wnioskowanie o kategorii: A, B lub C. By ło to zajęcie, o który m Garp my ślał, że jemu by przy padło do gustu. W kraju, w który m tury sty ka odgry wała tak wielką rolę, klasy fikowanie i wery fikowanie kategorii miejsc, gdzie tury ści jadają i śpią, powinno mieć zasadnicze znaczenie, ty le że Garp nie mógł sobie wy obrazić, co w ty m jest takiego ważnego ani dla kogo. Jak dotąd, miał więc ty lko tę rodzinę – z owy m zabawny m zajęciem. Ujawniali wszelkie uchy bienia; dokony wali klasy fikacji. I co z tego? Znacznie łatwiej by ło pisać do Helen. W ty m roku na przełomie lata i jesieni Garp przemierzy ł na piechotę i objeździł tramwajami cały Wiedeń, nie spoty kając się z nikim. Pisał do Helen: „Częścią dojrzewania jest uczucie, że w twoim otoczeniu nie ma nikogo, kto by łby na ty le do ciebie podobny, żeby cię rozumieć”; pisał również, że Wiedeń spotęgował w nim to uczucie, „ponieważ w cały m mieście istotnie nie ma nikogo takiego jak ja”. Jego wrażenie, przy najmniej w sensie liczbowy m, by ło uzasadnione. W Wiedniu rzeczy wiście znajdowało się niewiele osób w ty m samy m wieku co Garp. W roku 1943 urodziło się bardzo mało wiedeńczy ków; jeśli chodzi o ścisłość, niewielu wiedeńczy ków urodziło się od początku okupacji hitlerowskiej w 1938 aż do zakończenia wojny w 1945 roku. I chociaż zdumiewająco dużo dzieci przy szło na świat wskutek gwałtów, to prawie nikt nie chciał mieć dzieci aż do czasu zakończenia okupacji radzieckiej w roku 1955. Okupacja Wiednia trwała w sumie siedemnaście lat. Dla większości wiedeńczy ków sprawa wy daje się zupełnie zrozumiała: w ciągu ty ch siedemnastu lat nie by ło ani dobrze, ani mądrze mieć dzieci. Garpowi przy padło więc w udziale ży ć w mieście, w który m fakt posiadania lat osiemnastu stawiał człowieka w szczególnej sy tuacji. Musiało się to oczy wiście przy czy nić do jego szy bszego dojrzewania, co z kolei wzmogło w nim poczucie, że Wiedeń bardziej przy pomina „muzeum mieszczące martwe miasto – jak napisał w liście do Helen – niż miasto, które ży je”. To spostrzeżenie nie miało charakteru kry ty cznego. Garp lubił błądzić po muzeach. „Miasto bardziej realne może by mi nie odpowiadało aż tak bardzo – napisał później. – Ale Wiedeń znajdował się w stadium umierania; pozostawał w całkowity m bezruchu, pozwalając mi patrzeć na siebie, my śleć o sobie i znów patrzeć. W mieście ży wy m nigdy nie zdołałby m ty le zauważy ć.
Ży we miasta nigdy nie trwają w bezruchu”. Tak więc S.T. Garp letnie miesiące spędził na „zauważaniu” Wiednia, pisaniu listów do Helen Holm i urządzaniu ży cia domowego matce, która odosobnienie pisarza dodała do swojej samotności z wy boru. „Moja matka, pisarka” – wy rażał się o niej żartobliwie w swoich niezliczony ch listach do Helen. Ale jednocześnie zazdrościł Jenny tego, że pisze. Czuł, że sam utknął w martwy m punkcie. Doszedł do wniosku, że może obdarzać wy my śloną przez siebie rodzinę jedną przy godą po drugiej, ale dokąd ich to zaprowadzi? Do jeszcze jednej restauracji kategorii B, gdzie desery będą tak kiepskie, że awansowanie do kategorii A wy da się czy mś nieosiągalny m; do jeszcze jednego hotelu B spadającego do poziomu C z taką pewnością jak to, że wilgotny smród pleśni nigdy nie wy wietrzeje z hallu. Może ktoś z rodziny inspektora zatruje się w restauracji kategorii A, ale co to miałoby znaczy ć? Poza ty m w jedny m z pensjonatów mogą się czaić jacy ś wariaci albo nawet kry minaliści, ale co oni mogą mieć wspólnego z główny m wątkiem? Garp wiedział jedno: że nie ma żadnego wątku. Widział, jak czteroosobowa trupa cy rkowa z Węgier czy z Jugosławii wy ładowuje się na stacji kolejowej, i usiłował ich jakoś wkomponować w swoją historię. Mieli też niedźwiedzia, który jeździł na motocy klu w kółko po parkingu. Zgromadził się niewielki tłumek i człowiek, który chodził na rękach, zbierał do garnka umieszczonego na piętach pieniądze za wy stępy niedźwiedzia; od czasu do czasu upadał, podobnie zresztą jak i niedźwiedź. Wreszcie motocy kl odmówił posłuszeństwa. Garp nie dowiedział się nigdy, co stanowiło specjalność pozostały ch dwóch członków trupy, w momencie bowiem, kiedy zamierzali zastąpić niedźwiedzia i człowieka, który chodził na rękach, przy szli policjanci i kazali im wy pełnić mnóstwo formularzy. Ponieważ nie stanowiło to żadnej atrakcji, tłum – czy co to tam z niego zostało – rozszedł się. Garp pozostał najdłużej, nie dlatego jednak, żeby go tak interesowały dalsze wy stępy podupadłego cy rku, ty lko dlatego, że interesowało go wy korzy stanie ty ch ludzi w opowiadaniu. Nie miał jednak pojęcia, jak to zrobić. Opuszczając stację kolejową, sły szał, jak niedźwiedź wy miotuje. W ciągu wielu ty godni nie posunął się w swojej pracy dalej niż do wy my ślenia ty tułu: „Austriackie Biuro Tury sty czne”. Nie by ł z niego jednak zadowolony. Zarzucił pisanie i wrócił do tury sty ki. Ale kiedy zrobiło się zimniej, zmęczy ła go tury sty ka; zaczął się czepiać Helen, że mu zby t rzadko odpisuje – znak, że sam pisał do niej za często. By ła znacznie bardziej zajęta od niego; studiowała i ponieważ została przy jęta od razu na drugi rok, miała podwójną liczbę wy kładów. Jeżeli w ty ch wczesny ch latach istniało jakieś podobieństwo pomiędzy Helen i Garpem, to w ty m, że oboje zachowy wali się tak, jakby się gdzieś śpieszy li. – Zostaw biedną Helen w spokoju – mówiła Jenny. – My ślałam, że napiszesz coś jeszcze poza listami. Ale Garp nie chciał mierzy ć się z matką w ty m samy m mieszkaniu. Nie przery wała pisania nawet na moment, żeby się choćby zastanowić. Czuł, że sy stematy czny stukot jej maszy ny najprawdopodobniej zakończy jego pisarską karierę, zanim się ona na dobre rozpocznie. – Moja matka nie wiedziała, co to chwila ciszy przeznaczona na przejrzenie tego, co napisała – zauważy ł kiedy ś. Do listopada Jenny wy stukała sześćset stron brudnopisu, ale w dalszy m ciągu miała uczucie,
że jeszcze właściwie nie zaczęła. Garp nie wy obrażał sobie, by jakikolwiek temat mógł się z niego wy lewać z taką łatwością. To, co wy nika z wy obraźni, stwierdził, przy chodzi znacznie trudniej niż to, co wy nika z pamięci. „Przełom”, jak to nazwał w liście do Helen, nastąpił pewnego mroźnego i śnieżnego dnia w Muzeum Historii Miasta Wiednia. Znajdowało się ono na ty le blisko Schwindgasse, że można tam by ło dojść spacerem; wiedząc, że może to zrobić w każdej chwili, jakoś je przegapił. To Jenny zwróciła mu na nie uwagę. By ło jedny m z dwóch czy trzech miejsc, które zdąży ła odwiedzić – znajdowało się dokładnie po drugiej stronie Karlsplatz, w samy m środku tego, co nazy wała „najbliższy m sąsiedztwem”. Wspomniała, że w muzeum jest pokój pisarza; nie zapamiętała ty lko którego. Uznała, że to ciekawy pomy sł umieścić pokój pisarza w muzeum. – Pokój pisarza? – zapy tał Garp. – Tak, cały pokój – odparła Jenny. – Przenieśli całe ory ginalne umeblowanie, może nawet ściany i podłogę. Nie mam pojęcia, jak to zrobili. – A ja nie mam pojęcia po co – powiedział Garp. – I jest w muzeum cały pokój? – Tak, my ślę, że to by ła sy pialnia – wy jaśniła Jenny – ale on tam również pisał. Garp przewrócił oczy ma. By ło w ty m coś nieprzy zwoitego. Czy jest tam wobec tego szczotka do zębów pisarza? A może i nocnik? Pokój okazał się zupełnie zwy czajny, ty le że łóżko wy dawało się zby t małe – jakby dziecinne. Stolik do pisania też. Zupełnie nie jak łóżko czy stół pisarza płodnego, pomy ślał Garp. Drzewo by ło ciemne, a wszy stko razem jakieś kruche. Garp pomy ślał, że jego matka ma lepszy pokój do pracy. Pisarz, którego pokój przechowy wano pieczołowicie w Muzeum Historii Miasta Wiednia, nazy wał się Franz Grillparzer; Garp nigdy o nim nie sły szał. Franz Grillparzer umarł w roku 1872; by ł austriackim poetą i dramaturgiem, o który m mało kto wiedział poza Austrią. Jedny m z ty ch dziewiętnastowieczny ch pisarzy, którzy żadną trwałą popularnością nie wy szli poza wiek dziewiętnasty, a jak dowodził później Garp, nie zasłuży ł nawet i na to. Garpa nie interesował dramat ani poezja, ale poszedł do biblioteki i przeczy tał to, co jest uważane za wy bitną prozę Grillparzera, a mianowicie długie opowiadanie „Biedny skrzy pek”. By ć może, pomy ślał, trzy letni kurs niemieckiego w Steer ing nie wy starczy, żeby docenić to opowiadanie; w każdy m razie po niemiecku wy dało mu się okropne. Znalazł później angielskie tłumaczenie w anty kwariacie na Habsburgergasse; wy dało mu się równie okropne. Uznał, że sły nne opowiadanie Grillparzera jest nonsensowny m melodramatem, ckliwy m i nieporadnie napisany m. Mgliście ty lko przy pominało dziewiętnastowieczne pisarstwo rosy jskie, gdzie często główny bohater jest niezdecy dowany m kunktatorem, a poza ty m bankrutem w każdej dziedzinie ży cia, ale Dostojewski, zdaniem Garpa, potrafił zainteresować takim nieszczęśnikiem; Grillparzer nuży ł łzawą try wialnością. W ty m samy m anty kwariacie Garp kupił angielskie tłumaczenie „Rozmy ślań” Marka Aureliusza. Musiał czy tać go po łacinie w Steer ing, ale nigdy przedtem nie zetknął się z przekładem. Kupił książkę, ponieważ właściciel sklepu powiedział mu, że Marek Aureliusz umarł w Wiedniu. „Długość ży cia ludzkiego – to punkcik, istota – pły nna, spostrzeganie – niejasne, zespół całego ciała – to zgnilizna, dusza – wir, los – to zagadka, sława – rzecz niepewna. Krótko mówiąc,
wszy stko, co związane jest z ciałem, to rzeka, co z duszą, to sen i mara” 3. Garpowi jakoś wy dało się, że Marek Aureliusz musiał mieszkać w Wiedniu, kiedy to pisał. Temat ponury ch rozważań Marka Aureliusza stanowi z pewnością w przeważającej mierze temat wszelkiego poważnego pisarstwa, uznał Garp; różnica pomiędzy Grillparzerem a Dostojewskim nie polega na treści. Ta różnica, doszedł do wniosku, tkwi w polocie i wdzięku – w ty m, co stanowi o sztuce. To oczy wiste odkry cie sprawiło mu niejaką przy jemność. W wiele lat później przeczy tał we wstępie kry ty czny m do dzieł Grillparzera, że by ł on „wrażliwy, udręczony, cierpiał na paranoiczne ataki i częste stany depresy jne, by ł kapry śny i nękany melancholią; krótko mówiąc, by ł skomplikowany m nowoczesny m człowiekiem”. „Możliwe – pisał Garp. – Ale ponadto by ł bardzo kiepskim pisarzem”. Przekonanie, że Franz Grillparzer by ł kiepskim pisarzem, sprawiło, że młody Garp po raz pierwszy poczuł się naprawdę arty stą – jeszcze zanim cokolwiek napisał. Może w ży ciu każdego pisarza musi by ć taki moment, że się odmawia innemu pisarzowi prawa do miana arty sty. Insty nkt zabijania u Garpa w odniesieniu do biednego Grillparzera miał w sobie coś z misterium zapasów. Jak gdy by obserwował swojego przeciwnika w walce z inny m zapaśnikiem; widząc jego słabości, wiedział, że potrafi by ć lepszy. Zmusił nawet Jenny do przeczy tania „Biednego skrzy pka”. By ł to jeden z nieliczny ch przy padków, kiedy odwołał się do jej gustów literackich. – Śmiecie – zawy rokowała. – Pry mity wne. Ckliwe. Miałkie. Oboje by li zachwy ceni. – Prawdę powiedziawszy, nie podobał mi się jego pokój – zwierzy ła się Garpowi. – Zupełnie nie przy pomina pokoju pisarza. – To nie ma znaczenia, mamo – rzekł Garp. – Ale strasznie ciasny – narzekała Jenny. – A poza ty m za ciemny. I bardzo przeładowany. Garp zajrzał do pokoju matki. Nad jej łóżkiem, toaletką i na lustrze ścienny m, zasłaniając niemal jej własne odbicie, widniały klejone bezładnie kartki niewiary godnie długiego i brudnego maszy nopisu. Garp uważał, że pokój matki też nie wy gląda na pokój pisarza, ale jej tego nie powiedział. Napisał do Helen długi, pewny siebie list, cy tując Marka Aureliusza i ostro rozprawiając się z Franzem Grillparzerem. Zdaniem Garpa, „Franz Grillparzer umarł na zawsze w roku 1872 i jak tanie lokalne wino nie wy trzy muje transportu poza granice Wiednia”. List stanowił coś w rodzaju rozgrzewki; by ć może Helen zdawała sobie z tego sprawę. Rodzaj gimnasty ki: w każdy m razie spodobał się Garpowi na ty le, że przepisał go przez kalkę i zatrzy mał sobie ory ginał, a kopię wy słał Helen. „Czuję się trochę jak biblioteka – odpisała mu Helen. – Traktujesz mnie jak szufladę w kartotece”. Czy Helen rzeczy wiście narzekała? Garpa za mało obchodziły jej sprawy, żeby ją o to spy tać. Odpisał jedy nie, że „właśnie się szy kuje do pisania”. By ł przekonany, że zy ska jej aprobatę. Wszy stko to mogłoby stanowić dla Helen ostrzeżenie, ale ona nie wy dawała się zaniepokojona; na studiach pochłaniała wiedzę w tempie niemal trzy krotnie szy bszy m od przeciętnego. Pod koniec swojego pierwszego semestru kończy ła drugi semestr trzeciego roku. Zatopienie się w sobie i osobowość młodego pisarza nie przerażały Helen Holm; parła do przodu we własny m szy bkim tempie i doceniała kogoś, kto wiedział, czego chce. A poza ty m
korespondencja z Garpem sprawiała jej przy jemność. I ona miała silną osobowość, a jego listy, jak go stale zapewniała, by ły wspaniale napisane. W Wiedniu Jenny i Garp bawili się doskonale kosztem Grillparzera. W cały m mieście odkry wali ślady zmarłego pisarza. By ła więc Grillparzergasse, Kaffehaus des Grillparzers, a pewnego dnia w cukierni ze zdumieniem odkry li tort nazwany jego imieniem: Grillparzertorte! Okazał się o wiele za słodki. Kiedy Garp gotował coś dla matki, py tał ją na przy kład, czy chce jajka na miękko, czy à la Grillparzer. Pewnego dnia w zoo w Schönbrunnie zobaczy li szczególnie wy nędzniałą anty lopę, o zapadnięty ch, oblepiony ch łajnem bokach, stojącą smętnie w brudny m, wąskim zimowy m boksie. Garp zidenty fikował ją jako Gnu des Grillparzers. O sobie jako pisarce Jenny powiedziała pewnego dnia, że „popada w grillparzery zm”. Wy jaśniła, że polega to na wprowadzeniu sceny czy postaci, „jakby się nagle rozdzwonił budzik”. Miała mianowicie na my śli scenę, jaka się rozegrała w bostońskim kinie, kiedy napastował ją żołnierz. „W kinie – pisała Jenny Fields – napastował mnie żołnierz, którego trawiła żądza”. – To rzeczy wiście okropne, mamo – przy znał Garp. Sformułowanie „trawiła żądza” by ło według Jenny ty powy m przy kładem „grillparzery zmu”. – Ale to właśnie by ło to – powiedziała. – Właśnie żądza. – Lepiej by brzmiało „ociekający żądzą” – zasugerował Garp. – Fee! – skrzy wiła się Jenny. Znów Grillparzer. Prawdę powiedziawszy, chodziło jej o samą żądzę. Omówili ten problem, jak mogli najlepiej. Garp zwierzy ł się matce ze swojej żądzy do Cushie Percy i przedstawił jej możliwie oględną wersję sceny spełnienia. Jenny nie by ła zachwy cona. – A Helen? – spy tała. – Czy czujesz to samo do Helen? Garp przy znał, że tak. – To straszne – powiedziała. Zupełnie nie rozumiała tego uczucia i nie by ła w stanie pojąć, jak Garpowi może się ono kojarzy ć z przy jemnością, a ty m bardziej z miłością. – „Wszy stko, co związane jest z ciałem, to rzeka” – powiedział niepewnie, cy tując Marka Aureliusza; matka ty lko pokiwała głową. Jedli kolację w bardzo czerwonej restauracji w pobliżu Blutgasse. – Ulica Krwawa – przetłumaczy ł uradowany Garp. – Przestań wszy stko tłumaczy ć – powiedziała Jenny. – Nie chcę rozumieć wszy stkiego. Uważała, że wy strój restauracji jest zby t czerwony, a jedzenie za drogie. Obsługa by ła powolna i wy szli za późno. Zrobiło się bardzo zimno i wesołe światła Kärntnerstrasse też nie potrafiły ich rozgrzać. – Weźmy taksówkę – zaproponowała Jenny. Ale Garp się uparł, że miną pięć przecznic i mają tramwaj. – Ty z ty mi twoimi cholerny mi strassenbahnami – powiedziała. Nie ulegało wątpliwości, że problem żądzy położy ł się cieniem na wieczorze. Dzielnica pierwsza migotała od krzy kliwy ch świąteczny ch dekoracji. Pomiędzy nieboty czny mi wieżami Świętego Stefana i potężną bry łą opery znajdowało się siedem ulic z samy mi sklepami, barami i hotelami; w obrębie ty ch siedmiu ulic mogli by ć o tej zimowej porze dosłownie w dowolny m miejscu na świecie. – Któregoś dnia musimy iść do opery, mamo – zaproponował Garp. By li już w Wiedniu od sześciu miesięcy i jeszcze nie wy brali się do opery, ale Jenny nie
lubiła późno chodzić spać. – Idź sam – powiedziała. Zobaczy ła stojące trzy kobiety w długich futrach; jedna z nich miała futrzaną mufkę do kompletu – trzy mała mufkę na wy sokości twarzy i dmuchała w nią, żeby sobie ogrzać ręce. Na oko wy dawała się zupełnie elegancka, chociaż w jej dwóch towarzy szkach by ło coś z taniego świątecznego blichtru. Jenny pozazdrościła kobiecie mufki. – Tego mi właśnie potrzeba – oznajmiła. – Gdzie mogłaby m sobie coś takiego kupić? – Wskazała na kobiety, ale Garp nie zrozumiał, o co jej chodzi. Wiedział, że to prosty tutki. Kiedy kurwy zobaczy ły Jenny i Garpa, by ły zaskoczone widokiem tej pary. Przy stojny chłopiec z pospolitą, choć przy stojną kobietą, która mogłaby by ć jego matką; ale Jenny trzy mała Garpa pod rękę dość szty wno, a w ich rozmowie można by ło wy czuć napięcie i zmieszanie – nie, jednak to nie matka, uznały. W ty m momencie Jenny wskazała na nie, i to je zezłościło; pomy ślały, że też jest prosty tutką, która naruszy ła ich tery torium i sprzątnęła im sprzed nosa chłopaka wy glądającego zamożnie i niegroźnie – ładnego chłopca, który mógł im zapłacić. W Wiedniu prosty tucja jest legalna i w skomplikowany sposób kontrolowana. Istnieje coś w rodzaju związku zawodowego; są zaświadczenia lekarskie, okresowe badania, karty tożsamości. Ty lko najładniejszy m prosty tutkom wolno pracować na eleganckich ulicach dzielnicy pierwszej. W dalej położony ch dzielnicach prosty tutki są brzy dsze albo starsze, albo i jedno, i drugie; są też oczy wiście tańsze. W obrębie poszczególny ch dzielnic obowiązują stałe ceny. Na widok Jenny i Garpa kurwy weszły na chodnik, żeby zablokować im drogę. Szy bko stwierdziły, że Jenny niezupełnie odpowiada standardom dzielnicy pierwszej i że prawdopodobnie pracuje na własną rękę, co jest nielegalne, albo próbuje szczęścia poza obrębem swego rewiru, żeby sobie trochę dorobić; naraziłoby ją to na niemałe kłopoty ze strony inny ch prosty tutek. Szczerze mówiąc, mało kto wziąłby Jenny za prosty tutkę, ale trudno powiedzieć, jak naprawdę wy glądała. Przez ty le lat chodziła w stroju pielęgniarskim, że właściwie nie wiedziała, co należy nosić w Wiedniu; kiedy wy chodziła z Garpem, ubierała się zwy kle nieco przesadnie, prawdopodobnie, żeby mu wy nagrodzić stary szlafrok kąpielowy, w który m zwy kle przesiady wała, pisząc. Nie miała doświadczenia w kupowaniu sobie garderoby, a w obcy m mieście prawie wszy stko wy dawało jej się trochę inne. Nie mając żadnego określonego sty lu, kupowała po prostu rzeczy drogie; ostatecznie odłoży ła sporo pieniędzy, a nie miała ani cierpliwości, ani ochoty na wy bieranie strojów. Skutkiem tego lśniła nowością i przy Garpie nie robiła wrażenia kogoś z tej samej rodziny. Jego stały strój ze Steer ing, mary narka, krawat i wy godne spodnie – rodzaj standardowego miejskiego niedbałego munduru – czy nił go niemal wszędzie anonimowy m. – Czy mógłby ś zapy tać tę kobietę, gdzie kupiła mufkę? – zwróciła się Jenny do Garpa. Ku jej zdumieniu kobiety zablokowały chodnik, tak żeby się z nimi spotkali. – To prosty tutki, mamo – szepnął Garp. Jenny Fields zeszty wniała. Kobieta z mufką przemówiła do niej ostro. Jenny oczy wiście nie zrozumiała ani słowa; patrzy ła na Garpa, żeby jej przetłumaczy ł. Kobieta bluzgała potokiem słów pod adresem Jenny, która nie spuszczała wzroku z sy na. – Moja matka chciała panią spy tać, gdzie pani kupiła taką ładną mufkę – powiedział Garp w swojej nieporadnej niemczy źnie.
– Aha, to cudzoziemcy – zauważy ła jedna z kobiet. – O rany, to jego matka – dodała druga. Kobieta z mufką gapiła się na Jenny, która z kolei gapiła się teraz na jej mufkę. Jedna z prosty tutek by ła młodą dziewczy ną o bardzo wy soko upięty ch włosach, obsy pany ch maleńkimi złoty mi i srebrny mi gwiazdkami; na policzku miała dodatkowo wy tatuowaną zieloną gwiazdkę. Miała też bliznę, która nieznacznie ściągała jej górną wargę, tak że w pierwszej chwili nie by ło wiadomo, co jest nie w porządku z jej twarzą; wszy stko w porządku by ło natomiast z jej ciałem – by ła wy soka i szczupła i chociaż patrzenie na nią mogło by ć krępujące, to jednak Jenny stwierdziła, że nie spuszcza z niej oka. – Spy taj ją, ile ma lat – poleciła Garpowi. – Ich bin osiemnaście – odpowiedziała dziewczy na. – Znam dobry angielski. – To ty le, ile mój sy n – rzekła Jenny, trącając Garpa. Nie zrozumiała, że wzięły ją za jedną z nich; kiedy Garp jej to wy jaśnił, by ła wściekła – ale ty lko na siebie. – To moje ubranie! – wrzasnęła. – Nie umiem się ubrać! – I od tej chwili Jenny Fields ubierała się zawsze ty lko jak pielęgniarka. Z powrotem włoży ła swój biały strój i nosiła go wszędzie – jak gdy by zawsze by ła na dy żurze, choć tak naprawdę już nigdy nie wróciła do swego zawodu. – Czy mogłaby m zobaczy ć pani mufkę? – zwróciła się do kobiety ; uznała, że wszy stkie prosty tutki znają angielski, ale ty lko młoda dziewczy na mówiła w ty m języ ku. Garp przetłumaczy ł ży czenie Jenny i kobieta niechętnie podała mufkę. Z ciepłego gniazdka, gdzie spoczy wały jej długie, szczupłe splecione dłonie, migocące od pierścionków, wy doby wał się lekki zapach perfum. Trzecia prosty tutka miała na czole ślad po ospie, jakby odgniecioną pestkę brzoskwini. Poza tą skazą i mały mi wy winięty mi wargami, przy pominający mi usta zatuczonego dziecka, by ła normalnie dojrzała – miała po dwudziestce, jak osądził Garp; odznaczała się najprawdopodobniej ogromny m biustem, ale pod czarny m futrem trudno to by ło stwierdzić na pewno. Kobieta z mufką – według Garpa – by ła piękna. Miała pociągłą, smutną twarz, a jej ciało, wy obrażał sobie, musiało by ć pogodne. Usta w każdy m razie miała bardzo spokojne. Jedy nie jej oczy i gołe dłonie na zimnie pozwoliły Garpowi stwierdzić, że jest w wieku jego matki – co najmniej. Może nawet starsza. – To prezent – odpowiedziała na py tanie o mufkę. – Komplet do futra. – By ło to futro srebrzy stoblond, bardzo gładkie. – To prawdziwe – wy jaśniła młoda prosty tutka, która mówiła po angielsku; najwy raźniej podziwiała wszy stko, co należało do starszej. – Coś tańszego można kupić prawie wszędzie – dodała dziobata. – Spróbuj u Stefa – powiedziała w dziwny m slangu, ledwie zrozumiały m dla Garpa, i wskazała w górę Kärntnerstrasse. Ale Jenny nie spojrzała w tamtą stronę, więc Garp ty lko skinął głową i w dalszy m ciągu patrzy ł na długie palce starszej kobiety, migocące od pierścionków. – Zimno mi w ręce – powiedziała cicho do Garpa, który wziął mufkę od Jenny i jej oddał. Jenny by ła zupełnie oszołomiona. – Porozmawiajmy z nią – powiedziała. – Chcę ją o to zapy tać. – O co, mamo? – zaniepokoił się Garp. – Na miłość boską! – O to, o czy m rozmawialiśmy – odparła Jenny. – Chcę ją zapy tać o żądzę.
Dwie starsze prosty tutki spojrzały na młodą, która znała angielski, ale ta znajomość nie by ła na ty le biegła, żeby dziewczy na cokolwiek z tego złapała. – Mamo, jest zimno – jęknął Garp. – I późno. Chodźmy już do domu. – Powiedz jej, że chcieliby śmy z nią pójść gdzieś, gdzie jest ciepło, żeby po prostu posiedzieć i pogadać – poleciła mu Jenny. – Każe sobie pewnie za to zapłacić, co? – Tak sądzę – mruknął Garp. – Mamo, ona nie ma zielonego pojęcia o żądzy. One prawdopodobnie nic takiego nie odczuwają. – Ale ja się chcę czegoś dowiedzieć o męskiej żądzy – oświadczy ła Jenny. – O twojej żądzy. Musi coś przecież na ten temat wiedzieć. – Na miłość boską, mamo! – zdenerwował się Garp. – Was macht’s? – zapy tała ładna prosty tutka. – O co chodzi? Co się dzieje? Czy ona chce kupić mufkę? – Nie, nie – odparł Garp. – Ona chce kupić panią. Starsza prosty tutka wy raźnie osłupiała; dziobata parsknęła śmiechem. – Nie, nie – wy jaśnił Garp. – Po prostu, żeby porozmawiać. Moja matka chce pani ty lko zadać kilka py tań. – Jest zimno – powiedziała kurwa podejrzliwie. – Może by śmy gdzieś weszli? – zaproponował Garp. – Gdzie pani chce. – Zapy taj ją, ile to będzie kosztowało – powiedziała Jenny. – Wieviel kostet? – wy mamrotał Garp. – To kosztuje pięćset szy lingów – odparła prosty tutka. – Normalnie. Garp musiał wy jaśnić Jenny, że to będzie około dwudziestu dolarów. Jenny Fields, przeby wając w Austrii ponad rok, do końca nie nauczy ła się liczb po niemiecku ani nie opanowała sy stemu pieniężnego. – Dwadzieścia dolarów za samą rozmowę? – zdziwiła się. – Nie, mamo – powiedział Garp. – Ty le się płaci normalnie. Jenny zastanawiała się, czy dwadzieścia dolarów za „normalnie” to dużo. Nie miała pojęcia. – Powiedz jej, że damy dziesięć – rzekła Jenny, ale prosty tutka miała niepewną minę, jakby rozmowa by ła dla niej czy mś trudniejszy m niż to, co „normalnie”. Jej niezdecy dowanie wy nikało jednak z czegoś więcej niż ty lko kwestia ceny ; nie ufała Garpowi i Jenny. Spy tała młodą prosty tutkę, która mówiła po angielsku, czy to Anglicy, czy Amery kanie. Dowiedziawszy się, że Amery kanie, odczuła jak gdy by nieznaczną ulgę. – Anglicy by wają często zboczeńcami – powiedziała Garpowi wprost. – Amery kanie są zwy kle normalni. – Chcemy po prostu z panią porozmawiać – upierał się Garp, ale widział, że prosty tutka wy obraziła sobie jakiś akt niesły chanej wprost perwersji między matką a sy nem. – Dwieście pięćdziesiąt szy lingów – zgodziła się w końcu dama z mufką z norek. – I na dodatek kawa. Poszli więc do lokalu, gdzie chodzą wszy stkie prosty tutki, żeby się zagrzać, maleńkiego baru z miniaturowy mi stolikami; telefon dzwonił cały czas, ale ty lko paru mężczy zn czaiło się ponuro w okolicy wieszaka, lustrując dziewczy ny. Istniała zasada, że w ty m barze nie zaczepia się kobiet – stanowił on coś w rodzaju przy stani domowej, strefy neutralnej. – Zapy taj ją, ile ma lat – poleciła Jenny Garpowi, ale kiedy zapy tał, kobieta powoli zamknęła
oczy i pokręciła głową. – W porządku – powiedziała Jenny. – Zapy taj ją, dlaczego uważa, że podoba się mężczy znom. – Garp wzniósł oczy do nieba. – No więc dobrze, a tobie się podoba? – Garp odpowiedział, że tak. – Ale co jest w niej takiego, na co masz ochotę? Nie chodzi mi ty lko o seks, ale czy jest w niej jeszcze coś, co może by ć pociągające? Coś, co można by sobie wy obrażać, o czy m można by my śleć, jakaś aura? – badała go Jenny. – Mamo, dlaczego nie zapłacisz mnie ty ch dwustu pięćdziesięciu szy lingów zamiast jej zadawać py tania? – rzekł Garp udręczony m głosem. – Nie bądź bezczelny. Chcę wiedzieć, czy fakt, że jej w ten sposób pożądają, a następnie, jak sądzę, ją posiadają, jest dla niej degradujący, czy może ona uważa, że ty lko dla mężczy zn? Garp czy nił rozpaczliwe wy siłki, żeby wszy stko przetłumaczy ć. Wy glądało na to, że kobieta potraktowała sprawę bardzo poważnie; albo nie zrozumiała py tania, albo niemczy zny Garpa. – Nie wiem – odpowiedziała w końcu. – Mam jeszcze inne py tania – oznajmiła Jenny. Trwało to mniej więcej godzinę, po czy m prosty tutka oświadczy ła, że musi wracać do pracy. Jenny nie by ła ani zadowolona, ani rozczarowana brakiem konkretny ch wy ników wy wiadu; wy dawała się po prostu nienasy cona w swojej ciekawości. Garp nigdy w ży ciu nie pragnął nikogo tak, jak tej kobiety. – Czy ty jej pożądasz? – zapy tała go Jenny tak nagle, że nie mógł skłamać. – To znaczy po ty m wszy stkim, po ty m, jak z nią rozmawiałeś, jak na nią patrzy łeś, czy rzeczy wiście chciałby ś mieć z nią stosunek? – Oczy wiście, mamo – odparł nieszczęsny Garp. Jenny nie by ła ani o krok bliżej zrozumienia zjawiska żądzy niż przed kolacją. Patrzy ła na swojego sy na zdziwiona i zaskoczona. – Dobrze – powiedziała. Wręczy ła mu dwieście pięćdziesiąt szy lingów, które by li winni kobiecie, i jeszcze pięćset szy lingów. – To zrób to, na co masz ochotę, czy też to, co jak widzę, musisz zrobić. Ale proszę cię, najpierw odwieź mnie do domu. Prosty tutka patrzy ła, jak pieniądze przechodzą z rąk do rąk; miała oko, potrafiła ocenić sumę. – Wiesz co – zwróciła się do Garpa i dotknęła jego ręki palcami tak zimny mi, jak jej pierścionki. – Nie mam nic przeciwko temu, żeby twoja matka ci to zafundowała, ale ona z nami nie pójdzie. Nie zgadzam się, żeby patrzy ła, wy kluczone. Ostatecznie jestem katoliczką, obojętne, czy w to wierzy cie, czy nie – powiedziała – a jeżeli macie ochotę na coś fikuśnego, to musicie poprosić Tinę. Garp zastanawiał się, kim jest ta Tina; wzdry gnął się na my śl, że dla Tiny nie ma nic zby t „fikuśnego”. – Odwiozę teraz matkę do domu – powiedział pięknej prosty tutce. – I już nie wrócę, żeby się z tobą spotkać. Ale ona ty lko się uśmiechnęła do niego, a Garpowi wy dało się, że członek w erekcji przebije mu kieszeń, po której telepały się pojedy ncze szy lingi i bezwartościowe grosze. Jeden z nieskazitelny ch zębów kobiety – niestety duża górna jedy nka – by ł cały złoty. W taksówce (na którą się w końcu zgodził) Garp wy jaśnił matce wiedeński sy stem prosty tucji. Jenny nie zaskoczy ła wiadomość, że prosty tucja jest tu legalna; by ła raczej zdziwiona, że w tak wielu inny ch krajach jest nielegalna. – Dlaczego miałaby by ć nielegalna? – spy tała. – Dlaczego kobieta nie może dy sponować
swoim ciałem zgodnie z własny m ży czeniem? A jeżeli ktoś chce za to płacić, to po prostu jest to jeszcze jedna żałosna transakcja. Czy dwadzieścia za coś takiego to dużo? – Nie, to zupełnie umiarkowana cena – odparł Garp. – A jak na ładne, nawet bardzo niska. Jenny uderzy ła go w twarz. – Ty wiesz wszy stko na ten temat! – powiedziała. A potem dodała, że bardzo przeprasza – nigdy go przedtem nie uderzy ła, ale ona absolutnie nic nie rozumie z tej pieprzonej żądzy, żądzy, żądzy ! – dosłownie nic. W domu na Schwindgasse Garp uparł się, że nigdzie nie pójdzie; w rezultacie położy ł się do łóżka i zasnął przed Jenny, która przemierzała strony swojego rękopisu w swoim zwariowany m pokoju. Powoli dojrzewało w niej pewne zdanie, które od dłuższego czasu nie mogło nabrać ostatecznego kształtu, ale nie potrafiła go jeszcze jasno sformułować. Garpowi śniły się inne prosty tutki; odwiedził w Wiedniu ze dwie czy trzy, ale nigdy nie płacił cen pierwszej kategorii. Nazajutrz, po wczesnej kolacji na Schwindgasse, poszedł na spotkanie z właścicielką mufki z norek w jasne smugi. W pracy nazy wała się Charlotte. Na jego widok nie okazała zdziwienia. Miała wy starczająco dużo lat, żeby wiedzieć, kiedy udało jej się kogoś złapać, chociaż nigdy nie przy znała się Garpowi, w jakim jest wieku. Dbała o siebie bardzo i dopiero kiedy się rozebrała, widać by ło po niej wiek właściwie wszędzie. Na brzuchu i piersiach miała rozstępy, ale powiedziała Garpowi, że dziecko umarło już dawno. Nie broniła mu dotknąć blizny po cesarskim cięciu. Garp czterokrotnie odwiedzał Charlotte na zasadzie szty wny ch cen dzielnicy pierwszej, zanim spotkał ją przy padkiem w sobotę rano na Naschmarkcie. Kupowała owoce. Włosy, najwy raźniej nieumy te i splecione jak u młodej dziewczy ny w dwa małe warkoczy ki, przy kry te miała szalikiem. Grzy wka wy dawała się tłusta na czole, które w świetle dzienny m robiło wrażenie bledszego niż zwy kle. Nie by ła umalowana i miała na sobie dżinsy, tenisówki i długi, gruby sweter z wy sokim golfem. Garp by jej nie poznał, gdy by nie zobaczy ł rąk, w który ch trzy mała owoce; zdobiły je wszy stkie pierścionki. Początkowo Charlotte się do niego nie odzy wała, kiedy ją zagadnął, ale powiedział, że już zrobił zakupy i ugotował, co miał ugotować, dla siebie i dla matki, i to wy dało jej się zabawne. Gdy jej przeszła złość wy wołana spotkaniem klienta poza godzinami pracy, odzy skała dobry humor. Na razie nie docierało jeszcze do Garpa, że jest w ty m samy m wieku, w jakim by łoby dziecko Charlotte. Charlotte zaś udawała zainteresowanie ty m, jak Garp ży je z matką. – Jak idzie twojej matce pisanie? – py tała go na przy kład. – W dalszy m ciągu z trudem – odpowiadał. – Sądzę, że do tej pory jeszcze nie rozwiązała problemu żądzy. Ale Charlotte pozwalała mu żartować z matki ty lko do pewnego stopnia, Garp zaś tak dalece nie miał wobec niej poczucia pewności, że nigdy nie zwierzy ł jej się ze swoich własny ch prób pisania; wiedział, że uzna go za zby t młodego. Chwilami sam tak my ślał. A poza ty m to, co pisał, nie by ło jeszcze na ty le gotowe, żeby mógł o ty m komukolwiek powiedzieć. Najważniejsze jego osiągnięcie polegało na zmianie ty tułu. Jego opowiadanie miało się teraz nazy wać „Pensjonat Grillparzer”, i ten ty tuł by ł pierwszą rzeczą, która go naprawdę usaty sfakcjonowała. Pomogła mu się skoncentrować. Teraz w jego wy obraźni istniało takie miejsce, w który m miało stać się wszy stko, co ważne. To mu pomogło lepiej skupić się na postaciach bohaterów – rodzinie inspektora i inny ch rezy dentach pewnego małego, smutnego pensjonatu, położonego gdzieś tam
(musiał by ć mały i smutny i znajdować się w Wiedniu, żeby mógł nosić imię Franza Grillparzera). Ci „inni rezy denci” by ł to rodzaj trupy cy rkowej, nie najlepszej zresztą, która nie miała się gdzie podziać. Bo nigdzie jej nie chciano. My śląc kategoriami klasy fikacji, wszy stko to miało by ć doświadczeniem kategorii C. Te wy obrażenia kierowały Garpa powoli, jak sądził, na właściwe tory. Nie my lił się, ale pomy sł by ł zby t nowy, aby coś z tego zapisać – czy nawet o ty m pisać. W każdy m razie im więcej korespondował z Helen, ty m mniej pisał w ogóle, a poza ty m nie mógł tego dy skutować z matką: wy obraźnia nie by ła jej mocną stroną. Oczy wiście czułby się idioty cznie, próbując rozmawiać o podobny ch sprawach z Charlotte. Garp często spoty kał ją w soboty rano na Naschmarkcie. Robili razem zakupy, a czasami jedli lunch w serbskiej restauracji niedaleko Stadtparku. Wtedy Charlotte płaciła za siebie sama. Podczas jednego z takich spotkań Garp wy znał, że jest mu trudno płacić jej regularnie stawkę obowiązującą w dzielnicy pierwszej, nie przy znając się matce, na co wy daje ty le pieniędzy. Charlotte by ła na niego zła, że mówi o interesach w czasie wolny m od pracy. By łaby znacznie bardziej zła, gdy by się przy znał, że coraz rzadziej spoty ka się z nią na płaszczy źnie zawodowej, ponieważ cena dzielnicy szóstej za kogoś, kogo spotkał na rogu Karl Schweighofergasse i Mariahilfer, okazała się znacznie łatwiejsza do ukry cia przed Jenny. Charlotte by ła bardzo kiepskiego zdania o swoich koleżankach działający ch w inny ch rejonach. Wy znała kiedy ś Garpowi, że przejdzie na emery turę, jak ty lko się zorientuje, że przestaje spełniać warunki dzielnicy pierwszej. Nigdy nie będzie pracowała na pery feriach. Nie ukry wała, że odłoży ła sporo pieniędzy i zamierza się przenieść do Monachium, gdzie nikt nie wie, że jest prosty tutką; wy jdzie tam za mąż za jakiegoś młodego lekarza, który zapewni jej wszechstronną opiekę aż do śmierci. Nie musiała wy jaśniać Garpowi, że podoba się młodszy m mężczy znom, Garp jednak zupełnie nie podzielał jej przekonania, że lekarze są – na dłuższą metę – atrakcy jni. By ć może to wczesne ujawnienie wobec niego atrakcy jności lekarzy spowodowało, że jako pisarz często zaludniał swoje powieści i opowiadania niesy mpaty czny mi przedstawicielami tej profesji. Jeżeli tak by ło rzeczy wiście, zdał sobie z tego sprawę dopiero znacznie później. W „Pensjonacie Grillparzer” w każdy m razie nie wy stępuje żaden lekarz. Na samy m początku jest też niewiele o śmierci, chociaż do tego problemu sprowadziło się w istocie całe opowiadanie. Najpierw miał ty lko sen o śmierci, ale by ł to sen gigant i Garp odstąpił go najstarszej ży jącej bohaterce – babce. Według niego, znaczy ło to, że ona umrze pierwsza.
Pensjonat Grillparzer
Mój ojciec pracował w Austriackim Biurze Tury sty czny m. Towarzy szenie mu w jego wy jazdach służbowy ch w charakterze agenta tegoż biura by ło pomy słem mojej matki. Matka, mój brat i ja mieliśmy brać udział w jego tajny ch misjach, który ch celem by ło ujawnienie nieuprzejmości, kurzu, niesmacznego jedzenia i wszelkich uchy bień, jakich dopuszczały się restauracje, hotele i pensjonaty w Austrii. Polecono nam stwarzać najróżniejsze trudności: nigdy
nie zamawiać dokładnie tego, co jest w menu, i naśladować najdziwniejsze ży czenia cudzoziemców co do godzin kąpieli, zapotrzebowania na aspiry nę czy zwiedzenia zoo. Mieliśmy by ć grzeczni, ale kłopotliwi, a po zakończonej wizy tacji, w samochodzie, relacjonować wszy stko ojcu. Matka na przy kład mówiła: – Fry zjer jest zawsze rano zamknięty. Ty le że oni załatwiają to gościom na mieście. Wszy stko jest w porządku, dopóki nie twierdzą, że mają fry zjera hotelowego. – Ale oni twierdzą – mówił ojciec i zapisy wał to w swoim wielkim notatniku. Ja zawsze szoferowałem. Powiedziałem: – Samochód by ł zaparkowany nie przy ulicy, a jednak ktoś nawinął czternaście kilometrów od momentu, kiedy śmy go oddali portierowi, do chwili, kiedy śmy go brali z garażu hotelowego. – To jest sprawa, o której należy zawiadomić bezpośrednio dy rektora – odparł ojciec, robiąc odpowiednią notatkę. – Toaleta przeciekała – dodałem. – A ja nie mogłem otworzy ć drzwi do ubikacji – dorzucił mój brat Robo. – Robo – rzekła matka – ty masz zawsze kłopoty z drzwiami. – Czy to miała by ć klasa C? – spy tałem. – Obawiam się, że nie – odpowiedział ojciec. – W dalszy m ciągu figuruje jako klasa B. Krótką chwilę jechaliśmy w milczeniu; nasze najtrudniejsze problemy doty czy ły zmiany kategorii hotelu czy pensjonatu. Nigdy nie proponowaliśmy przekwalifikowania pochopnie. – Mnie się wy daje, że to wy maga listu do dy rektora – zauważy ła matka. – Nie za miłego, ale i niezby t ostrego. Po prostu takiego, który by zawierał stwierdzenie faktów. – Tak, ja go nawet dosy ć lubię – przy znał ojciec. Zawsze mu zależało, żeby poznawać dy rektorów osobiście. – Nie zapomnij o ty m, że uży wali naszego samochodu – przy pomniałem. – To jest naprawdę niewy baczalne. – I jajka by ły nieświeże – dodał Robo; Robo nie miał jeszcze dziesięciu lat i jego opinii nie traktowaliśmy poważnie. Staliśmy się zespołem znacznie surowszy m w ocenach, kiedy umarł mój dziadek i odziedziczy liśmy po nim babkę, matkę mojej matki, która od tamtej pory brała z nami udział w ty ch wy prawach. Johanna, prawdziwa dama, by ła przy zwy czajona do podróży klasy A, podczas gdy służbowy ch wizy t ojca domagały się przede wszy stkim insty tucje kategorii B i C. Bo właśnie te hotele (i pensjonaty ) cieszy ły się największy m zainteresowaniem tury stów. Z restauracjami mieliśmy lepiej. Ludzie, którzy nie mogli sobie pozwolić na luksusowe noclegi, przy najmniej jadali w dobry ch restauracjach. – Ja nie pozwolę, żeby na mnie wy próbowy wano jakieś podejrzane jedzenie – oznajmiła Johanna. – Może wam ta dziwna posada dogadza, macie wakacje za darmo, ale ja uważam, że płacimy za to straszną cenę – chociażby ten ciągły niepokój, w jakich warunkach człowiek będzie spał. Może dla Amery kanów brak łazienek i toalet przy pokojach ma swój urok, ale ja jestem starą kobietą i nie widzę żadnej przy jemności w błądzeniu po wspólny ch kory tarzach i poszukiwaniu możliwości umy cia się i załatwienia. Zdenerwowanie zresztą to jedy nie połowa problemu. W tej sy tuacji istnieje groźba chorób – nie ty lko od jedzenia. Jeżeli łóżko nie będzie w porządku, zapowiadam wam: nie przy łożę głowy do poduszki. A dzieci są jeszcze małe
i wrażliwe. Nie powinniście zapominać, jaka by wa klientela w ty ch zakładach, i zdać sobie sprawę, czy m to może dzieciom grozić. – Matka i ojciec skinęli głowami; nie odezwali się słowem. – Wolniej! – skarciła mnie ostro babka. – Jak wszy scy młodzi chłopcy, lubisz się popisy wać. – Zwolniłem. – Wiedeń – westchnęła. – W Wiedniu zawsze zatrzy my wałam się w Ambasadorze. – Ambasador nie podlega wy wiadom – wy jaśnił ojciec. – No, ja my ślę, że nie – powiedziała babka. – Pewnie nie jedziemy nawet do żadnego hotelu kategorii A? – To jest wy jazd kategorii B – przy znał ojciec. – W przeważającej części. – Mam nadzieję, że po drodze jest przy najmniej jeden obiekt kategorii A. – Nie – nie ukry wał ojciec. – Jest jeden obiekt C. – To fajnie – ucieszy ł się Robo. – W kategorii C są zawsze draki. – Wy obrażam sobie – skomentowała Johanna. – To jest pensjonacik kategorii C, bardzo mały – rzekł ojciec, jakby skromne rozmiary rekompensowały wszy stko inne. – I starają się o kategorię B – dodała matka. – Ale by ły skargi – uzupełniłem. – Nic dziwnego – zakończy ła Johanna. – I zwierzęta – dorzuciłem. Matka posłała mi znaczące spojrzenie. – Zwierzęta? – zapy tała Johanna. – Zwierzęta – potwierdziłem. – Podejrzenie, że są tam zwierzęta – sprostowała matka. – Bądź sprawiedliwy – zwrócił mi uwagę ojciec. – Coraz lepiej! – wy krzy knęła babka. – Podejrzenie, że są tam zwierzęta. Sierść na dy wanach? I te okropne odchody po kątach! Czy wy wiecie, że na taki pokój, w który m by ł na przy kład niedawno kot, reaguję naty chmiast atakiem astmy ? – Ale skargi nie doty czy ły kotów – wy jaśniłem. Matka dała mi energicznego kuksańca w bok. – A czego, psów? – spy tała Johanna. – Wściekłe psy ! Które łapią człowieka za ły dki po drodze do łazienki. – Nie – odparłem. – Nie psów. – Niedźwiedzi! – wy krzy knął Robo. Ale matka go zmity gowała: – Z ty m niedźwiedziem to nie wiadomo na pewno, Robo. – Żarty sobie stroicie – oświadczy ła Johanna. – Jasne, że sobie stroją żarty ! – uspokoił ją ojciec. – Jak w pensjonacie mogą by ć niedźwiedzie? – Tak by ło napisane w jedny m liście – wy jaśniłem. – Naturalnie Biuro Tury sty czne uznało, że to skarga wariata. Ale by ła druga inspekcja i drugi list z zażaleniem, że jest niedźwiedź. Ojciec posłał mi wściekłe spojrzenie we wsteczny m lusterku, ale uważałem, że skoro wszy scy mamy brać udział w misji wy wiadowczej, to nie zaszkodzi, jeśli postraszy my babkę. – To najprawdopodobniej nie jest prawdziwy niedźwiedź – powiedział Robo, wy raźnie
rozczarowany. – Mężczy zna w przebraniu niedźwiedzia! – wy krzy knęła Johanna. – A to co znów za perwersja? Jakiś brutal w przebraniu! I co to wszy stko ma znaczy ć? Tak, to musi by ć mężczy zna przebrany za niedźwiedzia, nie mam co do tego najmniejszy ch wątpliwości – oświadczy ła. – Jedźmy tam najpierw. Jeżeli w tej podróży czekają nas przy gody kategorii C, chciałaby m je mieć jak najprędzej za sobą. – Ale nie mamy tam rezerwacji na dziś – powiedziała matka. – Tak, lepiej dajmy im możliwość pokazania się z jak najlepszej strony – dodał ojciec. Chociaż nigdy nie zdradzał się przed swoimi ofiarami, że pracuje dla Biura Tury sty cznego, to jednak uważał, że rezerwacje są stosunkowo najprzy zwoitszą formą dania personelowi szansy. – Uważam, że nie ma potrzeby robić rezerwacji w miejscu uczęszczany m przez mężczy zn, którzy się przebierają za zwierzęta – oświadczy ła Johanna. – Jestem przekonana, że tam są zawsze miejsca. Jestem przekonana, że goście regularnie konają tam w łóżkach – ze strachu czy z powodu okrutny ch krzy wd, jakie im ten szaleniec w ohy dnej niedźwiedziej skórze wy rządza. – To jest prawdopodobnie jednak prawdziwy niedźwiedź – powiedział Robo z nadzieją w głosie, ponieważ wobec obrotu, jaki przy brała rozmowa, uznał, że prawdziwy niedźwiedź by łby lepszy od wy imaginowanego upiora babki. Przy puszczam, że prawdziwego niedźwiedzia Robo się nie bał. Podjechałem możliwie najdy skretniej do ciemnego, niepozornego budy nku na rogu Planken i Sellergasse. Szukaliśmy pensjonatu kategorii C z pretensjami do kategorii B. – Nie ma miejsca do parkowania – zwróciłem się do ojca, który już to zapisy wał w swoim notatniku. Zaparkowałem na drugiego i siedzieliśmy w samochodzie, przy glądając się Pensjonatowi Grillparzer. Wznosił się zaledwie na wy sokość trzech mizerny ch pięter pomiędzy cukiernią a kioskiem z wy robami ty toniowy mi. – Widzisz – odezwał się ojciec – nie ma żadny ch niedźwiedzi. – Raczej mężczy zn, mam nadzieję – odparła babka. – One przy chodzą nocą – rzekł Robo, rozglądając się uważnie po ulicy. Weszliśmy do środka, żeby się zobaczy ć z dy rektorem, niejakim Herr Theobaldem, który z miejsca obudził podejrzliwość Johanny. – Trzy pokolenia podróżujące razem! – wy krzy knął. – Jak za dawny ch czasów – dodał, specjalnie zwracając się do babki – zanim nastały te wszy stkie rozwody i młodzi zaczęli się domagać osobny ch apartamentów. To jest pensjonat rodzinny ! Szkoda, że państwo nie zrobili rezerwacji wcześniej, żeby śmy mogli państwa umieścić blisko siebie. – Nie jesteśmy przy zwy czajeni do sy piania w jedny m pokoju – poinformowała go babka. – Oczy wiście że nie! – wy krzy knął Theobald. – Po prostu chciałem powiedzieć, że mogliby śmy dać państwu pokoje bliżej. To wy raźnie zaniepokoiło babkę. – A jak daleko od siebie mamy by ć zakwaterowani? – No cóż, zostały mi już zaledwie dwa pokoje wolne – odpowiedział Theobald – i ty lko jeden z nich jest na ty le duży, że mogę w nim umieścić chłopców z rodzicami. – A jak daleko od nich by łby mój pokój? – zapy tała chłodno babka. – Pani miałaby pokój dokładnie naprzeciwko toalety – oznajmił Theobald, jakby to by ła
zaleta. Ale kiedy prowadzono nas do naszy ch pokojów i babka trzy mała się, na znak lekceważenia, razem z ojcem na samy m końcu procesji – sły szałem, jak burczy pod nosem: – Nie tak sobie wy obrażałam moje przejście na emery turę. Naprzeciwko toalety, ty lko przez kory tarz, i słuchanie ty ch wszy stkich odgłosów. – Nie ma tu dwóch jednakowy ch pokojów – poinformował nas Theobald. – Całe umeblowanie by ło własnością mojej rodziny. Uwierzy liśmy w to bez trudu. Duży pokój, w który m zostaliśmy zainstalowani my dwaj z rodzicami, przy pominał pełną bibelotów salę muzealną, gdzie każda komoda miała inne gałki u szuflad. Z drugiej zaś strony nad umy walką by ły mosiężne krany, a zagłówek łóżka by ł rzeźbiony. Widziałem, jak ojciec waży to wszy stko w my śli, redagując zapis w swoim potężny m notatniku. – Możesz to zrobić później – zwróciła mu uwagę Johanna. – A gdzie ja zostanę umieszczona? Posłusznie, całą rodziną, ruszy liśmy za Theobaldem i babką długim, kręty m kory tarzem. Ojciec całą drogę liczy ł kroki do WC. Chodnik w kory tarzu by ł cienki, bury. Na ścianach wisiały zdjęcia druży n ły żwiarstwa szy bkiego – na nogach zawodników widniały dziwne ostrza, zakręcone na czubkach jak trzewiki błaznów dworskich albo płozy starodawny ch sań. Robo, który wy biegł daleko naprzód, oznajmił nam o odkry ciu WC. Pokój babki wy pełniała porcelana i meble na wy soki poły sk, zalaty wało w nim pleśnią. Zasłony by ły wilgotne. Przez środek łóżka ciągnął się garb przy pominający sierść zjeżoną na psim grzbiecie, prawdę powiedziawszy, wy glądało to jak bardzo szczupłe ciało ry sujące się pod narzutą. Babka nie odezwała się słowem, ale kiedy Theobald wy toczy ł się z pokoju niczy m ranny, któremu powiedziano, że będzie ży ł, zapy tała ojca: – Na jakiej podstawie pensjonat Grillparzer ma nadzieję uzy skać kategorię B? – Zupełnie niewątpliwe C – powiedział ojciec. – Urodził się C i umrze C – dodałem. – Dla mnie – oświadczy ła babka – to raczej E albo F.
W mrocznej jadalni mężczy zna bez krawata śpiewał węgierską piosenkę. – To wcale nie znaczy, że on jest Węgrem – uspokoił ojciec Johannę, która jednak by ła scepty czna. – Wszy stko przemawia przeciwko niemu – orzekła. Nie chciała ani kawy, ani herbaty. Robo zjadł małe ciasteczko, które mu, jak wy znał, smakowało. Matka i ja wy paliliśmy papierosa. Ona się odzwy czajała od palenia, ja się przy zwy czajałem. Wobec tego wy paliliśmy jednego papierosa na spółkę – obiecaliśmy sobie, że żadne z nas nie wy pali całego. – To bardzo ważny gość – szepnął na ucho ojcu Herr Theobald, wskazując śpiewaka. – Zna piosenki ze wszy stkich stron. – Przy najmniej z Węgier – powiedziała babka, ale uśmiechnęła się przy ty m. W pewny m momencie zagadnął ją niewielki mężczy zna, gładko wy golony, ale z charaktery sty czny m sinawy m cieniem zarostu na szczupłej twarzy. Miał na sobie czy stą białą
koszulę (ale pożółkłą ze starości i liczny ch prań), spodnie od garnituru i mary narkę nie od kompletu. – Słucham? – zapy tała babka. – Powiedziałem, że opowiadam sny – poinformował ją mężczy zna. – Opowiada pan sny ? – spy tała babka. – To znaczy, że pan je ma? – Mam je i opowiadam – wy jaśnił tajemniczo. Śpiewak przestał śpiewać. – Obojętne, jaki sen – wtrącił się śpiewak. – Może opowiedzieć każdy, jaki ty lko pani chce. – Jestem zupełnie pewna, że nie chcę znać żadnego – rzekła babka. Patrzy ła z obrzy dzeniem na kłak ciemny ch włosów wy łażący śpiewakowi spod rozpiętej pod szy ją koszuli. Na człowieka, który „opowiada” sny, nie chciała nawet spojrzeć. – Widać, że pani jest damą – powiedział jej człowiek od snów. – Nie spodoba się pani pierwszy lepszy sen. – Naturalnie, że nie. – Babka posłała ojcu jedno ze swoich spojrzeń jak-mogłeś-mnie-na-cośpodobnego-narazić. – Ale ja znam taki jeden – powiedział mężczy zna od snów i zamknął oczy. Śpiewak przy sunął się z krzesłem i nagle stwierdziliśmy, że siedzi bardzo blisko nas. Robo, mimo że by ł już na to za duży, siedział u ojca na kolanach. – W wielkim zamku – zaczął mężczy zna od snów – leżała u boku swego męża kobieta. Ni z tego, ni z owego w samy m środku nocy okazało się, że nie śpi. Obudziła się, nie zdając sobie zupełnie sprawy, co by ło tego przy czy ną, tak trzeźwa, jakby już wiele godzin nie spała. Stało się dla niej zupełnie jasne – bez jednego spojrzenia, słowa czy doty ku – że jej mąż też nie śpi, obudzony równie nagle. – Mam nadzieję, że ta historia nie jest nieodpowiednia dla dzieci, ha, ha – rzekł Herr Theobald, ale nikt nawet nie spojrzał w jego stronę. Moja babka złoży ła ręce na kolanach i zsunąwszy razem nogi pod krzesłem o prosty m oparciu, patrzy ła na tamty ch. Matka trzy mała ojca za rękę. Ja siedziałem koło mężczy zny od snów, którego mary narka zalaty wała ogrodem zoologiczny m. Mężczy zna mówił: – Mąż i żona leżeli z szeroko otwarty mi oczy ma i nasłuchiwali odgłosów zamku, którego nie znali zby t dobrze, ponieważ go jedy nie wy najmowali. Nasłuchiwali odgłosów z dziedzińca, którego bramy nigdy nie zadali sobie trudu zamknąć. Miasteczkowi ludzie często się przechadzali w pobliżu murów zamkowy ch, miasteczkowy m dzieciom wolno by ło huśtać się na wielkiej, wiodącej na dziedziniec bramie. Co ich mogło obudzić? – Niedźwiedzie?! – wy rwał się Robo, ale ojciec położy ł mu palce na ustach. – Otóż usły szeli konie – powiedział człowiek od snów. Stara Johanna, z pochy loną głową i zamknięty mi oczy ma, zadrżała w swoim szty wny m krześle. – Usły szeli oddechy i tupot koni, które usiłowały stać spokojnie – wy jaśnił człowiek od snów. – Mężczy zna wy ciągnął rękę i dotknął żony. „Konie?” – zapy tał. – Kobieta wstała z łóżka i podeszła do okna wy chodzącego na dziedziniec. Do dziś gotowa jest przy siąc, że cały dziedziniec by ł pełen konny ch wojowników – ale cóż to by li za wojownicy ! Zakuci w zbroje, przy łbice u hełmów mieli opuszczone, a szmer ich rozmów tak by ł ulotny i trudny do uchwy cenia jak zanikająca fala radiowa. Zbroje pobrzękiwały, kiedy konie niecierpliwie przestępowały z nogi na nogę. Na dziedzińcu zamkowy m by ła stara czasza wy schniętej z dawna fontanny, ale kobieta
widziała, że fontanna try ska wodą. Woda przelewała się przez wy szczerbiony brzeg i konie ją piły. Ry cerze by li czujni, nie zsiadali z wierzchowców, patrzy li na ciemne okna zamkowe, jak gdy by wiedzieli, że nie są mile widziany mi gośćmi u tego wodopoju, na ty m popasie, który im wy padł po drodze. W świetle księży ca kobieta dostrzegła wielkie poły skujące tarcze. Umknęła z powrotem do łóżka i położy ła się szty wno u boku męża. – Co to takiego? – zapy tał. – Konie – wy jaśniła. – Tak też my ślałem – rzekł. – Zjedzą wszy stkie kwiaty. – Kto zbudował ten zamek? – spy tała żona. Oboje wiedzieli, że jest bardzo stary. – Karol Wielki – odparł mąż; znów zapadł w sen. Ale kobieta leżała z szeroko otwarty mi oczy ma, przy słuchując się cieknącej wodzie, która teraz zdawała się pły nąć przez zamek, bulgocząc w każdej rurze, jak gdy by fontanna czerpała wodę z wszelkiego możliwego źródła. Sły chać też by ło niewy raźne głosy wojowników – ry cerzy Karola Wielkiego, którzy rozmawiali w swoim martwy m języ ku! Dla kobiety ich głosy by ły tak niesamowite jak wiek ósmy i lud zwany Frankami. Konie piły nadal. Kobieta długo leżała, nie śpiąc i czekając, aż ry cerze odjadą. Nie bała się ataku z ich strony, by ła przekonana, że są w drodze i popasają w miejscu, które pamiętają z przeszłości. Czuła jednak, że tak długo, jak długo try ska woda, nie wolno jej zakłócać spokoju ani ciemności panujący ch w zamku. Kiedy zasy piała, wy dawało jej się, że wojownicy Karola Wielkiego są w dalszy m ciągu. Rano mąż zapy tał: – Czy ty też sły szałaś plusk wody ? Tak, oczy wiście, sły szała. Ale fontanna, naturalnie, by ła sucha, a przez okno zobaczy li, że kwiaty nie zostały zjedzone – choć przecież każdy wie, że konie jedzą kwiaty. – Popatrz – powiedział mężczy zna, wy chodząc z żoną na dziedziniec. – Nie ma śladów kopy t ani żadny ch końskich odchodów. Musiało nam się śnić, że widzieliśmy konie. Nie powiedziała mu, że by li i ry cerze ani że, jej zdaniem, to, żeby dwie osoby śniły jednocześnie ten sam sen, jest zupełnie niemożliwe. Nie przy pominała mu też, że jako człowiek palący nie czuje nigdy gotującej się zupy i że zapach koni w świeży m powietrzu by ł po prostu dla niego zby t subtelny. Kobieta jeszcze dwukrotnie w czasie ich poby tu na zamku widziała czy też śniła wojowników, ale mąż nigdy już nie obudził się razem z nią. Zawsze jej przebudzenie by ło nagłe: kiedy ś ocknęła się z metaliczny m smakiem na języ ku, jakby doty kała ustami miecza, napierśnika, kolczugi czy nagolennika. Znów by li na dziedzińcu, na zimnie. Spowijała ich gęsta mgła, unosząca się z fontanny ; konie okry wał biały szron. Ty m razem ry cerzy nie by ło już tak wielu; jak gdy by przetrzebiły ich mrozy czy poty czki. Ostatnim razem konie wy dały się kobiecie wy chudzone, a mężczy źni przy pominali puste zbroje, lekko osadzone w siodłach. Rumaki miały na py skach długie maski z lodu i oddy chały (czy też może to ry cerze) z trudem. Jej mąż, powiedział mężczy zna od snów, miał umrzeć na infekcję dróg oddechowy ch, ale kobieta, śniąc ten sen, jeszcze o ty m nie wiedziała. Moja babka uniosła wzrok znad kolan i uderzy ła człowieka od snów w szaro-brodatą twarz. Robo zeszty wniał u ojca na kolanach; matka chwy ciła babkę za rękę. Śpiewak odjechał ze swoim
krzesłem i zerwał się na równe nogi, przestraszony czy też gotów do bitki, ale człowiek od snów po prostu skłonił się przed babką i wy szedł z ponurego salonu. Wy glądało to tak, jakby zawarł z Johanną jakąś umowę, która by ła ostateczna, ale nie sprawiała żadnemu z nich przy jemności. Ojciec zapisał coś w swoim wielkim notatniku. – No cóż, czy nie by ła to interesująca historia? – odezwał się Herr Theobald. – Ha, ha. – I zmierzwił Robowi włosy, czego Robo nie cierpiał. – Herr Theobald – powiedziała matka, w dalszy m ciągu trzy mając Johannę za rękę – mój ojciec umarł na infekcję dróg oddechowy ch. – O, to bzdura – rzekł Herr Theobald. – Przepraszam bardzo, meine Frau – zwrócił się do babki, ale ona nie chciała z nim rozmawiać. Zabraliśmy babkę na obiad do restauracji kategorii A, ale prawie nie tknęła jedzenia. – Ten człowiek to Cy gan – oświadczy ła – istota diaboliczna, a poza ty m Węgier. – Mamo, daj spokój – powiedziała matka. – Przecież on nie mógł wiedzieć o ojcu. – On wiedział więcej niż ty – ucięła babka. – Szny cel jest wspaniały – zauważy ł ojciec, zapisując to w notatniku. – I Gumpoldskirchner doskonale do niego pasuje. – Kalbsnieren są bardzo smaczne – powiedziałem. – Jajka są w porządku – dodał Robo. Babka nie odezwała się słowem, dopóki nie wróciliśmy do Pensjonatu Grillparzer, gdzie zauważy liśmy, że pod drzwiami WC jest szpara na stopę czy może nawet więcej i że przy pominają dolną połowę drzwi amery kańskiego pisuaru czy saloonu z westernów. – Całe szczęście, że skorzy stałam z toalety w restauracji – odezwała się babka. – Coś odrażającego! Będę musiała wy trzy mać całą noc, żeby się nie wy stawiać na widok publiczny, gdzie każdy przechodzący mógłby sobie oglądać moje kostki. W naszy m pokoju ojciec powiedział: – Czy Johanna nie mieszkała kiedy ś w zamku? Wy daje mi się, że dawno, dawno temu wy najmowali z dziadkiem jakiś zamek. – Tak, to by ło przed moim urodzeniem – przy znała matka. – Wy najmowali Schloss Katzelsdorf. Widziałam zdjęcia. – A, to dlatego sen Węgra tak ją wzburzy ł – rzekł ojciec. – Ktoś jeździ po kory tarzu na rowerze – oznajmił Robo. – Widziałem koło przejeżdżające pod naszy mi drzwiami. – Robo, idź spać! – rozkazała matka. – Robiło tak: skrzy p, skrzy p – dodał Robo. – Dobranoc, chłopcy – rzekł ojciec. – Jak wy możecie rozmawiać, to i my możemy – zaprotestowałem. – To rozmawiajcie między sobą – rzekł ojciec. – Ja mówię do matki. – Ja już chcę iść spać – orzekła matka. – Nie ży czę sobie żadny ch rozmów. Próbowaliśmy zasnąć. A może nawet nam się to udało. Ale nagle Robo zwierzy ł mi się szeptem, że musi iść do ubikacji. – Wiesz przecież, gdzie jest – powiedziałem.
Wy szedł, zostawiając drzwi lekko uchy lone; sły szałem, jak idzie kory tarzem, szorując ręką o ścianę. Wrócił bardzo szy bko. – Ktoś jest w ubikacji – powiedział. – To poczekaj, aż skończy. – Światło nie by ło zapalone – wy jaśnił – ale i tak w szparze pod drzwiami widziałem, że tam po ciemku ktoś siedzi. – Ja też wolę po ciemku – powiedziałem. Ale Robo upierał się, że mi opowie dokładnie, co tam zobaczy ł. Powiedział, że w szparze pod drzwiami zobaczy ł ręce. – Ręce? – spy tałem. – Tak, tam gdzie powinny by ć nogi – wy jaśnił Robo i upierał się, że po obu stronach muszli klozetowej, tam gdzie zwy kle są stopy, widział ręce. – Wy noś się, Robo! – krzy knąłem. – Ale proszę cię, chodź i zobacz – błagał. Poszedłem z nim kory tarzem, ale w ubikacji nie by ło nikogo. – Już wy szedł – oświadczy ł. – Tak, i to do tego na rękach – burknąłem. – Idź, wy sikaj się, ja na ciebie poczekam. Wszedł do ubikacji i smutno odlał się w ciemności. Kiedy już by liśmy pod drzwiami pokoju, minął nas niewy soki ciemny mężczy zna z podobną cerą i podobnie ubrany jak człowiek od snów, który tak zdenerwował babkę. Ły pnął okiem w naszą stronę i uśmiechnął się. Trudno by ło nie zauważy ć, że idzie na rękach. – Widziałeś? – szepnął Robo. Weszliśmy do pokoju i zamknęliśmy za sobą drzwi. – Co tam znowu? – zapy tała matka. – Człowiek, który chodzi na rękach – wy jaśniłem. – Człowiek, który sika na rękach – dodał Robo. – Kategoria C – mruknął ojciec przez sen; ojcu często się śniło, że zapisuje coś w swoim wielkim notatniku. – Porozmawiamy o ty m rano – powiedziała matka. – To by ł prawdopodobnie akrobata, który się przed tobą popisy wał, bo jesteś dzieciak – wy jaśniłem Robowi. – Skąd mógł wiedzieć, że jestem dzieckiem, skoro siedział w WC? – Idźcie wreszcie spać – szepnęła matka. A potem usły szeliśmy wrzask babki w kory tarzu. Matka zarzuciła swój ładny zielony szlafroczek; ojciec włoży ł płaszcz kąpielowy i okulary ; ja naciągnąłem spodnie na piżamę. Robo by ł pierwszy na kory tarzu. W szparze pod drzwiami WC zobaczy liśmy światło. Dochodziły stamtąd ry tmiczne krzy ki babki. – Jesteśmy tutaj! – zawołała matka. Zebraliśmy się w szerokim paśmie światła. W szparze pod drzwiami widzieliśmy beżowe kapcie i porcelanowobiałe pęciny babki. Przestała krzy czeć. – Kiedy by łam już w łóżku, usły szałam szepty – powiedziała. – To by ł Robo i ja – wy jaśniłem. – I potem, kiedy wszy stko ucichło, wy brałam się do toalety – dodała Johanna. – Nie
zapalałam światła. I zachowy wałam się bardzo cicho – opowiadała. – I wtedy zobaczy łam i usły szałam koło. – Koło? – zapy tał ojciec. – Koło, które kilkakrotnie przejechało pod drzwiami. Przejechało, zawróciło i znów przejechało. Ojciec wy konał palcami dokoła głowy taki ruch, jakby naśladował toczące się koło, i zrobił minę do matki. – Komuś chy ba nawaliły kółeczka – szepnął, ale matka spojrzała na niego ze złością. – Zapaliłam światło – ciągnęła babka – i koło odjechało. – Mówiłem, że w kory tarzu jest rower – wtrącił się Robo. – Cicho, Robo – skarcił go ojciec. – Nie, to nie rower – wy jaśniła babka. – To by ło ty lko jedno koło. Ręce ojca wy czy niały wokół głowy dziwne rzeczy. – To jej brakuje jakichś kółek – sy knął do matki, ale ona palnęła go w okulary, które przekrzy wiły mu się na nosie. – A potem ktoś zajrzał przez tę szparę pod drzwiami – ciągnęła babka – i właśnie wtedy krzy knęłam. – Ktoś? – spy tał ojciec. – Widziałam jego ręce, męskie ręce, całe porośnięte włosami – wy jaśniła. – Na chodniku przed samy mi drzwiami. Musiał mnie podglądać. – Nie, babciu – zaprotestowałem. – On pewnie stał tam w kory tarzu na rękach. – Nie bądź głupi – skarciła mnie matka. – Ale my śmy widzieli człowieka, który chodził na rękach – rzekł Robo. – Nie widzieliście żadnego człowieka na rękach – powiedział ojciec. – Owszem, widzieliśmy – odparłem. – Bo pobudzimy wszy stkich – zwróciła nam uwagę matka. Rozległ się odgłos spuszczanej wody i z toalety wy szła babka, która zdołała uratować zaledwie nikłą część swojej godności. Miała jeden szlafrok na drugim, a na ty m jeszcze jeden; jej szy ja by ła bardzo długa, a twarz wy pacy kowana kremem na biało. Wy glądała jak zatroskana gęś. – On by ł zły i nikczemny – oświadczy ła – i znał straszne czary. – Ten człowiek, który cię podglądał? – spy tała matka. – Ten człowiek, który opowiadał mój sen – wy jaśniła babka. Wijąc się wśród bruzd i kolein kremu, spły nęła jej po policzku łza. – To by ł mój sen – rzekła – a on go opowiedział wszy stkim. To niesamowite, że go w ogóle znał – sy knęła. – Mój sen o koniach i ry cerzach Karola Wielkiego, który ja jedna powinnam znać. Miałam ten sen jeszcze przed twoim urodzeniem – zwróciła się do matki. – I ten zły, nikczemny magik opowiedział go, jakby to by ły zwy kłe wiadomości. Ja nawet twojemu ojcu nie wspomniałam słowem o ty m śnie. Nigdy nie by łam pewna, czy to by ł naprawdę sen. A tu się pętają jacy ś ludzie, co chodzą na rękach, z owłosiony mi dłońmi, nie mówiąc o magiczny ch kołach. Ja chcę, żeby chłopcy spali ze mną w pokoju. I tak się stało, że Robo i ja dzieliliśmy duży rodzinny pokój z dala od WC z babką, która spoczy wała na poduszkach rodziców nakremowana i lśniąca jak mokry duch. Robo obserwował ją, leżąc z otwarty mi oczy ma. Nie sądzę, żeby Johanna spała dobrze; wy daje mi się, że znów śnił jej się ten sam śmiertelny sen, że raz jeszcze przeży wała tę ostatnią noc zlodowaciały ch ry cerzy
Karola Wielkiego z ich dziwny m oszroniony m metalowy m odzieniem i przy łbicami zamarznięty mi na głucho. Kiedy stało się oczy wiste, że muszę iść do WC, okrągłe, bły szczące oczy Robo odprowadziły mnie do drzwi. Ktoś by ł w toalecie. Spod drzwi nie sączy ło się światło, ale pod ścianą na zewnątrz stał zaparkowany unicy kl. Właściciel siedział w ciemnej ubikacji – raz po raz sły chać by ło odgłos spuszczanej wody, jakby unicy klista by ł dzieckiem, które nie czeka, aż rezerwuar się napełni. Podszedłem bliżej do szpary pod drzwiami ubikacji, ale uży tkownik czy uży tkowniczka nie stał na rękach. Zobaczy łem coś, co niewątpliwie by ło stopami, w niemal normalnej pozy cji, ale te stopy nie doty kały podłogi. Zwrócone podeszwami w moją stronę, przy pominały ciemne poduszki w kolorze siniaków. By ły to ogromne stopy przy czepione do krótkich włochaty ch ły dek. Stopy niedźwiedzie, ty le że bez pazurów. Niedźwiedź nie potrafi chować pazurów jak kot; gdy by miał pazury, by łoby je widać. By ł to zatem oszust w przebraniu niedźwiedzia albo niedźwiedź zdepazurowany. Może po prostu niedźwiedź domowy. A przy najmniej – sądząc z jego obecności w ubikacji – obłaskawiony. Sądząc z kolei po zapachu, nie mógł to by ć człowiek w przebraniu niedźwiedzia; by ł to więc niewątpliwie niedźwiedź stuprocentowy. Niedźwiedź autenty czny. Wy cofałem się prosto na drzwi dawnego pokoju babki, za który mi czaił się ojciec w oczekiwaniu dalszy ch komplikacji. Otworzy ł drzwi gwałtownie, tak że dosłownie wpadłem do środka, co przestraszy ło nas obu. Matka usiadła na łóżku i naciągnęła na głowę puchową kołdrę. – Mam go! – wrzasnął ojciec, rzucając się na mnie. Podłoga zadrżała, unicy kl ześliznął się po ścianie i uderzy ł w drzwi WC, z który ch nagle wy lazł niedźwiedź, poty kając się o swój pojazd i wy wijając salto. Zatroskany patrzy ł przez szerokość kory tarza na ojca siedzącego mi na piersi, a następnie złapał unicy kl przednimi łapami. Ojciec zatrzasnął drzwi. – Grauf? – powiedział niedźwiedź. Gdzieś w głębi kory tarza usły szeliśmy głos kobiety : – Duna, gdzie jesteś? – Harf! – odpowiedział niedźwiedź. Usły szeliśmy zbliżające się kroki. – Och, Duna, znów ćwiczy sz? Ciągle ćwiczy sz i ćwiczy sz. Przecież znacznie lepiej robić to w dzień. Niedźwiedź nie odezwał się słowem. Ojciec otworzy ł drzwi. – Nie wpuszczaj nikogo więcej – powiedziała matka, w dalszy m ciągu spod kołdry. Na kory tarzu ładna podstarzała kobietka stała koło niedźwiedzia, który balansował w miejscu na swoim unicy klu, wielką łapą trzy mając się jej ramienia. Kobieta miała na głowie turban w ży wy m czerwony m kolorze i długą luźną suknię, która przy pominała kurty nę. Na wy sokim biuście spoczy wał naszy jnik z niedźwiedzich pazurów; jeden kolczy k opadał na ramię zasłonięte suknią, drugi na gołe, w miejscu gdzie obaj z ojcem dostrzegliśmy interesujący pieprzy k. – Dobry wieczór – zwróciła się do ojca. – Przepraszam bardzo, jeśli przeszkodziliśmy. Dunie nie wolno ćwiczy ć w nocy, ale on tak kocha swoją pracę. Niedźwiedź popedałował, mrucząc coś pod nosem. Doskonale utrzy my wał równowagę, ale by ł niedbały – jadąc, ocierał się o ściany kory tarza i doty kał łapami fotografii ły żwiarzy. Kobieta, skłoniwszy się ojcu, ruszy ła za niedźwiedziem, wołając: „Duna, Duna!” – i poprawiając
fotografie na ścianie. – Duna to po węgiersku Dunaj – wy jaśnił mi ojciec. – Ten niedźwiedź jest nazwany na cześć naszego ukochanego Donau. Moja rodzina by ła wy raźnie zdziwiona, że Węgrzy też mogą kochać tę rzekę. – Czy to jest prawdziwy niedźwiedź? – py tała matka, w dalszy m ciągu spod kołdry, ale pozostawiłem ojcu te wy jaśnienia. Wiedziałem, że rano Herr Theobald będzie miał wiele do wy jaśniania i że wtedy usły szę to wszy stko jeszcze raz. Poszedłem kory tarzem do WC. Moje posiedzenie tam zostało znacznie skrócone ze względu na zalegający w powietrzu odór niedźwiedzi i podejrzenie, że na wszy stkim są kłaki; by ły to jednak ty lko podejrzenia – niedźwiedź zostawił po sobie porządek, w każdy m razie zachował się czy sto jak na niedźwiedzia. – Widziałem niedźwiedzia – zawiadomiłem Robo szeptem, on jednak wlazł babce do łóżka i zasnął u jej boku kamienny m snem. Ale stara Johanna nie spała. – A żołnierzy coraz tu uby wało – powiedziała. – Ostatnim razem by ło ich ty lko dziewięciu. Robili wrażenie strasznie głodny ch, chy ba pozjadali wszy stkie zapasowe konie. By ło potwornie zimno. Naturalnie chciałam im pomóc! Ale my śmy w ty ch czasach nie ży li, jak mogłam im pomóc, skoro mnie jeszcze nie by ło na świecie? Oczy wiście wiedziałam, że umrą. Ale to trwało tak długo! Gdy przy szli po raz ostatni, fontanna by ła zamarznięta. Za pomocą mieczy i długich pik kruszy li lód na kawałki. Rozpalili ogień i topili ten lód w garnku. Z juków wy jęli kości – przeróżne kości – i powrzucali je do zupy. Rosół musiał by ć bardzo cienki, bo już dawno zostały ogry zione do czy sta. Nie wiem, co to by ły za kości. Królicze chy ba, a może z jelenia czy z dzika. A może by ły to kości ty ch zapasowy ch koni. Wolałam nie my śleć, że mogły to by ć kości brakujący ch żołnierzy. – Babciu, śpij – powiedziałem. – Nie przejmuj się niedźwiedziem – odparła.
I co potem? – zastanawiał się Garp. Co może stać się później? Nie by ł tak całkiem pewien, co się stało i dlaczego. By ł urodzony m gawędziarzem; mógł zmy ślać różne rzeczy jedną po drugiej i wszy stko wy dawało się idealnie pasować. A co to znaczy ło? Ten cały sen i ci żałośni cy rkowcy, i to, co się z nimi stało – wszy stko musi się jakoś wiązać. Jakie wy tłumaczenie będzie naturalne? Jaki rodzaj zakończenia uczy ni ich wszy stkich częścią jednego świata? Garp czuł, że wie za mało; przy najmniej na razie. Wierzy ł w swój insty nkt, który go doprowadził do tego miejsca „Pensjonatu Grillparzer”; teraz należało zawierzy ć temu samemu insty nktowi, który mówił mu, że nie powinien iść dalej, dopóki nie nauczy się znacznie więcej. To, co sprawiło, że Garp by ł starszy i mądrzejszy od swoich dziewiętnastu lat, nie miało nic wspólnego ani z jego doświadczeniem, ani z ty m, czego się nauczy ł. Posiadał pewien insty nkt, determinację i cierpliwość większą od przeciętnej; lubił ciężką pracę. Pospołu z gramaty ką, której nauczy ł go Tinch, to by ło wszy stko. Jedy nie dwa fakty wy dawały mu się ważne: że jego matka rzeczy wiście wierzy, że potrafi napisać książkę, i że najbardziej znaczący związek w jego obecny m ży ciu łączy go z prosty tutką. Te dwa fakty w znacznej mierze wpły nęły na
kształtowanie się poczucia humoru młodego człowieka. Odłoży ł „Pensjonat Grillparzer” – jak to się mówi – na bok. Przy jdzie samo, my ślał. Zdawał sobie sprawę, że musi wiedzieć więcej; nie pozostawało mu więc nic innego, jak patrzeć na Wiedeń i uczy ć się. Miasto zasty gło dla niego w bezruchu. Ży cie jakby zasty gło dla niego w bezruchu. Poczy nił również wiele obserwacji doty czący ch Charlotte i dostrzegał wszy stko, co robi jego matka, ale by ł po prostu za młody. Potrzebna mu jest jakaś wizja – ty le przy najmniej wiedział. Ogólny schemat, całkowicie własna wizja świata. To przy jdzie, powtarzał sobie, jakby się przy gotowy wał do nowego sezonu zapaśniczego: skakanka, biegi, podnoszenie ciężarów – coś niemal równie bezmy ślnego, ale tak samo niezbędnego. Nawet Charlotte ma jakąś wizję świata, my ślał, nie mówiąc o matce. Garp nie posiadał mądrości, która stanowiłaby odpowiednik absolutnej klarowności świata według Jenny Fields. Ale wiedział, że wy czarowanie własnego świata to dla niego ty lko kwestia czasu i – niewielkiej pomocy ze strony świata realnego. Bo świat realny przy jdzie mu wkrótce z pomocą.
3 Marek Aureliusz „Rozmy ślania”, Księga druga; przekład Mariana Reitera; PWN, Warszawa, 1958 (przy p. tłum.).
Więcej na: www.ebook4all.pl
VI
„PENSJONAT GRILLPARZER”
Kiedy do Wiednia zawitała wiosna, Garp w dalszy m ciągu miał nieukończony „Pensjonat Grillparzer”; oczy wiście o ty m, co go łączy ło z Charlotte i jej koleżankami, nawet nie wspomniał w listach do Helen. Jenny przełączy ła swoje pisanie na jeszcze wy ższy bieg; znalazła wreszcie zdanie, które dojrzewało w niej od tamtej sławetnej nocnej rozmowy z Charlotte i Garpem na temat żądzy. By ło to w gruncie rzeczy zdanie stare, z jej bardzo dawnego ży cia, i właśnie nim tak naprawdę rozpoczęła książkę, która miała uczy nić ją sławną. „Na ty m sprośny m świecie – pisała – jest się czy jąś żoną albo czy jąś dziwką, albo na najlepszej drodze do stania się jedny m czy drugim”. To zdanie nadało książce ton, którego jej brakowało; Jenny odkry ła, że spowiło ono jej autobiografię w specy ficzną aurę, łączącą w harmonijną całość poszczególne epizody ży cia – jak mgła zaciągnięta nad krajobrazem i pokry wająca jego nierówności, jak ciepło rozchodzące się po najdalszy ch zakamarkach domu. To jedno zdanie inspirowało następne i Jenny przety kała nimi swój tekst, jakby wplatała jaskrawy wątek w bezbarwną osnowę gobelinu. „Chciałam pracować i chciałam ży ć samotnie – pisała. – Zy skałam w ten sposób opinię seksualnie podejrzanej”. Ale zarazem zy skała i ty tuł: „Seksualnie podejrzana, czy li autobiografia Jenny Fields”. Zanim doczekała się wy dania broszurowego, z którego sprzedaży mogła się utrzy mać nie ty lko ona, ale cały zastęp pielęgniarek w nowy ch mundurkach przez sto lat, autobiografia Jenny miała osiem wy dań w twardej okładce i została przetłumaczona na sześć języ ków. „A poza ty m chciałam mieć dziecko, nie dzieląc z nikim swojego ciała ani ży cia – pisała Jenny. – I to też czy niło mnie seksualnie podejrzaną”. W ten sposób Jenny znalazła nić, która
powiązała jej niespójną książkę w jednolitą całość. Ale kiedy do Wiednia zawitała wiosna, Garp zapragnął podróży – może do Włoch; mogliby wy nająć samochód. – A czy ty umiesz prowadzić samochód? – zapy tała go Jenny. Wiedziała doskonale, że nigdy się nie uczy ł; nie by ło takiej potrzeby. – Ja też nie umiem, a poza ty m pracuję. I nie mogę teraz przerwać. Jeżeli masz ochotę podróżować, to wy bierz się sam. Garp i Jenny odbierali swoją pocztę w biurze American Express i tam Garp spotkał po raz pierwszy młody ch podróżujący ch Amery kanów. Dwie dziewczy ny, dawne uczennice Dibbs, i chłopaka imieniem Boo, który chodził do Bath. – A co by ś powiedział na nas? – spy tała Garpa jedna z dziewczy n, kiedy się spotkali. – My chodzimy do ogólniaka. Miała na imię Flossie i Garp odniósł wrażenie, że ży je z Boo. Druga dziewczy na nazy wała się Vivian i pod mały m stolikiem w kawiarni na Schwarzenbergplatz nogami ścisnęła Garpa za kolano; popijając wino, nawijała: – By łam właśnie u denty szszty – wy jaśniła – i mam w uszsztach ty le nowokainy, że już nie wiem, kiedy szą zamknięte, a kiedy otwarte. – Tak mniej więcej pół na pół – odpowiedział Garp, ale pomy ślał: cholera. Brak mu by ło Cushie Percy, a na skutek swoich stosunków z prosty tutkami sam zaczął się czuć jak seksualnie podejrzany. Charlotte matkowała mu bez wątpienia i chociaż usiłował przeży ć to wszy stko w innej płaszczy źnie, to jednak ze smutkiem musiał przy znać, że nigdy nie będzie ona inna niż profesjonalna. Flossie, Vivian i Boo wy bierali się do Grecji, ale pozwolili Garpowi przez trzy dni oprowadzać się po Wiedniu. W ty m czasie Garp dwukrotnie przespał się z Vivian, której nowokaina w końcu wy wietrzała; przespał się też raz z Flossie, kiedy Boo poszedł zrealizować czeki podróżne i zmienić olej w samochodzie. Garp wiedział, że nie ma co udawać miłości pomiędzy chłopcami ze Steering i z Bath, ale to Boo śmiał się ostatni. Nie sposób powiedzieć, od której Garp złapał rzeżączkę – od Vivian czy od Flossie, jedno wszakże nie ulegało wątpliwości: źródło stanowił Boo. Zdaniem Garpa, by ł to „klasy czny try per z Bath”. Kiedy jednak wy stąpiły pierwsze objawy, cała trójka zdąży ła już wy jechać do Grecji, pozostawiając Garpa sam na sam ze swędzeniem i wy ciekiem. Chy ba w całej Europie nie można złapać gorszego try pra, my ślał. „Boo szczodrze obdarzy ł mnie swoim try prem” – napisał, jednakże znacznie później; wtedy, kiedy go to spotkało, nie widział w ty m nic śmiesznego, zwłaszcza że nie śmiał się zwrócić do matki o pomoc. Nie uwierzy łaby mu, że nie zaraził się od prosty tutki. Zdoby ł się jednak na odwagę, żeby poprosić Charlotte o polecenie mu odpowiedniego specjalisty ; uważał, że powinna kogoś takiego znać. Pomy ślał później, że chy ba Jenny by łaby na niego mniej zła. – Można by się po Amery kanach spodziewać, że znają podstawowe zasady higieny ! – rzuciła Charlotte z wściekłością. – Co by powiedziała twoja matka! – My ślałam, że masz lepszy gust! Ktoś, kto daje coś takiego za darmo człowiekowi, którego prawie nie zna, musi się wy dać podejrzany, nie uważasz? I znów zgubił go brak prezerwaty wy. Tak więc z drżeniem udał się do osobistego lekarza Charlotte, serdecznego człowieka o nazwisku Thalhammer, któremu brakowało dużego palca lewej ręki.
– By łem kiedy ś mańkutem – poinformował Garpa Herr Doktor Thalhammer. – Ale ze wszy stkim można sobie poradzić, jeśli ty lko człowiek ma dość energii. Można się nauczy ć prakty cznie wszy stkiego! – powiedział z wesołą stanowczością i zademonstrował Garpowi, jak w podziwu godny sposób potrafi wy kaligrafować receptę prawą ręką. Leczenie by ło proste i bezbolesne. Za czasów Jenny w stary m, poczciwy m Bostońskim Miłosierdziu zaaplikowaliby Garpowi kurację Valentine’a, co by go w sposób bardziej dobitny nauczy ło, że nie wszy stkie dzieci z zamożny ch domów są czy ste. O ty m również nie napisał Helen. Garpa opuścił dobry nastrój; wiosna wlokła się i miasto na wiele różny ch niedostrzegalny ch sposobów otwierało się jak pąki kwiatów. Ale Garp czuł, że przeszedł Wiedeń wzdłuż i wszerz. Ledwie mógł teraz skłonić Jenny, by przerwała pisanie choć na wspólne zjedzenie kolacji. Kiedy wreszcie postanowił odszukać Charlotte, jej koleżanki powiedziały mu, że jest chora; nie pracuje już od kilku ty godni. Przez trzy soboty z rzędu nie spoty kał jej na Naschmarkcie. Pewnego majowego wieczoru, zagadnąwszy jej koleżanki na Kärntnerstrasse, stwierdził, że niechętnie mówią o Charlotte. Prosty tutka z dziobem w kształcie pestki brzoskwini na czole powiedziała Garpowi jedy nie, że Charlotte jest bardziej chora, niż jej się początkowo wy dawało. Młoda dziewczy na w wieku Garpa, ze zniekształconą wargą i kiepską znajomością angielskiego, usiłowała mu wy jaśnić: – Ona ma chory seks – powiedziała. Ciekawie to ujęła, pomy ślał Garp. Nie zdziwiło go, kiedy usły szał, że czy jś seks może by ć chory, ale kiedy skwitował tę uwagę uśmiechem, młoda prosty tutka mówiąca po angielsku zrobiła obrażoną minę i odeszła. – Nie rozumiesz – powiedziała wy pindrzona prosty tutka z dziobem po ospie na czole. – Zapomnij o Charlotte. Kiedy mniej więcej w połowie czerwca Charlotte nie pojawiła się w dalszy m ciągu, Garp zadzwonił do Herr Doktora Thalhammera i zapy tał, gdzie może ją znaleźć. – Wątpię, czy chciałaby widzieć się z kimkolwiek – powiedział mu Thalhammer – ale istota ludzka potrafi się przy stosować niemal do wszy stkiego.
Bardzo blisko Grinzingu i Lasku Wiedeńskiego, w dzielnicy dziewiętnastej, gdzie już nie ma prosty tutek, Wiedeń przy pomina wiejską imitację samego siebie; na ty ch przedmieściach wiele ulic jest w dalszy m ciągu brukowany ch, a wzdłuż chodników rosną drzewa. Nieznający tej części miasta Garp pojechał strassenbahnem nr 38 i wy siadł za daleko na Grinzinger Allee; musiał wracać na piechotę do rogu Billrothstrasse i Rudolfinergasse, gdzie znajdował się szpital. Rudolfinerhaus jest pry watny m szpitalem w mieście uspołecznionej służby zdrowia; jego stare kamienne mury z czasów Marii Teresy są tak samo żółte jak pałac w Schönbrunnie czy Górny i Dolny Belweder. Ogrody szpitalne zamy kają się w granicach dziedzińca, a koszty poby tu wy noszą niemal ty le samo, ile prawie w każdy m szpitalu w Stanach Zjednoczony ch. Rudolfinerhaus nie zapewnia swoim pacjentom piżam, ponieważ na ogół wolą oni własną bieliznę. Na luksus chorowania w ty m szpitalu pozwalają sobie zamożni wiedeńczy cy, trafia tu także większość cudzoziemców, którzy boją się uspołecznionej służby zdrowia i dopiero w obliczu
opłat doznają szoku. W czerwcu, kiedy zjawił się tam Garp, szpital uderzy ł go jako miejsce pełne młody ch ładny ch matek, które właśnie urodziły dzieci. By ło także mnóstwo zamożny ch ludzi, którzy spodziewali się stanąć tutaj na nogi, ale również i takich, którzy jak Charlotte, przy szli tu umrzeć. Charlotte leżała w osobny m pokoju, bo jak uznała, teraz nie by ło już sensu oszczędzać. Garp nie miał wątpliwości, że umiera, jak ty lko ją zobaczy ł. Straciła na wadze niemal trzy dzieści funtów. Zauważy ł, że te pierścionki, które jej zostały, nosiła na palcach wskazujący m i środkowy m; na inny ch by się nie utrzy mały. Charlotte by ła koloru matowego lodu na słonawej Steer ing River. Nie robiła wrażenia specjalnie zdziwionej na jego widok, ale by ła tak silnie zamroczona, że wy dała mu się niezdolna do jakiegokolwiek zdziwienia. Garp przy niósł jej koszy k owoców; od czasu, kiedy robili razem zakupy, wiedział, co lubi, ale Charlotte miała przez kilka godzin dziennie rurkę w gardle, które by ło tak podrażnione, że nie mogła nic ły kać poza pły nami. Garp zjadł kilka czereśni, a Charlotte wy mieniła w ty m czasie wszy stkie organy, które jej usunięto. A więc narządy płciowe, jak sądziła, i większą część przewodu pokarmowego, ale również coś związanego z wy dalaniem. – Och, i chy ba piersi – powiedziała. Białka oczu miała bardzo szare i trzy mała ręce nad klatką piersiową, gdzie – jak sobie pochlebiała – by ły kiedy ś piersi. Garpowi wy dawało się jednak, że piersi jej nie ruszy li; pod prześcieradłem w dalszy m ciągu coś się ry sowało. Ale później pomy ślał, że Charlotte jest tak cudowną kobietą, że samy m ułożeniem ciała potrafi stworzy ć złudzenie piersi. – Dzięki Bogu, mam pieniądze – oznajmiła. – Prawda, że to szpital klasy A? Garp skinął głową. Nazajutrz przy wiózł butelkę wina; w szpitalu nie obowiązy wały żadne ry gory, jeśli chodziło o trunki i odwiedziny ; może to by ł właśnie jeden z luksusów, za które się płaciło. – Nawet gdy by m stąd wy szła – powiedziała Charlotte – to co by m robiła? Wy cięli mi portmonetkę. – Napiła się trochę wina, po czy m zasnęła. Garp spy tał młodszą pielęgniarkę, co Charlotte chciała powiedzieć przez „portmonetkę”, aczkolwiek wy dawało mu się, że wie. Dziewczy na by ła w jego wieku, miała może z dziewiętnaście lat, a może mniej, więc tłumacząc mu slangowe wy rażenie, zaczerwieniła się i odwróciła głowę. Portmonetka w języ ku prosty tutek oznaczała pochwę. – Dziękuję – powiedział Garp. Odwiedzając Charlotte kilka razy, spotkał jej dwie koleżanki, które wy dawały się dziewczęce i nieśmiałe wobec Garpa w świetle słonecznego pokoju. Młoda, ta, która mówiła po angielsku, miała na imię Wanga; rozcięła sobie wargę jako dziecko – potknęła się, biegnąc ze sklepu do domu ze słoikiem majonezu. – Wy bieraliśmy się na piknik jechać – wy jaśniła. – Ale moja rodzinka zamiast tego musiała mnie do szpitala zawieźć. Dojrzalsza, ponurawa kobieta ze śladem w kształcie pestki brzoskwini na czole i piersiami jak dwa pełne wiadra, nie zadała sobie trudu, żeby wy jaśnić pochodzenie swojej blizny ; by ła to owa sławetna Tina, dla której nie by ło nic zby t „fikuśnego”. Od czasu do czasu Garp naty kał się tam na Herr Doktora Thalhammera, a raz nawet odprowadził go do jego samochodu; tak się złoży ło, że razem wy chodzili ze szpitala.
– Podwieźć pana? – zaproponował ży czliwie Thalhammer. W samochodzie siedziała ładna uczennica, którą doktor przedstawił Garpowi jako swoją córkę. Rozmawiali swobodnie we trójkę na temat Die Vereinigten Staaten i Thalhammer zapewnił Garpa, że podwiezienie go do domu na Schwindgasse nie sprawi mu najmniejszego kłopotu. Córka Thalhammera przy pominała Garpowi Helen, ale zupełnie nie wy obrażał sobie, jakby mógł się z nią umówić; fakt, że jej ojciec dopiero co leczy ł go na try pra, wy dał mu się przeszkodą nie do pokonania – pomimo opty misty cznego poglądu Thalhammera, że ludzie są zdolni przy stosować się do wszy stkiego. Garp wątpił, czy Thalhammer by łby zdolny przy stosować się do tego. Teraz miasto wokół Garpa by ło jak gdy by dojrzałe umieraniem. Rojące się parki i ogrody cuchnęły rozkładem, a wielcy malarze w wielkich muzeach mieli zawsze za temat śmierć. W strassenbahnie nr 38 jadący m do Grinzinger Allee spoty kał zawsze kaleki i starców, a wonne kwiaty, które posadzono wzdłuż eleganckich ścieżek na dziedzińcu Rudolfinerhaus, kojarzy ły się Garpowi jedy nie z salonami pogrzebowy mi. Przy wodziły mu na my śl pensjonaty, w który ch zatrzy my wał się z Jenny zaraz po przy jeździe, przeszło rok temu: spłowiałe i źle dobrane tapety, zakurzone stare graty, obtłuczoną porcelanę, zawiasy domagające się naoliwienia. „Długość ży cia ludzkiego – pisał Marek Aureliusz – to punkcik... zespół całego ciała to zgnilizna...”. Młoda pielęgniarka, którą Garp wprawił w zakłopotanie py taniem o „portmonetkę” Charlotte, robiła się w stosunku do niego coraz bardziej opry skliwa. Pewnego dnia, kiedy przy szedł nieco przed godziną odwiedzin, zapy tała go odrobinę zby t agresy wnie, kim w końcu jest dla niego ta Charlotte. Czy kimś z rodziny ? Widy wała inny ch gości Charlotte – jej krzy kliwie ubrane koleżanki – i doszła do wniosku, że Garp musi by ć po prostu klientem starej zdziry. – To moja matka – wy jaśnił; nie wiadomo dlaczego, zarówno szok, jakiego doznała dziewczy na, jak i jej późniejszy szacunek sprawiły mu saty sfakcję. – Co im powiedziałeś? – szepnęła do niego Charlotte w kilka dni później. – One my ślą, że jesteś moim sy nem. – Przy znał jej się do kłamstwa; Charlotte zaś przy znała się, że nie zrobiła nic, żeby je sprostować. – Dziękuję ci – wy szeptała. – To miło wy ciąć numer takim świniom. Wy daje im się, że są dużo lepsze. – I przy wołując resztki swojej lubieżności, powiedziała: – Dałaby m ci raz za darmo, gdy by m miała wy posażenie. Może dwa razy za pół ceny. Garp rozpłakał się ze wzruszenia. – Nie bądź dzieckiem – powiedziała. – Czy m ja w gruncie rzeczy dla ciebie jestem? – Kiedy zasnęła, przeczy tał na jej karcie informacy jnej, że ma pięćdziesiąt jeden lat. Umarła ty dzień później. Zastał jej pokój wy sprzątany, łóżko ogołocone z pościeli, okna szeroko otwarte. Kiedy o nią zapy tał, natknął się na zupełnie nową pielęgniarkę dy żurną – żelazną dziewicę, która cały czas kiwała głową. – Fräulein Charlotte – powiedział. – By ła pacjentką doktora Thalhammera. – On ma dużo pacjentów – odparła żelazna dziewica. Usiłowała sprawdzić na liście, ale Garp nie znał prawdziwego nazwiska Charlotte. Wreszcie, nie widząc innej możliwości zidenty fikowania jej, wy jaśnił: – Taka prosty tutka. By ła prosty tutką. Żelazna dziewica obrzuciła go zimny m spojrzeniem; jeżeli w ty m spojrzeniu Garp nie dopatrzy ł się saty sfakcji, to nie dopatrzy ł się w nim również współczucia. – Prosty tutka umarła – oznajmiła stara pielęgniarka. Garpowi wy dało się, że pochwy cił w jej
głosie jedy nie lekką nutę try umfu. – Pewnego dnia, meine Frau – odrzekł – i pani umrze. By ło to w bardzo wiedeńskim sty lu, osądził Garp, opuszczając Rudolfinerhaus. Dobrze ci tak, ty szary molochu, ty stary trupie, pomy ślał pod adresem Wiednia. Tego wieczoru po raz pierwszy poszedł na operę; ku jego zdumieniu, śpiewano w języ ku włoskim, a ponieważ nic nie zrozumiał, uznał, że całe przedstawienie to rodzaj nabożeństwa. Przeszedł na piechotę nocą aż do oświetlony ch wież Świętego Stefana; budowa wieży południowej, jak przeczy tał na jakiejś pły cie pamiątkowej, została rozpoczęta w połowie wieku czternastego, a zakończona w roku 1439. Wiedeń, pomy ślał Garp, to trup; by ć może cała Europa to nic innego jak wy strojone zwłoki w otwartej trumnie. „Długość ży cia ludzkiego – pisał Marek Aureliusz – to punkcik... los – to zagadka...”. W ty m nastroju Garp ruszy ł do domu piechotą Kärntnerstrasse, gdzie spotkał sły nną Tinę. Głęboka blizna, zbierająca światło miejskich neonów, miała kolor zielonkawobłękitny. – Guten Abend, Garp – powitała go Tina. – Wiesz co? Powiedziała, że Charlotte pomy ślała o prezencie dla niego. Prezent polegał na ty m, że Garp mógł mieć Tinę i Wangę za darmo; mógł je mieć jedną po drugiej albo obie naraz. Obie naraz – uznała – by łoby ciekawiej i szy bciej. Ale może Garp nie chce oby dwóch. Przy znał, że Wanga mu się nie podoba; by ła mu zby t bliska wiekiem i chociaż nigdy by tego nie powiedział przy niej, żeby dziewczy ny nie urazić, nie by ł zachwy cony jej wargą, ściągniętą przez bliznę po słoiku majonezu. – No to możesz mieć dwa razy mnie – oznajmiła Tina radośnie. – Raz teraz, a drugi tak, żeby ś miał czas złapać oddech. Zapomnij o Charlotte – dodała. – Śmierć przy chodzi na każdego. Mimo to Garp grzecznie odrzucił jej propozy cję. – W każdej chwili – powiedziała Tina. – Kiedy ty lko zechcesz. – Bezceremonialnie nakry ła mu go ciepłą dłonią; jej duża ręka stanowiła obszerny saczek, ale Garp uśmiechnął się ty lko, skłonił na wiedeński sposób i poszedł do matki. Nieznaczny żal, jaki odczuwał, sprawiał mu przy jemność. Sprawiało mu przy jemność to głupie wy rzeczenie, zwłaszcza że – jak sądził – znacznie większą saty sfakcję znajdował w swoim wy obrażeniu Tiny, niżby kiedy kolwiek mógł znaleźć w jej zwalisty m cielsku. Srebrzy ste wy żłobienie na czole dziewczy ny by ło niemal tak duże jak jej usta; przy pominało Garpowi mały otwarty grób. Napawał się zaczątkiem swego upragnionego pisarskiego transu, w który m cały świat poddaje się jednemu przemożnemu głosowi. „Wszy stko, co związane jest z ciałem, to rzeka – przy pomniało mu się – co z duszą, to sen i mara”. By ł lipiec, kiedy Garp powrócił do pracy nad „Pensjonatem Grillparzer”. Matka kończy ła właśnie rękopis, który już wkrótce miał odmienić ży cie ich obojga. By ł sierpień, kiedy Jenny skończy ła swoją książkę i oznajmiła, że teraz ona jest gotowa podróżować, a przy najmniej zobaczy ć coś z Europy. Może Grecję? – zaproponowała. – Wy bierzmy się gdzieś pociągiem – powiedziała. – Zawsze chciałam się przejechać Orient Expressem. Jak on kursuje? – Chy ba z Pary ża do Istambułu – odparł Garp. – Ale to ty się wy bierasz, mamo. Ja mam za dużo roboty. Wet za wet, przy znała Jenny. Miała już tak dosy ć „Seksualnie podejrzanej”, że nie by ła
w stanie się zmusić do jeszcze jednej, ostatniej korekty. Nie wiedziała nawet, co z ty m fantem zrobić; czy jechać po prostu do Nowego Jorku i wręczy ć historię swego ży cia obcemu człowiekowi? Chciała, żeby Garp przeczy tał jej autobiografię, ale widziała, że ty m razem on jest pochłonięty pracą; czuła, że nie powinna mu zawracać głowy. A poza ty m by ła niepewna: znaczna część historii jej ży cia to zarazem historia jego ży cia – obawiała się, że może by ć zły. Przez cały sierpień Garp pracował nad zakończeniem swojego opowiadania „Pensjonat Grillparzer”. Helen, zaniepokojona, napisała do Jenny. „Czy Garp umarł? – zapy ty wała. – Uprzejmie proszę o wiadomości”. Ta Helen to by stra dziewczy na, pomy ślała Jenny. Helen uzy skała bardziej wy czerpującą odpowiedź, niż się spodziewała. Jenny posłała jej także egzemplarz „Seksualnie podejrzanej” z dopiskiem wy jaśniający m, że ty m właśnie zajmowała się przez cały rok, a teraz Garp z kolei coś pisze. Dodała, że będzie wdzięczna Helen za szczerą opinię o rękopisie. By ć może, wy raziła nadzieję, ktoś z jej wy kładowców wie, co się robi z ukończoną książką. Dla odprężenia Garp chodził czasem do zoo; zajmowało ono część wielkich terenów i ogrodów otaczający ch pałac Schönbrunn. Wy glądało na to, że wiele budy nków w zoo to ruiny z czasów wojny, w trzech czwarty ch zniszczone; zostały one częściowo odbudowane z my ślą o zwierzętach. Garp odniósł w związku z ty m niesamowite wrażenie, że wiedeńskie zoo istniało i w czasie wojny ; fakt ten sprawił, że Garp zainteresował się także ty m okresem. Wieczorami, przed snem, czy ty wał różne, bardzo specy ficzne relacje, doty czące Wiednia z okresu okupacji hitlerowskiej i rosy jskiej. Nie pozostało to bez wpły wu na moty w śmierci, jaki nawiedzał go podczas pisania „Pensjonatu Grillparzer”. Garp dokonał odkry cia, że kiedy się coś pisze, wszy stko wy daje się kojarzy ć ze wszy stkim. Wiedeń umierał, zoo nie zostało tak dobrze odbudowane ze zniszczeń wojenny ch, jak domy, w który ch mieszkali ludzie; historia miasta jest niby historia rodziny – jest w niej bliskość czy nawet uczucie, ale w końcu śmierć rozdziela ludzi. I ty lko dzięki sile pamięci zmarli pozostają na zawsze ży wi; sprawą pisarza jest, by jego wy obrażenia miały charakter na ty le osobisty, żeby fikcja zachowała ży wość naszy ch własny ch wspomnień. Garp czuł dziury po pociskach arty lery jskich w kamienny ch ścianach hallu mieszkania na Schwindgasse. Teraz już wiedział, co znaczy ł sen babki. Napisał do Helen, że młody pisarz rozpaczliwie potrzebuje z kimś ży ć, a on zdecy dował, że chce ży ć z nią; może się z nią nawet ożenić, zaproponował, ponieważ seks jest po prostu niezbędny, a nieustanne planowanie ty ch rzeczy zabiera człowiekowi zby t wiele czasu. Wobec tego, rozumował, lepiej z ty m ży ć! Helen przeredagowała kilka listów, zanim mu wreszcie odpowiedziała, że może, jak to się mówi, pocałować ją w nos. Czy on sobie wy obraża, że ona po to tak ry gory sty cznie traktuje swoje studia, żeby mu zapewnić ży cie seksualne, którego w dodatku nawet nie trzeba planować? Ale on ani trochę nie przeredagował swojej odpowiedzi na ten list; napisał, że jest zby t zajęty pisaniem, żeby tracić czas na wy jaśnianie jej tego wszy stkiego; niech przeczy ta to, nad czy m on obecnie pracuje, a przekona się, jak poważnie my śli. „Nie wątpię, że my ślisz poważnie – odpisała mu Helen. – Ale akurat w tej chwili mam więcej do czy tania, niż mi potrzeba”. Nie powiedziała mu, że ma na my śli książkę Jenny „Seksualnie podejrzana”; rękopis liczy ł 1158 stron. Chociaż Helen miała się później zgodzić z Garpem, że nie jest to perła literatury, to
musiała jednak przy znać, że historia by ła zajmująca. Podczas kiedy Garp dokony wał ostatnich pociągnięć pędzla przy swoim znacznie krótszy m utworze, Jenny Fields obmy ślała następny krok. Na fali podniecenia zakupiła w duży m kiosku amery kańskie pismo, w który m wy czy tała, że odważny wy dawca z pewnego nowojorskiego wy dawnictwa odrzucił właśnie rękopis przy słany mu przez skompromitowanego by łego członka rządu, który został skazany za sprzeniewierzenie rządowy ch pieniędzy. Owa „fikcja literacka” stanowiła ledwie zawoalowaną historię żałosny ch drobny ch matactw polity czny ch autora. „Jest to obrzy dliwa książka – cy towano wy dawcę. – Ten facet nie umie pisać. Jakim prawem zresztą miałby robić pieniądze na swoim nędzny m ży ciu?”. Książka oczy wiście zostanie wy dana gdzie indziej i w końcu przy niesie swojemu pożałowania godnemu autorowi i wy dawcy kupę pieniędzy. „Czasami czuję, że moim obowiązkiem jest powiedzieć nie – cy towano dalej tego samego wy dawcę – nawet jeśli wiem, że ludzie chcą czy tać taki chłam”. „Chłam” doczeka się w końcu kilku poważny ch recenzji, jak gdy by to by ła poważna książka, ale postawa człowieka, który miał odwagę powiedzieć nie, zrobiła na Jenny tak duże wrażenie, że wy cięła sobie ten arty kuł. Obwiodła kółkiem nazwisko wy dawcy – zupełnie pospolite, jak nazwisko aktora albo jakiegoś zwierzaka w dziecinnej książeczce: John Wolf. W piśmie zamieszczono także zdjęcie Johna Wolfa; widać by ło, że o siebie dba i jest bardzo dobrze ubrany ; wy glądał jak wielu, którzy pracują i ży ją w Nowy m Jorku, gdzie dobrze idące interesy i zdrowy rozsądek skłaniają do tego, żeby o siebie dbać i ubierać się możliwie najlepiej – ale dla Jenny Fields wy glądał jak anioł. Zostanie jej wy dawcą, nie miała co do tego najmniejszy ch wątpliwości. Wiedziała, że jej ży cie nie by ło „nędzne” i że John Wolf uzna, że zasłuży ła na to, żeby zrobić na nim pieniądze. Garp miał inne ambicje co do „Pensjonatu Grillparzer”. Opowiadanie nigdy nie przy niesie mu pieniędzy, ale najpierw ukaże się w poważny m czasopiśmie, gdzie prawie nikt go nie przeczy ta. W wiele lat później, kiedy by ł już znany, opowiadanie miało zostać wy drukowane z większy mi honorami i miało się ukazać kilka pozy ty wny ch wzmianek o nim, ale za ży cia Garpa „Pensjonat Grillparzer” nie przy niósł mu nawet ty le pieniędzy, żeby starczy ło na dobry samochód. Garp jednak oczekiwał po swoim opowiadaniu czegoś znacznie więcej niż pieniędzy czy środka transportu. Oczekiwał po prostu, że skłoni Helen, żeby z nim ży ła – a nawet żeby wy szła za niego za mąż. Kiedy skończy ł pisać, oświadczy ł matce, że zamierza wracać do domu, żeby zobaczy ć się z Helen; pośle jej egzemplarz opowiadania, tak żeby zdąży ła je przeczy tać do czasu jego przy jazdu. Biedna Helen, pomy ślała Jenny ; wiedziała, ile ma do czy tania. Jenny niepokoiło też, że Garp nazy wa Steer ing domem, ale miała własne powody, by się zobaczy ć z Helen, a Ernie Holm, jak sądziła, też chy ba wy trzy ma ich towarzy stwo przez kilka dni. Zresztą by ł jeszcze zawsze dom rodzinny w Dog’s Head Harbor, gdy by chcieli odpocząć czy zrobić plany na przy szłość. Jenny i Garp by li ludźmi tak obsesy jnie my ślący mi, że nie zastanawiali się ani przez moment, dlaczego już wy jeżdżają, skoro tak niewiele zobaczy li z Europy. Jenny spakowała swoje pielęgniarskie stroje. W świadomości Garpa tkwił jeszcze ty lko „prezent” Charlotte, pozostawiony do uznania Tiny. My śl o ty m „prezencie” podtrzy my wała Garpa w czasie pisania „Pensjonatu Grillparzer”, ale jak miało go nauczy ć doświadczenie, wy mogi pisania nie zawsze idą w parze z wy mogami ży cia. Wy obraźnia podtrzy my wała go, kiedy pisał; teraz, kiedy przestał pisać, zapragnął Tiny.
Poszedł jej szukać na Kärntnerstrasse, ale kurwa od słoika z majonezem, która mówiła po angielsku, powiedziała mu, że Tina się wy niosła z dzielnicy pierwszej. – Tak to już jest – rzekła Wanga. – Zapomnij o Tinie. Garp uznał, że może o niej zapomnieć; żądza, jak to matka nazy wała, by ła w ty m sensie zdradliwa. A poza ty m czas, doszedł do wniosku, złagodził nieco jego odrazę do majonezowej wargi; nagle Wanga zaczęła mu się podobać. Wobec tego wziął ją dwukrotnie, ale jak nieraz miał się w ży ciu przekonać, pisarzowi, który właśnie skończy ł jakieś dzieło, wszy stko wy daje się rozczarowaniem. Spędzili w Wiedniu piętnaście miesięcy. By ł wrzesień – Garp i Helen mieli zaledwie po dziewiętnaście lat i Helen wkrótce musiała wracać na uczelnię. Jenny i Garp polecieli samolotem z Wiednia do Frankfurtu. Nieznaczne mrowienie, jakie Garp odczuwał w cały m ciele (zasługa Wangi), powoli ustąpiło. Kiedy my ślał o Charlotte, wy obrażał sobie, że powinna by ć szczęśliwa; ostatecznie nigdy nie musiała się wy nosić z dzielnicy pierwszej. Następnie polecieli z Frankfurtu do Londy nu; Garp raz jeszcze przeczy tał „Pensjonat Grillparzer” i miał nadzieję, że Helen go nie odrzuci. W drodze z Londy nu do Nowego Jorku Jenny przeczy tała opowiadanie. W porównaniu z ty m, nad czy m sama strawiła ponad rok, wy dało jej się nieobiecujące. Ale w sprawach literatury nigdy nie miała specjalnie wy rafinowanego smaku; zadziwiła ją natomiast wy obraźnia sy na. Znacznie później miała powiedzieć, że „Pensjonat Grillparzer” to według niej ty powa historia, jaką mógł wy my ślić chłopak bez prawdziwej rodziny. By ć może. Helen miała zaś później powiedzieć, że to właśnie zakończenie „Pensjonatu Grillparzer” daje przedsmak tego, jaki będzie świat według Garpa.
Pensjonat Grillparzer (zakończenie)
W jadalni Pensjonatu Grillparzer stanęliśmy oko w oko z Herr Theobaldem i pozostałą menażerią gości, którzy zepsuli nam wieczór. Wiedziałem (jak nigdy doty chczas), że ojciec zamierza się zdradzić jako szpieg Biura Tury sty cznego. – Ludzie, którzy chodzą na rękach! – powiedział. – Podglądający człowieka przez szparę pod drzwiami WC! – dodała babka. – O, to ten – wskazałem na małego ponurego mężczy znę przy stole w rogu jadalni, czekającego na śniadanie w towarzy stwie swoich przy boczny ch – człowieka od snów i węgierskiego śpiewaka. – On zarabia w ten sposób na ży cie – wy jaśnił nam Herr Theobald i, jak gdy by na potwierdzenie jego słów, mężczy zna, który stał na rękach, stanął na rękach. – Niech pan mu powie, żeby przestał – zażądał ojciec. – My wiemy, że on to potrafi robić. – Ale czy wiedzieli państwo, że on nie potrafi inaczej? – zapy tał znienacka człowiek od snów. – Czy wiedzieliście, że jego nogi są bezuży teczne? On w ogóle nie ma piszczeli. To cudowne, że może chodzić na rękach! Inaczej w ogóle by nie chodził.
Mężczy zna skinął głową, mimo że musiało mu by ć bardzo trudno zrobić to w tej pozy cji. – Proszę, niech pan siądzie – powiedziała matka. – Do kalectwa nie mam żadny ch zastrzeżeń – odezwała się śmiało babka. – Ale pan jest po prostu zły – rzekła do człowieka od snów. – Wie pan rzeczy, który ch pan nie ma prawa wiedzieć. Znał mój sen – zwróciła się do Herr Theobalda, jak gdy by zgłaszała mu popełnioną w jej pokoju kradzież. – Rzeczy wiście jest w nim coś złego – przy znał Herr Theobald. – Ale nie zawsze! A poza ty m zachowuje się coraz lepiej. Przecież to nie jego wina, że wie takie rzeczy. – Chciałem po prostu trochę panią rozsupłać – wy jaśnił babce człowiek od snów. – Pomy ślałem sobie, że to pani dobrze zrobi. Ostatecznie pani mąż nie ży je już ładny kawałek czasu i pora, żeby pani przestała się ty m snem tak przejmować. Nie pani jedna miała taki sen. – Proszę przestać! – zażądała babka. – Ale pani powinna wiedzieć – nalegał człowiek od snów. – Nie, daj spokój – wtrącił się Herr Theobald. – Ja jestem z Biura Tury sty cznego – oznajmił ojciec, prawdopodobnie nie mając nic lepszego do powiedzenia. – A niech to szlag! – zaklął Herr Theobald. – To nie jest wina Theobalda – zabrał głos śpiewak. – Wina jest nasza. To ładnie z jego strony, że nas toleruje, chociaż w ten sposób naraża swoją reputację. – Oni się ożenili z moją siostrą – dodał tonem wy jaśnienia Herr Theobald. – Są moją rodziną. Co mam zrobić w takiej sy tuacji? – Ożenili się z pana siostrą? – zapy tała matka. – Najpierw wy szła za mnie – wtrącił się człowiek od snów. – A potem usły szała, jak ja śpiewam – dodał śpiewak. – Tego żoną nie by ła nigdy – powiedział Theobald i wszy scy spojrzeli ze współczuciem na człowieka, który chodził ty lko na rękach. – Oni kiedy ś stanowili trupę cy rkową – wy jaśnił Theobald – ale mieli kłopoty natury polity cznej. – By liśmy najlepsi na Węgrzech – oświadczy ł śpiewak. – Czy może sły szeli państwo kiedy ś o Cy rku Szolnok? – Obawiam się, że nie – odparł poważnie ojciec. – Wy stępowaliśmy w Miszkolcu, Szegedzie i Debreczy nie – rzekł człowiek od snów. – W Szegedzie dwa razy – uzupełnił śpiewak. – Gdy by nie Rosjanie, dojechaliby śmy i do Budapesztu – oznajmił człowiek, który chodził na rękach. – Tak, to Rosjanie pozbawili go kości piszczelowy ch! – wy rwał się człowiek od snów. – Powiedz prawdę – wtrącił się śpiewak. – On się urodził bez piszczeli. Ale rzeczy wiście z Rosjanami nie mogliśmy wy trzy mać. – Chcieli niedźwiedzia wsadzić do pudła – wy jaśnił człowiek od snów. – Powiedz prawdę – zażądał Theobald. – Uratowaliśmy przed nimi jego siostrę – powiedział człowiek, który chodził na rękach. – W tej sy tuacji muszę ich trzy mać – rzekł Theobald. – A oni ciężko pracują na ży cie. Ale kogo w ty m kraju interesują ich numery ? To sztuka węgierska. Tu nie ma trady cji, jeśli chodzi
o jazdę niedźwiedzi na unicy klach. A te cholerne sny dla nas, wiedeńczy ków, też nie mają żadnego znaczenia. – Powiedz prawdę – nastawał człowiek od snów. – To dlatego, że opowiadałem niewłaściwe sny. Pracowaliśmy w nocny m klubie na Kärntnerstrasse, ale nas stamtąd przepędzili. – Nie powinieneś by ł opowiadać im tamtego snu – rzekł poważnie śpiewak. – To by ła także wina twojej żony – powiedział człowiek od snów. – Ona by ła wtedy twoją żoną – sprostował śpiewak. – Błagam was, dajcie już spokój! – poprosił Theobald. – Wy stępujemy na balach dobroczy nny ch na rzecz chory ch dzieci – powiedział człowiek od snów. – I niektóry ch szpitali państwowy ch, zwłaszcza w okresie świąt Bożego Narodzenia. – Powinniście bardziej wy korzy sty wać niedźwiedzia – doradził im Herr Theobald. – Porozmawiaj o ty m ze swoją siostrą – odparł śpiewak. – To jej niedźwiedź, ona go tresowała, przez nią zrobił się leniwy, niechlujny i nabrał ohy dny ch zwy czajów. – On jeden się ze mnie nie wy śmiewa – powiedział człowiek, który chodził ty lko na rękach. – Mam już tego wszy stkiego dosy ć – oświadczy ła babka. – To coś koszmarnego. – Szanowna pani – zwrócił się do niej Herr Theobald – chcieliśmy ty lko wy jaśnić, że nie mamy nic złego na my śli. Czasy są ciężkie. Kategoria B jest mi niezbędnie potrzebna dla przy ciągnięcia większej liczby tury stów, a ja w swoim sumieniu nie potrafiłby m wy rzucić Cy rku Szolnok. – W swoim sumieniu, niech go świnia powącha! – wy krzy knął człowiek od snów. – Po prostu boi się swojej siostry. Nawet mu się nie śni nas wy rzucać. – Gdy by mu się śniło, na pewno by ś o ty m wiedział! – wy krzy knął człowiek stojący na rękach. – Boję się tego zwierzaka – przy znał Herr Theobald. – Zrobi wszy stko, co ona mu każe. – Nie mów o nim „ten zwierzak” – zwrócił mu uwagę człowiek na rękach. – To bardzo przy zwoity niedźwiedź, nigdy nikomu nie zrobił krzy wdy. Wiesz doskonale, że nie ma pazurów, a i zębów niewiele. – Biedaczy sko strasznie się męczy przy jedzeniu – przy znał Herr Theobald. – Jest już dość stary i obrzy dliwy. Przez ramię ojca widziałem, jak zapisuje w swoim wielkim notatniku: „Zidiociały niedźwiedź i bezrobotny cy rk. Siostra gra pierwsze skrzy pce w rodzinie”. W ty m momencie na chodniku przed pensjonatem zobaczy liśmy kobietę z niedźwiedziem. Rankiem ruch na ulicy by ł niewielki. Zgodnie z przepisami, trzy mała oczy wiście zwierzę na smy czy, ale właściwie ty lko sy mbolicznie. Kobieta, w swoim zaskakujący m czerwony m turbanie na głowie, chodziła tam i z powrotem za leniwie pedałujący m na unicy klu niedźwiedziem, który bez trudu pokony wał odległość między jedny m a drugim zegarem parkingowy m, od czasu do czasu jedy nie, przy zawracaniu, opierając się łapą o słupek. Widać by ło, że jest bardzo utalentowany m unicy klistą, ale jednocześnie nie ulegało wątpliwości, że unicy kl to dla niego ślepy zaułek, że nie zrobi w tej dziedzinie żadnego postępu. – Powinna go już zabrać z ulicy – powiedział zatroskany Herr Theobald. – Właściciele sąsiadującej z nami ciastkarni skarżą się. Mówią, że niedźwiedź odstrasza im klientów. – Przeciwnie, on przy ciąga klientów! – wy krzy knął człowiek na rękach. – Jedny ch przy ciąga, inny ch odstrasza – wy jaśnił człowiek od snów. Zrobił się nagle ponury,
jakby się załamał pod wpły wem własnej głębi. Tak nas frapowały sztuczki Cy rku Szolnok, że zupełnie zapomnieliśmy o starej Johannie. Kiedy matka zobaczy ła, że babka popłakuje z cicha, poleciła mi przy prowadzić samochód. – To przekroczy ło jej wy trzy małość – wy szeptał ojciec do Theobalda. Cy rk Szolnok robił wrażenie zawsty dzonego. Kiedy wy szedłem na zewnątrz, podjechał do mnie na unicy klu niedźwiedź i wręczy ł mi kluczy ki; samochód stał zaparkowany przy krawężniku. – Nie każdy lubi, żeby mu podawano kluczy ki w ten sposób – zwrócił uwagę swojej siostrze Herr Theobald. – Och, pomy ślałam sobie, że jemu się to spodoba – odparła, mierzwiąc mi włosy. By ła ponętna mniej więcej jak barmanka, to znaczy głównie w nocy. W świetle dzienny m widać by ło, że jest starsza od brata, a nawet starsza od obu swoich mężów. Z czasem, pomy ślałem, przestanie by ć dla nich – odpowiednio – kochanką i siostrą, a zacznie by ć dla wszy stkich matką. Dla niedźwiedzia już jest. – Podjedź tutaj – poleciła mu. Podjechał apaty cznie na wskazane miejsce, przy trzy mując się zegara. Oblizał niewielką szklaną tarczę. Kobieta pociągnęła za smy cz. Niedźwiedź spojrzał na nią. Pociągnęła ponownie. Niedźwiedź bezczelnie zaczął pedałować, najpierw w jedną, potem w drugą stronę. Widząc, że ma widownię, wy raźnie się oży wił, zaczął się popisy wać. – Ty lko nie próbuj żadny ch sztuczek – ostrzegła go, ale niedźwiedź pedałował coraz szy bciej i szy bciej, przed siebie i do ty łu, biorąc ostre zakręty i klucząc między zegarami. Kobieta musiała wy puścić z ręki smy cz. – Duna, przestań! – krzy knęła, ale straciła już całkowicie panowanie nad niedźwiedziem. W pewny m momencie zwierzę przejechało za blisko krawężnika i rzuciło nim silnie o zderzak zaparkowanego samochodu. Niedźwiedź usiadł na chodniku, koło unicy kla. Najwy raźniej nic mu się poważnego nie stało, ale by ł bardzo zawsty dzony i nikt się nie śmiał. – Och, Duna – powiedziała siostra z naganą, ale podeszła i kucnęła przy nim. – Duna, Duna – strofowała go łagodnie. Niedźwiedź potrząsnął swoim wielkim łbem; nie chciał na nią patrzeć. Na sierści, koło py ska, snuła mu się cienka nitka śliny i kobieta wy tarła mu ją ręką; niedźwiedź odsunął jej dłoń łapą. – Zapraszam na przy szłość! – wy krzy knął nieszczęsny Herr Theobald, kiedy wsiedliśmy do samochodu. Matka siedziała z zamknięty mi oczy ma, masując sobie palcami skronie; w ten sposób wy dawała się nie sły szeć nic z tego, co mówiliśmy. Twierdziła, że to jej jedy na obrona przed taką kłótliwą rodziną. Nie chciałem już nic mówić, jak to zwy kle robiłem, na temat obchodzenia się z naszy m samochodem, ale widziałem, że ojciec usiłuje zachować spokój i porządek; miał rozłożony na kolanach swój wielki notatnik, jakby śmy właśnie zakończy li najnormalniejszą w świecie inspekcję. – Co mówi licznik? – zapy tał. – Ktoś nawinął trzy dzieści pięć kilometrów – odparłem. – To musiał by ć ten potworny niedźwiedź – oświadczy ła babka. – Na ty lny m siedzeniu są jego kudły. I czuję smród. – Ja nic nie czuję – powiedział ojciec. – I perfumy tej Cy ganki w turbanie – dodała babka. – To wszy stko unosi się w powietrzu. –
Ojciec i ja pociągnęliśmy nosami. Matka nie przestawała masować sobie skroni. Na podłodze, obok pedałów hamulca i sprzęgła, zobaczy łem kilka zielony ch wy kałaczek, które węgierski śpiewak miał zwy czaj nosić w kąciku ust jak bliznę. Nie wspomniałem o nich ani słowem. W zupełności wy starczy ło wy obrazić sobie ich wszy stkich na mieście w naszy m samochodzie. Śpiewak za kierownicą, obok niego człowiek na rękach, wy machujący przez okno nogami. Z ty łu zaś między człowiekiem od snów a jego by łą żoną – szorując wielkim łbem o wy bity tapicerką sufit samochodu, z ruchliwy mi łapskami spoczy wający mi teraz swobodnie na wielkim podołku – stary niedźwiedź rozwalony błogo jak pijaczy na. – Biedni ludzie – powiedziała matka z ciągle zamknięty mi oczami. – Kłamcy i kry minaliści – rzekła babka. – Misty cy, uciekinierzy i zdegenerowane zwierzęta. – Robili, co mogli – dodał ojciec – ale im się nie powiodło. – Lepiej by im by ło w zoo – powiedziała babka. – Ja tam się świetnie bawiłem – oświadczy ł Robo. – Trudno się wy dostać z kategorii C – zauważy łem. – Spadli poniżej Z – warknęła stara Johanna. – Zniknęli z ludzkiego alfabetu. – Uważam, że sprawa wy maga listu – odezwała się matka. Ale ojciec uniósł rękę, jakby miał zamiar nas pobłogosławić, więc umilkliśmy. Pisał właśnie w swoim wielkim notatniku i chciał mieć spokój. Jego twarz by ła surowa. Wiedziałem, że babka jest pewna jego werdy ktu. Matka zdawała sobie sprawę, że dy skusja na nic się nie zda. Robo by ł już znudzony. Ja lawirowałem wśród wąskich uliczek; postanowiłem jechać Spiegelgasse do Lobkowitzplatz. Spiegelgasse jest tak wąska, że widzi się w wy stawach sklepowy ch odbicia świateł własnego samochodu, a ja odnosiłem wrażenie, że nasza przejażdżka po Wiedniu to jak gdy by przenikanie się obrazów, coś w ty m rodzaju jak zdjęcia trikowe w filmie, a my jakby śmy odby wali bajkową podróż po mieście lalek. Kiedy babka już zasnęła w samochodzie, matka powiedziała: – Nie sądzę, żeby w ty m wy padku zmiana kategorii miała jakiekolwiek znaczenie. – Nie, rzeczy wiście, żadnego – zgodził się z nią ojciec. Trudno mu by ło odmówić racji, aczkolwiek miały minąć lata, zanim po raz drugi udało mi się zobaczy ć Pensjonat Grillparzer.
Kiedy umarła babka, nagle i we śnie, matka oznajmiła, że ma dosy ć podróżowania. Prawdziwą przy czy ną tej decy zji by ł jednak fakt, że to ją teraz zaczął nawiedzać sen babki. – Konie są takie chude – powiedziała mi kiedy ś. – To znaczy, ja wiedziałam, że one będą chude, ale przecież nie do tego stopnia. A ry cerze... cóż, też wiedziałam, że będą wy nędzniali, ale nie aż tak. Ojciec rzucił pracę w Biurze Tury sty czny m i przeniósł się do miejscowej agencji detekty wisty cznej, specjalizującej się w hotelach i domach towarowy ch. By ł z tej odmiany zadowolony, chociaż odmawiał pracy w okresie świąt Bożego Narodzenia, kiedy, jak twierdził, niektóry m ludziom należy pozwolić na małe kradzieże. Moi rodzice w miarę starzenia się jak gdy by łagodnieli i wy daje mi się, że pod koniec by li chy ba zupełnie szczęśliwi. Potęgę snu babki przy ćmiły fakty ży cia, a w szczególności to, co stało się z Robo. Robo poszedł do szkoły pry watnej i by ł tam nawet bardzo lubiany, ale zginął od
bomby domowej roboty na pierwszy m roku uniwersy tetu. Nie zajmował się nawet polity ką. W swoim ostatnim liście do rodziców pisał: „Brak dy stansu do siebie wśród rady kalny ch ugrupowań studenckich jest w znaczny m stopniu przeceniany. A poza ty m jedzenie jest obrzy dliwe”. Potem Robo poszedł na wy kład z historii i jego sala wy leciała w powietrze. Po śmierci rodziców przestałem palić i zacząłem znów podróżować. Swoją drugą żonę zabrałem do Pensjonatu Grillparzer, z pierwszą nie dojechałem nawet do Wiednia. Grillparzer nie utrzy mał długo kategorii B, którą zawdzięczał ojcu, a w czasach, kiedy tam by łem po raz drugi, wy my kał się już wszelkiej klasy fikacji. Zarządzała nim siostra Herr Theobalda. Jej wy zy wający urok przeminął, ustępując miejsca pozbawionemu seksu cy nizmowi ty powemu dla niektóry ch stary ch panien. Zrobiła się zupełnie bezkształtna, a włosy farbowała na jasny brąz, tak że jej głowa przy pominała miedziany druciak do czy szczenia garnków. Nie pamiętała mnie i odnosiła się podejrzliwie do moich py tań. My ślała zapewne, że skoro tak dużo wiem na temat jej dawny ch przy jaciół, to pracuję w policji. Węgierski śpiewak poszedł sobie, uwiódłszy swoim głosem inną kobietę. Człowieka od snów zabrano do szpitala dla wariatów. Jego własne sny przerodziły się w koszmary i co noc stawiał na nogi cały pensjonat przeraźliwy mi wrzaskami. Jego usunięcie z tego zwariowanego miejsca, powiedziała siostra Theobalda, by ło niemal jednoczesne z utratą kategorii B przez pensjonat. Herr Theobald nie ży ł. Upadł w kory tarzu, trzy mając się za serce, kiedy pewnej nocy podchodził, jak mu się wy dawało, złodzieja. Ale by ł to ty lko Duna, wiecznie niezadowolony niedźwiedź, ubrany w prążkowany garnitur człowieka od snów. Dlaczego siostra pana Theobalda przebrała w ten sposób niedźwiedzia, nikt mi nie umiał wy jaśnić, w każdy m razie widok ponurego by dlaka, pedałującego na unicy klu w ciuchach po wariacie, wy starczy ł, żeby śmiertelnie przestraszy ć Herr Theobalda. Człowiek, który chodził ty lko na rękach, też wpadł w poważne kłopoty. Zahaczy ł się zegarkiem o wrąbek schodów ruchomy ch i nie mógł w porę zeskoczy ć; krawat, którego rzadko uży wał, ponieważ wlókł mu się po ziemi, wkręcił się w schody na samy m końcu i po prostu go udusił. Za nim uformowała się kolejka ludzi, którzy dreptali w miejscu – krok do ty łu, trochę do przodu i znów krok do ty łu. Trwało dosy ć długo, zanim znalazł się ktoś, kto zebrał się na odwagę i przeszedł nad nim. Świat jest pełen niezamierzenie okrutny ch mechanizmów, zgubny ch dla ludzi, którzy chodzą na rękach. Po ty m wszy stkim, wy znała mi siostra Theobalda, pensjonat Grillparzer spadł z klasy C jeszcze niżej. W miarę jak obowiązki zarządzania absorbowały ją coraz bardziej, miała mniej czasu dla Duny i niedźwiedź popadał w starczą demencję, nabierając coraz gorszy ch oby czajów. Kiedy ś pogonił listonosza po marmurowy ch schodach z taką szy bkością, że mężczy zna przewrócił się i złamał nogę w stawie biodrowy m. Doniesiono o ty m władzom i wy egzekwowano stare zarządzenie władz miejskich, zabraniające trzy mania na swobodzie zwierząt w miejscach publiczny ch. Duna został uwięziony w Pensjonacie Grillparzer. Przez jakiś czas siostra Theobalda trzy mała go w klatce na dziedzińcu, ale tam drażniły go psy i dzieci, a z pokojów wy chodzący ch na tę stronę wrzucano mu do klatki jedzenie (i gorsze rzeczy ). Duna zatracił swoje niedźwiedzie oby czaje, zrobił się złośliwy – udawał na przy kład, że zapada w sen – i zjadł komuś większą część kota. Po tej historii dwukrotnie próbowano go otruć, w wy niku czego niedźwiedź odmówił przy jmowania jakichkolwiek pokarmów w ty m niebezpieczny m otoczeniu. Nie pozostawało nic innego, jak ty lko oddać go do zoo
w Schönbrunnie, ale zachodziła wątpliwość, czy go przy jmą. Bezzębny i chory, może nawet zakaźnie, a poza ty m długo traktowany jak człowiek, nie by ł przy stosowany do ży cia w znacznie łagodniejszy ch warunkach ogrodu zoologicznego. Pomieszczenie, w który m sy piał na dziedzińcu Pensjonatu Grillparzer, przy czy niło się do zaostrzenia jego dolegliwości reumaty czny ch, przez co bezpowrotnie stracił swoją jedy ną umiejętność, jaką by ła jazda na unicy klu. Kiedy po raz pierwszy spróbował tej sztuczki w zoo, naty chmiast się przewrócił. Ktoś zaczął się śmiać. A wy starczy ło, by raz ktoś się roześmiał z tego, co Duna robi, wy jaśniła siostra Theobalda, żeby niedźwiedź więcej tego nie powtórzy ł. Stał się w końcu przedmiotem ogólnego politowania na terenie Schönbrunnu, gdzie umarł w niespełna dwa miesiące od przeprowadzki. Zdaniem siostry Theobalda, Duna zszedł z tego świata w wy niku upokorzenia – dostał bowiem wy sy pki rozsianej po całej jego potężnej piersi, którą w konsekwencji trzeba by ło ogolić. Ogolony niedźwiedź, jak się wy raził który ś z członków zarządu zoo, potrafi się zawsty dzić na śmierć. Stojąc na zimny m dziedzińcu pensjonatu, patrzy łem na pustą klatkę po niedźwiedziu. Ptaki nie zostawiły nawet jednej pestki, ale w rogu wznosiła się góra skamieniały ch niedźwiedzich odchodów – tak wy zuty ch z wszelkiego ży cia, a nawet odoru, jak trupy w dotkniętej kataklizmem Pompei. Nie mogłem się oprzeć my śli o Robo; z niedźwiedzia zostało mimo wszy stko więcej. W samochodzie dokonałem następnego przy gnębiającego odkry cia: licznik nie wskazy wał ani o kilometr więcej, nikt nie przejechał po kry jomu ani jednego kilometra. Nie by ło już nikogo, kto mógłby sobie na takie rzeczy pozwolić. – Jak ty lko znajdziemy się w bezpiecznej odległości od twojego ukochanego Pensjonatu Grillparzer – powiedziała moja druga żona – chciałaby m, żeby ś mi wy jaśnił, po co mnie przy wiozłeś w to obskurne miejsce. – To długa historia – przy znałem. Wy dawało mi się, że w opowieściach siostry Theobalda o ży ciu zauważy łem dziwny brak i entuzjazmu, i gory czy. Snuła swoją historię beznamiętnie niczy m gawędziarz przy zwy czajony do nieszczęśliwy ch zakończeń, jak gdy by w ży ciu jej czy towarzy szy nigdy nie by ło dla niej nic egzoty cznego – jak gdy by zawsze dokony wali absurdalny ch i beznadziejny ch prób awansowania do wy ższej kategorii.
VII
JESZCZE O ŻĄDZY
No i wy szła za niego za mąż; zrobiła to, o co prosił. Helen uznała, że jak na początek, opowiadanie jest zupełnie dobre. Staremu Tinchowi też się podobało. – Jest nasy cone atmosferą o-o-obłędu i smutku – powiedział Garpowi. Poradził mu też, żeby wy słał „Pensjonat Grillparzer” do jego ulubionego czasopisma. Garp czekał trzy miesiące na taką odpowiedź:
Opowiadanie jest zaledwie średnio interesujące, a poza tym nie wnosi nic nowego ani w dziedzinie języka, ani formy. Niemniej dziękujemy za udostępnienie nam tekstu.
Garp by ł zakłopotany ; pokazał odmowę Tinchowi. Tinch też by ł zakłopotany. – Widocznie interesuje ich jakaś n-n-nowsza proza – powiedział. – A na czy m to polega? – zapy tał Garp. Tinch przy znał, że właściwie nie wie. – Nowa proza kładzie chy ba nacisk na języ k i f-f-formę – powiedział. – Ale tak naprawdę to nie wiem, czy m się zajmuje. Czasami s-s-samą sobą, wy daje mi się. – Samą sobą? – zdziwił się Garp. – Rodzaj powieści o p-p-powieści – wy jaśnił Tinch. Garp w dalszy m ciągu nie rozumiał, o co chodzi, ale dla niego by ło ważne, że opowiadanie
podobało się Helen. Niemal piętnaście lat później, po opublikowaniu przez Garpa trzeciej powieści, ten sam redaktor ulubionego pisma Tincha miał napisać do Garpa list. List ogromnie pochlebny w stosunku do autora i do jego pracy i zawierający prośbę, aby Garp przesłał coś ze swoich najnowszy ch rzeczy do ulubionego pisma Tincha. Ale S.T. Garp by ł pamiętliwy i zapalczy wy jak borsuk. Znalazł stary list odrzucający „Pensjonat Grillparzer”, w który m określono opowiadanie jako „zaledwie średnio interesujące”; list by ł tak pozalewany kawą, że aż zrobił się szty wny, i ty le razy składany, że na zagięciach się poprzedzierał, ale Garp dołączy ł go do odpowiedzi, jaką wy stosował do redaktora ulubionego pisma Tincha. Odpowiedź Garpa brzmiała:
Uważam pismo Państwa za zaledwie średnio interesujące, a poza tym w dalszym ciągu nie dokonałem niczego nowego ani w dziedzinie języka, ani formy. Niemniej dziękuję za propozycję.
Garp miał głupią osobowość – czepiał się pamięcią wszy stkich obelg i odmów doty czący ch jego utworów. Całe szczęście, że Helen miała swoją własną silną osobowość, gdy by bowiem nie ceniła siebie wy soko, prawdopodobnie znienawidziłaby Garpa. A tak by li szczęśliwi. Wiele par ży je ze sobą i dopiero po jakimś czasie odkry wa, że się nie kochają; niektóre pary nigdy nie robią takiego odkry cia. Inni pobierają się i ta wiadomość dociera do nich często w zupełnie nieodpowiednim momencie ży cia. Co się ty czy Garpa i Helen, prawie się nie znali, ale mieli do siebie nosa – z uporem i premedy tacją pokochali się w jakiś czas po ślubie. Może dlatego, że jedno i drugie by ło tak pochłonięte własną karierą, nie analizowali nadmiernie swojego wzajemnego stosunku. Helen zrobiła dy plom w dwa lata po wstąpieniu na uniwersy tet; ty tuł doktora w dziedzinie literatury angielskiej uzy skała w wieku zaledwie dwudziestu trzech lat, a pierwszą pracę – adiunkta w college’u dla dziewcząt – w rok później. Garpowi napisanie pierwszej powieści zajęło pięć lat, ale miała to by ć dobra powieść, której zawdzięczał zupełnie niezłą opinię jak na młodego pisarza – mimo że nie przy niosła mu pieniędzy. Ale wtedy Helen pracowała na nich oboje. Przez cały czas, kiedy Helen się uczy ła, a Garp pisał, utrzy my wała ich Jenny. Książka Jenny okazała się znacznie bardziej zaskakująca dla Helen niż dla Garpa, który bądź co bądź wy chowy wał się z matką i nie by ł zdziwiony jej ekscentry cznością; przy wy kł do niej po prostu. Dla niego zaskakujące by ło powodzenie autobiografii Jenny ; nie spodziewał się też, że on sam zostanie znaną postacią, główny m bohaterem czy jejś książki, jeszcze zanim napisał swoją własną. Wy dawca, John Wolf, miał nigdy nie zapomnieć tego ranka, kiedy po raz pierwszy w jego wy dawnictwie zjawiła się Jenny Fields. – Jakaś pielęgniarka do pana – oznajmiła sekretarka, przewracając oczami, jakby ktoś ścigał jej szefa o ojcostwo. John Wolf i jego sekretarka nie mogli wiedzieć, że teczka Jenny jest taka ciężka z powodu maszy nopisu, który liczy ł 1158 stron.
– To jest o mnie – powiedziała Jenny, otwierając teczkę i wy ładowując maszy nopis na biurko. – Kiedy pan może to przeczy tać? John Wolf odniósł wrażenie, że kobieta domaga się, żeby przeczy tał książkę na poczekaniu. Rzucił okiem na pierwsze zdanie („Na ty m sprośny m świecie...”) i pomy ślał: o rany, jak ja się tego pozbędę. Później oczy wiście popadł w panikę, kiedy nie mógł znaleźć jej numeru telefonu, żeby powiedzieć, że – tak! – oczy wiście, że zamierza to wy dać! Skąd miał wiedzieć, że Jenny Fields by ła gościem Erniego Holma w Steer ing, gdzie co wieczór do późnej nocy wiedli długie rozmowy (zwy kłe rodzicielskie problemy, kiedy dwoje dziewiętnastolatków zamierza się pobrać). – Gdzie oni tak chodzą co wieczór? – py tała Jenny. – Wracają o drugiej albo o trzeciej, a wczoraj padało. Lało całą noc, a oni nawet nie mają samochodu. Chodzili do sali zapaśniczej. Helen oczy wiście miała klucz. A mata by ła wy godna i swojska jak łóżko. Za to dużo większa. – Mówią, że chcą mieć dzieci – narzekał Ernie. – A Helen powinna skończy ć studia. – Przy dzieciach Garp nigdy nie skończy książki. – Mimo wszy stko Jenny pomy ślała, że sama musiała czekać osiemnaście lat na to, żeby swoją zacząć. – Oboje są pracowici – powiedział Ernie, chcąc uspokoić siebie i Jenny. – Muszą – odparowała Jenny. – Nie rozumiem, dlaczego nie mogą po prostu by ć ze sobą – rzekł Ernie. – I jeśli próba się powiedzie, to dopiero niech się pobierają. Wtedy będzie czas na dziecko. – Nie rozumiem, dlaczego ludzie chcą ze sobą by ć – powiedziała Jenny Fields. Ernie poczuł się z lekka urażony. – Jak to, przecież ty chcesz by ć z Garpem, a ja chcę by ć z Helen. Naprawdę mi jej brak, kiedy jest na uczelni. – To wszy stko żądza – powiedziała Jenny złowieszczo. – Świat jest opętany żądzą. Ernie zaniepokoił się o nią na serio; nie wiedział, że już wkrótce stanie się sławna i bogata. – Może by ś się napiła piwa? – spy tał. – Nie, dziękuję – odparła Jenny. – To dobre dzieci – przy pomniał jej Ernie. – Ale w końcu na wszy stkich przy chodzi żądza – powiedziała Jenny posępnie i Ernie dy skretnie wy szedł do kuchni i otworzy ł jeszcze jedno piwo dla siebie. Najbardziej krępujący okazał się dla Garpa rozdział „Seksualnie podejrzanej” poświęcony właśnie żądzy. Co innego by ć sławny m dzieckiem urodzony m z małżeństwa, a co innego sławną historią młodzieńczy ch inty mny ch pragnień, które stają się własnością publiczną. Helen uważała to za bardzo zabawne, chociaż wy znała, że nie rozumie jego pociągu do prosty tutek. „Żądza sprawia, że najprzy zwoitsi ludzie przestają by ć sobą” – pisała Jenny Fields. To zdanie szczególnie rozwścieczy ło Garpa. – Cóż ona, do diabła, może na ten temat wiedzieć?! – wrzasnął. – Ona nigdy tego nie odczuwała. Nigdy w ży ciu. Dopiero mi autory tet! To tak jakby roślina wy powiadała się o mechanizmach działań ssaków! Ale inni recenzenci by li dla Jenny łaskawsi. I chociaż poważniejsze pisma beształy ją od czasu do czasu, to jednak środki masowego przekazu, ogólnie rzecz biorąc, ciepło odniosły się do jej książki. „Pierwsza autobiografia napisana z prawdziwie feministy cznego punktu widzenia,
w ty m samy m stopniu glory fikująca jeden sty l ży cia, co potępiająca inny ” – napisał ktoś. „Ta śmiała książka lansuje bardzo ważną tezę, że kobieta może mieć pełne ży cie bez jakichkolwiek związków natury seksualnej” – napisał ktoś inny. – W dzisiejszy ch czasach – ostrzegł Jenny John Wolf – kry ty ka albo traktuje książkę jako właściwy głos we właściwy m czasie, albo ją całkowicie lekceważy jako niewy pał. Książka Jenny została przy jęta jako właściwy głos we właściwy m czasie. Siedząc jednak w biały m pielęgniarskim stroju w restauracji, do której John Wolf zapraszał ty lko swoich ulubiony ch autorów, Jenny poczuła się nieswojo wobec słowa „feminizm”. Nie by ła pewna, co ono znaczy, ale samo jego brzmienie kojarzy ło jej się z kobiecą higieną osobistą i kuracją Valentine’a. Ostatecznie z zawodu by ła pielęgniarką. Powiedziała więc nieśmiało, że ty lko dokonała właściwego, jak jej się wy daje, wy boru co do sposobu ży cia, a że ten wy bór nie jest specjalnie popularny, by ła zmuszona powiedzieć coś na jego obronę. O ironio, cała gromada młody ch kobiet z Uniwersy tetu Stanowego Flory dy w Tallahassee uznała wy bór Jenny za bardzo popularny ; wy wołały nawet pewną kontrowersję swoimi zaplanowany mi ciążami. Przez pewien czas w Nowy m Jorku ten sy ndrom by ł nazy wany przez niezależnie my ślące kobiety „popadaniem w fieldy zm”. Ale dla Garpa by ło to zawsze popadanie w grillparzery zm. Co do Jenny, uważała, że kobieta – na równi z mężczy zną – powinna mieć przy najmniej prawo do świadomego decy dowania o swoim ży ciu; jeśli to oznacza feminizm, powiedziała, to owszem, jest feministką. John Wolf polubił Jenny bardzo i jak mógł, ostrzegał ją przed niezrozumieniem zarówno ataków na jej autobiografię, jak i pochwał. Ale Jenny i tak nigdy w pełni nie pojęła, jak bardzo polity czna by ła to książka ani tego, że może zostać wy korzy stana jako taka. – Jestem z wy kształcenia pielęgniarką – powiedziała później w jedny m ze swoich rozbrajający ch wy wiadów. – Pielęgniarstwo by ło pierwszy m zawodem, który polubiłam i który chciałam wy kony wać. Niesienie pomocy ludziom chory m, którzy nie mogą sobie sami pomóc, wy dało mi się po prostu zajęciem szczególnie prakty czny m dla kogoś, kto jest zdrów – a ja zawsze by łam zdrowa. I taka jest również intencja mojej książki. Zdaniem Garpa, jego matka nigdy nie przestała by ć pielęgniarką. Pielęgnowała go przez całą szkołę Steer ing. Odegrała rolę sumiennej akuszerki w stosunku do dziwnej historii własnego ży cia; wreszcie została pielęgniarką wielu kobiet z problemami poszukujący ch jej rady ; sły nny m uosobieniem siły. Nagły sukces „Seksualnie podejrzanej” Jenny Fields ujawnił bowiem rzesze kobiet postawiony ch przed wy borem sty lu ży cia – poczuły się one zachęcone jej przy kładem podejmowania niepopularny ch decy zji. Mogłaby redagować kącik porad w dowolny m piśmie, ale w obecnej chwili Jenny Fields skończy ła z pisaniem, tak jak już kiedy ś skończy ła z nauką i – z Europą. W jakiś sposób jednak nigdy nie skończy ła z pielęgniarstwem. Jej ojciec, król obuwia, dogłębnie wstrząśnięty zmarł na atak serca wkrótce po opublikowaniu „Seksualnie podejrzanej” i chociaż matka Jenny nigdy nie obciążała tą tragedią książki – a i Jenny również nie poczuwała się do winy – to jednak Jenny wiedziała, że matka nie może by ć sama. Odwrotnie niż córka, miała nawy k ży cia z kimś; by ła już stara i Jenny wy obrażała sobie, jak tłucze się po swoim wielkim domu w Dog’s Head Harbor, zupełnie bez celu, pozbawiona resztek zdrowego rozsądku pod nieobecność swojego partnera. Jenny zajęła się więc matką i właśnie w wielkim rodzinny m domostwie w Dog’s Head Harbor zapoczątkowała poradnictwo dla kobiet, które szukały wsparcia w jej prakty cznej
umiejętności podejmowania decy zji. – Nawet niesamowity ch decy zji – jęczał Garp, ale sam by ł szczęśliwy i zadbany. Niemal naty chmiast urodziło im się dziecko. Chłopiec imieniem Duncan. Garp często żartował, że to właśnie przez Duncana jego pierwsza powieść miała takie krótkie rozdziały. Pisał bowiem w przerwach pomiędzy karmieniem, spaniem i przewijaniem. „By ła to powieść krótkich odcinków – powiedział później. – A zasługa należała wy łącznie do Duncana”. Helen codziennie chodziła na uczelnię; zgodziła się na dziecko ty lko pod warunkiem, że Garp się nim zajmie. Garpowi bardzo odpowiadała idea siedzenia w domu. Pisał i zajmował się Duncanem; gotował i pisał, i znów zajmował się Duncanem. Helen wracała do całkiem zadowolonego strażnika domowego ogniska. Jak długo Garp robił postępy w pisaniu, żadne obowiązki, obojętne, jak bezmy ślne, nie by ły w stanie wy prowadzić go z równowagi. Prawdę powiedziawszy, im bardziej by ły one bezmy ślne, ty m lepiej. Na dwie godziny dziennie zostawiał Duncana pod opieką kobiety, która mieszkała pod nimi; szedł wtedy do hali sportowej. Później stał się osobliwością żeńskiego college’u, w który m uczy ła Helen, biegając bez końca wokół pola hokejowego albo po pół godziny skacząc ze skakanką w kącie sali gimnasty cznej. Brakowało mu zapasów i narzekał, że Helen nie przy jęła pracy na jakiejś uczelni, gdzie by łaby druży na zapaśnicza. Helen narzekała, że wy dział anglisty ki jest za mały i że nie ma mężczy zn wśród słuchaczy, ale praca by ła w sumie dobra i postanowiła się jej trzy mać, dopóki nie trafi się coś lepszego. Wszy stko w Nowej Anglii jest przy najmniej blisko. Bo musieli przecież odwiedzać Jenny na wy brzeżu i Erniego w Steer ing. Garp zabierał Duncana do sali zapaśniczej w Steer ing i tam go dosłownie turlał jak piłkę. – Tutaj twój tata walczy ł – powiedział mu kiedy ś. – Tutaj twój tata robił wszy stko – uzupełniła Helen, mając oczy wiście na my śli poczęcie Duncana i swoją pierwszą deszczową noc z Garpem w zamkniętej pustej Hali Sportowej Seabrooka na ciepły ch czerwony ch matach, rozciągający ch się od ściany do ściany. – No, wreszcie mnie dopadłeś – szepnęła mu wtedy ze łzami, ale Garp leżał rozkrzy żowany na macie, zastanawiając się, kto właściwie dopadł kogo.
Po śmierci matki Jenny odwiedzała ich częściej, chociaż Garp nie lubił tego, co nazy wał jej entourage’em. Jenny mianowicie podróżowała z grupką najbardziej zagorzały ch wielbicielek albo z przy padkowy mi osobami, które uważały się za uczestniczki tak zwanego ruchu kobiecego; często chodziło im o poparcie albo rekomendację. Nieraz by ła jakaś sprawa czy akcja, która domagała się jej białego pielęgniarskiego stroju na mównicy, chociaż Jenny rzadko mówiła dużo i długo. Zwy kle po cudzy ch przemówieniach przedstawiano autorkę „Seksualnie podejrzanej”. W sakramentalny m pielęgniarskim stroju łatwo ją by ło poznać. W wieku pięćdziesięciu lat Jenny Fields zachowała dobrą sportową sy lwetkę, by ła czerstwa i niezby t urodziwa. Wstawała i mówiła: „To jest słuszne” albo czasami „Nie, to jest niesłuszne” – zależnie od okoliczności. Postawiona nieraz przed trudny m wy borem, podejmowała własne ży ciowe decy zje i można by ło na niej polegać, że w sprawach kobiecy ch stanie po właściwej stronie. Dorobiona do tego wszy stkiego moty wacja przy prawiała Garpa o trwające wiele dni ataki
wściekłości. Redaktorka jednego z pism kobiecy ch zapy tała go, czy mógłby udzielić wy wiadu jako sy n sły nnej feministki. Kiedy odkry ła, jak wy gląda ży cie, które sobie wy brał, i rolę „gospody ni domowej”, w jakiej wy stępował, według jej żartobliwego określenia, Garp zaatakował ją ostro. – Robię to, na co mam ochotę – powiedział. – I proszę nie wy my ślać na to żadnej nazwy. Robię to, na co mam ochotę, i moja matka nigdy nie robiła nic innego – ty lko to, na co miała ochotę. Redaktorka naciskała: twierdziła, że jest rozgory czony. Oczy wiście, powiedziała, niełatwo by ć nieznany m pisarzem, będąc zarazem sy nem kobiety, której książkę zna cały świat. Garp odparował, że przy kro jest by ć jedy nie niezrozumiany m i że on nie zazdrości swojej matce sukcesu, a ty lko nie lubi jej niektóry ch nowy ch przy jaciółek. „Ty ch pasoży tów, które z niej ży ją” – jak się wy raził. W arty kule zamieszczony m w piśmie kobiecy m podkreślono, że Garp też ży je ze swojej matki, i to bardzo wy godnie, i że nie ma najmniejszego prawa potępiać ruchu kobiecego. Wtedy po raz pierwszy Garp spotkał się z określeniem „ruch kobiecy ”. W parę dni później odwiedziła go Jenny ; by ła z nią jedna z jej bojówkarek, jak je nazy wał Garp: wielka, milcząca, ponura baba, która stała przy czajona w drzwiach i nie chciała zdjąć płaszcza. Przy glądała się czujnie małemu Duncanowi, jak gdy by z wy raźny m obrzy dzeniem oczekiwała momentu, kiedy dzieciak jej dotknie. – Helen jest w bibliotece – wy jaśnił Garp. – A ja się właśnie wy bierałem z Duncanem na spacer. Pójdziesz z nami? Jenny spojrzała py tająco na wielkie babsko; kobieta wzruszy ła ramionami. Garp uważał, że największą słabością Jenny od czasu jej sukcesu by ło to, że wedle jego słów, dała się wy korzy sty wać wszy stkim upośledzony m i niepewny m kobietom, które żałowały, że to nie one napisały „Seksualnie podejrzaną” albo coś równie wziętego. Garpa złościło, że we własny m mieszkaniu sterczy zastraszony przez milczącą towarzy szkę matki, kobietę tak wielką, że z powodzeniem mogłaby by ć gory lem Jenny. A może właśnie jest, pomy ślał. Oczy ma wy obraźni ujrzał matkę w eskorcie potężnej lesbii – zawziętej morderczy ni, do której obowiązków należała ochrona białego stroju Jenny przed łapami mężczy zn. – Czy coś jest nie w porządku z języ kiem tej kobiety, mamo? – spy tał Garp szeptem. Wy niosłe milczenie olbrzy mki działało mu na nerwy ; Duncan usiłował nawiązać z nią rozmowę, ale kobieta przy gważdżała go ty lko spojrzeniem. Jenny spokojnie poinformowała Garpa, że kobieta nie mówi, ponieważ nie ma języ ka. Dosłownie. – Ma obcięty – wy jaśniła. – Jezu – szepnął Garp. – Jak to się stało? Jenny przewróciła oczami; zwy czaj, którego naby ła od swojego sy na. – Ty chy ba zupełnie nic nie czy tasz – powiedziała. – Nigdy ci nie zależało, żeby by ć na bieżąco i wiedzieć, co się dzieje na świecie. – To, co się dzieje na świecie, nigdy, zdaniem Garpa, nie by ło tak ważne, jak to, co się działo w jego wy obraźni, a więc to, nad czy m pracował. Jedną z rzeczy, które go najbardziej drażniły u matki od czasu, kiedy ruch kobiecy ją dosłownie zaanektował, by ło wieczne omawianie „spraw aktualny ch”. – Aha, to jest właśnie „sprawa aktualna”, tak? – zapy tał. – Sły nny wy padek z języ kiem, o który m powinienem sły szeć?
– O Boże – westchnęła Jenny znużona. – Żaden sły nny wy padek. To by ło całkowicie rozmy ślne. – Mamo, czy chcesz powiedzieć, że ktoś obciął tej kobiecie języ k? – Właśnie tak – odpowiedziała Jenny. – Jezus – jęknął Garp. – Nigdy nie sły szałeś o Ellen James? – spy tała Jenny. – Nie – przy znał. – Powstało już nawet stowarzy szenie takich kobiet – poinformowała go Jenny. – Z powodu tego, co przy trafiło się Ellen James. – A co jej się takiego przy trafiło? – spy tał Garp. – Kiedy miała jedenaście lat, zgwałciło ją dwóch mężczy zn – wy jaśniła Jenny. – A potem obcięli jej języ k, żeby nikomu nie mogła powiedzieć, kim by li ani jak wy glądali. Ty m głupcom nie przy szło do głowy, że jedenastoletnie dziecko umie pisać. Ellen James podała na piśmie bardzo dokładny ry sopis ty ch mężczy zn, który ch schwy tano i skazano. W więzieniu ktoś ich zamordował. – Aha. I to jest właśnie Ellen James? – szepnął, spoglądając na dużą milczącą kobietę z nowy m zupełnie szacunkiem. Jenny znów przewróciła oczami. – Nie, ona jest członkinią Stowarzy szenia Miłośniczek Ellen James. Ellen James to w dalszy m ciągu dziecko. Delikatna mała blondy neczka. – Czy chcesz powiedzieć, że członkinie tego stowarzy szenia nie mówią – spy tał Garp – tak jakby to one nie miały języ ków? – Nie, chcę powiedzieć, że one nie mają języ ków – wy jaśniła Jenny. – Członkinie tego stowarzy szenia mają obcięte języ ki. Na znak protestu przeciwko temu, co spotkało Ellen James. – O rany ! – Garp spojrzał na olbrzy mkę z nową niechęcią. – One się nazy wają jamesjanki – wy jaśniła Jenny. – Nie chcę więcej słuchać ty ch bzdur, mamo – uciął Garp. – No więc ta kobieta to jest właśnie jamesjanka, chciałeś przecież wiedzieć. – Ile lat ma teraz Ellen James? – zapy tał Garp. – Dwanaście. To się stało zaledwie rok temu. – A te jamesjanki, czy one mają swoje zebrania i wy bierają na nich prezesów i skarbników, i tego rodzaju historie? – Dlaczego nie zapy tasz jej? – Jenny wskazała sterczącą w drzwiach debilkę. – Przecież powiedziałeś, że nie chcesz więcej o ty m sły szeć. – Jak mogę ją spy tać, skoro nie ma języ ka? – sy knął Garp. – Ona pisze – powiedziała Jenny. – Wszy stkie jamesjanki noszą przy sobie małe notatniki, w który ch piszą to, co chcą powiedzieć. Wiesz, na czy m polega pisanie, prawda? Na szczęście wróciła Helen. Garp miał się jeszcze zetknąć z większą liczbą jamesjanek, ale chociaż wstrząsnęło nim to, co spotkało Ellen James, to jednak w stosunku do jej dorosły ch zgorzkniały ch naśladowniczek, które miały zwy czaj wręczania bilecików, odczuwał ty lko niesmak. Na bilecikach by ł mniej więcej taki tekst: „Cześć, jestem Marta. Jestem jamesjanką. Czy wiesz, co to są jamesjanki?”. A jeśli py tany nie wiedział, dostawał drugi bilecik.
Dla Garpa jamesjanki by ły kobietami, które stawiały jego matkę na piedestale po to, żeby ją wy korzy stać w walce o swoje pry mity wne cele. – Ja ci coś powiem na temat ty ch kobiet, mamo – powiedział kiedy ś do Jenny. – Najprawdopodobniej żadna z nich nie umiała się wy języ czy ć. Zapewne nigdy w ży ciu te kobiety nie miały i tak nic ciekawego do powiedzenia, więc wy rzeczenie się języ ka nie jest wielką ofiarą z ich strony. W gruncie rzeczy pewnie oszczędza im to wielu kłopotliwy ch sy tuacji. O ile rozumiesz, co mam na my śli. – Widzę, że brak ci współczucia – powiedziała Jenny. – Owszem, mam wiele współczucia dla Ellen James – odparł Garp. – Te kobiety same musiały cierpieć w inny sposób – oświadczy ła Jenny. – Dlatego chcą by ć bliżej siebie. – I jeszcze przy sporzy ć sobie cierpienia, tak, mamo? – Gwałt to problem wszy stkich kobiet. Garp szczególnie nie znosił „wszy stkoizmu” matki. Uważał, że jest to przy kład posuwania demokracji do idioty cznej skrajności. – Jest to również problem wszy stkich mężczy zn, mamo. Następny m razem, kiedy dojdzie do jakiegoś gwałtu, odetnę sobie kutasa i zawieszę na szy i. Czy i ta postawa zy ska twój szacunek? – Mówimy o szczery ch odruchach – powiedziała Jenny. – Mówimy o głupich odruchach – powiedział Garp. Miał jednak na zawsze zapamiętać swoją pierwszą jamesjankę – wielką babę, która przy szła wtedy do niego z matką; kiedy wy chodziła, wetknęła mu do ręki zapisany świstek, jakby to by ł napiwek. – Mama ma nowego gory la – szepnął do Helen, kiedy machali im na pożegnanie. Potem przeczy tał kartkę: „Twoja matka jest warta dwóch takich jak ty ”. Ale nie miał prawa narzekać na matkę; przez pierwsze pięć lat jego małżeństwa z Helen Jenny płaciła za nich wszy stkie rachunki. Garp żartował, że zaty tułował swoją pierwszą powieść „Kunktatorstwo”, ponieważ jej pisanie zajęło mu tak wiele czasu, ale pracował nad nią sy stematy cznie i starannie; Garp rzadko by wał kunktatorem. Powieść została zakwalifikowana jako history czna. Miejscem akcji by ł Wiedeń w latach wojny 1938–1945 i podczas okupacji radzieckiej. Główny bohater to młody anarchista, który po anszlusie musi się przy czaić: wy czekuje odpowiedniego momentu, żeby zadać hitlerowcom decy dujący cios. Czeka zby t długo. W gruncie rzeczy by łoby lepiej, gdy by uderzy ł przed aneksją Austrii, ale niczego nie może by ć pewien, a poza ty m jest za młody, żeby właściwie oceniać to, co się dzieje. Jednocześnie jego matka, wdowa, kulty wuje ży cie osobiste; obojętna na sprawy polity ki, dusi pieniądze swojego zmarłego męża. Podczas wojny młody anarchista pracuje jako dozorca w zoo w Schönbrunnie. Kiedy ludność Wiednia zaczy na na dobre głodować i nocne napady na zoo stają się powszechny m źródłem zaopatrzenia w ży wność, anarchista decy duje się na uwolnienie pozostały ch zwierząt, oczy wiście Bogu ducha winny ch, jeśli chodzi o kunktatorstwo jego ojczy zny i jej poddanie się hitlerowskim Niemcom. Ale w ty m czasie już i zwierzęta głodują; uwolnione pożerają anarchistę. „By ło to zupełnie naturalne” – pisał Garp. Zwierzęta z kolei padają ofiarą wy głodniałego tłumu, który plądruje Wiedeń, stanowiąc forpocztę wojsk radzieckich. To również by ło „zupełnie
naturalne”. Matka anarchisty, która przetrwała wojnę, ży je w radzieckiej strefie okupacy jnej (Garp osadził ją w ty m samy m mieszkaniu na Schwindgasse, które dzielił z Jenny ); wy rozumiałość skąpej wdowy wy czerpuje się w końcu pod wpły wem nieustanny ch okropności popełniany ch przez Rosjan – głównie gwałtów. Patrzy, jak miasto stopniowo powraca do stanu ugody i samozadowolenia, i z wielkim żalem wspomina własną bierność w okresie, kiedy hitlerowcy dochodzili do władzy. Wreszcie Rosjanie opuszczają Wiedeń; jest rok 1956 i miasto przy chodzi do siebie. Ale wdowa opłakuje sy na i zniszczony kraj; co weekend odby wa spacery po częściowo odbudowany m i znów zdrowy m zoo w Schönbrunnie, wspominając, jak potajemnie odwiedzała tu sy na podczas wojny. Dopiero rewolucja na Węgrzech skłania ją do podjęcia działania. Do Wiednia napły wają setki ty sięcy nowy ch uchodźców. Chcąc pobudzić bezwolne miasto – żeby nie siedziało z założony mi rękami i nie czekało, jak wtedy, na rozwój wy padków – matka usiłuje dokonać tego, co zrobił sy n: wy puszcza mianowicie zwierzęta z zoo w Schönbrunnie. Ale teraz zwierzęta są dobrze odży wione i zadowolone; nieliczne ty lko udaje jej się nakłonić do opuszczenia klatek, a te, które wy chodzą, są i tak ograniczone do ogrodów i ścieżek Schönbrunnu; w końcu wszy stkie trafiają z powrotem za kraty, nie ponosząc żadnego uszczerbku. Jeden podstarzały niedźwiedź dostaje ostrej biegunki. Gest uwolnienia zwierząt przez staruszkę wy nika ze szlachetny ch pobudek, ale jest kompletnie bez znaczenia. Kobieta zostaje aresztowana i policy jny lekarz stwierdza u niej raka; jest nieuleczalnie chora. Ostatecznie, o ironio, pieniądze, które dusiła, okazują się wreszcie uży teczne. Umiera w luksusowy ch warunkach, w jedy ny m pry watny m szpitalu Wiednia – Rudolfinerhaus. W agonii majaczy jej się, że część zwierząt ucieka z zoo – jest to para czarny ch niedźwiedzi himalajskich. Wy obraża sobie, że niedźwiedziom udaje się przeży ć i tak licznie rozmnoży ć, że zapoczątkowują w dolinie Dunaju nowy sły nny gatunek zwierząt. Ale to wszy stko dzieje się jedy nie w jej wy obraźni. Powieść się kończy – kiedy staruszka już nie ży je – śmiercią chorego na biegunkę niedźwiedzia w zoo. „Ty le na temat rewolucji w obecny ch czasach” – napisał jeden z recenzentów, który nazwał „Kunktatorstwo” powieścią anty marksistowską. Książka by ła chwalona za rzetelność tła history cznego, co zresztą nie miało dla Garpa większego znaczenia. Podkreślano także jej ory ginalność i szerokie hory zonty, jak na debiut tak młodego autora. Wy dawcą Garpa by ł John Wolf i chociaż obiecał, że na skrzy dełku okładki nie wspomni, że jest to pierwsza powieść sy na bohaterki ruchu feministy cznego, Jenny Fields, to jednak nieliczni ty lko recenzenci powstrzy mali się od tej wzmianki. „To zdumiewające, że sławny obecnie sy n Jenny Fields – pisał jeden z nich – rzeczy wiście wy rósł na tego, kim chciał by ć, kiedy dorośnie”. Ten i inne przejawy niemającego nic do rzeczy zainteresowania jego związkami z Jenny bardzo Garpa złościły ; uważał, że książka powinna by ć czy tana i dy skutowana dla jej własny ch wad czy zalet, ale John Wolf odkry ł przed nim przy krą prawdę, że większość czy telników znacznie bardziej interesuje to, kim on jest, niż to, co napisał. „Młody pan Garp w dalszy m ciągu pisze o niedźwiedziach – wy ty kał mu jeden dowcipniś, który zadał sobie trud, żeby odgrzebać z mroków przeszłości „Pensjonat Grillparzer” – może kiedy dojrzeje, zacznie pisać o ludziach”. Ogólnie rzecz biorąc, by ł to debiut literacki bardziej zaskakujący niż większość debiutów i – bardziej dostrzeżony. Książka oczy wiście nigdy nie zy skała popularności, a nazwisko Garp nie
stało się dzięki niej firmą; Garp nie stał się też dzięki niej „przedmiotem domowego uży tku” – jak się wy rażał o swojej matce. Ale to nie by ła tego rodzaju książka, a on nie by ł tego rodzaju pisarzem. I nigdy nie będzie, powiedział mu John Wolf. „Czego Pan oczekuje? – napisał do niego w liście. – Jeśli Pan chce by ć sławny i bogaty, musi Pan się przerzucić na inny rodzaj pisarstwa. Skoro traktuje Pan tę sprawę poważnie, to niech Pan nie narzeka. Napisał Pan poważną książkę, która została w poważny sposób opublikowana, a jeśli Pan chciałby z niej ży ć, to jest to nieporozumienie. I proszę pamiętać: ma Pan dopiero dwadzieścia cztery lata. Z pewnością napisze Pan jeszcze niejedno”. John Wolf by ł człowiekiem uczciwy m i inteligentny m, ale Garp czuł się niepewnie – nie by ł zadowolony. Zarobił wprawdzie trochę pieniędzy, no i Helen miała już stałe pobory ; ale teraz, kiedy na dobrą sprawę nie potrzebował brać od Jenny, przy jmował od niej pieniądze bez skrupułów. Uznał też, że należy mu się jeszcze jedno: poprosił Helen o drugie dziecko. Duncan miał cztery latka – przy dałby mu się brat albo siostra. Helen wy raziła zgodę, pomna, jak bardzo Garp ją odciąży ł przy pierwszy m dziecku. Jeśli chce zmieniać pieluszki między rozdziałami swojej następnej książki – jego sprawa. Ale Garpa skłoniło do reprodukcji coś więcej niż ty lko chęć posiadania drugiego dziecka. Zdawał sobie sprawę, że jest ojcem nadmiernie troskliwy m i bojaźliwy m, i uważał, że mając na głowie drugie dziecko, które skanalizuje nadmiar jego niepokojów, uwolni Duncana od presji ojcowskich lęków. – Z największą radością – powiedziała Helen. – Jeśli chcesz mieć drugie dziecko, możemy je zrobić. Zależy mi na ty m, żeby ś by ł na luzie, żeby ś by ł szczęśliwy. Napisałeś jedną dobrą książkę, a teraz napiszesz drugą. Przecież o to ci zawsze chodziło, prawda? Ale Garp narzekał na recenzje „Kunktatorstwa” i jęczał z powodu kiepskiej sprzedaży. Czepiał się matki i wściekał na jej „zausznice”. Wreszcie Helen powiedziała: – Żądasz za wiele. Za wiele pochwał czy miłości bez zastrzeżeń, obojętne zresztą czego – w każdy m razie bez zastrzeżeń. Chcesz, żeby świat powiedział: „Kocham to, co piszesz, kocham ciebie”, a to trochę za dużo. To właściwie nienormalne. – Kiedy to właśnie ty tak powiedziałaś – przy pomniał jej Garp. – „Kocham to, co piszesz, kocham ciebie”. Dokładnie tak powiedziałaś. – Ale ja mogę by ć ty lko jedna – uprzy tomniła mu Helen. I rzeczy wiście, miała by ć ty lko jedna Helen, i Garp kochał ją bardzo. Zawsze nazy wał ją „najmądrzejszą ze swoich ży ciowy ch decy zji”. Podejrzewał bowiem, że nie wszy stkie by ły mądre, ale w ciągu pierwszy ch pięciu lat małżeństwa ty lko raz zdradził Helen – zresztą na krótko. By ła to dziewczy na, która przy chodziła jako baby -sitter do Duncana, studentka Helen z pierwszego roku anglisty ki; odnosiła się miło do Duncana, chociaż Helen twierdziła, że na uczelni niczy m się nie wy różnia. Miała na imię Cindy ; przeczy tała „Kunktatorstwo” i wpadła w stosowny zachwy t. Kiedy Garp odwoził ją do domu, zasy py wała go py taniami na temat jego pisarstwa: w jaki sposób przy szło ci do głowy to? A dlaczego potraktowałeś w ten sposób tamto? By ła drobniutkim stworzeniem, roztrzepany m, nerwowy m i szczebiotliwy m, a tak ufny m, stały m i głupim jak gołębie rodem ze Steer ing. Helen nazy wała ją Nieopierzony m Kurczakiem, ale Garpowi się podobała; nie nazy wał jej w żaden szczególny sposób. Rodzina Percy ch wy robiła w nim trwałą awersję do przezwisk. A poza ty m podobały mu się py tania Cindy. Cindy rzucała właśnie studia, ponieważ uznała, że uczelnia żeńska jest nie dla niej; uważała,
że powinna się obracać wśród ludzi dorosły ch i wśród mężczy zn, i chociaż władze uczelniane pozwoliły jej przenieść się z akademika do własnego mieszkania, to jednak w dalszy m ciągu by ła zdania, że uczelnia jest zby t „ograniczona” i że ona woli ży ć w środowisku „bardziej autenty czny m”. Wy obrażała sobie, że takim „środowiskiem autenty czny m” by ł właśnie Wiedeń Garpa, mimo że Garp stawał na głowie, żeby ją przekonać, że nic podobnego. Nieopierzony Kurczak, my ślał, ma kurzy móżdżek, jest miękka jak banan i podatna na wpły wy. Mimo to pragnął jej, bo by ła po prostu dostępna, jak prosty tutki z Kärntnerstrasse; zawsze do dy spozy cji. I będzie go kosztowała jedy nie kłamstwa. Helen przeczy tała mu recenzję ze znanego czasopisma; recenzent nazy wał „Kunktatorstwo” głęboką i wzruszającą powieścią z ostry mi history czny mi rezonansami... „dramat zawiera tęsknoty i męki młodości”. – Pieprzę „tęsknoty i męki młodości” – powiedział Garp. Jedna z ty ch młodzieńczy ch tęsknot sprawiała mu właśnie kłopot. Co zaś do dramatu, to w ciągu owy ch pierwszy ch pięciu lat małżeństwa z Helen S.T. Garp raz ty lko doświadczy ł prawdziwego ży ciowego dramatu, który zresztą miał niewiele wspólnego z nim samy m.
Biegał właśnie w miejskim parku, kiedy na ścieżce do jazdy konnej zobaczy ł biegnącą przed nim nagą dziesięciolatkę. Kiedy się zorientowała, że Garp ją dogania, rzuciła się na ziemię i zakry ła twarz; potem zasłoniła krocze, a następnie usiłowała zasłonić maleńkie piersi. By ła późna jesień, wy jątkowo zimny dzień, i Garp dostrzegł krew na udach małej i jej przerażone, wy chodzące z orbit oczy. Dziewczy nka darła się przeraźliwie. – Co ci się stało? – spy tał Garp, chociaż dobrze wiedział. Rozejrzał się dokoła, ale nie zobaczy ł w pobliżu nikogo. Dziecko przy ciskało do piersi pościerane kolana i nie przestawało krzy czeć. – Nie zrobię ci nic złego – zapewnił ją Garp. – Chciałby m ci pomóc. – Ale mała zaczęła zawodzić jeszcze głośniej. Mój Boże, oczy wiście! – pomy ślał. Przecież ten koszmarny łobuz najprawdopodobniej dopiero co zwrócił się do niej ty mi samy mi słowami. – W którą stronę on poszedł? – zapy tał. Po czy m zmienił ton, usiłując przekonać małą, że jest po jej stronie. – Zabiję go za to, co ci zrobił. – Dziewczy nka patrzy ła na niego w milczeniu, bezustannie kręcąc głową i skubiąc palcami napiętą skórę na ramionach. – Powiedz mi, proszę cię, gdzie jest twoje ubranie. – Nie mógł jej zaoferować nic prócz przepoconego podkoszulka. Miał na sobie poza ty m ty lko krótkie sportowe spodenki i trampki. Ściągnął przez głowę podkoszulek i naty chmiast zrobiło mu się zimno; dziewczy nka krzy knęła, okropnie głośno, i ukry ła twarz. – Nie bój się, chcę, żeby ś to na siebie włoży ła – wy jaśnił jej Garp. Zarzucił na nią podkoszulek, ale mała zdarła go z siebie i skopała, a następnie bardzo szeroko otworzy ła buzię i ugry zła własną pięść. „Nie by ła nawet na ty le dojrzała, żeby by ć chłopcem albo dziewczy nką – pisał Garp. – Jedy nie w nieznacznej pulchności wokół sutek by ło coś jakby dziewczęcego. Nieopierzona piczka też nie mówiła wy raźnie o płci; podobnie bezpłciowe dziecinne dłonie. Czaiło się może coś zmy słowego w ustach małej – miała spuchnięte wargi – ale przecież nie zrobiła sobie tego sama”. Garp zaczął płakać. Niebo by ło szare, dokoła leżały zeschłe liście i kiedy zaczął głośno
szlochać, dziewczy nka nakry ła się jego podkoszulkiem. Znajdowali się właśnie w tej osobliwej pozy cji w stosunku do siebie – kuląca się dziewczy nka, a nad nią płaczący Garp – kiedy ścieżką nadjechało dwóch konny ch policjantów, by złapać na gorący m uczy nku oczy wistego gwałciciela z ofiarą. Garp napisał, że jeden z policjantów wjechał między nich konno i „mało nie stratował dziewczy nki”. Drugi zdzielił go pałą w obojczy k; „Jedną połowę ciała – pisał Garp – miałem zupełnie sparaliżowaną, ale na szczęście została mi jeszcze druga”. Tą drugą połową wy sadził policjanta z siodła i zwalił go na ziemię. – To nie ja, ty skurwy sy nu! – ry knął. – Ja ją znalazłem, właśnie tu, przed chwilą. Policjant, rozciągnięty na ziemi wśród liści, trzy mał nieruchomo wy celowaną broń. Drugi policjant, pod który m koń cały czas tańczy ł, krzy knął do dziewczy nki: – Czy to ten?! Dziecko wy raźnie bało się koni. Patrzy ło to na konie, to na Garpa. Najprawdopodobniej w ogóle nie rozumie, co się stało, pomy ślał Garp, a ty m bardziej, kto jest sprawcą. Ale dziewczy nka gwałtownie pokręciła głową. – Dokąd on uciekł? – spy tał policjant ze swego konia. Mała w dalszy m ciągu patrzy ła na Garpa. Szarpała się za brodę i tarła policzki – usiłowała coś powiedzieć na migi. Najwy raźniej brak jej słów albo języ ka, pomy ślał Garp, przy pominając sobie Ellen James. – Jej chodzi o brodę – powiedział policjant spomiędzy liści; zdąży ł się już pozbierać, ale nie schował jeszcze broni. – Mała chce nam powiedzieć, że ten facet miał brodę. Garp w owy m czasie nosił brodę. – To musiał by ć ktoś z brodą – powiedział Garp. – Z taką jak moja? – zwrócił się do dziewczy nki, gładząc swoją przy strzy żoną na okrągło, lśniącą od potu ciemną bródkę. Ale dziewczy nka pokręciła głową i przesunęła palcami po opuchniętej górnej wardze. – Wąsy ! – wy krzy knął Garp i dziecko skinęło głową. Pokazała w stronę, z której przy szedł Garp, ale on pamiętał, że przy wejściu do parku nie by ło nikogo. Konny policjant pochy lony w siodle odjechał zasłaną liśćmi ścieżką. Jego towarzy sz uspokajał swojego konia; nie dosiadł go jednak. – Niech pan ją przy kry je albo znajdzie jej ubranie – powiedział do niego Garp i pobiegł za pierwszy m policjantem; wiedział, że są rzeczy, które łatwiej dostrzec z ziemi niż z konia. A poza ty m miał tak wy sokie mniemanie o swoim bieganiu, że wy obrażał sobie, że potrafi – jeśli nie prześcignąć – to w każdy m razie przewy ższy ć wy trwałością każdego konia. – Hej, stać! – krzy knął za nim policjant, ale Garp nabrał szwungu i ani my ślał się zatrzy mać. Biegł po głębokich śladach, pozostawiony ch przez końskie kopy ta. Nie oddalił się nawet na pół mili, kiedy jakieś dwadzieścia pięć kroków w bok od ścieżki zobaczy ł przy garbioną postać mężczy zny, prawie całkowicie zasłoniętą przez drzewa. Garp wrzasnął, na co starszy mężczy zna z siwy mi wąsami obejrzał się przez ramię i popatrzy ł z wy razem takiego zaskoczenia i zmieszania, że Garp nie miał wątpliwości: złapał gwałciciela małej. Ruszy ł przez pędy wina i cienkie młodziutkie drzewka ku sikającemu mężczy źnie, który teraz w pośpiechu zapinał spodnie. Miał minę ty pową dla człowieka, który zrobił coś, czego nie powinien by ł zrobić. – Ja właśnie... – zaczął, ale Garp zdąży ł go już dopaść i zaatakować szty wną, krótko przy strzy żoną bródką, po czy m obwąchał go jak pies. – To ty, sukinsy nu, czuć to jeszcze od ciebie! – wy krzy knął. Mężczy zna cofnął się przed półnagim brutalem, ale Garp złapał go za przeguby obu rąk i podetknął je sobie pod nos. Zaczął
węszy ć i mężczy zna krzy knął, jakby się bał, że Garp go ugry zie. – Ty lko spokojnie! – powiedział Garp. – To twoja sprawka! Gdzie jest ubranie małej? – Proszę... – zapiszczał starszy pan. – Szedłem właśnie do toalety. – Nie zdąży ł zapiąć rozporka i Garp obrzucił jego krocze podejrzliwy m spojrzeniem. „Zapach spermy nie ma sobie równego – pisał. – Nie da się ukry ć. Jest bogaty i intensy wny jak zapach rozlanego piwa”. Upadł więc na kolana, odpiął mężczy źnie pasek i spodnie, ściągnął mu gatki do kostek i przy jrzał się wy straszonemu przy rządowi. – Ratunku! – krzy knął starszy pan. Garp pociągnął nosem i mężczy zna osunął się w młode drzewka; miotając się jak kukiełka na sznurku, młócił rękami smukłe pnie i gałązki, zby t gęste, żeby mógł upaść. – Ratunku, na Boga! – wołał, ale Garp biegł już z pulsujący m bólem obojczy ka w kierunku końskiej ścieżki, wzbijając nogami liście i boksując powietrze. U wejścia do parku konny policjant tłukł się po parkingu, zaglądając do samochodów i krążąc wokół przy sadzistego budy nku, gdzie mieściły się toalety. Obserwowało go kilka osób, wy czuwając jego pełne gorliwości napięcie. – Nie ma nikogo z wąsami! – zawołał do Garpa. – Jeśli zdąży ł tu przed panem, mógł już odjechać – powiedział Garp. – Niech pan idzie i zobaczy w toalecie. – Policjant podjechał do kobiety z wózkiem dziecięcy m, w który m piętrzy ły się koce. Wszy stkie męskie toalety wy dawały się Garpowi jednakowe; w drzwiach do tego ponurego, śmierdzącego przy by tku minął się z wy chodzący m właśnie młody m chłopakiem. By ł on tak gładko ogolony, że górna warga niemal mu lśniła; wy glądał na ucznia szkoły średniej. Garp wszedł do toalety jak pies ze zjeżoną sierścią na grzbiecie. Wy patry wał stóp pod drzwiami kabin. Nie zdziwiłby się, gdy by zobaczy ł tam ręce albo nawet – niedźwiedzia. Rozglądał się za odwrócony mi plecami wzdłuż rzędu pisuarów czy wreszcie za kimkolwiek przy brudny ch zażółcony ch umy walkach, kto by spoglądał w dziobate lustro. Ale w męskiej toalecie nie by ło nikogo. Garp zaczął węszy ć. Od dawna już nosił sporą przy strzy ganą ty lko brodę i nie od razu rozpoznał zapach kremu do golenia. Wiedział jedy nie, że w ty m obskurny m miejscu pachnie czy mś obcy m. Zajrzał do najbliższej umy walki: zobaczy ł tam bry zgi piany i ciemną linię osadu zgolonego zarostu. Kiedy opuszczał toaletę, młody, gładko ogolony chłopak, który wy glądał na ucznia, szy bkim, ale spokojny m krokiem przemierzał właśnie parking. – To on! – wrzasnął Garp. Konny policjant spojrzał zakłopotany na młodego gwałciciela. – On nie ma wąsów – powiedział. – Bo je właśnie zgolił! – wy krzy knął Garp; rzucił się na przełaj przez parking prosto na chłopaka, który już uciekał ku plątaninie ścieżek zasnuwającej park. Spod jego mary narki wy sy pała się cała masa najróżniejszy ch drobiazgów: Garp zauważy ł noży czki, brzy twę, tubkę kremu do golenia, a na koniec w mały ch partiach garderobę – dziewczęcą oczy wiście. Dżinsy z bożą krówką przy szy tą na biodrze i sweterek z uśmiechniętą żabą na piersi. Naturalnie nie by ło stanika; nie miałby najmniejszego zastosowania. Garp dopadł majtek. By ły zwy czajne bawełniane i w zwy czajny m niebieskim kolorze; naszy ty przy gumce niebieski króliczek wąchał niebieski kwiatek.
Konny policjant po prostu najechał uciekającego. Końska pierś walnęła go w plecy, przewracając twarzą na żwir ścieżki, a jedna z ty lny ch podków wy rwała mu z ły dki kawałek ciała w kształcie litery U; chłopak zwinął się na ziemi, przy jmując pozy cję embrionalną i trzy mając się za nogę. Na to nadszedł Garp z błękitny mi majteczkami ozdobiony mi króliczkiem; podał je policjantowi. Za chwilę dołączy li do nich inni – kobieta z wózkiem pełny m koców, dwaj chłopcy na rowerach i chudy mężczy zna z gazetą. Przy nieśli policjantowi resztę rzeczy pogubiony ch przez chłopaka: brzy twę i pozostałe części ubrania dziewczy nki. Nikt nie odezwał się słowem. Garp napisał później, że w ty m momencie roztoczy ła się przed jego oczy ma u końskich kopy t krótka historia młodego gwałciciela: noży czki i tubka kremu do golenia. Oczy wiście! Chłopak zapuszczał wąsy, atakował dziewczy nki, po czy m golił wąsy (które przecież zapamiętałoby każde dziecko). – Czy robiłeś to już przedtem? – zapy tał go Garp. – Pan nie ma prawa zadawać mu żadny ch py tań – powiedział policjant. Ale chłopak uśmiechnął się głupio do Garpa. – Nigdy przedtem mnie nie złapali – rzekł bezczelnie. Kiedy się uśmiechnął, Garp zobaczy ł, że nie ma przednich górny ch zębów; wy bił mu je koń kopy tem. Pozostał ty lko krwawiący strzęp dziąsła. Garp stwierdził, że coś jest z chłopakiem nie w porządku, że niewiele czuje bólu czy czegokolwiek innego. Z lasku przy końcu ścieżki wy łonił się drugi policjant, prowadząc konia; na siodle, nakry ta kurtką policjanta, siedziała dziewczy nka. W rękach ściskała podkoszulek Garpa. Wy dawało się, że nie poznaje nikogo. Policjant podprowadził ją do miejsca, w który m leżał gwałciciel, ale mała na niego nie patrzy ła. Pierwszy policjant zsiadł z konia; podszedł do gwałciciela i zadarł mu zakrwawioną twarz w stronę dziecka. – To on? – spy tał małą. Patrzy ła na chłopaka obojętnie tępy m wzrokiem. Gwałciciel zaśmiał się krótko i splunął krwią; dziecko nie zareagowało. Wtedy Garp delikatnie dotknął palcem ust chłopaka i namazał mu krwią wąsy na górnej wardze. Dziewczy nka zaczęła wrzeszczeć. Trzeba by ło uspokajać konie. Mała nie przestała krzy czeć, dopóki drugi policjant nie zabrał gwałciciela. Wtedy ucichła i oddała Garpowi podkoszulek. Poklepy wała konia po krótkiej, gęstej, czarnej grzy wie, jakby po raz pierwszy siedziała w siodle. Garp pomy ślał, że to siedzenie na koniu musi by ć dla niej bolesne, ale mała zapy tała: – Czy mogę się jeszcze raz przejechać? By ł zadowolony, że przy najmniej ma języ k. W ty m momencie dostrzegł schludnie ubranego starszego pana, którego wąsy okazały się niewinne; opuszczał właśnie park i ostrożnie wchodził na parking, rozglądając się bacznie za szaleńcem, który w sposób tak brutalny zdarł mu spodnie i obwąchał go niby groźna wszy stkożerna bestia. Kiedy zobaczy ł Garpa stojącego koło policjanta, odczuł wy raźną ulgę. Uznał, że Garp został ujęty, i podszedł już śmielej. Garp zastanawiał się nawet, czy nie uciec – żeby uniknąć kompromitacji i wy jaśnień – ale właśnie w ty m momencie policjant powiedział: – Poproszę pana o nazwisko. I czy m się pan zajmuje. Poza bieganiem po parku. – Roześmiał się. – Jestem pisarzem – wy jaśnił Garp. Policjant usiłował się jakoś usprawiedliwić, że o nim nie sły szał, ale w owy m czasie Garp nie
opublikował jeszcze nic poza „Pensjonatem Grillparzer”; nic dziwnego, policjant niewiele mógł przeczy tać; wprawiło go to w zakłopotanie. – Pisarz niepublikowany ? – zapy tał. Garp miał niewy raźną minę. – To z czego pan ży je? – Utrzy mują mnie matka i żona – przy znał Garp. – Wobec tego muszę zapy tać, czy m one się zajmują – powiedział policjant. – Dla celów staty sty czny ch interesujemy się, w jaki sposób ludzie zarabiają na ży cie. Obrażony dżentelmen z siwy m wąsem, który usły szał ty lko sam koniec rozmowy, powiedział: – No właśnie, dokładnie tak, jak my ślałem! Włóczęga i nikczemny próżniak! Policjant wy bałuszy ł na niego oczy. We wczesny m okresie swojej kariery, kiedy jeszcze nie publikował, Garp by ł wściekły, ilekroć musiał się przy znać, z czego ży je; wolał obecnie dalej brnąć w niezręczną sy tuację niż cokolwiek wy jaśniać. – Cieszę się w każdy m razie, że pan go złapał – powiedział starszy pan. – To by ł kiedy ś bardzo przy jemny park, ale dzisiaj przy chodzą tutaj tacy... powinniście panowie staranniej go pilnować – zwrócił się do policjanta, który by ł przekonany, że ma on na my śli gwałciciela. Policjant nie chciał rozmawiać na ten temat przy dziecku, więc wskazał oczy ma małą, która szty wno siedziała w siodle. – Ach, nie, to niemożliwe, on chy ba tego nie zrobił temu dziecku! – wy krzy knął starszy mężczy zna, jak gdy by dopiero teraz zauważy ł dziewczy nkę na koniu, tulącą do siebie swoje małe ubranka, albo jakby dopiero teraz zauważy ł, że mała nie ma nic pod kurtką policjanta. – Co za podłość! – wy krzy knął, wpatrując się w Garpa. – Coś obrzy dliwego! Panowie z pewnością będziecie chcieli moje nazwisko, prawda? – Po co? – zdziwił się policjant. Garp nie zdołał powstrzy mać uśmiechu. – I jeszcze się głupio uśmiecha! – wy krzy knął stary. – Oczy wiście, jako świadek, chętnie opowiem całą tę historię przed każdy m sądem w kraju, jeśli ty lko będę mógł się przy czy nić do skazania takiego łobuza! – Ale jako świadek czego? – zapy tał policjant. – No bo... on zrobił to i mnie! Policjant spojrzał na Garpa; Garp przewrócił oczami. Policjant trzy mał się jedy nego rozsądnego wy jaśnienia – w dalszy m ciągu uważał, że mężczy zna ma na my śli gwałciciela małej, ale zupełnie nie rozumiał, dlaczego starszy pan tak surowo traktuje Garpa. – Bardzo proszę – powiedział w końcu, żeby dogodzić staremu durniowi. Wziął od niego nazwisko i adres. W wiele miesięcy później, kiedy Garp kupował prezerwaty wy, do drogerii wkroczy ł ten sam starszy pan. – Co takiego?! Ty tu?! – wy krzy knął. – Już cię wy puścili? A ja my ślałem, że cię wsadzili na ładne parę latek! Upły nęła chwila, zanim Garp go poznał. Właściciel drogerii doszedł do wniosku, że stary pry k musi by ć stuknięty. Dżentelmen ze swoim siwy m, elegancko przy cięty m wąsikiem powoli zbliżał się do Garpa. – Co znaczy dzisiaj prawo? – zaatakował go. – Pewnie cię wy puścili za dobre sprawowanie. W więzieniu nie ma starszy ch panów ani mały ch dziewczy nek do obwąchiwania, co? Albo adwokat wy ciągnął cię za pomocą jakiejś brudnej sztuczki! Biedne dziecko ma uraz na całe ży cie,
a ten się dalej spokojnie włóczy po parkach! – Pan się pomy lił – powiedział Garp. – Oczy wiście, to jest pan Garp – wy jaśnił właściciel drogerii. Nie dodał „pisarz”. Gdy by jednak w ogóle zamierzał cokolwiek dodać, Garp wiedział, że dodałby „bohater”; właściciel drogerii widział bowiem śmieszne nagłówki w gazetach, doty czące schwy tania gwałciciela w parku: „Niedoceniony pisarz – doceniony bohater!”, „Oby watel ujmuje w parku zboczeńca”, „Sy n znanej feministki wy stępuje w obronie dziewczy nek...”. Garp przez wiele miesięcy nie mógł z tego powodu pisać, ale arty kuł wy warł wielkie wrażenie na wszy stkich w okolicy, którzy znali Garpa jedy nie z supermarketu, hali sportowej i drogerii. Ty mczasem wy szło „Kunktatorstwo”, ale o książce nikt nie sły szał. Przez wiele ty godni sprzedawcy i właściciele sklepów przedstawiali go inny m klientom: „A to jest właśnie pan Garp, który złapał w parku gwałciciela”. – Jakiego gwałciciela? – No, tego w parku miejskim. Tego Wąsika, co to napastował małe dziewczy nki. – Dzieci? – To właśnie pan Garp go złapał. – Jeśli chodzi o ścisłość, złapał go konny policjant – wy jaśnił Garp. – I powy bijał mu zęby, tak że się nimi zadławił – dopowiadali z lubością właściciel drogerii, sprzedawca i różni ekspedienci tu i tam. – To właściwie zasługa konia – prostował skromnie Garp. Od czasu do czasu ktoś py tał: – A czy m pan się zajmuje, panie Garp? Cisza, jaka zapadała, gdy Garp stał, zastanawiając się, czy nie lepiej powiedzieć, że ży je z biegania, by wała dla niego bolesna. Krąży po parkach jako zawodowy wy łapy wacz gwałcicieli. Kręci się koło budek telefoniczny ch jak ten Superman z komiksów, zawsze gotów do pomocy w razie nieszczęścia. Każda z ty ch rzeczy wy dałaby im się bardziej sensowna od tego, co robił naprawdę. – Piszę – wy znawał w końcu. Początkowo na pełny ch podziwu twarzach pojawiało się rozczarowanie, a nawet podejrzliwość. W drogerii, jak na złość, Garp upuścił jeszcze paczuszkę prezerwaty w. – Aha! – wy krzy knął starszy pan. – Proszę popatrzeć. Ciekawe, co on z ty m będzie wy prawiał! Garp zastanawiał się, co mógłby z ty m wy prawiać. – Zboczeniec na wolności – zapewnił drogerzy stę starszy pan. – Poszukuje niewinny ch, żeby gwałcić i plugawić. Napastliwość starego pry ka tak by ła iry tująca, że Garp stracił chęć na wy jaśnianie nieporozumienia; prawdę powiedziawszy, z przy jemnością wspominał, jak to w parku ściągnął staruchowi spodnie; w najmniejszy m nawet stopniu nie żałował tego, co zrobił. Dopiero w jakiś czas później odkry ł, że stary nie miał monopolu na napastliwość. Zabrał kiedy ś Duncana na mecz koszy kówki uczniów szkoły średniej, gdzie dokonał szokującego odkry cia: otóż bileterem by ł nie kto inny, jak Wąsik we własnej osobie, prawdziwy gwałciciel bezbronnego dziecka z parku miejskiego. – Ty na wolności?! – zapy tał osłupiały Garp.
Zboczeniec uśmiechnął się bezczelnie do Duncana. – Jeden normalny, jeden dziecinny – powiedział, przedzierając bilety. – Jakim cudem wy dostałeś się z więzienia? – zapy tał Garp; czuł, jak cały dy gocze ze złości. – Nic mi nie udowodnili – odparł chłopak z wy ższością. – Ta głupia smarkula nawet nie chciała mówić. Garp znów pomy ślał o Ellen James, która straciła języ k w wieku lat jedenastu. Nagle zrozumiał wściekłość starszego pana, którego obnaży ł w taki nieprzy jemny sposób. Mając poczucie tak wielkiej niesprawiedliwości, potrafił zrozumieć kobietę, która z rozpaczy obcięła sobie języ k. Miał ochotę zrobić Wąsikowi krzy wdę już zaraz, na miejscu, w obecności Duncana, traktując akt okaleczenia jako lekcję moralną. Ale tłum czekał na bilety ; Garp opóźniał sprawę. – No, przechodź, piczokłaku – zwrócił się do niego chłopak, zawierając w ty m określeniu całą lubieżność świata. Na jego górnej wardze widać by ło cień nowego wąsika. W wiele lat później Garp spotkał tamtą małą już jako dorosłą. Poznał ją ty lko dlatego, że to ona go zaczepiła. Wy chodził właśnie z kina w inny m mieście; ona czekała w kolejce do wejścia. By ła z jakimiś przy jaciółmi. – Hej, jak się masz! – powiedział Garp. Z zadowoleniem stwierdził, że dziewczy na ma przy jaciół. Oznaczało to, że jest normalna. – Dobry film? – spy tała. – Ale wy rosłaś! – Dziewczy na zaczerwieniła się i Garp zrozumiał, że wy rwał się głupio. – Chciałem powiedzieć, że to by ło tak dawno, że czas o ty m zapomnieć – dodał serdecznie. Jej przy jaciele wchodzili właśnie do kina i dziewczy na rzuciła za nimi szy bkie spojrzenie, żeby się przekonać, czy są z Garpem sami. – Tak, w ty m miesiącu robię maturę – powiedziała. – Dużą? – zastanawiał się głośno Garp. Czy to możliwe, że to już by ło tak dawno? – Nie, małą. – Dziewczy na zaśmiała się nerwowo. – Wspaniale! – wy krzy knął Garp i sam nie wiedząc dlaczego, dodał: – Postaram się przy jść na uroczy stość. Ale dziewczy na jak gdy by się nagle przestraszy ła. – Nie, proszę, bardzo proszę, niech pan nie przy chodzi. – W porządku, nie przy jdę – zgodził się łatwo. Spoty kał ją jeszcze kilka razy, ale nigdy go już nie poznała, ponieważ zgolił brodę. – Dlaczego znów nie zapuścisz brody ? – py tała go od czasu do czasu Helen. – Albo przy najmniej wąsów. Ale za każdy m razem, kiedy tamta dziewczy na z parku go nie poznawała, przekony wał się od nowa, że powinien golić zarost.
„Przeszkadza mi świadomość – pisał Garp – że już ty le razy w ży ciu zetknąłem się z gwałtem”. Najwy raźniej odnosiło się to do tamtej dziesięciolatki z parku miejskiego, do jedenastoletniej Ellen James i do zainspirowanego przez nią koszmarnego stowarzy szenia – satelitek jego matki, okaleczony ch kobiet dotknięty ch sy mboliczną niemotą z wy boru. Później
Garp miał napisać powieść, która w większy m stopniu uczy niła go „przedmiotem domowego uży tku” i która miała wiele wspólnego z gwałtem. By ć może agresy wność tego aktu by ła czy mś, co napawało go niesmakiem do samego siebie – do własny ch męskich insty nktów, które skądinąd nie budziły jego zastrzeżeń. Sam nigdy nie miał ochoty nikogo zgwałcić, ale gwałt, uważał, budzi w mężczy znach w ogóle poczucie winy przez skojarzenie. Czuł się nawet winny z powodu uwiedzenia Nieopierzonego Kurczaka, tak jakby to by ł gwałt. Ale z gwałtem miało to niewiele wspólnego. Może jedy nie w ty m, że też zostało z góry zaplanowane. Kupił nawet na kilka ty godni wcześniej prezerwaty wy z wy raźny m przeznaczeniem. Czy najgorszy ch zbrodni nie popełnia się z premedy tacją? Bo Garp nie poddał się nagłej namiętności do opiekunki Duncana; planował i czekał w pełnej gotowości, aż Cindy ulegnie swojej namiętności do niego. Musiało go więc ukłuć sumienie, kiedy upuszczając wtedy w drogerii prezerwaty wy i wiedząc, do czego zamierza ich uży ć, usły szał oskarżenie starego: „Szuka niewinny ch, żeby gwałcić i plugawić!”. Święta prawda. Piętrzy ł więc przeszkody na drodze swojej żądzy ; dwukrotnie chował prezerwaty wy, ale jednocześnie dobrze pamiętał gdzie. I w dniu, w który m Cindy miała przy jść po raz ostatni, późny m popołudniem, z cały m zapamiętaniem rzucił się na Helen. W momencie kiedy powinni się by li ubierać do wy jścia czy też szy kować kolację dla Duncana, Garp zamknął sy pialnię od środka i siłą wy ciągnął Helen z garderoby. – Czy ś ty zwariował? – zaprotestowała. – Przecież wy chodzimy. – Gwałtowny przy pły w żądzy – wy jaśnił. – Nie odmawiaj. Postanowiła się z nim podroczy ć. – Ależ, proszę pana, nie mam zwy czaju robić tego przed hors d’oeuvres’ami. – Sama jesteś hors d’oeuvres – powiedział Garp. – Dziękuję – odparła Helen. – Hej, drzwi są zamknięte – powiedział Duncan, pukając. – Duncan! – zawołał Garp. – Idź i zobacz, jaka jest pogoda. – Pogoda? – Duncan usiłował otworzy ć drzwi. – Wy daje mi się, że na podwórku pada śnieg! – zawołał Garp. – Idź no i zobacz. Helen stłumiła śmiech – i inne odgłosy – o twarde ramię Garpa; spuścił się tak szy bko, że wprawił ją w zdumienie. Duncan przy dreptał z powrotem pod drzwi sy pialni z wiadomością, że na podwórku i wszędzie jest wiosna. Teraz, kiedy już by ło po wszy stkim, Garp wpuścił go do sy pialni. Ale nie by ło po wszy stkim, i Garp o ty m wiedział – wracając z przy jęcia, pamiętał dokładnie, gdzie są prezerwaty wy : leżały sobie spokojnie pod maszy ną do pisania, czekając przez wiele nudny ch, drętwy ch miesięcy od chwili opublikowania „Kunktatorstwa”. – Robisz wrażenie zmęczonego – powiedziała Helen. – Może ja odwiozę Cindy do domu? – Nie, dziękuję, nie trzeba – mruknął. – Ja ją odwiozę. Helen uśmiechnęła się do niego i otarła się policzkiem o jego usta. – Mój szalony popołudniowy kochanek – szepnęła. – Zawsze możesz mnie w ten sposób zabierać na przy jęcia, jeśli chcesz. Długo siedział w samochodzie z Nieopierzony m Kurczakiem przed jej ciemny m mieszkaniem. Dobrze wy brał porę – kończy ły się właśnie zajęcia na uczelni i Cindy wy jeżdżała z miasta. By ła już i tak zdenerwowana koniecznością rozstania się ze swoim ulubiony m pisarzem;
bądź co bądź, jedy ny m pisarzem, którego poznała osobiście. – Jestem przekonany, że czeka cię dobry rok, Cindy – powiedział. – Gdy by ś przy padkiem przy jechała tu do kogoś w odwiedziny, pokaż się u nas koniecznie. Duncan będzie za tobą tęsknił. Dziewczy na gapiła się na zimne światła tablicy rozdzielczej, a następnie żałośnie spojrzała na Garpa: na zaczerwienionej, mokrej od łez twarzy miała wy pisaną całą historię. – Będę tęskniła za tobą – pisnęła. – Nie, nie – powiedział Garp. – Za mną nie tęsknij. – Ale ja cię kocham – wy szeptała i jej mała główka niezręcznie opadła na jego ramię. – Proszę cię, nie mów takich rzeczy – powiedział, nie doty kając jej. Jeszcze nie. Trzy prezerwaty wy, zwinięte jak węże, czekały cierpliwie w kieszeni. W jej zatęchły m mieszkaniu Garp zuży ł ty lko jedną. Ku jego zdumieniu, wszy stkie meble zostały już wy niesione. Pozestawiali wy ładowane walizy Cindy i zrobili z nich coś w rodzaju niewy godnego posłania. Pilnował się bardzo, żeby nie zostać ani minuty dłużej, niż to by ło konieczne; Helen mogłaby uznać, że zabawił zby t długo, nawet jak na literackie pożegnanie. Przez środek dziedzińca żeńskiej uczelni pły nął gęsty, wezbrany strumień i Garp wy rzucił do niego ukradkiem przez okno jadącego samochodu dwie pozostałe prezerwaty wy ; zląkł się, że czujny funkcjonariusz policji kampusowej mógł to zauważy ć i właśnie złazi z wy sokiego brzegu, żeby wy łowić dowód rzeczowy – dwie gumy ! Narzędzie zbrodni, które doprowadzi do sprawcy. Ale nikt go nie zauważy ł, nikt go nie nakry ł. Nawet Helen, która już spała, nie dopatry wałaby się niczego osobliwego w zapachu spermy ; ostatecznie zaledwie przed kilkoma godzinami naby ł go legalnie. Mimo to wziął pry sznic i wśliznął się świeży do własnego bezpiecznego łóżka; zwinął się u boku Helen, która wy mamrotała jakieś czułości. Insty nktownie przerzuciła swoje długie udo przez jego biodro. Kiedy na to nie zareagował, naparła na niego pośladkami. Wzruszony ufnością Helen i swoim uczuciem do niej, czule dotknął nieznacznego wzgórka jej ciąży. Duncan by ł zdrowy m, by stry m dzieckiem. Pierwsza powieść uczy niła Garpa przy najmniej ty m, kim – jak powiedział – chciałby by ć. Żądza w dalszy m ciągu nękała jego młode lata, ale miał przy najmniej ty le szczęścia, że jego żona pożądała go w dalszy m ciągu, a on pożądał jej. Teraz drugie dziecko miało scementować ich przemy ślaną, uporządkowaną przy godę. Z niepokojem pomacał brzuch Helen w oczekiwaniu wierzgnięcia, jakiejś oznaki ży cia. I chociaż zgadzał się z nią, że by łoby dobrze mieć dziewczy nkę, to jednak w skry tości ducha wolał drugiego chłopca. Dlaczego? – zastanawiał się. Przy wołał na pamięć dziewczy nkę z parku, wizerunek niemej Ellen James, trudne decy zje matki. Czuł się szczęśliwy, że jest z Helen; miała swoje własne ambicje i nie mógł nią manipulować. Wspomniał również prosty tutki z Kärntnerstrasse i Cushie Percy (która miała umrzeć, rodząc dziecko). A teraz – czując na sobie czy też w podświadomości – mimo pry sznicu – zapach Nieopierzonego Kurczaka, pogrąży ł się w my ślach o niej. Cindy, wy gięta na walizce, płakała po nim. Na jej skroni, przezroczy stej skroni dziecka o białej karnacji, pulsowała błękitna ży łka. I chociaż Cindy miała języ k, to jednak nie by ła w stanie nic powiedzieć, kiedy ją opuszczał. Garp nie chciał córki z powodu mężczy zn. Z powodu zły ch mężczy zn oczy wiście; ale nawet, pomy ślał, z powodu takich jak on.
VIII
DRUGIE DZIECI, DRUGIE POWIEŚCI, DRUGA MIŁOŚĆ
By ł to jednak chłopiec; drugi sy n. Bratu Duncana dali na imię Walt – nie Walter i nie niemieckie Valt; po prostu Walt – jak walc z „t” zamiast „c” na końcu. Walt: jak plaśnięcie o wodę ogona bobra, jak mocne uderzenie w piłeczkę squasha. Zjawił się nagle pośród nich i od tej pory mieli dwóch chłopców. Garp usiłował napisać drugą powieść, Helen wzięła drugą posadę; dostała stanowisko adiunkta na wy dziale anglisty ki uniwersy tetu stanowego w bliskim sąsiedztwie żeńskiej uczelni. Garp i jego chłopcy mieli nareszcie męską halę sportową, w której mogli szaleć, a Helen miała od czasu do czasu bły skotliwego studenta dla urozmaicenia i coraz więcej interesujący ch kolegów. Jedny m z nich by ł Harrison Fletcher; specjalizował się w powieści wiktoriańskiej, ale Helen lubiła go z inny ch względów, w szczególności dlatego, że by ł ożeniony z pisarką. Miała na imię Alice; ona też pracowała nad swoją drugą powieścią, chociaż nie skończy ła jeszcze pierwszej. Kiedy Garpowie ją poznali, o mało nie wzięli jej za jamesjankę: Alice po prostu nie mówiła. Harrison, którego Garp – jak nikt do tej pory – nazy wał Harry m, lubił Garpa i cieszy ł się ze swojego nowego imienia, jakby dostał prezent. Helen wprawdzie nie przestała mówić na niego Harrison, ale dla Garpa pozostał na zawsze Harry m Fletcherem. By ł on pierwszy m przy jacielem Garpa, chociaż obaj zdawali sobie sprawę, że Harrison woli towarzy stwo Helen. Ani Helen, ani Garp nie wiedzieli jednak, co począć z Niemą Alice, jak ją nazwali. „Musi pisać jakąś cholerną książkę – mawiał często Garp – skoro oddała jej wszy stkie słowa”. Fletcherowie mieli jedno dziecko, dziewczy nkę, która wiekiem plasowała się niezby t fortunnie między Duncanem a Waltem; dawali do zrozumienia, że planują drugie dziecko. Ale książka,
druga powieść Alice, miała wy raźnie pierwszeństwo; jak zostanie skończona, zdecy dują się na dziecko, powiedzieli. Te dwie pary małżeńskie od czasu do czasu jadały razem kolację, ale Fletcherowie nie stołowali się w domu – w każdy m razie żadne z nich nie gotowało – Garp zaś przeży wał okres, kiedy wy piekał nawet chleb i kiedy zawsze coś w garnku na kuchni perkotało. Helen i Harrison rozmawiali głównie o książkach, o sprawach dy dakty czny ch i o swoich kolegach; jadali razem lunch w stołówce uniwersy teckiej i prowadzili wieczorami długie dy skusje przez telefon. Garp i Harry chodzili natomiast na mecze futbolowe i koszy kówki i na spotkania zapaśnicze; trzy razy w ty godniu gry wali w squasha – ulubioną grę Harry ’ego, a zarazem jedy ny uprawiany przez niego sport, ale Garp potrafił z nim wy grać, ponieważ by ł ogólnie bardziej wy sportowany i dzięki ciągłemu bieganiu w lepszej kondy cji. Wobec przy jemności, jaką mu sprawiała ta gra, zdołał powściągnąć swoją niechęć do piłek. W drugim roku ich przy jaźni Harry powiedział Garpowi, że Alice lubi kino. – Ja nie lubię – przy znał – ale jeśli ty lubisz, a Helen mówiła, że tak, to mógłby ś czasem zabrać Alice na jakiś film. Alice Fletcher chichotała w kinie, szczególnie na poważny ch filmach; z niedowierzaniem kręciła głową na widok niemal wszy stkiego. Minęło wiele miesięcy, zanim Garp się zorientował, że ma ona wadę wy mowy czy też jakieś nerwowe zahamowania w mówieniu; by ć może by ła to sprawa natury psy chicznej. Początkowo my ślał, że to wina prażonej kukury dzy. Pewnego wieczoru, odwożąc ją do domu, spy tał: – Ty masz, zdaje się, jakieś problemy z wy mową, Alice, prawda? – Owthem – skinęła głową. Czasami by ło to zwy kłe seplenienie, a czasami coś zupełnie innego. Albo też wszy stko by ło w porządku. Zdenerwowanie wy raźnie pogarszało sprawę. – Jak się posuwa praca nad książką? – zapy tał Garp. – Dobrze – odpowiedziała. Kiedy ś na filmie zdradziła się, że podobało jej się „Kunktatorstwo”. – Czy chciałaby ś może, żeby m przeczy tał coś z twoich rzeczy ? – Owthem – powiedziała, kiwając swoją małą główką. Siedziała i krótkimi, mocny mi palcami mięła spódnicę na kolanach. Jej córka, jak Garp zauważy ł, też wiecznie miętosiła ubranie – czasami rolowała spódniczkę do góry jak żaluzję, ukazując majtki – tak daleko, trzeba przy znać, Alice się nie posuwała. – Czy to by ł jakiś wy padek? – zapy tał Garp. – To znaczy z tą twoją wadą wy mowy. Czy sprawa wrodzona? – Wrodzona – powiedziała Alice. Samochód zatrzy mał się przed domem Fletcherów i Alice szarpnęła Garpa za ramię. Otworzy ła usta i pokazała palcem, jak gdy by to wy jaśniało wszy stko. Garp zobaczy ł dwa rzędy drobny ch, nieskazitelny ch ząbków i języ k, tłusty i różowy jak języ k dziecka. Nie dopatrzy ł się niczego szczególnego, ale w samochodzie by ło ciemno; zresztą nawet gdy by coś zobaczy ł, to i tak by nie wiedział, co w ty m niezwy kłego. Kiedy Alice zamknęła usta, stwierdził, że płacze, uśmiechając się jednocześnie, jakby to obnażenie się przed nim wy magało ogromnego zaufania. Garp skinął głową, że niby wszy stko zrozumiał. – Rozumiem – bąknął. Alice otarła łzy wierzchem dłoni; drugą ścisnęła go za rękę. – Harrithon ma romanth – powiedziała.
Garp wiedział, że nie chodzi o romans z Helen, ale nie miał pojęcia, kogo biedna Alice ma na my śli. – W każdy m razie nie z Helen – powiedział. – Nie, nie. – Alice pokręciła głową. – Th kimś inny m. – Z kim? – spy tał Garp. – Ze thtudentką! – zakwiliła. – Głupią, małą cipą! Minęły dwa lata, odkąd Garp przeleciał Nieopierzonego Kurczaka; od tamtej pory sy piał z jeszcze jedną dziewczy ną, która przy chodziła do nich jako baby -sitter; ze wsty dem uświadomił sobie, że zapomniał, jak miała na imię. Wierzy ł, i to szczerze, że jeśli chodzi o baby -sitters, ma sprawę raz na zawsze z głowy. Ale solidary zował się z Harry m, który by ł jego przy jacielem i którego przy jaźń by ła tak ważna dla Helen. Współczuł jednak również Alice, osobie zdecy dowanie budzącej sy mpatię. By ła w niej niewątpliwie jakaś nieuleczalna bezbronność, którą obnosiła jak za ciasny sweter na swoim krępy m, nabity m ciele. – Przy kro mi – powiedział. – Czy mógłby m ci jakoś pomóc? – Powiedz mu, żeby przethtał – odparła Alice. „Przethtanie” nigdy nie stanowiło problemu dla Garpa, ale też Garp nigdy nie by ł nauczy cielem i „thtudentek” nie miał ani w głowie, ani w zasięgu ręki. Może z Harry m by ło inaczej. Jedy ne, co przy szło mu na my śl jako ewentualna pociecha dla Alice, to wy znanie własny ch błędów. – To się zdarza, Alice – powiedział. – Ale nie tobie – odparła. – Dwukrotnie – oznajmił. Popatrzy ła na niego wstrząśnięta. – Powiedz prawdę – nalegała. – Prawda jest taka, że zdarzy ło mi się to dwukrotnie. Za każdy m razem z dziewczy ną, która przy chodziła do nas jako baby -sitter. – Jezuth Maria – powiedziała Alice. – Ale to nie miało żadnego znaczenia – wy jaśnił Garp. – Kocham Helen. – Ale to ma thnaczenie – upierała się Alice. – Ja przeth to cierpię. I nie mogę pithać. Garp wiedział coś niecoś na temat pisarzy, którzy nie mogą „pithać”, i z miejsca poczuł sy mpatię do Alice. – Pieprzony Harry ma romans – powiedział Helen. – Wiem – odparła. – Mówiłam mu, żeby dał spokój, ale on brnie w to dalej. Ona nawet nie jest specjalnie dobrą studentką. – To co robić? – zapy tał Garp. – Pieprzona żądza. Twoja matka miała rację. To problem męski. Ty z nim pogadaj. – Alice mówiła mi o twoich dupach – powiedział Harry do Garpa. – Ale to jest co innego. To dziewczy na wy jątkowa. – Studentka, Harry ! – wy krzy knął Garp. – Jezus Maria! – Ale wy jątkowa studentka – rzekł Harry. – A ja jestem inny niż ty. Ja uczciwie powiedziałem Alice od samego początku. Musi się przy stosować. Powiedziałem jej, że może robić to samo. – Ale ona nie zna żadny ch studentów – zwrócił mu uwagę Garp.
– Zna ciebie i kocha się w tobie. – Co robić? – spy tał Garp Helen. – Chce mnie ubrać w Alice, żeby sobie poprawić samopoczucie. – Przy najmniej by ł w stosunku do niej uczciwy – powiedziała Helen. Zaległa ty powa nocna cisza, kiedy można rozróżnić oddechy poszczególny ch członków rodziny. Otwarte drzwi do hallu na górze: oddech Duncana, leniwy oddech ośmiolatka, który ma przed sobą długie ży cie; Walt: niepewny, ury wany oddech dwulatka; Helen – równy i spokojny. Garp wstrzy my wał oddech. Wiedział, że ona wie o jego dziewczy nach. – Harry ci wy paplał? – spy tał. – Mogłeś powiedzieć mnie, zanim zwierzy łeś się Alice – rzekła z wy rzutem Helen. – A która by ła druga? – Zapomniałem, jak miała na imię – przy znał Garp. – To żałosne – powiedziała Helen. – Poniżej mojej godności, ale i poniżej twojej. Miałam nadzieję, że z tego wy rosłeś. – Bo wy rosłem. – Garp miał na my śli baby -sitters. Ale czy wy rósł z samej żądzy ? Mój Boże. Jenny Fields rozpracowała ten problem w samy m sercu swego sy na. – Musimy pomóc Fletcherom – oznajmiła Helen. – Zby t ich lubimy, żeby obojętnie na to patrzeć. Helen, ze zdumieniem stwierdził Garp, idzie przez ich wspólne ży cie, jak gdy by pisała esej: wstęp, ekspozy cja i podsumowanie. – Harry uważa, że ta studentka to coś wy jątkowego – podkreślił. – Pieprzone chłopy – powiedziała Helen. – Ty się zajmij Alice. A ja pokażę Harrisonowi, co jest naprawdę wy jątkowe. Tak więc pewnego wieczoru, kiedy Garp przy rządził wspaniałego kurczaka w papry ce i spätzle, Helen powiedziała do Garpa: – My z Harrisonem pozmy wamy, a ty odwieź Alice do domu. – Mam ją odwieźć do domu? – zdziwił się Garp. – Teraz? – Pokaż mu swoją powieść – powiedziała Helen do Alice. – Pokaż mu wszy stko, co ty lko chcesz. A ja pokażę twojemu mężowi, jaki jest dureń. – Do licha – rzekł Harry. – Przecież jesteśmy przy jaciółmi i chy ba chcemy nimi zostać, prawda? – Ty głupi sukinsy nu – powiedziała Helen. – Pieprzy sz studentkę i uważasz, że to coś wy jątkowego. Obrażasz swoją żonę, obrażasz mnie. Ja ci pokażę, co jest naprawdę wy jątkowe. – Spokojnie, Helen – upomniał ją Garp. – Zabieraj Alice – poleciła mu. – I niech odwiezie swoją baby -sitter do domu. – No, ty lko spokojnie – upomniał ją Harrison Fletcher. – Thamknij się, Harrithon! – rzuciła Alice i biorąc Garpa za rękę, wstała od stołu. – Pieprzone chłopy – powiedziała Helen. Garp, oniemiały jak jamesjanka, wy szedł za Alice z domu. – Ja odwiozę waszą baby -sitter, Alice – zaofiarował się. – Ty lko tharath wracaj – przy kazała mu Alice. – Zaraz wrócę – zapewnił ją Garp. Poprosiła go, żeby przeczy tał głośno pierwszy rozdział jej książki.
– Chciałaby m to usły szeć – powiedziała. – A nie mogę thobie tego przeczy tać na głos. A więc Garp jej to przeczy tał; tekst, jak stwierdził z ulgą, czy tał się doskonale. Alice pisała tak pły nnie i tak starannie, że bez żadnego skrępowania mógłby jej zdania śpiewać, i brzmiały by pięknie. – Masz śliczny głos, Alice – powiedział jej i Alice się rozpłakała. No i oczy wiście zaczęli się kochać; i bez względu na to, co każdy wie na ten temat, by ło to coś wy jątkowego. – Prawda, że by ło? – zapy tała Alice. – Prawda – odparł Garp. Teraz dopiero, pomy ślał, zaczy na się problem. – I co dalej? – spy tała go Helen; udało jej się doprowadzić do tego, że Harrison Fletcher zapomniał o swojej „wy jątkowej” studentce; teraz uważał, że to Helen jest czy mś najbardziej wy jątkowy m w jego ży ciu. – To ty zaczęłaś – powiedział Garp. – Jeśli mamy przestać, ty musisz przestać pierwsza. – Łatwo ci mówić – broniła się Helen. – Lubię Harrisona, jest moim najlepszy m przy jacielem i nie chcę tego stracić. Ale nie zależy mi specjalnie na sy pianiu z nim. – Jemu zależy. – Mój Boże, wiem – odparła Helen. – Uważa, że jesteś najlepsza ze wszy stkich kobiet, jakie miał – zapewnił ją Garp. – Ładna historia. To musi by ć bardzo miłe dla Alice. – Alice w ogóle o ty m nie my śli – uspokoił ją. Alice my ślała o nim; Garp doskonale o ty m wiedział i bał się, że to się musi skończy ć. Chwilami wy dawało mu się, że Alice jest najlepsza ze wszy stkich kobiet, jakie kiedy kolwiek miał. – No a ty ? – zapy tała go Helen. („Równowaga nie istnieje” – miał napisać Garp pewnego dnia). – Ja? W porządku – odparł. – Lubię Alice, lubię ciebie, lubię Harry ’ego. – A Alice? – zapy tała Helen. – Alice lubi mnie – odpowiedział Garp. – O rany – westchnęła Helen. – To znaczy, że wszy scy lubimy się nawzajem, ty le że mnie nie zależy specjalnie na sy pianiu z Harrisonem. – To znaczy, że koniec – powiedział Garp, usiłując ukry ć ponury nastrój. Alice płakała, że to się nigdy nie może skończy ć. („Może? Może? – szlochała. – Ja nie potrafię tak po prostu przethtać”!). – No, ale czy mimo wszy stko nie jest lepiej, niż by ło? – spy tała Helen Garpa. – Dopięłaś swego – przy znał. – Zdjęłaś Harry ’ego z tej jego cholernej studentki. Teraz musisz delikatnie z nim zerwać. – A co z tobą i Alice? – zapy tała Helen. – Jeśli to jest koniec dla jednego z nas, to musi to by ć koniec dla wszy stkich – odparł Garp. – Ty lko w ten sposób będzie uczciwie. – Sama wiem, co jest uczciwe – oświadczy ła Helen. – Ale wiem również, co jest ludzkie. Zerwania, jakie Garp w my ślach przeprowadzał z Alice, przebiegały z reguły według bardzo gwałtowny ch scenariuszy, pełne niezbornej mowy Alice, i kończy ły się zawsze namiętny m stosunkiem – jeszcze jedno niedotrzy mane postanowienie, mokre od potu, ckliwe i lepkie od seksu,
owthem, tak. – Alice jest chy ba lekko stuknięta – powiedziała Helen. – Ona jest zupełnie dobrą pisarką – odparł Garp. – Naprawdę obiecującą. – Pieprzeni pisarze – mruknęła Helen. – Harry nie docenia jej talentu – usły szał Garp swoje słowa. – O rany – burknęła Helen. – Ostatni raz próbuję ratować czy jeś małżeństwo, poza swoim własny m. Upły nęło sześć miesięcy, zanim Helen udało się w miarę łagodnie zerwać z Harry m. W ty m czasie Garp spoty kał się z Alice, jak ty lko mógł najczęściej, usiłując ją przy gotować na to, że ich czworokąt nie może by ć strukturą trwałą. Jednocześnie usiłował przy gotować siebie, ponieważ odczuwał lęk na my śl o ty m, że będzie musiał z nią zerwać. – To jednak nie jest to samo dla wszy stkich nas czworga – powiedział. – Trzeba będzie przestać, i to bardzo szy bko. – Dlaczego? – spy tała Alice. – Przecież to się jeszcze nie thkończy ło, prawda? – Jeszcze nie – przy znał Garp. Czy tał jej głośno wszy stkie słowa, które napisała, i kochali się bez przerwy, tak że go szczy pało, kiedy brał pry sznic, i nie mógł wkładać ciasny ch slipów do biegania. – Musimy to robić i robić – mówiła Alice żarliwie. – Dopóki możemy. – Wiesz przecież, że to nie może trwać długo – usiłował Garp przestrzec Harry ’ego podczas gry w squasha. – Wiem, wiem – powiedział Harry – ale to jest cudowne, kiedy trwa, prawda? – Prawda? – nalegała Alice. Czy Garp kochał Alice? Owthem, tak. – Tak, tak – powiedział Garp, kiwając głową. Wy dawało mu się, że tak. Ale Helen, która miała z tego najmniej przy jemności, ucierpiała najbardziej; kiedy wreszcie ogłosiła koniec, nie by ła w stanie ukry ć swojej euforii. Pozostała trójka nie by ła w stanie ukry ć urazy – że ona potrafi by ć taka radosna, kiedy im jest tak smutno. Bez żadnego normalnego nakazu przy jęli sześciomiesięczne moratorium na wzajemne widy wanie się – wszelkie poza przy padkowy m. Oczy wiście Helen i Harry widy wali się na uczelni. Garp i Alice spoty kali się w supermarkecie. Kiedy ś nawet celowo najechała na niego wózkiem; mały Walt dostał się pomiędzy różne produkty i puszki z sokiem, a córka Alice by ła równie przerażona zderzeniem. – Odczułam potrzebę kontaktu – powiedziała Alice i pewnego dnia, bardzo późno, kiedy Helen i Garp leżeli już w łóżku, zadzwoniła do nich do domu. – Czy jest u was Harrithon? – spy tała. – Nie, Alice, a czy coś się stało? – odparła Helen. – Nie ma go w domu. Nie widziałam go cały wieczór! – Może przy jechać i posiedzieć z tobą, co? – zaproponowała Helen. – A Garp pójdzie poszukać Harrisona. – A czy Garp nie może przy jechać i ze mną posiedzieć? – zapy tała Alice. – A ty by ś poszukała Harrithona. – Nie, ja przy jadę z tobą posiedzieć – odparła Helen. – Tak będzie lepiej. A Garp poszuka Harrisona. – Ja chcę Garpa – upierała się Alice.
– Bardzo mi przy kro, ale będziesz się musiała bez niego obejść – oświadczy ła Helen. – Przepraszam, Helen. – Alice zaczęła płakać w słuchawkę, wy rzucając z siebie potoki słów, który ch Helen nie by ła w stanie zrozumieć. Oddała słuchawkę Garpowi. Garp na przemian to przemawiał do Alice, to jej słuchał niemal przez godzinę. Nikt nie poszedł szukać „Harrithona”. Helen by ła z siebie rada: przez te sześć miesięcy, kiedy pozwoliła sprawie trwać, trzy mała się w ry zach; teraz, kiedy by ło po wszy stkim, oczekiwała, że reszta przy najmniej będzie nad sobą jako tako panowała. – Jeżeli Harrison znów pieprzy studentki, to ja go naprawdę skreślam – powiedziała. – Co za dureń! A skoro Alice uważa się za pisarkę, to dlaczego nie pisze? Jeśli rzeczy wiście ma ty le do powiedthenia, to po co marnuje słowa przez telefon? Czas, Garp wiedział, uleczy wszy stko. Czas miał również pokazać, że my lił się w ocenie pisarstwa Alice. Może i miała ładny głos, ale nie by ła w stanie niczego doprowadzić do końca; nigdy nie skończy ła swojej drugiej powieści, w każdy m razie nie w ciągu lat trwania ich znajomości – ani w następny ch. Potrafiła powiedzieć wszy stko bardzo pięknie, ale – jak Garp wy znał Helen, kiedy miał już dosy ć Alice – nie potrafiła niczego skończy ć. Nie potrafiła przethtać. Harry też nie potrafił rozegrać swoich kart dobrze ani mądrze. Uniwersy tet odmówił mu tenure 4, co by ło dotkliwą stratą dla Helen, która bardzo sobie ceniła jego przy jaźń. Jednakże ze studentką, którą Harrison dla niej rzucił, nie poszło tak łatwo: zaczęła się skarży ć na wy dziale, że została uwiedziona – aczkolwiek te skargi wy nikały oczy wiście z tego, że została porzucona. Wy wołało to zdziwienie wśród kolegów Harry ’ego, ale oczy wiście poparcie Helen w sprawie etatu dla Harrisona Fletchera zostało po cichu zignorowane – porzucona studentka zadbała i o to, żeby się wszy scy dowiedzieli o związku Helen z Harrisonem. Nawet Jenny Fields, mimo swoich poglądów na sprawę kobiet, zgodziła się z Garpem, że etat samej Helen na uniwersy tecie, tak hojnie jej zaoferowany, kiedy by ła młodsza od biednego Harry ’ego, miał by ć sy mboliczny m gestem ze strony wy działu anglisty ki. Prawdopodobnie ktoś im powiedział, że powinni mieć kobietę na stanowisku adiunkta, i akurat nawinęła się Helen. I chociaż Helen nigdy nie wątpiła we własne kwalifikacje, to jednak wiedziała, że wcale nie kwalifikacjom zawdzięcza tę propozy cję. Ale Helen nie sy piała ze studentami; jeszcze nie wtedy. A Harrison Fletcher w niewy baczalny sposób pozwolił, żeby sprawy seksualne stały się dla niego czy mś bardziej „wy jątkowy m” niż praca. Dostał jednak inną posadę. I by ć może to, co zostało z przy jaźni Garpów z Fletcherami, uratował wy jazd Harrisona i Alice. W ten sposób widy wali się dwa razy do roku; oddalenie rozmy ło osad urazy. Alice mogła się wy powiadać w swojej nieskazitelnej prozie – za pośrednictwem listów do Garpa. Pokusa, żeby się dotknąć nawzajem czy choćby zderzy ć wózkami w supermarkecie, też zniknęła i pozostali przy jaciółmi, jak wielu inny ch stary ch przy jaciół: to znaczy, kiedy się do siebie odzy wali czy spoty kali czasami. A kiedy ty ch kontaktów nie by ło, po prostu nie my śleli o sobie. Garp wy rzucił swoją drugą powieść i zaczął pisać drugą drugą powieść. Odwrotnie niż Alice – by ł prawdziwy m pisarzem nie dlatego, że pisał lepiej niż ona, ale dlatego, że wiedział to, co powinien wiedzieć każdy arty sta: że „człowiek rozwija się, ty lko kończąc jedno, a zaczy nając drugie”. Nawet jeśli te tak zwane zakończenia i początki są złudzeniami. Garp nie pisał szy bciej od
inny ch ani więcej; po prostu pracował ze świadomością zakończenia dzieła. Jego druga powieść by ła rozdęta, zdawał sobie z tego sprawę, przez cały ładunek niewy korzy stanej energii, jaka mu została po Alice.
By ła to książka pełna meandrujący ch dialogów i seksu, który zwy kle przy prawiał partnerów o cierpienie; seks wy woły wał też u nich poczucie winy, a przy ty m jeszcze większe pożądanie. Ten paradoks wy tknęło wielu recenzentów; jedni uważali go za bły skotliwy, inni za głupi. Który ś z recenzentów wy raził się o powieści, że jest pełna gorzkiej prawdy, pośpieszy ł jednak dodać, że ta gory cz kwalifikuje ją jako zaledwie drugorzędną klasy kę. Gdy by „odfiltrować” trochę tej gory czy, teorety zował, „ukazałaby się prawda w czy stej formie”. Znacznie więcej bzdur wy pisy wano na temat „tezy ” powieści. Jeden z recenzentów zmagał się z koncepcją, że powieść lansuje założenie, iż ty lko stosunek płciowy jest zdolny umożliwić ludziom dogłębne wzajemne poznanie się, ale jednocześnie w akcie płciowy m ludzie tracą całą głębię, jaką posiadają. Garp oświadczy ł, że jego książka nigdy nie miała żadnej tezy, i opry skliwie powiedział dziennikarzowi przeprowadzającemu z nim wy wiad, że napisał „poważną komedię na temat małżeństwa, która jest zarazem seksualną farsą”. Później napisał, że „pociąg płciowy zamienia w farsę nasze najpoważniejsze intencje”. Niezależnie jednak od tego, co powiedział o niej sam Garp czy recenzenci, książka nie odniosła sukcesu. Zaty tułowana „Drugi oddech rogacza”, nie by ła właściwie jasna dla nikogo; nawet recenzje by ły niejasne. Jeśli chodzi o liczbę sprzedany ch egzemplarzy, różnica w stosunku do „Kunktatorstwa” wy niosła kilka ty sięcy na niekorzy ść „Rogacza” i chociaż John Wolf zapewniał Garpa, że taki los często spoty ka drugie powieści, to jednak Garp – po raz pierwszy w ży ciu – miał poczucie klęski. John Wolf, który by ł dobry m wy dawcą, chronił go szczególnie przed pewną recenzją aż do momentu, kiedy się zląkł, że może ona wpaść w ręce Garpa przy padkowo. Bardzo niechętnie posłał mu w końcu wy cinek z gazety Zachodniego Wy brzeża z notatką, w której informował go, że podobno recenzent cierpi na zaburzenia hormonalne. Autor recenzji pisał krótko, węzłowato, że jest to zarazem żałosne i patety czne, że S.T. Garp, „pozbawiony talentu sy n sławnej feministki Jenny Fields, napisał powieść seksistowską, która dosłownie nurza się w seksie – nie mając nawet pretensji do charakteru instruktażowego”. I tak dalej. Garp, wy chowany przez Jenny Fields, nie przejmował się specjalnie ty m, co o nim my ślą inni, ale Helen też nie podobał się „Drugi oddech rogacza”. I nawet Alice w żadny m ze swoich rozkochany ch listów ani słowem nie wspomniała o książce. „Drugi oddech rogacza” by ła to powieść o dwóch parach małżeńskich, które łączy wspólny romans. – O rany – powiedziała Helen, kiedy się dowiedziała, o czy m jest książka. – To nie jest o nas – wy jaśnił Garp. – Nic z ty ch rzeczy. Po prostu ty lko wy korzy stuję nasze przeży cia. – Zawsze mi mówiłeś – zauważy ła Helen – że powieści autobiograficzne są najgorsze. – Ale ta nie jest autobiograficzna – odparł Garp. – Przekonasz się sama. Nie przekonała się. Mimo że w książce nie wy stępowali Helen, Garp, Harry i Alice, to jednak
opowiadała ona o czworgu ludziach, który ch nierówny i pełen seksualny ch zmagań wzajemny stosunek okazuje się ostatecznie kompletny m niewy pałem. Każda osoba z tego czworokąta ma jakiś fizy czny feler. Jeden z mężczy zn jest ślepy. Drugi jąka się tak potwornie, że jego kwestie są nieby wale trudne i denerwujące w czy taniu. Jenny objechała Garpa za to, że w taki sposób ośmiesza zmarłego pana Tincha, ale pisarze – Garp miał smutną świadomość tego faktu – są po prostu obserwatorami, dobry mi i pozbawiony mi skrupułów naśladowcami ludzkich zachowań. Garp nie chciał obrazić pamięci Tincha; po prostu wy korzy stał jedną z jego cech. – Nie rozumiem, jak mogłeś zrobić coś takiego Alice – narzekała Helen. Helen miała na my śli ułomności, zwłaszcza kobiet. Jedna mianowicie cierpi na skurcze mięśniowe w prawej ręce – wali nią na oślep, tłukąc kieliszki z winem, doniczki z kwiatami, dzieci po twarzach; raz, trzy mając właśnie sekator, o mało nie pozbawia męskości swojego męża. I ty lko jej kochanek, mąż tej drugiej kobiety, jest w stanie uspokoić ów koszmarny przy padkowy skurcz, tak że kobieta po raz pierwszy w ży ciu staje się posiadaczką doskonałego, wolnego od jakichkolwiek wad ciała, odznaczającego się celowością ruchu, kontrolowanego i całkowicie podporządkowanego jej woli. Druga kobieta cierpi na niedające się przewidzieć ani opanować wzdęcia. Jąkała jest żonaty z pierdulą, ślepiec z niebezpieczną rączką. Trzeba oddać Garpowi sprawiedliwość, że nikt z całego czworokąta nie jest pisarzem. („Powinniśmy pewnie by ć jeszcze wdzięczni za te drobne względy, co?” – spy tała Helen). Jedno z małżeństw jest bezdzietne, z wy boru. Druga para próbuje mieć dziecko; kobieta zachodzi nawet w ciążę, ale na jej radość kładzie się cieniem niepokój wszy stkich czworga co do tożsamości prawdziwego ojca. Który to z nich dwóch? Obie pary pilnie wy patrują jakichś znaczący ch sy mptomów u nowo narodzonego dziecka. Czy będzie się jąkało, pierdziało, waliło ręką na oślep czy może będzie ślepe? (Garp widział w ty m swój ostateczny komentarz – wy powiedziany w imieniu matki – do sprawy genów). Jest to do pewnego stopnia powieść opty misty czna, mimo że przy jaźń pomiędzy dwiema parami przekonuje je ostatecznie o konieczności zerwania. Bezdzietne małżeństwo rozchodzi się później, rozczarowane do siebie nawzajem, aczkolwiek niekoniecznie w wy niku ekspery mentu. Para z dzieckiem pozostaje razem; dziecko rozwija się bez żadnego widocznego feleru. Ostatnia scena powieści przedstawia przy padkowe spotkanie dwóch kobiet; mijają się na schodach ruchomy ch domu towarowego w okresie Bożego Narodzenia – pierdula jedzie w górę, niebezpieczna rączka w dół. Obie są obładowane zakupami. W momencie kiedy się mijają, kobieta cierpiąca na niekontrolowane gazy puszcza trzy ostre bąki jednego po drugim; kobieta dotknięta nerwowy m tikiem zwala starszego mężczy znę z jadący ch schodów, a ten z kolei podcina nogi całej masie ludzi. Ale jest Boże Narodzenie. Na ruchomy ch schodach są tłumy i panuje gwar; nikomu nie staje się nic złego, a poza ty m wszy stko się w ty m okresie wy bacza. Dwie kobiety oddalające się od siebie na swoich mechaniczny ch transporterach ze zrozumieniem traktują nawzajem swoje ułomności; uśmiechają się do siebie ponuro. – To jest przecież komedia! – wy krzy kiwał Garp w kółko. – Do nikogo ten fakt nie dotarł. To ma by ć bardzo śmieszne. Jaki wspaniały by łby z tego film! Ale nikt nie kupił praw nawet na tanie broszurowe wy danie. Jak wy nikało z losów człowieka, który chodził ty lko na rękach, Garp miał obsesję na punkcie ruchomy ch schodów.
Helen powiedziała, że nikt u nich na wy dziale nie wspomniał przy niej słowem o „Drugim oddechu rogacza”; co do „Kunktatorstwa” zaś, to wiele ży czliwy ch osób przy najmniej próbowało rozmowy. Helen uważała książkę za pogwałcenie swojej inty mności i miała nadzieję, że to ty lko obsesja, która wkrótce Garpowi minie. – Na miłość boską, czy oni naprawdę uważają, że to masz by ć ty ? – zapy tał Garp. – I co ci twoi głupi koledzy sobie, do diabła, my ślą? Czy ty tam w pracy popierdujesz? Czy może na zebraniach wy działu wy skakuje ci nagle ręka ze stawu barkowego, co? A czy biedny Harry jąkał się na wy kładach? – wściekał się Garp. – A może ja jestem ślepy, co? – Owszem, jesteś – powiedziała Helen. – Masz własny pogląd na to, co jest fikcją, a co faktem, ale czy wy obrażasz sobie, że inni znają klucz do twojego sy stemu? To wszy stko w jakiś sposób stanowi twoje doświadczenie – obojętne, jak wiele z tego wy my śliłeś, nawet jeśli jest to ty lko doświadczenie wy imaginowane. Ludzie są przekonani, że to jestem ja i że to jesteś ty. A czasem i ja sama tak my ślę. Ślepy mężczy zna w książce jest geologiem. – Czy ktoś widział, żeby m się zabawiał minerałami? – wy krzy kiwał Garp. Cierpiąca na wzdęcia kobieta podejmuje na ochotnika pracę w szpitalu; jest młodszą pielęgniarką. – Czy moja matka ma jakąś pretensję? – zapy tał Garp. – Czy pisze do mnie i zwraca mi uwagę, że nigdy nie spierdziała się w szpitalu, że robi to ty lko w domu i zawsze w sposób kontrolowany ? Ale Jenny Fields miała do Garpa pretensję o „Drugi oddech rogacza”. Powiedziała mu, że wy brał niewy baczalnie wąski temat bez ogólniejszego znaczenia. – Ma na my śli oczy wiście seks – powiedział Garp. – Klasy czna historia. Kobieta, która nie wie, co to pociąg płciowy, pozwala sobie pouczać inny ch, co ma znaczenie ogólniejsze, a co nie. Jest jak papież, który ślubuje czy stość, podejmując w imieniu milionów decy zje na temat wstrzemięźliwości. Świat jest naprawdę szalony ! Najnowsza przy jaciółka Jenny Fields miała metr dziewięćdziesiąt trzy wzrostu, nazy wała się Roberta Muldoon i by ła hermafrody tą. Jako Robert Muldoon grała w obronie filadelfijskich Orłów; po udanej operacji zmiany płci jej waga spadła ze stu sześciu i pół do osiemdziesięciu jeden i pół kilograma. Dawki estrogenów wpły nęły też na zmniejszenie jej giganty cznej niegdy ś siły i wy trzy małości; Garp by ł również zdania, że sły nne kiedy ś „bły skawiczne ręce” nie by ły już tak bły skawiczne, ale Roberta stanowiła wspaniałą towarzy szkę dla Jenny Fields; uwielbiała matkę Garpa. To bowiem właśnie „Seksualnie podejrzana” natchnęła Roberta Muldoona chęcią poddania się zabiegowi zmiany płci, kiedy pewnej zimy w jedny m ze szpitali w Filadelfii odby wał rekonwalescencję po operacji kolana. Jenny Fields udzielała teraz przy jaciółce poparcia w jej konflikcie z telewizją, która jak twierdziła Roberta, potajemnie zobowiązała się nie angażować jej jako komentatora sportowego w sezonie futbolowy m. Znajomość futbolu Roberty nie ucierpiała ani na jotę mimo ty ch wszy stkich estrogenów – dowodziła Jenny ; napły wające bez przerwy dowody poparcia z różny ch uczelni w cały m kraju uczy niły z niemal dwumetrowej Roberty Muldoon postać silnie kontrowersy jną. Roberta by ła inteligentna, potrafiła mówić i oczy wiście doskonale znała się na futbolu; stanowiłaby groźną konkurencję dla krety nów, którzy zwy kle komentowali rozgry wki. Garp ją lubił. Rozmawiali o futbolu i gry wali w squasha. Roberta zawsze wy gry wała
z Garpem pierwszy ch kilka gemów – by ła od niego znacznie potężniejsza i bardziej wy sportowana – ale nie dorówny wała mu wy trzy małością i będąc znacznie większa, szy bciej się męczy ła. Zmęczy ła się również swoją walką z telewizją, ale za to nabrała wy trwałości w inny ch, znacznie ważniejszy ch sprawach. – Oceniam cię o wiele wy żej niż Stowarzy szenie Miłośniczek Ellen James – mawiał Garp. Znacznie większą przy jemność sprawiały mu wizy ty Jenny, kiedy przy chodziła z Robertą. No i Roberta godzinami potrafiła bawić się w piłkę z Duncanem. Obiecała mu nawet, że go kiedy ś zabierze na mecz, jak będą grały Orły, ale tego Garp najbardziej się obawiał. Roberta mogła stanowić cel różny ch ataków; miała wielu wrogów. Garp wy obrażał sobie najrozmaitsze zamachy, z bombowy mi włącznie, na Robertę i Duncana; oczy ma duszy widział, jak chłopak znika gdzieś na ogromny m, wy pełniony m szalejący m tłumem stadionie w Filadelfii, gdzie może by ć napastowany przez zboczeńca. Takie obrazy podsuwały Garpowi przesy cone nienawiścią fanaty czne listy, jakie otrzy my wała Roberta, ale kiedy Jenny pokazała mu podobne listy skierowane do siebie, zaczął się niepokoić i o nią. By ł to aspekt popularności matki, którego Garp nie brał pod uwagę; że wiele osób autenty cznie ją znienawidzi. Pisali na przy kład, że ży czą Jenny, żeby dostała raka. A do Roberty Muldoon, że mają nadzieję, że jej – czy też jego – rodzice już nie ży ją. Pewne małżeństwo napisało do Jenny, że chcieliby, żeby została sztucznie zapłodniona spermą słonia i w ten sposób rozsadzona od środka. Ten list by ł podpisany : „Legalne małżeństwo”. Jeden mężczy zna napisał do Roberty Muldoon, że przez całe ży cie by ł kibicem Orłów, że nawet jego dziadkowie urodzili się w Filadelfii, ale teraz zamierza zostać kibicem Gigantów albo Czerwonoskóry ch i przenieść się do Nowego Jorku albo Waszy ngtonu – „albo nawet do Baltimore, jeśli zajdzie potrzeba” – ponieważ taki zboczeniec jak Roberta zdeprawował cały ich atak. Pewna kobieta napisała do niej, że ma nadzieję, iż Roberta dostanie się w łapy Jeźdźców Oaklandzkich. Uważa ich za najohy dniejszą druży nę futbolową; by ć może oni już jej pokażą, jak to przy jemnie by ć kobietą. Obrońca z druży ny futbolowej ze szkoły średniej w Wy oming napisał do Roberty, że przez nią wsty dzi się by ć dalej w obronie i przechodzi na skrzy dłowego. Jak do tej pory, nie ma jeszcze hermafrody tów wśród skrzy dłowy ch. Napastnik z druży ny uniwersy teckiej z Michigan napisał do Roberty, że gdy by kiedy kolwiek by ła w Ypsilanti, to chciałby ją wy pieprzy ć, ale żeby koniecznie by ła w naramiennikach. – To jest nic – oświadczy ła Roberta Garpowi. – Twoja matka dostaje znacznie gorsze listy. Jest znienawidzona przez dużo większą liczbę osób. – Mamo – powiedział Garp. – Dlaczego się nie wy łączy sz na jakiś czas? Weź sobie urlop. Napisz drugą książkę. – Nigdy nie przy puszczał, że kiedy kolwiek będzie namawiał Jenny do czegoś takiego, ale nagle dostrzegł w niej potencjalną ofiarę, wy stawiającą się poprzez inne ofiary na całą nienawiść, okrucieństwo i brutalność świata. Py tana przez dziennikarzy, Jenny odpowiadała zawsze, że pisze następną książkę; jedy nie Garp, Helen i John Wolf wiedzieli, że to nieprawda, że Jenny nie napisała ani słowa więcej. – W swojej sprawie zrobiłam wszy stko, co chciałam – oświadczy ła sy nowi. – Teraz interesują mnie inni ludzie. A ty zajmujesz się ty lko sobą – dodała poważnie, jakby jej zdaniem Garp jako introwerty k ży jący w świecie wy obraźni przy jął znacznie bardziej niebezpieczną postawę ży ciową.
Helen zresztą też się tego obawiała – zwłaszcza wtedy, kiedy Garp nie pisał; a właśnie przez z górą rok po „Drugim oddechu rogacza” nie pisał nic. Potem niby przez rok pisał, ale wszy stko wy rzucił. Wreszcie zajął się korespondencją ze swoim wy dawcą; listy Garpa by ły najtrudniejsze do czy tania ze wszy stkich, jakie John Wolf dostawał, nie mówiąc już o odpisy waniu. Niektóre miały po dziesięć, dwanaście stron; w większości z nich Garp zarzucał Johnowi Wolfowi, że nie lansuje „Drugiego oddechu rogacza” tak, jakby mógł. – Wszy stkim ta książka wy dała się niesmaczna – przy pomniał mu John Wolf. – Jak mogliśmy ją lansować? „Nigdy jej nie popierałeś” – pisał Garp. Helen poprosiła Wolfa, żeby okazał cierpliwość w stosunku do Garpa, ale John Wolf znał dobrze pisarzy i by ł tak cierpliwy i uprzejmy, jak ty lko potrafił. W końcu Garp zaczął pisy wać do inny ch ludzi. Odpowiedział między inny mi na kilka obelży wy ch listów skierowany ch do matki – na te nieliczne, które miały adresy zwrotne. Pisał długie epistoły, usiłując wy perswadować ludziom ich nienawiść. – Robi się z ciebie działacz społeczny – powiedziała mu Helen, ale Garp by ł gotów odpowiedzieć nawet na niektóre obelży we listy napły wające do Roberty ; Roberta miała jednak nowego kochanka i obelży we listy spły wały po niej jak woda po gęsi. – Jezus – wy pominał jej Garp – ledwie zmieniłaś płeć, a już się kochasz. Wiesz co, Roberta, jak na obrońcę futbolowego z cy ckami, jesteś naprawdę męcząca. By li bardzo dobry mi przy jaciółmi i namiętnie gry wali w squasha, ilekroć Roberta i Jenny przy jeżdżały do miasta, ale zdarzało się to za rzadko, żeby zająć Garpowi cały wolny czas i skanalizować jego niepokój. Godzinami gry wał w różne gry z Duncanem i czekał, aż Walt dorośnie na ty le, żeby i on mógł grać. A ty mczasem szy kował numer. – Trzecia powieść jest z reguły najlepsza – zapewnił Helen John Wolf, czując, że niepokój Garpa zaczy na ją nuży ć i że trzeba podtrzy mać Helen na duchu. – Daj mu ty lko czas, a zobaczy sz, przy jdzie samo. – Skąd on może wiedzieć, że trzecia powieść jest najlepsza? – pieklił się Garp. – Moja trzecia powieść nawet nie istnieje. A i druga, biorąc pod uwagę, jak została wy dana, mogłaby z powodzeniem nie istnieć. Ci wy dawcy z ich mitami i samospełniający mi się przepowiedniami! Skoro ty le wie na temat trzecich powieści, to dlaczego sam nie napisze trzeciej? Dlaczego nie napisze pierwszej? Ale Helen uśmiechała się ty lko i całowała go; zaczęła z nim nawet chodzić do kina, czego nie cierpiała. By ła zadowolona z pracy ; dzieci rosły szczęśliwe. Garp okazał się dobry m ojcem i dobry m kucharzem i kochał się z nią w sposób bardziej wy szukany teraz, kiedy nie pisał, niż przedtem, kiedy ciężko pracował. Samo przy jdzie, my ślała. Jej ojciec, poczciwy, stary Ernie Holm, zaczął zdradzać pierwsze objawy choroby serca, ale by ło mu dobrze w Steer ing. Każdej zimy razem z Garpem robili wy prawy do Iowa na jedno z ważniejszy ch spotkań zapaśniczy ch. Helen by ła przekonana, że zahamowanie Garpa w sprawie pisania to nic poważnego i że należy je po prostu przeczekać. – Przy jdzie samo – powiedziała Garpowi Alice Fletcher przez telefon. – Nie można tego forthować. – Nie mam zamiaru niczego forsować – zapewnił ją – ponieważ nie ma nic do forsowania. – Ale pomy ślał jednocześnie, że pociągająca Alice, która nigdy niczego nie potrafiła skończy ć –
nawet swojej miłości do niego – nie zrozumie, co chciał przez to powiedzieć. A potem Garp sam zaczął dostawać obraźliwe listy. Jeden z nich, bardzo agresy wny w tonie, pochodził od kogoś, kto poczuł się dotknięty „Drugim oddechem rogacza”. Nie by ł to ślepy, jąkaty pierdziel z nerwowy m tikiem, jak należało się spodziewać. List przy szedł w porę, żeby wy rwać Garpa ze stanu apatii.
Drogi kretynie (pisała obrażona autorka), przeczytałam twoją powieść. Problemy innych ludzi najwyraźniej wydają Ci się bardzo zabawne. Widziałam Twoje zdjęcie. Mając taką szopę na głowie, możesz się oczywiście spokojnie śmiać z łysych. W swojej okrutnej książce naśmiewasz się też z ludzi, którzy nie zaznali orgazmu i którym się nie powiodło w małżeństwie, jak również z tych, których żony i mężowie zdradzają. Może Cię zainteresuje, że ludzie borykający się z takimi problemami wcale nie uważają ich za śmieszne. Spójrz na świat, kretynie – jest on siedliskiem bólu, pełnym ludzi cierpiących, którzy nie wierzą w Boga i nie potrafią nawet przyzwoicie wychować własnych dzieci. A Ty, kretynie, widocznie nie masz sam żadnych problemów, skoro możesz się spokojnie naśmiewać z tych, co je mają. Z poważaniem I.B. Poole Findlay, Ohio.
Garp odebrał ten list jak policzek; chy ba nigdy nie czuł się tak dogłębnie niezrozumiany. Dlaczego ludzie upierają się, że skoro jesteś „komiczny ”, to nie możesz by ć jednocześnie poważny ? Garp uważał, że większość ludzi my li głębię z trzeźwością, a szczerość z my ślicielstwem. Wy starczy ty lko robić wrażenie poważnego, żeby nim by ć. Przy puszczalnie inne stworzenia nie potrafią się z siebie śmiać; dla Garpa śmiech graniczy ł z ży czliwością, a tej nigdy nie jest za dużo. Ostatecznie jako dziecko nie miał poczucia humoru i nie by ł religijny – może dlatego traktował komedię poważniej niż inni. Fakt, że jego wizję zrozumiano jako szy dzenie z ludzi, zabolał go bardzo, wniosek zaś, że jego sztuka czy ni go w ludzkich oczach okrutny m, przy prawił go o dojmujące poczucie klęski. Bardzo ostrożnie, jakby mówił do potencjalnej samobójczy ni, znajdującej się na wy sokim piętrze nieznanego i nieprzy jaznego hotelu, Garp odpisał swojej czy telniczce z Findlay, Ohio.
Droga pani Poole, świat jest siedliskiem bólu, ludzie rzeczywiście cierpią okropnie, niewielu z nas wierzy w Boga czy wychowuje dobrze swoje dzieci; ma Pani co do tego całkowitą rację. Prawdą jest również, że ci, co mają poważne problemy, z reguły nie uważają ich za śmieszne. Horace Walpole powiedział kiedyś, że świat jest komiczny dla tych, którzy myślą, a tragiczny dla tych, co czują. Zgodzi się Pani chyba ze mną, że podobnym stwierdzeniem Horace Walpole upraszcza nieco świat. Z pewnością oboje i myślimy, i czujemy. Co zaś do komizmu i tragizmu, świat stanowi mieszaninę jednego i drugiego. Z tego powodu nie mogę zrozumieć, dlaczego pojęcia
„poważne” i „śmieszne” mają być przeciwstawne. Fakt, że ludzkie problemy bywają śmieszne, a ludzie mimo to są często smutni, stanowi dla mnie jedynie rzeczywistą sprzeczność. Wstyd mi jednak, iż uważa Pani, że wyśmiewam czy wyszydzam ludzi. Traktuję ich bowiem bardzo poważnie. Mówiąc szczerze, jedyne, co naprawdę poważnie traktuję, to ludzi. Stąd też dla ludzkich zachowań nie mam nic poza życzliwością i nic poza śmiechem na pocieszenie bliźnich. Śmiech uważam za swoją religię, pani Poole. Ale jak to bywa z większością religii, jest on, przyznaję, dość rozpaczliwy. Dla zilustrowania tego, co piszę, chciałbym Pani opowiedzieć pewną historię. Rzecz dzieje się w Bombaju, Indie, gdzie codziennie wielu ludzi umiera z głodu; ale nie wszyscy w Bombaju głodują. Otóż wśród niegłodującej części mieszkańców Bombaju odbywał się ślub i na cześć państwa młodych wydano przyjęcie. Część gości przyprowadziła na to przyjęcie słonie. Nie ze snobizmu jednak; traktowali je jako środek transportu. I chociaż ten sposób podróżowania może nam się wydać ostentacyjny, to jednak ci goście tego tak nie odczuwali. Większość z nich najprawdopodobniej nie była w bezpośredni sposób odpowiedzialna za to, że całe rzesze ich rodaków głodują; zrobili sobie po prostu wolne od swoich własnych problemów i od problemów świata, żeby wziąć udział w weselu przyjaciela. Gdyby Pani jednak należała do grona głodujących Hindusów i przechodząc przypadkiem, zobaczyła tamte zaparkowane słonie, z pewnością odczułaby to Pani jako przykrość. Co więcej, kilku biesiadników, mając już w czubie, zaczęło poić swojego słonia piwem. Opróżnili wiaderko z lodem, napełnili je piwem, chichocząc wylegli na parking i dali to zgrzanemu słoniowi do wypicia. Zwierzęciu zasmakowało piwo, więc weselnicy przynieśli mu jeszcze kilka wiader. Kto wie, jak piwo może podziałać na słonia? Ci ludzie nie mieli na myśli nic złego; oni się po prostu dobrze bawili – a mogli słusznie przypuszczać, że reszta ich życia nie będzie w stu procentach zabawą. Może to wesele było im potrzebne. Ale ci ludzie zachowywali się oczywiście głupio i nieodpowiedzialnie. Gdyby któryś z licznych głodujących Hindusów przywlókł się wtedy na parking i zobaczył, jak pijani weselnicy poją słonia piwem, założę się, że byłby rozgoryczony. Mam nadzieję, że Pani nie uważa, że się z kogokolwiek wyśmiewam. Następnie pijani weselnicy zostali wyproszeni z wesela, ponieważ ich zachowanie urażało pozostałych gości; nikt nie może tych pozostałych gości potępiać za to, że tak czuli; niektórzy z nich mogli nawet uważać, iż zapobiegają w ten sposób „wymknięciu się spraw spod kontroli”, aczkolwiek rzadko się to ludziom udaje. Obrażeni i podochoceni piwem biesiadnicy wdrapali się na swojego słonia, zrobili w tył zwrot i odjechali z parkingu, demonstrując oczywiście radosny nastrój i wpadając po drodze na inne słonie i przedmioty, ponieważ ich pojazd zataczał się w pijanym widzie, zamroczony i wzdęty od wiader piwa. Wymachiwał też trąbą w przód i w tył jak źle przymocowaną protezą. Ogromne zwierzę tak kiepsko trzymało się na nogach, że wpadło na słup elektryczny, łamiąc go i zwalając sobie na łeb przewody wysokiego napięcia – wszyscy zginęli na miejscu: i słoń, i jego pasażerowie. Niech mi Pani wierzy, droga pani Poole, nie ma w tym dla mnie nic śmiesznego. Ale nagle nadchodzi jeden z tych głodujących Hindusów. Widzi weselników opłakujących śmierć swoich przyjaciół i ich słonia: zawodzenie, darcie pięknych szat, marnotrawienie dobrego jedzenia i picia. Pierwsza rzecz, to wślizguje się do domu weselnego, podczas kiedy goście są zajęci czym innym,
i kradnie trochę dobrego jedzenia i picia dla głodującej rodziny. A zaraz potem śmieje się do rozpuku z losu, jaki biesiadnicy zgotowali sobie i swemu słoniowi. W zestawieniu ze śmiercią głodową to efektowne umieranie musiało się wydać niedożywionemu Hindusowi śmieszne, a przynajmniej szybkie. Ale goście weselni patrzą na to inaczej. Dla nich to już jest tragedia; oni już mówią o „tragicznym wydarzeniu” i chociaż przeszliby może do porządku nad obecnością „parszywego żebraka” na swoim przyjęciu – czy nawet przymknęliby oko na kradzież jedzenia – to przecież nigdy mu nie wybaczą tego, że śmiał się z ich zmarłych przyjaciół i ze słonia. Otóż goście weselni, rozwścieczeni zachowaniem żebraka (jego śmiechem, nie kradzieżą i łachmanami), topią go w wiadrze piwa, którego zmarli biesiadnicy używali do pojenia swojego słonia. Uważają, że w ten sposób sprawiedliwości staje się zadość. Wynika więc z tego, że historia dotyczy walki klasowej i że jest mimo wszystko „poważna”. Ale ja wolę widzieć ją jako komedię, która ma za temat naturalne nieszczęście, występują w niej bowiem zwykli ludzie, w dość głupi sposób usiłujący zapanować nad sytuacją, której złożoność przerasta ich siły i która składa się zarówno z elementów wiecznych, jak i błahostek. Ostatecznie z czymś tak ogromnym jak słoń mogło być znacznie gorzej. Mam nadzieję, droga pani Poole, że udało mi się w pewnej mierze wyjaśnić moje intencje. W każdym razie jestem wdzięczny, że zadała Pani sobie trud, żeby do mnie napisać, ponieważ głosy moich słuchaczy, nawet krytyczne, są dla mnie bardzo ważne. Z poważaniem – Kretyn.
Garp by ł człowiekiem skłonny m do przesady. Wszy stko musiało by ć u niego barokowe – wierzy ł w przejaskrawienia; jego pisarstwo też miało skrajny charakter. Nigdy nie zapomniał swojej porażki; my śl o pani Poole niepokoiła go często, a jej odpowiedź na jego pompaty czny list musiała go jeszcze bardziej zdenerwować.
Drogi Panie Garp (pisała pani Poole), nigdy nie przypuszczałam, że zada Pan sobie trud napisania do mnie listu. Pan musi być chyba chory. Z tego listu widzę, że wierzy Pan w siebie, co się zresztą chwali. Ale to, co Pan pisze, jest dla mnie w większości śmieciem i nonsensem i nie życzę sobie, żeby Pan jeszcze kiedykolwiek próbował mi cokolwiek wyjaśniać, bo to mnie nuży i obraża moją inteligencję. Z poważaniem – Irena Poole.
Garp – jak i jego wierzenia – by ł pełen wewnętrzny ch sprzeczności. Potrafił się zdoby ć w stosunku do inny ch na wielkoduszność, ale by ł zarazem potwornie niecierpliwy. Sam ustalał normy czasu i cierpliwości, na jakie zasługiwali z jego strony poszczególni ludzie. Mógł by ć bezgranicznie miły, dopóki nie uznał, że dość tego. Wtedy robił w ty ł zwrot i atakował z furią.
Droga Ireno (pisał Garp do pani Poole), albo w ogóle powinnaś przestać czytać książki, albo się do tego znacznie bardziej przykładać.
Drogi kretynie (pisała Irena Poole), mój mąż mówi, że jeśli jeszcze raz do mnie napiszesz, zrobi Ci z mózgu zupę. Szczerze oddani Irena & Fitz Poole.
Drodzy Fitzy i Ireno (odpalił z miejsca Garp), pocałujcie mnie w dupę.
Tak więc Garp stracił poczucie humoru, a świat jego ży czliwość. W „Pensjonacie Grillparzer” udało mu się jakoś uderzy ć w nutę komediową (z jednej strony ) i współczucia (z drugiej). Nie pomniejszał swoich bohaterów ani przez wy muszoną ckliwość, ani przez żadne inne przejaskrawienie, służące dowiedzeniu własny ch racji. Opowiadanie to nie robiło z nich ani specjalnie senty mentalny ch, ani w inny sposób nie deprecjonowało ich smutku. Ale Garp jak gdy by stracił teraz tę umiejętność wy ważania narracji. Jego pierwsza powieść „Kunktatorstwo” by ła – według niego – obciążona pretensjonalny m balastem całej historii faszy zmu, w której nie uczestniczy ł. Na drugiej położy ł się cieniem niedostatek wy obraźni – Garp uznał, że nie wy szedł wy obraźnią dostatecznie daleko poza swoje dość w końcu przeciętne doświadczenie. Miał chłodny stosunek do „Drugiego oddechu rogacza” – wy dawał mu się jeszcze jedny m „autenty czny m”, ale dość banalny m doświadczeniem. Prawdę powiedziawszy, uważał, że jest teraz zanadto przepełniony swoim własny m szczęściem rodzinny m (z Helen i dziećmi). Obawiał się dość ty powego ograniczenia swoich możliwości twórczy ch – do pisania głównie o sobie. Kiedy jednak próbował spojrzeć daleko poza siebie, widział jedy nie pokusę udawania. Zawodziła go wy obraźnia: „spostrzeganie – niejasne”. Jeśli go ktoś py tał, jak mu idzie pisanie, zdoby wał się ty lko na lakoniczne, okrutne naśladownictwo biednej Alice Fletcher. – Przethtałem – mówił.
4 Tenure – rodzaj doży wotniego etatu, z którego korzy stają pracownicy naukowi i dy dakty czni uczelni amery kańskich (przy p. tłum.).
IX
WIECZNY MĄŻ
Przeglądając żółte kartki książki telefonicznej w poszukiwaniu składu drewna, Garp zatrzy mał wzrok na „Poradach Małżeńskich i Rodzinny ch”. Miał parę niewinny ch py tań, doty czący ch belek dwa na cztery, kiedy jego oko przy ciągnęło słowo „małżeńskie”, nasuwając znacznie ciekawsze i bardziej niepokojące py tania. Nigdy nie przy szło mu na przy kład do głowy, że istnieje o wiele więcej doradców małżeńskich niż składów drewna. Ale oczy wiście zależy to od miejsca zamieszkania, pomy ślał. Pewnie na wsi ludzie mają więcej do czy nienia z drewnem. Garp by ł żonaty już prawie jedenaście lat; w ty m czasie miał niewielkie zapotrzebowanie na drewno, ale jeszcze mniejsze na porady. Nie ze względów osobisty ch jednak studiował długą listę haseł w książce telefonicznej; robił to, ponieważ od dłuższego czasu usiłował sobie wy obrazić, jak by to by ło, gdy by miał posadę. By ło więc Centrum Poradnictwa Duszpasterskiego i Chrześcijańska Poradnia Rodzinna; Garp wy obrażał sobie serdeczny ch duchowny ch, nieustannie zacierający ch suche, pulchne ręce. Wy powiadali okrągłe, mokre zdania, jak bańki my dlane, mówiąc rzeczy w rodzaju: „Nie mamy żadny ch złudzeń co do tego, że Kościół może wy datnie pomóc człowiekowi w jego indy widualny ch problemach, takich jak twoje. Poszczególne jednostki muszą poszukiwać rozwiązań indy widualny ch, muszą zachować indy widualność, z doświadczenia wiemy jednak, że wiele osób odnalazło swoją indy widualność właśnie w Kościele”. A tu na przy kład siedzi onieśmielona para, która miała nadzieję na przedy skutowanie problemu jednoczesnego orgazmu – czy to jest mit, czy prawda? Garp stwierdził, że duchowieństwo lubuje się w poradnictwie: by ła więc Luterańska Służba Społeczna; by ł Wielebny Dway ne Kuntz („zatwierdzony ”) i Louise Nagle – Służebnica Wszy stkich Dusz, powiązana z czy mś, co się nazy wało Amery kańskim Biurem Małżeństw
i Poradnictwa Rodzinnego (które z kolei „zatwierdziło” ją). Garp wziął ołówek i porobił małe kółeczka obok nazwisk doradców małżeńskich, powiązany ch w jakiś sposób z insty tucjami kościelny mi. Ich porady, wy obrażał sobie, są z pewnością opty misty czne. Nie miał tej pewności, jeśli chodziło o doradców o bardziej „naukowy m” przeszkoleniu; do samego przeszkolenia też nie miał zaufania. By ł na przy kład „dy plomowany psy cholog kliniczny ”; inny po prostu dopisał sobie do nazwiska „mgr kliniczny ”; Garp wiedział doskonale, że te rzeczy mogły oznaczać wszy stko albo nic. Na przy kład studenta ostatniego roku socjologii czy by łego studenta wy działu handlu. By ł na przy kład mgr B – botaniki? Inny znów dr – czego, małżeństwa? A może medy cy ny czy filozofii? Który by łby lepszy, jeśli chodzi o poradnictwo małżeńskie? Ktoś tam specjalizował się w terapii grupowej; ktoś, zapewne mniej ambitny, oferował jedy nie „ocenę psy chologiczną”. Garp wy brał sobie dwóch. Pierwszy by ł: „Dr O. Rothrock – warsztat doskonalenia osobowości; przy jmujemy karty kredy towe”. Drugi: „M. Neff – ty lko na zapisy ”. Po nazwisku M. Neffa następował jedy nie numer telefonu. Żadny ch kwalifikacji ani superbezczelności. By ć może i jedno, i drugie. Gdy by m i ja kogoś potrzebował, pomy ślał Garp, spróbowałby m najpierw pana Neffa. Dr O. Rothrock ze swoimi kartami kredy towy mi i warsztatem doskonalenia osobowości musi by ć niewątpliwy m szarlatanem. Ale M. Neff wy glądał na poważnego faceta; M. Neff miał wizję, Garp by ł przekonany. Wędrował dalej po żółty ch kartkach; minął Poradnictwo Małżeńskie i Pranie na Sucho, aż potknął się na „Przy jmuję maty do odświeżania” (ty lko jedno ogłoszenie, spoza miasta, i numer telefonu ze Steer ing: by ł to teść Garpa, Ernie Holm, który odświeżał stare maty zapaśnicze, traktując to jako hobby przy noszące niewielki dochód. Ale Garp nie pomy ślał o swoim dawny m trenerze; prześliznął się po nim wzrokiem, nie rozpoznając nazwiska Erniego). Rzeźnicki Sprzęt Nowoczesny – patrz Piły. Dość. Świat jest zby t skomplikowany. Garp wrócił do Poradnictwa Małżeńskiego. W ty m momencie przy szedł ze szkoły Duncan. Starszy sy n Garpa miał teraz dziesięć lat; by ł to wy soki chłopiec o chudej, delikatnej twarzy Helen i jej migdałowy ch żółtobrązowy ch oczach. Helen miała śniadą cerę i Duncan odziedziczy ł po niej również tę wspaniałą skórę. Po Garpie wziął nerwowość, upór i napady czarnej melancholii. – Tata? – powiedział. – Czy mogę iść na noc do Ralpha? To bardzo ważna sprawa. – Co takiego? – zapy tał Garp. – Nie. Kiedy ? – Znów czy tałeś książkę telefoniczną? Duncan wiedział, że ilekroć ojciec studiował książkę telefoniczną, trzeba go by ło budzić jak z drzemki. A robił to często ze względu na nazwiska. Nazwiska swoich bohaterów czerpał bowiem właśnie z książki telefonicznej; kiedy utknął z pisaniem, czy tał książkę telefoniczną w poszukiwaniu dalszy ch nazwisk; nazwiska bohaterów zmieniał bez przerwy. Kiedy gdzieś wy jeżdżał, pierwszą rzeczą, za którą się rozglądał w motelu, by ła książka telefoniczna; zwy kle ją kradł. – Tata? – powtórzy ł Duncan; doszedł do wniosku, że ojciec jest w zwy kły m transie, w jaki wprawiała go często ta lektura, że przeży wa losy swoich wy my ślony ch bohaterów. Garp w gruncie rzeczy zapomniał, że właśnie dziś miał „nieliteracki” interes do książki telefonicznej; zapomniał o składzie drewna i my ślał jedy nie o bezczelności M. Neffa i o ty m, jak by to by ło, gdy by by ł doradcą małżeńskim. – Tata! – krzy knął Duncan: – Jeśli nie zadzwonię do Ralpha przed
kolacją, jego mama nie pozwoli mi przy jść. – Ralpha? Przecież Ralpha tu nie ma – powiedział Garp. Duncan zadarł do góry swoją delikatną brodę i przewrócił oczami; by ł to również gest Helen i Duncan odziedziczy ł po niej także piękną szy ję. – Ralph jest w swoim domu – wy jaśnił – a ja jestem w swoim i chciałby m spędzić noc w domu Ralpha, z Ralphem. – Ale nie w normalny szkolny dzień – powiedział Garp. – Dziś jest piątek, tato – odparł Duncan. – Rany. – Nie wy rażaj się, Duncan – zwrócił mu uwagę Garp. – Przy jdzie mama z pracy, to ją zapy tasz. Garp wiedział, że się wy kręca; by ł podejrzliwy w stosunku do Ralpha, a nawet więcej: bał się o Duncana, mimo że mały nocował tam już nieraz. Ralph by ł starszy m chłopcem i Garp mu nie dowierzał. Poza ty m nie podobała mu się matka Ralpha – wy chodziła wieczorami, zostawiając chłopców bez opieki (przy znał to sam Duncan). Helen nazwała ją kiedy ś „fleją”. To słowo zawsze intry gowało Garpa (i wy gląd, który w jakiś sposób na niego działał). Ojciec Ralpha nie mieszkał z nimi i status samotnej kobiety ty lko wzmagał jej flejowatość. – Ale ja nie mogę czekać, aż mama wróci – upierał się Duncan. – Mama Ralpha mi powiedziała, że muszę dać znać przed kolacją, bo inaczej nie będę mógł przy jść. Kolacja należała do obowiązków Garpa i wobec tego poczuł się wy trącony z równowagi; zastanawiał się, która może by ć godzina. Duncan nigdy nie wracał ze szkoły o stałej porze. – A dlaczego nie zaprosisz Ralpha do nas na noc? – zapy tał Garp. Znany chwy t. Ralph zwy kle spędzał noc u Duncana, co Garpowi oszczędzało niepokoju w związku z flejtuchostwem jego matki (nigdy nie mógł zapamiętać ich nazwiska). – Ralph zawsze u mnie nocuje – powiedział Duncan. – Teraz ja chcę iść tam na noc. I co tam robić? – zastanawiał się Garp. Popijać, palić trawę, znęcać się nad zwierzakami czy podglądać panią Ralph, jak się na swój niechlujny sposób pieprzy ? Ale Garp wiedział, że Duncan ma zaledwie dziesięć lat i że jest dzieckiem psy chicznie zdrowy m, bardzo ostrożny m. Prawdopodobnie chłopcom po prostu dobrze by ło samy m w domu, gdzie nie czuli na sobie uśmiechu Garpa i gdzie nikt ich bez przerwy nie py tał, czy czegoś nie potrzebują. – A może zadzwoń do pani Ralph i zapy taj, czy może poczekać na twoją odpowiedź, aż wróci mama? – zaproponował Garp. – Jezus, „pani Ralph”! – jęknął Duncan. – A mama powie: „Ja nie mam nic przeciwko temu. Zapy taj tatę”. Zawsze tak mówi. By stry dzieciak, pomy ślał Garp. Przy parł go do muru. Nie miał już teraz nic do powiedzenia – mógł się ty lko wy gadać, że się boi, iż zginą wszy scy w ten sposób, że pani Ralph wy woła w nocy pożar, zasy piając z papierosem, od którego zajmą się jej włosy. – No dobrze, idź już – burknął ponuro. Nie wiedział nawet, czy matka Ralpha w ogóle pali. Po prostu jej nie lubił, tak na oko, a sam Ralph wy dawał mu się podejrzany z tej jednej jedy nej przy czy ny, że by ł starszy od Duncana, i wobec tego, wy obrażał sobie Garp, mógł mieć na niego pod wieloma względami fatalny wpły w. Garp by ł podejrzliwy w stosunku do większości ludzi, do który ch lgnęli jego żona i dzieci; odczuwał potrzebę chronienia garstki ty ch, który ch kochał, przed ty mi, jacy musieli by ć w jego
pojęciu „wszy scy inni”. Biedna pani Ralph by ć może wcale nie by ła jedy ną ofiarą spotwarzaną przez jego paranoiczne wy obrażenia. Powinienem się więcej udzielać, pomy ślał Garp. Gdy by m tak miał pracę! Ta my śl nawiedzała go codziennie i wracała natrętnie, odkąd przestał pisać. Ale nie istniało chy ba na świecie takie zajęcie, które by przemawiało do jego wy obraźni, a już w każdy m razie takie, do którego miałby kwalifikacje. Wiedział, że jego kwalifikacje są szalenie skromne. Umiał pisać, a kiedy pisał, wierzy ł, że robi to bardzo dobrze. By ł jednak poważny powód, dla którego my ślał o podjęciu pracy – czuł mianowicie, że musi pogłębić swoją znajomość ludzi; przezwy cięży ć nieufność do nich. Praca zmusiłaby go przy najmniej do nawiązy wania jakichś kontaktów, a jeśli nie zostanie zmuszony do tego, żeby się obracać wśród ludzi, to będzie siedział w domu. Początkowo ze względu na pisanie nie brał poważnie pod uwagę podjęcia pracy. Teraz ze względu na pisanie uznał, że powinien pracować. Kończą mi się ludzie, który ch mógłby m sobie wy obrażać, my ślał, ale by ć może w rzeczy wistości chodziło o to, że ty ch, który ch lubił, nie by ło za wielu; i zby t dawno nie napisał niczego, co by mu się podobało. – To ja idę! – zawołał Duncan, wy ry wając Garpa z rozmy ślań. Chłopiec miał na plecach jaskrawopomarańczowy plecak i pod klapą zrolowany żółty śpiwór. I jedno, i drugie wy brał Garp ze względu na rzucające się w oczy kolory. – Zawiozę cię – powiedział, ale Duncan znów przewrócił oczami. – Mama wzięła samochód, tato, a jeszcze nie wróciła z pracy. Jasne; Garp uśmiechnął się głupio. Zobaczy ł, że Duncan bierze rower, i zawołał do niego od drzwi: – A nie lepiej, żeby ś poszedł piechotą, Duncan?! – Dlaczego? – zapy tał chłopak, zły. Żeby ci nie połamał kręgosłupa samochód prowadzony przez jakiegoś zwariowanego nastolatka czy pijaczy nę, który akurat dostanie za kierownicą ataku serca i zmiecie cię z jezdni, pomy ślał Garp, i twoja pierś zostanie zmiażdżona o krawężnik, twoja niezwy kła czaszka rozłupana, kiedy wy lądujesz na chodniku, i jakiś idiota zawinie cię w stary koc, jakby ś by ł psem albo kotem znaleziony m w ry nsztoku. A potem przy jdą jacy ś durnie i będą się zastanawiać, do kogo to zawiniątko należy („To będzie chy ba ten zielono-biały dom na rogu Elm i Dodge”). W końcu ktoś cię odwiezie do domu, zadzwoni do drzwi i powie: „Bardzo mi przy kro”, i wskazując na krew na ty lny m siedzeniu, spy ta: „Czy to pana?”. Ale Garp powiedział jedy nie: – Dobrze, Duncan, weź rower. Ty lko uważaj! Patrzy ł, jak chłopak przejeżdża na drugą stronę i zbliżając się do następnej przecznicy, ogląda się przed zakrętem. (Dobre dziecko; ostrożnie daje ręką znak – by ć może zresztą to ty lko ze względu na mnie). By ło to bezpieczne przedmieście małego bezpiecznego miasteczka; przy jemne zielone ogródki, domki jednorodzinne, zajmowane głównie przez pracowników uniwersy tetu i ich rodziny, i tu, i ówdzie większy dom podzielony na osobne mieszkania dla studentów kończący ch. Matka Ralpha na przy kład – chociaż miała cały dom dla siebie i by ła starsza od Garpa – wy dawała się ty pową wieczną studentką kończącą. Jej by ły mąż wy kładał który ś z przedmiotów ścisły ch i pewnie pokry wał koszty jej nauki. Garp przy pomniał sobie, że ktoś mówił Helen, iż facet ży je teraz z którąś ze swoich słuchaczek. Pani Ralph to najprawdopodobniej bardzo przy zwoita osoba, my ślał Garp; ma dziecko, które niewątpliwie kocha. Z pewnością także jakieś poważne plany ży ciowe. Gdy by ty lko by ła trochę
ostrożniejsza! A trzeba by ć ostrożny m – ludzie nie zdają sobie sprawy, jak łatwo wszy stko spieprzy ć. – Hej! – wy krzy knął ktoś albo przy najmniej tak się Garpowi wy dawało. Rozejrzał się dokoła, ale ten, kto to powiedział, albo już sobie poszedł, albo nigdy go nie by ło. Garp stwierdził, że stoi na bosaka (miał zmarznięte nogi, by ła wczesna wiosna) na chodniku przed swoim domem, z książką telefoniczną w ręku. Chętnie by sobie jeszcze powy obrażał M. Neffa i całe poradnictwo małżeńskie, ale wiedział, że jest późno, że do niego należy przy gotowanie wieczornego posiłku, a jeszcze nie by ł po zakupy. Z niedalekiej przecznicy dochodził szum agregatów, zasilający ch wielkie urządzenia chłodnicze w supermarkecie (dlatego się przenieśli do tej dzielnicy – żeby Garp miał blisko po zakupy, kiedy Helen brała samochód do pracy ; by ło też bliżej do parku, w który m mógł biegać). Na ty łach supermarketu znajdowały się wielkie wenty latory i Garp sły szał, jak wy sy sały stojące powietrze z hali i rozpy lały na ulicy subtelny zapach jedzenia. Lubił to. Miał duszę kucharza. Dzień spędzał na pisaniu (albo usiłował pisać); trochę biegał i gotował. Wstawał wcześnie i szy kował śniadanie dla siebie i dzieci; na lunch nikt nie wracał do domu, więc i on nie jadł; codziennie natomiast przy gotowy wał kolację dla całej rodziny. By ł to obrządek, który uwielbiał, ale ambicje kulinarne utrzy my wał w karbach – uzależniał je mimo wszy stko od wy ników dzienny ch w pisaniu i bieganiu. Jeśli pisanie mu nie szło, wy nagradzał to sobie długim, męczący m biegiem; czasami niepowodzenie w pisaniu okazy wało się tak wy czerpujące, że nie mógł przebiec więcej niż milę – wtedy próbował ocalić dzień, wy dając wspaniałą kolację. Helen nigdy nie by ła w stanie ocenić po ty m, co im przy rządził, jak mu się akurat powiodło; coś specjalnego mogło równie dobrze oznaczać jakąś uroczy stość, jak i to, że jedzenie by ło jedy ną dziedziną, w której odniósł sukces, że gotowanie stanowiło jedy ne zajęcie, które uratowało go przed rozpaczą. „Jeśli się jest uważny m – pisał Garp – jeśli się uży wa dobry ch składników i nie upraszcza sobie roboty, zawsze się ugotuje coś dobrego. Czasami to, co człowiek zje, stanowi jedy ną wartość całego dnia. Co zaś do pisania, stwierdziłem, można mieć wszy stkie niezbędne składniki, poświęcić masę czasu i uwagi i mimo to nic nie wskórać. To samo doty czy miłości. A zatem gotowanie jest tą czy nnością, która najpewniej gwarantuje pozostanie przy zdrowy ch zmy słach”. Wszedł do domu i rozejrzał się za butami. Niemal jedy ny m obuwiem, jakie posiadał – za to w nadmiarze – by ły buty do biegania. Znajdowały się one w różny ch stadiach zniszczenia. Garp i jego dzieci nosili zazwy czaj czy ste, ale wy gniecione ubrania; Helen dobrze się ubierała i chociaż Garp prał jej wszy stko, to jednak zdecy dowanie odmawiał prasowania. Prasowała więc sobie i czasem uprasowała też jemu koszulę; by ła to jedy na ty powo domowa czy nność, od której Garp się uchy lał. Gotowanie, dzieci, pranie, sprzątanie – proszę bardzo. Gotowanie – wspaniale, dzieci – trochę nerwowo, ale sumiennie, sprzątanie – z lekkim przy musem. Klął porozrzucaną garderobę, naczy nia i zabawki, ale wszy stko sprzątał; miał fioła na punkcie zbierania rzeczy. Czasem rano, zanim zasiadł do pisania, oblaty wał cały dom z odkurzaczem albo szorował kuchnię. W mieszkaniu nigdy nie by ło nieporządku ani brudu, ale w panującej w nim czy stości wy czuwało się pośpiech. Garp wy rzucał masę rzeczy i ciągle czegoś brakowało. Nieraz cały mi miesiącami w lampach tkwiły poprzepalane żarówki, który ch nie wy mieniał, i dopiero Helen stwierdzała nagle, że ży ją w całkowity ch niemal ciemnościach, skupieni wokół dwóch działający ch jeszcze lamp. To znowu pamiętał o żarówkach, ale za to zapominał o my dle i paście do zębów.
Helen też wnosiła coś do domu, ale za to już Garp nie brał odpowiedzialności. Na przy kład kwiatki doniczkowe: albo sama o nie dbała, albo umierały. Wy starczy ło, że Garp zauważy ł, że kwiatek więdnie albo choćby nieznacznie traci kolor, usuwał go naty chmiast z domu i wy rzucał do śmieci. Czasem, w wiele dni później, Helen py tała: – A gdzie jest ten czerwony amary lis? – Ach, to paskudztwo! – mówił Garp. – On by ł chory. Widziałem na nim robaki i gubił liście. W ten sposób Garp zajmował się domem. Po wejściu do mieszkania znalazł parę żółty ch trampek. Książkę telefoniczną odłoży ł do szafki, gdzie trzy mał ciężki sprzęt kuchenny (uty kał książki telefoniczne po cały m domu, a potem wy wracał wszy stko do góry nogami, żeby znaleźć właściwą). Nalał trochę oliwy do żeliwnego rondla i czekając, aż się rozgrzeje, siekał cebulę. By ło późno na kolację, a jeszcze nie zrobił zakupów. Zwy kły sos pomidorowy, trochę makaronu, zielona sałata i bochenek dobrego chleba własnego wy pieku. W ten sposób, przy rządziwszy sos, może skoczy ć do sklepu i na dobrą sprawę kupić ty lko zieleninę. Przy śpieszy ł siekanie (teraz trochę świeżej bazy lii); najważniejsze, żeby nie wrzucić nic do rondla, dopóki oliwa nie będzie gotowa, to znaczy bardzo gorąca, ale żeby się nie paliła. Są pewne drobiazgi, zarówno jeśli chodzi o gotowanie, jak i pisanie, który ch nie można przy śpieszać. Garp o ty m wiedział i nigdy nie próbował tego robić. Kiedy zadzwonił telefon, by ł tak wściekły, że cisnął do rondla garść cebuli, parząc sobie przy ty m rękę pry skającą oliwą. – Cholera! – wrzasnął; kopnął drzwi szafki kuchennej, wy ry wając jeden z zawiasów. Wy leciała książka telefoniczna i Garp zaczął się na nią gapić. Wrzucił do oliwy resztę cebuli i bazy lię i zmniejszy ł płomień. Wsadził rękę pod strumień zimnej wody i balansując na jednej nodze i krzy wiąc się z bólu, drugą ręką złapał za słuchawkę. (Oszuści, my ślał. Ciekawe, jakie mają kwalifikacje po temu, żeby udzielać porad małżeńskich? Nie ulega wątpliwości, że to jeszcze jedna z wielu dziedzin, w który ch ci pry mity wni psy choanality cy uważają się za ekspertów). – Cholera, przerwałaś mi w samy m środku! – warknął w telefon; patrzy ł, jak kawałki cebuli zwijają się w gorącej oliwie. Nie by ło takiej osoby wśród dzwoniący ch, którą bałby się obrazić – jeden z przy wilejów osoby niepracującej. Jego wy dawca, John Wolf, miał jedy nie zauważy ć, że sposób, w jaki Garp odbiera telefony, potwierdza ty lko jego opinię, że Garp jest ordy narny. Helen by ła przy zwy czajona do tego, jak mąż odbiera telefony, a jej koledzy i przy jaciele wy robili już sobie o nim zdanie jako o człowieku nieokrzesany m. Jeśli dzwonił Ernie Holm, Garp doświadczał przelotny ch wy rzutów sumienia – trener zawsze usprawiedliwiał się nadmiernie, co go krępowało. Gdy by to by ła jego matka, Garp wiedział, zaraz by mu się odgry zła: „Znów kłamstwo! Ty nigdy nie możesz by ć w środku niczego. Ży jesz na poboczach”. (Garp miał nadzieję, że to nie jest Jenny ). O tej porze żadna inna kobieta nie mogła do niego dzwonić. Ty lko gdy by to by ł telefon z przedszkola, donoszący o jakimś wy padku małego Walta; ty lko gdy by to dzwonił Duncan, żeby powiedzieć, że ma zepsuty suwak w śpiworze albo że złamał nogę – ty lko wtedy Garp żałowałby swego opry skliwego tonu. Dzieci mają prawo przerwać coś człowiekowi w samy m środku – i zwy kle to robią. – W samy m środku czego, kochanie? – spy tała Helen. – Czy może kogo? Mam nadzieję, że jest przy najmniej ładna. Głos Helen w słuchawce brzmiał podniecająco; dziwiło to zawsze Garpa – ten jej ton – bo
Helen wcale taka nie by ła; nie by ła nawet skłonna do flirtu. I chociaż jemu osobiście wy dawała się bardzo podniecająca, to zarówno w jej sposobie ubierania się, jak i w zachowaniu wobec inny ch nie by ło nic prowokacy jnego. A jednak przez telefon odebrał jej głos jako lubieżny, zawsze taki mu się wy dawał. – Sparzy łem się – powiedział dramaty cznie. – Oliwa jest za gorąca i cebula mi się przy pala. O co ci chodzi, do diabła? – Moje biedactwo – powiedziała Helen, prowokując go w dalszy m ciągu. – Nie zostawiłeś u Pam żadnej wiadomości. – Pam by ła sekretarką wy działu anglisty ki; Garp nie mógł sobie przy pomnieć, jaką miał jej zostawić wiadomość. – Bardzo się sparzy łeś? – spy tała Helen. – Nie. – By ł zły. – Jakiej wiadomości? – No, o ty ch beleczkach dwa na cztery – powiedziała Helen. Skład drewna, przy pomniał sobie Garp. Miał zadzwonić do składu drewna, żeby zapy tać o przy cięcie dwóch belek dwa na cztery ; Helen miała je zabrać po drodze do domu. Uświadomił sobie, że porady małżeńskie odwróciły jego uwagę od składów drewna. – Zapomniałem – wy znał. Wiedział, że Helen będzie miała plan alternaty wny ; by ła na to przy gotowana, zanim zadzwoniła. – Zadzwoń teraz – powiedziała – a ja się do ciebie odezwę z przedszkola. Pojedziemy tam z Waltem i odbierzemy te belki. On bardzo lubi składy drewna. Walt miał teraz pięć lat; drugi sy n Garpa chodził do przedszkola czy też do klasy zerowej – obojętne, jak to się nazy wało, w każdy m razie panująca tam atmosfera ogólnego niedbalstwa i nieodpowiedzialności przy prawiała Garpa o najstraszniejsze nocne koszmary. – Dobrze, w porządku – powiedział. – Zaraz zacznę tam dzwonić. – Bał się o swój sos pomidorowy, ale z drugiej strony nie znosił kończy ć rozmowy z Helen w momencie, kiedy tak wy raźnie by ł zaabsorbowany czy m inny m i nudny. – Znalazłem ciekawą pracę – dodał, korzy stając z jej milczenia. Ale to milczenie nie trwało długo. – Jesteś pisarzem, kochanie – przy pomniała mu. – I masz ciekawą pracę. Czasami Garpa ogarniało przerażenie na my śl o ty m, że Helen chce, żeby on by ł w domu i „po prostu pisał” – dlatego ty lko, że ułatwiało jej to sprawy domowe. Ale i dla niego ta sy tuacja by ła wy godna; by ło to coś, czego, jak mu się wy dawało, chce. – Muszę zamieszać cebulę – przerwał jej. – A poza ty m piecze mnie to oparzenie – dodał. – Spróbuję zadzwonić, jak znów będziesz w środku czegoś – powiedziała Helen zalotnie; w jej szelmowskim tonie wy raźnie brzmiała uwodzicielska nuta; podniecało go to i jednocześnie złościło. Zamieszał cebulę i rozgniótł w gorącej oliwie kilka pomidorów, potem dodał soli, pieprzu i oregano. Zadzwonił ty lko do składu położonego najbliżej przedszkola Walta. Helen by ła zby t drobiazgowa w niektóry ch sprawach – na przy kład jeśli chodziło o porówny wanie cen – chociaż podziwiał ją za to. Drewno to drewno, rozumował; najlepsze miejsce, żeby przy cięli cholerne belki dwa na cztery, to najbliższe miejsce. Doradca małżeński! – pomy ślał znów, rozpuszczając ły żkę przecieru pomidorowego w kubku ciepłej wody i wlewając do sosu. Dlaczego wszy stkie poważne zawody muszą wy kony wać szarlatani? Co może by ć poważniejszego od doradztwa małżeńskiego? Mimo to uznał, że doradca małżeński cieszy się mniejszy m prestiżem niż kręgarz. Czy – jak wielu lekarzy pogardza kręgarzami – tak samo psy chiatrzy szy dzą z doradców małżeńskich? Z nikogo Garp nie naigrawał
się tak, jak z psy chiatrów: uważał, że w niebezpieczny sposób wszy stko upraszczają, odzierając naturę ludzką z całej jej złożoności. Według niego, u psy chiatry znajdował żałosny koniec każdy, kto nie potrafił uprzątnąć własny ch brudów. A psy chiatra podchodzi do ty ch brudów bez należnego im szacunku, my ślał. Celem psy chiatry jest oczy szczenie głowy ; w opinii Garpa ten cel najczęściej osiągano (o ile w ogóle osiągano) przez wy rzucanie brudów. Jak wiedział, jest to najprostsza metoda sprzątania. Problem polega na ty m, żeby te brudy wy korzy stać – żeby brudne rzeczy na ciebie pracowały. „Pisarzowi łatwo tak mówić – powiedziała mu kiedy ś Helen. – Arty ści potrafią wy korzy sty wać brudy, ale większość ludzi tego nie potrafi i po prostu chce się ich pozby ć. Ja na przy kład nie chcę. Cóż z ciebie by łby za psy chiatra! Co by ś zrobił, gdy by przy szedł do ciebie jakiś biedny człowiek, który nie widzi zastosowania dla swoich brudów i chce je po prostu usunąć? Pewnie by ś mu poradził, żeby o ty m napisał”. Garp przy pomniał sobie tę rozmowę na temat psy chiatrii i popadł w ponury nastrój; wiedział, że nadmiernie upraszcza te rzeczy, które go złoszczą, ale by ł przekonany, że psy chiatrzy nadmiernie wszy stko upraszczają. Kiedy zadzwoniła Helen, powiedział: – Skład drewna w bok od Springfield Avenue. Ten będziesz miała najbliżej. – Wiem, gdzie to jest – odparła Helen. – Czy to jedy ne miejsce, w które dzwoniłeś? – Drewno jest drewnem – rzucił Garp. – A belki dwa na cztery to są belki dwa na cztery. Podjedź na Springfield Avenue i będą na ciebie czekały. – A jaką to ciekawą pracę znalazłeś? – zapy tała; Garp wiedział, że o ty m my ślała. – Poradnictwo małżeńskie – odparł. Sos pomidorowy perkotał, a kuchnia wy pełniła się jego smakowity m zapachem. Helen zachowała pełne szacunku milczenie po drugiej stronie przewodu. Oczy wiście ty m razem będzie jej trudno zapy tać, jakie, jego zdaniem, ma po temu kwalifikacje. – Jesteś pisarzem – powiedziała. – Idealne kwalifikacje do takiego zajęcia – odparł Garp. – Lata spędzone na rozpamięty waniu bagna stosunków między ludzkich; godziny strawione na zgłębianiu problemu, co ludzie mają ze sobą wspólnego. Niepowodzenie w miłości – marudził – zawiłość kompromisu, potrzeba współczucia. – To napisz o ty m – zaproponowała Helen. – Jeszcze ci mało? – Wiedziała doskonale, co po ty m nastąpi. – Sztuka jeszcze nikomu nie pomogła – powiedział Garp. – Ludzie nie mają z niej konkretnego poży tku: nie mogą jej zjeść, nie zastąpi im mieszkania ani poży wienia, a jeśli są chorzy, nie jest w stanie ich uleczy ć. Taki by ł pogląd Garpa na zasadniczą bezuży teczność sztuki; odrzucał my śl, że sztuka przedstawia jakąkolwiek społeczną wartość, że mogłaby przedstawiać, że powinna. Ty ch dwóch rzeczy nie wolno my lić, my ślał: sztuka to jedno, a pomaganie ludziom – drugie. I tu by ł – grzebiąc się w jedny m i w drugim mimo wszy stko – prawdziwy m sy nem swojej matki. Ale wierny swoim poglądom, widział w sztuce i w obowiązkach społeczny ch dwa odrębne pola działania. Problem powstaje, kiedy jakiś idiota usiłuje te dwie dziedziny połączy ć. Garpa całe ży cie iry towało własne przekonanie, że literatura to arty kuł luksusowy ; chciał, żeby miała znacznie przy stępniejszy charakter – a jednak kiedy miała, by ł niezadowolony. – Pojadę teraz po te belki – powiedziała Helen.
– A gdy by specy fika mojej sztuki – ciągnął Garp – nie gwarantowała mi wy starczający ch kwalifikacji, to, jak wiesz, jestem żonaty – zrobił pauzę. – I mam dzieci. – Znów przerwał. – A poza ty m miałem wiele różny ch związany ch z małżeństwem doświadczeń. Oboje mieliśmy. – Springfield Avenue? – spy tała Helen. – Niedługo będę w domu. – Mam więcej niż wy starczające doświadczenie, żeby wy kony wać ten zawód – upierał się Garp. – Wiem, co to zależność finansowa. Przeży łem zdradę małżeńską. – Brawo! – wy krzy knęła Helen. Odłoży ła słuchawkę. Ale Garp my ślał: a może poradnictwo małżeńskie to w ogóle szarlataneria, nawet jeśli zajmuje się ty m ktoś uczciwy i z kwalifikacjami. Położy ł słuchawkę. By ł przekonany, że może się ogłaszać na żółty ch kartkach z powodzeniem – zupełnie bez naciągania.
Filozofia małżeństwa Porady rodzinne S.T. Garp Autor „Kunktatorstwa” i „Drugiego oddechu rogacza”
Po co wy jaśniać, że są to powieści. Ty tuły brzmią tak, doszedł do wniosku Garp, jakby to by ły poradniki małżeńskie. Ty lko czy ma przy jmować swoich nieszczęsny ch pacjentów w domu, czy w gabinecie? Garp wziął strąk zielonej papry ki i położy ł go na palniku; podkręcił płomień i papry ka zaczęła się przy piekać. Kiedy zrobi się już cała czarna, pozwoli jej wy sty gnąć, po czy m zeskrobie spaloną skórkę. W środku papry ka będzie upieczona, bardzo słodka – pokroi ją w plasterki i zamary nuje w oliwie i occie z odrobiną majeranku. Ty m przy prawi sałatę. Ale głównie chodziło mu o wspaniały zapach, jaki wy pełniał kuchnię. Przewrócił papry kę szczy pcami. Kiedy już się zwęgliła z wierzchu, wrzucił ją do zlewu. Papry ka sy knęła na niego. – Mów, co ty lko chcesz – powiedział jej Garp. – Nie masz wiele czasu. By ł roztargniony. Zwy kle przy gotowaniu nie lubił my śleć o niczy m inny m – w gruncie rzeczy zmuszał się do tego. Ale w tej chwili przeży wał kry zy s zaufania do poradnictwa małżeńskiego. – Przeży wasz kry zy s zaufania do swojego pisarstwa – powiedziała Helen w sposób bardziej autory taty wny niż zwy kle, wkraczając do kuchni z dwiema świeżo przy cięty mi beleczkami dwa na cztery pod pachą jak z dwururką. – Tata coś przy palił – zauważy ł Walt. – Papry kę, ale tata zrobił to naumy ślnie – wy jaśnił Garp. – Za każdy m razem, jak nie możesz pisać, robisz coś głupiego – orzekła Helen. – Chociaż muszę przy znać, że to już lepsza rozry wka niż ta ostatnia. Garp spodziewał się, że to wy korzy sta, ale zdziwił się, że tak szy bko. Mówiąc o „ostatniej rozry wce” i wy krętach od pisania, miała na my śli dziewczy nę, która przy chodziła do dzieci.
Garp wsadził drewnianą ły żkę głęboko w sos pomidorowy. Wzdry gnął się w momencie, kiedy jakiś dureń wziął zakręt koło ich domu, redukując bieg z ry kiem silnika i piskiem opon, który przeszy ł go jak wrzask najechanego kota. Insty nktownie rozejrzał się za Waltem; mały stał obok – bezpieczny w kuchni. Helen zapy tała: – Gdzie jest Duncan? – Ruszy ła w stronę drzwi, ale Garp odciął jej drogę. – Duncan poszedł do Ralpha – wy jaśnił; ty m razem nie denerwował się, że pędzący samochód przejechał Duncana, ale on, Garp, miał zwy czaj ścigać takie pędzące samochody. Zrobił już odpowiednie awantury wszy stkim amatorom szy bkiej jazdy w okolicy. Ulice dokoła domu Garpa by ły podzielone na kwadraty, a każde skrzy żowanie obwarowane znakiem stopu; normalnie Garp by ł w stanie dogonić każdy samochód na piechotę, o ile ty lko kierowca przestrzegał ty ch znaków. Pobiegł ulicą, kierując się warkotem samochodu. Czasami, jeśli samochód jechał szczególnie szy bko, potrzebował trzech albo nawet czterech znaków stopu, żeby go dogonić. Kiedy ś przeleciał pięć przecznic i by ł tak zady szany, że kiedy wreszcie dopadł wy stępnego pojazdu, kierowca nie miał wątpliwości, że gdzieś w okolicy popełniono morderstwo i Garp albo chce o ty m zameldować, albo sam je popełnił. Większość kierowców liczy ła się z Garpem i nawet jeśli później go klęli, wobec niego by li grzeczni i obiecy wali, że już nigdy nie będą w tej okolicy rozwijali takiej szy bkości. Wiedzieli, że Garp jest w doskonałej formie fizy cznej. Większość z nich stanowili uczniowie szkół średnich, który ch nietrudno by ło speszy ć, kiedy się ich złapało na ty m, jak w podrasowany ch samochodach szaleli z dziewczy nami albo zostawiali jeszcze dy miące ślady opon na asfalcie. Garp nie by ł taki głupi, żeby sobie wy obrażać, że zmienią dla niego swoje oby czaje; jemu wy starczało, że urządzali sobie wy ścigi gdzie indziej. Obecny winowajca okazał się kobietą (Garp zobaczy ł bły sk kolczy ków i bransoletki na ręku, kiedy podbiegał z ty łu). Właśnie miała ruszać spod znaku stopu, kiedy Garp przestraszy ł ją, łomocząc w okno drewnianą ły żką. Ły żka ociekająca sosem pomidorowy m na pierwszy rzut oka wy glądała jak zanurzona we krwi. Garp zaczekał, aż kobieta odkręci okno, i już miał zacząć swoją zwy kłą formułę („Bardzo mi przy kro, że panią przestraszy łem, ale chciałem poprosić o wy świadczenie mi pewnej uprzejmości...”), kiedy poznał w kobiecie matkę Ralpha, sły nną panią Ralph. Nie by ło z nią Duncana ani Ralpha; jechała sama i nie ulegało wątpliwości, że płacze. – Tak. Słucham, o co chodzi? – spy tała. Garp nie by ł pewien, czy poznała w nim ojca Duncana, czy nie. – Bardzo mi przy kro, że panią przestraszy łem... – zaczął. Urwał. Co dalej? Z zapłakaną twarzą, świeżo po kłótni z by ły m mężem albo kochankiem, biedna kobieta wkraczała w wiek przekwitania, jakby przechodziła gry pę: jej ciało robiło wrażenie wy miętego, oczy miała czerwone i mętne. – Bardzo mi przy kro – wy mamrotał Garp. By ło mu przy kro za jej całe ży cie. Jak miał jej powiedzieć, że chce od niej ty lko ty le, żeby jechała wolniej? – O co panu chodzi? – spy tała po raz drugi. – Jestem ojcem Duncana – wy jaśnił Garp. – Wiem, że pan jest – odparła. – A ja jestem matką Ralpha. – Wiem – powiedział; uśmiechnął się.
– Ojciec Duncana spoty ka matkę Ralpha – powiedziała uszczy pliwie, a następnie wy buchnęła łzami. Oparła głowę o kierownicę i przy cisnęła klakson. Prostując się gwałtownie, potrąciła Garpa w rękę opartą na odkręcony m oknie; niechcący upuścił jej na kolana ły żkę na długim trzonku. Oboje spojrzeli na ły żkę; sos pomidorowy zrobił plamę na wy miętej beżowej sukience. – Pan musi my śleć, że jestem okropną matką – powiedziała pani Ralph. Garp, który ani na chwilę nie zapominał o problemie bezpieczeństwa, sięgnął przez nią, przekręcił kluczy k w stacy jce i wy łączy ł silnik. Ły żkę zdecy dował zostawić na jej kolanach. Przekleństwem Garpa by ła nieumiejętność ukry wania uczuć przed ludźmi, nawet przed obcy mi; jeśli my ślał o kimś z pogardą – ten ktoś z pewnością o ty m wiedział. – Nie mam pojęcia, jaką pani jest matką – odparł. – Uważam, że Ralph to miły chłopak. – Ale potrafi by ć naprawdę paskudny m gnojkiem – powiedziała. – A może by pani wolała, żeby Duncan nie zostawał dziś na noc u państwa? – zapy tał Garp. Odniósł wrażenie, że ona w ogóle nie wie, że Duncan ma dziś u nich nocować. Popatrzy ł na leżącą na jej kolanach ły żkę. – To sos pomidorowy – wy jaśnił. Ku jego zdumieniu, pani Ralph wzięła ły żkę i oblizała. – Pan jest kucharzem? – spy tała. – Tak, dość lubię gotować – odparł Garp. – To bardzo dobrze – orzekła pani Ralph, oddając mu ły żkę. – Mnie by się też taki przy dał, mały, silny szajbus, który by lubił gotować. Garp policzy ł w my śli do pięciu, a następnie powiedział: – Z przy jemnością zabiorę chłopców. Mogą nocować u nas, jeśliby pani wolała by ć sama. – Sama?! – wy krzy knęła. – Ja zawsze jestem sama. Lubię, jak chłopcy są ze mną. I oni też lubią – dodała. – A wie pan dlaczego? – Pani Ralph spojrzała na niego prowokacy jnie. – Dlaczego? – Bo lubią mnie podglądać w kąpieli – wy jaśniła. – W drzwiach jest szpara. Czy to nie urocze, że Ralph chce się pochwalić swoją staruszką przed przy jaciółmi? – Tak – przy znał Garp. – Ale panu się to nie podoba, prawda, panie Garp? I w ogóle ja się panu nie podobam, co? – Bardzo mi przy kro, że pani czuje się taka nieszczęśliwa. – Obok niej na siedzeniu niechlujnego samochodu leżało broszurowe wy danie „Wiecznego męża” Dostojewskiego; Garp przy pomniał sobie, że pani Ralph studiuje. – Co pani studiuje? – zapy tał głupio; uświadomił sobie, że jest wieczną studentką – jej problem polegał prawdopodobnie na pracy dy plomowej, której nigdy nie zrobi. Pani Ralph pokiwała głową. – Czy z pana zawsze taki szty wniak? – zapy tała. – Od jak dawna jest pan żonaty ? – Prawie jedenaście lat – wy znał Garp. Pani Ralph przy jęła to obojętnie; by ła mężatką od lat dwunastu. – Pana chłopak jest u mnie całkowicie bezpieczny – powiedziała, jakby ją nagle ziry tował i jakby dokładnie czy tała w jego my ślach. – Niech pan się nie obawia, jestem zupełnie niegroźna... dla dzieci – dodała. – I nie palę w łóżku. – My ślę, że to dobrze dla chłopców, że mogą sobie popatrzeć na panią w kąpieli – rzekł Garp i naty chmiast zrobiło mu się głupio, chociaż by ła to jedna z nieliczny ch rzeczy, które powiedział
szczerze. – Nie wiem – odparła. – Nie widzę, żeby coś dobrego przy szło z tego mojemu mężowi, chociaż oglądał mnie latami. – Spojrzała na Garpa, którego bolała już twarz od wy muszony ch uśmiechów. Dotknij jej policzka albo pogłaszcz ją po ręce, pomy ślał; a przy najmniej coś powiedz. Ale uprzejmości Garpowi nie wy chodziły, a flirtować nie umiał. – No cóż, mężowie by wają dziwni – wy mamrotał Garp, doradca małżeński. – Mało który wie, czego chce. Pani Ralph zaśmiała się z gory czą. – Mój mąż znalazł sobie dziewiętnastoletnią cipę – oznajmiła. – I chce jej. – Bardzo mi przy kro – rzekł Garp. Doradca małżeński to człowiek, któremu ciągle jest przy kro, jak pechowemu lekarzowi, co stawia same beznadziejne diagnozy. – Pan jest pisarzem – powiedziała pani Ralph oskarży cielsko; pomachała w jego stronę „Wieczny m mężem”. – Co pan my śli o ty m? – Wspaniała historia – rzekł Garp. Na szczęście by ła to książka, którą pamiętał, cudownie zawiła, pełna perwersji i ludzkich sprzeczności. – A ja my ślę, że ta historia jest chora – oświadczy ła pani Ralph. – Bardzo by m chciała wiedzieć, co jest w Dostojewskim takiego szczególnego. – Jego postacie są bardzo złożone, zarówno pod względem psy chiczny m, jak i emocjonalny m. Sy tuacje tak niejednoznaczne. – Jego kobiety to mniej niż przedmioty, na dobrą sprawę nie mają nawet kształtu. Są ty lko pojęciami, o który ch mówią i który mi się bawią mężczy źni. – Rzuciła książką w Garpa przez otwarte okno; książka uderzy ła go w pierś i upadła koło krawężnika. Pani Ralph zacisnęła pięści na kolanach, wpatrując się w plamę, która znaczy ła jej krocze jak pomidorowy środek tarczy strzelniczej. – Taki już mój zakichany los – dodała, patrząc na to miejsce. – Bardzo mi przy kro – powiedział Garp. – To może zostawić trwały ślad. – Wszy stko zostawia ślady ! – wy krzy knęła pani Ralph. Wy buchnęła śmiechem tak niewesoły m, że Garpa przeszły ciarki. Nie odezwał się słowem. – Założę się, że pan uważa, że ktoś mnie powinien porządnie zerżnąć. Prawdę powiedziawszy, Garp rzadko my ślał takie rzeczy o ludziach, ale kiedy już pani Ralph o ty m wspomniała, zgodził się, że takie dziecinnie proste rozwiązanie mogłoby się w jej przy padku okazać skuteczne. – I założę się, że pan pomy ślał, że ja by m chciała, żeby to zrobił pan – dodała, patrząc na niego spode łba. Garp istotnie tak pomy ślał. – Nie, nie uważam, że pani by chciała – powiedział. – Owszem, uważa pan, i że nawet bardzo by m chciała – rzekła z naciskiem pani Ralph. Garp zwiesił głowę. – Nie – zaprzeczy ł. – By ć może nawet by m chciała. – Spojrzał na nią, a pani Ralph uśmiechnęła się do niego złośliwie. – Może by pan przestał by ć tak zarozumiały. – Nie zna mnie pani na ty le, żeby tak mówić. – Wiem, że pan jest zarozumiały – odparła pani Ralph. – Ma się pan za coś lepszego. To prawda, Garp wiedział, miał się za coś lepszego. By łby z niego fatalny doradca małżeński,
teraz już nie ulegało wątpliwości. – Niech pani jedzie ostrożnie, bardzo panią proszę – powiedział; oderwał się od jej samochodu. – Gdy by m mógł w czy mś pomóc, wy starczy zadzwonić. – Gdy by m na przy kład potrzebowała chłopa do łóżka, co? – zapy tała ironicznie pani Ralph. – Nie, nie o to mi chodziło. – A dlaczego mnie pan w ogóle zatrzy my wał? – Bo wy dawało mi się, że pani jedzie za szy bko – powiedział. – Jest pan nadęty wy pierdek – rzuciła. – A pani nieodpowiedzialna fleja – odparował. Wrzasnęła, jakby ją dźgnął nożem. – Bardzo mi przy kro – powiedział (znów) – ale jednak przy jadę zabrać Duncana. – Nie, proszę, niech go pan nie zabiera – zaprotestowała. – Będzie naprawdę pod dobrą opieką. Bardzo pana proszę. Nic mu się nie stanie, zaopiekuję się nim jak własny m dzieckiem! – Ale to nie uspokoiło Garpa. – Nie jestem taka fleja... jeśli chodzi o dzieci – dodała; przy wołała na twarz niebezpiecznie pociągający uśmiech. – Bardzo mi przy kro – wy głosił swą zwy kłą formułę Garp. – Mnie też – powiedziała pani Ralph. I jak gdy by już wszy stko między sobą wy jaśnili, ruszy ła, minęła znak stopu i nie patrząc za siebie przejechała skrzy żowanie. Odjechała powoli, ale mniej więcej środkiem jezdni, i Garp pomachał jej drewnianą ły żką. A potem podniósł „Wiecznego męża” i poszedł do domu.
X
PIES W ZAUŁKU, DZIECKO W NIEBIE
Musimy zabrać Duncana od tej wariatki – oświadczy ł Garp. – Ty musisz – powiedziała Helen. – To ty jesteś niespokojny. – Szkoda, że nie widziałaś, jak ona prowadzi samochód. – No to co? – odparła Helen. – Nie sądzę, żeby Duncan z nią jeździł. – Może na przy kład wziąć chłopców na pizzę – rzekł Garp. – Jestem przekonany, że nie umie gotować. Helen patrzy ła na „Wiecznego męża”. – To dziwne, żeby kobieta dawała taką książkę mężowi innej kobiety. – Ona mi tego wcale nie dała. Ona ty m we mnie rzuciła, Helen. – To wspaniała historia – powiedziała Helen. – Ona twierdzi, że to książka chora – rzekł Garp z rozpaczą. – Nieuczciwa w stosunku do kobiet. Helen by ła zaskoczona. – Nie widzę tu w ogóle żadnego problemu. – Oczy wiście że nie! – wrzasnął Garp. – To kompletna idiotka! Moja matka by łaby nią zachwy cona. – Biedna Jenny – westchnęła Helen. – Daj jej święty spokój. – Skończ makaron, Walt – powiedział Garp. – A ja cię czniam – odrzekł Walt. – Ładnie się wy rażasz – zwrócił mu uwagę Garp. – Dlaczego mnie czniasz? – Bo czniam. – On nie wie, co to znaczy – odezwała się Helen. – Ja sama nie bardzo wiem. – Pięcioletni chłopiec – powiedział Garp. – Bardzo brzy dko tak się odzy wać do starszy ch.
– Jestem pewna, że usły szał to od Duncana. – A Duncan uczy się takich rzeczy od Ralpha – dodał Garp – który z kolei uczy się takich rzeczy od swojej cholernej mamusi! – Garp, licz się ze słowami – zwróciła mu uwagę Helen. – Równie dobrze Walt mógł się nauczy ć tego „czniania” od ciebie. – Ode mnie w żadny m razie – żachnął się Garp. – Ja sam nie wiem dobrze, co to znaczy, i nigdy nie uży wam tego słowa. – Ale uży wasz wielu inny ch w ty m sty lu – zauważy ła Helen. – Walt, jedz makaron – powtórzy ł Garp. – Uspokójcie się wreszcie – powiedziała Helen. Garp patrzy ł na niedojedzony makaron Walta, jakby to by ła osobista obelga pod jego adresem. – A zresztą po co ja się przejmuję? – zapy tał. – Może sobie nie jeść. Skończy li posiłek w milczeniu. Helen wiedziała, że Garp wy my śla jakąś historię, którą ma opowiedzieć Waltowi po kolacji. Wiedziała, że robi to zawsze, żeby się uspokoić, ilekroć się martwi o dzieci. Jak gdy by proces wy my ślania jakiejś dobrej opowieści dla dzieci by ł sposobem na zapewnienie im bezpieczeństwa na zawsze. W stosunku do dzieci Garp by ł insty nktownie wielkoduszny – lojalny jak zwierzę – najbardziej oddany z ojców; rozumiał Duncana i Walta głęboko, każdego z osobna. A jednak, Helen nie miała co do tego wątpliwości, nie pojmował zupełnie, że jego niepokój udziela się dzieciom, że są przez to napięte, a nawet niedojrzałe. Z jednej strony traktował chłopców jak dorosły ch, z drugiej tak by ł w stosunku do nich opiekuńczy, że nie pozwalał im dojrzeć. Nie przy jmował na przy kład do wiadomości, że Duncan ma dziesięć, a Walt pięć lat; czasami obaj by li w jego świadomości trzy latkami. Helen słuchała historii, którą Garp wy my ślił dla Walta, ze swoim zwy kły m zainteresowaniem i zaangażowaniem. Jak wiele inny ch historii, które opowiadał dzieciom, zaczy nała się jak historia dla dzieci, a kończy ła jak historia, którą Garp wy my ślił dla Garpa. Można by sądzić, że dzieciom pisarza czy ta się więcej niż jakimkolwiek inny m, ale Garp wolał, żeby chłopcy słuchali ty lko jego history jek. – By ł sobie pies – zaczął. – Ale jaki pies? – zapy tał Walt. – Wielki owczarek niemiecki – odparł Garp. – A jak miał na imię? – zapy tał znów Walt. – W ogóle nie miał imienia. Ży ł w pewny m mieście w Niemczech po wojnie. – Po jakiej wojnie? – Po drugiej wojnie światowej – odrzekł Garp. – Aha – powiedział Walt. – I ten pies by ł na wojnie – ciągnął Garp. – Jako pies obronny by ł bardzo zły i bardzo mądry. – Bardzo złośliwy – dodał Walt. – Nie – zaprotestował Garp. – Nie by ł złośliwy ani nie by ł specjalnie miły, a czasami by ł i taki, i taki. By ł taki, na jakiego wy tresował go pan, a pan wy tresował go, żeby robił to, co on mu każe. – A skąd on wiedział, kto jest jego panem? – zapy tał Walt.
– Nie wiem – odparł Garp. – Po wojnie dostał nowego pana. Ten pan by ł właścicielem kawiarni w mieście. Można tam się by ło napić kawy i herbaty i przeczy tać gazety. Wieczorem ten pan zostawiał w kawiarni jedno zapalone światło, żeby przez okna widać by ło pościerane stoliki i krzesła odwrócone do góry nogami i poukładane na blatach. Podłoga by ła wy my ta i wielkie psisko przechadzało się po niej co noc tam i z powrotem. Przy pominał lwa w klatce – nigdy nie usiedział na miejscu. Czasami ludzie stukali w szy bę, żeby zwrócić jego uwagę. Wtedy pies po prostu gapił się na nich – ale ani nie szczekał, ani nawet nie warczał. Przestawał ty lko spacerować i patrzy ł, dopóki przechodzień sobie nie poszedł. Miało się wrażenie, że gdy by postać dłużej, pies by się rzucił przez okno. Ale on nigdy tego nie zrobił. Prawdę powiedziawszy, nigdy nie zrobił niczego, ponieważ nigdy nikt się nie włamał nocą do kawiarni. Wy starczy ło, że ten pies tam by ł. Nie musiał niczego robić. – Bo wy glądał na złośliwego – wtrącił Walt. – No więc teraz już wiesz, o co chodzi – powiedział Garp. – Wszy stkie noce by ły dla tego psa jednakowe, a w dzień siedział zawsze uwiązany w zaułku koło kawiarni. By ł uwiązany na długim łańcuchu, przy mocowany m do przedniej osi starej wojskowej ciężarówki, która tam wjechała ty łem i już tak została. Ta ciężarówka nie miała kół. Wiesz, co to jest gazobeton, prawda? – zapy tał Garp. – Otóż wóz stał na blokach gazobetonu, żeby się nie potoczy ł na osiach. Pod ciężarówką by ło akurat ty le miejsca, żeby pies mógł tam wpełznąć i schować się przed deszczem i słońcem. A łańcuch by ł dość długi, żeby pies mógł dojść do wy lotu zaułka i patrzeć na ludzi przechodzący ch chodnikiem i na przejeżdżające ulicą samochody. Kiedy się tamtędy szło, widać by ło czasem czubek psiego nosa u wy lotu zaułka; bo akurat dotąd sięgał łańcuch, ani odrobinę dalej. Można by ło wy ciągnąć rękę i pies ją obwąchał, ale nie lubił, żeby go doty kać. Nigdy też tej ręki nie polizał, jak to się zdarza inny m psom. Kiedy się go próbowało pogłaskać, robił unik i cofał się w głąb zaułka. I patrzy ł wtedy w taki sposób, że człowiek czuł, że lepiej się tam za nim nie pchać, żeby go pogłaskać. – Boby ugry zł – powiedział Walt. – To nic pewnego – odparł Garp – on nigdy nikogo nie ugry zł, a jeśli, to w każdy m razie ja o ty m nie sły szałem. – A ty tam by łeś? – zapy tał Walt. – Tak – odparł Garp; wiedział, że narrator zawsze musi by ć „tam”. – Walt! – zawołała Helen; Garpa złościło, kiedy podsłuchiwała historie, które opowiadał dzieciom. – To się właśnie nazy wa pieskie ży cie. Ale ani Walt, ani jego ojciec nie docenili dy gresji Helen. Walt powiedział: – No, opowiadaj. Co się stało z ty m psem? Za każdy m razem Garp czuł się przy tłoczony odpowiedzialnością. Co to za dziwny insty nkt każe ludziom zawsze oczekiwać, że coś się stanie? Wy starczy ty lko zacząć historię o jakimś człowieku czy o psie, a coś koniecznie musi się stać. – No, dalej! – wy krzy knął Walt zniecierpliwiony. Garp w zapamiętaniu często zapominał o swoich słuchaczach. Podjął opowieść: – Jeśli zby t dużo osób wy ciągało ręce do obwąchiwania, pies wy cofy wał się w głąb zaułka i chował pod ciężarówkę. Często widać by ło czubek jego czarnego nosa wy stający spod
samochodu. Pies przeby wał albo pod ciężarówką, albo w drugim końcu zaułka od strony chodnika. Nigdy nie zatrzy my wał się w pół drogi. Miał swoje ustalone oby czaje i nic ich nie by ło w stanie zmienić. – Nic? – zapy tał Walt, zawiedziony czy też zmartwiony, bo nie wy glądało na to, aby coś się zaczęło dziać. – No, prawie nic – ustąpił Garp i Walt uniósł głowę. – Bo jednak by ło coś, co go wy trącało z równowagi. To jedno doprowadzało psa do szału i ty lko to mogło go sprowokować do zaszczekania. Tak że dosłownie się wściekał. – Aha, już wiem, to na pewno kot! – wrzasnął Walt. – Strrraszny kot – powiedział Garp głosem, pod wpły wem którego Helen przerwała kolejną lekturę „Wiecznego męża” i wstrzy mała oddech. Biedny Walt, pomy ślała. – A dlaczego ten kot by ł taki strrraszny ? – zapy tał Walt. – Bo drażnił się z psem – powiedział Garp. Helen odetchnęła z ulgą, że ty lko to by ło w ty m kocie strasznego. – Nieładnie jest się drażnić – powiedział z przekonaniem Walt, który zwy kle padał ofiarą dokuczliwości Duncana. Duncan powinien posłuchać tej historii, pomy ślała Helen. Jeśli chodzi o Walta, jest to strata czasu. – Drażnienie się jest nieładne – przy znał Garp. – Ale ten kot by ł strrraszny. Stary dachowiec, brudny i złośliwy. – A jak on się nazy wał? – spy tał Walt. – Wcale się nie nazy wał. By ł bezpański i przez cały czas głodny, więc kradł jedzenie. Ale nikt nie mógł mieć do niego o to pretensji. I ciągle walczy ł z inny mi kotami, ale i tego nikt mu nie mógł brać za złe. Miał ty lko jedno oko, drugie stracił tak dawno, że dziura się zasklepiła i porosła futrem. Nie miał też uszu. Musiał bez przerwy walczy ć. – Biedactwo! – wy krzy knęła Helen. – Nikt nie mógł mieć pretensji do kota o to, że by ł właśnie taki, jaki by ł – powiedział Garp – poza ty m, że drażnił się z psem. To by ło bardzo nieładne z jego strony. Nie powinien by ł tego robić. Dręczy ł go głód, więc musiał by ć podstępny, i nikt o niego nie dbał, więc musiał walczy ć. Ale nie musiał drażnić się z psem. – Drażnić się jest bardzo brzy dko – powtórzy ł Walt. To jest zdecy dowanie opowieść dla Duncana, doszła do wniosku Helen. – Codziennie – mówił dalej Garp – kot, przechodząc ulicą, przy stawał u wy lotu zaułka, żeby się umy ć. Pies wy łaził wtedy spod ciężarówki i biegł tak szy bko, że łańcuch wił się za nim jak ten wąż, co go niedawno przejechało na drodze. Widziałeś może? – No pewnie, że widziałem – powiedział Walt. – I kiedy pies dobiegł do końca łańcucha, łańcuch szarpał go za szy ję i zwalał z nóg. Pies leżał wtedy bez tchu, czasem dlatego, że uderzy ł się w głowę. Kot nigdy nawet nie drgnął. Wiedział, jak długi jest łańcuch, i siedział, my jąc się i jedny m okiem ły piąc na psa. A pies dostawał szału. Szczekał i kłapał zębami, i szarpał łańcuch, aż właściciel kawiarni, jego pan, musiał wy chodzić i przeganiać kota. Wtedy pies wpełzał z powrotem pod ciężarówkę. Czasami kot wracał naty chmiast i wtedy pies leżał pod ciężarówką, dopóki mógł wy trzy mać, ale to nie trwało długo. Leżał tam, a kot w ty m czasie siedział sobie na chodniku i wy lizy wał się od
stóp do głów. Ale po chwili pies już skomlał i piszczał, a kot my ł się dalej i ty lko patrzy ł w głąb zaułka. Bardzo szy bko pies zaczy nał pod tą ciężarówką wy ć i miotać się, jakby go obsiadły pszczoły, ale kot obojętnie się wy lizy wał. Wreszcie pies wy skakiwał spod ciężarówki i rzucał się do wy lotu zaułka, naprężając łańcuch, mimo że wiedział, co się stanie. Wiedział, że łańcuch znów go zwali z nóg i będzie dusił, i że go rzuci na chodnik, a kiedy się podniesie, kot będzie tam w dalszy m ciągu siedział w odległości kilku cali i my ł się, jak gdy by nigdy nic. I pies wiedział, że będzie szczekał, aż zachry pnie, dopóki jego pan albo ktoś inny nie wy jdzie i nie przepłoszy kota. Ten pies nienawidził tego kota. – Ja też go nienawidzę – oświadczy ł Walt. – I ja też – dodał Garp. Helen czuła, jak nabiera niechęci do tej historii; jej wy dźwięk by ł zby t oczy wisty. Nie odezwała się słowem. – No, dalej – nalegał Walt. Garp wiedział, że opowiadając dziecku jakąś historię, należy opowiadać (lub udawać, że się opowiada) historię z wy dźwiękiem oczy wisty m. – Pewnego dnia – podjął – wszy scy my śleli, że pies zupełnie zwariował. Przez cały dzień wy biegał spod ciężarówki i pędził aż do wy lotu zaułka, dopóki łańcuch nie zwalił go z nóg. A potem wszy stko zaczy nał od nowa. Nawet kiedy nie by ło kota, rzucał się przed siebie i szarpał łańcuch, usiłując sięgnąć aż do chodnika. Wiele osób, które akurat tamtędy przechodziły, a nie wiedziały, że pies jest na łańcuchu, miało porządnego stracha. Tej nocy pies by ł tak zmęczony, że nie spacerował po kawiarni. Spał na podłodze, jakby by ł chory. Tej nocy każdy mógł się tam spokojnie włamać. My ślę, że pies by się nawet nie obudził. Następnego dnia powtórzy ła się ta sama historia, chociaż musiał mieć strasznie obtartą od łańcucha szy ję, bo za każdy m razem, kiedy łańcuch zwalał go z nóg, okropnie skowy czał. Tej nocy znów spał w kawiarni na podłodze jak nieży wy, jakby go ktoś zamordował. No więc jego pan wezwał wetery narza – ciągnął Garp – i ten wetery narz dał psu jakieś zastrzy ki, pewnie na uspokojenie. Przez dwie noce pies leżał na podłodze kawiarni, a przez dwa dni pod ciężarówką, i nie drgnął nawet, kiedy kot przechodził w pobliżu albo siadał i my ł się u wy lotu zaułka. Biedne psisko – podsumował. – By ł bardzo smutny – powiedział Walt. – Ale czy uważasz, że on by ł mądry ? – zapy tał Garp. Walt by ł zakłopotany, ale odpowiedział: – My ślę, że by ł. – Otóż by ł – potwierdził Garp – ponieważ za każdy m razem, kiedy rzucał się i szarpał łańcuch, przesuwał odrobinę ciężarówkę, do której by ł przy wiązany. I chociaż ta ciężarówka tkwiła tam od lat i przy rdzewiała na dobre do bloków, na który ch stała, i chociaż prędzej by runęły wszy stkie budy nki dokoła, niżby ona ruszy ła się z miejsca, to jednak pies zdołał przesunąć ją troszeczkę. Odrobinkę. Czy my ślisz, że przesunął ją wy starczająco? – spy tał Garp Walta. – My ślę, że tak – odparł Walt. Helen też tak my ślała. – Zabrakło mu ty lko kilku cali, żeby dosięgnąć kota – powiedział Garp. Walt skinął głową. Helen, pewna krwawego zakończenia, pogrąży ła się znów w lekturze „Wiecznego męża”. – Jednego dnia – mówił wolno Garp – kot przy szedł, usiadł na chodniku u wy lotu zaułka
i zaczął sobie lizać łapy. Mokry mi łapkami my ł następnie dziury, które mu zostały po uszach, i zarośnięty oczodół, gdzie kiedy ś tkwiło oko, i gapił się w zaułek na psa leżącego pod ciężarówką. Kota zaczy nało to już nudzić. I wtedy nagle pies wy skoczy ł. – Bo na pewno ta ciężarówka przesunęła się już wy starczająco daleko – powiedział Walt. – Pies przebiegł zaułek prędzej niż kiedy kolwiek do tej pory, tak że stary łańcuch tańczy ł ty lko za nim nad ziemią, ale kot ani drgnął, mimo że ty m razem pies mógł go dosięgnąć. Ty le że – dodał Garp – niezupełnie. – Helen jęknęła. – Pies rozwarł już py sk nad głową kota, ale w ty m momencie łańcuch szarpnął tak mocno, że nie zdołał go zamknąć. Pies zacharczał i jak zwy kle poleciał do ty łu, a kot stwierdził, że coś się zmieniło, i umknął. – O Boże! – wy krzy knęła Helen. – Och, nie! – zawtórował jej Walt. – Oczy wiście takiego kota jak ten nie da się wy prowadzić w pole dwa razy – powiedział Garp. – Pies miał jedną jedy ną szansę i zaprzepaścił ją. Kot już nigdy więcej nie pozwoli mu się zbliży ć do siebie na taką odległość. – Co za koszmarna historia! – wy krzy knęła Helen. Walt patrzy ł w milczeniu, wy glądało na to, że się z nią zgadza. – Ale jeszcze coś się zdarzy ło – powiedział Garp. Walt się oży wił, stał się czujny. Helen, ziry towana, znów wstrzy mała oddech. – Kot by ł tak przerażony, że wy biegł na ulicę, nie rozglądając się na boki. A przecież wiesz, Walt – dokończy ł Garp – że obojętne, co się dzieje, nie wolno wy biegać na ulicę, nie rozglądając się w jedną i drugą stronę, prawda? – Prawda – przy znał Walt. – Nawet gdy by miał cię ugry źć pies – powiedział Garp. – Nigdy nie należy wy biegać na ulicę, nie oglądając się na boki. – No chy ba, ja wiem – zapewnił go Walt. – Ale co się stało z kotem? Garp klasnął w ręce tak mocno, że mały aż podskoczy ł. – Został zabity, o tak! – wy krzy knął. – Trach! – i już nie ży ł. Przepadło. Miałby znacznie większą szansę, gdy by go dopadł pies. – Przejechał go samochód? – spy tał Walt. – Ciężarówka – wy jaśnił Garp. – Przejechała mu dokładnie przez głowę. I mózg wy pły nął ty mi stary mi dziurami, co mu zostały po uszach. – Zmiażdży ła go? – zapy tał Walt. – Na placek – odparł Garp i uniósł dłoń do góry równo z poważną twarzy czką małego. Jezu, pomy ślała Helen, a jednak mimo wszy stko by ła to opowieść dla Walta. Nie wy biegaj na ulicę, nie rozglądając się na boki! – Koniec – powiedział Garp. – Dobranoc – powiedział Walt. – Dobranoc – rzekł Garp. Helen usły szała, jak się całują. – A dlaczego ten pies nie miał imienia? – zapy tał Walt. – Nie wiem – odparł Garp. – Nie wy biegaj na ulicę, nie rozglądając się na boki. Kiedy Walt zasnął, a oni skończy li się kochać, Helen nagle coś tknęło w związku z opowieścią Garpa. – Wy kluczone, żeby ten pies ruszy ł ciężarówkę z miejsca – powiedziała. – Nawet o cal.
– Jasne – przy znał Garp. Helen nie miała wątpliwości, że Garp tam rzeczy wiście by ł. – To jak ty mogłeś ją ruszy ć? – zapy tała. – Ja też nie mogłem – rzekł Garp. – Nie dała się ruszy ć z miejsca. Wy jąłem jedno ogniwo z łańcucha, nocą, kiedy pies pilnował kawiarni, i dokupiłem kilka takich samy ch w sklepie żelazny m. Następnej nocy dołoży łem kilka ogniwek i przedłuży łem łańcuch o jakieś sześć cali. – Ale ten kot oczy wiście nigdy nie wy biegł na ulicę, prawda? – zapy tała Helen. – Nie, to by ło specjalnie dla Walta – przy znał Garp. – Oczy wiście. – Łańcuch by ł już wtedy dostatecznie długi – powiedział Garp. – Kot nie zdołał uciec. – I pies go zabił? – spy tała Helen. – Przegry zł na pół. – W pewny m mieście w Niemczech? – Nie, w Austrii – odrzekł Garp. – To by ło w Wiedniu. Nigdy nie mieszkałem w Niemczech. – Ale jak pies mógł by ć na wojnie? Musiałby mieć ze dwadzieścia lat wtedy, kiedy ty tam by łeś. – Pies nie by ł na wojnie – przy znał Garp. – To by ł zwy kły pies. Jego pan by ł na wojnie, właściciel kawiarni. Stąd znał się na tresurze. Uczy ł psa, że ma zabić każdego, kto by wszedł do kawiarni, kiedy jest ciemno na zewnątrz. Kiedy by ło jasno, mógł wejść każdy. Po ciemku nie śmiał wejść nawet właściciel. – Ładna historia! – wy krzy knęła Helen. – A gdy by tak wy buchł pożar? Wy gląda na to, że ta metoda ma wiele wad. – To jest najwy raźniej metoda wojenna – wy jaśnił Garp. – To lepsza historia niż z ty m psem na wojnie – powiedziała Helen. – Rzeczy wiście tak uważasz? – Helen odniosła wrażenie, że po raz pierwszy w czasie tej rozmowy Garp jest czujny. – Ciekawe – oświadczy ł – bo ja to właśnie w tej chwili wy my śliłem. – To, że właściciel by ł na wojnie? – zapy tała Helen. – Znacznie więcej. – A którą część wy my śliłeś? – Wszy stko. Leżeli razem w łóżku i Helen milczała, ponieważ wiedziała, że jest to jeden z bardziej zdradliwy ch momentów. – To znaczy prawie wszy stko – poprawił się Garp. Nigdy nie miał dosy ć tej zabawy, chociaż Helen już by ła nią znużona. Czekał zwy kle, żeby zapy tała: „A co?”. Co jest prawdą, a co jest zmy śleniem. I wtedy on by jej powiedział, że to nie ma znaczenia; niech ona mu ty lko powie, w co nie wierzy. On zmieni tę część. Wszy stko, w co uwierzy ła, to prawda, a w co nie uwierzy ła, wy maga przeróbki. Jeżeli wierzy ła we wszy stko, to znaczy, że wszy stko jest prawdą. By ł bezlitosny jako narrator, Helen wiedziała. Jeżeli prawda pasowała do opowieści, ujawniał ją bez żadny ch skrupułów, ale jeśli jakaś prawda nie nadawała się do opowiadania, przerabiał ją dowolnie. – Jak już ci się znudzi ta zabawa – powiedziała – chciałaby m wiedzieć, jak by ło naprawdę. – Naprawdę – odrzekł Garp – to by ł pies my śliwski. – Pies my śliwski!
– Dokładnie sznaucer. I rzeczy wiście by ł przy wiązany przez cały dzień w zaułku, ale nie do żadnej wojskowej ciężarówki. – Do volkswagena? – zgady wała Helen. – Do sanek – wy jaśnił Garp. – Te sanki służy ły w zimie do wy wożenia pojemników na chodnik, ale oczy wiście sznaucer by ł za mały i za słaby, żeby je uciągnąć – o każdej porze roku. – A właściciel kawiarni? – zapy tała Helen. – Nie by ł na wojnie? – Właścicielka – odparł Garp. – To by ła wdowa. – A jej mąż zginął na wojnie? – zgady wała dalej Helen. – To by ła młoda wdowa. Jej mąż zginął, przechodząc przez ulicę. By ła bardzo przy wiązana do psa, którego mąż ofiarował jej na pierwszą rocznicę ślubu. Ale nowa gospody ni nie pozwalała trzy mać psów w mieszkaniu, więc wdowa wpuszczała go nocą do kawiarni. Pomieszczenie by ło puste i ponure i pies by ł zdenerwowany. Prawdę powiedziawszy, paskudził tam przez całą noc. Ludzie zatrzy my wali się, zaglądali przez okna i śmiali się z ty ch jego kup. A ten ich śmiech jeszcze bardziej denerwował psa, który fajdał wtedy na potęgę. Wdowa przy chodziła bardzo wcześnie rano, żeby wy wietrzy ć lokal i posprzątać po psie. Biła go gazetą, wy wlekała opierającego się na zewnątrz, a potem tkwił cały dzień w zaułku, uwiązany do sanek. – I nie by ło żadnego kota? – Och, by ło masę kotów – powiedział Garp – przy chodziły tam z powodu pojemników na śmieci należący ch do kawiarni. Pies nigdy nie doty kał śmieci, ponieważ bał się wdowy i dosłownie drżał ze strachu przed kotami. Ilekroć w zaułku pojawił się jakiś kot plądrujący pojemniki, pies wpełzał pod sanie i siedział tam, dopóki kot się nie wy niósł. – Mój Boże – westchnęła Helen – to nawet nikt nikogo nie drażnił? – Zawsze ktoś kogoś drażni – powiedział Garp uroczy ście. – By ła tam mała dziewczy nka, która stawała u wy lotu zaułka i wy woły wała psa na chodnik, ty le ty lko, że łańcuch nie sięgał do chodnika i pies – hau, hau, hau – ujadał na nią. A ona stała na brzegu chodnika i wołała: „Chodź tu, do nogi!”, dopóki ktoś nie otworzy ł okna i nie krzy knął na małą, żeby zostawiła biedną psinę w spokoju. – A ty tam by łeś? – spy tała Helen. – My śmy tam by li – odparł Garp. – Moja matka codziennie pisała w pokoju, którego jedy ne okno wy chodziło na ten zaułek. Ujadanie tego psa doprowadzało ją do szału. – Aha, więc to Jenny przesunęła te sanie – powiedziała Helen – a pies zjadł dziewczy nkę, której rodzice dali znać na policję, i uśpiono psa. A ty oczy wiście pocieszałeś, jak mogłeś, wdowę, która miała niewiele po czterdziestce. – Sporo po trzy dziestce – sprostował Garp. – Ale to nie by ło tak. – A jak? – spy tała Helen. – Pewnej nocy w kawiarni – odparł Garp – pies dostał apopleksji. Wiele osób przy znawało się do tego, że to one tak wy straszy ły biedaka. W tej sprawie panowało nawet w okolicy coś w rodzaju współzawodnictwa. Ludzie na przy kład skradali się, a potem rzucali się na okna i drzwi kawiarni, wrzeszcząc jak wielkie kociska i przy prawiając nieszczęsnego psa o giganty czną sraczkę ze strachu. – I ta apopleksja zabiła psa, mam nadzieję – powiedziała Helen. – Niezupełnie. Od tego wy lewu sparaliżowało mu ty lną część ciała, tak że mógł poruszać ty lko przednimi łapami i kiwać głową. Wdowa jednak tak czepiała się ży cia tej nieszczęsnej psiny,
jak pamięci swego zmarłego męża, poprosiła nawet stolarza, z który m sy piała, żeby zrobił taki specjalny mały wózeczek. Wózek by ł na kółkach, więc pies chodził po prostu na przednich łapach, wożąc za sobą w ty m mały m wózeczku swój bezwładny zad. – O Boże – powiedziała Helen. – Nie uwierzy łaby ś, jaki potworny hałas robiły te kółka. – Prawdopodobnie by m nie uwierzy ła – rzekła Helen. – Matka twierdziła, że tego nie sły szy, ale w ty m turkocie by ło coś tak patety cznego, że wy dawał się gorszy od psiego ujadania na tę głupią smarkulę. A poza ty m pies nie umiał brać zakrętów i zawsze go zarzucało. Skakał więc, a dopiero potem skręcał i wtedy ty lne kółka wy my kały się spod niego i jechały szy bciej, niż on nadążał podskakiwać, i pies padał. A jak już leżał na boku, nie mógł wstać. Wy glądało na to, że by łem jedy ną osobą, która go widy wała w tej sy tuacji, w każdy m razie to zawsze ja tam szedłem i go podnosiłem. Jak ty lko poczuł pod sobą kółka, usiłował mnie ugry źć – ciągnął Garp – ty le że łatwo by ło od niego uciec. – A więc pewnego dnia – przerwała mu Helen – odwiązałeś sznaucera, który wy biegł na ulicę, nie rozglądając się na boki. Nie, przepraszam: wy turlał się na ulicę, nie rozglądając się na boki. I wszy stkie kłopoty się skończy ły. A wdowa i stolarz się pobrali. – Nie tak by ło – zaprotestował Garp. – Ale ja chcę wiedzieć, jak by ło naprawdę – powiedziała Helen sennie. – Co się stało z ty m cholerny m sznaucerem? – Nie wiem – odparł Garp. – Wróciliśmy z matką do kraju i resztę znasz. Helen, którą już ogarniał sen, wiedziała, że ty lko jej milczenie może skłonić Garpa do wy jawienia prawdy. Wiedziała, że ta wersja może by ć tak samo wy my ślona jak i inne albo że inne wersje mogą by ć w większości prawdziwe, a nawet że ta może by ć w znacznej mierze prawdziwa. Z Garpem możliwa by ła prakty cznie każda kombinacja. Helen już spała, kiedy Garp zapy tał: – Która wersja podobała ci się bardziej? – Ale igraszki miłosne działały na nią usy piająco, a nieustanny dźwięk głosu Garpa wzmagał ty lko jej senność – tak zresztą najbardziej lubiła zasy piać: najpierw, żeby ją kochał, a potem mówił. Garp jednak by ł rozczarowany. Wieczorem jego akty wność niemal wy gasała, miłość jednak wprawiała go jak gdy by w szy bsze obroty, odradzała: mógł stawać do maratonów w mówieniu, jeść, czy tać do rana, krzątać się. W takich chwilach jednak rzadko zabierał się do pisania; czasem ty lko robił notatki, które później wy korzy sty wał. Ale nie tej nocy. Ty m razem ściągnął z Helen koce i przez chwilę patrzy ł na śpiącą; następnie zakry ł ją z powrotem. Poszedł do pokoju Walta i z kolei przy glądał się małemu. Napawał się tak bliskim widokiem dziecka. Położy ł się koło niego, czując jego świeży oddech; przy pomniał sobie moment, w który m oddech śpiącego Duncana stał się po dorosłemu nieświeży. By ło to dla Garpa nieprzy jemne przeży cie, kiedy wkrótce potem, jak Duncan skończy ł pięć lat, stwierdził, że jego oddech podczas snu jest jakiś zakisły, a nawet z lekka cuchnący. Jak gdy by już się w nim rozpoczął proces rozkładu, powolnego umierania. Wtedy po raz pierwszy zdał sobie sprawę ze śmiertelności swojego sy na. Wraz z ty m odorem pojawiły się też pierwsze przebarwienia i skazy na nieskazitelny ch doty chczas zębach chłopca. By ć może dlatego, że Duncan by ł jego pierworodny m dzieckiem, Garp bardziej obawiał się o niego niż o Walta, mimo że pięciolatek wy daje się narażony na więcej niebezpieczeństw wieku dziecięcego od dziesięciolatka. A jakież
to są niebezpieczeństwa? – zastanawiał się. Wy padki samochodowe? Zakrztuszenie się na śmierć orzeszkami ziemny mi? Uprowadzenie przez obcy ch? Rak, na przy kład, to też obcy. Ty le by ło powodów do obaw, zwłaszcza o dzieci – a Garp obawiał się bez przerwy o wszy stko – że czasami, szczególnie w owy ch chwilach bezsenności, uważał, że w sensie psy chiczny m nie dorósł do ojcostwa. A wtedy zaczy nał się martwić i ty m, i jeszcze bardziej niepokoił się o dzieci. A jeśli ich najbardziej niebezpieczny m wrogiem okaże się on sam? Wkrótce zasnął koło Walta, ale miał złe sny, więc nie trwało to długo. Zaczął jęczeć – poczuł, że go coś ciągnie pod pachą. Obudził się nagle i stwierdził, że mała piąstka Walta wplątała mu się we włosy. Walt też jęczał. Garp odczepił się od popiskującego dziecka, które w jego przekonaniu śniło ten sam sen – jak gdy by drżące ciało Garpa przekazy wało sen Garpa Waltowi. Ale Walt zmagał się z własny m koszmarem. Garpowi nie przy szłoby do głowy, że jego instruktażowa opowieść o wojenny m psie, o drażniący m go kocie i o nieuchronnej śmiercionośnej ciężarówce mogła by ć dla Walta tak przerażająca. A Walt w swoim śnie widział wielką porzuconą wojskową ciężarówkę, rozmiarami i kształtem przy pominającą bardziej czołg, całą w działkach, różny ch dziwny ch przy rządach i groźnie wy glądający ch głowicach, z przednią szy bą w formie szpary nie większej niż otwór w skrzy nce na listy. Oczy wiście wszy stko by ło czarne. Pies przy wiązany do ciężarówki wielkością dorówny wał koniowi, ty le że by ł chudszy i zły. Powolny mi susami zbliżał się do wy lotu zaułka, a słaby łańcuch wił się za nim spiralą. Łańcuch nie wy glądał na to, żeby mógł utrzy mać psa. A na końcu zaułka, poty kając się o własne miękkie nogi, beznadziejnie niezdarny i niezdolny do ucieczki, kręcił się w kółko malutki Walt – nie mógł zrobić kroku i wy dostać się poza zasięg złego psiska. Kiedy łańcuch puścił, wielka ciężarówka ruszy ła do przodu, jakby ktoś uruchomił silnik, i w ty m momencie pies dopadł Walta. Walt złapał go za sierść, spoconą i szorstką (włosy pod pachą ojca), ale jakoś mu się wy winął. Pies sięgał już Waltowi do gardła, ale on ty mczasem biegł w stronę ulicy, po której toczy ły się ciężarówki, podobne do tej opuszczonej wojskowej, a ich potężne zapasowe koła, w rzędach, przy pominały giganty czne pączki. Ale ponieważ zamiast przednich szy b samochody miały ty lko otwory strzelnicze, kierowcy oczy wiście nic nie widzieli; nie widzieli więc również małego Walta. A potem Garp go pocałował i sen Walta uleciał, przy najmniej na razie. Walt znowu znalazł się w bezpieczny m miejscu; czuł zapach ojca i doty k jego rąk i usły szał, jak mówi: – To ty lko sen, Walt.
We śnie Garpa przy śniło się Garpowi, że leci samolotem z Duncanem. Duncan chciał iść do toalety. Garp wskazał mu na końcu przejścia między fotelami drzwi: do małej kuchenki, do kabiny pilota, do ubikacji. Duncan domagał się, żeby go tam zaprowadzić, żeby mu pokazać, które to drzwi, ale Garp by ł na niego zły. – Masz dziesięć lat, Duncan – powiedział. – Umiesz czy tać. A zresztą możesz zapy tać stewardesę. – Duncan skrzy żował nogi i nadąsał się. Garp popchnął go w tamtą stronę. – Dorośnij wreszcie, Duncan. To jedne z tamty ch drzwi. No, idź. Naburmuszone dziecko ruszy ło w tamty m kierunku. Kiedy przechodził, stewardesa
uśmiechnęła się do niego i zwichrzy ła mu włosy, ale Duncan – bardzo charaktery sty czne – o nic nie zapy tał. Doszedł do końca i patrzy ł stamtąd na Garpa spode łba; Garp pomachał mu ze zniecierpliwieniem. Duncan bezradnie wzruszy ł ramionami. Które drzwi? Rozdrażniony Garp wstał. – Spróbuj który chś! – krzy knął do Duncana i wszy scy spojrzeli na stojącego chłopca. Duncan zawsty dził się i naty chmiast otworzy ł drzwi najbliższe siebie. Rzucił szy bkie, zdziwione, choć pozbawione kry ty cy zmu spojrzenie na ojca, zanim go jak gdy by wy ssało. Drzwi zatrzasnęły się. Stewardesa krzy knęła. Samolot zapikował, a następnie wy równał. Wszy scy wy jrzeli przez okna; niektórzy zemdleli, inni zwy miotowali. Garp rzucił się do drzwi, ale pilot i jakaś druga urzędowo wy glądająca osoba nie pozwolili mu ich otworzy ć. – Te drzwi zawsze powinny by ć zamknięte, ty głupia dziwko! – wrzasnął pilot do płaczącej stewardesy. – Ja my ślałam, że są! – wy szlochała. – Dokąd one prowadzą? – krzy knął Garp. – O Boże, dokąd one prowadzą? – Zobaczy ł, że na drzwiach nie ma żadnego napisu. – Bardzo mi przy kro, proszę pana – powiedział pilot. – Nie by ło na to rady. – Garp odepchnął pilota, rzucił tajniaka na oparcie fotela, klapsem usunął z drogi stewardesę. Kiedy otworzy ł drzwi, zobaczy ł, że wy chodzą po prostu na zewnątrz, na pędzące chmury, i zanim zdąży ł zawołać głośno Duncana, sam został wy ssany i poleciał w niebo za swoim sy nem.
XI
PANI RALPH
Gdy by Garpowi zapewniono spełnienie jakiegoś zakrojonego na dużą skalę a naiwnego ży czenia, prosiłby, żeby świat by ł bezpieczny. Dla dzieci i dla dorosły ch. Uważał bowiem świat za niepotrzebnie niebezpieczny dla jedny ch i dla drugich. Po kochaniu, kiedy Helen spała, po tamty ch snach – Garp ubrał się. Siadając na łóżku, żeby sobie zawiązać trampki, usiadł Helen na nodze i obudził ją. Sięgnęła ręką, żeby go dotknąć, i namacała krótkie spodenki. – Dokąd się wy bierasz? – spy tała. – Zobaczy ć, co z Duncanem. Helen podparła się na łokciu i spojrzała, która godzina. By ło po pierwszej w nocy i wiedziała, że Duncan jest u Ralpha. – W jaki sposób masz zamiar zobaczy ć, co z Duncanem? – zapy tała. – Nie wiem – odparł Garp. Jak rewolwerowiec ścigający ofiarę, jak gwałciciel nieletnich, którego tak obawiają się wszy scy rodzice, Garp przemy ka się przez pogrążone w wiosenny m śnie przedmieścia, zielone i ciemne; ludzie chrapią i mają różne sny, a ich mechaniczne kosiarki stoją bezczy nnie; jest za zimno na to, żeby włączać klimaty zatory. Kilka okien jest otwarty ch, kilka zamrażarek mruczy. Sły chać przy ciszony świergot telewizorów nastawiony ch na nocny program, z niektóry ch domów sączy się pulsujący, szarobłękitny poblask ekranów telewizy jny ch. Garpowi ten blask kojarzy się z rakiem – podstępny m, zdradliwy m, obezwładniający m, który usy pia świat. By ć może telewizja rzeczy wiście powoduje raka – my śli – ale jego prawdziwa złość to złość pisarza: wie, że tam, gdzie jarzy się ekran telewizora, tam siedzi ktoś, kto nie czy ta. Garp ostrożnie przemy ka się ulicą; wolałby nikogo nie spotkać. Trampki ma luźno
zasznurowane, spodenki wiszą na nim swobodnie – nie włoży ł slipek – nie zamierzał biegać. Mimo że panuje wiosenny chłód, nie ma na sobie koszuli. Kiedy przechodzi, tu i tam w ciemny m domu powarkuje pies. Tuż po igraszkach miłosny ch Garp wy obraża sobie, że jego zapach jest tak przenikliwy jak aromat rozduszonej truskawki. Wie, że psy go czują. Są to przedmieścia dobrze pilnowane przez policję i Garp się boi, że złapią go za pogwałcenie jakiegoś niepisanego kodeksu doty czącego strojów, a co najmniej za to, że nie ma przy sobie żadnego dowodu tożsamości. Śpieszy się w przekonaniu, że podąża Duncanowi na pomoc – biegnie ratować swego sy na przed lubieżną panią Ralph. O mało na niego nie wpada młoda kobieta na nieoświetlony m rowerze – włosy powiewają za nią na wietrze, kolana ły skają, nagie i bły szczące, jej oddech uderza w Garpa zaskakującą mieszaniną świeżo skoszonego trawnika i ty toniu. Garp kuli się – dziewczy na krzy czy i chwiejnie wy mija go na rowerze; naciska na pedały i nie oglądając się za siebie, odjeżdża. Prawdopodobnie uważa go za niedoszłego ekshibicjonistę z goły m torsem i nogami, gotowego w każdej chwili spuścić spodenki. Garp my śli, że dziewczy na wraca z jakiegoś miejsca, w który m nie powinna by ć, i że wy raźnie wisi nad nią jakieś nieszczęście. W ty m momencie, my śląc natrętnie o Duncanie i pani Ralph, ma głowę nabitą nieszczęściem. Garp widzi dom Ralpha po raz pierwszy, jest zdania, że zasługuje on na nagrodę – wszy stkie okna płoną światłem, drzwi frontowe stoją otworem, rakotwórcza telewizja ry czy. Podejrzewa, że pani Ralph wy daje właśnie przy jęcie, ale w miarę jak się zbliża – na widok trawnika upstrzonego psimi kupami i walający m się sprzętem sportowy m w rozsy pce – dochodzi do wniosku, że dom jest opuszczony. Śmiercionośne promienie telewizy jne pulsują w living-roomie, zawalony m stertami butów i ubrań, a obok zdezelowanego tapczanu leżą w niedbały ch pozach, do połowy schowane w śpiworach, ciała Duncana i Ralpha (śpiący ch oczy wiście), którzy wy glądają, jakby ich telewizja zamordowała. W jej niezdrowy m świetle twarze chłopców robią takie wrażenie, jakby w nich nie by ło kropli krwi. Ale gdzie jest pani Ralph? Spędza wieczór poza domem? Położy ła się spać przy zapalony ch światłach i otwarty ch drzwiach, pozostawiając chłopców samy ch, żeby się kąpali w promieniach telewizji? Garp zastanawia się, czy aby na pewno pamiętała o wy łączeniu kuchni gazowej. Living-room jest cały poznaczony wy sy pką kipiący ch popielniczek; Garpowi włos się jeży na my śl o niepogaszony ch papierosach. Czai się za ży wopłotem i przemy ka do okna kuchennego, węsząc, czy nie poczuje gazu. Zlew zawalony niezmy ty mi naczy niami, na stole butelka dżinu, w kuchni unosi się kwaśny zapach pokrojony ch limonek. Sznur od wy łącznika górnego światła, niegdy ś za krótki, został znacznie przedłużony połową przecięty ch wzdłuż rajstop. Ny lonowa stopa, nakrapiana przezroczy sty mi plamami tłuszczu, dy nda w powiewach wiatru nad dżinem. Garp nie czuje, żeby się coś przy palało, chy ba że płonie mały ogień pod kotem, który leży fantazy jnie rozwalony na kuchni między palnikami, z brodą wspartą na rączce ciężkiego rondla, grzejąc kosmaty brzuch przy mikropłomy czkach do zapalania gazu. Garp i kot przy glądają się sobie nawzajem. Kot mruży oczy. Ale Garp wie, że pani Ralph z pewnością nie stać na taką koncentrację, żeby się mogła zamienić w kota. Kobieta, której dom – której ży cie – pozostaje w tak totalny m nieładzie, albo opuściła ten tonący okręt, albo leży nieprzy tomna na górze. Czy jest w łóżku? Czy może utopiła się w wannie? I gdzie się podziewa bestia, której niebezpieczne odchody zamieniły trawnik w pole
minowe? W ty m momencie z huraganowy m łomotem zjeżdża kuchenny mi schodami cielsko i rozwalając drzwi, wy płasza kota, który zrzuca na ziemię tłusty żeliwny rondel. Pani Ralph ląduje goły m ty łkiem na linoleum. Siedzi, mrugając w luźny m kimonie rozchełstany m na piersiach i niedbale związany m w grubej talii; w ręku trzy ma cudem nierozlany trunek. Patrzy na szklankę zdziwiona i popija; jej wielkie piersi spoglądające smętnie w dół lśnią; rozlewają się po piegowatej klatce piersiowej, kiedy pani Ralph opada do ty łu na łokcie i czka. Kot, w kącie kuchni, drze się na nią oburzony. – Zamknij się, Cy cuś – zwraca się pani Ralph do kota. Ale kiedy usiłuje wstać, z jękiem pada na plecy. Jej włosy łonowe są mokre i ły skają do Garpa; biały, poorany rozstępami brzuch wy gląda jak wy moczony, jak gdy by pani Ralph przez dłuższy czas przeby wała pod wodą. – Ja cię stamtąd wy ciągnę, nawet gdy by m miała skonać – zwraca się do sufitu, chociaż Garp jest przekonany, że mówi do kota. Może złamała sobie nogę w kostce i jest zby t pijana, żeby cokolwiek czuć, my śli, może złamała sobie kręgosłup. Przesuwa się wzdłuż domu do otwarty ch drzwi frontowy ch. Woła: – Czy jest tam ktoś?! – Kot smy rga między jego nogami na dwór. Garp czeka. Sły szy dochodzące z kuchni stękanie i dziwne odgłosy czołgającego się ciała. – Jak babcię kocham – mówi pani Ralph, halsując w stronę drzwi z połami kimona w wy płowiałe kwiatki mniej więcej dociągnięty mi; gdzieś po drodze zgubiła drinka. – Zobaczy łem, że wszy stkie światła się palą, i pomy ślałem, że może coś się stało – mamrocze Garp. – Spóźnił się pan. Obaj chłopcy nie ży ją. Nie powinnam im by ła pozwolić bawić się tą bombą. – Pani Ralph szuka w kamiennej twarzy Garpa jakichś przebły sków poczucia humoru, ale stwierdza, że w tej sprawie poczucie humoru go zawodzi. – Dobra, chce pan zobaczy ć ciała? – py ta. Przy ciąga go do siebie za gumkę spodenek. Garp uświadamia sobie, że nie włoży ł slipek, więc szy bko dogania swoje spodenki, wpadając na panią Ralph, która nagle puszcza gumkę i wy chodzi do living-roomu. Jej zapach wprawia go w zmieszanie – jakby esencja waniliowa rozlana na dnie głębokiej, wilgotnej torby papierowej. Pani Ralph łapie Duncana pod pachy i z zadziwiającą siłą dźwiga razem ze śpiworem na górzy sty, wy gnieciony tapczan. Garp pomaga jej unieść Ralpha, który jest cięższy. Wspólnie układają chłopców na waleta, obty kają śpiworami i podkładają im poduszki pod głowy. Garp wy łącza telewizor, a pani Ralph błądzi po pokoju, gasząc światła i zbierając popielniczki. Przy pominają małżeństwo, które sprząta po gościach. – Dobranocka! – szepcze pani Ralph do ciemnego nagle living-roomu, podczas kiedy Garp, idąc po omacku, żeby zapalić światło w kuchni, wpada na stołek. – Nie idź jeszcze – sy czy do niego pani Ralph. – Musisz mi pomóc pozby ć się stąd kogoś. – Bierze go za rękę i upuszcza popielniczkę; jej kimono rozjeżdża się na boki. Garp, schy lając się, żeby podnieść popielniczkę, muska włosami jej pierś. – Ten patafian jest na górze w mojej sy pialni – informuje pani Ralph Garpa – i nie chce się wy nieść. Nie mogę go zmusić, żeby sobie poszedł. – Patafian? – dziwi się Garp. – To jest naprawdę model – mówi pani Ralph. – Pieprzony świr. – Świr? – powtarza Garp.
– Tak, wy wal go – prosi pani Ralph. Znów odciąga gumkę jego spodenek, ale ty m razem zagląda bez żenady. – O rany, nie powiem, żeby ś by ł ubrany zby t dokładnie. Nie zimno ci? – py ta i kładzie mu dłoń na goły m brzuchu. – Nie, nie zimno – stwierdza, wzruszając ramionami. Garp cofa się przed nią. – A kto to taki? – py ta w obawie, że może zostać wmanewrowany w wy rzucanie z domu jej by łego męża. – Chodź, to ci pokażę – szepcze pani Ralph. Ciągnie go kuchenny mi schodami na górę, wąskim przesmy kiem między zwałami brudnej bielizny a stertą worków wy ładowany ch pokarmem dla zwierząt. Nic dziwnego, że tu upadła, my śli Garp. W sy pialni pierwszą rzeczą, która rzuca mu się w oczy, jest czarny labrador, rozwalony na falujący m wodny m materacu pani Ralph. Pies obojętnie przewraca się na bok i zaczy na walić ogonem. Pani Ralph spółkuje ze swoim psem, my śli Garp, i nie może się go pozby ć z łóżka. – No, chodź – mówi – wy noś się stąd! Pies coraz mocniej wali ogonem i posikuje. – Nie o niego mi chodzi – mówi pani Ralph, dając Garpowi potężnego kuksańca; Garp łapie się materaca, który bulgocze. Wielkie psisko oblizuje mu twarz. Pani Ralph wskazuje fotel w nogach łóżka, ale Garp już przedtem dostrzega w lustrze toaletki młodego człowieka. Siedząc nago w fotelu, chłopak czesze jasny koniec swojego mizernego końskiego ogonka, który przerzucił przez ramię, i spry skuje go jedny m z aerozoli pani Ralph. Jego brzuch i uda są tak samo białe i bły szczące jak ciało i futerko pani Ralph, a młoda kuśka cienka i wy gięta niczy m grzbiet charta. – Sie masz! – wita Garpa chłopak. – Dziękuję, dobrze. – Wy rzuć go stąd – prosi Garpa pani Ralph. – Chciałem, żeby się zrelaksowała, kapujesz? Żeby się temu poddała. – Nie pozwól mu się wy mądrzać – mówi pani Ralph. – Bo się porzy gasz z nudów. – Każdy jest dziś taki spięty. – Chłopak obraca się w fotelu, odgina do ty łu i kładzie nogi na wodny m materacu; pies liże jego długie palce. Pani Ralph skopuje mu nogi z łóżka. – Kapujesz, o co mi chodzi? – py ta Garpa. – Ona chce, żeby ś się stąd wy niósł. – A co, ty jesteś jej mężem? – Tak – mówi pani Ralph. – Wy ciągnie cię stąd za tego twojego mizernego kutasinę, jeżeli sam się nie wy niesiesz. – Lepiej idź – radzi mu Garp. – Pomogę ci znaleźć ubranie. Chłopak zamy ka oczy, jakby się pogrąży ł w medy tacji. – Te bzdury to jego popisowy numer – wy jaśnia pani Ralph Garpowi. – Nic innego nie potrafi, ty lko zamy kać te swoje cholerne oczy. – Gdzie twoje ubranie? – py ta Garp. Chłopak może mieć siedemnaście–osiemnaście lat. Dorósł właśnie do studiów albo do wojny. Dalej jest pogrążony w transie, więc Garp potrząsa go delikatnie za ramię. – Nie doty kaj mnie, człowieku – mówi chłopak, nie otwierając oczu. W jego głosie pobrzmiewa jakaś idioty czna pogróżka, pod wpły wem której Garp cofa rękę i spogląda na panią Ralph. Pani Ralph wzrusza ramionami.
– To samo powiedział do mnie – oznajmia. Podobnie jak i uśmiechy, stwierdza Garp, jej wzruszenia ramion są spontaniczne i szczere. Łapie chłopaka za koński ogon i owija mu nim szy ję, a następnie chwy ta jego głowę pod pachę i przy trzy muje. Chłopak otwiera oczy. – No, radzę ci znaleźć to ubranie, dobra? – mówi Garp. – Nie doty kaj mnie – powtarza chłopak. – Owszem, będę cię doty kał. – W porządku, w porządku. Garp pozwala mu wstać. Chłopak jest wy ższy od niego o dobre kilka cali, ale zarazem z dziesięć funtów lżejszy. Rozgląda się za swoim ubraniem, ale pani Ralph już zdąży ła znaleźć długi fioletowy kaftan z absurdalnie ciężkiego brokatu. Chłopak włazi w niego jak w zbroję. – Przy jemna by ła orgietka – zwraca się do pani Ralph – ale musisz się bardziej przy ty m relaksować. Pani Ralph w odpowiedzi wy bucha tak rechotliwy m śmiechem, że nawet pies przestaje walić ogonem. – A ty powinieneś się cofnąć do lekcji pierwszej i uczy ć się wszy stkiego od początku. – Wy ciąga się na tapczanie koło psa, który kładzie jej głowę na brzuchu. – Daj spokój, Bill! – strofuje labradora ze złością. – Ona jest bardzo niezrelaksowana – informuje chłopak Garpa. – Gówno wiesz, jak się zrelaksować – mówi pani Ralph. Garp wy prowadza młodego człowieka z pokoju po zdradliwy ch schodach kuchenny ch i eskortuje przez kuchnię do otwarty ch drzwi frontowy ch. – Ona mnie sama zaprosiła, kapujesz – wy jaśnia chłopak. – To by ł jej pomy sł. – Ale też i ona ci powiedziała, żeby ś się wy nosił – mówi Garp. – Jesteś tak samo niezrelaksowany jak ona. – Czy dzieci wiedziały, co się tu wy prawia? – py ta Garp. – Spały, kiedy szliście na górę? – Nie przejmuj się dziećmi – mówi chłopak. – Dzieci są piękne, człowieku. I wiedzą znacznie więcej, niż sobie dorośli wy obrażają. Dziecko to człowiek doskonały, dopóki dorośli nie położą na nim swoich łap. Dzieciaki by ły w porządku, dzieciaki zawsze są w porządku. – A ty masz dzieci? – Garp nie może się powstrzy mać przed ty m py taniem; do tej pory okazy wał wielką cierpliwość wobec chłopaka, ale tam, gdzie w grę wchodzą dzieci, jego cierpliwość się kończy. W ty ch sprawach nie uznaje żadny ch autory tetów. – Do widzenia – mówi – i nie pokazuj się tu więcej. – Wy py cha go, ale lekko, przez otwarte drzwi. – Nie pchaj mnie! – krzy czy chłopak, ale Garp uchy la się przed ciosem i łapie go wpół; wy daje mu się, że smarkacz waży siedemdziesiąt pięć, może osiemdziesiąt funtów, chociaż oczy wiście jest cięższy. Obejmuje go i przy trzy muje mu ręce z ty łu, a następnie wy nosi na chodnik. Kiedy chłopak przestaje się wy ry wać, stawia go na ziemi. – Wiesz, dokąd masz iść? – py ta. – A może potrzebne ci są jakieś wskazówki, co? – Chłopak oddy cha ciężko, maca się po żebrach. – Ty lko nie opowiadaj swoim kumplom, którzy za ty m węszą, gdzie by łeś. I nie próbuj dzwonić. – Ja nawet nie wiem, jak ona się nazy wa, człowieku – skamle chłopak. – I nie nazy waj mnie więcej „człowiekiem” – dodaje Garp. – Dobra, człowieku.
Garp czuje w gardle przy jemną suchość, znak, że chętnie by kogoś „dotknął”, ale pozwala uczuciu przeminąć. – Pły ń stąd – mówi. Z odległości przecznicy chłopak woła: – Do widzenia, człowieku! – Garp zdaje sobie sprawę, że dogoniłby go bez trudu, i nawet perspekty wa takiej komedii go rajcuje, ale by łby zawiedziony, gdy by młody człowiek nie okazał odpowiedniego strachu, a on nie czuje potrzeby zrobienia mu krzy wdy. Macha mu na do widzenia. Chłopak unosi do góry środkowy palec i wlokąc za sobą swoją idioty czną szatę, jak jeden z pierwszy ch chrześcijan, ginie gdzieś w perspekty wie przedmieścia. Uważaj na lwy, bracie, my śli Garp, błogosławiąc go na drogę. Za kilka lat Duncan będzie w ty m wieku; Garp ma nadzieję, że łatwiej się z nim porozumie. Po powrocie sły szy, że pani Ralph płacze, przemawiając do psa. – Och, Bill – szlocha. – Przepraszam, że cię obrażam. Jesteś taki miły. – Do widzenia! – woła Garp w górę. – Twój przy jaciel już sobie poszedł i ja też idę. – A gówno! – wrzeszczy pani Ralph. – Nie możesz mnie tak zostawić! – Zawodzi coraz głośniej; jeszcze chwila, my śli Garp, i pies zacznie ujadać. – A co mam zrobić? – woła. – Przy najmniej ze mną porozmawiać! Ty pieprzony świętoszku! Świrze cholerny ! Co to takiego świr? – zastanawia się Garp, idąc po schodach na górę. – Ty pewnie my ślisz, że ja tak cały czas? – mówi pani Ralph, całkowicie rozmamłana na swoim materacu wodny m. Siedzi, założy wszy nogę na nogę, ciasno owinięta kimonem, z wielkim łbem Billa na kolanach. Garp rzeczy wiście tak my śli, ale kręci głową. – My ślisz, że upokarzając się, robię sobie przy jemność. Siadaj, na miłość boską. – Ciągnie Garpa na koły szące się łóżko. – Ten cholerny materac cieknie i jest w nim za mało wody – wy jaśnia. – Mój mąż go zwy kle dopełniał. – Bardzo mi przy kro – mówi Garp-doradca małżeński. – Mam nadzieję, że nigdy nie rzucisz swojej żony. – Pani Ralph bierze Garpa za rękę i trzy ma ją na kolanach; pies oblizuje mu palce. – To najohy dniejsza rzecz, jaką może zrobić mężczy zna. Powiedział, że latami udawał zainteresowanie mną! I że prawie każda kobieta, młoda czy stara, podoba mu się bardziej ode mnie. To chy ba niezby t ładnie, prawda? – py ta pani Ralph. – No, niezby t – zgadza się z nią Garp. – Możesz mi wierzy ć, że nie puszczałam się z nikim, dopóki mnie nie rzucił. – Wierzę ci. – To bardzo źle robi kobiecie na samopoczucie – zapewnia go pani Ralph. – Nie sądzisz, że powinnam sobie czasem zrobić małą przy jemność? – Powinnaś – przy takuje Garp. – Ale ja jestem w ty m do kitu! – wy znaje pani Ralph; zasłania oczy rękami i koły sze się na łóżku. Bill usiłuje polizać ją po twarzy, ale Garp go odpy cha; pies my śli, że to zabawa, i rzuca się na niego przez kolana pani Ralph. Garp wali go w nos – za mocno – i biedak cofa się, skomląc. – Nie rób Billowi krzy wdy ! – krzy czy pani Ralph. – Chciałem ci ty lko pomóc – tłumaczy się Garp. – Nie pomożesz mi przez to, że zrobisz krzy wdę Billowi. Jezu, czy wszy scy mają kota?
Garp opada na łóżko z zaciśnięty mi oczy ma; łóżko faluje jak małe morze i Garp jęczy. – Nie mam pojęcia, jak ci pomóc. Bardzo mi przy kro z powodu twoich kłopotów, ale naprawdę nie mogę nic na nie poradzić. Jeśli chcesz się przede mną wy gadać, to proszę bardzo – mówi z oczy ma zamknięty mi w dalszy m ciągu – ale co zrobić, że tak się czujesz. – A, to rzeczy wiście cholernie pocieszające, co powiedziałeś – mówi pani Ralph. Bill dy szy Garpowi we włosy. Nieśmiało liże go po uchu. Garp zastanawia się: czy to Bill, czy pani Ralph. Potem czuje, jak pani Ralph pcha mu łapę w spodenki, i my śli chłodno: jeśli rzeczy wiście nie mam na to ochoty, to dlaczego położy łem się na wznak? – Proszę cię, nie rób tego – mówi. Pani Ralph oczy wiście czuje brak zainteresowania z jego strony i daje mu spokój. Kładzie się koło niego, a potem odwraca się ty łem. Łóżko chlupocze gwałtownie, kiedy Bill usiłuje wcisnąć się pomiędzy nich, ale pani Ralph daje mu tak potężną sójkę w masy wną klatkę piersiową, że pies kaszle i zeskakuje na ziemię. – Biedny Bill. Przepraszam cię. – Pani Ralph popłakuje z cicha. Bill wali potężny m ogonem w podłogę. Pani Ralph, jakby dla dopełnienia miary własnego upokorzenia, pierdzi. Jej łkania są miarowe jak deszcz, który potrafi padać cały dzień. Garpdoradca małżeński zastanawia się, w jaki sposób mógłby choć odrobinę poprawić jej samopoczucie. – Pani Ralph?... – mówi i gry zie się w języ k. – Co? Co ty powiedziałeś? – Pani Ralph dźwiga się, podpiera na łokciach, odwraca do niego głowę i ły pie spod oka. Sły szała, co powiedział, nie ma co do tego wątpliwości. – Czy powiedziałeś „pani Ralph”? Jezu, „pani Ralph”! – wy krzy kuje. – Ty nawet nie wiesz, jak ja się nazy wam. Garp siada na brzegu łóżka; ma ochotę zejść do Billa na podłogę. – Uważam, że jesteś bardzo pociągająca – mamrocze, ale cały czas patrzy na Billa. – Naprawdę. – Udowodnij. Cholerny łgarz. Pokaż mi, że tak jest rzeczy wiście. – Nie mogę ci pokazać – tłumaczy się Garp – ale wcale nie dlatego, żeby m cię nie uważał za pociągającą. – Nawet ci przy mnie nie staje! Jestem półnaga, a ty siedzisz koło mnie na moim cholerny m łóżku i nawet nie masz przy zwoitej erekcji. – Próbowałem to przed tobą ukry ć. – Udało ci się. A może powiesz, jak ja się nazy wam? Garp nigdy nie by ł bardziej boleśnie świadom jednej ze swoich koszmarny ch słabości: jak bardzo mu zależy na ty m, żeby go ludzie lubili, jak bardzo chce by ć doceniony. Z każdy m słowem, zdaje sobie sprawę, głębiej brnie w niezręczną sy tuację i w oczy wiste kłamstwo. Teraz już wie, co znaczy świr. – Twój mąż musi by ć szalony – mówi. – Mnie się podobasz bardziej niż większość kobiet. – Och, przestań, chy ba jesteś chory. Rzeczy wiście, chy ba jestem chory, zgadza się z nią Garp, ale mówi: – Powinnaś mieć większe zaufanie do swojej seksualnej atrakcy jności, naprawdę. A co ważniejsze, powinnaś uwierzy ć w siebie również w wielu inny ch sprawach. – Nigdy nie by ło żadny ch inny ch spraw – przy znaje pani Ralph. – Nigdy właściwie nie
by łam napalona na nic innego poza seksem, a teraz nie jestem napalona i na to. – Ale studiujesz – mówi Garp, błądząc po omacku. – Naprawdę nie wiem po co. Aha, pewnie o to ci chodziło, kiedy mówiłeś, że mam uwierzy ć w siebie w inny ch sprawach, tak? – Garp zaciska powieki, marzy o ty m, żeby stracić przy tomność; kiedy sły szy, że materac wodny chlupocze jak fala przy boju, wietrzy niebezpieczeństwo i otwiera oczy. Pani Ralph zdąży ła się rozebrać i wy ciągnąć nago na łóżku. Drobne falki w dalszy m ciągu podmy wają jej cielsko, które wy gląda jak solidna łódź zacumowana na burzliwy ch wodach. – Pokaż, że ci stanął, i możesz sobie iść. Pokaż mi swoją erekcję, to uwierzę, że ci się podobam. Garp usiłuje wy wołać u siebie erekcję. W ty m celu zamy ka oczy i my śli o kim inny m. – Ty skurczy by ku – mówi pani Ralph, ale Garp czuje, że już jest gotów; okazało się, że nie by ło to takie trudne, jak sobie wy obrażał. Otwarłszy oczy, musi przy znać, że pani Ralph nie jest tak zupełnie pozbawiona powabu. Ściąga spodenki i pokazuje jej, co ma do pokazania. Już sam ten gest umacnia jego erekcję; stwierdza, że nawet podoba mu się jej wilgotny, kędzierzawy błamik. Ale pani Ralph nie jest ani rozczarowana, ani zachwy cona ty m, co zobaczy ła; jest zrezy gnowana i przy gotowana na niepowodzenie. Wzrusza ramionami. Przekręca się na bok i odwraca do Garpa swoim wielkim okrągły m dupskiem. – Aha, to jednak potrafisz go postawić na baczność – mówi. – Dziękuję. Możesz już iść. Garp ma ochotę jej dotknąć. Zniecierpliwiony swoim skrępowaniem czuje, że mógłby się spuścić od samego patrzenia na nią. Poty kając się o własne nogi, złazi po koszmarny ch schodach. Zastanawia się, czy ta kobieta wy konała już na dziś program samoupodlenia. I czy Duncan jest bezpieczny ? A może przedłuży ć czuwanie aż do uspokajającego brzasku? Nadepnąwszy na rondel, który zadzwonił o kuchnię, nie sły szy nawet westchnienia pani Ralph, ty lko pomruk Billa. Gdy by chłopcy się teraz obudzili i czegoś potrzebowali, pani Ralph też ich z pewnością nie usły szy. Jest wpół do czwartej nad ranem w cichy m wreszcie domu, kiedy Garp decy duje się posprzątać kuchnię, żeby spędzić jakoś czas do rana. Obznajmiony z obowiązkami domowy mi, napełnia zlew wodą i zaczy na zmy wać.
Kiedy zadzwonił telefon, wiedział, że to Helen. Nagle zdał sobie sprawę ze wszy stkich koszmarny ch rzeczy, które mogły jej przy jść do głowy. – Halo – powiedział. – Czy mógłby ś mi wy jaśnić, co się dzieje? – zapy tała. Garp wiedział, że od dawna nie śpi. By ła czwarta rano. – Nic się nie dzieje, Helen – uspokoił ją. – By ły tu małe kłopoty i nie chciałem zostawiać Duncana samego. – Gdzie jest ta kobieta? – W łóżku – przy znał Garp. – Film jej się urwał. – Od czego? – Piła. A poza ty m by ł u niej jakiś młody facet. Chciała, żeby m jej pomógł się go pozby ć.
– I potem już by łeś z nią sam, tak? – Niedługo. Ona zaraz zasnęła. – Wcale nie twierdzę, że to musiało trwać długo... – powiedziała Helen – ...z nią. Puścił to mimo uszu. Od dłuższego czasu Helen nie okazy wała mu zazdrości, ale bez trudu przy pomniał sobie, jak potrafi żądlić. – Nic się nie dzieje, Helen. – Powiedz mi dokładnie, co robisz akurat w ty m momencie – zażądała. – Zmy wam naczy nia – odparł Garp. Sły szał, jak bierze głęboki kontrolowany oddech. – Ciekawe, po co tam jeszcze jesteś. – Nie chciałem zostawić Duncana samego. – Uważam, że powinieneś go przy prowadzić do domu. Zaraz. – Helen – powiedział Garp – by łem dobry. – Zabrzmiało to dość żałośnie, nawet dla niego samego, poza ty m wiedział, że wcale nie by ł taki znów dobry. – Nic się nie stało – dodał, już pewniejszy prawdziwości tego stwierdzenia. – Oszczędzę ci py tania, po co zmy wasz jej brudne naczy nia. – Dla zabicia czasu. W gruncie rzeczy nie zastanawiał się nad ty m, co robi, aż do tej chwili, a teraz wy dało mu się to zupełnie bezsensowne: sterczy tu, wy czekując świtu, jakby wy padki zdarzały się ty lko po ciemku. – Czekam, aż się Duncan obudzi – powiedział, ale naty chmiast zdał sobie sprawę, że i w ty m nie ma za grosz sensu. – A dlaczego po prostu go nie obudzisz? – Jestem dobry jako pomy wacz. – Garp usiłował wprowadzić do rozmowy lżejszą nutę. – Znam te wszy stkie rzeczy, w który ch jesteś dobry – odparła Helen ze zby t wy raźną gory czą, żeby to mogło uchodzić za żart. – Niepotrzebnie się trujesz takimi my ślami. Naprawdę, Helen, proszę cię, przestań. Nie zrobiłem nic złego. – Ale małostkowa pury tańska pamięć podsunęła Garpowi wspomnienie erekcji, jakiej doznał przy pani Ralph. – Już się zatrułam. – Głos Helen mimo wszy stko trochę zmiękł. – Proszę cię, wracaj do domu. – I mam zostawić Duncana? – Obudź go, na miłość boską! Albo go przy nieś. – Zaraz będę w domu – zapewnił ją Garp. – Ty lko się nie przejmuj, nie my śl tego, co my ślisz. Opowiem ci wszy stko. Na pewno ci się spodoba ta historia. – Ale wiedział, że będzie miał kłopot, chcąc jej powiedzieć wszy stko, i że bardzo starannie musi wy eliminować w my śli te fragmenty, do który ch się nie przy zna. – Zaraz poczułam się lepiej – powiedziała Helen. – Mam nadzieję, że wkrótce cię zobaczę. I nie my j już ani jednego naczy nia. – Odłoży ła słuchawkę, a Garp rozejrzał się po kuchni. Pomy ślał, że pani Ralph nawet nie dostrzeże efektów jego półgodzinnej pracy nad opanowaniem tego straszliwego pobojowiska. Pośród odrażający ch stert odzieży porozrzucanej po cały m living-roomie zaczął szukać ubrania Duncana. Znał jego rzeczy, ale nigdzie nie mógł ich znaleźć; nagle uświadomił sobie, że Duncan, jak chomik, wpy cha wszy stko na dno śpiwora, a następnie sam włazi tam jak do gniazda.
Chłopiec waży ł około osiemdziesięciu funtów plus śpiwór, plus ubranie, ale Garp by ł przekonany, że da radę zanieść go do domu, że nie obudzi go tu, u Ralpha. A nuż wy niknie jakaś scena – Duncan nie będzie chciał iść, może się nawet obudzić pani Ralph. A potem pomy ślał o pani Ralph. By ł wściekły na siebie – wiedział, że ma ochotę jeszcze raz na nią spojrzeć; nagła erekcja uświadomiła mu, że chce sobie popatrzeć na jej zwaliste cielsko. Szy bko ruszy ł w stronę kuchenny ch schodów. Mógłby trafić do tamtego cuchnącego pokoju na węch. Spojrzał prosto na jej krocze, na dziwnie skręcony pępek, na dość małe brodawki (jak na takie wielkie piersi). Szkoda, że nie popatrzy ł najpierw na oczy – przekonałby się, że pani Ralph nie śpi i że na niego spogląda. – Wszy stkie naczy nia pozmy wane? – spy tała. – Przy szedłeś się pożegnać? – Chciałem zobaczy ć, czy u ciebie wszy stko w porządku. – Bzdura – rzuciła pani Ralph. – Chciałeś sobie jeszcze popatrzeć. – Tak – wy znał; odwrócił wzrok. – Bardzo mi przy kro. – Niech ci nie będzie przy kro. To mnie podnosi na duchu. – Garp próbował się uśmiechnąć. – Bez przerwy jest ci przy kro, co za „przy kry ” człowiek z ciebie dla każdego, z wy jątkiem żony. Jej nigdy nie mówisz, że ci jest przy kro. Koło wodnego tapczanu stał telefon. Garp uznał, że jeszcze nigdy tak błędnie nie ocenił niczy jego stanu. Nagle pani Ralph okazała się nie bardziej pijana niż Bill; albo w cudowny sposób stała się niepijana, albo doznawała właśnie tej półgodzinnej jasności pomiędzy stanem zamroczenia a kacem, o której Garp czy tał, ale którą zawsze uważał za mit. Jeszcze jedno złudzenie. – Zabieram Duncana do domu – oświadczy ł. Skinęła głową. – Na twoim miejscu zrobiłaby m to samo. Garp po krótkiej, ale ostrej walce wewnętrznej powstrzy mał się przed kolejny m „bardzo mi przy kro”. – Możesz coś dla mnie zrobić? – spy tała pani Ralph. Garp patrzy ł na nią; nie miała nic przeciwko temu. – Nie mów swojej żonie o mnie wszy stkiego, dobrze? Nie chciałaby m wy jść przed nią na świnię. Spróbuj mnie opisać choćby z małą dozą sy mpatii. – Ta doza wcale nie musi by ć mała – wy mamrotał. – Nie ty lko doza – powiedziała pani Ralph, patrząc na jego uniesione spodenki. – Z ty m lepiej nie wracaj do domu. – Nie odezwał się słowem. Garp-pury tanin uznał, że zasłuży ł sobie na to, żeby oberwać. – Twoja żona naprawdę o ciebie dba, co? – dodała. – A ty chy ba nie zawsze by łeś taki święty ? Wiesz, jak by cię nazwał mój mąż? Nazwałby cię pantoflarzem. – Twój mąż musi by ć cholerny m durniem – odparł Garp. Dobrze by ło oberwać, choćby słabo, ale Garp czuł się głupio, że wziął tę kobietę za pry mity w. Pani Ralph podniosła się z łóżka i stanęła naprzeciwko niego. Sutkami doty kała jego piersi. Garp obawiał się, że dźgnie ją swoim twardy m członkiem. – Wrócisz tu jeszcze – powiedziała. – Chcesz się założy ć? Wy szedł bez słowa. Nie oddalił się nawet na odległość dwóch przecznic – z wiercący m się w śpiworze Duncanem na ramieniu – kiedy do krawężnika podjechał, mrugając na niego swoim niebieskim
światłem, wóz policy jny. Półnagi kidnaper, rzucając ukradkowe spojrzenia, przemy ka się z jaskrawy m tobołem wy pełniony m kradziony mi rzeczami – i kradziony m dzieckiem. – Co tam masz, bracie? – zapy tał go policjant. By ło ich dwóch w samochodzie i na ty lny m siedzeniu jakaś trzecia osoba, której prawie nie by ło widać. – Swojego sy na – powiedział Garp. Obaj policjanci wy siedli. – A dokąd pan z nim idzie? – zapy tał jeden z nich. – Nic mu nie jest? – Zaświecił latarką Duncanowi w twarz. Duncan w dalszy m ciągu usiłował spać; skrzy wił się i odwrócił. – Poszedł na noc do przy jaciela – wy jaśnił Garp. – Ale by ło mu tam niedobrze, więc zabieram go do domu. Policjant przejechał latarką po Garpie, po jego sportowy m stroju: spodenki, buty do biegania, a od góry nic. – Ma pan dowód? – zapy tał. Garp ostrożnie położy ł Duncana na czy imś trawniku. – Oczy wiście że nie mam. Jak mnie podwieziecie do domu, to wam pokażę. Policjanci spojrzeli na siebie. Przy jechali tu kilka godzin temu na wezwanie młodej kobiety, którą, jak twierdziła, zaczepiał ekshibicjonista, a przy najmniej streaker 5. Mogło to by ć nawet usiłowanie gwałtu. Powiedziała, że uciekła mu na rowerze. – Długo pan się tutaj kręci? – spy tał Garpa jeden z policjantów. Trzeci pasażer, siedzący z ty łu, wy jrzał, żeby zobaczy ć, co się dzieje. Na widok Garpa rzekł: – Hej, co jest z tobą, człowieku? Duncan zaczął się budzić. – Ralph? – powiedział. Jeden z policjantów ukląkł koło chłopca i skierował promień latarki na Garpa. – Czy to twój ojciec? – spy tał. Mały miał przerażenie w oczach; wodził niespokojnie wzrokiem od ojca do policjantów i do niebieskiego światła bły skającego na dachu samochodu. Drugi policjant podszedł do pasażera siedzącego z ty łu. By ł nim chłopak w fioletowy m kaftanie, którego zatrzy mali, objeżdżając okolicę w poszukiwaniu ekshibicjonisty. Nie potrafił powiedzieć im, gdzie mieszka, ponieważ na dobrą sprawę nie mieszkał nigdzie. – Znasz tego mężczy znę z dzieckiem? – spy tał go policjant. – Tak, to cholernie niebezpieczny facet. – Wszy stko w porządku, Duncan – uspokajał chłopca Garp. – Nic się nie bój. Idziemy do domu. – Sy nu – rzekł policjant – czy to jest twój ojciec? – Przestraszy liście go – zwrócił mu uwagę Garp. – Ja się wcale nie boję – zaprotestował Duncan. – Dlaczego zabierasz mnie do domu? Wy glądało na to, że wszy scy chcieliby to wiedzieć. – Mama Ralpha by ła zdenerwowana – wy jaśnił Garp; miał nadzieję, że to wy starczy, ale odrzucony kochanek w wozie policy jny m zaczął się śmiać. Policjant z latarką poświecił na kochasia i spy tał Garpa, czy go zna. Garp pomy ślał: to się nigdy nie skończy. – Nazy wam się Garp – powiedział poiry towany. – S.T. Garp. Jestem żonaty. Mam dwoje
dzieci. Ten tutaj, Duncan, starszy, poszedł na noc do przy jaciela. By łem przekonany, że matka tego przy jaciela nie zasługuje na to, żeby jej powierzy ć dziecko. Poszedłem tam i zabrałem małego do domu. Czy raczej próbuję go zabrać. A ten chłopak – Garp wskazał wóz policy jny – by ł właśnie u matki przy jaciela mojego sy na, kiedy przy szedłem. Ale ona chciała, żeby już sobie poszedł, o, właśnie ten chłopak. – Znów pokazał na młodzieńca w fioletowy m kaftanie. – I on poszedł. – A jak się ta matka nazy wa? – spy tał policjant; usiłował zapisy wać wszy stko w giganty czny m notatniku. Po chwili uprzejmego milczenia spojrzał na Garpa. – Duncan? – Garp zwrócił się do sy na. – Jakie Ralph ma nazwisko? – On zmienia nazwisko – wy jaśnił Duncan. – Miał nazwisko ojca, ale matka chce mu zmienić. – No dobrze, ale jak się nazy wa jego ojciec? – Ralph – odpowiedział Duncan. Garp zamknął oczy. – Ralph Ralph? – zdziwił się policjant z notatnikiem. – Duncan, proszę cię, pomy śl – powiedział Garp. – Jak brzmi nazwisko Ralpha? – No właśnie mu je zmieniają. – Ale z jakiego mu zmieniają? – Możesz spy tać samego Ralpha – zaproponował Duncan. Garpowi chciało się płakać. – A pan powiedział, że pan się nazy wa Garp? – spy tał pierwszy policjant. – Tak. – A S.T. to pana inicjały ? – Garp wiedział, co teraz nastąpi; czuł się bardzo zmęczony. – Tak, S.T. – powiedział. – Po prostu S.T. – Straszny Tatunio! – wrzasnął chłopak z samochodu, padając na oparcie i zwijając się ze śmiechu. – Co oznacza pierwsza litera, panie Garp? – spy tał policjant. – Nic – odparł Garp. – Nic? – To są same inicjały – wy jaśnił Garp. – Tak mnie nazwała matka. – Pan ma na imię S? – spy tał policjant. – Wszy scy nazy wają mnie Garp. – Ale numer, człowieku! – krzy knął chłopak w kaftanie; stojący bliżej samochodu policjant zastukał w dach. – Jak jeszcze raz położy sz swoje brudne nogi na siedzeniu, sy nu – powiedział – to wy liżesz to siedzenie do czy sta. – Garp? – powtórzy ł policjant przepy tujący Garpa. – Aha, ja wiem, kto pan jest! – wy krzy knął nagle. Garp poczuł się zaniepokojony. – To pan złapał tego gwałciciela w parku! – Tak! – potwierdził Garp. – Ja. Ale to nie by ło tu i zdarzy ło się wiele lat temu. – Pamiętam tę historię, jakby to by ło wczoraj – powiedział policjant. – O co chodzi? – spy tał jego kolega. – Jesteś za młody – wy jaśnił mu ten pierwszy. – Ten pan nazy wa się Garp, przy łapał gwałciciela w parku... zaraz... gdzie to by ło? Facet gwałcił dzieci, o tak. A pan co wtedy robił? –
spy tał zaintry gowany. – Coś takiego śmiesznego, prawda? – Śmiesznego? – zdziwił się Garp. – No, z czego się pan utrzy my wał? Z czego pan ży ł? – Jestem pisarzem – wy jaśnił Garp. – Ano właśnie – przy pomniał sobie policjant. – I w dalszy m ciągu jest pan pisarzem? – Tak – wy znał Garp. Wiedział przy najmniej, że nie jest doradcą małżeńskim. – To by by ło na ty le – rzekł policjant, ale coś mu jeszcze nie dawało spokoju; Garp wiedział, że coś jest nie tak. – Miałem wtedy brodę – podsunął. – Ano właśnie! – wy krzy knął policjant. – I pan ją zgolił?! – Tak jest – odparł Garp. Policjanci odby li naradę w czerwony m blasku świateł swego samochodu. Zdecy dowali, że podwiozą Garpa z Duncanem do domu, ale powiedzieli, że jednak Garp musi jakoś potwierdzić swoją tożsamość. – Ja pana nie poznaję z fotografii, bez brody – powiedział starszy policjant. – To by ło wiele lat temu – rzekł smutno Garp – i w inny m mieście. Wolał, żeby młodziak w kaftanie nie zobaczy ł, gdzie mieszkają. Wy obraził sobie, że pewnego dnia zjawi się i czegoś zażąda. – Pamiętasz mnie? – zapy tał chłopak Duncana. – Chy ba nie – odpowiedział Duncan grzecznie. – No tak, ty już prawie spałeś – przy znał. I zwrócił się do Garpa: – Człowieku, jesteś za nerwowy, jeśli chodzi o dzieci. Dzieciaki sobie świetnie radzą. To pański jedy nak? – Nie, mam jeszcze drugiego – odparł Garp. – Człowieku, powinieneś mieć jeszcze z tuzin takich. Wtedy by ś się tak nie denerwował o tego jednego, kapujesz? – Garpowi przy pomniało się to, co jego matka nazy wała Percy ch Teorią Dzieci. – Teraz niech pan skręci w lewo – powiedział Garp do policjanta za kierownicą – a potem w prawo i to jest na rogu. Drugi policjant wręczy ł Duncanowi lizaka. – Dziękuję – powiedział mały. – A ja? – upomniał się chłopak w kaftanie. – Ja też lubię lizaki. Policjant spojrzał na niego spode łba. Kiedy się odwrócił, Duncan oddał mu swojego. Nigdy nie by ł amatorem lizaków. – Dziękuję – szepnął chłopak. – Widzisz, człowieku? – zwrócił się do Garpa. – Dzieci są piękne. Helen też, pomy ślał Garp, kiedy ją zobaczy ł stojącą w drzwiach i oświetloną od ty łu. Jej błękitna, długa do ziemi podomka miała wy soki golf; Helen podniosła go do góry, jakby jej by ło zimno. Włoży ła też okulary – żeby Garp wiedział, że ich wy patry wała. – Człowieku – wy szeptał chłopak w kaftanie i szturchnął wy siadającego Garpa łokciem. – Jak ta śliczna pani wy gląda, kiedy zdejmie okulary ? – Mamo! Nas aresztowali! – zawołał Duncan. Wóz policy jny czekał przy krawężniku, aż Garp się wy legity muje. – Nie aresztowali, Duncan, ty lko podwieźli – wy jaśnił Garp. – Wszy stko jest w porządku! – krzy knął ziry towany do Helen. Pobiegł na górę poszukać w ubraniu portfela.
– A ty tak wy szedłeś z domu? – zawołała za nim Helen. – Tak ubrany ? – Policja my ślała, że on mnie porwał – powiedział Duncan. – Przy szli do Ralpha? – spy tała Helen. – Nie, tata niósł mnie do domu – wy jaśnił Duncan. – Rany, ale on jest niesamowity. Garp zleciał jak burza ze schodów i wy padł z domu. – Pomy lili mnie z kim inny m – burknął. – Musieli kogoś szukać. Ty lko się nie denerwuj, na litość boską. – Nie denerwuję się – odpowiedziała Helen ostro. Garp pokazał policjantowi dowód. – Dobra, w porządku, to by by ło na ty le – rzekł starszy z dwóch. – Rzeczy wiście, po prostu S.T. Garp. Może tak jest łatwiej. – Nie zawsze – odrzekł Garp. Kiedy wóz policy jny ruszał, chłopak zawołał jeszcze do Garpa: – Człowieku, nie jesteś wcale taki zły, ty lko naucz się trochę relaksować! Ale wy obrażenie ciała Helen, szczupłego, napiętego i drżącego w długiej błękitnej sukni, nie wpły nęło na Garpa relaksująco. Duncan nie spał i cały czas paplał; by ł głodny. Garp zresztą też. W kuchni o świcie Helen chłodno patrzy ła, jak jedzą. Duncan opowiedział im akcję długiego filmu telewizy jnego; Garp podejrzewał, że by ły to dwa filmy. Mały musiał zasnąć, zanim jeden się skończy ł, a obudzić już po rozpoczęciu drugiego. Usiłował sobie uzmy słowić, w który m miejscu i momencie wkroczy ła do akcji pani Ralph. Helen nie zadawała żadny ch py tań. Częściowo dlatego, Garp wiedział, że nie mogła nic mówić przy Duncanie. Ale częściowo dlatego, że jak on, starannie redagowała to, co chciała powiedzieć. Oboje cieszy li się z obecności sy na; do czasu, kiedy będą mogli swobodnie porozmawiać, będą dla siebie uprzejmiejsi i ostrożniejsi. O świcie nie wy trzy mali i zaczęli rozmawiać ze sobą przez Duncana. – Opisz mamie, jak wy glądała kuchnia – zwrócił się do sy na Garp. – I powiedz jej o psie. – O Billu? – Tak! Powiedz jej o stary m Billu. – Co miała na sobie mama Ralpha, kiedy tam by łeś? – spy tała Helen. Uśmiechnęła się do Garpa. – Mam nadzieję, że coś więcej niż tata. – A co jadłeś na kolację? – spy tał Garp. – Czy sy pialnie są na górze, czy na dole? – interesowała się Helen. – Czy i tu, i tu? Garp usiłował jej posłać spojrzenie, które miało mówić: nie zaczy naj. Czuł, że Helen ostrzy starą stępioną broń, żeby mieć ją pod ręką. Mogła mu wy pomnieć ze dwie baby -sitters i czuł, że się do tego szy kuje. Jeżeli go dźgnie jedny m z ty ch stary ch imion, Garp nie znajdzie żadnego w odwet. Nie miał żadny ch studentów na swoją obronę, wtedy jeszcze nie. A w pojęciu Garpa Harrison Fletcher się nie liczy ł. – Ile tam jest telefonów? – zapy tała Duncana Helen. – Czy jest jeden w kuchni, a drugi w sy pialni? Czy ty lko w sy pialni? Kiedy wreszcie Duncan poszedł do swojego pokoju, do chwili obudzenia się Walta zostało im niecałe pół godziny. Ale Helen miała imiona swoich wrogów w pogotowiu. Zawsze jest dość czasu na zadanie ran, jeśli się wie, gdzie są stare blizny. – Tak bardzo cię kocham i tak dobrze cię znam... – zaczęła.
5 Streaker – ktoś, kto dla kawału albo z inny ch względów przebiega nago w miejscu publiczny m (przy p. tłum.).
XII
TO SIĘ ZDARZA, HELEN
Nocne telefony – dzwonki alarmowe w sercu – miały przez całe ży cie przerażać Garpa. Kto to z moich bliskich? Kogo przejechała ciężarówka? Kto się utopił w piwie albo leży w straszliwej ciemności, stratowany przez słonia? Garp bał się przy jmowania nocny ch telefonów, ale kiedy ś nieświadomie sam sobie na taki pozwolił. Stało się to pewnego wieczoru podczas odwiedzin Jenny, której się wy rwało, że Cushie Percy pękła przy porodzie macica. Garp o ty m nie wiedział i chociaż od czasu do czasu żartowali sobie z Helen na temat jego dawnej namiętności do Cushie, a nawet Helen mu dokuczała z tego powodu, to wiadomość o ty m, że Cushie nie ży je, dosłownie go poraziła. Cushman Percy, taka ży wa, pełna ciepłej soczy stości – wy dawało mu się to wprost niemożliwe. Chy ba wiadomość o ewentualny m wy padku Alice Fletcher znacznie mniej by nim wstrząsnęła; na to, że jej się coś stanie, by ł bardziej przy gotowany. Ze smutkiem przy znawał, że Niemej Alice zawsze będą się zdarzały różne rzeczy. Garp zawędrował do kuchni i właściwie nie zdając sobie sprawy, która może by ć godzina ani kiedy otworzy ł następne piwo, stwierdził, że wy kręcił numer Percy ch; telefon dzwonił. Garp wy obrażał sobie długą drogę, jaką Ciepłe Kluchy musi odby ć z głębi snu, żeby odebrać telefon. – O Boże, do kogo ty dzwonisz? – zapy tała Helen, która właśnie weszła do kuchni. – Przecież jest piętnaście po pierwszej! Zanim zdąży ł odłoży ć słuchawkę, Stewart Percy przy jął telefon. – Słucham? – zapy tał stroskany m głosem i Garp wy obraził sobie wątłą, bezmózgą Midge, siedzącą koło niego na łóżku jak spłoszona kura. – Przepraszam bardzo, że państwa obudziłem – powiedział. – Ale nie zdawałem sobie sprawy, że jest tak późno.
Helen pokiwała głową i szy bko wy szła z kuchni. W drzwiach pojawiła się Jenny z tak kry ty czny m wy razem twarzy, na jaki może sobie pozwolić ty lko matka w stosunku do sy na. W takim spojrzeniu jest znacznie więcej rozczarowania niż w zwy kły m gniewie. – Kto mówi, do diabła?! – wrzasnął Stewart Percy. – Garp, proszę pana – odparł Garp, znów mały chłopiec, przepraszający za swoje geny. – Cholera – powiedział Ciepłe Kluchy – a pan czego znów sobie ży czy ? Jenny zapomniała powiedzieć Garpowi, że Cushie Percy umarła już wiele miesięcy temu; by ł przekonany, że składa kondolencje z powodu świeżej tragedii. Zająknął się. – Bardzo, bardzo mi przy kro, naprawdę... – Już sły szałem – burknął Stewart. – Właśnie się o ty m dowiedziałem – wy jaśnił Garp. – Chciałem powiedzieć panu i pani Percy, jak bardzo mi jest z tego powodu przy kro. Może tego nie okazy wałem tak specjalnie wobec pana, ale ja naprawdę bardzo lubiłem... – Ty świnio! – wrzasnął Stewart Percy. – Ty pieprzony zboczeńcu, ty japoński gnoju! – Odłoży ł słuchawkę. Nawet Garp nie by ł przy gotowany na ty le nienawiści. Ale źle zrozumiał sy tuację. Miały upły nąć lata, zanim zrozumiał okoliczności swojego telefonu. Biedna Puchatek Percy, zbzikowana Bainbridge, miała to pewnego dnia wy jaśnić Jenny. Otóż kiedy Garp zadzwonił, Cushie nie ży ła już od tak dawna, że Stewart nie skojarzy ł sobie jego wy razów współczucia z jej stratą. Garp bowiem zadzwonił w dniu, który zapisał się czarny mi zgłoskami w ich ży ciu – tego dnia czarna bestia Bonkers oddał wreszcie ducha. Stewart Percy wziął telefon Garpa za okrutny żart, fałszy we kondolencje z powodu śmierci znienawidzonego psa. Teraz więc, na dźwięk telefonu, Garp poczuł mocny uścisk Helen, insty nktowny, z głębi snu. Kiedy podnosił słuchawkę, Helen mocno ściskała mu nogę kolanami – jak gdy by kurczowo trzy mała się ży cia i bezpieczeństwa, jakim by ło dla niej jego ciało. Garp w my ślach przeleciał wszy stkie możliwości. Walt jest w domu, śpi. Tak samo Duncan; nie jest u Ralpha. Helen pomy ślała: to mój ojciec – dostał ataku serca. A czasami przy chodziło jej do głowy : wreszcie znaleźli i zidenty fikowali moją matkę. W kostnicy. Garp pomy ślał: zamordowali moją matkę. Albo uprowadzili ją dla okupu – mężczy źni, którzy w zamian za uwolnienie nietkniętej sły nnej feministki zażądają co najmniej gwałtu popełnionego na czterdziestu dziewicach. A do tego ży cia moich dzieci, i tak dalej. Okazało się, że dzwoni Roberta Muldoon, co jedy nie utwierdziło Garpa w przekonaniu, że ofiarą jest Jenny Fields. Ale ofiarą by ła Roberta. – Zostawił mnie – powiedziała swoim potężny m głosem nabrzmiały m łzami.– Rzucił. Mnie! Możesz w to uwierzy ć? – Jezus, Roberta – rzekł Garp. – Nigdy nie przy puszczałam, jakie to świnie z ty ch mężczy zn, dopóki nie zostałam kobietą. – To Roberta – szepnął Garp do Helen, żeby się przestała denerwować. – Jej kochanek dał dy la. Helen westchnęła, puściła jego nogę i opadła na poduszki. – Nic cię to nie obchodzi, co? – powiedziała cierpko Roberta. – Roberta, daj spokój. – Przepraszam, ale uznałam, że jest za późno, żeby dzwonić do twojej matki.
Ta logika wy dała się Garpowi dosy ć dziwna, ponieważ wiedział, że Jenny chodzi spać jeszcze później niż on, ale jednocześnie bardzo lubił Robertę, która z pewnością znalazła się w trudnej sy tuacji. – Powiedział, że nie jestem w dostateczny m stopniu kobietą, że go peszę w sensie seksualny m, że jestem seksualnie dwuznaczna! – Roberta zaczęła płakać. – Boże, co za kutas! Chodziło mu ty lko o nowe wrażenia. Chciał się pokazać przed przy jaciółmi. – Założę się, że dałaby ś mu radę, Roberta. Mogłaby ś mu zdrowo dosunąć. – Nic nie rozumiesz. Nie mam już ochoty nikomu dosuwać. Jestem kobietą! – A czy kobiety nie mają czasem ochoty komuś dosunąć? – zapy tał Garp. Helen sięgnęła ręką i pociągnęła go za kuśkę. – Nie wiem, na co kobiety mają ochotę – zawodziła Roberta. – A w każdy m razie nie wiem, na co powinny mieć ochotę. Wiem, na co ja mam ochotę. – Na co? – spy tał Garp, wiedząc, że Roberta chce mu to powiedzieć. – Ja by m mu chciała dosunąć teraz – wy znała. – Ale jak mnie rzucał, to po prostu siedziałam spokojnie i wszy stko pokornie przy jmowałam. Nawet płakałam. Szlochałam cały dzień – łkała Roberta. – I jeszcze do mnie zadzwonił i powiedział, że jeśli w dalszy m ciągu płaczę, to znaczy, że udaję. – Niech go cholera! – zaklął Garp. – Jemu ty lko chodziło o dobrą dupę – ciągnęła Roberta. – Dlaczego mężczy źni są tacy ? – No cóż... – Ja wiem, że ty jesteś inny, ale dla ciebie najprawdopodobniej nie jestem nawet pociągająca. – Oczy wiście, że jesteś pociągająca, Roberta – zapewnił ją Garp. – Ale nie dla ciebie. Nie kłam. Nie jestem atrakcy jna pod względem seksualny m, prawda? – No, może rzeczy wiście nie dla mnie – przy znał Garp. – Ale dla wielu inny ch mężczy zn z pewnością tak. Oczy wiście, że jesteś pociągająca. – Mam w tobie dobrego przy jaciela, i to jest znacznie ważniejsze. Ty zresztą też nie jesteś dla mnie seksualnie atrakcy jny. – To się świetnie składa – odparł Garp. – Jesteś za krótki – mówiła Roberta. – Wolę ludzi „dłużej wy glądający ch” w sensie seksualny m. Ale nie gniewaj się. – Nie gniewam się – zapewnił ją Garp. – Ty też się nie gniewaj. – Oczy wiście że nie – uspokoiła go Roberta. – A może by ś zadzwoniła rano – zaproponował. – Będziesz w lepszy m nastroju. – Nie będę – odparła ponuro. – Będę w gorszy m nastroju. I będzie mi wsty d, że do ciebie dzwoniłam. – A może by ś porozmawiała ze swoim lekarzem? – podsunął. – Z urologiem? Z ty m facetem, który cię operował? Jest chy ba twoim przy jacielem, co? – Ja my ślę, że on chce mnie wy pieprzy ć – powiedziała Roberta poważnie. – Sądzę, że to jedy ne, czego w ogóle kiedy kolwiek ode mnie chciał. Przy puszczam, że zaproponował całą tę operację po to, żeby mnie uwieść, ale najpierw postanowił zrobić ze mnie kobietę. Oni są z tego znani, mówił mi jeden z przy jaciół. – To jakiś stuknięty przy jaciel – rzekł Garp. – Kto jest z tego znany ?
– Urolodzy. Och, zresztą nie wiem. A nie uważasz, że w urologii jest coś obrzy dliwego? – Garp uważał, ale nie chciał dalej denerwować Roberty. – Zadzwoń do mamy – usły szał swoje słowa. – Ona cię jakoś pocieszy, na pewno wy my śli coś mądrego. – Och, ona jest rzeczy wiście wspaniała – wy szlochała Roberta. – Ona zawsze coś wy my śli, ale ja ją i tak już ty le razy wy korzy sty wałam. – Ona lubi pomagać, Roberta – Garp wiedział, że przy najmniej to jest prawda. Jenny Fields by ła pełna współczucia i cierpliwości, a Garpowi chciało się ty lko spać. – Wiesz, co by ci pomogło? Jak by ś sobie tak porządnie pograła w squasha – zaproponował słabo. – Przy jedź do nas na kilka dni, to sobie postukamy w piłeczkę. Helen przy sunęła się do niego, skrzy wiła i ugry zła go w sutek; lubiła Robertę, ale we wczesnej fazie metamorfozy seksualnej Roberta potrafiła mówić ty lko o sobie. – Kiedy czuję się taka wy pompowana – powiedziała Roberta. – Za grosz energii, nic. Nie wiem nawet, czy by łaby m w stanie grać. – W każdy m razie powinnaś spróbować – oświadczy ł Garp. – Powinnaś się zmusić do jakiegoś działania. Helen odsunęła się od niego wściekła. By ła jednak wdzięczna Garpowi, kiedy odbierał te nocne telefony ; twierdziła, że się ich boi i woli, żeby to nie ona pierwsza dowiedziała się, co się stało. Wy dało się więc ty m dziwniejsze, że kiedy Roberta Muldoon zadzwoniła po raz drugi, w parę ty godni później, to właśnie Helen przy jęła telefon. Zdziwiło to Garpa ty m bardziej, że aparat stał po jego stronie łóżka i Helen musiała sięgnąć przez niego. Ty m razem dosłownie rzuciła się na słuchawkę i szy bko wy szeptała: „Tak, o co chodzi?”. Kiedy się przekonała, że to Roberta, naty chmiast oddała słuchawkę Garpowi; jak gdy by nie chciała, żeby spał. A kiedy Roberta zadzwoniła po raz trzeci, Garp poczuł wprost namacalną nieobecność, kiedy podnosił słuchawkę. Czegoś brakowało. – Halo, Roberta – powiedział. Nie poczuł na nodze zwy kłego w takich wy padkach uścisku Helen. Nie by ło go. Nie by ło również Helen. Pocieszając Robertę, miał świadomość chłodnego pustego miejsca po tamtej stronie łóżka; stwierdził, że jest druga w nocy – ulubiona pora Roberty. Kiedy Roberta wreszcie odłoży ła słuchawkę, zszedł na dół, żeby poszukać Helen. Znalazł ją siedzącą samotnie na kanapie w living-roomie, z kieliszkiem wina i rękopisem na kolanach. – Nie mogłam spać – powiedziała, ale z jakimś szczególny m wy razem twarzy, którego Garp nie potrafił w pierwszej chwili zidenty fikować. I chociaż wy dało mu się, że go poznaje, to jednocześnie pomy ślał, że nigdy nie widział go u Helen. – Czy tasz prace? – zapy tał; skinęła głową, ale przed nią leżał ty lko jeden rękopis. Garp wziął go do ręki. – To praca mojego studenta – powiedziała, sięgając po rękopis. Nazwisko studenta brzmiało Michael Milton. Garp przeczy tał jeden akapit. – To wy gląda na opowiadanie. Nie wiedziałem, że zadajesz swoim studentom prace z beletry sty ki. – Bo nie zadaję, ale czasem sami pokazują mi to, co napiszą. Garp przeczy tał jeszcze jeden akapit. Uznał, że sty l jest szty wny i wy muszony, ale na stronie nie by ło błędów; facet przy najmniej znał ortografię.
– To jeden z moich studentów ostatniego roku – wy jaśniła Helen. – Jest bardzo inteligentny, ale... – Wzruszy ła ramionami; ten gest miał coś ze sztucznej swobody speszonego dziecka. – Ale co? – spy tał Garp. Roześmiał się; zabawne, że Helen o tej nocnej porze potrafi wy glądać tak dziewczęco. Ale Helen zdjęła okulary i pokazała mu tamten inny wy raz twarzy, który zauważy ł na początku i którego nie potrafił zidenty fikować. Podniecona powiedziała: – Właściwie to nie wiem. Młody może. Jest po prostu młody. Bardzo inteligentny, ale młody. Garp przewrócił kartkę, przeczy tał jeszcze połowę innego akapitu i oddał Helen rękopis. Wzruszy ł ramionami. – Dla mnie to wszy stko są bzdury – powiedział. – Nie, to nie są bzdury – rzekła Helen poważnie. O, Helen, rozsądny nauczy ciel, pomy ślał Garp i oznajmił, że wraca do łóżka. – Też zaraz idę – dodała. A potem Garp zobaczy ł się w lustrze w łazience na górze. I wtedy właśnie zidenty fikował ten wy raz, dziwnie nie na miejscu, który zobaczy ł na twarzy swojej żony. Rozpoznał go, ponieważ od czasu do czasu widy wał go u siebie – ale nigdy u Helen. Bo to, co zobaczy ł na jej twarzy Garp, by ło poczuciem winy. Zastanawiające. Długo jeszcze nie spał, ale nie doczekał się Helen. Rano ze zdziwieniem stwierdził, że chociaż ty lko rzucił okiem na rękopis studenta, nazwisko „Michael Milton” by ło pierwszą rzeczą, jaka przy szła mu do głowy. Spojrzał ostrożnie na Helen, która leżała teraz obok niego z otwarty mi oczami. – Michael Milton – powiedział cicho, nie do niej, ale na ty le głośno, że usły szała. Obserwował jej niekomunikaty wną twarz. Albo by ła pogrążona w my ślach i bardzo daleka, albo po prostu go nie sły szała. Chy ba że miała w podświadomości Michaela Miltona – dlatego kiedy Garp wy mówił jego nazwisko, by ć może w chwili, kiedy ona sama je wy mówiła do siebie – po prostu tego nie zauważy ła.
Michael Milton, student trzeciego roku specjalizujący się w literaturze porównawczej, skończy ł romanisty kę w Yale z wy nikiem mierny m. By ł absolwentem Steer ing, ale bagatelizował szkolne lata. Jeśli wiedział, że rozmówca wie o jego studiach w Yale, bagatelizował i te studia, nigdy natomiast nie bagatelizował trzeciego roku studiów za granicą – we Francji. Słuchając Michaela Miltona, nikt by nie powiedział, że w Europie spędził ty lko rok; potrafił stworzy ć wrażenie, że całe swoje młode ży cie przeby wał we Francji. Miał dwadzieścia pięć lat. Chociaż tak krótko bawił w Europie, można by ło sądzić, że zaopatrzy ł się tam w ubranie na całe ży cie; tweedowe mary narki miały szerokie klapy i na równi ze spodniami krojem podkreślały biodra i talię – ten ty p ubrań nawet Amery kanie w czasach szkolny ch Garpa nazy wali „konty nentalny m”. Kołnierzy ki koszul Michaela Miltona, zawsze rozpięte pod szy ją (z reguły dwa guziki), by ły miękkie i szerokie, i trochę renesansowe w sty lu, łączący m niedbałość z najwy ższą elegancją. Różnił się od Garpa tak, jak struś różni się od foki. Jego ciało by ło eleganckie – w ubraniu. Rozebrany Michael Milton w znaczny m stopniu przy pominał czaplę. By ł chudy, wy soki i z lekka przy garbiony, co maskowały szy te na zamówienie tweedowe mary narki – aż się prosił, żeby powiesić na nim ubranie. Nagi – prawie nie miał ciała.
Stanowił przeciwieństwo Garpa niemal pod każdy m względem, poza niesły chaną pewnością siebie, która by ła im wspólna: obaj odznaczali się cnotą – czy też może wadą – bezczelności. Michael Milton, jak Garp, by ł agresy wny w sposób, w jaki może by ć agresy wny jedy nie ktoś, kto tak całkowicie wierzy w siebie. I to właśnie te cechy charakteru, dawno temu, spodobały się Helen u Garpa. Tu miała je w nowy m wy daniu i choć manifestowały się w zupełnie inny sposób, poznała się na nich bez trudu. Na ogół nie lubiła młody ch zblazowany ch play boy ów, którzy ubierali się i wy rażali, jakby lata spędzone w Europie napełniły ich zaprawioną gory czą mądrością, podczas gdy w rzeczy wistości większość swego krótkiego ży cia spędzili na ty lny ch siedzeniach samochodów w Connecticut. Ale w młodzieńczy ch latach i zapaśnicy nie zawsze podobali się Helen. Lubiła mężczy zn pewny ch siebie, pod warunkiem, że ta pewność siebie nie by ła ulokowana w absurdalnie niewłaściwy m miejscu. Michaelowi Miltonowi natomiast podobało się w Helen to, co podobało się w niej liczny m mężczy znom i nieliczny m kobietom: miała niewiele po trzy dziestce i by ła czarująca nie ty lko dlatego, że by ła piękna; Helen wy glądała także nienagannie. Co więcej, robiła wrażenie osoby zadbanej, ale takiej, która ma po temu pełne podstawy. Onieśmielający, a zarazem powabny wy gląd w jej wy padku nie my lił. Osiągnęła powodzenie pod każdy m względem. Jej spojrzenie sprawiało, że jedy nie najbardziej pewni siebie mężczy źni nie spuszczali oczu, gdy na nich patrzy ła. Należała do kobiet, na które nawet na przy stankach autobusowy ch spogląda się ty lko do chwili, dopóki one nie odwzajemnią spojrzenia. Helen nie przy wy kła, żeby na nią patrzono; na kory tarzach wy działu anglisty ki przy glądał jej się każdy, kto ty lko mógł, ale ukradkiem. Nie by ła więc przy gotowana na przeciągłe, jawne spojrzenie, jakim pewnego dnia obrzucił ją młody Michael Milton. Po prostu przy stanął w kory tarzu i patrzy ł, jak się do niego zbliżała. Ty m razem to Helen spuściła wzrok; Milton odwrócił się, patrząc z kolei, jak się oddala. Do kogoś, kto stał w pobliżu, powiedział na ty le głośno, że go usły szała: – Czy ona tutaj wy kłada, czy studiuje? Co ona tu właściwie robi? W drugim semestrze tego roku Helen prowadziła zajęcia z przedmiotu zwanego „narracy jny m punktem widzenia”; by ło to seminarium dla studentów kończący ch i dla kilku zaawansowany ch z młodszy ch lat. Helen by ła zainteresowana w rozwoju i doskonaleniu techniki narracy jnej w nowoczesnej powieści, ze szczególny m uwzględnieniem punktu widzenia. W pierwszej grupie zauważy ła starszego na oko studenta z cienkim, jasny m wąsikiem i w ładnej koszuli z dwoma guzikami rozpięty mi pod szy ją; odwróciła od niego wzrok i zaczęła rozdawać kwestionariusze ankietowe. Między inny mi zawierały one py tanie: dlaczego interesuję się ty m właśnie przedmiotem. Student o nazwisku Michael Milton napisał: „Ponieważ od chwili kiedy panią zobaczy łem, chciałem zostać pani kochankiem”. Po zajęciach, siedząc samotnie w swoim pokoju, Helen przeczy tała tę ankietę. Przy puszczała, że wie, który to Michael Milton; gdy by sądziła, że to kto inny, jakiś chłopak, którego nawet nie zauważy ła, pokazałaby kwestionariusz Garpowi. Garp mógłby na to powiedzieć: „Pokaż mi tego sukinsy na!”. Albo: „Przedstawimy go Robercie Muldoon”. I wtedy oboje by się uśmiali, a Garp by sobie żartował z tego, jak ona uczy ty ch swoich studentów. Ponieważ intencje studenta, obojętne, kim by ł, zostały by między nimi omówione, nie by łoby żadnej możliwości nawiązania kontaktu; Helen to dobrze wiedziała. Nie pokazując Garpowi kwestionariusza, już właściwie czuła
się winna, przy szło jej jednak do głowy, że jeśli Michael Milton to ten, o który m ona my śli, chętnie zobaczy, co to będzie, jeśli sprawa zajdzie trochę dalej. W ty m momencie, u siebie w pokoju, Helen rzeczy wiście nie przewidziała, że sprawa zajdzie dalej niż trochę dalej. Cóż może by ć złego w takim trochę? Gdy by Harrison Fletcher by ł w dalszy m ciągu na miejscu, pokazałaby ankietę jemu. Nawet jeśli Michael Milton okazałby się tamty m chłopakiem o niepokojący m wy glądzie, omówiłaby sprawę z Harrisonem. W przeszłości miewali takie sekrety przed Garpem i Alice; by ły to tajemnice trwałe, ale niewinne. Helen wiedziała, że zwierzenie się Harrisonowi by łoby dla niej jeszcze jedny m sposobem uniknięcia zbliżenia z Michaelem. Ale nie wspomniała o Michaelu Miltonie Garpowi, a Harrison oczy wiście wy jechał, żeby gdzieś indziej szukać etatu. Charakter pisma na kwestionariuszu wy pełniony m czarny m atramentem przy wodził na my śl osiemnastowieczną kaligrafię, która wy magała specjalnego pióra; przesłanie Michaela Miltona robiło wrażenie czegoś bardziej trwałego niż druk i Helen odczy ty wała je po wiele razy. Zwróciła też uwagę na takie dane, jak data urodzenia, szkoła, inne przedmioty na wy dziale anglisty ki czy literatury porównawczej. Sprawdziła jego wy niki: stopnie miał dobre. Zadzwoniła do dwóch kolegów, którzy mieli z nim zajęcia w ubiegły m semestrze, i od oby dwóch dowiedziała się, że by ł dobry m studentem, agresy wny m i dumny m niemal do próżności. Zorientowała się też z tego, co obaj mówili – choć nie powiedzieli tego wy raźnie – że Michael Milton jest bardzo zdolny, ale nielubiany. My ślała o celowo niezapięty ch guzikach u jego koszuli (tak, teraz już by ła pewna, że to on) i wy obrażała sobie, jak mu je zapina. Wy obrażała sobie nikły wąsik, zaledwie smugę na górnej wardze. Garp miał później komentować ten wąsik, nazy wając go obelgą rzuconą wszy stkim wąsom i wargom świata; by ł zdania, że jest to zaledwie imitacja prawdziwy ch wąsów i że goląc to coś, Michael Milton wy świadczy łby swojej twarzy jedy nie przy sługę. Ale Helen podobał się ten dziwny, skąpy wąsik na górnej wardze Michaela Miltona. – Ty po prostu w ogóle nie lubisz wąsów – powiedziała Garpowi. – Nie lubię takich wąsów. Nie mam nic przeciwko wąsom w ogóle – upierał się Garp, ale w gruncie rzeczy Helen miała rację: nie cierpiał wszelkich wąsów od czasu swojego spotkania z Wąsikiem w parku. Wąsik obrzy dził mu wąsy na zawsze. Helen podobały się także bokobrody Michaela Miltona – długie, kędzierzawe, blond; bokobrody Garpa by ły zgolone równo z jego ciemny mi oczy ma, niemal na poziomie górnej granicy uszu, mimo że włosy miał gęste, kudłate i zawsze na ty le długie, żeby przy kry wały odgry zione przez Bonkersa ucho. Helen zauważy ła również, że dziwactwa męża zaczęły ją iry tować – może po prostu teraz, kiedy jako pisarz przeży wał jeden ze swoich kry zy sów. Może kiedy by ł zajęty pisaniem, miał na nie mniej czasu? Obojętne, jaka by ła tego przy czy na, wy dawały jej się teraz denerwujące. Na przy kład jego numer z podjazdem doprowadzał ją po prostu do szału – kry ł w sobie nawet sprzeczność. Jak na kogoś, kto robił ty le szumu wokół bezpieczeństwa dzieci – nieostrożny ch kierowców, kałuż benzy ny i ty m podobny ch – Garp sam miał zwy czaj wjeżdżania po ciemku do garażu w sposób, który przerażał Helen. Ich podjazd – odgałęzienie długiej biegnącej w dół drogi – skręcał ostro pod górę. Jeśli Garp wiedział, że dzieci już śpią, wy łączał silnik i światła i siłą rozpędu wjeżdżał na nieoświetlony podjazd; ze stromego spadku wy starczało mu rozpędu, żeby pokonać najwy ższy punkt wzniesienia
i wpaść do garażu. Twierdził, że w ten sposób – warkotem i światłami – nie pobudzi dzieci, choć i tak zawsze musiał zapalić silnik, żeby odwieźć do domu baby -sitter. Helen utrzy my wała, że stosował ten trik dla emocji i że jest on infanty lny i niebezpieczny. Zawsze przy okazji rozjeżdżał pozostawione na nieoświetlonej drodze zabawki i potrącał rowery, o ile nie zostały w porę wstawione do garażu. Kiedy ś jedna z dziewczy n przy chodzący ch do dzieci skarży ła się Helen, że boi się z kolei zjeżdżania z wy łączony m silnikiem i światłami (jeszcze jeden numer Garpa, który wciskał sprzęgło i włączał światła tuż przed wy jazdem na drogę). A może to ja jestem niespokojna? – zastanawiała się Helen. Nigdy nie przy szło jej to do głowy, dopóki nie pomy ślała o niepokoju Garpa. I od jak dawna iry tują ją jego zwy czaje i dziwactwa? Nie wiedziała. Wiedziała jedy nie, że zauważy ła, jak ją iry tują, niemal od momentu przeczy tania kwestionariusza Michaela Miltona. Helen jechała właśnie do pracy, zastanawiając się, co ma powiedzieć bezczelnemu i zarozumiałemu chłopakowi, kiedy nagle gałka od dźwigni biegów volva została jej w ręce, a ostry koniec zranił ją w przegub dłoni. Zaklęła, zjeżdżając na bok i oglądając szkodę, jaką poniosła ona sama i dźwignia biegów. Gałka odpadała już od ty godni, ponieważ gwint by ł wy robiony, i Garp kilka razy próbował przy kleić ją przy lepcem. Helen kry ty kowała tę idioty czną metodę, ale Garp nie miał w tej dziedzinie żadny ch ambicji, a dbanie o samochód należało do jego żony. Ten podział pracy, mimo że z grubsza między nimi uzgodniony, wy woły wał czasem nieporozumienia. Chociaż bowiem w zasadzie domem zajmował się Garp, to jednak prasowała Helen („bo to tobie – twierdził – zależy, żeby ubranie by ło wy prasowane”), Helen dbała też o samochód („to ty – utrzy my wał – codziennie uży wasz samochodu. Ty wiesz najlepiej, kiedy trzeba coś naprawić”). Helen zgodziła się na prasowanie, ale uważała, że troska o samochód powinna należeć do niego. Nie bardzo jej się uśmiechała jazda z warsztatu do pracy w zatłuszczonej szoferce ciężarówki z jakimś młody m niedoświadczony m kierowcą, który nie przestrzega nawet podstawowy ch zasad bezpieczeństwa. Garaż, z którego usług korzy stali, by ł miejscem dobrze znany m Helen, ale nie lubiła tam jeździć; miała też dość przetargów na temat, kto ją odwiezie do pracy po zostawieniu samochodu. – Kto ma chwilę czasu, żeby odwieźć panią Garp na uniwersy tet? – wołał szef w stronę ciemny ch, wilgotny ch, wy paćkany ch smarem czeluści kanałów. I wtedy trzech czy czterech chłopców, chętny ch, ale umazany ch, rzucało klucze i szczy pce, wy łaziło z kanału i zgłaszało się na ochotnika, aby na krótki, pełen emocji moment dzielić ze smukłą profesor Garp zawaloną gratami szoferkę. Garp podkreślał, że kiedy on odstawia samochód do garażu, ochotnicy nie są tak wy ry wni; zdarzało mu się czekać i godzinę, zanim zdołał uprosić jakiegoś guzdrałę, żeby go raczy ł odwieźć do domu. Żal mu by ło poranny ch godzin przeznaczony ch na pracę, zdecy dował więc, że dbanie o volvo należy do obowiązków Helen. Oboje zwlekali w sprawie tej dźwigni biegów. – Jeżeli telefonicznie zamówisz nową – powiedziała Helen – pojadę, żeby mi to zrobili na poczekaniu. Ale nie chcę tam zostawiać samochodu na cały dzień, żeby się pieprzy li z tą starą. Rzuciła mu gałkę, ale Garp poszedł z nią do samochodu i przy mocował by le jak taśmą klejącą. Jakoś tak się składa, my ślała Helen, że gałka zawsze odpada wtedy, kiedy ja prowadzę – ale
oczy wiście ona uży wała samochodu częściej niż Garp. – Cholera – powiedziała i pojechała do pracy ze sterczący m paskudnie goły m końcem dźwigni. Bolała ją ręka przy każdej zmianie biegów, a krew z zadrapanego nadgarstka poplamiła jej trochę świeżą spódnicę garsonki. Zaparkowała samochód i z gałką w ręku ruszy ła przez parking w stronę budy nku biurowego. Zastanawiała się, czy nie wy rzucić jej do kanału odpły wowego, ale by ły na niej wy bite maleńkie cy ferki; u siebie w pokoju zadzwoni do garażu i poda im numer. I dopiero wtedy wy rzuci gałkę, gdzie jej się będzie podobało; albo, pomy ślała, mogę ją wy słać Garpowi pocztą. W takim właśnie nastroju, pod wrażeniem prozaiczny ch błahostek, spotkała na kory tarzu stojącego niedbale koło swego pokoju przy stojniaka w ładnej koszuli z dwoma guzikami rozpięty mi pod szy ją. Ramiona jego tweedowej mary narki, zauważy ła, by ły nieznacznie wy watowane, a włosy jakby za gładkie i za długie. Jeden koniec wąsa – cienki jak czubek noża – opadał trochę za nisko nad kącikiem ust. Nie by ła pewna, czy ma ochotę kochać tego młodego człowieka, czy raczej go ostrzy c. – Wcześnie pan wstał. – Wręczy ła mu gałkę od dźwigni biegów, żeby móc otworzy ć drzwi. – Skaleczy ła się pani? – zapy tał. – Widzę krew. Helen pomy ślała później, że musiał mieć chy ba nosa do krwi, bo niewielkie zadrapanie na nadgarstku niemal przestało krwawić. – Czy pan zamierza zostać lekarzem? – spy tała, wpuszczając go do swego pokoju. – Zamierzałem. – Co panu w ty m przeszkodziło? – Helen w dalszy m ciągu na niego nie patrzy ła, ty lko krzątała się wokół biurka, układając równo to, co i tak leżało równo, poprawiając żaluzje, które by ły dokładnie w takim położeniu, jak sobie ży czy ła. Zdjęła okulary i kiedy na niego spojrzała, jego ry sy wy dały jej się miękkie, nieostre. – Chemia organiczna – odpowiedział. – Nie zaliczy łem. A poza ty m chciałem wy jechać do Francji. – O, pan mieszkał we Francji? – zapy tała, wiedząc, że oczekuje po niej tego py tania, że uważa to za jeden ze swoich atutów, o który m nie zawahał się wspomnieć nawet w ankiecie. Cholernie pły tki facet – zauważy ła to od razu; miała nadzieję, że jest choć trochę inteligentny, ale odkry cie, że jest pły tki, sprawiło jej dziwną ulgę – jak gdy by czy niło go to mniej niebezpieczny m dla niej, a jej zostawiało większą swobodę. Rozmawiali o Francji, co by ło dla Helen zabawne, ponieważ miała na ten temat nie mniej do powiedzenia niż Michael Milton, chociaż nigdy nie by ła w Europie. Powiedziała mu też, że powód, dla którego wy brał jej przedmiot, wy daje się zby t wątły. – Wątły ? – powtórzy ł, uśmiechając się. – Przede wszy stkim pańskie oczekiwania związane z ty m wy borem są całkowicie pozbawione realny ch podstaw. – Aha, to znaczy, że pani już ma kochanka? – zapy tał Michael Milton w dalszy m ciągu z uśmiechem. Zabrzmiało to tak fry wolnie, że Helen nie poczuła się dotknięta; nie ucięła krótko, że wy starczy jej mąż ani że to nie jego interes czy że za wy sokie progi. Powiedziała, że jak na to, czego oczekuje, powinien mieć przy najmniej indy widualny program studiów. Odparł, że chętnie zmieni program. Poinformowała go, że nigdy nie przy jmuje w drugim semestrze nowy ch
studentów z indy widualny m programem studiów. Wiedziała, że niecałkowicie go zniechęciła, ale że również nie wy raziła przy zwolenia. Michael Milton bardzo poważnie mówił przez jakąś godzinę na temat jej wy kładu z narracji. Omawiał „Fale” Wirginii Woolf i „Pokój Jakuba” bardzo przekony wająco, chociaż kiedy analizował „Do latarni morskiej”, nie by ł już taki dobry, a „Pani Dalloway ”, Helen wiedziała, z pewnością nie czy tał. Po jego wy jściu by ła zmuszona zgodzić się ze swoimi dwoma kolegami, którzy już wcześniej ocenili go jako wy gadanego, gładkiego, układnego – a to wszy stko nie budziło sy mpatii. Odznaczał się też pewną bły skotliwą inteligencją, powierzchowną i tanią – ostatecznie też nic godnego pochwały. Ale by ła jedna rzecz, którą przeoczy li jej koledzy : bezczelny uśmiech i wy zy wająco nonszalancki sposób ubierania się. Ale koledzy Helen by li mężczy znami; trudno się dziwić, że nie potrafili ocenić bezczelnego uśmiechu Michaela Miltona, tak jak Helen. Helen bowiem widziała uśmiech, który mówił: ja już znam i ciebie, i wszy stko, co lubisz. Ten uśmiech doprowadzał ją do szału, ale jednocześnie kusił – miała ochotę zetrzeć mu go z twarzy. A jedny m ze sposobów starcia mu tego uśmiechu z twarzy by łoby pokazanie Michaelowi Miltonowi, że jednak nie zna jej absolutnie i nie ma pojęcia, co ona lubi naprawdę. Jednocześnie zdawała sobie sprawę, że niewiele ma sposobów na pokazanie mu tego. Kiedy w drodze powrotnej do domu po raz pierwszy zmieniła bieg, wbiła sobie boleśnie w dłoń nieosłonięty koniec dźwigni. Wiedziała dokładnie, gdzie Michael Milton zostawił gałkę: na parapecie nad koszem na śmieci, gdzie znajdzie ją dozorca i najprawdopodobniej wy rzuci. Gałka wy glądała zresztą, jak gdy by by ła do wy rzucenia, a Helen uświadomiła sobie, że nie podała telefonicznie warsztatowi jej numeru. Oznaczało to, że albo ona, albo Garp będą musieli zadzwonić do garażu i zamówić nową gałkę bez cholernego numerka, podając jedy nie rok produkcji i model samochodu, i w rezultacie najpewniej zadowolić się czy mś zastępczy m. Helen postanowiła już nie wracać do pracy, a miała za dużo na głowie, żeby jeszcze my śleć, że ma zadzwonić do dozorcy i powiedzieć o gałce. Poza ty m i tak może już by ć za późno. Zresztą, pomy ślała, to nie ty lko moja wina. To także wina Garpa. Albo, pomy ślała, nie jest to w gruncie rzeczy niczy ja wina. To po prostu jedna z ty ch spraw. Ale Helen nie czuła się tak zupełnie niewinna; jeszcze nie wtedy. Kiedy Michael Milton dawał jej swoje prace – stare, z inny ch przedmiotów – przy jmowała je i czy tała, ponieważ by ł to przy najmniej dopuszczalny i w dalszy m ciągu niewinny temat do rozmów. Kiedy się ośmielił i bardziej do niej zbliży ł, pokazał jej nawet próbki swojego pisarstwa, opowiadania i patety czne wiersze o Francji. Helen w dalszy m ciągu wierzy ła, że ich długie dy skusje, przesy cone duchem twórczej kry ty ki, wy nikają ze stosunku łączącego studenta z nauczy cielem. Nie by ło w ty m nic dziwnego, że jedli razem lunch – mieli przecież do omówienia jego pracę. By ć może oboje zdawali sobie sprawę, że ta praca to nic szczególnego. Ale dla Michaela Miltona każdy pretekst by ł dobry. Co do Helen, w dalszy m ciągu podniecała ją perspekty wa oczy wistego zakończenia – kiedy po prostu wy czerpią mu się zasoby ; kiedy pochłoną już wszy stko, co zdoła napisać; kiedy już omówią każdą książkę, którą oboje czy tali. Wtedy – Helen wiedziała – muszą sięgnąć po nowy temat. Wiedziała również, że będzie to ty lko jej problem, że Michael ten nieuchronny temat zna. Wiedziała, że na swój cy niczny i iry tujący sposób czeka, żeby się zdecy dowała; od czasu do czasu zastanawiała się nawet, czy będzie na ty le bezczelny, żeby powtórzy ć swoją ankietową odpowiedź, ale doszła do wniosku, że nie. By ć może oboje zdawali sobie sprawę, że nie musi – że następny ruch należy do niej. Ale pośród ty ch wszy stkich
uczuć, tak dla niej nowy ch, jedno ją wy raźnie niepokoiło: nie by ła mianowicie przy zwy czajona do poczucia winy ; doty chczas bowiem we wszy stkich poczy naniach zawsze towarzy szy ło Helen Holm przekonanie o słuszności tego, co robi. A więc i ty m razem powinna czuć się wolna od winy. By ła już zresztą prawie wolna – ale jeszcze niezupełnie, jeszcze nie wtedy. To dopiero Garp miał ją wprawić w ten pożądany stan. By ć może wy czuł ry wala i z ducha ry walizacji obudził się w nim pisarz, wy szedł z impasu z nowy m przy pły wem sił twórczy ch. Helen, by ł pewien, czy tuje kogo innego. Nie przy szło mu do głowy, że może chodzić o coś więcej niż literaturę, ale z ty pową zazdrością pisarza dostrzegał, że czy jeś inne słowa nie dają jej w nocy spać. Po raz pierwszy zalecał się do Helen za pomocą „Pensjonatu Grillparzer”. Insty nktownie czuł, że znów czas się do niej pozalecać. O ile jednak ta moty wacja podjęcia pisania by łaby dopuszczalna u młodego twórcy, o ty le u Garpa – zwłaszcza po tak długiej przerwie – wy dawała się wątpliwa. Mógł się znajdować w niezbędnej fazie ponowny ch przemy śleń, wy pełniania się wy schłego źródła, przy gotowy wania książki na przy szłość, poprzedzonej stosowny m okresem milczenia. W jakiś sposób to nowe opowiadanie, które napisał dla Helen, odzwierciedlało nienaturalne i wy muszone okoliczności jego poczęcia. Historia została napisana bardziej z potrzeby rozładowania niepokojów pisarza niż z rzeczy wistej reakcji na prozę ży cia. Może by ła to wprawka konieczna dla pisarza po tak długim milczeniu, w każdy m razie Helen zignorowała natarczy wość, z jaką Garp wetknął jej opowiadanie. – Wreszcie coś skończy łem – wy znał. By ło to po kolacji i dzieci już spały. Helen chciała iść z nim do łóżka – potrzebny jej by ł akt miłosny, długi i uspokajający, ponieważ przeczy tała wszy stko, co napisał Michael Milton; nie mieli już o czy m rozmawiać. Wiedziała, że nie może okazać najmniejszego rozczarowania maszy nopisem Garpa, ale opanowało ją straszliwe znużenie; siedząc pochy lona wśród niepozmy wany ch naczy ń, gapiła się w tekst bezmy ślnie. – Ja sam pozmy wam – zaproponował Garp, torując w ten sposób Helen drogę do swojego opowiadania. Zrobiło jej się słabo; miała już dość lektur. Miłość albo przy najmniej pieszczoty – to ją w tej chwili interesowało i Garp powinien jej to zapewnić; jeżeli nie chciał, żeby go Michael wy ręczy ł. – Pokochajmy się teraz – zwróciła się do Garpa; zbierał właśnie naczy nia jak kelner, pewien sowitego napiwku. Roześmiał się. – Najpierw przeczy taj opowiadanie, Helen, a potem będziemy się kochać. Nie by ła zadowolona z jego skali wartości. Oczy wiście nie by ło żadnego porównania między pisarstwem Garpa a szkolny mi wy pracowaniami Michaela Miltona. Chociaż zdolny jako student Michael Milton, Helen zdawała sobie sprawę, jako pisarz będzie zawsze ty lko studentem. Nie chodzi zresztą o pisanie. Chodzi o mnie – pomy ślała; potrzebny mi jest ktoś, kto mi będzie okazy wał względy. Sposób zalecania się Garpa odczuła nagle jako obraźliwy. Przedmiotem ty ch zalotów by ło bowiem w gruncie rzeczy jego pisarstwo. To nie jest temat dla nas, pomy ślała Helen. Z powodu Michaela znacznie wy przedzała Garpa w pojmowaniu wy powiedziany ch i niewy powiedziany ch tematów między ludźmi. „Gdy by ty lko ludzie mówili sobie nawzajem to, co naprawdę my ślą” – pisała Jenny Fields; naiwność wy baczalna, ponieważ i Garp, i sama Jenny wiedzieli, jak bardzo to jest trudne. Garp powoli zmy wał naczy nia, czekając, aż Helen przeczy ta jego opowiadanie. Helen,
doświadczona nauczy cielka, odruchowo wzięła czerwony ołówek i zaczęła. Nie tak powinna czy tać moje utwory – pomy ślał Garp; nie jestem jej studentem. Ale spokojnie dalej zmy wał naczy nia. Widział, że w żaden sposób nie da sobie przerwać.
S.T. Garp – Czuwanie Kiedy biegam moje pięć mil dziennie, zdarza się często, że jakiś przemądrzały samochodziarz podjeżdża do mnie i py ta z bezpiecznego miejsca kierowcy : – A pan co trenuje? Dowcip polega na umiejętności oddy chania; rzadko kiedy brak mi tchu – odpowiadając, nigdy nie dy szę ani mnie nie zaty ka. – Pracuję nad kondy cją, żeby móc ścigać samochody – mówię. Reakcje kierowców są różne. Ostatecznie istnieją różne stopnie głupoty, jak i wszy stkiego innego. Naturalnie nigdy się nie orientują, że nie mam na my śli ich, że nie ćwiczę formy, żeby ścigać ich samochody ; przy najmniej nie na jezdni. Tam ich puszczam, chociaż czasem mi się wy daje, że mógłby m ich dogonić. A poza ty m nie biegam po jezdni po to, żeby jak niektórzy kierowcy sądzą, zwrócić na siebie uwagę. W mojej dzielnicy nie ma gdzie biegać. Trzeba się wy dostać poza przedmieścia, żeby biegać choćby na średni dy stans. Tam, gdzie ja mieszkam, na każdy m skrzy żowaniu są znaki stopu na wszy stkich czterech pasmach; odcinki między przecznicami są krótkie, a skręty pod kątem prosty m nieprzy jemne dla bosy ch stóp. Tak samo chodniki – zawsze zagrożone psami, pełne porzucony ch zabawek, regularnie skrapiane obrotowy mi spry skiwaczami do trawników. A tam, gdzie już jest miejsce do biegania, zawsze się znajduje jakaś starsza osoba, która idąc niepewnie o lasce czy o kulach, zajmuje całą szerokość chodnika. Człowiek nie może z czy sty m sumieniem zawołać: „Z drogi!” do kogoś takiego. Nawet kiedy mijam starszy ch ludzi z daleka, ale ze swoją normalną szy bkością, wy trąca ich to z równowagi, a wy woły wanie ataków serca nie jest moim celem. Pozostaje mi więc ty lko jezdnia, ale ja przecież ćwiczę na warunki podmiejskie. W mojej obecnej kondy cji mogę się z powodzeniem mierzy ć z każdy m samochodem, który złapię na ty m, że jedzie z nadmierną szy bkością. Jeżeli przy najmniej udaje, że się zatrzy muje przed znakami stopu, nie ma mowy, żeby rozwinął większą szy bkość niż pięćdziesiąt mil na godzinę między jedny m a drugim znakiem. Zawsze takiego doganiam. Dla mnie oczy wiście nie stanowią przeszkody trawniki, ganki, huśtawki i brodziki dla dzieci; przedzieram się albo skaczę przez ży wopłoty. A ponieważ mój silnik pracuje cicho, spokojnie i zawsze równo, mogę nasłuchiwać samochodów; ja nie muszę przy stawać przed znakami stopu. W końcu zawsze doganiam taki samochód – macham i z reguły się zatrzy muje. Mimo że jestem rzeczy wiście w imponującej kondy cji, to wcale nie to robi na kierowcach największe wrażenie. Nie: przede wszy stkim fakt, że jestem ojcem; ci szy bkościowcy to głównie ludzie młodzi. Tak, to moje ojcostwo przy wołuje ich do porządku, prawie zawsze. Zaczy nam zwy czajnie: – Czy nie widział pan tam gdzieś moich dzieci? – py tam głośno i z niepokojem. Rajdowcy weterani po zadaniu przeze mnie takiego py tania są z reguły przerażeni, że je przejechali. I naty chmiast przy jmują postawę obronną.
– Mam dwoje mały ch dzieci – mówię. Dramaty czne napięcie w moim głosie, który moduluję tak, żeby lekko drżał, jest zamierzone. Jakby m powstrzy my wał łzy albo straszną złość, albo jedno i drugie. Może my ślą, że ścigam kidnapera albo ich podejrzewam, że są gwałcicielami nieletnich. – A co się stało? – py tają niezmiennie. – Ale widział pan moje dzieci czy nie? – powtarzam. – Małego chłopca ciągnącego malutką dziewczy nkę w czerwony m wózku? – Jest to oczy wiście wy my sł. Mam dwóch chłopców, wcale nie takich znów mały ch, a poza ty m nie mają wózka. Mogą równie dobrze oglądać w ty m momencie telewizję albo jeździć na rowerach po parku, gdzie jest zupełnie bezpiecznie, gdzie nie ma samochodów. – Nie – odpowiada zaskoczony rajdowiec. – Owszem, widziałem dzieci. Jakieś dzieci widziałem. Ale chy ba nie te. A bo co? – Bo pan je prawie zabił! – mówię. – Ale ja ich w ogóle nie widziałem! – protestuje rajdowiec. – Bo pan jechał ze zby t dużą szy bkością, żeby mógł je zobaczy ć! – rzucam im w twarz jako dowód winy ; to zdanie zawsze wy powiadam tak, jakby to by ł dowód rzeczowy. A oni nigdy nie są pewni. Mam tę rolę doskonale opanowaną. Ty mczasem pot po forsowny m biegu kapie mi z wąsów i brody, ściekając na drzwi samochodu. Wiedzą, że ty lko ojciec, który naprawdę lęka się o swoje dzieci, może biec tak szy bko, mieć wzrok szaleńca i nosić takie groźne wąsy. – Bardzo mi przy kro – mówią zwy kle. – To dzielnica, w której jest pełno dzieci – wy jaśniam. – Są inne miejsca, gdzie można rozwijać taką prędkość, prawda? Dla dobra dzieci bardzo pana proszę, żeby pan tu nigdy nie jeździł zby t szy bko. – W takich chwilach mój głos nigdy nie jest nieprzy jemny ; zawsze proszący. Ale wiedzą, że za moimi szczery mi, wilgotny mi od łez oczy ma kry je się ledwie utrzy my wany w karbach fanaty zm. Zwy kle są to młodzi chłopcy. Tacy muszą uronić trochę oleju; chcą pędzić w zwariowany m ry tmie muzy ki, która im łomocze w radiu. Nie oczekuję, że zmienią oby czaje. Mam jedy nie nadzieję, że będą to robili gdzie indziej. Zgadzam się, jezdnia należy do nich. Jak sam trenuję na jezdni, znam swoje miejsce. Biegam miękkim poboczem – po gorący m piasku czy żwirze, po tłuczony m szkle butelek od piwa, wśród rozjechany ch kotów, okaleczony ch ptaków, wgnieciony ch w ziemię kondomów. Ale w mojej okolicy samochód nie jest panem i władcą, jeszcze nie. Zwy kle nauka nie idzie w las. Po moim pięciomilowy m biegu robię pięćdziesiąt pięć pompek, potem pięć pięciojardowy ch przebieżek, po nich pięćdziesiąt pięć siadów, wreszcie pięćdziesiąt pięć zapaśniczy ch mostków na karku. To nie dlatego, żeby m tak wierzy ł w liczbę pięć; po prostu dlatego, że forsowny i bezmy ślny wy siłek jest łatwiejszy, kiedy człowiek nie musi sobie zawracać głowy zby t wieloma różny mi liczbami. Po pry sznicu (który biorę około piątej) w ciągu popołudnia i wieczoru pozwalam sobie na pięć piw. Nie ścigam samochodów po nocach. Dzieci nie powinny o tak późnej porze bawić się poza domem – ani w mojej dzielnicy, ani w żadnej innej. Uważam, że w nocy samochód jest panem i władcą całego nowoczesnego świata. Nawet przedmieść. Nocą, prawdę powiedziawszy, rzadko kiedy wy chodzę z domu czy pozwalam wy chodzić mojej rodzinie. Ale kiedy ś poszedłem sprawdzić, jak doszło do oczy wistego wy padku: ciemność
rozdarta nagle eksplozją reflektorów; cisza – zgrzy tem metalu i brzękiem tłuczonego szkła. W połowie odległości między przecznicami, dokładnie pośrodku mojej ulicy, leżał na dachu łazik, krwawiąc olejem i benzy ną, w kałuży tak głębokiej, że widać w niej odbicie księży ca. Jedy ny odgłos to pulsowanie w gorący ch przewodach i wy gasły m silniku. Łazik wy glądał jak czołg, który najechał na minę. Wielkie wy rwy i dziury w asfalcie świadczy ły o ty m, że zanim się zatrzy mał w tej pozy cji, musiał ładne kilka razy przekoziołkować. Drzwi kierowcy by ły lekko uchy lone, ale wy starczająco, żeby jakimś cudem zapaliło się światło wewnątrz. W małej kabinie, w dalszy m ciągu za kierownicą, w dalszy m ciągu do góry nogami i w dalszy m ciągu ży wy, tkwił gruby mężczy zna. Wy glądało na to, że nic mu się nie stało. Czubkiem głowy oparty niepewnie o sufit szoferki, który pełnił obecnie funkcję podłogi, robił wrażenie, jakby ta zmiana perspekty wy docierała do niego ty lko częściowo. Przede wszy stkim wy glądał na zakłopotanego obecnością wielkiej brązowej kuli do kręgli, która leżała obok niby druga głowa; siedział przy tulony policzkiem do wielkiej kuli i mogło mu się wy dawać, że doty ka odciętej głowy kochanki. – Czy to ty, Roger? – spy tał mężczy zna. Nie wiedziałem, czy zwraca się do mnie, czy do kuli. – To nie Roger – odpowiedziałem za siebie i za kulę. – Ten Roger to krety n – wy jaśnił mężczy zna. – Zamieniliśmy się kulami. Ta jest Rogera. – Wskazał kulę, której doty kał policzkiem. – Powinienem wiedzieć, że to nie moja, bo mi się nie zmieściła do torby. Moja kula wejdzie do każdej, a ta Rogera jest naprawdę dziwna. Właśnie usiłowałem wsadzić ją do torby, kiedy łazik spadł z mostu. Chociaż wiedziałem, że w całej mojej okolicy nie ma żadnego mostu, usiłowałem sobie wy obrazić tę scenę. Ale przeszkadzał mi bulgot wy lewającej się benzy ny jak bulgot piwa spły wającego do gardła spragnionego człowieka. – Pan powinien wy siąść – powiedziałem do odwróconego do góry nogami kierowcy. – Zaczekam na Rogera – odparł. – On pewnie zaraz nadjedzie. I rzeczy wiście wkrótce pojawił się drugi łazik, jakby stanowili oddzieloną chwilowo od kolumny wojskowej dwójkę. Łazik Rogera nadjechał z niezapalony mi światłami i nie zatrzy mał się na czas; wy rżnął w wóz tłuściocha i razem, jak sczepione wagony towarowe, przejechały jeszcze ulicą dobre dziesięć jardów. Okazało się, że Roger to istotnie krety n, ale ja zadałem mu jedy ne możliwe w tej sy tuacji py tanie: – Czy to ty, Roger? – Aha – odpowiedział mężczy zna, którego pulsujący łazik by ł ciemny i skrzy piał, a drobne cząstki przedniej szy by i reflektorów i kratka silnika posy pały się na ziemię jak hałaśliwe konfetti. – To może by ć ty lko Roger – jęknął grubas, w dalszy m ciągu do góry nogami i w dalszy m ciągu ży wy w swojej oświetlonej szoferce. Widziałem, że nos mu krwawi nieznacznie; pewnie oberwał kulą. – Ty krety nie! – zawołał do Rogera. – Wziąłeś moją kulę! – To ktoś musiał wziąć moją! – odparł Roger. – Ja ją mam, krety nie – wy jaśnił mu grubas. – Ale to jeszcze nie wszy stko – rzekł Roger. – Masz też mojego łazika. – Roger zapalił papierosa w ciemnej szoferce. Najwy raźniej nie zamierzał opuszczać wraka.
– Niech pan zapali reflektory – zaproponowałem. – A ten grubas niech wy siądzie z pańskiego samochodu. Tu wszędzie jest pełno benzy ny, nie powinien pan palić papierosa. Ale Roger, ignorując mnie, spokojnie palił dalej w przy wodzącej na my śl pieczarę ciszy drugiego łazika, grubas zaś znów wrzasnął, jakby śnił powracający natrętnie sen: – Czy to ty, Roger?! Poszedłem do domu i zadzwoniłem na policję. W dzień w swojej dzielnicy nie tolerowałby m nigdy takiego ciężkiego przestępstwa, ale ludzie, którzy grają w kręgle w swoich łazikach, nie są zwy kły mi podmiejskimi rajdowcami, i zdecy dowałem, że i tak właściwie są straceni. – Halo, czy to policja? – spy tałem. Zdąży łem się już nauczy ć, czego się można spodziewać po policji. Wiem, że ogólnie rzecz biorąc, nie lubią tam, jak oby watele dokonują zatrzy mań. Kiedy im meldowałem o rajdowcach, wy nik by ł z reguły zniechęcający. Nie interesują ich szczegóły. Podobno są ludzie, który ch policjanci chętnie by ujęli, ale uważam, że w gruncie rzeczy sprzy jają rajdowcom, a poza ty m nie lubią, żeby ich wy ręczać. Podałem miejsce wy padku kręglarzy, a kiedy mnie zapy tali, jak zresztą zwy kle, kto dzwoni, odpowiedziałem: „Roger”. O ile znałem policję, mogło z tego wy niknąć coś ciekawego. Gliniarze zawsze wolą narobić kłopotu zgłaszającemu wy padek niż sprawcy. I rzeczy wiście, jak ty lko przy jechali, od razu przy czepili się do Rogera. W świetle latarni uliczny ch widziałem, jak się kłócą, ale docierały do mnie ty lko strzępy rozmowy. – To on jest Roger – powtarzał w kółko grubas. – Roger jak najbardziej. – Ale ja nie jestem ten Roger, który was wezwał, sukinsy ny – wy jaśnił Roger policjantom. – To prawda – oświadczy ł grubas. – Ten Roger nie wezwałby policji za nic w świecie. I po chwili w mroku przedmieścia rozbrzmiało wołanie: – Czy jest tam jeszcze jakiś Roger?! – zawołał jeden z policjantów. – Roger! – wrzasnął tłuścioch; ale i mój ciemny dom, i ciemne domy sąsiadów stosownie milczały. Gdy by to by ł dzień, to wiedziałem, że już by ich wszy stkich wy miotło. Zostały by ty lko kałuże oleju i potłuczone szkło. Z uczuciem zadowolenia, które zwy kle odczuwałem, kiedy dochodziło do zniszczenia pojazdów mechaniczny ch, niemal do rana przy glądałem się, jak sczepione kolosy wreszcie rozdzielono i odholowano. Przy pominały dwa wielkie wy czerpane nosorożce, złapane na spółkowaniu w tej podmiejskiej dzielnicy. Roger i grubas stali, kłócąc się i wy machując swoimi kulami, dopóki nie wy gaszono lamp uliczny ch; wtedy, jak na dany sy gnał, uścisnęli sobie ręce i rozeszli się w przeciwne strony – jak gdy by wiedzieli, dokąd idą. Rano znów zjawiła się policja, przepy tując, kogo się da, w dalszy m ciągu zaintry gowana możliwością istnienia drugiego Rogera. Ale ode mnie nie dowiedzieli się niczego, tak samo zresztą, jak niczego się nigdy nie dowiadują, kiedy im zgłaszam zatrzy manie jakiegoś rajdowca. „Gdy by się to powtórzy ło – mówią mi zwy kle – proszę nas koniecznie zawiadomić”. Na szczęście rzadko kiedy potrzebna mi jest policja; z nowicjuszami zwy kle sam daję sobie radę. Ty lko raz mi się zdarzy ło, że musiałem powtórnie zatrzy mać tego samego kierowcę – na ty m się zresztą skończy ło. By ł to ordy narny młody człowiek w krwawoczerwony m wozie pogotowia hy draulicznego. Na szoferce wy pisane miał trupiożółty mi literami: „Roto-Rooter – zakład prowadzi roboty ziemne i świadczy wszelkie usługi hy drauliczne. O. FECTEAU,
WŁAŚCICIEL I GŁÓWNY HYDRAULIK”. Z recy dy wistami szy bko przechodzę do rzeczy. – Wzy wam policję – powiedziałem młodemu człowiekowi. – I dzwonię do twojego szefa, starego O. Fecteau. Powinienem by ł to zrobić już poprzednim razem. – Ja jestem swoim własny m szefem – odparł mężczy zna. – Ten interes hy drauliczny jest mój. Odpieprz się pan. Stwierdziłem, że mam do czy nienia z O. Fecteau we własnej osobie, pewny m siebie młody m konusem, gwiżdżący m na uznane autory tety. – Mamy tu dużo dzieci w dzielnicy – powiedziałem – a dwójka z tego jest moja. – Tak, już to sły szałem – odparł hy draulik; zwiększy ł obroty silnika, jakby odchrząknął. W jego twarzy czaiła się zapowiedź groźby, tak jak zapowiedź brody czaiła się w rzadkim przy pominający m łonowe włosy zaroście, który hodował na swoim młody m podbródku. Położy ł ręce na drzwiach – jedną na klamce, drugą na opuszczony m oknie. – Bardzo pana proszę, żeby pan tu nie jeździł z taką szy bkością. – Dobra, postaram się – powiedział O. Fecteau. Poprzestałby m na ty m, ale hy draulik zapalił papierosa i uśmiechnął się do mnie. Wy dało mi się, że na twarzy gnojka dojrzałem całą chy trość świata. – Jak cię jeszcze raz złapię jadącego z taką szy bkością, wsadzę ci w dupę twój Roto-Rooter. Gapiliśmy się na siebie przez chwilę, O. Fecteau i ja. Następnie hy draulik dodał gazu i puścił sprzęgło. Musiałem uskoczy ć na chodnik; w ry nsztoku znalazłem zabawkę – małą metalową śmieciarkę, której brakowało przednich kół. Podniosłem samochodzik i pobiegłem za O. Fecteau. Pięć przecznic dalej by łem na ty le blisko, że mogłem cisnąć śmieciarką, która trafiła w szoferkę. Narobiła hałasu, ale odbiła się i upadła, nie powodując żadnej szkody. Mimo to O. Fecteau nacisnął na hamulec. Ze skrzy ni wozu wy padło chy ba z pięć długich rur, a jedna z metalowy ch szuflad otworzy ła się, wy pluwając śrubokręt i kilka szpul grubego drutu. Hy draulik wy skoczy ł z szoferki i zatrzasnął za sobą drzwi, w ręku miał potężną żabkę. Widać by ło, że bardzo nie lubi żadny ch wgnieceń na swoim krwawy m wozie. Złapałem jedną z rur, mniej więcej pięciostopowej długości, i szy bko stłukłem mu lewe ty lne światło. Od pewnego czasu mam jakąś naturalną skłonność do piątki. Na przy kład obwód mojej klatki piersiowej liczony w calach (na wy dechu) wy nosi pięćdziesiąt pięć. – Masz stłuczone ty lne światło – wskazałem mu szkodę. – Nie powinieneś tak jeździć. – Zaraz wezwę policję, ty pieprznięty skurwy sy nu! – wy krzy knął O. Fecteau. – Zatrzy muję cię pod zarzutem przekroczenia dozwolonej szy bkości i narażania ży cia moich dzieci. Razem pójdziemy na policję. – Podłoży łem długą rurę pod ty lną tablicę rejestracy jną i zgiąłem ją jak kartkę papieru. – Jeżeli jeszcze raz dotkniesz mojego samochodu – powiedział hy draulik – to będziesz miał kłopoty. Ale rura w mojej ręce by ła lekka jak rakietka do badmintona: zamachnąłem się nią bez trudu i stłukłem mu drugie światło. – A ty już masz kłopoty – wskazałem na zbite światło. – Jeżeli się tu jeszcze kiedy pokażesz ty m samochodem, to radzę ci uży wać pierwszego biegu i migacza. – Przedtem jeszcze, pomy ślałem (wy machując rurą), będzie musiał zreperować migacz. Właśnie w ty m momencie z jednego z domów wy szła jakaś kobieta, żeby zobaczy ć, co to za
zamieszanie. Poznała mnie naty chmiast. Na jej narożniku łapię sporo kierowców. – Brawo! – zawołała. Uśmiechnąłem się do niej, a ona przy dreptała do mnie, zatrzy mując się po drodze, żeby obejrzeć małą śmieciarkę, która wy lądowała na jej zadbany m trawniku. Podniosła ją z wy raźny m niesmakiem i wręczy ła mi. Wrzuciłem zabawkę razem z kawałkami potłuczonego plastiku i szkła ty lny ch świateł i migacza do skrzy ni półciężarówki hy draulika. Nasze osiedle jest czy ste; brzy dzę się śmieci. Biegając po ulicach, nie widzę nic innego poza śmieciami. Resztę rur też mu załadowałem do samochodu, a tą jedną długą, którą w dalszy m ciągu trzy małem jak wojownik oszczep, trąciłem śrubokręt i szpule drutu, które upadły koło krawężnika. O. Fecteau zgarnął je i wsadził z powrotem do metalowej szuflady. Jest prawdopodobnie lepszy m hy draulikiem niż kierowcą, pomy ślałem; wielka żabka pasowała mu do ręki. – Powinien się pan wsty dzić – powiedziała starsza kobieta do O. Fecteau. Spojrzał na nią spode łba. – To jeden z najgorszy ch – wy jaśniłem. – No proszę – zwróciła się staruszka do hy draulika. – Taki duży, a nie umie się przy zwoicie zachowy wać. O. Fecteau wy cofał się do szoferki; wy glądał tak, jakby miał ochotę zdzielić mnie żabką, wskoczy ć do samochodu i przejechać starą wiedźmę. – Ty lko proszę jechać ostrożnie – przy kazałem mu. Kiedy siedział już bezpiecznie w szoferce, wsunąłem mu długą rurę do skrzy ni. Następnie wziąłem pod rękę starszą panią i poprowadziłem ją chodnikiem. Kiedy samochód oderwał się od krawężnika i śmignął ze smrodem palonej gumy i tak przejmujący m grzechotem jak wy łamy wanie kości ze stawów, przez delikatny koniuszek jej łokcia poczułem, że staruszka drży ; coś z tego strachu udzieliło się i mnie – uświadomiłem sobie, jak ry zy kowne jest doprowadzanie kogoś do takiej złości, jak ja doprowadziłem O. Fecteau. Sły szałem go jeszcze z odległości chy ba pięciu przecznic, jak pędzi z furią, i modliłem się za wszy stkie psy, koty i dzieci, które mogły się znaleźć na jego drodze. Bez wątpienia, pomy ślałem sobie, ży cie w dzisiejszy ch czasach jest z pięć razy trudniejsze niż dawniej. Powinienem dać spokój tej krucjacie wy mierzonej przeciwko rajdowcom. Niewątpliwie przeciągam już strunę, ale oni mnie doprowadzają do wściekłości – swoim niedbalstwem, swoim niebezpieczny m, niechlujny m sty lem ży cia, który uważam za bezpośrednio zagrażający mnie i moim dzieciom. Nienawidzę samochodów i nienawidzę ludzi, którzy głupio z nich korzy stają. Jestem wściekły na ty ch, co ry zy kują ży cie inny ch. Niech sobie szaleją w swoich wozach – ale na pusty ni! Tu, na przedmieściu, nie chcemy takiej strzelnicy na świeży m powietrzu! Mogą sobie nawet skakać z samolotów – ale nad oceanem! W każdy m razie nie tam, gdzie ży ją moje dzieci. – Czy m by łoby to osiedle bez pana? – zastanawiała się głośno starsza pani. Nigdy nie mogę zapamiętać jej nazwiska. Beze mnie, pomy ślałem, to osiedle by łoby najprawdopodobniej spokojne. Może bardziej niebezpieczne, ale spokojne. – Oni tak strasznie szy bko jeżdżą – dodała. – Czasami my ślę, że gdy by nie pan, te ich zderzenia wy padały by dokładnie w moim pokoju. Ale mnie by ło głupio, że przeży wam niepokoje osiemdziesięciolatków, że moje obawy bardziej przy pominają nerwowe starcze lęki niż normalne troski ludzi w średnim wieku. Jakie potwornie nudne jest moje ży cie! – my ślałem, kierując babcię ku jej frontowy m drzwiom i sterując nią pomiędzy wy rwami w chodniku.
I wtedy wrócił hy draulik. My ślałem, że staruszka umrze na moich rękach. Podskoczy ł na krawężniku, przemknął koło nas i przejechał przez jej trawnik, wgniatając w ziemię młodziutkie, cienkie jak witka drzewko. Następnie mało się nie wy wrócił, robiąc gwałtowny skręt w kształcie litery U – wy rwał przy ty m z korzeniami potężny kawał ży wopłotu i powy szarpy wał płaty darni wielkości pięciofuntowy ch steków. Wreszcie śmignął chodnikiem, try skając kaskadą narzędzi, kiedy ty lne koła znów podskoczy ły na krawężniku. O. Fecteau by ł znów na jezdni, raz jeszcze terrory zował moje osiedle; widziałem, jak brutalny hy draulik wjechał na krawężnik na skrzy żowaniu ulic Dodge i Furlong, gdzie otarł ty ł zaparkowanego samochodu, którego bagażnik otworzy ł się od uderzenia i tak pozostał, kiwając klapą. Wprowadziwszy do domu wstrząśniętą staruszkę, zadzwoniłem na policję i do żony, żeby nie wy puszczała dzieci na ulicę. Hy draulik by ł wy raźnie stuknięty. Oto jak dbam o swoje osiedle, pomy ślałem. Szaleńców przy prawiam o szaleństwo. Staruszka siedziała w swoim wzorzy sty m fotelu w zagracony m living-roomie, krucha jak roślinka. Kiedy O. Fecteau wrócił z ry kiem klaksonu, przejeżdżając po żwirze pośród młody ch drzewek i ty m razem w odległości dosłownie kilku cali od jej wy kuszowego okna – staruszka nawet nie drgnęła. Stałem przy drzwiach, oczekując ostatecznego ataku, ale pomy ślałem, że będzie mądrzej, jak mu się nie pokażę. Wiedziałem, że jeśli O. Fecteau mnie zobaczy, spróbuje wjechać do domu. Zanim przy jechała policja, zdąży ł się przewrócić w wy niku nieudanej próby ominięcia furgonetki na skrzy żowaniu Cold Hill i North Lane – O. Fecteau siedział bardzo szty wno w szoferce ze złamany m obojczy kiem, mimo że jego samochód leżał na boku. Nie by ł w stanie czy też może nawet nie próbował wy dostać się drzwiami nad swoją głową. Robił wrażenie spokojnego; słuchał radia. Od tej pory starałem się już nie prowokować niesforny ch kierowców; jeżeli stwierdzę, że czują się dotknięci ty m, że ich zatrzy muję i pozwalam sobie kry ty kować ich złe oby czaje, mówię im po prostu, że idę poinformować o ty m policję, i szy bko znikam. Fakt, że O. Fecteau nieraz pogwałcił zasady społecznego współży cia, wcale mnie nie usprawiedliwia. – To dobrze, że przegnałeś tego hy draulika – powiedziała żona, która na ogół ma mi za złe moje wtrącanie się w sprawy inny ch ludzi. Ale ja pomy ślałem, że doprowadziłem tego robociarza do szału i że gdy by w czasie swojego napadu O. Fecteau zabił jakieś dziecko, to czy ja by łaby wina? Chy ba częściowo moja. W dzisiejszy ch czasach albo wszy stko stanowi problem moralny, albo problemów moralny ch już nie ma. Albo nie ma kompromisów, albo są same kompromisy. Zawsze niezależny, czuwam stale. Nie należy sobie folgować. Nie mów nic, powiedziała sobie Helen, idź, pocałuj go, otrzy j się o niego; weź go jak najprędzej na górę, a o cholerny m opowiadaniu powiesz później. Dużo później, przestrzegła się. Ale wiedziała, że on jej nie daruje. Naczy nia by ły pozmy wane i Garp siedział naprzeciwko niej przy stole. Przy wołała na twarz swój najmilszy uśmiech i powiedziała: – Chcę iść z tobą do łóżka. – Nie podoba ci się? – Pogadamy w łóżku.
– Do diabła, Helen, to pierwsza rzecz, jaką udało mi się skończy ć od dłuższego czasu. Jestem ciekaw, co o ty m my ślisz. Zagry zła wargę i zdjęła okulary ; nie zrobiła nawet najmniejszego znaczka swoim czerwony m ołówkiem. – Kocham cię – powiedziała. – Tak, tak – odparł niecierpliwie. – Ja też cię kocham, ale popieprzy ć się możemy prakty cznie zawsze. Co z opowiadaniem? Odpręży ła się wreszcie; uznała, że w jakiś sposób uwolnił ją od napięcia. Próbowałam, pomy ślała; odczuła wielką ulgę. – Do dupy jest to opowiadanie – powiedziała. – Nie, nie podobało mi się. I nie chcę o nim rozmawiać. A ty wy raźnie masz w nosie to, co ja chcę. Jesteś jak mały chłopczy k przy stole: nakładasz sobie pierwszy. – Nie podoba ci się? – spy tał Garp. – No, nie jest całkiem złe. Ale właściwie nic specjalnego. Błahostka. By le co. Jeżeli ma stanowić przy gotowanie do czegoś większego, to chciałaby m zobaczy ć tamto, jak już będzie gotowe. Ale musisz wiedzieć, że to jest nic. Usiadłeś i napisałeś coś od ręki. I to lewej, prawda? – Ale musisz przy znać, że jest śmieszne? – Owszem, jest śmieszne, tak jak każdy kawał. Jednowierszowy. Ale właściwie co to ma by ć? Parodiujesz samego siebie? Jesteś jeszcze za młody i za mało napisałeś, żeby samego siebie wy kpiwać. To jest gładkie i pod publiczkę. Nie mówi o niczy m poza tobą samy m. Zręczne. – Do cholery – powiedział Garp. – Zręczne. – Zawsze mówisz o ludziach, którzy dobrze piszą, ale nie mają nic do powiedzenia – rzekła Helen. – A jak by ś nazwał „Czuwanie”? Z pewnością nie jest to „Grillparzer”. Nie jest warte nawet piątej części „Grillparzera”. Nawet dziesiątej. – „Pensjonat Grillparzer” to pierwsza większa rzecz, jaką napisałem – bronił się Garp. – To coś zupełnie innego. Całkowicie odmienny rodzaj prozy. – Zgadzam się z tobą – tamto jest o czy mś, a to jest o niczy m – oświadczy ła Helen. – Tamto jest o ludziach, a to jest ty lko o tobie. W tamty m jest jakaś intry ga i precy zja, a w ty m ty lko dowcip. – Kiedy już Helen uruchomiła swoje kry ty czne mechanizmy, trudno je by ło zatrzy mać. – Porówny wanie ty ch dwóch rzeczy to gra nie fair. Wiem, że ten utwór jest skromniejszy. – Więc nie mówmy o nim więcej – powiedziała Helen. Garp przez chwilę siedział naburmuszony. – „Drugi oddech rogacza” też ci się nie podobał – rzekł. – I przy puszczam, że następna rzecz też ci się nie spodoba. – Jaka następna rzecz? – zapy tała Helen. – Piszesz następną powieść? Garp znów się nadąsał. Nienawidziła go za to, że ją zmusza, żeby robiła to wszy stko, ale zarazem pragnęła go i wiedziała, że go kocha. – Proszę cię – powiedziała – chodźmy do łóżka. Ale teraz on dostrzegł szansę na odrobinę okrucieństwa – a może odrobinę prawdy – i w jego oczach pojawił się bły sk. – Ani słowa więcej – błagała go. – Chodźmy do łóżka. – Ty uważasz, że „Pensjonat Grillparzer” jest najlepszy ze wszy stkiego, co napisałem, tak? –
Wiedział już, co Helen my śli o jego drugiej powieści, i wiedział również, że niezależnie od jej ciepłego stosunku do „Kunktatorstwa” pierwsza powieść to jest pierwsza powieść. Tak, uważała, że „Grillparzer” jest najlepszy. – Jak do tej pory, tak – powiedziała miękko. – Jesteś uroczy m pisarzem, wiesz przecież, że tak uważam. – Przy puszczam, że nie rozwinąłem jeszcze w pełni swoich możliwości twórczy ch – rzekł Garp zjadliwie. – Ale rozwiniesz. – Współczucie i miłość powoli uchodziły z jej głosu. Popatrzy li na siebie; Helen odwróciła wzrok. Garp ruszy ł na górę. – Idziesz się położy ć? – zapy tał. Stał ty łem do niej; jego intencje by ły przed nią ukry te, uczucia też: albo ukry te, albo pogrzebane w jego piekielnej pracy. – Jeszcze nie w tej chwili. Czekał na schodach. – Masz coś do czy tania? – zapy tał. – Nie, na jakiś czas mam dosy ć czy tania. Poszedł na górę. Kiedy przy szła, już spał, co wprawiło ją w rozpacz. Jeżeli w ogóle o niej my ślał, to jak mógł zasnąć? Ale w gruncie rzeczy miał ty le na głowie, że by ł sfrustrowany ; zasnął z oszołomienia. Gdy by by ł w stanie skupić swoje uczucia na jedny m, nie spałby, kiedy Helen zjawiła się na górze. Mogli jeszcze wtedy wiele uratować. A tak Helen usiadła przy nim i obserwowała jego twarz z większą czułością, niż sądziła, że ją będzie na to stać. Widziała, że Garp ma erekcję tak solidną, jak gdy by rzeczy wiście na nią czekał, wzięła go więc do ust i zaczęła ssać delikatnie, aż się spuścił. Obudził się, zdziwiony, z miną pełną poczucia winy – kiedy się zorientował, gdzie jest i z kim. Helen – przeciwnie – nie miała najmniejszego poczucia winy ; by ła ty lko smutna. Dopiero później przy szło mu do głowy, że Helen jakby wiedziała, że śnił o pani Ralph. Kiedy wrócił z łazienki, spała. Szy bko zapadła w sen. Wolna wreszcie od poczucia winy, wy swobodzona na ty le, by się oddać własny m snom. Garp leżał koło niej, obserwując zdumiewający wy raz niewinności na twarzy żony – dopóki nie obudziły jej dzieci.
XIII
WALT SIĘ ZAZIĘBIA
Za każdy m razem, kiedy Walt się zaziębił, Garp źle sy piał. Jakby usiłował oddy chać i za małego, i za siebie. Wstawał w nocy, żeby pocałować i popieścić chłopca; gdy by go ktokolwiek wtedy zobaczy ł, pomy ślałby, że chce uwolnić malca od infekcji, biorąc ją na siebie. – Mój Boże – powiedziała Helen. – Przecież to ty lko zaziębienie. Duncan w jego wieku chorował całą zimę. Teraz, w wieku prawie jedenastu lat, wy dawało się, że z tego wy rósł. Walt, jako pięciolatek, wpadał z jednego zaziębienia w drugie – a może by ło to po prostu jedno długie przeziębienie, które odchodziło i powracało. Z nastaniem marcowy ch pluch Garp stwierdził, że mały całkowicie stracił odporność; co noc budził go atakami mokrego, męczącego kaszlu. Garp czasami zasy piał z uchem przy tknięty m do piersi malca i po jakimś czasie zry wał się przerażony, nie sły sząc bicia jego serca. Ale dzieciak po prostu spy chał ciężką głowę ojca ze swojej piersi, żeby móc się obrócić na bok i spać wy godniej. I lekarz, i Helen powtarzali Garpowi: – To jest ty lko kaszel. Ale nocne trudności Walta z oddy chaniem nie dawały Garpowi spać. Zwy kle więc nie spał, kiedy dzwoniła Roberta. Niepokoje dużej i potężnej pani Muldoon przestały robić na nim wrażenie; Garp przy wy kł do nich, ale histery czna bezsenność męża zaczęła działać Helen na nerwy. – Gdy by ś się zajął pisaniem, by łby ś zby t zmęczony na to, żeby pół nocy leżeć bezsennie. To twoja wy obraźnia nie daje ci spać – tłumaczy ła mu; Garp zdawał sobie sprawę, że jedny m z sy mptomów tego, że za mało pisze, jest fakt, iż jego nieobciążona wy obraźnia zajmuje się różny mi rzeczami. Na przy kład gwałtowna inwazja snów – Garpowi śniły się teraz wy łącznie
potworności, które spoty kały jego dzieci. W jedny m ze snów zdarzy ło się coś strasznego, w czasie kiedy czy tał pismo pornograficzne. Przy glądał się w kółko temu samemu zdjęciu; by ło ono bardzo pornograficzne. Zapaśnicy druży ny uniwersy teckiej, z który mi Garp od czasu do czasu trenował, mieli szczególny słownik na określenie takich obrazków. Ten słownik, stwierdził Garp, nie zmienił się od czasów Steer ing – chłopcy z jego druży ny rozmawiali o ty ch sprawach w taki sam sposób. Zmieniała się ty lko dostępność ty ch obrazków – by ła coraz większa – ale nie terminologia. Zdjęcie, któremu przy glądał się Garp we śnie, zaliczało się do najbardziej drasty czny ch w skali ocen pornografii. Zdjęcia przedstawiające nagie kobiety dzieliły się bowiem w zależności od tego, ile można by ło na nich zobaczy ć. Same włosy łonowe, bez narządów płciowy ch, nazy wano kocurem albo krzakiem. Jeżeli by ło widać narząd płciowy, choćby częściowo przy słonięty włosami, by ł to bóbr; bóbr by ł czy mś lepszy m od krzaka, bo bóbr to by ło wszy stko: włosy i narząd. Jeśli zaś narząd by ł rozchy lony, nazy wało się to rozdziawiony bóbr. A jeśli do tego jeszcze lśnił, co uważano za najwy ższy stopień doskonałości w świecie pornografii, by ł to wilgotny rozdziawiony bóbr. Ta wilgotność sugerowała, że kobieta jest nie ty lko naga, wy stawiona na widok i otwarta, ale także gotowa. W swoim śnie Garp oglądał coś, co w żargonie zapaśników nazy wało się wilgotny m rozdziawiony m bobrem, kiedy usły szał krzy k dzieci. Nie wiedział, czy je to dzieci, ale by ły z nimi Helen i jego matka Jenny Fields; cała grupka zeszła z góry i przedefilowała przed nim, gdy on ty mczasem usiłował ukry ć przed nimi to, co oglądał. Spali na górze i nagle obudziło ich coś okropnego; teraz schodzili, dalej, aż do piwnicy, jakby to by ł schron przeciwlotniczy. Pod wpły wem tego skojarzenia Garp usły szał głuchy łomot bomb – widział odpadający ty nk i mrugające światła – i dotarła do niego potworność tego, co ich czeka. Dzieci dwójkami, pochlipując, maszerowały za Helen i Jenny, które prowadziły je do schronu, spokojnie jak pielęgniarki. Jeżeli w ogóle malcy spojrzeli na Garpa, to z jakimś dziwny m smutkiem i pogardą, jak gdy by to on ich na to wszy stko naraził, a teraz patrzy ł bezsilnie, nie umiejąc im pomóc. Może zamiast wy patry wać samolotów nieprzy jacielskich gapił się na wilgotnego rozdziawionego bobra? Problem, dlaczego właściwie Garp miał takie poczucie winy i dlaczego oni patrzy li na niego, jakby się czuli pokrzy wdzeni, pozostał, zgodnie z prawami snów, na zawsze nierozstrzy gnięty. Na samy m końcu szeregu szli Walt i Duncan, trzy mając się za ręce; chodzenie parami, stosowane na obozach letnich, we śnie Garpa wy dawało się naturalną reakcją na nieszczęście, jakie się wy darzy ło dzieciom. Mały Walt płakał tak jak wtedy, kiedy miał nieprzy jemny sen, z którego nie mógł się obudzić. – Mam zły sen! – pochlipy wał. Patrzy ł na ojca i niemal krzy czał: – Ja mam zły sen! Ale w swoim śnie Garp nie by ł w stanie obudzić małego z jego snu. Duncan ze stoickim spokojem patrzy ł przez ramię na ojca; na jego pięknej, młodej twarzy malował się wy raz pełnej odwagi rezy gnacji. Duncan robił ostatnio wrażenie bardzo dorosłego. Spojrzeniem dzielił z Garpem tajemnicę: obaj wiedzieli, że to nie sen i że Waltowi nie można pomóc. – Obudź mnie! – krzy czał mały, ale długi szereg dzieci ginął już w schronie przeciwlotniczy m. Wy ry wając się Duncanowi (sięgał mu mniej więcej do łokcia), Walt oglądał się za ojcem. – To zły sen! – wrzeszczał, jakby usiłował upewnić samego siebie.
Garp nie mógł nic na to poradzić; nie odezwał się słowem; nie zrobił najmniejszego wy siłku, żeby za nimi iść po ty ch ostatnich schodach. Odpadający ty nk pokry wał wszy stko białą warstwą. Cały czas leciały bomby. – To ci się ty lko śni! – krzy knął Garp za mały m Waltem. – To ty lko zły sen! – wołał, chociaż wiedział, że kłamie. W takich chwilach Helen kopała go i Garp się budził. By ć może bała się, że jego chora wy obraźnia zwróci się ku niej. Gdy by bowiem choć połową swojej troski obdarzy ł Helen, zorientowałby się pewnie, że coś się dzieje. Ale Helen uważała, że panuje nad ty m, co się dzieje, a przy najmniej panowała nad samy m początkiem (kiedy otwierała drzwi jak zwy kle czekającemu pod ścianą Michaelowi Miltonowi i wpuszczała go do pokoju). Zamknąwszy drzwi, pocałowała go szy bko w usta, objęła za smukłą szy ję, tak że nawet nie mógł się ruszy ć, by złapać ddech, i wcisnęła mu kolano między nogi; Michael kopnął kosz na śmieci i upuścił notatnik. – Nie mamy już o czy m dy skutować. – Helen nabrała tchu. Przejechała języ kiem po jego górnej wardze; usiłowała powziąć decy zję, czy lubi jego wąsik. Zdecy dowała, że lubi; a przy najmniej lubiła teraz. – Pójdziemy do ciebie do domu, nigdzie indziej – powiedziała. – Mieszkam po drugiej stronie rzeki – odparł. – Wiem, gdzie mieszkasz. Czy tam jest czy sto? – Oczy wiście. I mam cudowny widok na rzekę. – Nie zależy mi na widoku. Zależy mi, żeby by ło czy sto. – Jest zupełnie czy sto, ale mogę posprzątać jeszcze lepiej. – I możemy tam jechać ty lko twoim samochodem. – Ale ja nie mam samochodu. – Wiem, że nie masz. Będziesz musiał kupić. Uśmiechnął się teraz; by ł zdziwiony, ale już znów poczuł się pewny siebie. – Mam nadzieję, że nie w tej chwili. – Łaskotał ją wąsami w policzek: dotknął jej piersi. Helen uwolniła się z jego uścisku. – Kupisz, kiedy zechcesz – powiedziała. – W każdy m razie ja nie będę uży wała swojego. Tak samo nie będę się afiszować, chodząc z tobą po mieście na piechotę czy jeżdżąc autobusami. Jeżeli ktokolwiek by się o ty m dowiedział, koniec ze wszy stkim. Rozumiesz? – Usiadła przy biurku, a on nie czuł się zachęcony do tego, by je obejść i jej dotknąć; usiadł na krześle przeznaczony m dla studentów. – Jasne, że rozumiem – powiedział. – Kocham swojego męża i nigdy nie chciałaby m mu zrobić przy krości – wy jaśniła Helen. Michael Milton by ł na ty le rozsądny, że powstrzy mał uśmiech. – Kupię samochód zaraz – oświadczy ł. – I posprzątaj w mieszkaniu albo każ posprzątać – dodała. – Absolutnie – teraz już odważy ł się na uśmiech, nieśmiały. – A jaki samochód by ś chciała, żeby m kupił? – Wszy stko mi jedno – odparła. – Taki, żeby jeździł, żeby bez przerwy nie stał w warsztacie. I żeby nie miał składany ch siedzeń. Ty lko jedną długą kanapkę z przodu. – Ponieważ miał minę jeszcze bardziej zdziwioną i zakłopotaną niż doty chczas, wy jaśniła: – Żeby m mogła się wy godnie wy ciągnąć na przednim siedzeniu. I położy ć głowę na twoich kolanach. W ten sposób nikt mnie
nie zobaczy. Rozumiesz? – Nic się nie bój – powiedział, znów się uśmiechając. – To małe miasto. Nikt się nie może dowiedzieć. – Nie aż tak małe – rzekł Michael Milton porozumiewawczo. – Każde miasto jest małe. A to jest mniejsze, niż sobie wy obrażasz. Chcesz, żeby m ci powiedziała? – Co żeby ś mi powiedziała? – zapy tał. – Sy piasz z Margie Tallworth z trzeciego roku – odparła Helen. – Jest w mojej grupie na zajęciach z literatury porównawczej. A poza ty m spoty kasz się z inną bardzo młodą studentką, jest u Dirksona w grupie, chy ba na pierwszy m roku, ale nie dam głowy, czy z nią sy piasz. Jeśli nie, to oczy wiście jeszcze nie dowód, żeby ś nie próbował – dodała. – O ile wiem, nie ruszałeś studentek ze swojego roku, przy najmniej jak dotąd. Zresztą i tak z pewnością jest ktoś, kogo pominęłam, albo by ł. Michael Milton poczuł się głupio, ale zarazem rozpierała go duma, w każdy m razie tak dalece stracił swoje zwy kłe panowanie nad własny m wy razem twarzy, że na widok jego miny Helen odwróciła się z dezaprobatą. – Oto jak małe jest to i każde inne miasto – rzekła. – I jeśli będziesz miał mnie, nie możesz mieć żadnej z tamty ch dziewcząt. Wiem, ile potrafią zauważy ć takie smarkule i jak potrafią paplać. – Dobrze – Michael Milton robił wrażenie, jakby miał zaraz notować. Helen przy pomniało się coś nagle i poczuła się przez moment zaniepokojona. – Mam nadzieję, że masz prawo jazdy ? – spy tała. – Ależ oczy wiście! – zapewnił ją. Roześmieli się oboje i Helen znów się odpręży ła, ale kiedy obszedł biurko, żeby ją pocałować, pokręciła głową i odsunęła go gestem ręki. – A tutaj żeby ś się nawet nie waży ł mnie dotknąć. Żadnej inty mności w pracy. Nie zamy kam nigdy drzwi na klucz. Lubię nawet, żeby by ły lekko uchy lone. I proszę cię, otwórz je teraz – poleciła mu i Michael zrobił, jak mu kazano. Kupił samochód, wielkiego buicka roadmastera, stary ty p combie, z prawdziwy mi drewniany mi listewkami po bokach. By ł to buick dy naflow z roku 1951, ciężki i lśniący od chromów sprzed wojny koreańskiej i prawdziwego dębu. Waży ł pięć ty sięcy pięćset pięćdziesiąt funtów, albo blisko trzy tony. Mieścił ponad siedemdziesiąt osiem litrów benzy ny. Dawna cena wy nosiła dwa ty siące osiemset pięćdziesiąt dolarów, ale Michael kupił go za niecałe sześćset. – Szeregowy ośmiocy lindrowy, pojemność trzy sta dwadzieścia, kierownica ze wspomaganiem hy drauliczny m, gaźnik z jedną dy szą – sprzedawca powiedział Michaelowi. – I nie jest bardzo skorodowany. Samochód by ł matowego nijakiego koloru zakrzepłej krwi, miał ponad sześć stóp szerokości i siedemnaście długości i przednie siedzenie tak długie i głębokie, że Helen mogła się na nim wy ciągnąć, prawie nie zginając nóg; nie potrzebowała nawet kłaść głowy na kolanach Michaela, co zresztą robiła i tak. Nie dlatego jednak trzy mała mu głowę na kolanach, że musiała; lubiła po prostu widok tablicy rozdzielczej i bliskość starego znanego zapachu marokinowej skóry wielkiego gładkiego siedzenia. Kładła Michaelowi głowę na kolanach, ponieważ lubiła czuć, jak mięśnie jego nogi napinają się
i rozluźniają, a udo przesuwa się nieznacznie pomiędzy pedałem hamulca i gazu. By ły to bardzo spokojne kolana, gdy się położy ło na nich głowę, ponieważ samochód nie miał sprzęgła; kierowca musiał poruszać ty lko jedną nogą, i ty lko od czasu do czasu. Michael Milton z rozmy słem trzy mał drobne w lewej bocznej kieszeni, tak że ty lko miękkie prążki sztruksowy ch spodni zostawiały delikatny ślad na jej policzkach – a czasami szty wniejący członek doty kał jej ucha albo sięgał włosów na karku. Wy obrażała sobie nieraz, że bierze go do ust, kiedy jechali przez miasto wielkim samochodem, który rozwartą paszczą chromowanej kraty z przodu i napisem „Buick Osiem” na zębach przy pominał żerującą ry bę. Ale to, Helen wiedziała, nie by łoby bezpieczne. Pierwszy m sy mptomem, że cała rzecz może nie by ć bezpieczna, by ło rzucenie przez Margie Tallworth wy kładów Helen z literatury porównawczej bez najmniejszego wy jaśnienia, co jej się w ty ch wy kładach nie podoba. Helen obawiała się, że to nie z wy kładów Margie jest niezadowolona, i poprosiła pannę Tallworth do swojego pokoju, domagając się wy jaśnień. Margie Tallworth, studentka trzeciego roku, znała jednak na ty le dobrze przepisy, żeby wiedzieć, że żadne wy jaśnienia nie są w takim wy padku wy magane; do pewnego momentu w dowolny m semestrze każdy student mógł przestać chodzić na dowolne wy kłady bez zgody wy kładowcy. – A czy muszę mieć jakiś powód? – zapy tała nachmurzona. – Nie, nie musisz – odpowiedziała Helen. – Ale jeśli masz, chciałaby m go poznać. – Nie muszę mieć żadnego powodu – powtórzy ła Margie Tallworth. Wy trzy mała wzrok Helen znacznie dłużej niż większość studentów; następnie wstała, żeby wy jść. Jest ładna, mała i dobrze ubrana jak na studentkę, pomy ślała Helen. Jeżeli poprzednia sy mpatia Michaela Miltona i jego obecna wy branka miały ze sobą cokolwiek wspólnego, to niewątpliwie świetne ciuchy. – Przy kro mi, że to nie wy szło – rzekła Helen zgodnie z prawdą; w dalszy m ciągu usiłowała wy badać, co dziewczy na wie. Musi wiedzieć, pomy ślała i szy bko oskarży ła Michaela. – Już wszy stko spieprzy łeś – powiedziała mu zimno, ponieważ mogła mówić do niego zimno... przez telefon. – Jak zerwałeś z Margie Tallworth? – Bardzo łagodnie – odparł Michael gładko. – Ale zerwanie jest zerwaniem, obojętne, w jaki sposób się to zrobi. Helen nie lubiła, kiedy ją pouczał, chy ba że w sprawach seksualny ch; do tego dała mu pełne prawo i w tej sferze Michael Milton odczuwał potrzebę dominowania. Jej właściwie na ty m nie zależało. Czasami by wał szorstki, ale nigdy naprawdę brutalny, pomy ślała, i jeżeli twardo się przed czy mś broniła, ustępował. Kiedy ś musiała mu powiedzieć: „Nie, tego nie lubię, nie zrobię tego!”. Dodała jednak: „proszę cię”, ponieważ nie by ła go jeszcze pewna. Dał spokój; ale potrafił postawić na swoim, ty le że w sposób, który jej odpowiadał. Fakt, że nie mogła mu ufać do końca, by ł podniecający. Ale nie móc zaufać jego dy skrecji – to już inna sprawa, zwłaszcza kiedy chodziło o nią. – Nic jej nie powiedziałem – upierał się Michael. – Powiedziałem jej: „Margie, koniec z nami” czy coś w ty m rodzaju. Nie mówiłem jej nawet, że jest ktoś inny, a już w żadny m razie nie wspomniałem o tobie. – Ale najprawdopodobniej sły szała, jak coś mówiłeś o mnie wcześniej – nalegała Helen. –
To znaczy, zanim się między nami zaczęło. – Jej się i tak nigdy nie podobały twoje wy kłady – odparował Michael. – Kiedy ś z nią na ten temat rozmawiałem. – Nigdy jej się nie podobały moje wy kłady ? – zdziwiła się szczerze Helen. – No cóż, może jest za mało inteligentna – powiedział zniecierpliwiony. – Lepiej, żeby Margie o nas nie wiedziała – rzekła Helen. – Mówię poważnie, radzę ci sprawdzić. Ale niczego nie sprawdził. Margie Tallworth nie chciała z nim w ogóle rozmawiać. Próbował jej wy tłumaczy ć przez telefon, że to dlatego, że wróciła do niego jego dawna dziewczy na: przy jechała z innego miasta i nie miała się gdzie zatrzy mać, no i jedno pociągnęło za sobą drugie. Ale Margie Tallworth odłoży ła słuchawkę, zanim zdąży ł wy gładzić swoją historię. Helen zaczęła trochę więcej palić. Przez kilka dni obserwowała Garpa z niepokojem, a kiedy ś nawet miała prawdziwe poczucie winy – kiedy się kochali; czuła się winna dlatego, że kochała się z nim nie z rzeczy wistej potrzeby, ty lko dlatego, żeby go uspokoić, jeśli my ślał, że coś jest nie w porządku. Ale on nie my ślał; w każdy m razie niewiele. Czy raczej: pomy ślał, raz, o siniakach z ty łu na szczupły ch, twardy ch udach Helen; Garp mimo swojej siły by ł niesły chanie delikatny w obejściu z dziećmi i żoną. Jako zapaśnik znał też dobrze siniaki odciśnięte od palców. W dzień czy dwa później takie same malutkie siniaki zauważy ł z ty łu na ramionach Duncana, w miejscach, gdzie go trzy mał, kiedy trenowali, uznał więc, że ty ch, który ch kocha, chwy ta mocniej, niżby chciał, że siniaki Helen też są jego dziełem. By ł zby t próżny, żeby uczucie zazdrości miało do niego łatwy dostęp. A imię, z który m na ustach obudził się kiedy ś rano, jakoś mu uleciało z pamięci. W domu przestały się też pojawiać prace Michaela Miltona, które dawniej zajmowały Helen do późna w noc. Przeciwnie, kładła się coraz wcześniej; potrzebny jej by ł odpoczy nek. Co zaś do Helen, to polubiła nagie ostrze dźwigni biegów swojego volva; kiedy wracała wieczorem z pracy, ukłucie w dłoń wy dawało jej się przy jemne, często przy duszała nawet dźwignię mocniej, aż do bólu. Wy ciskało jej to z oczu łzy i Helen znów mogła czuć się czy sta, kiedy wróci do domu i chłopcy pomachają jej z okna pokoju telewizy jnego, a w kuchni Garp oznajmi, co przy gotował na kolację. Przy puszczenie, że Margie Tallworth może coś wiedzieć, przerażało Helen, ponieważ mimo że zapowiedziała Michaelowi – i sobie – koniec w momencie, kiedy ktokolwiek się dowie, czuła już teraz, że zerwanie by łoby znacznie trudniejsze, niż to sobie na początku wy obrażała. Uściskała więc Garpa w jego kuchni, pocieszając się naiwnością Margie Tallworth. Istotnie Margie Tallworth by ła naiwna, ale akurat nie w sprawie romansu Michaela Miltona z Helen. W ty m okazała się wy jątkowo by stra. By ć może jej naiwność polegała na ty m, że swoje pły tkie zadurzenie w Michaelu brała za coś, co „przekraczało”, jak by się wy raziła, „sprawy seksu”, jednocześnie uważając, że Helen bawi się ty lko Michaelem. W gruncie rzeczy bowiem Margie Tallworth „tarzała się”, jak by to również ona sama określiła, w seksie; trudno zresztą powiedzieć, na czy m jeszcze mógł się opierać ich wzajemny stosunek. Nie my liła się jednak tak zupełnie, przy jmując, że i związek Michaela Miltona z Helen do tego się w gruncie rzeczy sprowadza. Margie Tallworth mogła się my lić, domy ślając się zby t wiele; a przy najmniej zby t wiele w dany m momencie, ale w ty m przy padku jej domy sły by ły uzasadnione.
Już bowiem wtedy, kiedy Michael Milton i Helen rzeczy wiście ty lko „dy skutowali nad jego pracą”, Margie uważała, że ze sobą sy piają. Margie Tallworth nie wierzy ła, że stosunki z Michaelem Miltonem mogą mieć jakikolwiek inny charakter. W ty m jedny m wy padku nie by ła naiwna. Przewidziała, jaki charakter ma ich znajomość, jeszcze zanim wiedziała to sama Helen. Przez mrożoną szy bę okna damskiej toalety na trzecim piętrze w budy nku wy działu anglisty ki i literatury Margie mogła przeniknąć wzrokiem barwioną przednią szy bę trzy tonowego buicka, kiedy odpły wał z parkingu niby królewski sarkofag. A wewnątrz widać by ło wy ciągnięte na długim przednim siedzeniu szczupłe nogi pani Garp. Trudno sobie wy obrazić, żeby można by ło wozić w ten sposób kogokolwiek poza najbardziej zaży ły mi przy jaciółmi. Margie znała ich oby czaje lepiej, niż mogła zrozumieć własne; chodziła na długie spacery, próbując zapomnieć Michaela Miltona i zapoznać się dokładnie z otoczeniem domu Helen. Wkrótce zapoznała się również dokładnie ze zwy czajami jej męża, ponieważ by ły one znacznie bardziej stałe niż czy jekolwiek inne: rano dreptał po mieszkaniu z pokoju do pokoju; by ć może nie pracował. To pasowało do wy obrażeń Margie o ty powy m rogaczu: niepracujący mężczy zna. Około południa wy biegał z domu w sportowej odzieży ; po kilku milach wracał i czy tał pocztę, która zwy kle przy chodziła pod jego nieobecność. A potem znów zaczy nał dreptać po domu; w drodze pod pry sznic rozbierał się po kawałku, po czy m ubierał nieśpiesznie. Jedno ty lko nie pasowało do jej wizerunku rogacza: Garp miał wspaniałe ciało. I dlaczego spędzał ty le czasu w kuchni? Zastanawiała się, czy nie jest przy padkiem bezrobotny m kucharzem. A potem wracały dzieci i to zupełnie łamało młode, wrażliwe serduszko Margie. Wy glądał tak sy mpaty cznie, kiedy się bawił z malcami, co z kolei pasowało do jej wy obrażeń o ty m, jaki powinien by ć rogacz – rogacz oddaje się niewinny m igraszkom z dziećmi, podczas kiedy jego żonę „dmucha” inny. „Dmuchanie” również by ło słowem uży wany m przez zapaśników z otoczenia Garpa, nawet w dawny ch czasach Steer ing. Zawsze który ś się przechwalał, jak to dmuchał wilgotnego rozdziawionego bobra. Kiedy więc pewnego dnia Garp wy skoczy ł z domu ubrany po sportowemu, Margie odczekała ty le ty lko, żeby zdąży ł się oddalić; podeszła wtedy do ganku z perfumowany m liścikiem, który zamierzała wrzucić do skrzy nki. Wszy stko obmy śliła bardzo starannie: miał przeczy tać liścik i jeszcze zdąży ć (oby !) ochłonąć przed powrotem dzieci. Wy obrażała sobie, że tak się przy jmuje podobne wiadomości: nagle! Potem jakiś okres na ochłonięcie i można się spotkać z dziećmi. I tu by ła druga sprawa, w której Margie okazała naiwność. Samo sformułowanie liściku sprawiło jej trudność. Margie nie by ła biegła w piśmie. Nie perfumowała go też specjalnie, po prostu każdy najmniejszy skrawek papieru znajdujący się w posiadaniu Margie Tallworth by ł perfumowany ; gdy by się zastanowiła, doszłaby do wniosku, że perfumowany liścik nie jest w ty ch okolicznościach na miejscu, ale by ła to jedna z ty ch rzeczy, w który ch wy rażała się jej naiwność. Nawet jej szkolne wy pracowania by ły perfumowane; kiedy Helen przeczy tała jej pierwszą pracę z literatury porównawczej, wzdry gnęła się od samego zapachu. Liścik Margie do Garpa brzmiał: „Pana żona jest zaangażowana z Michaelem Miltonem”. Margie Tallworth miała wy rosnąć na osobę mówiącą „odszedł” zamiast „umarł”. Słowa „zaangażowana” w stosunku do Helen uży ła z delikatności. Stała więc niepewnie na ganku Garpów z pachnący m listem w ręku, kiedy zaczęło padać. Nic nie by ło w stanie przerwać Garpowi biegu tak gwałtownie jak deszcz. Wściekał się, kiedy
przemoczy ł sobie buty sportowe. Mógł biegać w mróz, mógł biegać w śnieg, ale kiedy zaczy nało padać, klnąc, wracał do domu i gotował przez godzinę w kwaśny m humorze. Potem wkładał poncho i jechał autobusem do hali sportowej, tak żeby zdąży ć na trening zapaśników. Po drodze odbierał Walta z przedszkola i brał go ze sobą na salę gimnasty czną; stamtąd dzwonił do domu, żeby sprawdzić, czy Duncan wrócił ze szkoły. Czasem instruował go w sprawach kulinarny ch, jeśli coś się akurat gotowało, ale najczęściej ostrzegał go ty lko co do jazdy rowerem i przepy ty wał o numery telefonów różny ch służb: czy Duncan wie, pod jaki numer zadzwonić w razie pożaru, wy buchu, włamania z bronią w ręku, zbrodni na ulicy ? Potem trenował, a po treningu szli z Waltem pod pry sznic; w czasie kiedy ponownie dzwonił do domu, by ła już zwy kle Helen, która po nich przy jeżdżała. A więc Garp nie lubił deszczu i chociaż lubił zapasy, deszcz komplikował jego proste plany. Margie nie by ła zatem przy gotowana na to, że nagle pojawi się za nią na ganku, wściekły i zdy szany. – Aaach! – krzy knęła; ścisnęła w ręce swój perfumowany liścik tak mocno, jakby to by ła arteria główna jakiegoś zwierzęcia, a ona chciała zatamować krwotok. – Halo – odezwał się Garp. Wy glądała według niego na baby -sitter. Już od jakiegoś czasu nauczy ł się je omijać. Uśmiechnął się do niej z czy stej ciekawości – nic więcej. – Aaa – powiedziała Margie Tallworth; zatkało ją. Garp spojrzał na zgnieciony list w jej ręku. Zamknęła oczy i wy ciągnęła w jego stronę rękę, jakby wkładała ją w ogień. O ile w pierwszej chwili wziął ją za jedną ze studentek Helen, która ma jakąś sprawę, o ty le teraz zupełnie co innego przy szło mu do głowy. Widział, że dziewczy na nie może mówić, i dostrzegł straszliwe zmieszanie, z jakim wręczała mu list. Doświadczenia Garpa doty czące niemy ch kobiet, które wręczały z zakłopotaniem karteczki, ograniczały się do jamesjanek – stłumił więc w sobie gwałtowną falę gniewu, jaki go ogarnął na my śl o ty m, że to następna obleśna jamesjanka pragnie mu się przedstawić. Czy może przy szła się nad nim poznęcać – nad samotnikiem, sy nem niezwy kłej Jenny Fields? „Hej, jestem Margie. Jestem jamesjanką – brzmiałby jej idioty czny tekst. – Czy wiesz, kto to jest jamesjanka?”. Mało brakuje, pomy ślał Garp, żeby się zorganizowały jak ci religijni debile, którzy podkładają ludziom pod drzwi swoje idioty czne broszurki o Jezusie. Z obrzy dzeniem pomy ślał o ty m, że ten ruch ogarnia już dziewczęta tak młode jak ta: jest za młoda, żeby wiedzieć, czy języ k będzie jej w ży ciu potrzebny, czy nie. Pokręcił głową i gestem ręki oddalił list. – Tak, wiem, wiem – powiedział. – I co z tego? Na to biedna Margie Tallworth nie by ła przy gotowana. Przy szła, niby anioł zemsty, wy pełnić straszliwą misję – cóż za potworny by ł to dla niej ciężar! – przy nosząc złe wieści, które jakoś trzeba mu by ło przekazać, a on już wiedział! I co więcej, nic go to nawet nie obchodziło. Przy ciskała list oburącz do swoich ładny ch, drżący ch piersiątek tak mocno, że niemal wy cisnęła z niego – czy może z siebie – jeszcze trochę perfum. Fala jej młodzieńczego zapachu ogarnęła Garpa, który stał, wpatrując się w nią. – No więc co z tego, powiedziałem. Czy oczekujesz po mnie szacunku dla kogoś, kto sam sobie obcina języ k? Margie wy dusiła z siebie jedno słowo: – Co? – By ła już teraz przerażona. Teraz zrozumiała, dlaczego ten biedny bezrobotny człowiek
cały dzień drepcze po domu: jest wariatem. Garp usły szał słowo wy raźnie; nie by ło to zdławione „Aaagh” ani nawet krótkie „Aaa” – dźwięki charaktery sty czne dla amputowanego języ ka – ty lko pełne słowo. – Co? – spy tał. – Co? – powtórzy ła Margie. Garp spojrzał na list, który do siebie przy ciskała. – Możesz mówić? – Oczy wiście – wy chry piała. – A to co takiego? – Wskazał na list. Ale teraz już Margie bała się nie na żarty : zwariowany rogacz. Bóg jeden wie, co takiemu może strzelić do głowy. Może zamordować dzieci albo ją; robił wrażenie tak silnego, że mógłby jedną ręką zamordować nawet Michaela Miltona. A każdy mężczy zna wy gląda groźnie, kiedy tak przepy tuje. Margie wy cofała się poza ganek. – Czekaj! – krzy knął Garp. – Czy ten list to do mnie? Co to takiego? Czy to coś dla Helen? Kto ty jesteś? Margie Tallworth pokręciła głową. – To pomy łka – wy szeptała i kiedy wy konała zwrot, żeby rzucić się do ucieczki, wpadła na przemoczonego listonosza, któremu wy trąciła torbę, wy sy pując z niej wszy stko, a następnie z powrotem na Garpa. Przy pomniała ty m Garpowi Dunę, stetry czałego niedźwiedzia, który zrzucił w Wiedniu listonosza ze schodów. Ale Margie Tallworth po prostu ty lko przewróciła się na podłogę ganku, drąc sobie pończochy i zdzierając skórę z kolana. Listonosz, który uznał, że przy szedł nie w porę, szukał właśnie wśród rozsy pany ch listów poczty Garpa, ale Garpa interesował już ty lko list, który mu przy niosła płacząca dziewczy na. – Co to jest takiego? – spy tał łagodnie; chciał ją podnieść, ale ona nie ruszała się z miejsca; nie przestawała szlochać. – Przepraszam – powiedziała. Straciła całą odwagę; o minutę za długo by ła tu z Garpem i teraz, kiedy poczuła do niego sy mpatię, nie mogła sobie wy obrazić, że mu wręcza tę wiadomość. – Z ty m kolanem nie jest tak źle – orzekł Garp – ale może by je przemy ć. – Wszedł do domu po jakiś środek dezy nfekcy jny i bandaże, ale Margie skorzy stała z okazji i odeszła, kulejąc. Nie śmiałaby mu spojrzeć w oczy, przy nosząc takie wieści, ale zarazem nie mogła mu ich oszczędzić. Zostawiła list. Listonosz patrzy ł, jak kuśty ka boczną uliczką na róg, gdzie by ł przy stanek autobusowy ; przez moment zastanawiał się, co się u ty ch Garpów dzieje. Dostawali też więcej listów niż inne rodziny. By ły to w większości odpowiedzi biednego Johna Wolfa na listy, który mi zasy py wał go Garp, a poza ty m egzemplarze książek do recenzowania. Trafiały do Helen, która je przy najmniej czy tała. By ły pisma dla Helen; Garpowi wy dawało się, że jest ich strasznie dużo. I dwa pisma prenumerowane przez Garpa: „Smakosz” i „Wiadomości Zapaśnika Amatora”. No i oczy wiście rachunki. I dość częste listy od Jenny ; to jedy ne, co ostatnio pisy wała. I od czasu do czasu krótki, uroczy list od Erniego Holma. Czasami pisy wał do nich obojga Harry Fletcher i Alice – ty lko do Garpa – z niezwy kłą potoczy stością, dosłownie o niczy m.
A teraz wśród normalnej poczty by ł jeszcze liścik pachnący perfumami i mokry od łez. Garp odłoży ł butelkę ze środkiem dezy nfekcy jny m i bandaże; nie zawracał sobie więcej głowy dziewczy ną. Wziął do ręki zmięty list, domy ślając się mniej więcej, o co chodzi. Zastanawiał się, dlaczego nie pomy ślał o ty m wcześniej, skoro tak wiele na to wskazy wało; teraz, kiedy już mu to przy szło do głowy, zdał sobie sprawę, że właściwie my ślał już o ty m, ale pewnie nie całkiem świadomie. Wolno, ostrożnie rozprostowy wany list szeleścił jesiennie, chociaż dokoła Garpa panował zimny marzec, a skrzy wdzona ziemia dopiero rozmarzała, zamieniając się w błoto. Mały liścik trzeszczał jak kości, kiedy go Garp otwierał. Wraz z ulatujący m zapachem perfum uderzy ło w niego krótkie, ostre jak szczeknięcie „co?” dziewczy ny. Wiedział co; nie wiedział ty lko z kim – nie znał tego nazwiska, które pewnego ranka chodziło mu po głowie, a potem uciekło. W liście naturalnie znalazł nazwisko: Michael Milton. Brzmieniem przy pominało Garpowi jakiś nowy specjalny gatunek lodów z lodziarni, do której zabierał chłopców. Piramida Porzeczkowa, Czekoladowa Czara, Mała Mokka i Michael Milton. Obrzy dliwe nazwisko – Garp czuł niesmak – wdeptał więc pachnący zjadliwie list w otwór kanału ściekowego, podarł i strzępy wepchnął przez kratkę. Następnie wszedł do domu i zaczął w kółko odczy ty wać to nazwisko w książce telefonicznej. Wy dało mu się teraz, że Helen jest od dłuższego czasu „zaangażowana”; odniósł wrażenie, że i on wie już o ty m od dawna. Ale co za nazwisko! Michael Milton! Garp sklasy fikował go w rozmowie z Helen na przy jęciu, na który m przedstawiono mu Michaela Miltona. Powiedział, że to „my dłek”; omawiali wtedy jego wąsy. Michael Milton! Garp odczy ty wał to nazwisko ty le razy, że kiedy Duncan wrócił ze szkoły, on w dalszy m ciągu ślęczał nad książką telefoniczną; chłopak uznał, że ojciec znów poszukuje swoich zmy ślony ch ludzi. – Nie odebrałeś jeszcze Walta? – spy tał. Garp zupełnie zapomniał. Walt jest zaziębiony, pomy ślał. W tej sy tuacji ty m bardziej nie powinien na mnie czekać. – Chodź, razem po niego pójdziemy – powiedział. Ku zdumieniu Duncana, wy rzucił książkę telefoniczną do pojemnika na śmieci. Po czy m poszli na przy stanek autobusowy. Garp by ł w dalszy m ciągu ubrany jak do biegania i w dalszy m ciągu padało; Duncanowi to też wy dało się dziwne, ale nie powiedział ani słowa. – Tata, strzeliłem dzisiaj dwa gole. – Z jakichś względów u Duncana w szkole nie grało się w nic innego poza piłką nożną; przez całą jesień, zimę i wiosnę – ty lko nożna. Szkoła by ła mała, ale istniało jeszcze inne uzasadnienie dla całej tej piłki nożnej; Garp zapomniał jakie. Tak czy siak, nigdy mu się ono nie podobało. – Dwa gole – powtórzy ł Duncan. – To wspaniale – powiedział Garp. – Jeden to by ła główka. – Twoja? – spy tał Garp. – To wspaniale. – Ralph mi idealnie podał. – Ja i tak uważam, że to wspaniale – rzekł Garp. – Brawo dla Ralpha. – Objął Duncana ramieniem, ale wiedział, że Duncan by łby zakłopotany, gdy by usiłował go pocałować. To Walt pozwala mi się całować, pomy ślał. A potem pomy ślał o całowaniu Helen i mało nie wpadł pod autobus. – Tata! – krzy knął Duncan, a w autobusie spy tał ojca: – Dobrze się czujesz?
– Jasne – odparł Garp. – My ślałem, że będziesz na sali zapaśniczej – powiedział Duncan. – Przecież pada. Z przedszkola Walta by ł dobry widok na drugą stronę rzeki i Garp usiłował zlokalizować adres Michaela Miltona, który zapamiętał z książki telefonicznej. – Gdzie by łeś? – jęczał Walt. Kasłał, lało mu się z nosa; miał wy pieki. By ł przy zwy czajony, że zawsze, kiedy padało, chodzili trenować zapasy. – Dlaczego wszy scy razem nie pójdziemy do sali zapaśniczej, skoro już jesteśmy w śródmieściu? – zapy tał Duncan; stawał się coraz bardziej logiczny, ale Garp powiedział, że nie, dziś nie ma ochoty na zapasy. – Dlaczego? – chciał wiedzieć Duncan. – Bo jest ubrany do biegania, głupku – wy jaśnił mu Walt. – Zamknij się, Walt! – warknął Duncan. Właściwie cały czas poszturchiwali się w autobusie, dopóki Garp im nie kazał przestać. Walt jest chory, tłumaczy ł im, i jak się będą bili, to mu się pogorszy. – Wcale nie jestem chory – stawiał się Walt. – Owszem, jesteś – powiedział Garp. – Owszem, jesteś – drażnił się z nim Duncan. – Spokój, Duncan – skarcił go Garp. – Rany, ale masz humorek. – Garp miał ochotę pocałować Duncana; chciał go uspokoić, że wcale nie jest w takim zły m humorze, ale wiedział, że całowanie go krępuje, więc zamiast niego pocałował Walta. – Tata – powiedział z wy rzutem Walt – cały jesteś mokry i spocony. – Bo jest ubrany do biegania, głupku – odgry zł się Duncan. – On na mnie mówi głupek – poskarży ł się Garpowi Walt. – Sły szałem. – Ja wcale nie jestem głupek. – Owszem, jesteś – powiedział Duncan. – Macie się obaj w tej chwili uspokoić – polecił im Garp. – Tata jest w fajny m humorku, no nie, Walt? – zwrócił się Duncan do brata. – Aha. Zdecy dowali, że zamiast się kłócić między sobą, podroczą się z ojcem, aż do chwili kiedy autobus zatrzy mał się o kilka przecznic od domu w gęstniejący m deszczu. Wszy scy trzej by li kompletnie przemoczeni i mieli jeszcze kawałek drogi, kiedy jadący z nadmierną szy bkością samochód zwolnił nagle na ich widok. Po chwili szamotania okno zostało opuszczone i w zaparkowany m wnętrzu Garp dostrzegł znużoną bły szczącą twarz pani Ralph. Uśmiechnęła się do nich. – Widziałeś może Ralpha? – zwróciła się do Duncana. – Nie – odparł Duncan. – Ten głupi debil włóczy się gdzieś po deszczu – powiedziała. – Tak samo jak i pan zresztą – dodała słodko pod adresem Garpa; uśmiechała się w dalszy m ciągu i Garp usiłował odwzajemnić ten uśmiech, ale zupełnie nie wiedział, co powiedzieć. Musiał niezby t dobrze panować nad swoim wy razem twarzy – w przeciwny m razie pani Ralph nie pominęłaby okazji, żeby się z nim poprzekomarzać w deszczu. Zamiast tego spojrzała, wstrząśnięta nagle niesamowity m uśmiechem Garpa; zakręciła okno.
– Do zobaczenia! – zawołała i odjechała. Powoli. – Do zobaczenia! – wy mamrotał Garp; podziwiał tę kobietę, ale pomy ślał, że i ten koszmar w końcu przeminie: że rzeczy wiście zobaczy panią Ralph. Po przy jściu do domu zrobił Waltowi gorącą kąpiel – często korzy stał z tego pretekstu, żeby samemu wśliznąć się do wanny i tam potrenować z malcem zapasy ; z Duncanem już się nie mieścił w wannie. – Co jest dziś na kolację? – zawołał na górę Duncan. Garp uprzy tomnił sobie, że zupełnie zapomniał o kolacji. – Zapomniałem o kolacji! – krzy knął. – Ty zapomniałeś? – zdziwił się Walt, ale Garp przewrócił go w wodzie i zaczął łaskotać, a Walt, broniąc się, zapomniał o jedzeniu. – Ty zapomniałeś o kolacji?! – wrzasnął z dołu Duncan. Garp zdecy dował, że nie wy jdzie z wanny. Cały czas dolewał gorącej wody ; uważał, że parówka dobrze zrobi Waltowi na płuca. Będzie tak długo trzy mał dzieciaka w kąpieli, jak długo małemu nie znudzi się zabawa. Kiedy przy szła Helen, w dalszy m ciągu siedzieli w wodzie. – Tata zapomniał o kolacji – zameldował jej naty chmiast Duncan. – Zapomniał o kolacji? – Zupełnie zapomniał. – A gdzie on jest? – spy tała Helen. – Kąpie się razem z Waltem – wy jaśnił Duncan. – Cały mi godzinami. – O Boże! – jęknęła Helen. – Może się potopili. – Pewnie by łaby ś zachwy cona! – wrzasnął Garp z łazienki. Duncan wy buchnął śmiechem. – Jest w kijowy m humorze – poinformował matkę. – Widzę. – Helen łagodnie położy ła sy nowi rękę na ramieniu, uważając jednak, żeby nie dać mu odczuć, że szuka w nim oparcia. Nagle wy dało jej się, że traci równowagę. Stojąc niepewnie u stóp schodów, zawołała do Garpa: – Miałeś dziś zły dzień?! Ale Garp dał nurka pod wodę. By ł to akt samokontroli: czuł do niej w tej chwili wielką nienawiść, a nie chciał, żeby Walt to zobaczy ł czy usły szał. Ponieważ nie by ło odpowiedzi, Helen mocniej ścisnęła ramię Duncana. Ty lko nie przy dzieciach, pomy ślała. Znalazła się w zupełnie nowej dla siebie sy tuacji – w pozy cji defensy wnej i konfliktowej w stosunku do Garpa – i napawało ją to lękiem. – Czy mam przy jść? – zawołała. W dalszy m ciągu nie by ło odpowiedzi; Garp potrafił na długo wstrzy mać oddech. Walt odkrzy knął: – Tata jest pod wodą! – Tata jest niesamowity – oświadczy ł Duncan. Garp wy stawił głowę, żeby zaczerpnąć tchu, właśnie w momencie, kiedy Walt wrzasnął po raz drugi: – Tata wstrzy muje oddech! Mam nadzieję, pomy ślała Helen. Nie wiedziała, co robić, nie by ła w stanie się ruszy ć. Po chwili Garp szepnął do Walta:
– Powiedz jej, że ja w dalszy m ciągu jestem pod wodą. Dobra? Walt musiał uznać, że to wspaniały dowcip, bo zawołał do Helen: – Tata jest w dalszy m ciągu pod wodą! – Rany – powiedział Duncan. – Musimy mu zmierzy ć czas. To chy ba będzie rekord. Ale Helen ogarnęła panika. Duncan wy sunął się spod jej ręki i ruszy ł na górę, żeby by ć świadkiem tego rekordu we wstrzy my waniu oddechu, i Helen poczuła, że nogi się pod nią uginają. – Jest w dalszy m ciągu pod wodą! – powtórzy ł Walt, mimo że Garp wy cierał go już ręcznikiem i nawet zaczął spuszczać wodę z wanny ; stali razem nago na macie przed duży m lustrem. Kiedy Duncan wszedł do łazienki, Garp położy ł palec na ustach. – Teraz powiedzcie to razem – wy szeptał. – Jak policzę do trzech: „On jest w dalszy m ciągu...!”. No, raz, dwa, trzy. – On jest w dalszy m ciągu pod wodą! – ry knęli Duncan i Walt razem i Helen wy dało się, że to jej mają pęknąć płuca. Miała wrażenie, że sły szy swój krzy k, ale nie wy dała żadnego dźwięku, pognała więc na górę, my śląc po drodze, że to ty lko jej mąż mógł wy koncy pować podobną intry gę, żeby jej odpłacić: utopić się na oczach dzieci, pozostawiając ją wobec konieczności wy jaśnienia im, dlaczego to zrobił. Wbiegła z płaczem do łazienki, wprawiając Walta i Duncana w takie zdumienie, że musiała się naty chmiast opanować – żeby ich nie przerazić. Garp stał nago przy lustrze, wy cierając sobie powoli skórę między palcami nóg i obserwując ją w sposób, w jaki – pamiętała – Ernie Holm uczy ł swoich zapaśników wy patry wać dogodnego momentu do ataku. – Spóźniłaś się. Ja już nie ży ję. Ale to mimo wszy stko wzruszające i trochę dziwne, że jednak ci zależy. – Pogadamy o ty m później, zgoda? – powiedziała z nadzieją i uśmiechem, jakby to by ł dobry kawał. – Ale cię oszukaliśmy – Walt szturchnął Helen w wy stającą kość biodrową. – Rany, jakby śmy tobie zrobili taki numer – zwrócił się Duncan do ojca – ale by ś by ł na nas wkurzony ! – Dzieci nic nie jadły – powiedziała Helen. – Nikt nic nie jadł – odparł Garp. – Chy ba że ty. – Ja mogę poczekać. – Ja też – zapewnił ją Garp. – Zrobię coś dzieciom – zaofiarowała się Helen, wy py chając Walta z łazienki. – Na pewno są jakieś jajka i płatki. – Na kolację? – zdziwił się Duncan. – O, to będzie chy ba jakaś wy stawna kolacja. – Po prostu zapomniałem, Duncan – tłumaczy ł się Garp. – Ja chcę grzankę – zażądał Walt. – Możesz dostać i grzankę – zapewniła go Helen. – Czy jesteś pewna, że dasz sobie z ty m radę? – zapy tał Garp. Helen skwitowała to po prostu uśmiechem. – Rany, nawet ja by m sobie poradził z grzankami – rzekł Duncan. – A z płatkami to chy ba i Walt.
– Ale jajka są podstępne. – Helen próbowała się roześmiać. Garp w dalszy m ciągu wy cierał sobie skórę między palcami. Kiedy dzieci wy szły już z łazienki, Helen wsadziła głowę i powiedziała: – Przepraszam i bardzo cię kocham. – Ale Garp nie podniósł nawet oczu i dalej manipulował metody cznie ręcznikiem. – Nie chciałam ci w żadny m razie zrobić przy krości – dodała. – W jaki sposób się dowiedziałeś? Ani na chwilę nie przestałam o tobie my śleć. Czy to ta dziewczy na? – spy tała szeptem, ale Garp by ł całkowicie zajęty swoimi palcami. Kiedy już przy gotowała jedzenie dla dzieci (jakby to by ły psy albo koty, pomy ślała później), wróciła do niego na górę. Zastała go w dalszy m ciągu przed lustrem, siedział nago na brzegu wanny. – On nie my ślał nic złego. Nigdy niczego ci nie zabrał – powiedziała. – I wszy stko już jest skończone. Naprawdę. – Od kiedy ? – Od teraz – odparła. – Muszę mu ty lko o ty m powiedzieć. – Nie mów mu. Niech sam się domy śli. – Nie mogę tego zrobić. – W moim jajku jest skorupka! – wrzasnął z dołu Walt. – A moja grzanka jest przy palona! – dodał Duncan. Spiskowali wspólnie, żeby odwrócić uwagę rodziców od siebie nawzajem, obojętne, czy robili to świadomie, czy nie. Dzieci, pomy ślał Garp, mają jakiś szczególny insty nkt, jeśli chodzi o rozdzielanie rodziców akurat wtedy, kiedy powinni by ć rozdzieleni. – Zjedz ją! – zawołała Helen. – Nie jest taka zła. Próbowała dotknąć Garpa, ale prześliznął się obok niej, wy mknął z łazienki i zaczął się ubierać. – Zjedzcie, to was zabiorę do kina! – zawołał do dzieci. – Po co to robisz? – spy tała Helen. – Nie mam zamiaru tu z tobą siedzieć. Wy chodzimy. A ty zadzwoń do tego głupiego my dłka i powiedz mu do widzenia. – Ale on będzie się chciał ze mną zobaczy ć – powiedziała Helen głucho. Perspekty wa zerwania teraz, kiedy Garp dowiedział się o wszy stkim, podziałała na nią jak nowokaina. O ile na początku bardzo ją obchodziło, do jakiego stopnia zrobiła Garpowi przy krość, o ty le teraz jej uczucia dla niego powoli tępiały i Helen znów zaczęła my śleć o sobie. – Niech się zagry zie. Powiedz mu, że się z nim nie zobaczy sz. Żadny ch pożegnalny ch sztosów, Helen. Po prostu powiedz mu do widzenia. Przez telefon. – Kto mówi o „pożegnalny ch sztosach”? – Załatw to przez telefon – nalegał Garp. – Ja zabieram dzieci z domu. Idziemy na film. I proszę cię, żeby ś to załatwiła do naszego powrotu. Więcej się z nim nie zobaczy sz. – Nie zobaczę się, obiecuję ci. Ale powinnam. Ty lko raz – żeby mu to powiedzieć. – Przy puszczam, że uważasz, że załatwiłaś to wszy stko bardzo przy zwoicie – powiedział Garp. Helen dokładnie właśnie tak uważała; nie odezwała się słowem. Uważała, że pozwalając sobie, ani na chwilę nie straciła z oczu Garpa i dzieci; uważała, że ma moralne prawo rozegrać teraz tę sprawę po swojemu. – Powinniśmy porozmawiać o ty m później. Kiedy nabierzemy do tego dy stansu.
Garp uderzy łby ją z pewnością, gdy by w ty m momencie nie wpadły do pokoju dzieci. – Raz, dwa, trzy ! – wy liczy ł Duncan Waltowi. – Płatki są stęchłe! – wy recy towali chórem. – Spokój, chłopcy ! – powiedziała Helen. – Mamy z tatą małe nieporozumienie. Bardzo was proszę, idźcie na dół. Malcy gapili się na nią bez słowa. – Proszę was. – Garp odwrócił się do nich ty łem, żeby nie zobaczy li, że płacze, ale Duncan i tak się zorientował, no i oczy wiście zorientowała się Helen. Walt najprawdopodobniej nie złapał, o co chodzi. – Nieporozumienie? – spy tał. – Chodź. – Duncan wziął go za rękę i wy prowadził z sy pialni. – Chodź, Walt, bo nie pójdziemy do kina. – Ja chcę do kina! – zaczął krzy czeć mały. Ku swojemu przerażeniu, Garp zorientował się, w jakich okolicznościach chłopcy wy chodzili z pokoju: kiedy Duncan sprowadzał Walta po schodach, malec cały czas oglądał się za siebie i machał ręką, ale Duncan ciągnął go na siłę. Zniknęli na dole w schronie przeciwbombowy m. Garp ukry ł twarz w ubraniu i płakał. Kiedy Helen go dotknęła, powiedział: – Nie doty kaj mnie. – Płakał dalej. Helen zamknęła drzwi sy pialni. – Daj spokój – prosiła go. – On nie jest tego wart. To nie by ło nic ważnego. Po prostu by ło mi z nim przy jemnie – próbowała mu tłumaczy ć, ale Garp pokręcił ty lko gwałtownie głową i rzucił w nią gatkami. W dalszy m ciągu by ł jedy nie do połowy ubrany – sy tuacja, stwierdziła Helen, chy ba najbardziej kompromitująca dla mężczy zny. Do połowy ubrana kobieta ma w sobie jakąś siłę: mężczy zna nie jest ani tak przy stojny, jak wtedy kiedy jest nagi, ani tak bezpieczny, jak wtedy kiedy jest ubrany. – Proszę cię, ubierz się – szepnęła, wręczając mu kalesony. Garp wziął je, wciągnął i płakał dalej. – Zrobię dokładnie to, co chcesz – zapewniła go. – Nie zobaczy sz się z nim więcej? – Nie, ani razu – obiecała. – Nigdy w ży ciu. – Walt jest zaziębiony. Nie powinien właściwie wy chodzić z domu, ale w kinie nic mu się nie stanie. A zresztą nie wrócimy późno – dodał. – Idź zobacz, czy jest dostatecznie ciepło ubrany. – Poszła. Otworzy ł górną szufladę z jej bielizną; wy ciągnął szufladę i zagłębił twarz w cudownej pachnącej jedwabistości – jak niedźwiedź trzy mający w łapach wielkie, pełne żarcia kory to, zatracił się w niej całkowicie. Kiedy Helen wróciła do sy pialni, poczuła się tak, jakby go złapała na masturbacji. Zawsty dzony, z rozmachem spuścił szufladę i połamał ją na kolanie; bielizna Helen fruwała wszędzie dokoła. Uniósł roztrzaskaną szufladę nad głowę i grzmotnął nią o brzeg komody, jak gdy by łamał kręgosłup jakiemuś zwierzęciu. Helen wy biegła z pokoju, a Garp dokończy ł ubierania. Zobaczy ł zupełnie nieźle zjedzoną kolację Duncana na talerzu Duncana; zobaczy ł niezjedzoną kolację Walta na talerzu Walta i w różny ch miejscach na stole i podłodze. – Jak nie będziesz jadł, Walt, to wy rośniesz na my dłka.
– Ja nie wy rosnę na nic – zaprotestował Walt. Wprawiło to Garpa w takie przerażenie, że odwrócił się gwałtownie do malca, aż go przestraszy ł. – Żeby ś nigdy czegoś podobnego nie mówił. – Ale ja nie chcę urosnąć – bronił się Walt. – Rozumiem – Garp zmiękł. – Chciałby ś zawsze by ć dzieckiem? – Aha. – Walt jest niesamowity – oświadczy ł Duncan. – Wcale nie jestem! – krzy knął Walt. – Owszem, jesteś. – Idźcie do samochodu – polecił im Garp – i przestańcie się kłócić. – To wy ście się kłócili – powiedział Duncan, ostrożnie; nikt na to nie zareagował i Duncan wy ciągnął Walta z kuchni. – Chodź. – Ja chcę do kina! – upierał się Walt. Wy szli. Garp powiedział do Helen: – Ale żeby ś się nie waży ła go tu przy prowadzać. Jeśli go wpuścisz do domu, nie wy jdzie stąd ży wy. I ty masz nie wy chodzić. Pod żadny m pozorem. Proszę cię – dodał i musiał się odwrócić. – Kochanie – rzekła Helen. – Taki krety n! – wy mamrotał Garp. – Przecież to nie mógł by ć nikt taki jak ty, czy tego nie rozumiesz? To mógł by ć jedy nie ktoś zupełnie do ciebie niepodobny. Garp pomy ślał o baby -sitters, o Alice Fletcher i o swoim niewy tłumaczalny m pociągu do pani Ralph – oczy wiście wiedział, co Helen ma na my śli; wy szedł. By ło już ciemno i padało; niewy kluczone, że deszcz zamarznie. Błoto na podjeździe, jeszcze mokre, zdąży ło stwardnieć. Zawrócił, a następnie, z przy zwy czajenia, wy prowadził samochód na najwy ższy punkt podjazdu i wy łączy ł silnik i światła. Volvo potoczy ło się w dół, ale Garp znał krzy wiznę podjazdu na pamięć. Dzieci by ły podniecone odgłosem, jaki w gęstniejącej ciemności wy dawał żwir i śliskie błocko, i kiedy Garp odpuścił na samy m dole sprzęgło, i zapalił światło, obaj chłopcy – i Duncan, i Walt – wy dawali okrzy ki radości. – Na jaki film idziemy ? – zapy tał Duncan. – Na jaki chcecie – odparł Garp. Pojechali do śródmieścia, żeby obejrzeć plakaty. W samochodzie by ło zimno i wilgotno i Walt kasłał; przednia szy ba bez przerwy zachodziła mgłą, więc nie mogli się zorientować, co grają w kinach. Walt i Duncan kłócili się cały czas, który z nich ma stać w przerwie między ty lny mi siedzeniami; z jakichś względów chłopcy uważali to miejsce za najlepsze i zawsze toczy li boje o to, który będzie tam stał czy klęczał, spy chając tego drugiego i trącając Garpa w łokieć, ilekroć uży wał dźwigni biegów. – Wy noście się stamtąd obaj – polecił im Garp. – To jest jedy ne miejsce, z którego coś widać – powiedział Duncan. – Ja jestem jedy ną osobą, która potrzebuje coś widzieć. A ten odmrażacz jest całkowicie do kitu, więc i tak nikt nic nie widzi przez przednią szy bę. – Dlaczego nie napiszesz do firmy Volvo? – zapy tał Duncan. Garp usiłował wy obrazić sobie list do Szwecji na temat niedoskonałości sy stemu rozmrażania
szy by, ale nie by ł w stanie poświęcić temu problemowi wiele czasu. Z ty łu Duncan ukląkł na nodze Waltowi i wy pchnął go z przerwy między siedzeniami; teraz już Walt i płakał, i kasłał. – Ja pierwszy zająłem to miejsce – powiedział Duncan. Garp energicznie zmienił bieg i koniec obnażonej dźwigni wbił mu się w rękę. – Widzisz to, Duncan? – rzekł ze złością. – Widzisz tę dźwignię biegów? Jest jak włócznia. Chcesz się na to nadziać, kiedy nagle zahamuję? – To dlaczego jej nie zreperujesz? – zapy tał Duncan. – Wy łaź stamtąd w tej chwili! – krzy knął Garp. – Ale ta dźwignia biegów jest już taka od miesięcy – powiedział Duncan. – Od ty godni, to może – odparł Garp. – Jeśli jest niebezpieczna, to powinieneś ją zreperować – upierał się Duncan. – To sprawa mamy. – A ona mówi, że twoja – odezwał się Walt. – Jak z twoim kaszlem, Walt? – zapy tał Garp. Walt zakasłał. Mokre rzężenie w jego małej piersi wy dawało się za silne jak na dziecko. – Jezu – powiedział Duncan. – Ładne rzeczy, Walt – rzekł Garp. – To nie moja wina – bronił się mały. – Oczy wiście, że nie twoja. – Owszem, jego – wtrącił się Duncan. – Walt połowę ży cia spędza w kałużach. – A właśnie że nie! – Duncan, rozejrzy j się za jakimś interesujący m filmem – polecił mu Garp. – Nic nie zobaczę, jeżeli nie uklęknę między siedzeniami – rzekł Duncan. Jeździli w kółko. Wszy stkie kina by ły w tej samej okolicy, ale musieli objechać je kilka razy, żeby wy brać film, a potem jeszcze kilka, żeby znaleźć miejsce do zaparkowania. Dzieci uparły się przy jedny m kinie, do którego by ła kolejka, wy chodząca spod markizy aż na ulicę, na której zacinał marznący deszcz. Garp zarzucił Waltowi na głowę swoją kurtkę: mały przy pominał nędznie ubranego żebraka, przemoczonego karła, który wy korzy stuje brzy dką pogodę, żeby wzbudzić litość. Od razu wlazł w kałużę i przemoczy ł sobie nogi; Garp wziął go na ręce i przy tknął mu ucho do piersi. Jak gdy by sobie wy obrażał, że woda z butów przeciekła mu naty chmiast do mały ch płuc. – Jesteś niesamowity, tata – powiedział Duncan. Walt zauważy ł dziwny samochód, który szy bko przejechał mokrą ulicą; rozchlapując jasne kałuże, ukazał się w odbity m świetle neonów: by ł to duży ciemny samochód w kolorze zakrzepłej krwi. Po bokach miał jasne drewniane listwy, które lśniły w blasku lamp uliczny ch. Listwy wy glądały jak żebra długiego oświetlonego szkieletu jakiejś ogromnej ry by, przemy kającej się w świetle księży ca. – Popatrzcie na ten samochód! – krzy knął Walt. – To na pewno karawan – orzekł Duncan. – Nie, Duncan, to stary buick – wy jaśnił mu Garp. – Z czasów, kiedy ciebie jeszcze nie by ło na świecie. Buick, którego Duncan wziął za karawan, udawał się właśnie do domu Garpa, mimo że Helen zrobiła wszy stko, by zniechęcić do tego Michaela Miltona.
– Nie mogę się z tobą zobaczy ć – powiedziała mu przez telefon. – Po prostu. Koniec z nami, dokładnie tak jak ci mówiłam, że będzie, jak ty lko on się dowie. Nie mam zamiaru sprawiać mu już więcej przy krości. – No dobrze, a co ze mną? – spy tał Michael. – Bardzo mi przy kro – rzekła Helen. – Ale wiedziałeś. Oboje wiedzieliśmy. – Ale ja chcę się z tobą zobaczy ć – upierał się. – Może jutro? Helen wy jaśniła mu jednak, że Garp wziął dzieci do kina ty lko po to, żeby zakończy ła z nim sprawę zaraz. – Przy jeżdżam – powiedział. – Ty lko nie tutaj – zaprotestowała. – Przejedziemy się samochodem. – Ale mnie nie wolno wy chodzić z domu – broniła się Helen. – Przy jeżdżam – powtórzy ł Michael i odłoży ł słuchawkę. Spojrzała na zegarek. Wszy stko będzie w porządku, pomy ślała, jeśli ty lko zdoła się go szy bko pozby ć. Film trwa ostatecznie półtorej godziny. Zdecy dowała, że w razie czego nie wpuści go do domu. Pod żadny m pozorem. Wy patry wała świateł zbliżającego się podjazdem samochodu i kiedy buick się zatrzy mał – dokładnie przed garażem, niczy m wielki statek zakotwiczony w ciemnej przy stani – wy biegła z domu i oparła się o drzwi po stronie kierowcy, zanim Michael Milton zdąży ł je otworzy ć. Deszcz zamieniał się u jej stóp w gęstawą marznącą breję, a lodowate krople marzły po drodze, kłując ją w gołą szy ję, kiedy się schy liła, żeby porozmawiać z Michaelem przez opuszczone okno. Pocałował ją naty chmiast. Usiłowała musnąć wargami jego policzek, ale odwrócił jej twarz i na siłę wepchnął języ k do ust. Stanęła jej przed oczy ma jego banalna sy pialnia z wiszącą nad łóżkiem wielką niby plakat reprodukcją „Sindbada Żeglarza” Paula Klee. Przy puszczała, że tak właśnie Michael Milton widzi siebie: jako kolorową postać, awanturnika, wrażliwego na uroki Europy. Odsunęła się od niego i poczuła, jak zimny deszcz przenika jej bluzkę na wskroś. – Nie możemy tak po prostu przestać – powiedział żałośnie. Helen nie wiedziała, czy to, co lśniło na jego twarzy, to by ł deszcz zacinający przez otwarte okno, czy łzy. Ku jej zdumieniu, zgolił wąsy i jego górna warga przy pominała trochę wy dętą, nie w pełni rozwiniętą wargę dziecka – małą wargę Walta, która wy dawała się rozkoszna u chłopca, ale zupełnie nie odpowiadała wy obrażeniom Helen o wargach kochanka. – Co zrobiłeś z wąsami? – spy tała. – Wy dawało mi się, że ci się nie podobały – odparł. – Zrobiłem to dla ciebie. – Ależ one mi się podobały – powiedziała Helen i zady gotała w lodowaty m deszczu. – Wsiądź chociaż do samochodu. Pokręciła głową; bluzka przy lgnęła do jej zimnej skóry, a długa sztruksowa spódnica by ła ciężka jak kolczuga; wy sokie buty ślizgały się w marznący m błocku. – Nigdzie cię nie wy wiozę – obiecał. – Posiedzimy ty lko tu, w samochodzie. Nie możemy tak po prostu przestać – powtórzy ł. – Wiedzieliśmy, że będziemy musieli. Wiedzieliśmy, że to sprawa na bardzo krótko. Głowa Michaela opadła na lśniący krąg klaksonu; ale nie rozległ się żaden dźwięk, silnik
wielkiego buicka by ł wy łączony. Deszcz zaczął zamarzać na szy bach – samochód powoli pokry wał się lodem. – Proszę cię, wsiądź – jęknął Michael Milton. – Nie mam zamiaru rozstawać się z tobą tutaj – dodał ostro. – Ja się go nie boję. Nie muszę robić tego, czego on sobie ży czy. – Ale ja sobie też tego ży czę – powiedziała Helen. – Musisz odejść. – Nie mam zamiaru – upierał się. – Ja wiem o twoim mężu. Wiem o nim wszy stko. Nigdy nie rozmawiali o Garpie; Helen to sobie zastrzegła. Nie wiedziała, co Michael ma na my śli. – Jest kiepskim pisarzem – powiedział odważnie. Zrobiła zdziwioną minę; o ile wiedziała, Michael Milton nigdy nie czy tał Garpa. Kiedy ś jej powiedział, że nie czy tuje pisarzy ży jący ch. Twierdził, że ceni sobie perspekty wę, dy stans, jaki się zy skuje ty lko po wielu latach od śmierci autora. Całe szczęście, że Garp nie wiedział tego o Michaelu Miltonie, wzmogłoby to jedy nie jego pogardę dla niego. Wzmogło to też w pewny m stopniu rozczarowanie Helen w stosunku do nieszczęsnego Michaela. – Mój mąż jest bardzo dobry m pisarzem – powiedziała cicho i wstrząsnął nią tak gwałtowny dreszcz, że splecione ręce opadły jej na boki i musiała je ponownie spleść na piersi. – W każdy m razie nie należy do pisarzy znaczący ch – oświadczy ł Michael. – Tak w każdy m razie twierdzi Higgins. Musisz sobie chy ba zdawać sprawę z tego, co my ślą o twoim mężu na wy dziale. Higgins by ł szczególnie ekscentry czny m i kłopotliwy m kolegą, który potrafił by ć jednocześnie nudny i gapowaty w sposób graniczący z ospałością. Helen nie uważała, żeby jego opinię należało traktować poważnie; po prostu jak wielu jej kolegów, którzy czuli się niezby t pewnie, miał zwy czaj plotkować ze starszy mi studentami na temat inny ch pracowników dy dakty czny ch; może uważał, że w ten rozpaczliwy sposób pozy ska sobie słuchaczy. – Nie sądziłam, że na wy dziale w ogóle cokolwiek my ślą o Garpie – rzekła chłodno. – Większość nie czy ta nic współczesnego. – I to są ci, co twierdzą, że on jest kiepski – powiedział Michael Milton. Nacechowane ry walizacją i patety czne stanowisko chłopaka nie usposobiło Helen do niego dobrze; odwróciła się, żeby iść do domu. – Ja się stąd nie ruszę! – krzy knął. – Spotkam się z nim i porozmawiam o nas! I to zaraz. Nie będzie nam mówił, co mamy robić. – Ja ci mówię, co masz robić, Michael – powiedziała Helen. Opadł na klakson i zaczął płakać. Podeszła i przez okno dotknęła jego ramienia. – Posiedzę tu z tobą przez chwilkę. Ale musisz mi obiecać, że odjedziesz. Nie chcę, żeby on i moje dzieci by li świadkami tej sceny. Obiecał. – Daj mi kluczy ki – zażądała. Jego nieszczęśliwa i pełna urazy mina, że mu nie ufa – wzruszy ła Helen od nowa. Włoży ła kluczy ki do głębokiej kieszeni z klapą i obeszła samochód, żeby wsiąść od strony pasażera. Podkręcił szy bę i siedzieli, nie doty kając się nawzajem; okna zachodziły mgłą, samochód trzeszczał pod powłoką lodu. I wtedy Michael Milton załamał się zupełnie i powiedział jej, że znaczy dla niego znacznie więcej niż cała Francja – a ona oczy wiście wiedziała, czy m jest dla niego Francja. Objęła go
więc, przerażona my śląc o ty m, ile czasu minęło, czy też mija, w oblodzony m samochodzie. Nawet gdy by to nie by ł długi film, to i tak mieli jeszcze dobre pół godziny czy czterdzieści pięć minut, ale Michaelowi nawet się nie śniło odjeżdżać. Pocałowała go, mocno, łudząc się, że to pomoże, ale w odpowiedzi zaczął jedy nie pieścić jej mokre, zimne piersi. Wy dawała mu się cała tak lodowata, jak kiedy stała w marznący m deszczu, ale przy najmniej pozwoliła mu się doty kać. – Michael, kochanie – powiedziała, cały czas my śląc. – Jak możemy tak po prostu przestać? To by ło wszy stko, na co potrafił się zdoby ć. Ale Helen już przestała; teraz my ślała ty lko, co zrobić, żeby przestał i on. Zepchnęła go na miejsce kierowcy i położy ła się na długim siedzeniu, obciągając spódnicę tak, żeby przy kry ć nogi, i kładąc mu głowę na kolanach. – Proszę cię, pamiętaj – powiedziała. – Proszę cię, spróbuj. Dla mnie to by ło najprzy jemniejsze, jak mnie po prostu wiozłeś samochodem, a ja wiedziałam, dokąd jedziemy. Czy nie możesz by ć z ty m szczęśliwy ? Zachować wspomnienia i dać wreszcie spokój? Siedział szty wny za kierownicą, usiłując trzy mać na niej obie ręce, z udami napięty mi pod głową Helen, twardy m członkiem napierając na jej ucho. – Michael, proszę cię, spróbuj dać temu po prostu spokój – mówiła miękko. Trwali w tej pozie przez chwilę, wy obrażając sobie, że stary buick znów ich wiezie do jego mieszkania. Ale Michaelowi Miltonowi nie wy starczy ły wy obrażenia. Jedną ręką zabłądził ku szy i Helen, którą mocno ujął z ty łu, drugą rozpiął rozporek. – Michael! – powiedziała ostro. – Mówiłaś, że zawsze tak chciałaś – przy pomniał jej. – Ale to jest już koniec, Michael. – Nie, jeszcze nie koniec. – Członkiem muskał jej czoło, wy wijał rzęsy. Helen poznała dawnego Michaela ze spotkań u niego w mieszkaniu, Michaela, który od czasu do czasu pozwalał sobie na odrobinę wulgarności. Nie miała na to w tej chwili ochoty. Ale jeśli zacznę się opierać, pomy ślała, dojdzie do sceny. Wy starczy ło, że wy obraziła sobie Garpa biorącego w niej udział, żeby zrozumieć, że nie może dopuścić do żadnej sceny, obojętne, jakim kosztem. – Nie bądź chamem, Michael – powiedziała – nie bądź kutasem. Nie psuj wszy stkiego. – Zawsze mówiłaś, że by ś tak chciała – powtórzy ł. – Ale twierdziłaś, że to niebezpieczne. Teraz jest bezpieczne. Samochód stoi. Teraz nie będzie żadnego wy padku. Ze zdziwieniem stwierdziła nagle, że Michael ułatwia jej sy tuację. Już jej nie zależało, żeby zerwać z nim łagodnie; by ła mu wdzięczna, że wy mógł na niej siłą ustalenie skali wartości. A w tej skali na pierwszy m miejscu, jak stwierdziła z ogromną ulgą, plasował się Garp z dziećmi. Walt nie powinien wy chodzić z domu w taką pogodę, pomy ślała, wstrząsając się. A Garp by ł dla niej ważniejszy niż wszy scy razem kiepscy koledzy i starsi studenci. Michael Milton ukazał jej się z całą swoją, jak to oceniła, konieczną wulgarnością. Odessij go, pomy ślała bez ogródek biorąc go do ust, wtedy sobie pójdzie. Pomy ślała z gory czą, że mężczy zna, jak już się spuści, dość skwapliwie odstępuje od swoich żądań. A z nieliczny ch doświadczeń w mieszkaniu Michaela wiedziała również, że nie zajmie im to zby t wiele czasu. Bo czas nie by ł bez znaczenia dla jej decy zji; zostało im jeszcze ze dwadzieścia minut do końca nawet najkrótszego filmu. Nastawiła się na to, że jeszcze ty le jej zostało do zakończenia
przy krej sprawy, która mogłaby przy jąć lepszy, ale i gorszy obrót. Poczuła się nawet trochę dumna: ostatecznie dowiodła sobie, że rodzinę stawia na pierwszy m miejscu. Nawet Garp by to docenił, pomy ślała, ale kiedy ś, nie w tej chwili. By ła tak zdeterminowana, że nawet nie zauważy ła, jak Michael rozluźnił swój uścisk na jej szy i. Oby dwie ręce trzy mał teraz znów na kierownicy, jakby prowadził tę akcję. Niech sobie my śli, co chce, przeleciało jej przez głowę. Ona w każdy m razie my ślała o swojej rodzinie; przegapiła nawet moment, kiedy marznąca mżawka przeszła niemal w gradobicie; lodowe kulki stukały w wielkiego buicka niby niezliczone młoteczki, wbijające niewidzialne gwoździki. Nie zdawała sobie też sprawy, że stary samochód jęczy i trzeszczy pod swoim coraz grubszy m lodowy m grobowcem. I nie sły szała telefonu, który dzwonił w jej ciepły m domu. Zby t wiele przeszkód, na czele z pogodą, piętrzy ło się pomiędzy jej domem a miejscem, w który m leżała.
Film by ł głupi. Ty powy dla dziecięcy ch upodobań, pomy ślał Garp; ty powy dla upodobań miasta uniwersy teckiego. Ty powy dla całego kraju. Ty powy dla świata! Garp wściekał się w duszy i coraz więcej uwagi poświęcał trudnemu oddechowi Walta i gęsty m świecom w jego mały m nosku. – Uważaj, żeby ś się nie zakrztusił kukury dzą – upomniał go szeptem. – Nie zakrztuszę się – odparł Walt, nie spuszczając oczu z wielkiego ekranu. – Masz kłopoty z oddy chaniem – jęczał Garp. – Więc nie bierz naraz za dużo do buzi. Może ci wpaść do tchawicy. Widać, że zupełnie nie oddy chasz nosem. – I znów wy jął chustkę. – Dmuchnij. – Walt dmuchnął. – Fantasty czne, co? – szepnął Duncan. Garp poczuł przez chustkę, jak gorąca jest wy dzielina Walta. Mały musi mieć blisko trzy dzieści osiem stopni gorączki! – pomy ślał. Przewrócił oczy ma w stronę Duncana. – Tak, fantasty czne – rzucił. Duncan miał oczy wiście na my śli film. – Tata, powinieneś dać sobie na luz – powiedział Duncan, kiwając głową. Och, jasne, że powinien, Garp wiedział, ale nie mógł. My ślał o Walcie, o ty m, jaką ma małą, zgrabną pupkę i małe, silne nogi i jak rozkosznie pachnie jego pot, kiedy skończy bieg i ma włosy mokre za uszami. Tak idealne ciało nie powinno by ć chore, rozpamięty wał. Niechby sobie Helen wy szła z domu w taki koszmarny wieczór; trzeba jej by ło powiedzieć, żeby zadzwoniła do tego chły stka z pracy i powiedziała mu, żeby sobie włoży ł do ucha. Albo w kontakt. I włączy ł prąd! Sam powinienem zadzwonić do tego dupka, pomy ślał. Powinienem mu złoży ć wizy tę w środku nocy. Kiedy szedł między rzędami krzeseł, żeby sprawdzić, czy w hallu jest telefon, cały czas sły szał za sobą kasłanie Walta. Jeżeli się z nim do tej pory nie porozumiała – my ślał – powiem jej, żeby nie próbowała; że teraz kolej na mnie. Jego uczucie dla Helen osiągnęło punkt, w który m czuł się zdradzony, ale jednocześnie uczciwie kochany i ważny dla niej; miał za mało czasu, żeby się zastanawiać, w jakim stopniu czuje się zdradzony albo w jakim stopniu, tak naprawdę, Helen stara się o nim my śleć. By ł to newralgiczny punkt pomiędzy nienawiścią a żarliwą miłością do Helen. Poza ty m
by ł pełen zrozumienia dla jej pragnień; ostatecznie wiedział, że sam nie jest bez winy. Wy dawało mu się nawet niesprawiedliwe, że Helen, która zawsze miała takie dobre intencje, mogła tak wpaść; by ła przy zwoitą kobietą i z pewnością zasługiwała na coś lepszego. Ale kiedy stwierdził, że telefon w domu nie odpowiada, ten delikatny punkt w jego uczuciach do Helen jakoś mu umknął. Odczuwał jedy nie wściekłość i zdradę. Kurwa, my ślał. Telefon dzwonił i dzwonił. Wy szła, żeby się z nim spotkać. A może nawet robią to u nas w domu! – zadręczał się; sły szał niemal, jak mówią: „Jeden jedy ny ostatni raz”. Ten nędzny gnojek ze swoimi pretensjonalny mi opowiadaniami na temat kruchy ch związków, które rozpoczy nały się w kiepsko oświetlony ch europejskich restauracjach. (Na przy kład ktoś włoży ł nie tę rękawiczkę i moment został stracony na zawsze; by ło opowiadanie, w który m kobieta decy duje się powiedzieć „nie”, ponieważ mężczy zna ma za ciasny kołnierzy k). Jak Helen mogła czy tać te bzdury ! Jak mogła doty kać tego mięczaka! – Ale przecież nie obejrzeliśmy nawet połowy filmu – zaprotestował Duncan. – Teraz będzie pojedy nek. – Ja chcę obejrzeć pojedy nek – powiedział Walt. – A co to jest pojedy nek? – Wy chodzimy – oznajmił Garp. – Nie – sy knął Duncan. – Walt jest chory – wy mamrotał Garp. – Nie powinien tu siedzieć. – Wcale nie jestem chory – upierał się Walt. – W każdy m razie nie jest aż tak bardzo chory – powiedział Duncan. – No już, wstawajcie! – Garp musiał złapać Duncana za przód koszuli, co sprawiło, że Walt wstał pierwszy i poty kając się, wy szedł spomiędzy krzeseł. Duncan, urągając, powlókł się za nim. – Co to jest pojedy nek? – dopy ty wał się Walt. – To jest coś fajowego. Już nigdy tego nie zobaczy sz. – Uspokój się, Duncan – upomniał go Garp. – Nie bądź wstrętny. – To ty jesteś wstrętny – odgry zł się Duncan. – Tak, tata – potwierdził Walt. Volvo stało skute lodem; przednią szy bę miało zupełnie nieprzezroczy stą. Gdzieś tam w bagażniku powinny by ć jakieś skrobaczki, połamane miotełki do śniegu czy ty m podobne graty. Ale do marca przez całą zimę większość tego sprzętu musiała się już zuży ć albo po prostu dzieci wzięły go do zabawy i pogubiły. A zresztą Garp i tak nie miał zamiaru tracić czasu na czy szczenie przedniej szy by. – Przecież nic nie będziesz widział – zwrócił mu uwagę Duncan. – Mieszkam tu ty le lat – odparł Garp – że mogę nic nie widzieć. W końcu jednak musiał odkręcić okno, wy tknąć głowę na marznący deszcz i tak jechać do domu. – Zimno! – Walt dy gotał. – Zamknij okno! – Musi by ć otwarte, żeby m coś widział – odparł Garp. – My ślałem, że możesz nic nie widzieć – wtrącił się Duncan. – Jest mi strasznie zimno! – krzy knął Walt. Zakasłał demonstracy jnie. Ale to wszy stko, w pojęciu Garpa, by ła wina Helen. Ona odpowiadała za dolegliwości Walta wy nikłe z zaziębienia czy za to, że mu się pogarszało: jej wina. Że Duncan miał żal za
niewy baczalne zachowanie ojca, który złapał go za hals i podniósł z siedzenia – za to wszy stko ona jest odpowiedzialna. Ta suka z ty m swoim gnojkiem. Ale w ty m momencie w jego oczach wy stawiony ch na zimny wiatr i deszcz pojawiły się łzy i Garp pomy ślał, jak bardzo jednak kocha Helen i że już nigdy jej nie zdradzi, nigdy nie sprawi jej takiej przy krości, może jej to obiecać. W ty m samy m momencie Helen poczuła, że ma czy ste sumienie. Jej miłość do Garpa by ła bardzo wzniosła. Czuła, że Michael Milton zbliża się do spełnienia; zdradzał znane objawy – kąt nachy lenia w pasie i szczególny sposób uniesienia bioder; napięcie mięśni po wewnętrznej stronie ud, przy datny ch do mało czego więcej. Zaraz będzie koniec, pomy ślała. Nosem doty kała zimnej mosiężnej klamry jego paska, ty łem głowy uderzała w kierownicę, którą Michael trzy mał kurczowo, jakby oczekiwał, że trzy tonowy buick lada chwila wzniesie się w górę. Garp osiągnął najniższy punkt podjazdu, prowadząc z szy bkością około czterdziestu mil na godzinę. Zjechał ze wzniesienia na trzecim biegu i dodał gazu w momencie, kiedy wy jeżdżał z zagłębienia; mignęła mu oblodzona nawierzchnia, pokry ta marznącą chlapą, i przestraszy ł się na chwilę, że na krótkim zakręcie pod górę volvo może wpaść w poślizg. Nie redukował biegu, dopóki się nie upewnił, w jakim stopniu koła trzy mają się jezdni. Stwierdził, że w wy starczający m, i dopiero wtedy przełoży ł ostro zakończoną dźwignię biegów na luz; by ło to na sekundę przed wy łączeniem silnika i zgaszeniem reflektorów. Wjechali w czarną zasłonę deszczu. Mieli wrażenie, że siedzą w samolocie odry wający m się od pasa startowego; obaj chłopcy krzy knęli w podnieceniu. Garp czuł, jak przy jego łokciu cisną się do ulubionego miejsca w przerwie między siedzeniami. – Ciekawe, jak widzisz teraz? – zapy tał Duncan. – On może nic nie widzieć – odparł Walt. Piskliwa nuta w jego głosie świadczy ła o ty m, że uspokaja samego siebie. – Znam drogę na pamięć – zapewnił go Garp. – To jest zupełnie tak, jakby się by ło pod wodą! – wy krzy knął Duncan; wstrzy mał oddech. – Zupełnie jak we śnie – powiedział Walt; sięgnął po rękę brata.
XIV
ŚWIAT WEDŁUG MARKA AURELIUSZA
W ten sposób doszło do tego, że Jenny Fields znów została pielęgniarką; po ty lu latach pielęgnowania ruchu kobiecego, zawsze w swoim biały m stroju, by ła stosownie ubrana do tej roli. Na jej wniosek rodzina Garpów przeniosła się do posiadłości Fieldsów w Dog’s Head Harbor. By ło tam dużo pokojów, w który ch mogła się nimi zajmować, i kojący szum morza, z falą przy pły wu i odpły wu, która zmy wała wszy stko do czy sta. Przez całe ży cie szum morza miał się kojarzy ć Duncanowi z rekonwalescencją. Babka zdejmowała mu bandaże i regularnie przemy wała dziurę, w której kiedy ś by ło prawe oko. Ojciec i matka nie mogli znieść widoku pustego oczodołu, ale Jenny miała wprawę w zmuszaniu ran siłą wzroku do gojenia się. Również w obecności babki Duncan miał po raz pierwszy zobaczy ć swoje szklane oko. – Widzisz? – powiedziała Jenny. – Jest duże i brązowe. Nie takie ładne jak twoje lewe, ale ustawiaj się zawsze tak, żeby dziewczy ny widziały najpierw tamto. – Sama uznała, że to dziwny punkt widzenia jak na feministkę, ale zawsze twierdziła, że przede wszy stkim jest pielęgniarką. Duncan stracił oko w momencie, kiedy rzuciło go do przodu z miejsca pomiędzy ty lny mi siedzeniami; ostro zakończona dźwignia biegów by ła pierwszą rzeczą, na której się zatrzy mał. Garp sięgnął do ty łu, ale jego prawe ramię spóźniło się nieco; Duncan przeleciał pod nim, wy bijając sobie oko i łamiąc trzy palce prawej ręki, która uwięzła mu w mechanizmie zwalniający m pasy bezpieczeństwa. Volvo nie mogło mieć większej szy bkości niż dwadzieścia pięć, najwy żej trzy dzieści mil na godzinę, ale siła zderzenia by ła zdumiewająca. Trzy tonowy buick nie ruszy ł się nawet o cal pod wpły wem uderzenia nadjeżdżającego z wy łączony m silnikiem samochodu Garpa. Wewnątrz volva w chwili zderzenia dzieci przy pominały jajka, które wy padłszy z pojemnika, telepią się
luźno po torbie na zakupy. Nawet w buicku wstrząs miał nieby wałą gwałtowność. Helen poleciała głową do przodu, ledwie omijając kolumnę kierownicy, na którą nadziała się karkiem. Dzieci zapaśników mają na ogół twarde karki – kark Helen wy trzy mał więc, ale przez sześć ty godni bez mała nosiła kołnierz ortopedy czny i już do końca ży cia miała dolegliwości. Złamała natomiast prawy obojczy k, prawdopodobnie na skutek ciosu zadanego przez Michaela Miltona uniesiony m gwałtownie kolanem, a poza ty m rozwaliła sobie, przy puszczalnie o jego klamrę od paska, grzbiet nosa, który wy magał dziewięciu szwów. Zamknęła przy ty m usta z taką siłą, że wy łamała dwa zęby, a na języ k trzeba jej by ło założy ć dwa szwy. W pierwszej chwili pomy ślała, że odgry zła sobie języ k: czuła, że coś jej pły wa w pełny ch krwi ustach; ale tak strasznie bolała ją głowa, że nie śmiała otworzy ć ust aż do momentu, kiedy musiała zaczerpnąć tchu; poza ty m nie mogła ruszy ć prawą ręką. Na lewą dłoń wy pluła więc to, co uważała za odgry ziony koniec języ ka. Nie by ł to języ k, oczy wiście. By ło to mniej więcej trzy czwarte członka Michaela Miltona. Ciepła fala krwi, która zalała jej twarz, wy dała się Helen benzy ną, zaczęła więc krzy czeć – nie ze strachu o siebie, ty lko o Garpa i dzieci. Wiedziała, co uderzy ło w buicka. Próbowała podnieść się z kolan Michaela, żeby zobaczy ć, co się stało z jej rodziną. Upuściła na podłogę to, co w dalszy m ciągu uważała za swój języ k, i zdrową ręką zdzieliła Michaela Miltona, który kolanami przy ciskał ją do kolumny kierownicy. Dopiero wtedy usły szała inne krzy ki poza swoim. Michael też naturalnie wrzeszczał, ale Helen wy tężała słuch w kierunku volva. By ła pewna, że sły szy Duncana, sięgnęła więc lewą ręką poprzez skrwawione kolana Michaela do klamki. Kiedy zdołała otworzy ć drzwi, wy pchnęła go po prostu z samochodu; czuła w sobie potężną siłę. Michael nie zmienił swojej siedzącej wy prostowanej pozy cji; leżał na boku w marznącej chlapie, jak gdy by w dalszy m ciągu znajdował się za kierownicą, chociaż ry czał i krwawił jak wół. Kiedy w wielkim buicku zapaliło się światło przy drzwiach, Garp mgliście zobaczy ł jatkę we własny m samochodzie – skrwawioną twarz Duncana, rozdartą osłupiały m szlochem. Garp też zaczął ry czeć, ale jego ry k wy dawał się nie głośniejszy niż kwilenie; własny głos, taki dziwny, przeraził go do tego stopnia, że usiłował przemówić cicho do Duncana. Wtedy właśnie dokonał odkry cia, że nie może mówić. Kiedy Garp wy ciągnął do ty łu ramię, żeby zatrzy mać Duncana, obrócił się na siedzeniu niemal bokiem i uderzy ł twarzą w kierownicę na ty le silnie, że złamał szczękę i pokiereszował języ k (dwanaście szwów). Podczas długich ty godni jego rekonwalescencji Jenny bardzo się przy dały bogate doświadczenia z jamesjankami, ponieważ Garp miał zdrutowane szczęki i porozumiewał się z matką głównie drogą korespondency jną. Czasami pisał na maszy nie całe stronice, które Jenny potem odczy ty wała Duncanowi, bo chociaż chłopak umiał czy tać, to jednak lekarz zalecił mu oszczędzanie pozostałego oka. W swoim czasie to oko miało przejąć funkcję tamtego utraconego, ale Garp chciał sy nowi zakomunikować wiele pilny ch rzeczy, a nie miał jak. Kiedy się zorientował, że matka redaguje jego komunikaty na uży tek Duncana i Helen (do której też pisy wał całe strony ), mruczał przez swoje druty na znak niezadowolenia, starając się nie ruszać obolały m języ kiem. A wtedy Jenny Fields, jak przy stało na dobrą pielęgniarkę, bardzo słusznie przeniosła go do osobnego pokoju. – To jest szpital Dog’s Head Harbor – powiedziała kiedy ś Helen do Jenny. Mimo że mogła mówić, prawie nie korzy stała z tej możliwości, odzy wała się rzadko; nie miała do powiedzenia cały ch stron. Większość czasu spędzała w pokoju Duncana, czy tając chłopcu, ponieważ robiła to
znacznie lepiej niż Jenny, a poza ty m miała na języ ku zaledwie dwa szwy. W ty m okresie rekonwalescencji Jenny lepiej radziła sobie z Garpem niż Helen. Helen i Duncan często siady wali obok siebie w pokoju Duncana. Chłopiec miał stąd wspaniały jednooki widok na morze, które obserwował przez cały dzień, jakby by ł kamerą. Przy zwy czaić się do posiadania jednego oka to ty le, co przy zwy czaić się do oglądania świata przez kamerę; problemy są podobne – jeśli chodzi o głębię obrazu i ostrość. Kiedy Duncan by ł gotów na to odkry cie, Helen kupiła mu aparat fotograficzny – jednoobiekty wową lustrzankę; ten rodzaj aparatu najlepiej się dla niego nadawał. To właśnie w ty m okresie, wspominał Duncan Garp, po raz pierwszy przy szło mu do głowy, że zostanie arty stą: malarzem i fotografikiem; miał wtedy niespełna jedenaście lat. I chociaż by ł wy sportowany, to jednak upośledzenie wzroku napełniło go rezerwą (jak i jego ojca) wobec wszelkich sportów z piłką. Nawet przy bieganiu, twierdził, przeszkadza mu brak widzenia przestrzennego; skarży ł się, że jest przez to nieporadny. To, że Duncan nie lubił również zapasów, dobiło Garpa ostatecznie. Duncan mówił kategoriami aparatu fotograficznego – zwierzy ł się ojcu, że jedny m z jego problemów, jeśli chodzi o głębię i ostrość, jest niemożność oceniania odległości maty. – Kiedy walczę – powiedział – czuję się tak, jakby m schodził ze schodów po ciemku. Nie wiem, kiedy jestem na dole, dopóki tego nie poczuję. Garp doszedł do wniosku, że na skutek wy padku Duncan stracił poczucie bezpieczeństwa w sporcie, ale Helen zwróciła mu uwagę, że zawsze odznaczał się pewną nieśmiałością i rezerwą; mimo że by ł w sporcie dobry i wy raźnie sprawny ruchowo, wolał się nie angażować. Z całą pewnością nie miał energii Walta, który by ł nieustraszony, który rzucał się w każdą nową sy tuację z ufnością, wdziękiem i odwagą. Z nich wszy stkich, powiedziała Helen, jeden Walt by ł prawdziwy m sportowcem. Po pewny m czasie Garp przy znał jej rację. – Helen często ma rację – powiedziała mu Jenny pewnej nocy w Dog’s Head Harbor. Kontekst tej uwagi by ł prakty cznie obojętny, ale zdarzy ło się to wkrótce po wy padku, ponieważ Duncan miał swój pokój, Helen miała swój, Garp swój, i tak dalej. Helen ma często rację, powiedziała mu matka, ale Garp by ł zły i napisał: „Nie ty m razem, mamo”, mając prawdopodobnie na my śli Michaela Miltona. Mając na my śli całą tę sprawę.
Helen zrezy gnowała z pracy nie ty lko z powodu Michaela Miltona. Wielki szpital Jenny położony nad morzem, jak oboje mieli go czasem nazy wać w my ślach, pozwolił im oderwać się od niemiłej swojskości własnego domu i tamtego podjazdu. Według wy działowego kodeksu ety cznego „deprawacja moralna” jest uważana za jedną z podstaw do cofnięcia etatu, jakkolwiek nigdy sprawa taka nie stanęła na porządku dzienny m; sy piania ze studentami nie traktowano zby t surowo. Mógł to by ć pretekst, dla którego odmówiono komuś z pracowników dy dakty czny ch etatu; nie zdarzy ło się jednak, żeby z tego ty tułu etat cofnięto. Helen mogła uważać, że odgry zienie studentowi trzech czwarty ch penisa musi zajmować dość wy sokie miejsce w skali wy kroczeń przeciwko kodeksowi ety cznemu. Sy pianie ze studentami by ło po prostu faktem, chociaż niemile widziany m; istniały jednak znacznie poważniejsze kry teria oceny studentów i sklasy fikowania ich raz na zawsze. Ale amputowanie
genitaliów to z pewnością coś okrutnego, nawet gdy by chodziło o złego studenta, i Helen najwy raźniej odczuwała potrzebę wy mierzenia sobie kary. Zrezy gnowała z przy jemności konty nuowania zajęcia, do którego przy gotowała się tak dobrze, i z aury podniecenia, w jakiej odby wało się czy tanie i dy skutowanie książek. W późniejszy m ży ciu miała sobie oszczędzić wielu przy krości przez odrzucenie poczucia winy ; w późniejszy m ży ciu cała sprawa z Michaelem Miltonem raczej ją złościła, niż zasmucała – Helen by ła bowiem dostatecznie silna, żeby wierzy ć, że jest dobrą kobietą, jaką w rzeczy wistości by ła, zmuszoną do cierpienia niewspółmiernie wielkiego w stosunku do tak drobnego uchy bienia. Ale, przy najmniej na razie, Helen miała leczy ć siebie i swoją rodzinę. Zawsze bez matki, z nikłą szansą wy korzy stania Jenny w ty m charakterze, poddała się hospitalizacji w Dog’s Head Harbor. Szukała uspokojenia w pielęgnowaniu Duncana, mając jednocześnie nadzieję, że Jenny weźmie na siebie pielęgnowanie Garpa. Aura szpitalna nie by ła dla Garpa niczy m nowy m. Jego najwcześniejsze doświadczenia – ze strachem, marzeniami i seksem – powstawały właśnie w atmosferze infirmerii starej szkoły Steering. Adaptował się. Pomagał mu w ty m fakt, że pisał wszy stko, co miał do powiedzenia, a to go zmuszało do ostrożności; do przemy ślenia rzeczy, które chciałby powiedzieć. Kiedy je widział na papierze – te swoje surowe my śli – dochodził do wniosku, że nie może lub nie powinien ich wy rażać; rewidując je, zmieniał często zdanie i wy rzucał kartki. Jedna z nich, skierowana do Helen, brzmiała na przy kład tak: „Trzy czwarte to za mało”. Wy rzucił ją. Następnie napisał do Helen inną kartkę, której nie wy rzucił: „Nie mam do ciebie żalu”. I jeszcze jedną: „Ani do siebie”. „Ty lko w ten sposób możemy pozostać razem” – napisał Garp do matki. Jenny Fields, ubrana na biało, dreptała po słono-wilgotny m domu, z pokoju do pokoju, obnosząc swoje pielęgniarskie zwy czaje i listy Garpa. A by ło to wszy stko, co w ty m okresie pisał. Oczy wiście dom w Dog’s Head Harbor by ł nastawiony na rekonwalescentów. Tu przy chodziły do siebie okaleczone kobiety Jenny ; przesy cone zapachem morza pokoje miały za sobą historie najróżniejszy ch przezwy ciężony ch smutków. Wśród nich smutków Roberty Muldoon, która mieszkała tu z Jenny w najtrudniejszy m dla siebie okresie zmiany płci. Prawdę powiedziawszy, okazało się, że Roberta nie potrafi ży ć sama, nie potrafiła też ży ć z różny mi mężczy znami i kiedy Garpowie wprowadzali się do Jenny, znów mieszkała w Dog’s Head Harbor. Z wiosną, kiedy pocieplało i dziura, która by ła kiedy ś prawy m okiem Duncana, zagoiła się powoli i przestała by ć tak wrażliwa na ostre ziarnka piachu, Roberta zaczęła zabierać Duncana na plażę. To właśnie na plaży przy rzucaniu piłki Duncan zdał sobie sprawę ze swoich problemów z ostrością i głębią widzenia – Roberta Muldoon bowiem usiłowała grać z nim w piłkę i bardzo prędko doszło do tego, że dostał futbolówką w twarz. Dali więc spokój piłce i Roberta zabawiała Duncana, ry sując mu na piasku diagramy wszy stkich swoich rozgry wek z czasów, kiedy grała w obronie filadelfijskich Orłów; skoncentrowała się na tej części ataku, który doty czy ł jej, kiedy by ła Robertem Muldoonem, zawodnikiem nr 90. Odtwarzała swoje podania, z który ch zdoby to punkty, zgubione piłki, rzuty karne, najbardziej agresy wne starcia. – By łam przeciwko Kowbojom – wy jaśniła Duncanowi. – Graliśmy w Dallas, kiedy ta gadzina – wszy scy go nazy wali Ośmiojajeczny – zaskoczy ł mnie od ślepej strony. – I wtedy Roberta spoglądała na milczące dziecko, które do końca ży cia miało mieć ślepą stronę, i zręcznie zmieniała temat.
Dla Garpa takim tematem, jeśli chodziło o Robertę, by ły wsty dliwe szczegóły jej zmiany płci, ponieważ Garpa to wy raźnie interesowało i Roberta zdawała sobie sprawę, że chętnie by posłuchał o problemie tak odległy m od jego własny ch. – Zawsze wiedziałam, że powinnam by ć dziewczy ną – zwierzy ła mu się kiedy ś. – Marzy łam o ty m, żeby to robić z mężczy zną, ale w ty ch marzeniach zawsze by łam kobietą. Nigdy mężczy zną, który to robi z drugim mężczy zną. – W uwagach Roberty doty czący ch homoseksualistów wy czuwało się coś więcej niż lekki niesmak i Garpowi wy dało się dziwne, że ktoś będący w trakcie podejmowania decy zji, która na całe ży cie miała go zaliczy ć do mniejszości, może by ć tak nietolerancy jny w stosunku do inny ch mniejszości. Nawet kiedy narzekała na inne kobiety, które w kłopotach przy by wały do Dog’s Head Harbor wy dobrzeć przy Jenny Fields, by ła w ty m jakaś złośliwość. – Te cholerne lesbije – mówiła do Garpa. – Chcą wrobić twoją matkę w coś, czy m nie jest. – Czasami wy daje mi się, że mamie o to chodzi – droczy ł się z nią Garp. – Uszczęśliwiać ludzi w ten sposób, żeby my śleli, że jest czy mś, czy m nie jest. – Chciały i mnie zawrócić w głowie – powiedziała Roberta. – Kiedy przy gotowy wałam się do operacji, usiłowały mnie od tego odwieść. „Zostań pedałem” – mówiły. „Jeśli lubisz chłopów, to możesz ich mieć i tak. Jak zostaniesz kobietą, będą cię wy korzy sty wać” – tłumaczy ły mi. One wszy stkie by ły tchórzami – zakończy ła, ale Garp pomy ślał ze smutkiem, że jednak jest bez przerwy wy korzy sty wana. Pory wczość Roberty nie by ła zjawiskiem odosobniony m; Garp zastanawiał się, jak te podopieczne matki z Dog’s Head Harbor, same ofiary nietolerancji, mogą by ć – w każdy m razie większość spośród ty ch, które poznał – tak bardzo nietolerancy jne, szczególnie wobec siebie nawzajem. Przede wszy stkim nie miały dla niego sensu ich ustawiczne rozgry wki i Garp podziwiał matkę za to, jak potrafiła te kobiety sortować i uszczęśliwiać, trzy mać poza wzajemny m zasięgiem. Robert Muldoon, Garp wiedział, spędził przed operacją kilka miesięcy przebrany za kobietę. Rano wy chodził jako Robert Muldoon; wy prawiał się na zakupy damskiej garderoby i mało kto wiedział, że za zmianę płci płacił pieniędzmi pochodzący mi z honorariów za pogadanki, jakie wy głaszał w klubach chłopięcy ch i męskich. Wieczorami w Dog’s Head Harbor demonstrował swoje nowe stroje przed Jenny i kry ty czny mi kobietami, które z nią mieszkały. Kiedy pod wpły wem estrogenów urosły mu piersi i cała sy lwetka by łego obrońcy druży ny futbolowej zaczęła się zmieniać w sposób zasadniczy, Robert zaprzestał pogadanek i zaczął wy chodzić z domu w Dog’s Head Harbor w damsko-męskich ubraniach i dość trady cy jny ch perukach; próbował by ć Robertą na długo przed poddaniem się operacji. Obecnie, w sensie kliniczny m, Roberta miała takie same genitalia i wy posażenie urologiczne jak większość kobiet. – Ale oczy wiście o ciąży nie ma mowy – zwierzy ła się Garpowi. – Nie mam owulacji ani menstruacji. – Miliony kobiet nie mają, uspokajała ją Jenny Fields. – Czy wiesz, co jeszcze powiedziała mi twoja matka, kiedy wróciłam ze szpitala do domu? Garp pokręcił głową; wiedział, że „dom” dla Roberty to Dog’s Head Harbor. – Powiedziała mi, że jestem mniej dwuznaczna seksualnie niż większość ludzi, który ch znała. A to mi naprawdę by ło potrzebne, ponieważ musiałam uży wać przez cały czas tego koszmarnego rozwieracza, żeby mi pochwa nie zarosła. Czułam się jak maszy na. „Poczciwa mama” – pisał Garp. – W ty m, co piszesz, jest ty le ży czliwości dla ludzi – powiedziała mu nagle Roberta. – Ale nie
widzę tej ży czliwości w tobie, w twoim prawdziwy m ży ciu. – O to samo oskarżała go zawsze Jenny. Ale teraz, Garp czuł, miał tej ży czliwości więcej. Ze szczękami zdrutowany mi, z żoną, która nosiła rękę na temblaku, i sy nem, który ty lko połowę swojej ładnej buzi zachował nietkniętą, Garp czuł się bardziej wielkoduszny w stosunku do inny ch nieszczęśników, którzy trafiali do Dog’s Head Harbor. By ła to miejscowość letniskowa. Poza sezonem kry ty zbielały m gontem dom, ze swoimi gankami i poddaszami, by ł jedy ny m zamieszkany m domostwem położony m wzdłuż linii szarozielony ch wy dm i białej plaży na końcu Bulwaru Nadmorskiego. Od czasu do czasu jakiś pies obwąchiwał białe jak kość wy rzucone przez morze kawałki drewna czy jacy ś emery ci mieszkający w odległości wielu mil w głębi lądu, w swoich dawny ch letnich domach, spacerowali brzegiem morza, przy glądając się muszelkom. Latem na plaży by ło pełno psów i dzieci z opiekunkami i zawsze jakaś jedna czy dwie kolorowe łodzie na przy stani. Ale kiedy Garpowie wprowadzili się do Jenny, wy brzeże świeciło pustkami. Plaża, upstrzona wy rzucony m przez wy soką zimową falę śmieciem, by ła bezludna – Atlanty k w kwietniu i w maju miał niebieskawy kolor siniaka – jak nos Helen. Poza sezonem nowy ch przy by szów łatwo dostrzegano w mieście i identy fikowano jako zbłąkane kobiety poszukujące sławnej pielęgniarki Jenny Fields. Latem te same kobiety musiały nieraz stracić cały dzień, nim spotkały kogoś, kto wiedział, gdzie Jenny mieszka. Ale stali mieszkańcy Dog’s Head Harbor wiedzieli wszy scy. – Ostatni dom przy końcu Bulwaru Nadmorskiego – wy jaśniali skrzy wdzony m dziewczy nom i kobietom, które py tały o drogę. – Jest wielki jak hotel, kochanie. Nie możesz go nie zauważy ć. Czasami te kobiety wlokły się najpierw na plażę i długo przy glądały domowi, zanim zdoby ły się na odwagę, żeby sprawdzić, czy zastały Jenny ; Garp widy wał je, jak po dwie czy trzy siedziały przy cupnięte wśród wietrzny ch wy dm i obserwowały dom, usiłując niejako ocenić stopień panującej w nim ży czliwości. Jeśli by ło ich więcej, naradzały się na plaży – wy bierały wtedy jedną, która miała zapukać do drzwi, podczas gdy pozostałe, zbite w gromadkę, czekały jak psy, żeby je zawołano. Helen kupiła Duncanowi teleskop i ze swojego pokoju z widokiem na morze śledził niespokojne, drżące przy by szki, często anonsując je na wiele godzin przedtem, nim zapukały. – Ktoś do babci – oznajmiał wtedy, wy ostrzając stale obraz. – Będzie miała ze dwadzieścia cztery lata. Albo może czternaście. Ma niebieski plecak. I pomarańczę. Ale chy ba nie zamierza jej jeść. Jest z nią jeszcze jedna, ale nie widzę jej twarzy. Ona leży, nie, wy miotuje. Nie, ma jakąś maskę na twarzy. Może to jest matka tamtej – nie, jej siostra. A może ty lko przy jaciółka. O, teraz je pomarańczę, ale chy ba ta pomarańcza nie jest bardzo dobra – donosił Duncan. Roberta czasem też patrzy ła, a niekiedy i Helen. Często Garp otwierał drzwi. – Tak, chodzi o moją matkę – mawiał. – Ale teraz jej nie ma, wy szła po zakupy. Proszę wejść, jeśli pani chce na nią zaczekać. – I uśmiechał się, chociaż przez cały czas przy glądał się tej osobie pilnie jak emery ci swoim muszelkom na plaży. Ale zanim szczęka mu się zrosła i stłuczony języ k zagoił, Garp otwierał drzwi z zapasem różny ch kartek. Wielu odwiedzający ch wcale nie dziwiło, że ktoś im wręcza karteczki, ponieważ i dla nich by ł to jedy ny sposób porozumiewania się. „Hej, mam na imię Beth. Jestem jamesjanką”.
W odpowiedzi Garp wręczał swój tekst: „Hej, nazy wam się Garp. Mam złamaną szczękę”. Uśmiechał się i w zależności od sy tuacji wręczał drugą karteczkę. Jedna z nich brzmiała: „W kuchni pod pły tą pali się bardzo przy jemny ogień; proszę na lewo”. A by ła i taka: „Proszę się nie denerwować. Matka zaraz wróci. Są tu jeszcze inne kobiety. Może chciałaby je pani poznać?”. W ty m czasie Garp znów zaczął chodzić w mary narce sportowej nie z tęsknoty ze Steer ing czy Wiedniem, a już w żadny m razie nie dlatego, żeby musiał się jakoś specjalnie dobrze ubierać w Dog’s Head Harbor, gdzie jedy ną kobietą, która przy wiązy wała jakąkolwiek wagę do tego, w co się ubiera, by ła Roberta Muldoon, ale po prostu dlatego, że potrzebne mu by ły kieszenie; nosił masę karteczek. Próbował biegać po plaży, ale musiał zrezy gnować – narażało to złamaną szczękę na wstrząsy, a języ k tłukł mu się o zęby. Za to robił wielomilowe spacery po piasku. Właśnie wracał z takiego spaceru, kiedy pewnego dnia wóz policy jny przy wiózł do domu Jenny młodego człowieka. Wspólny mi siłami policjanci pomogli mu wejść na duży frontowy ganek. – Pan Garp? – zapy tał jeden z nich. Na spacery Garp wkładał odzież do biegania; nie miał przy sobie żadny ch karteczek, więc ty lko skinął głową. Tak, pan Garp to on. – Zna pan tego chłopaka? – zapy tał policjant. – Jasne, że zna – powiedział młody człowiek. – Wy, gliniarze, nigdy nikomu nie wierzy cie. Nie umiecie się zrelaksować. By ł to chłopak w fioletowy m kaftanie, ten sam, którego Garp wy prowadzał z buduaru pani Ralph – jak mu się wy dało – przed laty. Zastanawiał się, czy by nie udać, że go nie poznaje, ale w końcu skinął głową. – Chłopak nie ma pieniędzy – wy jaśnił policjant. – Jest nietutejszy i nie pracuje. Nigdzie nie chodzi do szkoły, a kiedy zadzwoniliśmy do jego rodziców, powiedzieli, że nie mają pojęcia, co się z nim dzieje, i wy glądało na to, że wcale nie chcą mieć. Ale on twierdzi, że mieszka u pana i że pan powie wszy stko w jego imieniu. Garp oczy wiście nie mógł mówić. Wskazał na drucianą siatkę na swojej szczęce i zrobił taki gest, jakby pisał. – Kiedy się pan dorobił takich klamerek? – zapy tał chłopak. – Przeważnie zdarza się to ludziom w młodszy m wieku. Najidioty czniejsze klamerki, jakie w ży ciu widziałem. Garp napisał na odwrocie mandatu za przekroczenie przepisów ruchu, który mu wręczy ł policjant: „Owszem, zajmę się nim. Ale nie mogę mówić w jego imieniu, ponieważ mam złamaną szczękę”. Chłopak przeczy tał karteczkę policjantowi przez ramię. – O kurczę – rzekł z uśmieszkiem – a co się stało temu drugiemu facetowi? Stracił trzy czwarte kutasa, pomy ślał Garp, ale nie napisał tego na formularzu mandatowy m ani na niczy m inny m. Nigdy. Okazało się, że chłopak, siedząc w więzieniu, przeczy tał książki Garpa.
– Gdy by m wiedział, że to pan jest autorem ty ch książek – powiedział – nigdy by m się tak okropnie nie zachował. Miał na imię Randy i został zagorzały m wielbicielem Garpa. Garp doszedł do wniosku, że jego zwolennicy rekrutują się głównie spośród włóczęgów, porzucony ch dzieci, niedorozwinięty ch dorosły ch, dziwaków i bardzo nieliczny ch oby wateli o upodobaniach nieperwersy jny ch. Ale Randy przy szedł do niego jak do jedy nego guru, którego by ł skłonny słuchać. Przesiąknięty duchem domu matki Garp właściwie nie mógł go wy rzucić. Roberta Muldoon wzięła na siebie trud uświadomienia chłopaka o wy padku, jaki spotkał Garpa i jego rodzinę. – Kto to jest ta wspaniała wielka cizia? – spy tał Randy Garpa pełny m nabożnej czci szeptem. „Nie poznajesz jej? – napisał Garp. – Grała w obronie filadelfijskich Orłów”. Ale nawet gory cz Garpa nie by ła w stanie przy tłumić miłego entuzjazmu Randy ’ego; a przy najmniej nie od razu. Chłopak godzinami zabawiał Duncana. „Bóg raczy wiedzieć, w jaki sposób – narzekał Garp do Helen. – Prawdopodobnie opowiada mu o swoich doświadczeniach z narkoty kami”. – Chłopak nie robi nic złego – uspokajała go Helen. – Twoja matka go py tała. „No to opowiada Duncanowi swoje pasjonujące przeży cia kry minalisty ” – pisał Garp. – Randy chce by ć pisarzem – powiedziała Helen. „Każdy chce by ć pisarzem!” – pisał Garp. Ale by ła to nieprawda. On nie chciał by ć pisarzem – już nie. Kiedy próbował pisać, witał go w swojej grozie ty lko temat najstraszliwszy. Wiedział, że zamiast pieścić go w pamięci i wy olbrzy miać jego potworność swoją sztuką, powinien o nim zapomnieć. By ło to szaleństwo, ale ilekroć Garp pomy ślał o pisaniu, jego obsesy jny temat szczerzy ł się do niego, witając go kałużami świeżej krwi i odorem śmierci. Wobec tego Garp nie pisał; nawet nie próbował. W końcu Randy się wy niósł. I chociaż Duncan żegnał go z żalem, to jednak Garp odczuł ulgę; nie pokazał nikomu kartki, którą mu tamten zostawił: „Nigdy nie będę tak dobry jak ty – w niczy m. I nawet jeśli to jest prawda, mógłby ś by ć bardziej wielkoduszny, jak już dajesz to inny m odczuć”. Aha, więc jestem niedobry, pomy ślał Garp. Co jeszcze nowego? Wy rzucił list chłopaka. Kiedy zdjęto klamry i języ k przestał mu dokuczać, Garp znów wrócił do biegania. A kiedy zrobiło się cieplej, Helen zaczęła pły wać. Powiedziano jej, że to dobrze robi na mięśnie i wzmocni jej obojczy k – mimo że będzie jeszcze bolało, szczególnie wy rzut ramion przy żabce. Pły wała, jak się Garpowi wy dawało, cały mi milami: daleko w morze, a potem wzdłuż brzegu. Twierdziła, że wy pły wa tak daleko, bo woda jest tam spokojniejsza; bliżej brzegu przeszkadzają jej fale. Ale Garp bał się o nią. Czasami obserwowali ją z Duncanem przez teleskop. Co ja zrobię, jak coś się stanie? – zastanawiał się. By ł kiepskim pły wakiem. – Mama dobrze pły wa – uspokajał go Duncan. Duncan też robił postępy. – Za daleko się wy puszcza – mówił Garp. Kiedy zaczęli zjeżdżać letnicy, rodzina Garpów wy kony wała swoje ćwiczenia w sposób mniej ostentacy jny ; bawili się na plaży czy w morzu ty lko wczesny m rankiem. W chwilach największego szczy tu i wczesny mi wieczorami obserwowali świat z zacieniony ch ganków domu Jenny Fields; chowali się w jej wielkim, chłodny m domostwie. Z Garpem by ło lepiej. Zaczął nawet pisać – początkowo bardzo nieśmiało: długie szkice
wątków i rozważania na temat bohaterów. Unikał główny ch postaci, a przy najmniej tego, co uważał za główne postacie: męża, żony, dziecka. Koncentrował się na detekty wie, kimś spoza rodziny. Zdawał sobie sprawę, jaka groza czai się w samy m sercu książki, i by ć może z tego względu wolał do niej podejść za pośrednictwem kogoś tak odległego od jego własny ch problemów, jak inspektor policji jest daleki od samej zbrodni. Co ja mam za interes w pisaniu o inspektorze policji? – zastanawiał się i wobec tego przerobił inspektora na kogoś, kogo nawet Garp mógł zrozumieć. I wtedy zbliży ł się do samego smrodu. Duncanowi zdjęto bandaże i nosił teraz czarną klapkę, która na tle jego letniej opalenizny wy glądała niemal ładnie. Garp zaczerpnął tchu i przy stąpił do pisania powieści. „Świat według Bensenhavera” zaczął powstawać późny m latem podczas jego rekonwalescencji. Mniej więcej w ty m czasie Michael Milton wy szedł ze szpitala; chodził przy gięty po operacji, z nieszczęśliwą miną. Na skutek infekcji powstałej w wy niku niewłaściwego drenowania rany, do czego przy plątały się jeszcze normalne komplikacje urologiczne, amputowano mu pozostałą czwartą część. Garp nigdy się o ty m nie dowiedział; w ty m momencie chy ba by mu to nawet nie sprawiło radości. Helen wiedziała, że Garp znów pisze. – Ja tego nie przeczy tam – zapowiedziała mu. – Ani jednego słowa. Wiem, że musisz o ty m napisać, ale nie chcę tego widzieć na oczy. Nie mam zamiaru cię urazić, ale musisz to zrozumieć. Ja muszę o ty m zapomnieć. Jeśli ty musisz o ty m pisać, Bóg z tobą. Ludzie uwalniają się od takich rzeczy na różne sposoby. – To nie jest dokładnie o „ty m” – zapewnił ją Garp. – Nie pisuję powieści autobiograficzny ch. – To też wiem – odparła Helen. – Ale i tak nie przeczy tam twojej książki. – Oczy wiście, rozumiem cię – zgodził się Garp. Pisanie, zawsze wiedział, to samotne przeży cie. Trudno by ło, żeby – nawet jak na pisarza – czuł się wiele bardziej samotny. Wiedział, że Jenny przeczy ta jego książkę; by ła twarda jak opoka. A Jenny obserwowała, jak wszy scy wracają do zdrowia; przy jmowała i wy puszczała coraz to nowe pacjentki. Jedną z nich by ła ohy dna młoda dziewucha, imieniem Laura, która pewnego ranka przy śniadaniu miała niezręczność powiedzieć coś na temat Duncana. – Czy ja by m mogła sy piać w innej części domu? – zwróciła się do Jenny. – Tutaj jest ten koszmarny chłopak z teleskopem, aparatem i klapką na oku. Śledzi mnie jak jakiś pieprzony pirat. Mali chłopcy też potrafią człowieka obmacy wać oczami – nawet jedny m okiem. Biegając po plaży w szary m świetle przedświtu, Garp przewrócił się, rozranił sobie szczękę i znów go zdrutowali na mur. Nie miał przy sobie stary ch kartek, które by się nadawały do tego, co chciał powiedzieć, ale śpiesznie nabazgrał na bibułkowej serwetce „Chuj ci w dupę” i rzucił nią w zdumioną dziewczy nę. – Proszę – powiedziała, zwracając się do Jenny – właśnie od czegoś takiego musiałam uciekać. Jakiś facet cały czas się nad człowiekiem znęca, jakiś fagas bez przerwy grozi ty m swoim palantem. Komu to jest potrzebne? Zwłaszcza tutaj – komu to jest potrzebne, ja się py tam. Czy ja po to przy jechałam, żeby i tu znosić to samo? „Chuj ci śmiertelny w dupę” – brzmiał następny tekst Garpa, ale Jenny wy prowadziła Laurę i opowiedziała jej historię klapki na oku Duncana, jego teleskopu i aparatu fotograficznego,
w wy niku czego dziewczy na do końca swojego poby tu trzy mała się od Garpa z daleka. A ten poby t to by ło zaledwie kilka dni, bo potem „ktoś” po nią przy jechał: sportowy samochód z nowojorską rejestracją, prowadzony przez kogoś, kto wy glądał na fagasa, na kogoś, kto rzeczy wiście „groził bez przerwy biednej Laurze ty m swoim palantem”. – Hej, fiuty ! – zawołał do Garpa i Roberty, którzy siedzieli na dużej huśtawce na ganku jak para niemodny ch kochanków. – Czy to jest ten burdel, w który m trzy macie Laurę? – Trudno powiedzieć, że ją „trzy mamy ” – odparła Roberta. – Zamknij się, ty lesbijo – powiedział gość z Nowego Jorku; wszedł na ganek. Zostawił swój sportowy wóz na chodzie i sły chać by ło, jak silnik na jałowy m biegu pracuje to głośniej, to ciszej, to znów głośniej. Mężczy zna miał na sobie kowbojskie buty i zielone zamszowe spodnie z rozszerzany mi dołem nogawkami. By ł wy soki i barczy sty, ale nie aż tak wy soki i barczy sty jak Roberta Muldoon. – Nie jestem żadna lesbija – powiedziała Roberta. – Ale i nie westalka – odparł mężczy zna. – Gdzie jest, do cholery, Laura? Miał na sobie pomarańczową try kotową koszulkę z jaskrawozielony m napisem między sutkami: TRZYMAJ FORMĘ! Garp obmacał kieszenie w poszukiwaniu ołówka, ale znalazł ty lko stare karteczki: same stałe odzy wki, które najwy raźniej nie znajdowały zastosowania w przy padku osoby tak ordy narnej. – Czy Laura pana oczekuje? – spy tała Roberta i Garp wiedział, że znów ma problemy z tożsamością seksualną; prowokowała krety na – najwy raźniej chciała mieć pretekst, żeby mu skuć mordę. Ale mężczy zna, w ocenie Garpa, wy glądał na godnego jej partnera. Estrogeny zmieniły nie ty lko jej kształty, ale również osłabiły by łego Roberta Muldoona w stopniu, o który m Roberta zdawała się zapominać. – Posłuchajcie, pieszczochy – zwrócił się mężczy zna do Garpa i Roberty. – Jeżeli Laura nie weźmie ty łka w troki i się tu zaraz nie pojawi, to ja raz dwa zrobię z wami porządek. Co to za jakaś cholerna lesbijska melina, co? Wszy scy już o niej sły szeli. Nie miałem najmniejszego kłopotu z ustaleniem, dokąd się wy niosła Laura. Każda stuknięta dziwka w Nowy m Jorku wie o ty m kurwidołku. Roberta uśmiechnęła się. Zaczęła się huśtać miarowo na dużej ogrodowej huśtawce w sposób, od którego Garpa przeszły ciarki. W szalony m tempie przebierał palcami w kieszeniach, przerzucając jedną po drugiej bezuży teczne kartki. – Posłuchajcie, pajace – powiedział mężczy zna. – Wiem doskonale, co za modele się tu melinują. Wielki lesbijski show, co? – Pchnął swoim kowbojskim butem potężną huśtawkę, która zaczęła się koły sać nierówno. – A ty co jesteś za jeden? – zwrócił się do Garpa. – Gospodarz domu? Czy dworski eunuch? Garp wręczy ł mu kartkę: „W kuchni pod pły tą pali się bardzo przy jemny ogień. Proszę na lewo”. Ale by ł sierpień; tekst okazał się nieodpowiedni. – Co to za bzdury ? – spy tał mężczy zna. I Garp wręczy ł mu następną kartkę, pierwszą, jaka mu wy leciała z kieszeni: „Proszę się nie denerwować. Matka zaraz wróci. Są tu jeszcze inne kobiety. Może chciałaby je pani poznać?” – Pieprzę twoją matkę! – burknął gość i ruszy ł w kierunku duży ch drzwi z siatką. – Laura! –
wrzasnął. – Jesteś tam? Ty głupia cipo! Ale w drzwiach natknął się na Jenny Fields. – Halo – powitała go. – Wiem, coś ty za jedna! – warknął. – Poznaję cię po ty m idioty czny m stroju. Moja Laura nie jest z ty ch, kochasiu. Ona się lubi pieprzy ć. – Ale może nie z panem – powiedziała Jenny Fields. Wszelkie obelgi, jakimi mężczy zna w koszulce z napisem „Trzy maj formę” zamierzał uraczy ć Jenny w odpowiedzi, pozostały niewy powiedziane. Roberta wy konała szarżę na zdumionego faceta: zaatakowała go z ty łu i trochę z boku, uderzając barkiem pod kolana. By ł to wy raźnie nieczy sty chwy t, zasługujący na rzut karny z piętnastu stóp w czasach, kiedy Roberta grała w filadelfijskich Orłach. Mężczy zna upadł na szare deski ganku z taką siłą, że aż zakoły sały się wiszące doniczki. Usiłował wstać, ale bezskutecznie. Wy glądało na to, że zarobił kontuzję kolana ty pową dla zawodników futbolowy ch – powód, dla którego ten cios zasługiwał na rzut karny z piętnastu stóp. Nie by ł na ty le odważny, żeby ciskać dalsze obelgi w kogokolwiek, leżąc na plecach; na jego lekko pobladłej z bólu twarzy malował się księży cowy spokój. – Trochę za mocno, Roberta – zwróciła jej uwagę Jenny. – Pójdę po Laurę – powiedziała Roberta potulnie i weszła do domu. W głębi duszy – wiedzieli to oboje: i Garp, i Jenny – Roberta by ła bardziej kobieca niż ktokolwiek inny, ale w głębi ciała by ła wy soce wy szkoloną skałą. Garp znalazł jeszcze jedną kartkę, którą upuścił na piersi przy by sza z Nowego Jorku dokładnie w miejscu, w który m znajdował się napis „Trzy maj formę!”. By ła to kartka, którą miał w wielu egzemplarzach. „Hej, nazy wam się Garp. Mam złamaną szczękę”. – Mam na imię Harold – odparł mężczy zna. – Przy kro mi z powodu twojej szczęki. Garp znalazł ołówek i napisał jeszcze jeden tekst: „Przy kro mi z powodu twojego kolana, Harold”. Przy szła Laura. – Och, kochanie – wy krzy knęła – znalazłeś mnie! – Cholera, nie będę mógł prowadzić samochodu – rzekł Harold. Na Bulwarze Nadmorskim jego sportowy wóz w dalszy m ciągu dy szał jak zwierzę, gotowe rzucić się i jeść piasek. – Ja umiem prowadzić, kochanie – powiedziała Laura – ty lko mi nigdy nie dawałeś. – Ale teraz ci dam – jęknął Harold. – Możesz mi wierzy ć. – Och, kochanie – powiedziała Laura. Roberta i Garp zanieśli mężczy znę do samochodu. – Laura jest mi chy ba rzeczy wiście potrzebna – zwierzy ł im się. – Pieprzone składane siedzenia – narzekał, kiedy go ostrożnie wciskali do środka. Harold by ł za duży do swojego wozu. Garpowi wy dawało się, że lata całe nie stał tak blisko samochodu. Roberta położy ła mu rękę na ramieniu, ale Garp się od niej odwrócił. – No cóż, jestem Haroldowi potrzebna – poinformowała Laura Jenny Fields i lekko wzruszy ła ramionami. – Ale do czego on jest jej potrzebny ? – powiedziała Jenny do nikogo w szczególności, kiedy mały samochód odjeżdżał. Garp odszedł. Roberta, za karę, że na moment zapomniała o swojej kobiecości, postanowiła
poszukać Duncana, żeby mu trochę pomatkować. Helen rozmawiała przez telefon z Fletcherami, Harrisonem i Alice, którzy chcieli ich odwiedzić. To nam może dobrze zrobić, pomy ślała Helen. I miała rację; świadomość, że znów w jakiejś sprawie ma rację, podbudowała trochę jej wiarę w siebie.
Fletcherowie siedzieli przez ty dzień. Wreszcie by ło jakieś dziecko, jakieś towarzy stwo dla Duncana do zabawy – nieodpowiednie ani wiekiem, ani płcią, ale jednak dziecko, które wiedziało o jego oku, zresztą Duncan przestał się już wsty dzić swojej czarnej klapki. Po wy jeździe Fletcherów chętniej wy chodził sam na plażę, nawet o tej porze dnia, kiedy spoty kał inne dzieci, które mogły go o to py tać, no i oczy wiście mu dokuczać. W Harrisonie, tak jak dawniej, Helen znalazła powiernika; mówiła mu o Michaelu Miltonie rzeczy, które by ły by zby t bolesne dla Garpa, a o który ch czuła potrzebę mówienia. Czuła potrzebę mówienia o ty m, jak się niepokoi o swoje małżeństwo, teraz, i jak zupełnie inaczej niż Garp przeży wa wy padek. Harrison radził, żeby się zdecy dowali na dziecko. „Zajdź w ciążę” – namawiał. Helen zwierzy ła mu się, że przestała zaży wać pigułki, ale nie powiedziała mu, że Garp z nią nie sy pia, w każdy m razie od czasu, kiedy się to stało. Nie musiała Harrisonowi tego mówić, sam zauważy ł, że mają oddzielne pokoje. Alice namawiała Garpa, żeby przestał pisać te idioty czne kartki. Z pewnością może mówić, oczy wiście jeśli spróbuje; niech ty lko nie będzie zby t próżny na punkcie swojej wy mowy. Skoro ona może mówić, to ty m bardziej on może jakoś wy pluwać słowa, rozumowała Alice, nawet ze zdrutowany mi szczękami, obolały m języ kiem i ty m wszy stkim: w każdy m razie powinien próbować. – Alisz – powiedział Garp. – Owthem – odparła. – To jetht moje imię. A jakie jetht twoje? – Arp – zdołał wy krztusić. Jenny Fields, przechodząc do drugiego pokoju jak biały duch, wzdry gnęła się i ruszy ła przed siebie. – Tęszknię ża nim – wy znał Garp. – Jathne, że za nim tęthknisz – powiedziała Alice i przy tuliła go, widząc, że płacze. Upły nęło sporo czasu od wy jazdu Fletcherów, kiedy pewnej nocy Helen przy szła do pokoju Garpa. Nie zdziwiła się, kiedy zobaczy ła, że nie śpi; wiedziała, że słucha tego, co i ona. Dlatego sama nie mogła spać. Ktoś – jedna z ostatnich podopieczny ch Jenny, nowy gość – brał kąpiel. Najpierw Garpowie usły szeli odgłos napuszczania wody do wanny, potem zanurzania się ciała – teraz chlupot i namy dlanie. Sły szeli nawet cichutki śpiew czy też może nucenie. Przy pomniało im to oczy wiście lata, kiedy słuchali, jak Walt się kąpie, kiedy nasłuchiwali charaktery sty cznego odgłosu pośliźnięcia się czy też najbardziej przerażającego ze wszy stkich – braku jakiegokolwiek odgłosu. A potem wołali: „Walt?”. A Walt odpowiadał: „Co?”. A oni na to: „Nic, nic, w porządku, my ty lko sprawdzamy !”. Żeby się upewnić, że się nie pośliznął i nie utopił. Walt lubił leżeć z uszami pod wodą i słuchać, jak jego palce wspinają się po ścianie wanny, ale wtedy by wało, że nie sły szał, jak go wołają. Spoglądał zdumiony nagły m widokiem ich
zaniepokojony ch twarzy nad sobą. – Nic mi nie jest – mówił, siadając. – Ale odezwij się, na miłość boską, Walt – prosił Garp. – Jak cię wołamy, po prostu nam odpowiedz. – Kiedy ja was nie sły szałem – tłumaczy ł się mały. – To nie trzy maj głowy pod wodą – pouczała go Helen. – To jak mam my ć głowę? – py tał Walt. – Takie my cie głowy jest do kitu – mówił Garp. – Zawołaj mnie. Ja ci umy ję. – Dobrze – godził się Walt. I kiedy zostawiali go samego, znowu zanurzał głowę i w ten sposób słuchał świata. Helen i Garp leżeli obok siebie na wąskim łóżku w gościnny m pokoju na jedny m z poddaszy w Dog’s Head Harbor. Ty le by ło w domu łazienek, że nawet nie wiedzieli, skąd dochodzą te odgłosy – ale ich słuchali. – Ja my ślę, że to kobieta – powiedziała Helen. – Tutaj? Oczy wiście, że kobieta – odparł Garp. – Z początku wy dawało mi się, że to dziecko. – Wiem. – To pewnie przez to nucenie. Pamiętasz, jak on mówił do siebie? – Pamiętam. Ściskali się w łóżku, zawsze troszkę wilgotny m z powodu bliskości morza, okien pootwierany ch przez cały dzień i drzwi siatkowy ch, które nigdy się nie domy kały i trzaskały. – Ja chcę mieć dziecko – oświadczy ła Helen. – Tak – odparł Garp. – Jak najszy bciej. – Naty chmiast. Oczy wiście. – Jeśli to będzie dziewczy nka – powiedziała Helen – damy jej na imię Jenny, ze względu na twoją matkę. – Dobrze – zgodził się Garp. – A jak chłopiec, to nie wiem – rzekła Helen. – W każdy m razie nie Walt – zastrzegł się Garp. – Na pewno. – Nigdy więcej Walta. Chociaż wiem, że niektórzy ludzie tak robią. – Ja by m nie chciała. – Jakieś inne imię, jeśli to będzie chłopiec. – Mam nadzieję, że to będzie dziewczy nka. – Mnie jest wszy stko jedno. – Oczy wiście, mnie właściwie też. – Strasznie cię przepraszam. – Garp przy tulił Helen. – Nie, to ja cię przepraszam. – Ja. – Ja – zakończy ł Garp. Kochali się bardzo ostrożnie. Helen wy obrażała sobie, że jest Robertą Muldoon świeżo po operacji i wy próbowuje swoją nowiutką pochwę. Garp usiłował nie wy obrażać sobie niczego.
Jeśli kiedy kolwiek zaczy nał sobie coś wy obrażać, z reguły by ło to krwawe volvo. Sły szał krzy ki Duncana, a na zewnątrz wołanie Helen i jeszcze czy jeś. Widział, jak sam wy suwa się zza kierownicy i klęka na siedzeniu kierowcy ; jak trzy ma twarz Duncana w rękach, ale mały nie przestaje krwawić, więc nie może dojrzeć jego obrażeń. – Wszy stko jest w porządku – szepnął do Duncana. – Cicho, wszy stko będzie dobrze. – Ale z powodu języ ka nie by ło słów, ty lko delikatna mgła. Duncan nie przestawał krzy czeć, tak samo jak i Helen, a ten ktoś jeszcze jęczał – jak pies we śnie. Ale co Garp takiego sły szał, co go tak przeraziło? Co jeszcze? – Wszy stko jest w porządku, Duncan, możesz mi wierzy ć – szeptał niezrozumiale. – Wszy stko będzie dobrze. – Wy tarł ręką krew z szy i chłopca; widział wy raźnie, że szy ja jest cała. Wy tarł mu krew ze skroni i zobaczy ł, że nie są wgniecione. Kopniakiem otworzy ł drzwi od strony kierowcy, żeby się upewnić; zapaliło się światło i zobaczy ł ły skające oko Duncana. To oko wołało pomocy, ale Garp widział, że ono widzi. Wy tarł ręką jeszcze trochę krwi, ale nie mógł znaleźć drugiego oka. – Wszy stko jest w porządku – wy szeptał, ale Duncan krzy czał jeszcze głośniej. Ponad ramieniem ojca widział matkę przy otwarty ch drzwiach volva. Krew lała się z jej rozciętego nosa i posiekanego języ ka, a prawą rękę Helen trzy mała tak, jakby miała ją złamaną gdzieś w okolicy ramienia. Ale tak naprawdę, to przeraziła Duncana zgroza, jaką dostrzegł w jej twarzy. Garp się odwrócił; jego przeraziło coś jeszcze. Nie by ł to ani krzy k Helen, ani krzy k Duncana. Dla Garpa jęczący Michael Milton mógł się spokojnie zajęczeć na śmierć. Chodziło o coś innego. Wcale nie dźwięk. Brak dźwięku. Nieobecność jakiegokolwiek dźwięku. – Gdzie jest Walt? – spy tała Helen, usiłując zajrzeć do volva. Przestała krzy czeć. – Walt! – zawołał Garp. Wstrzy mał oddech. Duncan przestał płakać. Nie by ło nic sły chać. A przecież Garp wiedział, że Walt miał kaszel, który niósł się po cały m mieszkaniu – nawet z odległości dwóch pokojów sły chać by ło mokre granie w piersi malca. – Walt! – krzy knęli wszy scy razem. I Helen, i Garp mówili sobie szeptem, później, że w ty m momencie wy dawało im się, że Walt siedzi z uszami pod wodą i wsłuchuje się, jak jego palce harcują po wannie. – Ja mam go stale przed oczami – szepnęła Helen później. – Przez cały czas – powiedział Garp. – Wiem. – Jak ty lko zamknę oczy. – Tak. Wiem. Ale Duncan wy raził to najlepiej. Duncan powiedział, że czasami by wa tak, jakby tego brakującego prawego oka tak zupełnie nie stracił. – To jest tak, jakby m w dalszy m ciągu mógł czasami nim widzieć – wy jaśnił. – Ale tak jak we wspomnieniach, to, co widzę, jest nierealne. – Może ono stało się okiem specjalny m do oglądania snów – powiedział mu Garp. – Coś w ty m rodzaju – zgodził się z nim Duncan. – Ty lko że to się wy daje takie realne. – To jest oko twojej wy obraźni. To, co nim widzisz, może by ć bardzo realne. – To jest oko, który m stale widzę Walta – wy jaśnił Duncan. – Wiesz? – Wiem – powiedział Garp.
Wiele dzieci zapaśników ma twarde karki, ale nie wszy stkie mają dostatecznie twarde. Dla Duncana i Helen Garp miał teraz nieprzebrane rezerwy cierpliwości; przez rok mówił do nich cicho; przez rok nie okazał im zniecierpliwienia. Musiała ich denerwować jego delikatność. Jenny Fields doszła do wniosku, że tej trójce potrzebny by ł rok, żeby się nawzajem dopielęgnowali. A przez ten rok, zastanawiała się, co oni robili z inny mi uczuciami, właściwy mi ludzkim istotom? Helen ukry wała je; Helen by ła bardzo silna. Duncan widział je ty lko swoim nieistniejący m okiem. A Garp? Garp też by ł silny, ale nie aż tak. Napisał powieść zaty tułowaną „Świat według Bensenhavera”, która te inne uczucia skanalizowała. Kiedy jego wy dawca, John Wolf, przeczy tał pierwszy rozdział książki, napisał do Jenny Fields: „Co się tam u nich, do diabła, dzieje? Wy gląda na to, że pod wpły wem bólu uczucia Garpa stały się perwersy jne”. Ale S.T. Garpem kierował impuls tak stary, jak Marek Aureliusz, który miał dość mądrości i siły woli, by zauważy ć, że „długość ży cia ludzkiego – to punkcik... spostrzeganie – niejasne”.
XV
„ŚWIAT WEDŁUG BENSENHAVERA”
Kiedy Oren Rath wkroczy ł do kuchni, Hope Standish by ła w domu sama ze swoim sy nkiem Nicky m. Wy cierała właśnie naczy nia i naty chmiast zobaczy ła długi ry backi nóż z lśniący m ostrzem i drugim, specjalny m, jak piła, służący m do patroszenia i skrobania ry b. Nicky nie miał jeszcze trzech lat; jadał w wy sokim foteliku i siedział właśnie przy śniadaniu, kiedy Oren Rath stanął za nim i przy łoży ł mu do gardła zębate ostrze swojego majchra. – Zostaw te naczy nia – polecił Hope. Pani Standish zrobiła, jak jej kazano. Nicky zabulgotał coś pod adresem intruza; nóż połaskotał go w podbródek. – Czego chcesz? – zapy tała Hope. – Dam ci wszy stko, czego zażądasz. – Jasne, że dasz. Jak masz na imię? – Hope. – A ja Oren. – Ładne imię – powiedziała Hope. Nicky nie mógł się odwrócić w swoim foteliku, żeby zobaczy ć obcego, który go tak łaskocze w szy ję. Miał palce mokre od owsianki i kiedy sięgnął do jego ręki, Rath stanął koło krzesła i przy tknął cienkie ostrze ry backiego noża do pucołowatej buzi dziecka. Zrobił szy bkie cięcie, jakby z grubsza zaznaczał kość policzkową małego. Następnie wrócił na poprzednie miejsce, żeby obserwować zdumioną twarz Nicky ’ego, jego prostoduszny płacz. Na policzku chłopca pojawiła się cienka niteczka krwi, jakby fastry ga kieszeni; jak gdy by nagle małemu wy rosły skrzela. – Ja nie żartuję – powiedział Oren Rath. Hope ruszy ła w stronę Nicky ’ego, ale Rath zatrzy mał ją ręką. – Ty mu nie jesteś potrzebna. On po prostu nie chce owsianki. On chce ciastko. – Nicky zaczął ry czeć.
– Zakrztusi się, jak będzie płakał z pełną buzią – rzekła Hope. – Chcesz się ze mną kłócić? Bo jak masz ochotę pogadać sobie o zakrztuszeniu, to zaraz mu obetnę kuśkę i wepchnę do gardła. Hope dała małemu sucharka i przestał płakać. – Widzisz? – Oren Rath podniósł wy soki fotelik razem z Nicky m i przy tulił do piersi. – A teraz idziemy do sy pialni – powiedział i skinął na Hope. – Ty pierwsza. Razem przeszli przez kory tarz. Standishowie mieszkali wtedy w parterowy m domu; mając małe dziecko, uznali, że taki dom będzie bezpieczniejszy w razie pożaru. Hope weszła do sy pialni, a Oren Rath postawił fotelik z Nicky m tuż przed drzwiami. Skaleczenie prawie przestało krwawić, malcowi została na policzku ty lko krwawa smuga. Oren Rath wy tarł ją ręką, a potem rękę wy tarł o spodnie. Następnie wszedł za Hope do sy pialni. Kiedy zamknął drzwi, Nicky zaczął płakać. – Proszę cię – powiedziała Hope. – On się naprawdę może zakrztusić, a poza ty m umie z tego fotelika zejść, zresztą fotelik może się przewrócić. Mały nie lubi by ć sam. Oren Rath podszedł do nocnego stolika i swoim ry backim nożem ciachnął przewód telefoniczny z taką łatwością, jakby przekroił dojrzałą gruszkę. – Nie radzę ci się ze mną kłócić. Hope usiadła na łóżku. Nicky płakał, ale nie histery cznie; wy glądało na to, że może przestać. Hope też zaczęła płakać. – Rozbieraj się – powiedział Oren Rath. Pomógł jej zdjąć ubranie. By ł wy soki, ry żoblond i miał włosy tak proste i przy lizane jak wy soka trawa położona przez powódź. Pachniał paszą i Hope przy pomniała sobie turkusową półciężarówkę na podjeździe tuż przed pojawieniem się Orena w kuchni. – Masz nawet dy wan w sy pialni – powiedział. By ł chudy, ale muskularny, miał duże, niezdarne ręce, przy pominające łapy szczeniaka, który wy rośnie na dużego psa. Wy dawał się prawie bezwłosy, ale po prostu u tak jasnego blondy na zarost jest niewidoczny na tle skóry. – Czy znasz mojego męża? – zapy tała go Hope. – Wiem, kiedy jest w domu, a kiedy go nie ma – odparł Rath. – Posłuchaj – powiedział nagle; Hope wstrzy mała oddech. – Sły szy sz? Małego to nic nie obchodzi. Nicky pod drzwiami gaworzy ł, śliniąc się i przemawiając do swego sucharka. Hope zaczęła szlochać jeszcze gwałtowniej. Kiedy Oren Rath jej dotknął, niezręcznie i szy bko, pomy ślała, że jest w środku tak sucha, że nie zdoła jej nawet włoży ć swojego obrzy dliwego kutasa. – Poczekaj, proszę cię – powiedziała. – Ty lko bez gadania. – Nie, chodzi mi o to, że mogłaby m ci pomóc. – Chciała, żeby jak najprędzej włoży ł i wy jął; my ślała cały czas o Nicky m, który siedział w swoim foteliku na kory tarzu. – Zrobię tak, żeby by ło przy jemniej – dodała nieprzekony wająco; nie wiedziała, jak ma wy razić to, co chciała powiedzieć. Oren Rath złapał ją za pierś; zorientowała się, że nigdy przedtem nie doty kał kobiecej piersi. Miał tak zimną rękę, że się wzdry gnęła. Ruszając się niezdarnie, uderzy ł ją w usta czubkiem głowy. – Ty lko bez gadania – burknął. – Hope! – rozległo się wołanie. Zamarli. Oren gapił się na przecięty przewód telefoniczny. – Hope?
By ła to Margot, sąsiadka i przy jaciółka. Oren Rath przy tknął do sutka Hope chłodne, płaskie ostrze swojego noża. – Ona tu zaraz przy jdzie – wy szeptała Hope. – To bliska przy jaciółka. – O mój Boże, Nicky – sły szeli, jak Margot mówi. – Widzę, że jadasz, gdzie popadnie. Mama się ubiera? – Będę musiał zerżnąć was obie i wszy stkich pozabijać – sy knął Oren Rath. Hope objęła go w pasie nogami i przy cisnęła do piersi, razem z nożem. – Margot! – wrzasnęła. – Bierz Nicky ’ego i uciekaj! Proszę cię! – krzy czała. – Jest tu szaleniec, który pozabija nas wszy stkich. Bierz Nicky ’ego! Bierz Nicky ’ego! Oren Rath leżał na niej szty wno, jakby go ktoś pierwszy raz w ży ciu przy tulił. Nie wy ry wał się, nie groził nożem. Oboje leżeli bez ruchu i słuchali, jak Margot usiłuje wy jąć Nicky ’ego z fotelika, jak oddala się kory tarzem i wy chodzi przez kuchenne drzwi. Jedna noga wy sokiego krzesła zawadziła o lodówkę i odłamała się, ale Margot nie ustawała w wy siłkach uwolnienia małego, aż do chwili kiedy znalazła się na ulicy w połowie drogi do następnej przecznicy i kopniakiem otworzy ła własne drzwi. – Nie zabijaj mnie – szepnęła Hope. – Uciekaj, ty lko szy bko, to na pewno zdąży sz, ona teraz dzwoni po policję. – Ubieraj się – powiedział Oren Rath. – Jeszcze cię nie miałem, a muszę. – Try knąwszy ją czubkiem głowy, rozciął jej o zęby wargę, która zaczęła krwawić. – Ja nie żartuję – powtórzy ł, ale niepewnie. By ł kościsty i niezdarny jak młody by czek. Kazał jej włoży ć ubranie, bez żadnej bielizny, i wy pchnął ją boso na kory tarz, niosąc pod pachą własne buty. Dopiero kiedy usiadła koło niego w szoferce, zorientowała się, że Oren włoży ł jedną z flanelowy ch koszul jej męża. – Margot na pewno zapisała numer rejestracy jny twojego wozu – powiedziała; tak ustawiła ty lne lusterko, żeby móc się przejrzeć. Przy łoży ła brzeg szerokiego, wiotkiego kołnierzy ka sukienki do krwawiącej wargi. Oren Rath dał jej kuksańca łokciem w ucho, tak że rąbnęła głową w drzwi. – Potrzebne mi jest to lusterko, muszę w nie patrzeć – powiedział. – Ty lko bez numerów, bo ci naprawdę coś zrobię. – Zabrał ze sobą jej stanik i teraz usiłował przy wiązać przeguby rąk Hope do gruby ch zardzewiały ch zawiasów schowka, który ział przed nią otworem w desce rozdzielczej samochodu. Oren jechał tak, jakby mu się specjalnie nie śpieszy ło do opuszczenia miasta. Nie robił też wrażenia zniecierpliwionego, kiedy utknął na dłużej pod światłem w pobliżu uniwersy tetu. Przy glądał się wszy stkim pieszy m przechodzący m przez ulicę, kręcił głową i cmokał, widząc, jak są poubierani niektórzy studenci. Ze swojego miejsca w szoferce Hope widziała okno pokoju swojego męża, ale nie by ła pewna, czy siedzi akurat w tej chwili u siebie, czy ma właśnie wy kład. W rzeczy wistości siedział w swoim pokoju na trzecim piętrze. Dorsey Standish wy jrzał przez okno i zobaczy ł zmianę świateł. Samochody ruszy ły, a chmara studentów została czasowo zatrzy mana u progu przejścia dla pieszy ch. Dorsey Standish z upodobaniem obserwował ruch uliczny. W mieście uniwersy teckim jest dużo zagraniczny ch i eleganckich samochodów, ale tutaj kontrastowały z nimi miejscowe pojazdy : ciężarówki farmerów, zakratowane wozy do transportu by dła i świń, dziwne mechaniczne żniwiarki – a wszy stko ubłocone na farmach i wiejskich
drogach. Standish nie miał pojęcia o farmach, ale by ł zafascy nowany zwierzętami i maszy nami, a szczególnie intry gowały go groźne i tajemnicze wehikuły. Właśnie przejechał jeden ze zsy pem – do czego? – i plątaniną kabli, które miały za zadanie przy trzy mać coś ciężkiego. Standish lubił sobie wy obrażać, jak to wszy stko funkcjonuje. Na dole, wraz ze wszy stkimi, ruszy ła obskurna turkusowa półciężarówka; zderzaki miała całe w liszajach, maskę wgniecioną i czarną od zmiażdżony ch much i – jak sobie Standish wy obrażał – ptasich główek. Dorsey owi wy dało się, że w szoferce obok kierowcy zobaczy ł ładną kobietę. Coś w jej profilu i włosach przy pomniało mu Hope, a kiedy mignęła mu jej sukienka, pomy ślał, że i jego żona lubi ten kolor. Ale znajdował się w odległości trzech pięter; ciężarówka przejechała, a jej ty lna szy ba tak by ła zalepiona błotem, że nic więcej nie zobaczy ł. Poza ty m by ł już czas na zajęcia, które zaczy nały się o dziewiątej trzy dzieści. Dorsey Standish zdecy dował, że to niemożliwe, żeby kobieta jadąca w takiej okropnej ciężarówce mogła by ć ładna. – Założę się, że twój mąż cały czas pieprzy swoje studentki – powiedział Oren Rath. Jego wielka łapa, z nożem, spoczy wała na kolanach Hope. – Nie, nie sądzę – odparła Hope. – Bzdura, co ty możesz wiedzieć. A ja ci tak dobrze zrobię, że nie będziesz chciała przestać, zobaczy sz. – Wszy stko mi jedno, co mi zrobisz – powiedziała Hope. – Grunt, że mojemu małemu nie możesz już zrobić krzy wdy. – Ale tobie mogę zrobić różne rzeczy – odparł. – I to dużo. – Aha. I wiem, że to nie żarty – powiedziała ironicznie. Wjeżdżali na tereny rolnicze. Rath przez jakiś czas się nie odzy wał. Wreszcie powiedział: – Nie jestem taki stuknięty, jak ci się wy daje. – W ogóle mi się nie wy daje, że jesteś stuknięty – skłamała Hope. – Uważam, że jesteś głupi, napalony smarkacz, który jeszcze nigdy sobie nie popieprzy ł. Oren Rath musiał w ty m momencie poczuć, że traci swoją przewagę opartą na przemocy, i to szy bko. Hope zaczęła się zastanawiać, jak wy korzy stać tę sy tuację, ale nie wiedziała, czy Oren Rath jest na ty le normalny, żeby odczuć upokorzenie. Skręcili z wiejskiej drogi w długi, piaszczy sty podjazd, wiodący do domu, gdzie okna by ły zasłonięte plastikiem, a wy liniały trawnik upstrzony częściami od traktora i inny m żelastwem. Na skrzy nce pocztowej widniał napis: „R.R.W.E. i O. Rath”. Ci Rathowie nie mieli nic wspólnego ze sły nny mi Rathami od kiełbas, ale najwy raźniej zajmowali się hodowlą świń. Hope zobaczy ła liczne zabudowania, szare, z ukośny mi zardzewiały mi dachami. Na rampie koło brunatnej chlewni leżała na boku, oddy chając z trudem, stara maciora. W pobliżu stało dwóch mężczy zn, którzy wy glądali dla Hope na mutantów – produkt tej samej mutacji, która wy dała Orena Ratha. – Potrzebna mi będzie teraz czarna ciężarówka – zwrócił się do nich Oren. – Tej już szukają. – Od niechcenia przeciął nożem stanik, który m Hope miała przy wiązane ręce do schowka na rękawiczki. – Bzdura – powiedział jeden z mężczy zn. Drugi wzruszy ł ramionami; miał na twarzy czerwoną narośl, rodzaj znamienia, które kolorem i gruzełkowatą fakturą przy pominało malinę. I rzeczy wiście w rodzinie nazy wano go Maliną. Na szczęście Hope o ty m nie wiedziała.
Mężczy źni nie patrzy li na Orena i Hope. Potężne pierdnięcie ciężko dy szącej maciory rozdarło ciszę chlewni jak grzmot. – Kurwa, ta znów zaczy na – powiedział mężczy zna bez znamienia. Nie licząc oczu, jego twarz by ła w miarę normalna. Miał na imię Weldon. Malina przeczy tał treść nalepki na brązowej butelce, którą uniósł w stronę maciory, jakby spełniał toast: – „Może powodować nadmierne gazy i wzdęcia”. – Nie mówią nic o takiej świni jak ta – rzekł Weldon. – Potrzebna mi jest czarna ciężarówka – powtórzy ł Oren. – Kluczy ki są w stacy jce – powiedział Weldon Rath. – Jeśli sobie sam z nią poradzisz. Oren popchnął Hope w kierunku czarnego wozu. Hope zwróciła się do Maliny, który gapił się na nią, trzy mając w ręku lekarstwo dla świń. – On mnie porwał. Chce mnie zgwałcić. Policja już go szuka. Malina nie przestawał gapić się na Hope, ale Weldon zwrócił się do Orena: – Mam nadzieję, że nie zrobisz nic głupiego? – Nie bój się – odparł Oren, po czy m obaj jego bracia całą swoją uwagę poświęcili maciorze. – Poczekam jeszcze z godzinę i dam jej następnego sztosa – powiedział Malina. – Dość już mieliśmy wetery narza w ostatnim ty godniu, co? – Podrapał świnię czubkiem buta w oblepiony błotem kark; maciora pierdnęła. Oren zaprowadził Hope za stodołę, gdzie z silosu wy sy py wało się ziarno. Igrały w nim prosiaki niewiele większe od kociąt. Kiedy zapalił silnik czarnej półciężarówki, rozbiegły się na wszy stkie strony. Hope zaczęła płakać. – Nie zamierzasz mnie wy puścić? – spy tała. – Jeszcze cię nie miałem – odparł. Bose stopy Hope by ły zimne i czarne od wiosennego błocka. – Bolą mnie nogi – powiedziała. – Dokąd jedziemy ? W skrzy ni ciężarówki zobaczy ła stary koc, sfilcowany i upstrzony źdźbłami słomy. Oto, gdzie jadą: w pole; a potem, jak już będzie po wszy stkim, rozciągniętą na gąbczastej, wiosennej ziemi, z podcięty m gardłem i wy patroszoną ry backim nożem – zawinie ją w koc leżący szty wno na dnie ciężarówki, jakby tam przy kry wał jakieś martwo urodzone zwierzę z domowego inwentarza. – Muszę znaleźć jakieś dobre miejsce, żeby cię wziąć – powiedział Oren Rath. – Zabrałby m cię do domu, ale wtedy musiałby m się tobą podzielić z tamty mi. Hope Standish usiłowała sobie wy obrazić dziwny mechanizm działań tego człowieka. Nie funkcjonował tak, jak wszy stkie inne ludzkie istoty, do który ch by ła przy zwy czajona. – To, co robisz, jest złe – powiedziała. – Nie, nieprawda. Wcale nie jest złe. – Masz zamiar mnie zgwałcić, a to jest złe. – Po prostu chcę cię mieć. Ty m razem nie zadał sobie trudu, żeby ją przy wiązać do schowka. I tak nie miałaby dokąd iść. Posuwali się ty lko po milowy ch odcinkach wiejskich dróg, kierując się powoli na zachód, mały mi kwadratami, ruchem konika szachowego: jeden kwadrat naprzód, dwa w bok, jeden w bok, dwa przed siebie. Hope wy dało się to bezcelowe, ale potem przy szła jej do głowy pewna
my śl: a może Oren zna okolicę tak dobrze, że wie, jak przeby ć znaczną odległość, nie przejeżdżając przez miasto? Widzieli ty lko drogowskazy i mimo że nie oddalili się od uniwersy tetu bardziej niż na jakieś trzy dzieści mil, wszy stkie nazwy wy dawały się Hope obce: Coldwater, Hills, Fields, Plainview. Może to nie są miasta, pomy ślała, ty lko potoczne nazwy miejsc, uży wane przez tutejszą ludność, jak gdy by ci ludzie nie znali najprostszy ch rzeczy, z który mi sty kają się na co dzień. – Nie masz prawa mi tego robić – powiedziała Hope. – Bzdura – odparł; raptownie nacisnął na pedał hamulca, rzucając nią o twardą deskę rozdzielczą. Jej czoło odskoczy ło od przedniej szy by, nosem walnęła o wierzch dłoni. Czuła, jak w klatce piersiowej pęka jej jakiś mięsień czy bardzo drobna kostka. W ty m momencie Oren nacisnął pedał gazu i rzuciło nią do ty łu. – Nienawidzę sprzeczek – powiedział. Puściła jej się krew z nosa; siedziała podana do przodu, z twarzą ukry tą w dłoniach – krew kapała jej na kolana. Pociągnęła nosem; krew sączy ła się po wardze na zęby, pokry wając je cienką błonką. Odchy liła głowę do ty łu, tak żeby poczuć smak tej krwi. Z jakiegoś powodu ją to uspokoiło – pomogło my śleć. Wiedziała, że na czole sinieje jej gwałtownie guz, rosnąc pod gładką skórą. Kiedy dotknęła guza, Oren Rath spojrzał na nią i roześmiał się. Plunęła w niego rzadką flegmą z różowy mi ży łkami. Trafiła w policzek; plwocina ściekała aż na kołnierzy k flanelowej koszuli jej męża. Jego ręka, szeroka i płaska jak podeszwa buta, sięgnęła do jej włosów. Oby dwiema dłońmi złapała go za przedramię, podniosła przegub ręki do ust i ugry zła w miękkie miejsce, gdzie nie zawsze rosną włosy i gdzie widać błękitne naczy nia krwionośne. Chciała go w ten absurdalny sposób zabić, ale zdołała ty lko przeciąć skórę. By ł tak silny, że poderwał ją całą do góry i przerzucił sobie przez kolana. Przy cisnął ją karkiem do kierownicy – dźwięk klaksonu przeszy ł jej mózg – i złamał nos nadgarstkiem lewej ręki. Następnie położy ł rękę z powrotem na kierownicy. Cały czas przy ciskał sobie jej głowę prawą ręką do brzucha. Kiedy poczuł, że się przestała wy ry wać, zostawił jej głowę w spokoju leżącą na kolanach. Osłonił jej ucho stuloną dłonią, jakby chciał zatrzy mać dźwięk klaksonu wewnątrz jej głowy. Z bólu zaciskała oczy. Oren Rath kilka razy skręcił w lewo, potem znów w prawo. Każdy skręt, Hope wiedziała, oznaczał kolejną milę oddalenia. Teraz trzy mał stuloną dłoń na jej szy i; sły szała – czuła – jak jej przebiera palcami we włosach. Górną część twarzy miała drętwą. – Nie chcę cię zabijać – powiedział. – To mnie nie zabijaj. – Ale muszę. Jak już to zrobimy, muszę cię zabić. Ta informacja podziałała na nią jak smak własnej krwi. Wiedziała, że Oren nie uznaje sprzeczek. Zrozumiała, że jedno przegrała: sprawę gwałtu. On to zrobi. Trzeba traktować sprawę tak, jakby się już dokonała. Teraz chodziło jej ty lko o ży cie, a więc musi go przeży ć. A przeży ć go, to znaczy doprowadzić do jego złapania albo do zabicia, albo samej go zabić. Czuła pod policzkiem drobne w jego kieszeni; jego dżinsy by ły miękkie i lepkie od kurzu i smaru, klamra od paska wrzy nała jej się w czoło; wargami Hope doty kała tłustej skóry paska. Wiedziała, że ry backi nóż jest w pochwie. Ale gdzie on ją trzy ma? Nigdzie nie by ło jej widać, a nie śmiała szukać. Nagle poczuła pod okiem, że szty wnieje mu członek. W ty m momencie – tak naprawdę po raz pierwszy – ogarnęła ją panika, straszliwa, porażająca i obezwładniająca; przestała wierzy ć, że sobie poradzi, nie by ła w stanie odróżnić rzeczy ważny ch od nieważny ch. Raz jeszcze pomógł jej
sam Oren Rath. – Spójrz na to od tej strony : dzieciak ci się uratował, a jego też miałem zabić, wiesz przecież. Szczególna logika Orena Ratha wy ostrzy ła percepcję Hope; zaczęła sły szeć inne samochody. Nie by ło ich wiele, ale co kilka minut jakiś przejeżdżał. Żałowała, że nic nie widzi, ale zdawała sobie sprawę, że już nie są w takim odosobnieniu, jak by li. Teraz, pomy ślała, zanim dojedzie tam, dokąd chce dojechać – o ile w ogóle wie, dokąd zmierza. Wy dawało jej się, że wie. A przy najmniej zanim zjedzie z tej drogi, zanim znów znajdą się gdzieś, gdzie nie będzie ludzi. Oren Rath poprawił się na siedzeniu. By ło mu niewy godnie z erekcją. Z rozpaloną twarzą Hope na kolanach, z ręką w jej włosach – by ł gotów. Teraz, pomy ślała. Nieznacznie przesunęła policzek na jego udzie: nie przeszkadzał jej; poruszy ła głową, jakby ją chciała wy godniej ułoży ć na poduszce – na jego członku. Przesuwała twarz dotąd, aż przestała doty kać miejsca, gdzie wzdy mały się jego cuchnące spodnie. Wzgórek sterczał w pobliżu jej ust i Hope zaczęła na niego dmuchać. Dmuchanie przez nos by ło zby t bolesne. Złoży ła usta w kształt litery O, jakby do pocałunku, i skierowując dokładnie strumień powietrza, zaczęła bardzo leciutko dmuchać. Och, Nicky, pomy ślała. I Dorsey. Miała nadzieję, że ich jeszcze zobaczy. Dla Orena Ratha przeznaczy ła cały swój ciepły, ostrożny oddech. Na nim skoncentrowała swoją jedy ną chłodną my śl: ja cię jeszcze dostanę, ty skurwy sy nu.
Nie ulegało wątpliwości, że doty chczasowe doświadczenia seksualne Orena nie miały nic wspólnego z takimi subtelnościami, jak ukierunkowany oddech Hope. Usiłował przesunąć jej głowę na swoich kolanach w taki sposób, żeby znów mieć kontakt z jej gorącą twarzą, ale jednocześnie nie chciał zaburzy ć delikatnego dmuchania. To, co robiła, wzmagało w nim ty lko potrzebę fizy cznego kontaktu, ale my śl o ty m, że mógłby stracić ten podniecający bodziec, by ła dla niego straszna. Zaczął się kręcić. Hope się nie śpieszy ło. Wreszcie na skutek jego ruchów cuchnąca wy pukłość dżinsów dotknęła jej warg. Zacisnęła usta. Oren Rath poczuł jedy nie gorący wiatr, który przenikał zgrzebną tkaninę jego spodni; jęknął. Nadjechał samochód, który ich wy przedził; Oren wy równał swój wóz, zdawał sobie sprawę, że zaczy na zjeżdżać na środek. – Co ty robisz? – zapy tał Hope, która bardzo lekko ujęła w zęby wy pukłość. Uniósł kolano; pompując pedał gazu, podbił jej głowę i uraził w nos. Wcisnął rękę pomiędzy jej twarz i swoje kolana. My ślała, że rzeczy wiście chce jej zrobić jakąś poważną krzy wdę, ale on szamotał się z suwakiem. – Widziałem to na zdjęciach – poinformował ją. – Daj, ja to zrobię – odezwała się. Żeby mu rozpiąć rozporek, musiała przy jąć pozy cję prawie siedzącą. Chciała zobaczy ć, gdzie są; w dalszy m ciągu oczy wiście na wsi, ale na szosie pojawiły się już białe linie. Wy jęła go i wzięła do ust, nie patrząc. – Kurwa – powiedział. My ślała, że się udławi, bała się, że zwy miotuje. Przesunęła go sobie języ kiem na bok, uważając, że w ten sposób zy ska na czasie. Siedział tak szty wno i spokojnie, cały dy gocąc, że Hope nie miała wątpliwości: musiał znacznie przekroczy ć granice swoich doty chczasowy ch doświadczeń, nawet w sferze wy obrażeń. Uspokoiło ją to, dało jej poczucie pewności siebie
i czasu. Bardzo wolno kończy ła rozpoczęte dzieło, nasłuchując jednocześnie samochodów. Wiedziała, że zwolnił. Na pierwszy sy gnał, że zjeżdża z drogi, będzie musiała zmienić plany. Czy mam mu odgry źć tego cholernego kutasa? – zastanawiała się. Ale pomy ślała jednocześnie, że nie da rady, a w każdy m razie nie dość szy bko. Wy przedziły ich dwie ciężarówki, jedna za drugą. By ła przekonana, że z daleka sły szy klakson jeszcze jakiegoś samochodu. Przy śpieszy ła tempo – Oren wy żej uniósł kolana. Wy dawało jej się, że jadą teraz szy bciej. Wy przedził ich samochód – niebezpiecznie blisko. Zatrąbił na nich. – Pierdol się! – wrzasnął za nim Oren Rath; zaczy nał podskakiwać na siedzeniu, urażając ją w nos. Hope musiała teraz bardzo uważać, żeby nie zrobić mu krzy wdy ; miała na to wielką ochotę. Musisz go doprowadzić do tego, żeby stracił głowę, dodawała sobie otuchy. Nagle usły szała, że żwir opry skuje podwozie ciężarówki. Szy bko zamknęła usta wokół członka. Ale ani nie wpadli na nic, ani nie skręcali z drogi: po prostu Oren nagle zjechał na bok, żeby się zatrzy mać. Ciężarówka zary ła się. Oren oparł ręce po obu stronach twarzy Hope, uda mu stężały, podbijając jej szczękę. Udławię się ty m, pomy ślała, ale on ujął ją za głowę. – Nie! Nie! – krzy knął. Przemknęła koło nich ciężarówka, obsy pując ich drobny mi kamy kami i zagłuszając jego słowa. – Nie włoży łem tego interesu – wy jaśnił. – Jeśli masz jakieś zarazki, to przejdą prosto na mnie. Hope klęczała; gorące wargi miała obolałe, nos jej pulsował. Oren zabierał się do założenia gumy, ale kiedy ją wy jął z maleńkiego foliowego opakowania, gapił się na nią bezmy ślnie, jakby to nie by ło to, o co mu chodziło – jakby my ślał, że prezerwaty wy są jaskrawozielone! Jakby nie wiedział, jak się je zakłada. – Ściągaj sukienkę! – powiedział; krępowało go, że Hope na niego patrzy. Po obu stronach drogi widziała łany kukury dzy i w odległości kilku jardów ty ł tablicy ogłoszeń, ale nigdzie dokoła ani domów, ani znaków drogowy ch, ani żadnego skrzy żowania. Nie nadjeżdżały żadne samochody ani ciężarówki. Hope wy dawało się, że jej serce przestanie bić. Oren Rath zdarł z siebie koszulę jej męża i wy rzucił przez okno – widziała, jak pada na drogę. Ściągnął buty o pedał hamulca, waląc wąskimi kolanami o kierownicę. – No, posuń się! – rozkazał. Siedziała zepchnięta dosłownie na drzwi. Wiedziała, że jeśliby nawet zdołała wy siąść, i tak mu nie ucieknie. By ła boso, a jego stopy miały stwardniałe poduszki jak psie łapy. Szamotał się ze spodniami, zrolowaną prezerwaty wę trzy mając w zębach. Zobaczy ła, że jest goły – cisnął gdzieś spodnie i nasadził kondom, jakby jego członek nie by ł bardziej wrażliwy niż skórzasty ogon żółwia. Usiłował rozpiąć guziki jej sukienki i Hope znowu napły nęły do oczu łzy, chociaż starała się je powstrzy mać. Nagle szarpnął za sukienkę i zaczął jej ją ściągać przez głowę: materiał zatrzy mał się na ramionach Hope. Oren wy kręcił jej boleśnie łokcie od ty łu. By ł za długi do szoferki – należało otworzy ć jedne drzwi. Hope sięgnęła do klamki nad swoją głową, ale Oren ugry zł ją w szy ję. – Nie! – wrzasnął. Wy machiwał nogami i Hope widziała, że krwawi mu ły dka – skaleczy ł ją sobie o krawędź klaksonu. Twardy mi piętami walnął w klamkę i otworzy ł drzwi po swojej stronie. Ponad jego ramieniem zobaczy ła szarą wstęgę szosy – jego szczupłe pęciny wy stawały aż na pasmo ruchu, ale teraz nie by ło żadny ch samochodów. Bolała ją głowa dociśnięta do drzwi. Ruchem wężowy m
musiała się cofnąć na siedzenie, głębiej pod niego, i pod wpły wem tego ruchu Oren wy krzy knął coś niezrozumiałego. Czuła, jak jego obleczony w gumę członek przesuwa się po jej brzuchu, a potem całe jego ciało zasty gło i Oren ugry zł ją gwałtownie w ramię. Spuścił się! – Kurwa! – krzy knął. – Już po wszy stkim! – Nie – powiedziała, tuląc go. – Nie, na pewno możesz jeszcze. – Jeśli uzna, że to koniec, z pewnością ją zabije. – Jeszcze wiele razy – szepnęła mu do ucha, które pachniało kurzem. Musiała poślinić palec, żeby troszkę się zwilży ć. Boże, on mi go nigdy nie włoży do środka, pomy ślała, ale kiedy namacała go ręką, poczuła, że prezerwaty wa jest z rodzaju nasmarowany ch. – Och – powiedział. Leżał na niej spokojnie, jak gdy by zdziwiony, jak gdy by nie wiedział, gdzie co jest. – Och – powtórzy ł. Och, co teraz? – zastanawiała się Hope. Wstrzy mała oddech. Jakiś samochód przemknął koło ich otwarty ch drzwi jak czerwona smuga – a za nim zamierał w oddali dźwięk klaksonu i jakieś stłumione ironiczne gwizdy. Oczy wiście, pomy ślała, wy glądamy jak para wieśniaków, którzy się pieprzą na poboczu drogi. Prawdopodobnie takie rzeczy są tu na porządku dzienny m. Nikt się nie zatrzy ma, chy ba że to będzie policja. Wy obraziła sobie, jak nad przechy lony m ramieniem Ratha pojawia się pucołowaty policjant konny i wy pisuje mandat. „Nie na szosie, przy jacielu” – powiedziałby. A kiedy ona by krzy knęła: „To gwałt! On mnie gwałci!” – mrugnąłby do Orena Ratha. Oszołomiony Rath zachowy wał się tak, jakby czegoś bardzo ostrożnie szukał w jej wnętrzu. Jeżeli dopiero co się spuścił, to ile mi jeszcze zostało czasu do następnego razu? – my ślała Hope. Bardziej przy pominał jej kozła niż istotę ludzką, a niemowlęcy bulgot, jaki się wy doby wał z jego gardła – gorące tchnienie przy jej uchu – by ł chy ba ostatnim dźwiękiem, jaki się spodziewała usły szeć. Brała pod uwagę wszy stko, cokolwiek miała w zasięgu wzroku: kluczy ki dy ndające przy stacy jce by ły za daleko, żeby mogła do nich sięgnąć, a zresztą co by zrobiła z kluczy kami? Bolały ją plecy, więc odepchnęła się ręką od tablicy rozdzielczej, żeby przesunąć jakoś jego ciężar na sobie. Podnieciło go to tak, że coś mruknął. – Nie ruszaj się! – rozkazał. Próbowała zastosować się do jego polecenia. – O – powiedział z aprobatą. – Teraz jest dobrze. Zabiję cię naprawdę szy bko. Nawet się nie spostrzeżesz. Rób tak jak teraz, to cię dobrze zabiję. Jej dłoń musnęła metalowy guzik, gładki i okrągły ; dotknęła go palcami, Hope nie musiała nawet odwracać twarzy od Orena, żeby stwierdzić, co to jest. Poczuła nagle na ręku ciężar zwolnionej przez spręży nę klapy. Powiedziała głośno, przeciągle „Aaaach”, żeby zagłuszy ć odgłos przesuwany ch ręką w schowku rupieci. Dotknęła szmaty, palcami poczuła żwir. By ła tam szpula drutu, coś ostrego, ale zby t małego – jakieś śrubki, gwoździe, ry giel, by ć może jakiś zawias. Ale nic, co by się nadało. Kiedy usiłowała pomacać głębiej, zabolało ją ramię – pozwoliła ręce opaść na podłogę szoferki. Minęła ich następna ciężarówka, wśród gwizdów i pisku klaksonu, nie zwalniając nawet na ty le, żeby jej pasażerowie mogli im się lepiej przy jrzeć. Hope zaczęła płakać. – Jednak muszę cię zabić – jęknął Oren Rath. – Czy robiłeś to już wcześniej? – spy tała. – Jasne – odparł i wszedł w nią głębiej, idioty cznie, jakby jego bezduszne sztosy mogły zrobić
na niej jakiekolwiek wrażenie. – I tamte też zabijałeś? – spy tała Hope. Jej ręka, błądząca teraz po podłodze szoferki, natrafiła na coś, na jakiś materiał. – To by ły zwierzaki – przy znał Rath. – Ale je też musiałem pozabijać. Hope ogarnęło obrzy dzenie, jej palce zamknęły się na czy mś – by ła to jakaś stara kurtka czy coś w ty m rodzaju. – Świnie? – spy tała. – Świnie! – wy krzy knął. – Kurwa, nikt nie pieprzy świń. – Hope pomy ślała, że może jednak ktoś pieprzy świnie. – To by ły owce – wy jaśnił Rath. – I jedno cielę. Beznadziejna sprawa, Hope wiedziała. Czuła, jak się wewnątrz niej kurczy : rozpraszała go. Stłumiła szloch; czuła, że rozsadzi jej czaszkę, jeśli nie da mu ujścia. – Proszę cię, spróbuj by ć dla mnie miły – powiedziała. – Nic nie gadaj – uciął. – Ruszaj się tak jak przedtem. Poruszy ła się, ale najwy raźniej nie tak, jak sobie ży czy ł. – Nie! – wrzasnął. Wczepił palce w jej stos pacierzowy. Spróbowała inaczej. – Tak. – Wy kony wał teraz ruchy zdecy dowane i celowe, mechaniczne, tępe. O Boże, my ślała Hope. O, Nicky. I Dorsey. Wtedy poczuła, co trzy ma w ręku: jego spodnie. Jej palce, obdarzone nagłą mądrością, jakby czy tała Braille’a, znalazły suwak i my szkowały dalej. Przerzuciła drobne w kieszeni, przejechała ręką po szerokim pasku. – Tak, tak, tak – mówił Oren Rath. Owce, my ślała Hope. I jedno cielę. – Och, proszę cię, skup się! – krzy knęła głośno pod swoim adresem. – Nie gadać! – warknął Oren Rath. Ale teraz miała ją już w ręku: długą, twardą skórzaną pochwę. To jest ten mały haczy k, powiedziały jej palce, a to metalowy przy cisk. A to – o, tak! – to jest trzonek, kościana rękojeść ry backiego noża, który m zranił jej sy nka.
Skaleczenie Nicky ’ego nie by ło poważne. Prawdę powiedziawszy, wszy scy się zastanawiali, skąd mu się wzięło. Nicky jeszcze nie umiał mówić. Oglądał w lusterku cieniutki półksięży c, który już się zabliźnił. – Musiało to by ć coś bardzo ostrego – powiedział lekarz policjantom. Margot, sąsiadka, uznała, że lepiej wezwać lekarza – znalazła krew na śliniaku małego. Policjanci odkry li jeszcze krew w sy pialni: pojedy nczą kroplę na kremowej narzucie. Wy dało im się to zastanawiające – nie by ło żadny ch inny ch śladów przemocy, a Margot widziała, jak pani Standish wy chodziła. Wy glądało na to, że wszy stko z nią w porządku. Krew pochodziła z rozciętej wargi Hope – kiedy Oren Rath try knął ją głową. Ale skąd oni mieli to wiedzieć? Margot uważała, że sprawa mogła mieć charakter seksualny, ale zachowała to dla siebie. Dorsey Standish by ł zby t wstrząśnięty, żeby w ogóle móc my śleć. Policjanci uznali, że by ło za mało czasu na seks. Doktor utrzy my wał, że skaleczenie Nicky ’ego nie może by ć skutkiem ciosu, najprawdopodobniej nawet nie upadku. – Brzy twa? – poddał. – Albo bardzo ostry nóż.
Inspektor policji, zaży wny i rumiany mężczy zna na rok przed emery turą, znalazł w sy pialni przecięty przewód telefoniczny. – Ostry nóż – oświadczy ł. – Ostry nóż uży ty z pewną siłą. – Nazy wał się Arden Bensenhaver i by ł kiedy ś nadinspektorem policji w Toledo, ale jego metody uznano za nieortodoksy jne. Wskazał na policzek Nicky ’ego. – To jest rana zadana nożem składany m. – I zademonstrował odpowiedni ruch ręki w przegubie. – Ale tu w okolicy prawie się nie spoty ka noży składany ch – poinformował ich Bensenhaver. – Rana wy gląda jak od spręży nowca, ale najprawdopodobniej została zadana nożem my śliwskim albo ry backim. Margot opisała Orena Ratha jako wiejskiego chłopaka w farmerskiej półciężarówce, której kolor zdradzał zgubny wpły w miasta i uniwersy tetu na farmerów: by ła turkusowa. Dorsey Standish zupełnie nie skojarzy ł sobie tego z turkusową półciężarówką, którą widział przez okno, ani z siedzącą w szoferce kobietą, która wy dała mu się podobna do Hope. W dalszy m ciągu nic nie rozumiał. – Czy zostawili jakąś wiadomość? – spy tał. Arden Bensenhaver wy trzeszczy ł na niego oczy ; doktor wbił wzrok w podłogę. – Mam na my śli okup. – Standish jako człowiek konkretny szukał jakiegoś konkretnego punktu zaczepienia. Ktoś powiedział o porwaniu. Czy okup nie jest ściśle związany z porwaniem? – Nie ma żadnego listu, panie Standish – poinformował go Bensenhaver. – To nie wy gląda na tego rodzaju sprawę. – Kiedy znalazłam Nicky ’ego pod drzwiami, oni by li w sy pialni – powiedziała Margot. – Ale jak Hope wy chodziła, wszy stko z nią by ło w porządku, Dorsey. Widziałam ją. Nie powiedzieli mu o majtkach Hope, porzucony ch na podłodze sy pialni; nie mogli znaleźć stanika od kompletu. Margot powiedziała Ardenowi Bensenhaverowi, że Hope należała do kobiet, które zwy kle noszą stanik; wy szła z domu boso – wiedzieli i to. No i Margot poznała koszulę Dorsey a na ty m wiejskim chłopaku. Tablicę rejestracy jną samochodu odczy tała ty lko częściowo. By ła to tablica stanowa pry watnego przedsiębiorcy, której dwie pierwsze cy fry oznaczały ten okręg, ale nie mogła dojrzeć wszy stkich. Ty lna tablica rejestracy jna by ła zalepiona błotem; przedniej brakowało. – Znajdziemy ich – powiedział Arden Bensenhaver. – Nie ma tu w okolicy zby t wiele turkusowy ch ciężarówek. Chłopcy od szery fa okręgowego na pewno ją znają. – Nicky, co się stało? – py tał Dorsey Standish chłopca. Posadził go sobie na kolanach. – Co się stało z mamą? – Mały pokazał za okno. – To znaczy, że on miał zamiar ją zgwałcić? – zwrócił się Dorsey do wszy stkich. Margot powiedziała: – Dorsey, poczekajmy, to się dowiemy. – Poczekajmy ? – oburzy ł się Standish. – Pan musi mi wy baczy ć to py tanie – powiedział Arden Bensenhaver – ale czy pańska żona nie spoty kała się z nikim? Pan zapewne wie. Standish zaniemówił, ale wy glądało na to, że rozważa problem. – Nie – odpowiedziała Bensenhaverowi Margot. – Absolutnie. – Ale ja muszę uzy skać odpowiedź od pana Standisha – nalegał Bensenhaver. – Boże – jęknęła Margot.
– Nie, nie sądzę – powiedział Standish. – Oczy wiście, że nie, Dorsey – zapewniła go. – Chodź, weźmiemy Nicky ’ego na spacer. By ła to pracowita, rzeczowa kobieta, którą Hope bardzo lubiła. Z pięć razy w ciągu dnia wy chodziła z domu i zawsze by ła w trakcie kończenia czegoś. Dwa razy do roku wy łączali jej i włączali telefon; przy pominało to próby rzucenia palenia przez niektóry ch ludzi. Margot też miała dzieci, ale starsze, które większą część dnia spędzały w szkole, tak że czasem pilnowała Nicky ’ego, żeby Hope mogła sobie coś załatwić. Dorsey Standish brał Margot taką, jaka by ła; wiedział, że jest szlachetna i ży czliwa, ale nie by ły to cechy charakteru, do który ch przy wiązy wał szczególną wagę. Margot, stwierdził teraz, nie jest również specjalnie atrakcy jna, to znaczy w sensie seksualny m, pomy ślał, i ogarnęło go rozgory czenie. Jej nikt nigdy nie zgwałci, podczas kiedy Hope jest piękna, każdy to przy zna. Każdy ma na nią ochotę. I tu Dorsey Standish my lił się zasadniczo. Nie wiedział o gwałcie najważniejszego: że ofiara prawie się nie liczy. Od czasu do czasu ludzie wy muszają seks niemal na każdy m: na bardzo mały ch dzieciach, na bardzo stary ch ludziach, nawet na zmarły ch; również na zwierzętach. Inspektor Arden Bensenhaver, który wiele wiedział o gwałcie, oznajmił, że musi zająć się tą sprawą.
Bensenhaver czuł się znacznie lepiej, kiedy miał wokół siebie otwartą przestrzeń. Jego pierwszy m zajęciem by ły nocne rundy w wozie policy jny m starą szosą nr 2 na odcinku pomiędzy Sandusky i Toledo. Latem ta trasa by ła usiana barami piwny mi i mały mi szy ldami własnej roboty obiecujący mi: KRĘGLE! BILARD! RYBY WĘDZONE I ŻYWA PRZYNĘTA! Arden Bensenhaver okrążał wolno zatokę Sandusky i dalej jechał wzdłuż jeziora Erie do Toledo, czekając na samochody wy ładowane pijany mi nastolatkami i wędkarzami, którzy na tej nieoświetlonej dwupasmowej szosie bawili się z nim w kotka i my szkę. Później, już jako nadinspektora Toledo, wożono go w dzień po ty m niegroźny m odcinku drogi. Sklepy z przy nętą, piwne spelunki i bary szy bkiej obsługi – wszy stko to w dzień wy dawało się takie niewinne. Przy pominało awanturnika, będącego niegdy ś postrachem, który się rozbiera do walki: by czy kark, potężny tors, ręce jak bochny i na końcu, po zdjęciu ostatniej koszuli, żałosny, bezradny kałdun. Arden Bensenhaver nienawidził nocy. Walczy ł z władzami o lepsze oświetlenie Toledo w sobotnie wieczory. Toledo by ło miastem robotniczy m i Bensenhaver wierzy ł, że gdy by mogło sobie pozwolić na to, żeby się oświetlić jasno w sobotnie wieczory, to liczba ran, okaleczeń i szeroko pojęty ch obrażeń cielesny ch spadłaby do połowy. Ale Toledo patrzy ło na ten pomy sł niechętny m okiem. Toledo lekceważy ło pomy sły Ardena Bensenhavera w ty m samy m stopniu, w jakim kwestionowało jego metody. Teraz, wśród otwartej przestrzeni wiejskiej okolicy, Bensenhaver odży ł. Teraz zy skał perspekty wę, z której mógł patrzeć na otaczający go niebezpieczny świat, a o to mu zawsze chodziło: krąży ł nad płaską, rozległą krainą w helikopterze, z góry obserwując zamknięty obszar swojego dobrze oświetlonego królestwa. Zastępca szery fa okręgowego powiedział: – W okolicy jest ty lko jedna turkusowa ciężarówka. Należy do ty ch cholerny ch Rathów. – Do Rathów?
– To jest cała rodzinka – odparł zastępca szery fa. – Bardzo nie lubię tam do nich jeździć. – Dlaczego? – spy tał Bensenhaver; patrzy ł, jak w dole pod nimi cień helikoptera przecina rzeczkę, potem drogę i sunie najpierw wzdłuż pola kukury dzy, a potem soi. – Oni wszy scy są niesamowici. – Bensenhaver spojrzał na zastępcę szery fa: pucołowaty mężczy zna o mały ch oczkach, ale sy mpaty czny ; długie włosy zwisały mu spod ciasnego kapelusza prawie do ramion. Bensenhaverowi przy pominał futbolistów, który m długie włosy wy lewają się spod hełmów. Niektórzy mogą je sobie nawet splatać w warkocze, pomy ślał. Teraz i przedstawiciele prawa upodobnili się do nich. By ł zadowolony, że już wkrótce czeka go emery tura; nie mógł zrozumieć, dlaczego ty lu ludzi chce tak głupio wy glądać. – Niesamowici? – spy tał. To samo ich języ k. Na wy rażenie dosłownie wszy stkiego uży wają czterech lub pięciu słów. – Właśnie w ubiegły m ty godniu wpły nęła do mnie skarga na tego najmłodszego – powiedział zastępca szery fa. Bensenhaver zwrócił uwagę na uży tą od niechcenia formę „do mnie”, chociaż wiedział, że skarga musiała wpły nąć do samego szery fa albo do jego biura i szery f najprawdopodobniej pomy ślał, że sprawa jest na ty le prosta, że może tam wy słać swojego młodego zastępcę. Ale dlaczego do tej sprawy dali mi takiego młodzika? – zastanawiał się Bensenhaver. – Najmłodszy brat ma na imię Oren – wy jaśnił zastępca szery fa. – Imiona też mają niesamowite. – A co to by ła za skarga? – zapy tał Bensenhaver. Jego wzrok pobiegł długim wiejskim podjazdem, prowadzący m do czegoś, co przy pominało zupełnie przy padkowe skupisko stajni i szop, z który ch jedna musiała by ć, jak wiedział, domem mieszkalny m, gdzie ży li ludzie. Ale Arden Bensenhaver nie miał pojęcia która. Dla niego wszy stkie one nie bardzo nadawały się nawet dla zwierząt. – Ten chłopak, ten Oren – powiedział zastępca szery fa – pieprzy ł się tu z czy imś psem. – Pieprzy ł się? – zapy tał Bensenhaver cierpliwie. To może znaczy ć prakty cznie wszy stko, pomy ślał. – Ci ludzie od tego psa – wy jaśnił zastępca – uważali, że Oren chce go zerżnąć. – A on rzeczy wiście chciał? – Najprawdopodobniej. Ale trudno powiedzieć. Jak tam przy jechałem, nie by ło go w domu, a pies wy glądał normalnie. Zresztą skąd miałem wiedzieć, czy pies został zerżnięty ? – Trzeba go by ło zapy tać – wtrącił się pilot helikoptera, chłopak jeszcze młodszy od zastępcy szery fa. Nawet zastępca szery fa spojrzał na niego z pogardą. – Jeden z ty ch półgłówków, który ch nam przy sy ła Straż Narodowa – szepnął do Bensenhavera, ale w ty m momencie Bensenhaver zauważy ł turkusową półciężarówkę. Stała zaparkowana na dworze przy niskiej szopie. Nikt nawet nie próbował jej ukry ć. W długiej zagrodzie gromada świń miotała się to w tę, to w tamtą stronę, oszalała ze strachu przed unoszący m się nad nimi helikopterem. Dwaj szczupli mężczy źni w kombinezonach kucali przy świni, która leżała rozwalona u stóp rampy prowadzącej do chlewa. Spojrzeli w górę na helikopter, osłaniając twarze przed kąsający m kurzem. – Nie tak blisko, niech pan siądzie na trawie – polecił pilotowi Bensenhaver. – Płoszy pan zwierzęta.
– Nie widzę ani Orena, ani starego – powiedział zastępca szery fa. – Jest ich tu więcej. – To niech pan zapy ta ty ch dwóch, gdzie jest Oren – polecił Bensenhaver. – A ja się przy jrzę tej ciężarówce. Mężczy źni najwy raźniej znali zastępcę szery fa; prawie nie patrzy li na niego, kiedy się zbliżał. Ale za to obserwowali Bensenhavera, jak w swoim ciemny m ubraniu i krawacie idzie przez podwórko w kierunku turkusowej ciężarówki. Arden Bensenhaver nie patrzy ł na nich, ale mimo to ich widział. Debile, pomy ślał. Spoty kał w Toledo wszelkiego rodzaju zły ch ludzi – ludzi rozpustny ch, ludzi wściekły ch bez powodu, ludzi niebezpieczny ch, tchórzliwy ch i odważny ch złodziei, ludzi, którzy mordowali dla pieniędzy i którzy mordowali z pobudek seksualny ch. Ale tak prostodusznego zepsucia, jakie dostrzegł na twarzach Weldona i Maliny Rathów, nie widział z pewnością. Przejął go dreszcz. Pomy ślał, że jednak lepiej by łoby znaleźć panią Standish, i to szy bko. Kiedy Arden Bensenhaver otwierał drzwi turkusowej półciężarówki, nie wiedział dokładnie, czego szuka, ale umiał szukać tego, co nieznane. Dostrzegł to coś naty chmiast; nie by ło w ty m zresztą nic trudnego: przecięty stanik, którego część zwisała w dalszy m ciągu przy wiązana do zawiasa schowka i pozostałe dwa kawałki na podłodze. Nie by ło krwi; stanik – w kolorze spokojnego naturalnego beżu – wy dał się Bensenhaverowi bardzo elegancki. Inspektor nie miał własnego sty lu, ale widy wał zmarły ch wszelkiego autoramentu i po ubraniu potrafił ocenić klasę. Zebrał jedną ręką kawałki jedwabistego stanika; następnie obie ręce włoży ł do obwisły ch, rozepchnięty ch kieszeni mary narki i ruszy ł przez podwórko do zastępcy szery fa, pogrążonego w rozmowie z braćmi Rath. – Nie widzieli chłopaka przez cały dzień – poinformował Bensenhavera. – Mówią, że Oren czasem nie wraca na noc do domu. – Zapy taj ich, kto ostatni jeździł tą ciężarówką – polecił Bensenhaver zastępcy szery fa; nie patrzy ł na Rathów, traktował ich tak, jakby nie by li zdolni go zrozumieć zapy tani wprost. – Już ich o to py tałem. Twierdzą, że nie pamiętają. – Spy taj ich, kiedy ostatni raz jechała tą ciężarówką młoda, ładna kobieta – polecił Bensenhaver, ale zastępca szery fa nie miał czasu zadać tego py tania; Weldon Rath roześmiał się. Bensenhaver odczuł wdzięczność, że ten z plamą na twarzy, podobną do kropli wina, siedzi cicho. – Bzdura – powiedział Weldon. – Nie ma tu żadnej „ładnej, młodej kobiety ”, żadna młoda kobieta nigdy nie posadziła ty łka w tej ciężarówce. – Powiedz mu – rzekł Bensenhaver do zastępcy szery fa – że łże. – Łżesz, Weldon – powiedział zastępca szery fa. Malina Rath zwrócił się do zastępcy szery fa: – A co on jest, kurwa, za jeden, że tu przy łazi i mówi nam, co mamy robić? Arden Bensenhaver wy jął z kieszeni trzy kawałki stanika. Spojrzał na maciorę leżącą koło mężczy zn; wy glądało na to, że jedno jej przerażone oko patrzy równocześnie na nich wszy stkich; trudno by ło powiedzieć, gdzie patrzy drugie. – Czy ta świnia to dziewczy na, czy chłopak? – spy tał Bensenhaver. Bracia Rath wy buchnęli śmiechem. – Chy ba każdy widzi, że to maciora – powiedział Malina. – Czy kiedy kolwiek obcinacie jaja świńskim chłopakom? – zapy tał Bensenhaver. – Czy robicie to sami, czy ktoś wam to robi?
– Sami je kastrujemy – wy jaśnił Weldon. Z pęczkami włosów sterczący mi z uszu sam przy pominał knura. – My się znamy na kastrowaniu. To nic wielkiego. – To posłuchajcie – powiedział Bensenhaver, podnosząc w górę stanik, tak żeby i oni, i zastępca szery fa mogli go sobie dobrze obejrzeć. – To jest właśnie kara, jaką przewiduje nowy kodeks za przestępstwa seksualne. – Ani Rathowie, ani zastępca szery fa nie odezwali się słowem. – Wszelkie przestępstwa seksualne – ciągnął Bensenhaver – podlegają teraz karze kastracji. Jeżeli ktoś wy pieprzy kogoś, kogo nie powinien, albo jeśli w ty m w jakikolwiek sposób uczestniczy, nie pomagając nam w uniemożliwieniu tego przestępstwa, zostanie wy kastrowany. Weldon Rath spojrzał na Malinę, który robił wrażenie z lekka zakłopotanego, a następnie popatrzy ł z ukosa na Bensenhavera i powiedział: – Czy robicie to sami, czy ktoś wam to robi? – Trącił łokciem brata. Malina usiłował się uśmiechnąć; jego znamię podjechało do góry. Ale Bensenhaver miał kamienną twarz; obracał ty lko bez przerwy stanik w rękach. – Oczy wiście, że nie my sami – odparł. – Teraz są do tego bardzo nowoczesne urządzenia. Załatwia to Straż Narodowa. Dlatego jesteśmy ich helikopterem. Zabieramy takiego faceta helikopterem do szpitala i zaraz go z powrotem odwozimy. To nic wielkiego. Jak zresztą sami wiecie – zakończy ł. – My mamy dużą rodzinę – powiedział Malina Rath. – Jest nas kilku braci. Nie wiemy tak z dnia na dzień, kto jeździ którą ciężarówką. – Aha, to jest jeszcze jedna, tak? – Bensenhaver zwrócił się do zastępcy szery fa: – Nie mówiłeś mi, że jest jeszcze jedna ciężarówka. – Tak, czarna. Zapomniałem. Mają jeszcze czarną. Rathowie skinęli głowami. – A gdzie ona jest? – zapy tał Bensenhaver. By ł opanowany, ale napięty. Bracia spojrzeli po sobie. Weldon powiedział: – Już od jakiegoś czasu jej nie widzę. – Może ma ją Oren – odezwał się Malina. – A może ojciec – dodał Weldon. – Nie mamy czasu na takie bzdury – rzekł Bensenhaver ostro do zastępcy szery fa. – Najpierw sprawdzimy, ile oni ważą, a potem spy tamy pilota, czy ich weźmie. – Zastępca szery fa, pomy ślał Bensenhaver, to prawie taki sam debil jak bracia Rath. – No, dalej! – zwrócił się do niego. A następnie, ze zniecierpliwieniem, do Weldona Ratha: – Imię? – Weldon – odparł Weldon. – Waga? – Waga? – zdziwił się Weldon. – Ile waży sz. Skoro mamy cię taszczy ć helikopterem, musimy wiedzieć, ile waży sz. – Osiemdziesiąt jeden z czy mś – odparł Weldon. – A ty ? – spy tał Bensenhaver młodszego. – Osiemdziesiąt sześć z czy mś – odparł tamten. – Mam na imię Malina. Bensenhaver zamknął oczy. – To jest razem ponad sto sześćdziesiąt siedem – zwrócił się do zastępcy szery fa. – Idź, zapy taj pilota, czy możemy ty le wziąć. – Ale nigdzie nas teraz nie zabieracie, co? – rzekł Weldon.
– Zabieramy was ty lko do szpitala Gwardii Narodowej – powiedział Bensenhaver. – A jak znajdziemy kobietę i okaże się, że wszy stko jest z nią w porządku, odwieziemy was z powrotem do domu. – A jak z nią nie jest w porządku, to mamy prawo do adwokata, tak? – spy tał Malina. – Z ty ch, co to są tam w sądach, tak? – Jeśli z kim nie jest wszy stko w porządku? – zapy tał Bensenhaver. – No, z tą kobietą, której szukacie – wy jaśnił Malina. – No więc jeżeli z nią nie będzie wszy stko w porządku – rzekł Bensenhaver – to was kastrujemy w szpitalu i jeszcze tego samego dnia odsy łamy do domu. Wy, chłopcy, lepiej ode mnie wiecie, na czy m to polega. Ja nigdy nie widziałem, jak się to robi, ale to chy ba nie trwa długo, prawda? I nie krwawi się specjalnie, co? – Ale przecież jest chy ba sąd i adwokat! – wy krzy knął Malina. – Jasne, że jest – warknął Weldon. – Zamknij się. – Nie, sądy za te rzeczy się skończy ły, nowy kodeks nie przewiduje żadny ch sądów – oświadczy ł Bensenhaver. – Przestępstwa seksualne to kategoria specjalna, a przy ty ch nowoczesny ch urządzeniach wy kastrowanie faceta stało się tak proste, że jest to najsensowniejsze, co może by ć. – W porządku! – wrzasnął z helikoptera zastępca szery fa. – Waga jest dobra. Możemy ich brać. – Bzdury ! – powiedział Malina. – Zamknij się! – skarcił go Weldon. – Mnie tam jaj nie obetną! – wy darł się na niego Malina. – Ja tam się do niej nie dobierałem. Weldon tak mocno walnął Malinę w żołądek, że młodszy brat zatoczy ł się na bok i wy lądował na rozwalonej świni. Maciora kwiknęła, jej krótkie nogi zadrgały spazmaty cznie, sfajdała się nagle i straszliwie, ale poza ty m się nie poruszy ła. Malina leżał, z trudem łapiąc oddech koło cuchnący ch świńskich odchodów, a Arden Bensenhaver usiłował wsadzić Weldonowi Rathowi kolano w krocze. Ale Weldon okazał się dość szy bki; chwy cił Bensenhavera za nogę w kolanie i przerzucił go za siebie, za Malinę i za nieszczęsną maciorę. – Cholera! – krzy knął Bensenhaver. Zastępca szery fa wy ciągnął spluwę i oddał jeden strzał w powietrze. Weldon padł na kolana, trzy mając się za uszy. – Nic się panu nie stało, inspektorze? – zapy tał zastępca szery fa. – Jasne, że nic – odparł Bensenhaver. Siedział obok świni i Maliny. Bez cienia wsty du stwierdził, że w większy m czy mniejszy m stopniu czuje się z nimi równy. – Malina – powiedział (na samą my śl o ty m imieniu zamy kał oczy ) – jeśli nie chcesz się rozstać ze swoimi jajami, to masz naty chmiast powiedzieć, gdzie jest kobieta. – Znamię mężczy zny zapłonęło w stronę Bensenhavera jak neon. – Morda w kubeł, Malina – ostrzegł go Weldon. Bensenhaver zwrócił się do zastępcy szery fa: – Jeśli jeszcze raz otworzy gębę, odstrzel mu jaja tu na miejscu. To nam oszczędzi podróży. – Miał nadzieję, że zastępca szery fa nie okaże się takim idiotą, żeby w razie czego wy konać to polecenie. – Jest z Orenem – powiedział Malina. – To on wziął czarną ciężarówkę.
– Dokąd on ją zabrał? – zapy tał Bensenhaver. – Nie wiem – odparła Malina. – To znaczy Oren jej chy ba jeszcze nie ruszy ł. Chy ba jej jeszcze nie miał. – A dlaczego? – zapy tał Bensenhaver. – No bo jakby ją już miał, to po co by ją jeszcze trzy mał? – wy jaśnił Malina. Bensenhaver znów zamknął oczy. Wstał. – Ustal, jak dawno to by ło – polecił zastępcy szery fa. – A potem załatw im tak tę turkusową ciężarówkę, żeby się w niej nie mogli ruszy ć. I wracaj do helikoptera. – A ich mam tu zostawić? – spy tał zastępca szery fa. – Jasne – odparł Bensenhaver. – Będzie dość czasu później, żeby im obciąć jaja. Arden Bensenhaver polecił pilotowi przekazać wiadomość, że pory wacz nazy wa się Oren Rath i że jest czarną, a nie turkusową ciężarówką. Ta informacja w interesujący sposób nałoży ła się na inną: otóż policjant konny z policji stanowej otrzy mał wiadomość, że samotny mężczy zna w czarnej półciężarówce w niebezpieczny sposób prowadzi swój wóz, to zjeżdżając, to wjeżdżając na swoje pasmo ruchu, „jakby by ł pijany albo pod wpły wem narkoty ków, albo coś w ty m rodzaju”. Policjant nie pojechał za nim, ponieważ by ł zdania, że przede wszy stkim powinien uważać na turkusową ciężarówkę. Arden Bensenhaver nie mógł oczy wiście wiedzieć, że fakty cznie mężczy zna w czarnej ciężarówce nie jest sam, że Hope Standish leży z głową na jego kolanach. Ta wiadomość przejęła więc Bensenhavera dreszczem: jeżeli Rath jest sam, to znaczy, że już coś zrobił kobiecie. Wrzasnął więc do zastępcy szery fa, żeby się pośpieszy ł do helikoptera – że mają szukać czarnej półciężarówki, którą ostatnio widziano na okrężnicy przecinającej sy stem wiejskich dróg w pobliżu miasta Sweet Wells. – Znasz je? – spy tał Bensenhaver. – Aha – odparł zastępca szery fa. Znów znaleźli się w powietrzu, a pod nimi znów świnie miotały się w panice. Biedna, poddana kuracji maciora, na którą padali, leżała nieruchomo jak na początku. Ale bracia Rathowie bili się, i to całkiem ostro; im więc wy żej i dalej wznosił się helikopter, ty m bardziej świat wracał do poziomu normalności, który Arden Bensenhaver akceptował. Kiedy już maleńkie walczące postacie pod nimi trochę na wschód zmalały do rozmiarów miniaturek, a sam Bensenhaver znalazł się daleko od ich krwi i strachu, i kiedy zastępca szery fa powiedział, że jego zdaniem, Malina naleje Weldona, o ile nie da się zastraszy ć – wtedy inspektor roześmiał się z kamienną twarzą, jak za dawny ch czasów w Toledo. – To przecież zwierzęta – zwrócił się do zastępcy szery fa, który mimo całego okrucieństwa i cy nizmu młodego wieku wy dawał się wstrząśnięty. – Jeśli się nawzajem pozabijają, pomy śl o ży wności, którą by zjedli przez całe ży cie, a która mogłaby przy paść inny m. Zastępca szery fa zorientował się, że kłamstwo Bensenhavera na temat nowego prawa, mówiącego o naty chmiastowej kastracji za przestępstwa seksualne, by ło czy mś więcej niż ty lko czy stą fantazją: dla Bensenhavera bowiem – który przecież wiedział doskonale, że nie jest to prawo – prawo powinno by ć właśnie takie. By ła to jedna z metod Bensenhavera rodem z Toledo. – Biedna kobieta – powiedział. Obracał w swoich ży lasty ch rękach kawałki jej stanika. – W jakim wieku jest Oren? – zapy tał zastępcę szery fa. – Może szesnaście, może siedemnaście lat. Dzieciak. – Zastępca szery fa sam miał przy najmniej dwadzieścia cztery.
– Jeżeli jest dostatecznie dorosły, żeby mu stanął – oświadczy ł Arden Bensenhaver – to jest dostatecznie dorosły, żeby mu go obciąć. Ale co ja mam mu obciąć? Och, gdzie mam ciąć? – zastanawiała się Hope; długi, cienki nóż ry backi czuła dobrze w ręce. Krew pulsowała jej w dłoni, ale Hope wy dawało się, że to nóż ma swoje własne serce, które bije. Bardzo wolno uniosła rękę do poziomu biodra, ponad krawędź wy gniecionego siedzenia, tak żeby móc zobaczy ć ostrze. Czy mam uży ć tego zębatego, czy tego, które wy gląda na bardzo ostre? – rozmy ślała. Jak się zabija człowieka czy mś takim? Koło spoconego, wiercącego się ty łka Orena Ratha ten nóż w jej ręce wy dawał się chłodny m i odległy m cudem. Czy mam ciąć, czy dźgać? Żałowała, że nie wie. Obie gorące dłonie trzy mał pod jej pośladkami – unosząc ją, podry wając do góry. Wbijał jej brodę w zagłębienie koło obojczy ka jak twardy kamień. A potem poczuła, jak jedną rękę wy suwa spod jej pośladka i jak jego palce sięgające do podłogi muskają jej dłoń z nożem. – Ruszaj się! – burknął. – Teraz, ruszaj się! Usiłowała wy giąć plecy – nie mogła; usiłowała skręcić się w biodrach – na próżno. Czuła, że Oren szuka swojego własnego ry tmu, że próbuje znaleźć to właściwe tempo, które go doprowadzi do finału. Jedną dłoń, trzy mając rozpostartą pod jej plecami, drugą macał po podłodze. Nagle zrozumiała: szuka noża. A kiedy namaca pustą pochwę, Hope znajdzie się w niebezpieczeństwie. – Aaaach! – wy krzy knął. Szy bko, pomy ślała. Między żebra? Wbić mu nóż w bok i pojechać do góry albo prosto w dół, z całej siły, pomiędzy łopatki, tak żeby od ty łu dobrać się do płuc, aż poczuje czubek noża swoją przy gniecioną piersią? Machnęła ręką w powietrzu nad jego przy garbiony mi plecami. Dostrzegła oleisty bły sk ostrza i jego rękę, jak nagle unosi się i rzuca pusty mi spodniami o kierownicę. Usiłował odepchnąć się od niej, ale dolną część ciała przy kuł mu długo poszukiwany ry tm; jego biodrami wstrząsały lekkie spazmy, nad który mi wy raźnie nie panował – oderwał pierś od jej piersi, rękami wparł się mocno w jej ramiona. Widziała, jak kciuki Orena pełzną do jej gardła. – Gdzie mój nóż? – Łomotał głową w ty ł i w przód; spojrzał za siebie, spojrzał w górę; kciukami podbił jej podbródek, próbowała bowiem przy cisnąć go do szy i. Ciachnęła biały ty łek. Nie mógł zaprzestać ry tmiczny ch ruchów, chociaż świadomość musiała mu podpowiedzieć, że nagle zaistniało coś ważniejszego. – Gdzie mój nóż? – powtórzy ł. Sięgnęła przez jego ramię i (szy bciej, niż sama to mogła zobaczy ć) przejechała mu wąskim ostrzem po gardle. Przez moment nie widziała żadnej rany. Wiedziała ty lko, że on ją dusi. A potem jedną ręką Oren puścił jej gardło i sięgnął do własnego. Ukry ł przed nią cięcie, które się spodziewała zobaczy ć. W końcu jednak spostrzegła, jak spomiędzy jego kurczowo zaciśnięty ch palców try ska ciemna krew. Kiedy odjął dłoń – szukając jej ręki, tej z nożem – z rozchlastanego gardła wy doby ła się wielka bańka, która pękła nad Hope. Usły szała dźwięk, jakby ktoś sięgnąwszy słomką dna naczy nia, próbował wy ssać resztki pły nu. Mogła znów oddy chać. Gdzie są jego ręce? – zastanawiała się. Nagle jak gdy by opadły koło niej na siedzeniu, trzepocząc się jak spłoszone ptaki za jego plecami. Wbiła mu długie ostrze dokładnie nad talią – musiała trafić na nerkę, tak łatwo weszło i wy szło. Oren Rath przy łoży ł policzek do jej policzka jak dziecko. Krzy czałby oczy wiście, gdy by nie to, że miał przeciętą dokładnie tchawicę i struny głosowe.
Hope usiłowała teraz wbić nóż wy żej, ale natrafiła na żebro czy jakąś inną przeszkodę; musiała próbować ostrożnie, więc wy ciągnęła go niezadowolona z głębokości zaledwie kilku cali. Oren wiercił się teraz na niej, jakby chciał z niej zejść. Jego ciało słało sy gnały ostrzegawcze, ale te sy gnały nie docierały, gdzie trzeba. Dźwignął się nieco, ale nie mógł utrzy mać głowy szty wno, a poruszający się jeszcze ciągle członek wiązał go dalej z Hope. Skorzy stała z tej okazji, żeby mu jeszcze raz wbić nóż, który ześliznął się z boku do brzucha i pojechał prosto, zatrzy mując się w odległości mniej więcej cala od pępka, gdzie napotkał jakąś większą przeszkodę – ciało Orena runęło na nią z powrotem, przy gniatając jej przegub ręki. Ale to by ł drobiazg: wy winęła rękę, uwalniając bez trudu śliski nóż. Puściło coś, jakby jego wnętrzności. Hope by ła przy tłoczona mokrością i odorem. Upuściła nóż na ziemię. Oren Rath opróżniał się cały mi litrami – galonami. Leżąc na niej, wy dawał się coraz lżejszy. Ich ciała by ły tak śliskie, że Hope bez trudu wy sunęła się spod niego. Przewróciła go na plecy i przy kucnęła koło niego na zalanej koło niego podłodze szoferki. Jej włosy by ły brzemienne jego krwią: z przeciętego gardła try skała na nią fontanna. Kiedy zamrugała, rzęsy przy lepiły jej się do policzków. Zadrgała mu ręka; Hope uderzy ła ją. – Przestań – powiedziała. Jego kolano uniosło się i klapnęło. – Dość. Przestań, ale już! – Miała na my śli serce Orena, jego ży cie. Nie chciała patrzeć na jego twarz. Na tle ciemnej mazi pokry wającej całe ciało biały przezroczy sty kondom powlekał skurczony członek jak zakrzepła ciecz, obca organicznej materii krwi i wnętrzności. Hope przy pomniało się zoo i plwocina wielbłąda na jej czerwony m swetrze. Jądra skurczy ły mu się. Rozzłościło ją to. – Przestań! – sy knęła. Małe, okrągłe i twarde jądra opadły sflaczałe. – Proszę cię, przestań! – wy szeptała. – Umrzy j. Rozległo się cichutkie westchnienie, jakby ktoś wy puścił dech bardzo delikatnie, niemal bez wciągania powietrza. Ale Hope przez jakiś czas siedziała w kucki przy Orenie, czując, jak wali jej serce, i my ląc własny puls z jego pulsem. Umarł całkiem szy bko, doszła później do wniosku. Na zewnątrz, za otwarty mi drzwiami ciężarówki, czy ste, białe stopy Orena Ratha woskowy mi palcami wskazy wały w górę, w słońce. W rozprażonej szoferce krzepła krew. Wszy stko się zsiadało. Hope Standish czuła, jak małe włoski na jej rękach szty wnieją i ściągają wy sy chającą skórę. Wszy stko, co by ło śliskie, stawało się lepkie. Powinnam się ubrać, pomy ślała. Ale coś by ło chy ba nie w porządku z pogodą. Przez okna ciężarówki widziała, jak mruga słońce – niby lampa, która sączy światło przez skrzy dełka szy bkoobrotowego wenty latora. Żwir na drodze unosił się w mały ch wirach, a suche plewy i kawałki słomy – pozostałość po zeszłorocznej kukury dzy – gnały po płaskiej, nagiej ziemi, jak gdy by pędzone wielkim wiatrem, ty le że ten wiatr nie wiał ze zwy kłego kierunku: wy glądało na to, że dmie prosto w dół. A ten hałas! Przy pominał pogłos po pędzącej ciężarówce, ale na drodze w dalszy m ciągu nie by ło żadnego ruchu. Trąba powietrzna! – pomy ślała Hope. Nie znosiła Środkowego Zachodu z jego kapry śną pogodą; pochodziła ze Wschodu i mogła zrozumieć huragan. Ale trąba powietrzna! Nigdy czegoś takiego nie przeży ła, choć prognozy pogody by ły zawsze pełne ostrzeżeń przed trąbą powietrzną. Po co te ostrzeżenia? – zastanawiała się często. Pewnie przed ty m wirujący m łomotem, który ją teraz otaczał. Przed ty mi latający mi grudami ziemi. Słońce zrobiło się brązowe. By ła tak wściekła, że uderzy ła Orena Ratha w zimne, lepkie udo. Ledwie przeży ła coś takiego,
a tu jeszcze ta pieprzona trąba powietrzna! Hałas by ł taki, jakby pociąg przejechał po ostrzelanej ciężarówce. Hope wy obrażała sobie wielki lej, który już wessał inne ciężarówki i samochody. Sły szała niemal ich pracujące silniki. Przez otwarte drzwi sy pnęło piachem, który przy lgnął do jej lepkiego ciała; zaczęła szukać sukienki – w miejscach, gdzie by ły rękawy, namacała dziury ; trudno, nic na to nie poradzi. Ale żeby ją włoży ć, będzie musiała wy siąść z ciężarówki. Koło Ratha i tej całej jatki, teraz obsy panej piachem, nie by ło bowiem miejsca. A tam, na zewnątrz, nie miała najmniejszy ch wątpliwości, wichura wy rwie jej z rąk sukienkę, a ją samą wessie nagą do nieba. – Wcale nie żałuję – wy szeptała. – Wcale nie żałuję! – krzy knęła i znów uderzy ła martwe ciało Ratha. A potem głos, straszliwy jak z najgłośniejszego megafonu – przeszy ł ją wewnątrz szoferki: – Jeśli tam jesteś, to wy jdź, do jasnej cholery ! Załóż ręce na głowę. Wy łaź! Wejdź do skrzy ni ciężarówki i połóż się! Ja już nie ży ję, pomy ślała Hope. Już jestem w niebie, a to jest głos Boga. By ła niewierząca i to właśnie pasowało do jej wy obrażeń: jeśli jest Bóg, to ma taki gburowaty głos jak ze szczekaczki. – No, wy chodź – powiedział Bóg. – Ale już. Dlaczego nie? – pomy ślała. Ty wielki oszuście. Ciekawe, co jeszcze możesz mi zrobić? Gwałt to grzech, którego nawet Bóg nie rozumie.
W helikopterze, dy gocący m w górze nad czarną ciężarówką, Arden Bensenhaver szczekał przez głośnik. By ł pewien, że pani Standish nie ży je. Nie potrafił rozpoznać płci stóp wy stający ch przez otwarte drzwi szoferki, ale podczas schodzenia helikopterem do lądowania te stopy nawet nie drgnęły i wy dawały się w blasku słońca tak nagie i tak wy prane z wszelkiego koloru, że Bensenhaver uznał je bez wątpienia za stopy martwe. Ale że martwy może by ć Oren Rath, nie przy szło do głowy ani jemu, ani zastępcy szery fa. Ponieważ jednak nie mogli zrozumieć, dlaczego Rath miałby opuścić wóz po dokonaniu swoich niecny ch czy nów, Bensenhaver przy kazał pilotowi tkwić nad ciężarówką. – Jeżeli on tam z nią jest w dalszy m ciągu – powiedział do zastępcy szery fa – to może uda nam się przestraszy ć skurwy sy na na śmierć. Kiedy Hope Standish prześliznęła się między szty wny mi stopami i skuliła pod ścianą szoferki, usiłując osłonić oczy przed latający m piaskiem, Arden Bensenhaver poczuł, jak jego palec, napięty na wy łączniku mikrofonu, opada. Hope próbowała zakry ć sobie twarz powiewającą sukienką, która trzepotała wokół niej jak żagiel na wietrze; po omacku szła wzdłuż ciężarówki aż do ty lnej klapy, skulona przed kąsający m żwirem, który przy lepiał jej się do skóry w miejscach, gdzie krew jeszcze całkowicie nie wy schła. – To kobieta – powiedział zastępca szery fa. – Daj do ty łu! – polecił pilotowi Bensenhaver. – Jezus, co jej się stało? – zapy tał przerażony zastępca szery fa. Bensenhaver niecierpliwie wręczy ł mu mikrofon. – Ruszamy – zwrócił się do pilota. – Usiądź po drugiej stronie drogi.
Hope poczuła, że wiatr się zmienia; huk trąby powietrznej jakby się nad nią przewalił. Uklękła przy drodze. Oszalała sukienka uspokoiła się w jej rękach. Dławiąc się py łem, Hope przy tknęła ją do ust.
Minął ją samochód, ale nawet go nie dostrzegła. Jadący swoim pasmem kierowca miał po prawej stronie stojącą na poboczu czarną ciężarówkę, a po lewej siadający helikopter. Zakrwawiona kobieta, pogrążona w modlitwie, naga i oblepiona żwirem, nawet nie zauważy ła, jak koło niej przejeżdżał. Wy dała mu się aniołem w drodze powrotnej z piekła. Jego reakcja by ła tak spóźniona, że dopiero kiedy zostawił całą tę scenę o jakieś sto jardów w ty le, ze zdumieniem zawrócił. Nie zwalniając. Przednimi kołami wjechał na miękkie pobocze, przeleciał poślizgiem przez rów przy drożny i zary ł się aż po zderzaki w świeżo zorany m na wiosnę polu fasoli. Nie mogąc otworzy ć drzwi, odkręcił okno i przez szmat pulchnej ziemi spojrzał ku drodze – jak gdy by siedział sobie spokojnie na molo, które nagle oderwało się od lądu i podry fowało w morze. – Ratunku! – krzy knął. Widok kobiety przeraził go nie na żarty ; obawiał się, że może by ć w pobliżu takich więcej albo że ten, co ją tak urządził, szuka właśnie następnej ofiary. – Jezus Maria – powiedział Arden Bensenhaver do pilota. – Musisz iść i zobaczy ć, czy temu krety nowi nic się nie stało. Dlaczego prawo jazdy dają każdemu bez wy boru? – Bensenhaver i zastępca szery fa wy skoczy li w tę samą grząską mazię, w której uwiązł kierowca. – Cholera jasna! – zaklął Bensenhaver. – Matko – rzekł zastępca szery fa. Z drugiej strony szosy Hope Standish spojrzała na nich po raz pierwszy. Dwóch przeklinający ch mężczy zn brnęło ku niej, wy łoniwszy się z błotnistego pola. Śmigło helikoptera zwalniało. By ł także mężczy zna, który gapił się głupio przez okno swojego samochodu, ale to wy dało jej się czy mś bardzo odległy m. Hope włoży ła sukienkę przez nogi. Jeden otwór po rękawie został rozdarty i musiała przy ciskać łokciem strzęp materiału, w przeciwny m razie miałaby pierś na wierzchu. Właśnie wtedy poczuła, jak obolałą ma szy ję i ramiona. Nagle wy rósł przed nią Arden Bensenhaver, bez tchu i uty tłany do kolan. Błoto tak oblepiło mu spodnie wokół ły dek, że wy dał się jej stary m człowiekiem w pumpach. – Pani Standish? – Odwróciła się do niego ty łem i zakry wszy twarz, skinęła głową. – Ty le krwi – powiedział bezradnie. – Bardzo mi przy kro, że to trwało tak długo. Czy nic się pani nie stało? Hope odwróciła się i wbiła wzrok w Bensenhavera. Zobaczy ł opuchliznę wokół jej oczu, złamany nos i siny guz na czole. – To w większości jego krew – wy jaśniła. – Ale zostałam zgwałcona. Zrobił to jednak. Bensenhaver wy jął chusteczkę; miał zamiar wy trzeć jej twarz, tak jakby wy cierał buzię dziecku, ale zrozumiał, jak beznadziejna by łaby to sprawa, i schował chusteczkę z powrotem. – Przy kro mi – powiedział. – Tak mi przy kro. Przy lecieliśmy tu, jak mogliśmy najprędzej. Widzieliśmy pani małego, jest cały i zdrów – dodał. – Musiałam go wziąć do ust – oświadczy ła Hope. Bensenhaver zamknął oczy. – A potem on mnie pieprzy ł i pieprzy ł. I miał mnie zabić, później, powiedział mi, że to zrobi. Musiałam z nim skończy ć. I wcale tego nie żałuję. – Naturalnie, że nie. Nie ma czego, pani Standish – uspokoił ją Bensenhaver. – Jestem
przekonany, że nic lepszego nie mogła pani zrobić. Skinęła głową, po czy m spojrzała na swoje stopy. Sięgnęła ręką do ramienia Bensenhavera, który pozwolił jej się wesprzeć, chociaż by ła od niego nieznacznie wy ższa i żeby mu położy ć głowę na ramieniu, musiała się trochę przegiąć. Dopiero wtedy Bensenhaver zdał sobie sprawę z obecności zastępcy szery fa; młody człowiek poszedł mianowicie do szoferki zobaczy ć Orena Ratha i teraz, na oczach pilota, który właśnie prowadził zszokowanego kierowcę unieruchomionego samochodu, obrzy gał cały przedni zderzak ciężarówki. Zastępca szery fa, z twarzą bez kropli krwi, koloru stóp Orena Ratha w słońcu, prosił Bensenhavera, żeby przy szedł i zobaczy ł, ale inspektor usiłował na wszelkie możliwe sposoby podtrzy mać na duchu panią Standish. – A więc zabiła go pani po ty m, jak panią zgwałcił, kiedy by ł odprężony, w chwili nieuwagi? – Nie, w trakcie – wy szeptała mu w szy ję. Jej straszliwy fetor niemal dosięgnął Bensenhavera, ale inspektor trzy mał twarz bardzo blisko, tak żeby ją dobrze sły szeć. – To znaczy chce pani powiedzieć, że dokładnie w ty m czasie, kiedy on panią gwałcił, tak, pani Standish? – Tak – szepnęła. – By ł jeszcze we mnie, kiedy namacałam jego nóż. Miał go w spodniach, które leżały na podłodze. Zamierzał mnie nim zabić, jak skończy, więc musiałam to zrobić. – Oczy wiście, że pani musiała – uspokoił ją Bensenhaver. – To nie ma znaczenia. – Chciał powiedzieć, że i tak powinna go by ła zabić, nawet gdy by on nie miał takich zamiarów. Dla Ardena Bensenhavera nie by ło zbrodni ponad gwałt – z wy jątkiem może morderstwa popełnionego na dziecku. Ale na ten temat niewiele wiedział; nie miał dzieci. By ł żonaty od siedmiu miesięcy, kiedy jego ciężarna żona została zgwałcona w pralni, podczas kiedy on czekał na nią w samochodzie na zewnątrz. Zrobiło to trzech chłopaków. Otworzy li drzwi jednej z duży ch suszarek, a następnie wsadzili jej głowę do ciepłego bębna, gdzie mogła sobie do woli krzy czeć w tłumiące dźwięk nagrzane prześcieradła i poszewki i słuchać, jak jej własny głos odbija się echem w wielkim metalowy m bębnie. Ręce miała w suszarce razem z głową, więc by ła całkowicie bezbronna. Nogami nawet nie dostawała ziemi. Wsparta na drzwiach podskakiwała jak piłka pod każdy m z nich, chociaż najprawdopodobniej usiłowała się nie ruszać. Oczy wiście nie mieli zielonego pojęcia, że gwałcą żonę inspektora policji. I nic by jej nie pomogło nawet najlepsze oświetlenie centrum Toledo w sobotnie wieczory. Bensenhaverowie wstawali wcześnie. By li jeszcze młodzi i w poniedziałki rano przed śniadaniem razem zanosili pranie do automatu; podczas prania czy tali gazety. Potem wkładali bieliznę do suszarki i szli do domu na śniadanie. Jadąc do śródmieścia z mężem, który udawał się do komisariatu, pani Bensenhaver odbierała pranie. Inspektor czekał wtedy na zewnątrz w samochodzie. By wało, że w czasie ich śniadania ktoś wy jął bieliznę i wtedy pani Bensenhaver musiała ją włoży ć jeszcze raz i włączy ć suszarkę na kilka minut. Ale lubili załatwiać to wczesny m rankiem, bo mało kto korzy stał wtedy z automatu. Tamtego dnia Bensenhaver zaniepokoił się, co żona robi tak długo, dopiero kiedy zobaczy ł trzech wy rostków opuszczający ch pralnię. Ale ostatecznie zgwałcenie kogoś, nawet trzy krotne, nie wy maga znów tak wiele czasu. Bensenhaver wszedł do pralni, gdzie zobaczy ł nogi swojej żony sterczące z bębna suszarki; pantofle spadły jej z nóg. Nie by ły to pierwsze martwe nogi, jakie Bensenhaver widział w ży ciu, ale by ły to nogi bardzo dla niego ważne. Pani Bensenhaver udusiła się we własnej czy stej bieliźnie albo zwy miotowała i udławiła się
własny mi wy miotami – w każdy m razie sprawcy nie mieli zamiaru jej zabić. Ta część stanowiła przy padek i na sprawie wiele by ło szumu wokół niezamierzonego zabójstwa. Adwokat oskarżony ch powiedział, że chcieli ją „jedy nie zgwałcić”, a nie zgwałcić i zabić. I to sformułowanie „jedy nie zgwałcić” – można by równie dobrze powiedzieć: „Została jedy nie zgwałcona, szczęściara, a mogła zostać zabita” – przeraziło Ardena Bensenhavera. – To dobrze, że go pani zabiła – szepnął do Hope Standish. – My by śmy nie mogli nawet w części zapłacić mu za to, co zrobił – zwierzy ł jej się. – Nawet w części. Brawo – dodał – brawo! Hope spodziewała się ze strony policji czegoś zupełnie odmiennego, znacznie bardziej kry ty cznego dochodzenia – a przy najmniej bardziej podejrzliwego funkcjonariusza, kogoś całkowicie innego niż Arden Bensenhaver. W każdy m razie by ła szczęśliwa, że Bensenhaver jest stary – musi mieć po sześćdziesiątce – że może go traktować jak wuja albo nawet kogoś jeszcze bardziej dalekiego seksualnie: dziadka. Powiedziała, że czuje się już lepiej, że jest z nią wszy stko w porządku. Kiedy się wy prostowała i stanęła w pewnej odległości od niego, stwierdziła, że pobrudziła mu kołnierzy k koszuli i policzek krwią, ale Bensenhaver albo tego nie zauważy ł, albo się ty m nie przejmował. – Dobra, pokaż mi! – zwrócił się do zastępcy szery fa, ale znów uśmiechnął się ży czliwie do Hope. Zastępca szery fa zaprowadził go do otwartej szoferki. – O Boże – mówił właśnie kierowca samochodu, który utknął. – Jezus Maria, spójrzcie na to, co to takiego? Chry ste, popatrzcie, to chy ba wątroba. Czy to nie jest podobne do wątroby ? Pilot gapił się w niemy m zdumieniu, a Bensenhaver złapał obu mężczy zn za ramiona i szorstko odprowadził na bok. Ruszy li w stronę skrzy ni ciężarówki, gdzie Hope próbowała się jako tako doprowadzić do porządku. Bensenhaver sy knął do nich: – Ty lko z daleka od pani Standish. Z daleka od ciężarówki. Idź i podaj przez radio nasze położenie – zwrócił się do pilota. – Będzie potrzebna karetka pogotowia czy coś w ty m rodzaju. My zabierzemy ze sobą panią Standish. – Będzie potrzebny plastikowy worek – powiedział zastępca szery fa, wskazując Orena Ratha. – Pełno go tu wszędzie. – Widzę – uciął krótko Arden Bensenhaver. Zajrzał do szoferki i gwizdnął z podziwem. Zastępca szery fa zaczął py tać: – Czy on to robił, kiedy... – Dobra jest – przerwał mu Bensenhaver. Wsadził rękę w jakieś koszmarne świństwo koło pedału gazu, ale najwy raźniej nie zrobiło to na nim żadnego wrażenia. Szukał noża na podłodze po stronie pasażera. Wziął go przez chustkę do nosa, obejrzał starannie, zawinął w chustkę i schował do kieszeni. – Proszę popatrzeć – szepnął zastępca szery fa tonem konspiracy jny m. – Czy widział pan kiedy, żeby gwałciciel uży wał gumy ? – Nie jest to powszechne – odparł Bensenhaver – ale zdarza się. – Dla mnie to jest niesamowite – rzekł zastępca szery fa. Patrzy ł osłupiały, jak Bensenhaver ściska mocno prezerwaty wę dokładnie poniżej zbiorniczka; inspektor ściągnął prezerwaty wę i nie uroniwszy nawet kropelki z jej zawartości, uniósł do światła. Obszerny zbiorniczek, wielkości piłki tenisowej, nie przeciekał. By ł pełen krwi.
Bensenhaver robił wrażenie zadowolonego; zawiązał węzełek na prezerwaty wie, jak się związuje baloniki, i cisnął w pole fasolowe tak daleko, że stracili ją z oczu. – Żeby nikomu nie przy szło do głowy, że to nie by ł gwałt – powiedział cicho do zastępcy szery fa. – Zrozumiano? Nie czekał na odpowiedź; poszedł do skrzy ni ciężarówki, żeby by ć z panią Standish. – W jakim wieku by ł ten chłopak? – spy tała Bensenhavera. – W wy starczający m – odparł. – Miał jakieś dwadzieścia pięć, dwadzieścia sześć lat – dodał. Nie chciał, żeby cokolwiek umniejszy ło znaczenie tego przeży cia, szczególnie w jej własny ch oczach. Skinął na pilota, który miał pomóc pani Standish wsiąść do helikoptera; następnie podszedł do zastępcy szery fa, żeby mu wy dać polecenia. – Ty zostaniesz tutaj z ciałem i ty m kiepskim kierowcą. – Ja nie jestem kiepskim kierowcą – jęknął mężczy zna. – Chry ste, gdy by ście zobaczy li tę kobietę tam na drodze... – I nie pozwól nikomu zbliżać się do ciężarówki – dodał Bensenhaver. Na drodze leżała koszula męża pani Standish; Bensenhaver podniósł ją i podreptał do helikoptera w zabawny, charaktery sty czny dla grubasów sposób. Dwaj mężczy źni patrzy li, jak wsiada do śmigłowca i unosi się w górę. Wątłe wiosenne słońce jak gdy by odpły nęło razem z helikopterem i nagle ogarnął ich chłód; nie wiedzieli, dokąd iść. Z całą pewnością nie do ciężarówki, a żeby usiąść w szoferce drugiego wozu, musieliby pokonać całe pole grząskiej mazi. Poszli do wozu Rathów od ty łu, otworzy li klapę i usiedli na niej. – Czy on wezwie wóz do holowania mojego samochodu? – spy tał kierowca. – Prawdopodobnie zapomni – odparł zastępca szery fa. My ślał o Bensenhaverze; podziwiał go, ale jednocześnie się go bał, uważał też, że nie należy mu całkowicie ufać. By ła poza ty m sprawa ortodoksy jności metod, o ile to można tak nazwać, nad którą zastępca szery fa nigdy się doty chczas nie zastanawiał. Ale teraz zby t wiele spraw się na niego zwaliło. Kierowca spacerował tam i z powrotem wewnątrz skrzy ni ciężarówki, co iry towało siedzącego na klapie zastępcę szery fa, który wskutek tego cały czas podskakiwał. Kierowca omijał brudny, skłębiony koc, wciśnięty w róg koło szoferki; w zapaćkany m ty lny m okienku przetarł sobie kółko, tak żeby móc od czasu do czasu rzucić okiem na szty wne, wy patroszone zwłoki Orena Ratha. Krew już zaschła i przez zamazaną szy bę ciało kolorem i poły skiem przy pominało kierowcy bakłażan. Usiadł na klapie obok zastępcy szery fa, który z kolei wstał i zerknął przez okienko na pokrajanego trupa. – Wiesz, co ci powiem? – zagadnął kierowca. – Chociaż cała by ła upaprana, widać, że to ładna babka. – Owszem – zgodził się z nim zastępca szery fa. Obaj krąży li teraz po skrzy ni ciężarówki, więc zastępca szery fa z powrotem usiadł na klapie. – Nie obrażaj się – rzekł kierowca. – Ja się nie obrażam. – Wcale nie twierdzę, że rozumiem każdego, kto chciałby ją zgwałcić – tłumaczy ł się kierowca. – Wiem, czego nie twierdzisz – burknął zastępca szery fa. Wiedział, że tkwi po uszy w ty ch sprawach, ale naiwność kierowcy skłoniła go do okazania mu takiej pogardy, jaką – wedle jego wy obrażeń – Bensenhaver okazałby jemu samemu.
– Ty pewnie widujesz takich rzeczy od cholery, co? – zapy tał kierowca. – To znaczy gwałtów i morderstw. – Owszem, dość – odrzekł zastępca szery fa z niezręczny m namaszczeniem. Nigdy przedtem nie widział ani gwałtu, ani morderstwa, i stwierdził, że nawet teraz zobaczy ł je właściwie oczy ma Ardena Bensenhavera. Widziałem gwałt i morderstwo według Bensenhavera, pomy ślał. Zastępca szery fa czuł się bardzo niepewnie; usiłował znaleźć jakiś całkowicie własny punkt widzenia. – Ja też widziałem to i owo w mojej pracy – powiedział kierowca, zaglądając znów przez okienko – ale czegoś takiego jeszcze nie widziałem. Zastępca szery fa nie by ł w stanie odpowiedzieć. – Zupełnie jak na wojnie – rzekł kierowca. – Jak w kiepskim szpitalu. Zastępca szery fa zastanawiał się, czy powinien pozwolić durniowi patrzeć na ciało Ratha, czy to w ogóle ma jakiekolwiek znaczenie, a jeśli tak, to dla kogo. Z całą pewnością nie dla Ratha. A dla jego niesamowitej rodziny ? I dla zastępcy szery fa? Nie wiedział. I czy Bensenhaver miałby coś przeciwko temu? – Pozwolisz, że zadam ci dość delikatne py tanie – powiedział kierowca. – Ty lko się nie obrażaj, dobra? – Dobrze – odparł zastępca szery fa. – Co się stało z tą gumą? – Z jaką gumą? – Chwilami mógł mieć wątpliwości co do zdrowego rozsądku Bensenhavera, ale w ty m wy padku nie by ło żadny ch; inspektor miał rację. W świecie według Bensenhavera żadne try wialne drobiazgi nie mogą umniejszać potworności gwałtu.
W ty m momencie Hope Standish poczuła się wreszcie bezpieczna w świecie Bensenhavera. Pły nęła wraz z nim nad płaską rolniczą okolicą. To unosząc się, to opadając, usiłowała opanować mdłości. Znów zaczęła dostrzegać siebie – czuła, jak cuchnie, czuła każde obolałe miejsce na ciele. Czuła też potworny niesmak, ale przecież siedział koło niej ten wesoły policjant, który podziwiał ją, wzruszony jej brutalny m sukcesem. – Czy pan jest żonaty, panie Bensenhaver? – zapy tała. – Tak, pani Standish, jestem. – Pan jest dla mnie ogromnie miły – powiedziała Hope – ale wy daje mi się, że zaraz zwy miotuję. – Och, oczy wiście – rzekł Bensenhaver i porwał torebkę, którą miał przy nogach. By ła to torebka śniadaniowa pilota; na dnie zostało trochę niezjedzony ch fry tek i pod wpły wem tłuszczu torebka zrobiła się przezroczy sta. Przez resztki fry tek i przez dno torby Bensenhaver widział swoją rękę. – Proszę – namawiał Hope – no, śmiało. Hope miała już skurcze wy miotne; wzięła torebkę i odwróciła głowę. Torebka wy dawała się za mała, żeby pomieścić całe paskudztwo, jakie w niej tkwiło. Czuła na swoim karku twardą, ciężką rękę Bensenhavera. Drugą ręką przy trzy my wał kosmy k zmierzwiony ch włosów, który jej przeszkadzał. – Dobrze – zachęcał ją – jeszcze, niech pani to wszy stko z siebie wy rzuci, zaraz się pani dużo
lepiej poczuje. Hope przy pomniała sobie, że ile razy Nicky wy miotował, mówiła mu to samo. Podziwiała Bensenhavera za to, że nawet jej torsje potrafił zamienić w zwy cięstwo, ale rzeczy wiście poczuła się znacznie lepiej – ry tmiczne skurcze działały na nią uspokajająco, jak jego spokojne, suche ręce, które trzy mały ją za głowę i poklepy wały po plecach. Kiedy torebka pękła, a jej zawartość się rozlała, Bensenhaver wy krzy knął: – Dobra nasza, pani Standish! Torebka już nie jest pani potrzebna. To helikopter Gwardii Narodowej. Niech go Gwardia Narodowa posprząta! Ostatecznie od czego ona jest? Pilot ponuro prowadził maszy nę – twarz mu nawet nie drgnęła. – Ale miała pani dzień, pani Standish – ciągnął Bensenhaver. – Mąż będzie z pani dumny. Pomy ślał jednak, że co do tego lepiej się upewnić, że powinien porozmawiać z facetem. Arden Bensenhaver wiedział bowiem z doświadczenia, że mężowie i inni ludzie nie zawsze patrzą na gwałt we właściwy sposób.
XVI
PIERWSZY MORDERCA
Co chcesz powiedzieć przez: » To jest rozdział pierwszy « ? – napisał do Garpa jego wy dawca John Wolf. – Jak może by ć dalszy ciąg czegoś takiego? Tego i tak już jest zdecy dowanie za dużo! Jak możesz to dalej ciągnąć?”. „Jakoś mogę – odparł mu Garp. – Zobaczy sz”. – Nie chcę zobaczy ć – odpowiedział mu John Wolf przez telefon. – Daj temu spokój. A przy najmniej odłóż to na jakiś czas. Dlaczego nie wy bierzecie się w podróż? To by dobrze zrobiło i tobie, i Helen, jestem pewien. I Duncan też już chy ba może podróżować, co? Garp jednak nie ty lko upierał się, że ze „Świata według Bensenhavera” będzie powieść, ale żeby jeszcze John Wolf próbował sprzedać pierwszy rozdział do jakiegoś czasopisma. Garp nigdy nie miał swojego agenta; John Wolf by ł pierwszy, który zajmował się jego sprawami jako pisarza, tak jak zajmował się sprawami Jenny Fields. – Mam to sprzedać? – spy tał. – Tak, sprzedać – odparł Garp. – Jako zapowiedź powieści. Tak by ło z dwiema pierwszy mi książkami Garpa: fragmenty zostały opublikowane w czasopismach. Ale John Wolf usiłował uświadomić Garpowi, że ten rozdział, po pierwsze, nie nadaje się do opublikowania, a po drugie, stanowiłby jak najgorszą reklamę, gdy by się nawet znalazł jakiś idiota, który by się na to zdecy dował. Powiedział, że Garp ma „niewielką, ale poważną” reputację jako pisarz, że jego dwie pierwsze powieści zostały pozy ty wnie zrecenzowane i zy skały mu zwolenników z autory tetem i „niewielką, ale poważną” grupkę czy telników. Garp powiedział, że ma w nosie „niewielką, ale poważną” reputację, chociaż widzi, że właśnie to przemawia do Johna Wolfa. – Wolałby m by ć bogaty i gwizdać sobie na to, co różni idioci nazy wają „poważny m” –
powiedział. Ale kto może sobie pozwolić, żeby tak całkowicie na to gwizdać? Garp czuł, że mógłby sobie kupić coś w rodzaju kompletnej izolacji od rzeczy wistego i koszmarnego świata. Wy obrażał sobie rodzaj fortu, gdzie on, Duncan, Helen (i ich nowe dziecko) mogliby ży ć niezaczepiani przez nikogo, nawet nietknięci przez to, co nazy wał „resztą świata”. – O czy m ty chcesz w tej książce powiedzieć? – zapy tał go John Wolf. To samo py tanie zadawała mu Helen. I Jenny. Ale Jenny podobał się pierwszy rozdział „Świata według Bensenhavera”. Uważała, że skala wartości jest w nim właściwie ustawiona – że wiadomo, kogo w takiej sy tuacji należy kreować na bohatera, że utwór wy raża niezbędne potępienie dla gwałtu, że w odpowiednio groteskowy m świetle przedstawia upadlającą rolę żądzy. Prawdę powiedziawszy, ży czliwa ocena Jenny dla pierwszego rozdziału znacznie bardziej zaniepokoiła Garpa niż kry ty cy zm Johna Wolfa. Nade wszy stko bowiem powątpiewał w literackie sądy swojej matki. Jej gusty w tej dziedzinie wy dawały mu się szczególnie podejrzane. – Mój Boże, spójrz na jej książkę – powtarzał Helen, ale Helen, zgodnie z obietnicą, nie dawała się w nic wciągnąć; nie zamierzała przeczy tać nowej powieści Garpa – ani słowa. – Dlaczego tak nagle zaczęło mu zależeć na ty m, żeby by ć bogaty m? – zapy tał ją John Wolf. – O co w ty m wszy stkim chodzi? – Nie wiem – odparła Helen. – Pewnie my śli, że to by go w jakiś sposób chroniło, nas wszy stkich. – Przed czy m? – zapy tał John Wolf. – Przed kim? – Musisz poczekać, aż przeczy tasz całą książkę – powiedział Garp swojemu wy dawcy. – Każdy interes to brudny interes. A ja usiłuję traktować tę książkę jak interes i chciałby m, żeby ś i ty ją tak traktował. Nie obchodzi mnie, czy ona ci się podoba. Chcę, żeby ś ją sprzedał. – Ja nie jestem wulgarny m wy dawcą – odparł John Wolf – a ty nie jesteś wulgarny m pisarzem. Przy kro mi, że muszę ci o ty m przy pominać. – Uczucia Johna Wolfa zostały urażone; by ł zły na Garpa, że pozwala sobie mówić przy nim o interesach, które sam rozumiał znacznie lepiej od niego. Ale zdawał sobie sprawę, że Garp wiele ostatnio przeży ł, ma za sobą ciężkie chwile, wiedział, że jest dobry m pisarzem, który napisze jeszcze niejedną – miał nadzieję – lepszą książkę, i chciał go w dalszy m ciągu wy dawać. – Każdy interes to brudny interes – powtórzy ł Garp. – Jeśli uważasz tę książkę za wulgarną, to nie powinieneś mieć kłopotów z jej sprzedaniem. – To nie ty lko na ty m polega – rzekł ze smutkiem John Wolf. – Nikt nie zna recepty na to, żeby książka szła. – Już to sły szałem. – Nie masz prawa mówić do mnie w ten sposób. Jestem twoim przy jacielem. Garp wiedział, że to prawda, więc odłoży ł słuchawkę, przestał odpowiadać na listy i skończy ł „Świat według Bensenhavera” na dwa ty godnie wcześniej, nim Helen urodziła – jedy nie z pomocą Jenny – ich trzecie dziecko, dziewczy nkę, co im oszczędziło problemu wy boru imienia dla chłopca, które w najmniejszy m nawet stopniu nie miało przy pominać Walta. Córeczkę nazwali więc Jenny Garp, czy li dokładnie tak, jak by się nazy wała Jenny Fields, gdy by w bardziej konwencjonalny sposób podchodziła do Garpa. Jenny by ła uszczęśliwiona, że ma kogoś, kto przy najmniej częściowo nazy wa się tak jak ona. – Ale mogą by ć nieporozumienia z nami dwiema – ostrzegła ich. – Zawsze nazy wałem cię „mamą” – uświadomił jej Garp. Nie wy pomniał jej, że pewien
projektant mody nazwał jej imieniem model sukienki. By ła ona modna w Nowy m Jorku przez mniej więcej rok: biały strój pielęgniarski z jaskrawoczerwony m sercem naszy ty m na lewej piersi. „JENNY FIELDS ORIGINAL” – głosiło serce. Helen nic nie powiedziała, kiedy urodziła się Jenny Garp. By ła wdzięczna; po raz pierwszy od czasu wy padku czuła, że została uratowana przed szaleństwem rozpaczy, jaka ją przy tłaczała po stracie Walta. „Świat według Bensenhavera”, który przed ty m samy m szaleństwem uratował Garpa, znajdował się w Nowy m Jorku, gdzie John Wolf czy tał go w kółko. Dogadał się w sprawie opublikowania pierwszego rozdziału z tak obrzy dliwie pry mity wny m pismem pornograficzny m, że by ł przekonany, że nawet Garp przestanie liczy ć na powodzenie książki. Pismo nosiło ty tuł „Panorama Krocza” i by ło pełne właśnie tego: owy ch wilgotny ch rozdziawiony ch bobrów z czasów dzieciństwa Garpa, które ilustrowały historię brutalnego gwałtu i oczy wistej zemsty. Początkowo Garp zarzucał Wolfowi, że celowo umieścił tam pierwszy rozdział jego powieści, że nawet nie próbował lepszy ch czasopism. Ale John Wolf zapewnił go, że próbował wszy stkich – że to znajdowało się na samy m końcu listy. Tak bowiem właśnie rozumiano tę historię: jako tani, sensacy jnie podany gwałt i seks bez żadnej głębszej wartości. – To wcale nie jest o ty m – bronił się Garp. – Przekonasz się. Ale Garp często zastanawiał się nad pierwszy m rozdziałem „Świata według Bensenhavera”, opublikowany m w „Panoramie Krocza”. Jeśli by ł on w ogóle czy tany. Jeśli ktokolwiek z ty ch, co kupowali pismo, zwracał uwagę na słowa. „Może nawet i coś czy tają, jak się już zonanizują, oglądając obrazki” – pisał Garp do Johna Wolfa. Zastanawiał się, czy jest to nastrój, w który m chciałby by ć czy tany : po masturbacji czy telnik jest przy najmniej odprężony, może samotny („dobry nastrój do czy tania” – powiedział Garp Johnowi Wolfowi). Ale może zarazem ma poczucie winy, jest upokorzony i czuje przy tłaczającą odpowiedzialność (a to znów nie jest taki dobry nastrój do czy tania – pomy ślał Garp). Wiedział w każdy m razie, że nie jest to nastrój do pisania.
„Świat według Bensenhavera” mówi o niemożliwy m do zrealizowania pragnieniu męża, Dorsey a Standisha, by uchronić swoją żonę i dziecko przed brutalnością świata; w ten sposób Arden Bensenhaver (który jest zmuszony wy cofać się z czy nnej służby w policji z powodu uporczy wego stosowania nieortodoksy jny ch metod) zostaje zaangażowany przez rodzinę Standishów; mieszka z nimi w charakterze uzbrojonego wuja, stając się ich ulubiony m gory lem, którego Hope w końcu jest zmuszona oddalić. Mimo że to Hope poznała świat z najgorszej strony, jej mąż boi się go najbardziej. Kiedy już, na ży czenie Hope, Bensenhaver się od nich wy nosi, Standish w dalszy m ciągu utrzy muje starego policjanta niby kogoś w rodzaju anioła stróża. A więc płaci Bensenhaverowi za to, żeby śledził chłopca, Nicky ’ego, ale Bensenhaver jest wy niosły m i wścibskim ty pem cerbera, zdany m na przy pły wy własny ch koszmarny ch wspomnień; stopniowo z opiekuna zmienia się w zagrożenie Standishów. Mówi się o nim jako o „czający m się w ostatnich promieniach światła emery towany m stróżu porządku, ledwie ży wy m na skraju ciemności”. Hope postanawia uleczy ć niepokoje swojego męża, nalegając na to, żeby mieli drugie
dziecko. Dziecko przy chodzi na świat, ale Standish jest jak gdy by skazany na jednego po drugim demona paranoi; teraz spokojniejszy nieco, jeśli chodzi o ewentualne napaści na żonę i dzieci, zaczy na podejrzewać Hope o romans. Powoli dochodzi do wniosku, że by łoby to dla niego o wiele boleśniejsze, niż gdy by została zgwałcona (ponownie). Zaczy na więc wątpić również w swoją miłość do niej i w siebie; z poczuciem winy poleca Bensenhaverowi śledzić Hope i ustalić, czy jest mu wierna. Ale Arden Bensenhaver nie chce już spełniać takich poleceń Dorsey a Standisha. Stary policjant twierdzi, że został wy najęty po to, by strzec rodziny Standishów przed zakusami świata zewnętrznego, a nie żeby ograniczać wolność jej członków. Pozbawiony pomocy Bensenhavera Dorsey Standish wpada w panikę. Pewnej nocy zostawia na przy kład dom (i dzieci) bez opieki i idzie śledzić swoją żonę. W czasie jego nieobecności młodsze dziecko dławi się na śmierć kawałkiem gumy do żucia Nicky ’ego. Wszy stko przepojone jest poczuciem winy. Cała twórczość Garpa przepojona jest poczuciem winy. Podobnie Hope, która rzeczy wiście się z kimś spoty ka (kto zresztą może mieć do niej o to pretensję?). Bensenhaver, pod brzemieniem odpowiedzialności, dostaje wy lewu. Częściowo sparaliżowany, z powrotem wprowadza się do Standishów; Dorsey czuje się za niego odpowiedzialny. Hope nalega na jeszcze jedno dziecko, ale w wy niku stresu jej mąż staje się całkowicie bezpłodny. Zgadza się, żeby Hope uży ła swojego kochanka, ale ty lko do „aktu zapłodnienia”, jak to nazy wa. (O ironio, by ł to jedy ny fragment książki, który Jenny Fields uznała za „naciągany ”). Znów Dorsey Standish poszukuje „sy tuacji sztucznej, która bardziej przy pomina laboratory jne doświadczenie z ży cia niż samo ży cie” – pisał Garp. Hope nie potrafi się dostosować do takiej klinicznej sy tuacji; w sensie emocjonalny m albo ma kochanka, albo go nie ma. Nalegając, żeby kochankowie spoty kali się jedy nie w celu zapłodnienia Hope, Dorsey usiłuje kontrolować miejsca spotkań, ich częstotliwość i długość. Podejrzewając, że Hope spoty ka się z kochankiem potajemnie, a zarazem według jakiegoś planu, Standish zwraca uwagę sędziwego Bensenhavera, że w pobliżu kręci się potencjalny kidnaper i gwałciciel, którego obecność w okolicy już została ujawniona. Nieusaty sfakcjonowany w pełni, Dorsey Standish zaczy na wpadać niezapowiedziany do domu (najczęściej, kiedy jest najmniej spodziewany ); nigdy nie udaje mu się przy łapać Hope na gorący m uczy nku, ale Bensenhaver, uzbrojony i niebezpieczny z powodu daleko posuniętej sklerozy, łapie Dorsey a. Chy try inwalida jest zdumiewająco operaty wny, a jednocześnie cichy w swoim fotelu na kółkach; jest również w dalszy m ciągu nieortodoksy jny w swoich metodach. Strzela do Dorsey a Standisha ze swojej broni dużego kalibru z odległości niecały ch sześciu stóp. Doszło bowiem do tego, że Dorsey ukry wa się w cedrowej garderobie na górze, poty kając się o buty swojej żony, i czeka, aż Hope zadzwoni z sy pialni, żeby móc ją swobodnie podsłuchiwać. Naturalnie zasługuje na to, żeby dostać kulkę. Rana okazuje się śmiertelna. Kompletnie zidiociałego Ardena Bensenhavera zabierają. Hope jest w ciąży ze swoim kochankiem. Kiedy dziecko przy chodzi na świat, Nicky, który ma dwanaście lat, odczuwa ulgę – napięcie w rodzinie ustępuje. Potworna nerwowość Dorsey a Standisha – tak niezdrowa dla całej rodziny – przestaje wreszcie na nich ciąży ć. Hope i jej dzieci ży ją dalej, z humorem znosząc szalony bełkot starego Bensenhavera, który jest zby t twardy na to, żeby umrzeć, i który z wózka inwalidzkiego w domu dla niebezpieczny ch wariatów mnoży wersje swego koszmarnego świata; wreszcie trafił tam, gdzie jest jego miejsce. Hope i dzieci odwiedzają
go dość często, nie ty lko z dobroci serca – bo serca mają dobre – ale również po to, żeby sobie uzmy słowić, jak bezcenny jest ich własny rozsądek. Wy trzy małość Hope i fakt ocalenia jej dwojga dzieci sprawiają, że dobrze znosi bredzenie starego, które wy daje jej się nawet zabawne. Notabene ten właśnie dom dla niebezpieczny ch wariatów zdradza zdumiewające podobieństwo do szpitala dla skrzy wdzony ch kobiet Jenny Fields w Dog’s Head Harbor. I nawet nie ty le „Świat według Bensenhavera” jest zły czy fałszy wie rozumiany, ile pozostaje on w niewłaściwej proporcji do zapotrzebowania na przy jemności zmy słowe świata rzeczy wistego, jak również do jego zapotrzebowania na ciepło. Dorsey Standish też nie jest „ty powy dla świata” – jest wrażliwy w sprawach miłości do żony i dzieci; pospołu z Bensenhaverem są uważani za nieprzy stosowany ch do ży cia na tej planecie. Tu liczy się odporność. Hope – czy telnik ma nadzieję – i jej dzieci lepiej z tego wy chodzą. Powieść sugeruje, że kobiety są odporniejsze od mężczy zn na strach i brutalność i bardziej powściągliwe w okazy waniu tego, jak bardzo są słabe wobec ty ch, który ch kochają. Hope jest pokazana jako silna jednostka, zdolna przetrwać w świecie ludzi słaby ch.
Siedzący w Nowy m Joku John Wolf ufał, że dosadny realizm języ ka Garpa i pogłębione postacie jego bohaterów postawią jednak książkę wy żej od tanich seriali telewizy jny ch. Ale, pomy ślał zarazem, można ją by ło równie dobrze zaty tułować „Niepokoje ży cia”; nadawałaby się wspaniale na dzienny serial telewizy jny – gdy by ty lko zrobić adaptację stosowną dla inwalidów, ludzi starszy ch i dzieci w wieku przedszkolny m. John Wolf doszedł do wniosku, że „Świat według Bensenhavera”, mimo całej jędrności języ ka i tak dalej, jest tanim serialem telewizy jny m od lat osiemnastu. Znacznie później oczy wiście i Garp miał się z ty m zgodzić; by ła to najgorsza z jego powieści. „Ale przecież ten pieprzony świat nigdy nie docenił dwóch pierwszy ch – pisał do Johna Wolfa. – Nie otrzy małem tego, co mi się należało”. Ale tak, uznał, jest prawie zawsze. Obawy Wolfa by ły znacznie bardziej zasadniczej natury : zastanawiał się mianowicie, czy wy dawanie „Świata według Bensenhavera” ma sens. Przy utworach, do który ch nie miał przekonania, stosował rzadko zawodny sy stem. W wy dawnictwie zazdroszczono mu trafności opinii o książkach, który m rokował popularność. Kiedy twierdził, że książka będzie popularna – nie my lić z „dobra” czy „przy jemna” – prawie zawsze miał rację. By ło oczy wiście wiele takich, które zy skiwały popularność, mimo że im tego nie przepowiedział, ale nigdy odwrotnie. Nikt nie wiedział, jak on to robi. Po raz pierwszy zastosował swoją metodę do książki Jenny Fields i od tamtej pory stosował ją do różny ch inny ch zaskakujący ch książek raz na rok lub raz na dwa lata. Otóż w jego wy dawnictwie pracowała pewna kobieta; powiedziała ona Johnowi Wolfowi, że jeszcze nie czy tała książki, której nie miałaby ochoty zamknąć i iść spać. Wolf, wielbiciel książek, potraktował to jako wy zwanie i latami dawał jej do czy tania dobre i złe książki; wszy stkie okazy wały się jednakowe – wszy stkie ją usy piały. Po prostu nie lubi czy tać, powiedziała mu, ale John Wolf nie dał za wy graną. Nikt poza nim w wy dawnictwie nie zaproponował tej kobiecie, żeby cokolwiek przeczy tała; prawdę powiedziawszy, nikt jej nigdy nie py tał o zdanie w żadnej
sprawie. Poruszała się wśród książek, o które się dosłownie poty kała, jakby to by ły popielniczki, a ona niepaląca. Pracowała jako sprzątaczka. Codziennie opróżniała kosze na śmieci; pokoje redakcy jne sprzątała wieczorami, kiedy już wszy scy wy szli. Co poniedziałek czy ściła odkurzaczem chodniki na kory tarzach, we wtorki gablotki na książki, w środy biurka sekretarek; w czwartki szorowała klozety, a w piątki rozpy lała na wszy stko odświeżacz powietrza, żeby – jak to wy jaśniła Johnowi Wolfowi – wy dawnictwo przez cały weekend zbierało ładny zapach na następny ty dzień. John Wolf obserwował ją latami, ale nigdy nie widział, żeby chociaż spojrzała na książkę. Kiedy zapy tana przez niego powiedziała, jak bardzo nie lubi czy tać, zaczął jej uży wać do sprawdzania zarówno ty ch książek, który ch nie by ł pewny, jak i ty ch, które uważał za całkowicie pewne. Kobieta by ła konsekwentna w swojej niechęci do wszelkich lektur i John Wolf prawie machnął na nią ręką, kiedy dał jej rękopis „Seksualnie podejrzanej”, czy li autobiografię Jenny Fields. Sprzątaczka pochłonęła rękopis przez noc i spy tała Wolfa, czy będzie mogła dostać książkę na własność, żeby móc ją w kółko czy tać. Od tej chwili John Wolf zawsze skrupulatnie zasięgał jej opinii. Nie zawiodła go nigdy. Większość książek jej się nie podobała, ale jeśli już coś oceniła pozy ty wnie, znaczy ło to dla Johna Wolfa, że prawie każdy poza nią będzie w stanie tę książkę co najmniej przeczy tać do końca. Niemal bez namy słu dał jej „Świat według Bensenhavera”. A potem przez cały weekend się męczy ł; chciał do niej dzwonić, żeby jej powiedzieć, że niech, broń Boże, tego nie czy ta. Przy pomniał sobie pierwszy rozdział „Bensenhavera” i nie chciał obrazić kobiety, która przecież by ła czy jąś babką, no i naturalnie czy jąś matką, a poza ty m nie wiedziała, że John Wolf płaci za wszy stko, co jej daje do czy tania. To, że jak na sprzątaczkę zarabiała wy jątkowo dużo, wiedział ty lko on. Kobieta my ślała, że każda dobra sprzątaczka zarabia – i powinna zarabiać – dobrze. Nazy wała się Jillsy Sloper i John Wolf ze zdumieniem stwierdził, że w książce telefonicznej Nowego Jorku nie ma ani jednego Slopera, który miałby chociaż pierwszy inicjał J. Najwy raźniej Jillsy Sloper tak samo lubiła telefony, jak książki. John Wolf zapisał sobie, że w poniedziałek musi przede wszy stkim przeprosić Jillsy. Resztę ponurego weekendu spędził, układając sobie w my śli, w jaki sposób powie S.T. Garpowi, że zarówno w jego własny m interesie, jak i oczy wiście w interesie firmy wy dawniczej nie należy publikować „Świata według Bensenhavera”. By ł to ciężki weekend dla Johna Wolfa, ponieważ lubił Garpa i wierzy ł w niego; poza ty m wiedział, że Garp nie ma przy jaciół, którzy by mu poradzili, żeby się nie stawiał w tak trudnej sy tuacji – a na ty m w końcu polega jedna z główny ch wartości przy jaźni. By ła jedy nie Alice Fletcher, która tak go kochała, że albo w sposób bezkry ty czny akceptowała wszy stko, co powiedział, albo – milczała. No i Roberta Muldoon, której sądy literackie, podejrzewał John Wolf, by ły jeszcze świeższe i bardziej dwuznaczne (o ile w ogóle istniały ) niż jej nowa płeć. A Helen nie chciała tego czy tać. Jenny Fields, choć nie by ła stronnicza w sprawie swojego sy na, jak zwy kle by wają matki, okazała wątpliwy gust, negaty wnie oceniając niektóre jego lepsze rzeczy. Problem z Jenny, John wiedział, polegał na temacie. Książka na ważny temat to według niej książka ważna. A Jenny uważała, że nowa powieść Garpa jest poświęcona wy łącznie głupim męskim niepokojom, które kobiety mają znosić i wy trzy my wać. Jak książka jest napisana, nigdy nie miało dla Jenny znaczenia. A to z kolei interesowało Johna Wolfa jako wy dawcę. Gdy by
„Świat według Bensenhavera” podobał się Jenny Fields, znaczy łoby to, że jest to książka przy najmniej kontrowersy jna. Ale John Wolf, jak i Garp, wiedział, że swój status znanej osobistości polity cznej Jenny Fields zawdzięcza w znacznej mierze dziwnemu ogólnemu niezrozumieniu. Wolf łamał sobie nad ty m wszy stkim głowę przez cały weekend i zupełnie zapomniał w poniedziałek przeprosić Jillsy Sloper. Aż tu nagle zjawiła się Jillsy, z zaczerwieniony mi oczy ma, niespokojna jak wiewiórka, mocno ściskając w ciemny ch, szorstkich rękach wy mięte kartki rękopisu „Świata według Bensenhavera”. – Rany – powiedziała, przewracając oczy ma; potrząsnęła rękopisem. – Och, Jillsy – rzekł John Wolf. – Przepraszam cię bardzo. – Rany ! – zapiszczała Jillsy. – W ży ciu nie miałam gorszego weekendu. Ani spania, ani jedzenia, ani nawet nie pojechałam na cmentarz, żeby się zobaczy ć z rodziną i przy jaciółmi. Program spędzenia weekendu przez Jillsy Sloper musiał się wy dać Johnowi Wolfowi nieco dziwny, ale nie odezwał się słowem; po prostu jej słuchał, tak samo jak zawsze od lat z górą dwunastu. – Ten facet jest stuknięty – orzekła. – Nikt przy zdrowy ch zmy słach nie napisałby takiej książki. – Nie powinienem by ł ci jej dawać, Jillsy. Zapomniałem o ty m pierwszy m rozdziale. – Pierwszy rozdział nie jest taki zły. Pierwszy rozdział to nic wielkiego. Ten dziewiętnasty to mnie dopiero wziął. Rany, rany ! – piała Jillsy. – Przeczy tałaś dziewiętnaście rozdziałów? – zdziwił się John Wolf. – Nie dał mi pan przecież więcej. Rany boskie, a czy ma pan coś jeszcze? Jest jakiś dalszy ciąg? – Nie, nie. To już koniec. To wszy stko. – Tak my ślałam – odparła Jillsy. – Bo i co tam może by ć jeszcze. Ten stary zwariowany gliniarz trafił wreszcie tam, gdzie jego miejsce, i ten stuknięty mąż też dostał to, na co zasłuży ł: kulkę w łeb. Jeśli mam by ć szczera, to jedy ne, do czego się ta jego głowa nadawała: żeby w nią wpakować kulkę. – To ty przeczy tałaś tę książkę? – Rany ! – wrzasnęła Jillsy. – Po ty m, jak wariował, można by sądzić, że to jego ktoś zgwałcił. Jeśli pan chce wiedzieć, co ja o ty m my ślę, to powiem ty le: to jest właśnie cały mężczy zna – najpierw cię wy pieprzy, że mało ducha nie wy zioniesz, a za chwilę będzie szalał, komu dajesz z własnej woli! I jedno, i drugie to nie ich zakichany interes, no nie? – zapy tała Jillsy. – Nie jestem pewien – odparł John Wolf, który siedział przy biurku oszołomiony. – Nie podobała ci się ta książka, co? – Czy mi się podobała? – zaskrzeczała Jillsy – A co tam jest do podobania? – Ale ją przeczy tałaś. Dlaczego? – Rany ! – Jillsy jakby się litowała nad Johnem Wolfem, że jest tak beznadziejnie głupi. – Czasami to się zastanawiam, czy pan zna te książki, które pan wy daje. – Pokiwała głową. – A czasami my ślę sobie, dlaczego to pan wy daje książki, a ja my ję klozety. Ty le że już wolę szorować klozety, niż czy tać te pana książki. Rany, rany. – Ale skoro ci się ta książka tak nie podobała, to po co ją w ogóle czy tałaś, Jillsy ? – Po co! Po to, po co czy tam inne: żeby się dowiedzieć, co dalej.
John Wolf patrzy ł na nią w osłupieniu. – Prawie we wszy stkich książkach nic się nie dzieje – powiedziała Jillsy. – Rany, panu mam to mówić? A w inny ch to się po prostu wie, co będzie dalej, więc też ich nie trzeba czy tać. Ale ta książka, ta książka jest taka stuknięta, że człowiek wie, że coś się stanie, ale ni diabła nie może zgadnąć co. Człowiek sam musi by ć stuknięty, żeby się domy ślił, co dalej – zakończy ła Jillsy. – Aha, to znaczy, że ją przeczy tałaś, żeby się tego dowiedzieć, tak? – zapy tał Wolf. – No, a jaki może by ć inny powód do przeczy tania książki? – zdziwiła się Jillsy Sloper. Ciężko położy ła na biurku maszy nopis (ponieważ by ł opasły ) i podciągnęła do góry długi przewód od odkurzacza, który m w poniedziałki przewiązy wała się w grubej talii jak paskiem. – Jak to już będzie książka – wskazała maszy nopis – toby m chciała mieć egzemplarz dla siebie na zawsze. Jeśli to możliwe – dodała. – Chciałaby ś mieć tę książkę dla siebie? – zapy tał John Wolf. – Gdy by to by ło możliwe. – No dobrze, ale teraz, jak już wiesz, co się stało, to po co miałaby ś ją czy tać jeszcze raz? Jillsy robiła wrażenie zmieszanej; John Wolf nigdy nie widział, żeby Jillsy Sloper by ła zmieszana, najwy żej śpiąca. – No bo... no bo mogłaby m ją komuś poży czy ć – wy jaśniła. – No bo znam takiego jednego, któremu by warto przy pomnieć, jacy są mężczy źni na ty m świecie. – A czy ty sama przeczy tałaby ś to jeszcze raz? – No, chy ba nie całe. I nie tak zaraz. – Znów wy glądała na zmieszaną. – No bo... – wy krztusiła zakłopotana – bo tam są niektóre takie kawałki, co by m mogła jeszcze raz przeczy tać. – Po co? – O rany – powiedziała Jillsy znużona, jakby ją wreszcie John Wolf zniecierpliwił. – Bo człowiek czuje, że ona jest taka prawdziiiwa – przeciągnęła tęsknie, co zabrzmiało jak pisk ptactwa wodnego nocą nad jeziorem. – Bo człowiek czuje, że jest taka prawdziiiwa – powtórzy ł John Wolf. – Rany, to pan nie wie, że ona jest taka? – zdziwiła się Jillsy. – Jak pan nie wie, kiedy książka jest prawdziwa, to powinniśmy się zamienić na posady. – Roześmiała się, ściskając w garści niby spluwę potężną trzy bolcową wty czkę przewodu odkurzacza. – Tak sobie nieraz my ślę, panie Wolf, czy pan to w ogóle widzi, kiedy toaleta jest wy my ta. – Podeszła do kosza na śmieci i zajrzała do środka. – Albo kiedy kosz jest opróżniony. Człowiek czuje, że książka jest prawdziwa, wtedy kiedy jest prawdziwa – powiedziała ze zniecierpliwieniem. – A książka jest prawdziwa, kiedy można powiedzieć: „No tak, tak się rzeczy wiście cholerni ludziska zachowują”. O, wtedy właśnie człowiek wie, że książka jest prawdziwa – zakończy ła Jillsy. Pochy liła się nad koszem, wy jęła leżący samotnie na jego dnie kawałek papieru i wsadziła go do kieszeni fartucha. By ła to zmięta pierwsza strona listu, który John Wolf usiłował napisać do Garpa.
W wiele miesięcy później, kiedy „Świat według Bensenhavera” miał iść do druku, Garp żalił się Johnowi, że nie ma komu zadedy kować książki. Nie chciał jej poświęcać pamięci Walta, ponieważ nienawidził takich rzeczy : „niewy bredne żerowanie – jak to nazy wał – na szczegółach
własnej biografii, które ma stworzy ć przed czy telnikiem pozory, że jest się poważniejszy m pisarzem niż w rzeczy wistości”. I nie chciał zadedy kować jej swojej matce, ponieważ złościło go, że wszy scy, jak się wy rażał, „wy cierają sobie gębę jej nazwiskiem”. Helen oczy wiście nie wchodziła w grę, no i Garp nie bez wsty du uświadamiał sobie, że nie mógłby zadedy kować swojej książki Duncanowi, skoro nie pozwoliłby mu jej czy tać. Chłopak by ł jeszcze za mały. Jako ojciec Garp odczuwał pewien niesmak z tego powodu, że pisze coś, czego zabroniłby czy tać własny m dzieciom. Fletcherom, jak sądził, by łoby głupio, gdy by zadedy kował im „Bensenhavera” jako parze małżeńskiej, a zadedy kowanie go samej Alice mogłoby obrazić Harry ’ego. – Nie mnie – powiedział John Wolf. – W każdy m razie nie tę. – Wcale o tobie nie my ślałem – skłamał Garp. – A co by ś powiedział na Robertę Muldoon? – podsunął mu John Wolf. – Książka nie ma absolutnie nic wspólnego z Robertą – odparł Garp. Chociaż wiedział, że przy najmniej Roberta nie miałaby nic przeciwko dedy kacji. To zabawne napisać książkę, której nikt nie chciałby mieć zadedy kowanej! – Może poświęcę ją jamesjankom – powiedział z gory czą. – Nie zamartwiaj się takimi rzeczami – rzekł John. – To nie ma sensu. Garp naburmuszy ł się. Pani Ralph? – pomy ślał. Ale w dalszy m ciągu nie wiedział, jak ona się naprawdę nazy wa. By ł jeszcze ojciec Helen, stary, poczciwy trener zapaśniczy, ale Ernie Holm nie zrozumiałby tego gestu, a poza ty m mocno wątpliwe, czy książka by mu się podobała. W gruncie rzeczy Garp miał nadzieję, że Ernie jej nigdy nie przeczy ta. To zabawne napisać powieść i mieć nadzieję, że ktoś jej nie przeczy ta! Ciepły m Kluchom? – my ślał. Michaelowi Miltonowi. Pamięci Bonkersa. Utknął w martwy m punkcie. Nie mógł nikogo znaleźć. – Ja wiem o kimś takim – powiedział John Wolf. – Zapy tam ją, czy nie miałaby nic przeciwko temu. – To zabawne – odparł Garp. Ty le że osobą, o której John Wolf wiedział, by ła Jillsy Sloper, odpowiedzialna za to, że powieść Garpa została w ogóle opublikowana. – To bardzo szczególna kobieta. By ła zachwy cona twoją książką – wy jaśnił Garpowi. – Powiedziała, że jest taka „prawdziwa”. Garpa zainteresował ten pomy sł. – Dałem jej maszy nopis na jeden weekend i nie mogła się od niego oderwać. – A dlaczego właśnie jej dałeś ten maszy nopis? – zapy tał Garp. – Bo ona by ła odpowiednią osobą. – Dobry wy dawca nie zdradza wszy stkich swoich sekretów. – Dobrze – rzekł Garp. – Ły so tak nikogo nie mieć. Powiedz jej, że mi będzie miło. Czy to jakaś twoja bardzo bliska znajoma? – Wy dawca mrugnął i Garp skinął głową. – Ale właściwie co to wszy stko ma znaczy ć? – zapy tała podejrzliwie Jillsy Sloper. – Co to znaczy, że on chce mi „zadedy kować” taką straszliwą książkę?
– To znaczy, że ceni sobie to, jak na nią zareagowałaś – odparł John Wolf. – Uważa, że została napisana jakby z my ślą o tobie. – Rany, o mnie? A to co znowu ma znaczy ć? – Powiedziałem mu, jak przy jęłaś jego książkę, a on uznał, że jesteś wprost idealną czy telniczką. – Idealną czy telniczką? Rany, on chy ba musi by ć stuknięty, no nie? – On nie ma jej komu zadedy kować – przy znał John Wolf. – Coś takiego, jakby nie mógł znaleźć świadka do ślubu, co? – Coś takiego. – Ale to nie znaczy, że ja pochwalam tę książkę? – spy tała Jillsy. – Broń Boże – zapewnił ją John Wolf. – No chy ba, że broń Boże. – Nikt nie będzie miał do ciebie pretensji o to, co jest w tej książce, jeśli o to ci chodzi – uspokoił ją John Wolf. – Dobrze – powiedziała Jillsy. Wolf pokazał jej, gdzie ma by ć dedy kacja; pokazał jej dedy kacje w inny ch książkach. Wszy stkie jej się podobały i Jillsy skinęła głową, zadowolona wreszcie z tego pomy słu. – Jeszcze jedno – powiedziała. – Ale ja nie muszę się z nim spoty kać ani nic w ty m rodzaju, co? – Oczy wiście, że nie – obiecał jej John Wolf i Jillsy ostatecznie wy raziła zgodę.
Brakowało jeszcze ty lko jednego przebły sku geniuszu, by „Świat według Bensenhavera” znalazł się na owej tajemniczej granicy światła i cienia, gdzie od czasu do czasu książki poważne bły szczą zarazem jako książki poczy tne. John Wolf by ł człowiekiem by stry m i cy niczny m. Znał się na ty ch wszy stkich szczególikach biograficzny ch, które sprawiają, że amatorzy tanich sensacji sięgają niekiedy po powieść. W wiele lat później Helen miała zauważy ć, że „Świat według Bensenhavera” zawdzięczał swój sukces wy łącznie obwolucie. John Wolf zwy kle powierzał Garpowi zapełnianie tekstami skrzy dełek obwoluty, ty m razem jednak ocena Garpa jego własnej książki by ła tak niezdarna i ciężka, że ujął sprawę w swoje ręce; sięgnął od razu do jej problematy cznego jądra. „» Świat według Bensenhavera« – głosił tekst na skrzy dełku obwoluty – to książka o człowieku, który ży je pod nieustanny m strachem, że ty ch, który ch kocha, spotka coś złego. W związku z ty m otacza go atmosfera takiego napięcia, iż nie ulega wątpliwości, że coś złego musi się stać. I staje się”. „S.T. Garp – pisał dalej John Wolf – jest jedy ny m dzieckiem znanej feministki Jenny Fields”. Wolf wzdry gnął się lekko, kiedy zobaczy ł to zdanie w druku, bo chociaż sam je napisał i chociaż bardzo dobrze wiedział, dlaczego je napisał, to jednocześnie zdawał sobie sprawę, że tej informacji Garp by sobie w żadny m razie nie ży czy ł w związku z własną książką. „S.T. Garp jest także ojcem... – informował tekst. John Wolf pokręcił głową na widok owej szmiry. – Jest ojcem, który niedawno w sposób tragiczny stracił pięcioletniego sy na. Z cierpienia, jakie jest udziałem ojca, zrodziła się ta pełna udręki powieść...” – i tak dalej.
By ł to w opinii Garpa najtańszy chwy t reklamowy. Zawsze twierdził, że najbardziej go złości, kiedy py tają, co w jego twórczości jest „prawdziwe”, czy li co jest oparte na przeży ciach osobisty ch. „Prawdziwe” nie w ty m dobry m sensie, w jakim uży ła tego słowa Jillsy Sloper, ale prawdziwe, czy li „z ży cia wzięte”. Zwy kle z cierpliwością i powściągliwie odpowiadał, że podstawa autobiograficzna – o ile taka w ogóle istnieje – to najmniej interesująca płaszczy zna książki. Że sztuka pisania powieści, akt wy obrażania sobie prawdziwego, to jak każda sztuka, proces selekcji. Wspomnienia i historie osobiste – wszelkie przy pomniane urazy naszego nieznaczącego ży cia – to podejrzany model dla powieści, głosił Garp. „Powieść musi by ć zrobiona lepiej niż ży cie” – pisał. I konsekwentnie nie cierpiał tego, co nazy wał „fałszy wy mi kamieniami milowy mi przeży ć osobisty ch” pisarzy, który ch książki są „ważne”, ponieważ w ich ży ciu wy darzy ło się coś ważnego. Pisał, że najmniej istotny m powodem do tego, żeby coś stało się częścią składową powieści, jest fakt, że to się rzeczy wiście wy darzy ło. „Wszy stko się kiedy ś wy darzy ło naprawdę!” – złościł się. A jedy ny m powodem, by coś się wy darzy ło w powieści, może by ć ty lko to, że ta rzecz idealnie w ty m miejscu pasuje. – Proszę mi powiedzieć cokolwiek, co się pani przy trafiło – zaproponował kiedy ś Garp osobie przeprowadzającej z nim wy wiad – a ja tę historię udoskonalę. Wy posażę ją w znacznie lepsze szczegóły niż ży cie. – Rozmówczy ni Garpa, rozwódka z czworgiem mały ch dzieci, z który ch jedno umierało na raka, miała przy lepiony do twarzy wy raz niedowierzania. Garp dostrzegł w jej twarzy ty le nieszczęścia, że powiedział łagodnie: – Jeśli to wy darzenie jest smutne, jeśli jest nawet bardzo smutne, potrafię wy my ślić historię, która będzie jeszcze smutniejsza. – Ale wy czy tał z twarzy kobiety, że mu nigdy nie uwierzy ; nawet tego nie notowała. Ten fragment ich rozmowy miał się w ogóle nie znaleźć w wy wiadzie. A John Wolf wiedział przy najmniej ty le: jedną z podstawowy ch rzeczy, które czy telnik chce znać, są informacje o ży ciu autora. Napisał do Garpa: „Dla większości ludzi o ograniczonej wy obraźni idea poprawiania rzeczy wistości jest po prostu bzdurą”. Na skrzy dełku obwoluty do „Świata według Bensenhavera” podniósł więc Garpa do fałszy wej godności („jedy ne dziecko znanej feministki Jenny Fields”) i obudził senty mentalne współczucie dla jego przeży ć osobisty ch („tragiczna utrata pięcioletniego sy na”). To, że obie te informacje nie miały nic wspólnego z wartością literacką powieści, mało obchodziło Johna Wolfa. Miał do Garpa żal o bezustanne gadanie, że woli pieniądze od poważniejszy ch wartości. „To nie jest Twoja najlepsza książka – napisał do niego, przy sy łając mu jednocześnie do przeczy tania korektę. – Przy jdzie czas, że sam dojdziesz do tego wniosku. Ale jednocześnie będzie to Twoja największa książka. Przekonasz się, ty lko poczekaj. Jeszcze sobie nie wy obrażasz, w jaką wściekłość wprawią Cię przy czy ny jej powodzenia, więc radzę Ci wy jechać z kraju na kilka miesięcy. I radzę Ci czy tać ty lko te recenzje, które sam Ci prześlę. A kiedy już to wszy stko wy wietrzeje, bo wietrzeje wszy stko, możesz wracać i podjąć w banku swoją niemałą niespodziankę. I możesz się wtedy spodziewać, że popularność, jaką ci przy niesie » Bensenhaver« , skłoni niejednego, by sięgnął do Twoich dwóch pierwszy ch powieści, które znacznie bardziej zasługują na to, żeby Ci przy nieść rozgłos. Powiedz Helen, że jest mi bardzo przy kro, ale uważam, że powinieneś to wiedzieć: zawsze miałem na uwadze Twój interes. Jeżeli chcesz, żeby książka się sprzedawała, sprzedamy ją. » Każdy interes to brudny interes« , Garp. Cy tuję Ciebie”. Garp by ł bardzo zaintry gowany ty m listem; John Wolf nie pokazał mu oczy wiście skrzy dełek
obwoluty. „Dlaczego jest Ci przy kro? – odpisał. – Nie lamentuj; po prostu sprzedaj tę książkę”. – „Każdy interes to brudny interes” – powtórzy ł John Wolf. – Wiem, wiem – powiedział Garp. – Posłuchaj mojej rady – obstawał przy swoim Wolf. – Kiedy ja lubię czy tać recenzje – upierał się Garp. – Nie te, ty ch nie będziesz lubił. Wy jedź, bardzo cię proszę. – Po czy m John Wolf przesłał egzemplarz skrzy dełek obwoluty Jenny Fields. Prosił ją o dy skrecję i o pomoc w przekonaniu Garpa, że powinien wy jechać. – Wy jedź z kraju – doradziła Jenny swojemu sy nowi. – To najlepsze, co możesz zrobić dla siebie i swojej rodziny. Helen zapaliła się do tego pomy słu; nigdy nie by ła za granicą. Duncan przeczy tał pierwsze opowiadanie ojca, „Pensjonat Grillparzer”, i chciał jechać do Wiednia. – Tak naprawdę to Wiedeń wcale nie jest taki – powiedział Garp Duncanowi, ale by ł bardzo wzruszony, że chłopcu podobała się ta stara historia. – Po co się pchać do Europy z niemowlakiem? – jęczał. – Zupełnie nie rozumiem. To zby t skomplikowane. Sprawa paszportów i w ogóle, a poza ty m dzieciak będzie potrzebował masy zastrzy ków czy jeszcze czegoś. – Ty sam potrzebujesz zastrzy ków – powiedziała Jenny Fields. – Dziecku nic się nie stanie. – A czy ty nie chciałby ś znów zobaczy ć Wiednia? – zapy tała Helen. – No, pomy śl ty lko, wy brać się śladem swoich dawny ch grzeszków! – rzekł serdecznie John Wolf. – Stary ch grzeszków? – wy mamrotał Garp. – Nie wiem. – Proszę cię, tata – nalegał Duncan. Garp łatwo ulegał jego prośbom; zgodził się. Helen bardzo się ucieszy ła i nawet zerknęła na korektę „Świata według Bensenhavera”, ale by ło to ty lko przelotne spojrzenie, nie zamierzała jej czy tać dokładnie. Pierwszą rzeczą, jaka rzuciła jej się w oczy, by ła dedy kacja: „Dla Jillsy Sloper”. – Kto to jest, na miłość boską, Jillsy Sloper? – spy tała. – Właściwie to nie wiem – odparł Garp; Helen zmarszczy ła czoło. – Naprawdę nie wiem – zapewnił ją. – To jakaś przy jaciółka Johna Wolfa, powiedział, że by ła zachwy cona książką, że nie mogła się od niej oderwać. Wolf potraktował to chy ba jako dobry omen. W każdy m razie to by ł jego pomy sł. A ja uznałem, że to może by ć miłe. – Hm – mruknęła Helen; odłoży ła korektę. Oboje w milczeniu wy obrażali sobie przy jaciółkę Johna Wolfa. John by ł już rozwiedziony, zanim go poznali, i chociaż mieli okazję poznać niektóre z jego dorosły ch dzieci, to nigdy nie spotkali pierwszej i jedy nej żony. Miał skromną gromadkę przy jaciółek – wszy stkie wy muskane, eleganckie i przy stojne i wszy stkie młodsze od niego. Niektóre też pracowały w wy dawnictwach, ale po części by ły to kobiety z własny mi rozwodami na koncie, no i zawsze z pieniędzmi czy też z pozorami pieniędzy. Większość z nich Garp zapamiętał po ładny m zapachu, po smaku szminki i namacalnie wy sokiej jakości ich ubrania. Ani Garp, ani Helen nie by liby w stanie wy obrazić sobie Jillsy Sloper, stanowiącej produkt mariażu osoby białej z kwarteronem, w wy niku czego Jillsy by ła oktoronką, czy li w jednej ósmej Murzy nką. Miała skórę ziemistą, koloru lekko zasiniałej deski sosnowej, włosy proste, krótkie
i lśniąco czarne, lekko szpakowate na grzy wce, nierówno przy ciętej nad pomarszczony m bły szczący m czołem. By ła niska, miała długie ręce i brakowało jej serdecznego palca lewej dłoni. Sądząc z głębokiej blizny na prawy m policzku, zapewne straciła ten palec w tej samej bitwie, od tej samej broni: najprawdopodobniej w nieudany m małżeństwie, bo takie by ło niewątpliwie jej małżeństwo. O czy m zresztą nigdy nie mówiła. Miała około czterdziestu pięciu lat, a wy glądała na sześćdziesiąt. Z figury przy pominała szczenną sukę labradora; idąc, powłóczy ła nogami, które przy sparzały jej cierpień. W ciągu kilku lat Jillsy miała tak zaniedbać guz, który sobie sama wy macała na piersi, a którego nikt inny nigdy nie wy macał, że zupełnie niepotrzebnie umarła na raka. Jak odkry ł John Wolf, miała zastrzeżony numer telefonu, a to dlatego, że by ły mąż co kilka miesięcy groził jej, że ją zabije, i Jillsy miała już tego dosy ć. Powód, dla którego w ogóle posiadała telefon, by ł prosty : jej dzieciom potrzebny by ł numer, pod który mogły by dzwonić na koszt abonenta, kiedy potrzebowały pieniędzy. Ale Helen i Garpowi, kiedy usiłowali sobie wy obrazić Jillsy Sloper, nawet przez my śl nie przeszło, że może to by ć smutna, zaharowana, w jednej ósmej czarna kobieta. – Zdaje się, że wszy stko, poza samy m napisaniem, zrobił dla tej książki John Wolf – rzekła Helen. – Szkoda, że to nie on ją napisał – powiedział nagle Garp. Przeczy tał po raz drugi „Świat według Bensenhavera” i ogarnęły go wątpliwości. W „Pensjonacie Grillparzer”, my ślał, by ła jakaś pewność doty cząca zachowania się świata. W „Świecie według Bensenhavera” Garp czuł się mniej pewny – znak, że jest coraz starszy ; ale arty sta, wiedział również, powinien by ć też coraz lepszy.
Z maleńką Jenny i jednookim Duncanem wy ruszy li pewnego chłodnego sierpnia z Nowej Anglii do Europy. Większość ludzi, którzy zamierzali odby ć podróż przez Atlanty k, wy bierała się w przeciwny m kierunku. – Dlaczego nie poczekacie i nie wy jedziecie dopiero po Dniu Dziękczy nienia? – zapy tał ich Ernie Holm. Ale „Świat według Bensenhavera” miał wy jść w październiku. Do Johna Wolfa dotarły różne głosy w odpowiedzi na niepoprawioną korektę książki, którą rozesłał po ludziach w ciągu lata. Wszy stkie głosy by ły pełne entuzjazmu: albo entuzjasty cznie chwaliły książkę, albo ją entuzjasty cznie potępiały. Miał kłopot z utrzy maniem w tajemnicy przed Garpem pierwszy ch egzemplarzy „Bensenhavera”, a w szczególności obwoluty. Ale entuzjazm samego autora dla książki by ł tak, ogólnie rzecz biorąc, nikły, że Wolfowi udało się sprawę odwlec.
Garp by ł teraz podniecony perspekty wą podróży i ciągle mówił o książkach, które zamierza napisać. („Dobry znak” – powiedział do Helen John Wolf). Jenny i Roberta odwiozły Garpów do Bostonu, skąd mieli samolot do Nowego Jorku.
– Nie bój się samolotu – powiedziała Jenny. – Na pewno nie spadnie. – O rany, mamo, co ty wiesz o samolotach, spadają bez przerwy. – Machaj cały czas rękami jak skrzy dłami – poradziła Duncanowi Roberta. – Nie strasz go, Roberta – zwróciła jej uwagę Helen. – Ja się wcale nie boję – zaprotestował Duncan. – Póki twój tata będzie mówił – rzekła Jenny – to na pewno nie spadniecie. – Jeśli nie przestanie mówić – powiedziała Helen – na pewno nigdy nie wy lądujemy. Widziały, że Garp jest napięty. – Jeśli ze mnie nie zejdziecie, będę całą drogę pierdział – powiedział Garp – i wy lecimy w powietrze. – Pisz często – przy pomniała mu Jenny. Wspominając starego poczciwego Tincha i jego ostatnią podróż do Europy, Garp powiedział do matki: – Ty m razem, mamo, mam zamiar cały czas ch-ch-chłonąć. Nie napiszę ani sł-sł-słowa. Roześmieli się oboje, a Jenny Fields uroniła nawet łzę, chociaż zauważy ł to ty lko Garp; pocałował matkę na do widzenia. Roberta, która po zmianie płci zaczęła całować niesły chanie dy namicznie, ucałowała każde z nich po kilka razy. – Jezu, Roberta – powiedział Garp. – Będę się opiekowała mamą podczas waszej nieobecności – zapewniła ich, obejmując swoim giganty czny m ramieniem Jenny, która nagle wy dała się przy niej bardzo mała i bardzo siwa. – Nie potrzebuję niczy jej opieki. – To mama się wszy stkimi opiekuje – rzekł Garp. Helen uściskała Jenny, ponieważ wiedziała, jak bardzo jest to prawdziwe. Z samolotu Garp i Duncan patrzy li, jak Roberta i Jenny machają im z tarasu dla odprowadzający ch. Nastąpiła zmiana miejsc, ponieważ Duncan chciał siedzieć po lewej stronie przy oknie. – Miejsce po prawej jest równie dobre – powiedziała stewardesa. – Ale nie dla kogoś, kto nie ma prawego oka – wy jaśnił jej Duncan uprzejmie i Garp ucieszy ł się na my śl, że chłopiec już w ty m stopniu odzy skał pewność siebie. Helen z maleństwem siedziała naprzeciwko nich po drugiej stronie przejścia. – Widzisz babcię? – spy tała Duncana. – Tak. Chociaż nagle na tarasie zrobiło się tłoczno, ponieważ wszy scy chcieli by ć świadkami startu, Jenny Fields jak zwy kle rzucała się w oczy w swoim biały m stroju, mimo że by ła niewy soka. – Dlaczego babcia wy daje się taka duża? – zapy tał Garpa Duncan i rzeczy wiście, miał rację: Jenny przewy ższała tłum o głowę. Garp zorientował się, że Roberta unosi jego matkę do góry jak dziecko. – O, Roberta ją podniosła! – wy krzy knął Duncan. Garp popatrzy ł na swoją matkę uniesioną w powietrze, żeby mu mogła na pożegnanie pomachać, bezpieczną w ramionach dawnego obrońcy futbolowego; nieśmiały, spokojny uśmiech Jenny wzruszy ł go i Garp pomachał jej, chociaż wiedział, że Jenny nie może go zobaczy ć wewnątrz samolotu. Po raz pierwszy matka wy dała mu się stara – odwrócił wzrok i spojrzał na Helen z ich nowy m dzieckiem.
– No, startujemy – powiedziała Helen. Kiedy samolot odry wał się od pasa startowego, wzięli się za ręce; Garp wiedział, że Helen śmiertelnie boi się latania. W Nowy m Jorku Wolf zainstalował ich u siebie; oddał Garpowi, Helen i maleńkiej Jenny swoją sy pialnię i z wdziękiem zaproponował Duncanowi, że we dwóch zajmą pokój gościnny. Dorośli zjedli późną kolację i wy pili za dużo koniaku. Garp powiedział Johnowi o trzech nowy ch powieściach, które zamierza napisać. – Pierwsza ma by ć zaty tułowana „Złudzenia mojego ojca”. Będzie to powieść o pewny m idealiście, ojcu liczny ch dzieci. Wy my śla on dla nich różne małe utopie, w który ch mają wzrastać, a kiedy dzieci dorastają, zakłada małe koledże. Ale wszy stko upada – i koledże, i dzieci. Ojciec stara się wy głosić mowę na forum Narodów Zjednoczony ch, ale stale go wy rzucają. Jest to ciągle ta sama mowa, którą on bez końca przerabia. Następnie próbuje zorganizować bezpłatny szpital i ponosi całkowitą klęskę. Potem usiłuje wprowadzić darmowy sy stem komunikacy jny na skalę całego kraju. Ty mczasem rzuca go żona, a dzieci, coraz starsze, stają się nieszczęśliwe albo wy kolejone, albo zupełnie normalne. Jedy ne, co mają ze sobą wspólnego, to koszmarne wspomnienie utopii, w który ch ojciec chciał, żeby wzrastały. Na koniec ojciec zostaje gubernatorem Vermontu. – Vermontu? – zapy tał John Wolf. – Tak, Vermontu – odparł Garp. – Zostaje gubernatorem Vermontu, ale tak naprawdę czuje się królem. No cóż, jeszcze jedna utopia. – „Król Vermontu” – powiedział John Wolf. – To jest lepszy ty tuł. – Nie, nie. To będzie inna książka. Niemająca z tamtą żadnego związku. Następna książka po „Złudzeniach mojego ojca” będzie się nazy wała „Śmierć Vermontu”. – Ci sami bohaterowie? – zapy tała Helen. – Nie, nie – odrzekł Garp – to zupełnie inna historia. To będzie o śmierci Vermontu. – Lubię, żeby coś by ło ty m, o czy m mówi, że jest – powiedział John Wolf. – Pewnego roku w Vermoncie nie nadchodzi wiosna – zaczął Garp. – W Vermoncie i tak nigdy nie ma wiosny – przerwała mu Helen. – Nie, nie – powiedział Garp, marszcząc czoło. – W ty m roku nie by ło i lata. Bez przerwy trwa zima. I nagle robi się ciepło i pojawiają się pąki. By ć może w maju. Pewnego dnia w maju pojawiają się na drzewach pąki, następnego dnia są już liście, a jeszcze następnego wszy stkie liście usy chają. Jest już jesień. Liście spadają z drzew. – Szalenie krótki okres wegetacji – wtrąciła Helen. – Śmieszne. Ale tak się właśnie dzieje. Znów jest zima. Zima będzie już zawsze. – Ludzie umierają? – zapy tał John Wolf. – Nie jestem pewien co do ludzi. Niektórzy oczy wiście opuszczają Vermont. – Niezły pomy sł – powiedziała Helen. – Jedni zostają, inni umierają. A może nawet wszy scy umierają. – I co to ma znaczy ć? – zapy tał Wolf. – Będę wiedział, jak do tego dojdę – wy jaśnił Garp; Helen roześmiała się. – A potem napiszesz trzecią powieść, tak? – zainteresował się John Wolf. – Będzie się nazy wała „Spisek przeciwko olbrzy mowi”. – To jest wiersz Wallace’a Stevensa – powiedziała Helen.
– Jasne – rzekł Garp i zadeklamował:
SPISEK PRZECIWKO OLBRZYMOWI
Dziewczyna Pierwsza Gdy prostak ten nadejdzie, bełkocząc coś nieskładnie I ostrze swe sposobiąc, Wnet drogę mu zabiegnę, By wonie najwdzięczniejsze rozsiać Pelargonii i kwiecia wszelakiego. To go zatrzyma.
Dziewczyna Druga Też drogę mu zabiegnę, By rozpiąć swą materię usianą kolorami, Co drobne niczym ikra. Te nici Go spętają.
Dziewczyna Trzecia Oh, la... le pauvre! I ja mu drogę przetnę, I westchnę osobliwie. Nadstawi wtedy ucha. Wyszepczę Słodkie zgłoski w tym świecie twardej mowy To go rozbroi.6
– Jaki ładny wiersz – powiedziała Helen. – Powieść składa się z trzech części – wy jaśnił Garp. – Dziewczy na Pierwsza, Dziewczy na Druga, Dziewczy na Trzecia? – zapy tał John Wolf. – A czy olbrzy m jest rzeczy wiście rozbrojony ? – spy tała Helen. – Raz na zawsze – odparł Garp.
– A czy to jest prawdziwy olbrzy m w tej powieści? – zapy tał John Wolf. – Jeszcze nie wiem – odrzekł Garp. – Czy on jest tobą? – spy tała Helen. – Mam nadzieję, że nie. – Ja też mam nadzieję – rzekła Helen. – Napisz najpierw tę powieść – powiedział John. – Nie, tę na końcu – zaoponowała Helen. – „Śmierć Vermontu” logicznie wy pada na końcu – rzekł John Wolf. – Nie, ja widzę „Spisek przeciwko olbrzy mowi” jako ostatni – powiedział Garp. – To poczekaj z ty m i napiszesz to po mojej śmierci – rzekła Helen. Wszy scy się roześmieli. – No, ale mają by ć ty lko trzy książki – przy pomniał John Wolf. – A co potem? Co będzie po ty ch trzech? – Ja umrę – odpowiedział Garp. – W sumie będzie sześć powieści i to wy starczy. I znów wszy scy się roześmieli. – Czy wiesz także, w jaki sposób umrzesz? – zapy tał John Wolf. – Dajmy już z ty m spokój – zaproponowała Helen i zwróciła się do Garpa: – Jeśli powiesz „w samolocie”, nigdy ci tego nie daruję. Pod lekkim rauszowy m humorkiem John Wolf dopatrzy ł się poważnej nuty ; wy prostował nogi. – Wiecie co, idźcie spać. I wy pocznijcie przed podróżą. – Czy chcecie wiedzieć, jak umrę? – spy tał Garp. Nie odezwali się słowem. – Popełnię samobójstwo – powiedział milutko. – Nie ma innego sposobu zapewnienia sobie pozy cji. Naprawdę, mówię poważnie. Obecnie, zgodzicie się ze mną, jest to jedy na droga do tego, żeby uznano rangę pisarza. Ponieważ przez swoją sztukę nie zawsze potrafi przekonać o ty m, jak poważne jest jego pisarstwo, musi czasem odkry ć głębię swoich cierpień osobisty ch za pomocą inny ch środków. Zabić się to ty le, co dowieść, że mimo wszy stko my ślało się poważnie. Taka jest prawda – powiedział Garp, ale jego ironia by ła nieprzy jemna i Helen westchnęła; Wolf znów się wy ciągnął. – I potem – zakończy ł Garp – okazuje się nagle, że utwory tego pisarza zawierały wielką głębię, której nikt dawniej nie dostrzegał. Garp często z iry tacją mówił, że to będzie jego ostatni obowiązek jako ojca i opiekuna, i z lubością cy tował przy kłady średnich pisarzy, który ch teraz wielbiono i namiętnie czy tano jedy nie z tego powodu, że popełnili samobójstwo. Co do ty ch pisarzy samobójców, który ch on sam często szczerze podziwiał, Garp miał jedy nie nadzieję, że w chwili śmierci przy najmniej niektórzy z nich by li świadomi owy ch korzy stny ch skutków swojej niefortunnej decy zji. Wiedział doskonale, że prawdziwi samobójcy nie dbają o romanty zm tego aktu; nie zależy im na „głębi”, której samobójstwo jakoby uży cza ich dziełu – koszmarne przekonanie, pokutujące w świecie książek, pomy ślał Garp. Wśród czy telników i recenzentów. Wiedział również, że sam nie jest ty pem samobójcy ; wiedział to może już z mniejszą pewnością po wy padku z Waltem, ale wiedział. Samobójstwo by ło mu tak dalekie jak gwałt; na ty le, że nie by łby w stanie popełnić ani jednego, ani drugiego. Ale lubił sobie wy obrażać takiego pisarza samobójcę, jak się uśmiecha do swego udanego psikusa, raz jeszcze czy tając i redagując
ostatnie posłanie, jakie zamierza zostawić: list nabrzmiały bólem i stosownie pozbawiony humoru. Garp lubił wy obrażać sobie ten moment z gory czą: kiedy list samobójczy osiąga już doskonałą formę, pisarz z upiorny m śmiechem sięga po broń – truciznę, skok do wody – świadom, że wreszcie odegrał się na czy telnikach i recenzentach. Jeden z listów, jakie powstały w jego wy obraźni, brzmiał: „Po raz ostatni jestem niezrozumiany przez was, durnie”. – Co za chory pomy sł – powiedziała Helen. – Idealna śmierć pisarza – rzekł Garp. – Jest już późno – przy pomniał im John Wolf. – Pamiętajcie o jutrzejszy m locie. W pokoju gościnny m, gdzie miał nadzieję zasnąć, zastał Duncana Garpa w pełni rozbudzonego. – Podniecony perspekty wą podróży ? – spy tał chłopca. – Mój ojciec już by ł w Europie – odparł mały. – Ja jeszcze nie. – Wiem. – Czy mój tata zarobi kupę pieniędzy ? – Mam nadzieję. – Tak naprawdę to my ich nie potrzebujemy, bo babcia ma bardzo dużo – wy jaśnił Duncan. – Ale to przy jemnie mieć swoje własne. – Dlaczego? – No bo przy jemnie jest by ć sławny m. – A czy pan my śli, że mój tata będzie sławny ? – Tak sądzę. – A babcia już jest sławna. – Wiem. – Ale ona chy ba nie jest z tego zadowolona. – Dlaczego? – Za dużo obcy ch się koło niej kręci. Tak babcia mówi, sły szałem: „Za dużo obcy ch w domu”. – Twój tata najprawdopodobniej będzie w inny sposób sławny niż babcia. – A ile jest takich sposobów? – spy tał Duncan. John Wolf wy dał długie, powolne westchnienie. A następnie zaczął wy jaśniać Duncanowi różnicę między książkami bardzo popularny mi a po prostu poczy tny mi. Mówił mu o książkach polity czny ch i kontrowersy jny ch, o powieściach. Wtajemniczy ł go też w różne subtelności doty czące wy dawania książek; w gruncie rzeczy wy jawił mu więcej swoich osobisty ch opinii związany ch z pracą edy torską niż kiedy kolwiek Garpowi. Garpa to w gruncie rzeczy nie obchodziło. Duncana zresztą też nie. Duncan nie zapamiętał ani jednej z ty ch subtelności; zasnął niemal zaraz potem, jak John Wolf rozpoczął swoje rozważania. Bo w gruncie rzeczy dla Duncana ważny by ł ty lko dźwięk głosu Johna Wolfa. Długa opowieść, powolne wy jaśnienia. Głosy Roberty Muldoon, Jenny Fields, matki i Garpa usy piały go wieczorami w Dog’s Head Harbor, opowiadając mu różne historie, żeby dobrze spał, bez żadny ch koszmarów. Duncan przy zwy czaił się do takiego głosu i w Nowy m Jorku nie mógł bez niego zasnąć.
Rano rozbawiła Garpa i Helen zawartość garderoby Johna Wolfa. Wisiała tam ładna nocna koszula należąca bez wątpienia do jednej z jego najświeższy ch eleganckich przy jaciółek, która ty m razem nie została zaproszona na noc. By ło też około trzy dziestu ciemny ch garniturów; wszy stkie w delikatne prążki, wszy stkie eleganckie i wszy stkie z nogawkami za długimi na Garpa o jakieś trzy cale. Garp włoży ł jeden z nich – ten, który mu się najbardziej podobał – do śniadania i zawinął sobie nogawki. – Jezu, ale ty masz ty ch garniturów – powiedział. – Weź sobie jeden – zaproponował John Wolf. – Weź sobie dwa albo trzy. Weź ten, który masz na sobie. – Spodnie są za długie – powiedział Garp, unosząc nogę. – Tu daj do skrócenia. – Ty nie masz w ogóle żadnego garnituru – zauważy ła Helen. Ten garnitur tak się Garpowi spodobał, że postanowił poprzy pinać nogawki i jechać w nim na lotnisko. – Jezus – powiedziała Helen. – By łoby mi trochę głupio, gdy by nas ktoś razem zobaczy ł – wy znał John Wolf, ale odwiózł ich na lotnisko. Wolał się upewnić, że Garpowie wy jeżdżają z kraju. – Och, twoja książka – powiedział, kiedy by li już w samochodzie. – Ciągle zapominam dać ci egzemplarz. – Zauważy łem. – Przy ślę ci – zapewnił Garpa John Wolf. – Nawet nie widziałem obwoluty. – Z ty łu jest twoje zdjęcie – wy jaśnił John. – Stare, musiałeś je widzieć. – A na froncie? – No, ty tuł. – Co ty powiesz? My ślałem, że może zdecy dowałeś się ty tuł pominąć. – Ty lko ty tuł... nad... no, nad taką jedną fotografią. – „Taką jedną fotografią”? Jaką jedną fotografią? – Zaraz, może mam ją nawet w teczce. Sprawdzę na lotnisku. – Wolf by ł ostrożny ; puścił już farbę, że uważa „Świat według Bensenhavera” za ckliwy serial telewizy jny od osiemnastu lat. Garp się ty m specjalnie nie przejął. – Słuchaj, ta książka jest cholernie dobrze napisana – powiedział Wolf – ale mimo wszy stko to jest jednak serial; aż zanadto „jednak”. Garp westchnął. – Ży cie – powiedział – też jest często zanadto jednak. Ży cie to ckliwy serial od osiemnastu lat, John. W teczce Johna Wolfa znajdowała się pierwsza strona obwoluty do „Świata według Bensenhavera”, oczy wiście bez fotografii Garpa i bez skrzy dełek. John zamierzał wręczy ć ją Garpowi tuż przed pożegnaniem. Znajdowała się w zaklejonej kopercie, a ta koperta w innej zaklejonej kopercie. John Wolf by ł całkiem pewny, że Garp nie dobierze się do niej, dopóki nie usiądzie wy godnie w samolocie. A kiedy znajdzie się już w Europie, on pośle mu pozostałą część obwoluty. Miał nadzieję, że Garp nie będzie na ty le zły, żeby po jej obejrzeniu wrócić do domu.
– Ten samolot jest większy od tamtego – zauważy ł Duncan, który siedział po lewej stronie przy oknie, niedaleko skrzy dła. – Musi by ć większy, bo leci przez cały ocean – wy jaśnił mu Garp. – Proszę was, przestańcie mówić na ten temat – wtrąciła się Helen. Naprzeciwko Duncana i Garpa, po drugiej stronie przejścia, stewardesa wy czarowy wała zabawny hamak dla maleńkiej Jenny, która wisiała przed Helen, przy mocowana do czy jegoś oparcia, jak jakieś cudze dziecko albo indiańskie niemowlę. – John Wolf powiedział, że będziesz bogaty i sławny – oświadczy ł Duncan. – Hm. – Garp męczy ł się właśnie nad otwarciem kopert, które mu wręczy ł wy dawca; by ła to koszmarna robota. – Rzeczy wiście będziesz? – spy tał Duncan. – Mam nadzieję. – Garp wreszcie spojrzał na obwolutę „Świata według Bensenhavera”. Nie umiałby powiedzieć, czy nagły dreszcz, który go przejął, by ł spowodowany pozorną nieważkością wielkiej maszy ny, która właśnie oderwała się od ziemi, czy widokiem fotografii. Czarno-białe zdjęcie, powiększenie, z ziarnem jak płatki śniegu, przedstawiało karetkę pogotowia, stojącą przed szpitalem. Posępna beznadziejność malująca się na szary ch twarzach noszowy ch tłumaczy ła zbędność pośpiechu. Ciało pod prześcieradłem by ło małe i całkowicie zakry te. Zdjęcie zachowało coś z przerażającej atmosfery wejścia z napisem AWARYJNE pierwszego lepszego szpitala. Bo by ł to pierwszy lepszy szpital i pierwsza lepsza karetka pogotowia – i pierwszy lepszy mały pacjent przy by wający za późno. Specjalny bły szczący papier, duże ziarno i fakt, że wy padek zdarzy ł się w deszczowy wieczór, sprawiły, że fotografia wy glądała na zdjęcie z pierwszej lepszej brukowej gazety ; by ł to pierwszy lepszy wy padek. Pierwsza lepsza śmierć dziecka – gdzieś, kiedy ś. Ale oczy wiście Garpowi skojarzy ła się jedy nie z czarną rozpaczą na ich twarzach, porażony ch widokiem leżącego Walta. Obwoluta do „Świata według Bensenhavera”, ckliwego serialu od osiemnastu lat, wy krzy kiwała swoją ponurą zapowiedź: jest to opowieść o tragedii. Domagała się taniego, ale naty chmiastowego zainteresowania – ze skutkiem. Obiecy wała nagły, obezwładniający smutek; Garp wiedział, że pod ty m względem jego książka nie zawiedzie. Gdy by wtedy mógł przeczy tać na skrzy dełkach obwoluty tekst zawierający informację o książce i o ży ciu autora, najprawdopodobniej zaraz po wy lądowaniu w Europie przesiadłby się na najbliższy samolot do Nowego Jorku. Ale miałby przy najmniej czas oswoić się z ty m rodzajem reklamy – dokładnie tak, jak to zaplanował John Wolf. Do momentu, kiedy mógł przeczy tać ten tekst, oswoił się już z widokiem potwornego zdjęcia. Helen nigdy się z nim nie oswoiła i nigdy nie wy baczy ła go Johnowi Wolfowi. Tak jak nigdy nie wy baczy ła mu zdjęcia Garpa zamieszczonego na odwrocie obwoluty. By ła to fotografia zrobiona na kilka lat przed wy padkiem i przedstawiająca Garpa z Duncanem i Waltem. Autorką zdjęcia by ła Helen, a Garp posłał je Johnowi Wolfowi jako kartę z ży czeniami gwiazdkowy mi. Garp stał w porcie w Maine. Miał na sobie ty lko kąpielówki i prezentował wspaniałą formę. Którą zresztą posiadał. Duncan stał za nim, trzy mając swoją szczupłą rękę na ramieniu ojca; też by ł w kąpielówkach i białej żeglarskiej czapeczce, zawadiacko włożonej na bakier; by ł bardzo opalony. Uśmiechał się do aparatu, onieśmielając go swoimi piękny mi oczy ma. Walta Garp trzy mał na ręku. Malec by ł zimny, prosto z wody, i śliski jak foczka; Garp usiłował
opatulić go w ręcznik, ale Walt cały czas się szamotał. Try skał szczęściem, ze swoją okrągłą, śmieszną, błazeńską buźką, i szczerzy ł się w obiekty w – do robiącej zdjęcie matki. Kiedy Garp spojrzał na zdjęcie, poczuł niemal, jak mokre, zimne ciałko Walta schnie i ogrzewa się od niego. Pod zdjęciem widniał podpis żerujący na najniższy ch ludzkich uczuciach: „S.T. Garp z dziećmi (przed wy padkiem)”. Zawarta w podpisie implikacja brzmiała: jeśli przeczy tasz książkę, dowiesz się, co to za wy padek. Oczy wiście się nie dowiesz. Bo tak naprawdę „Świat według Bensenhavera” nie powie ci nic na temat wy padku, chociaż gwoli sprawiedliwości trzeba przy znać, że wy padki grają w powieści niepoślednią rolę. Albowiem jedy ne, czego rzeczy wiście można się dowiedzieć o wy padku, o który m mowa w podpisie pod zdjęciem, zawarł w swojej brukowej notce John Wolf. A jednak ludzie się łapali na tę fotografię przedstawiającą ojca i dwójkę dzieci z piętnem tragedii. Wy kupy wali książkę smutnego sy na Jenny Fields masowo. W samolocie do Europy wy obraźnia Garpa mogła się karmić jedy nie zdjęciem karetki pogotowia. Nawet na tej wy sokości widział ludzi kupujący ch książkę masowo. Siedział pełen niesmaku wobec nich, jak również na my śl o ty m, że napisał powieść, która mogła budzić „masowe” zainteresowanie. Masy jakiekolwiek, a w szczególności ludzkie, nie cieszy ły S.T. Garpa. Siedział w samolocie, ży cząc sobie i swojej rodzinie większego odosobnienia i spokoju, niż miał jeszcze kiedy kolwiek zaznać. – Co my zrobimy z ty mi wszy stkimi pieniędzmi? – zapy tał go nagle Duncan. – Z jakimi pieniędzmi? – No, jak będziesz sławny i bogaty – to co z nimi zrobimy ? – Będziemy sobie uży wali – powiedział Garp, ale jedy ne oko jego ładnego sy na przeszy ło go wy razem wątpliwości. – Za chwilę będziemy lecieli na wy sokości trzy dziestu pięciu ty sięcy stóp – poinformował ich pilot. – Rany – rzekł Duncan. A Garp sięgnął po rękę swojej żony. Jakiś tłusty mężczy zna szedł niepewnie w stronę ubikacji; mogli nawiązać kontakt jedy nie wzrokiem. Oczy ma wy obraźni Garp widział swoją matkę, Jenny Fields, całą w bieli, na tle nieba, uniesioną przez górującą nad wszy stkimi Robertę Muldoon. Nie wiedział, co to ma znaczy ć, w każdy m razie widok Jenny, wy niesionej nad tłum, przejął go chłodem, tak samo jak widok zdjęcia przedstawiającego karetkę pogotowia na obwolucie „Świata według Bensenhavera”. Zaczął rozmawiać z Duncanem – właściwie o niczy m. Duncan rozgadał się o Walcie i wirach – by ła to sły nna historia rodzinna: otóż jak daleko Duncan sięgał pamięcią, Garpowie co roku wy jeżdżali na lato do Dog’s Head Harbor w New Hampshire, gdzie ciągnącą się cały mi milami przed posiadłością Jenny Fields plażę podmy wały groźne wiry. Kiedy Walt by ł już na ty le duży, że mógł sam podchodzić do wody, Duncan ostrzegł go – tak jak latami jego ostrzegali rodzice: „Wy strzegaj się zdradliwy ch wirów”. Walt cofnął się z szacunkiem. Przez trzy lata z rzędu ostrzegano Walta przed wirami. Duncan pamiętał całą litanię: – Wiry są dzisiaj potężne.
– Wiry są dzisiaj silne. – Wiry są dziś zdradliwe. Słowo „zdradliwy ” stanowiło mocne określenie w New Hampshire, nie ty lko w odniesieniu do wirów. I latami Walt trzy mał się z dala od wirów. Na samy m początku, kiedy spy tał dlaczego, dowiedział się, że może zostać wciągnięty do morza, wessany pod wodę, utopiony i zniesiony hen, daleko. By ły to czwarte wakacje Walta w Dog’s Head Harbor, przy pominał sobie Duncan, kiedy wraz z Helen i Garpem zauważy li, że mały wpatruje się w morze. Stał po kostki w pianie przy boju i gapił się w wodę bardzo długo, nie ruszając się z miejsca. Podeszli do niego całą trójką, żeby go spy tać, co robi. – Co ty robisz, Walt? – spy tała Helen. – Czego tak wy patrujesz, głupku? – zapy tał Duncan. – Chcę zobaczy ć wreszcie, jak wy gląda ten zjadliwy wirus – powiedział Walt. – Co chcesz wreszcie zobaczy ć? – zainteresował się Garp. – No, tego wirusa – odparł Walt. – Chcę go zobaczy ć. Czy on jest bardzo duży ? Garp, Helen i Duncan wstrzy mali oddech: zrozumieli, że przez te wszy stkie lata Walt bał się jakiegoś wielkiego potwora, który czai się przy brzegu, czekając ty lko, aby go wessać pod wodę i zabrać hen, w morze. Zjadliwego Wirusa. Garp usiłował wy obrazić go sobie razem z Waltem. Czy kiedy kolwiek wy pły wa na powierzchnię? Czy zawsze siedzi pod wodą, oślizły i nadęty jak wielka ropucha, zawsze czujny, wy patrujący nóg, za które mógłby złapać swoim obłożony m jęzorem? Nikczemny Zjadliwy Wirus. Dla Helen i Garpa Wirus stał się swego rodzaju kry ptonimem wszy stkiego, co budziło niepokój. Długo jeszcze po ty m, jak sprawa potwora została Waltowi wy jaśniona („Wy strzegaj się zdradliwy ch wirów, głupku, a nie żadnego Zjadliwego Wirusa!” – ry knął Duncan), poczucie zagrożenia jawiło się Helen i Garpowi jako potwór. Kiedy ruch uliczny by ł szczególnie duży, kiedy nawierzchnia by ła oblodzona, kiedy morze zabrało przez noc jeszcze kawałek plaży, mówili zawsze: „Dziś Zjadliwy Wirus jest silny ”. – Pamiętacie – przy pomniał im w samolocie Duncan – jak Walt spy tał, czy on jest zielony, czy brązowy ? Obaj, i Garp, i Duncan, się roześmiali. Ale nie by ł ani zielony, ani brązowy, pomy ślał Garp. By ł mną. I Helen. Miał kolor paskudnej pogody. A wielkość samochodu.
W Wiedniu Garp poczuł, że Zjadliwy Wirus jest silny. Helen nie zdawała sobie z tego sprawy, a Duncan, jak to jedenastolatek, przeży wał moc wrażeń. Powrót do tego miasta by ł dla Garpa niczy m powrót do szkoły w Steer ing. Ulice, budy nki, nawet obrazy w muzeach postarzały się jak jego dawni nauczy ciele; ledwie je poznawał, a one w ogóle go nie znały. Helen i Duncan oglądali wszy stko. Garp zadowalał się towarzy stwem maleńkiej Jenny ; odby wali długie, ciepłe jesienne spacery. Mała jeździła w wózku tak barokowy m jak samo miasto, a Garp uśmiechał się i kiwał głową do wszy stkich stary ch ludzi, którzy cmokając, zaglądali mu do wózka i podziwiali
jego nowe dziecko. Wiedeńczy cy zrobili na nim wrażenie ludzi dobrze odży wiony ch i ży jący ch w luksusie, który wy dał się Garpowi czy mś nowy m. Lata dzieliły ich od okupacji radzieckiej, wspomnienia wojny, pozostałości ruin. Jeżeli w czasach jego poby tu z Jenny Wiedeń umierał albo już by ł martwy, to teraz na miejscu starego miasta, Garp wy czuwał, wy rosło coś nowego, ale pospolitego. A jednak lubił oprowadzać Helen i Duncana po mieście. Podobała mu się ta podróż, history czna w sensie osobisty m, i jednocześnie pomieszana z historią miasta z przewodników. – Tutaj stał Hitler, kiedy po raz pierwszy przemawiał do wiedeńczy ków. A tutaj zwy kle w sobotę rano robiłem zakupy. A to jest Dzielnica Czwarta, radziecka strefa okupacy jna. Tu macie sły nny Karlskirche oraz Dolny i Górny Belweder. A pomiędzy Prinz-Eugen-Strasse, po lewej, i Argentinierstrasse jest malutka uliczka, gdzie mama i ja... Wy najęli pokoje w ładny m pensjonacie w Dzielnicy Czwartej. Zastanawiali się, czy nie zapisać Duncana do szkoły z języ kiem angielskim, ale trzeba by łoby go dowozić daleko samochodem albo strassenbahnem co rano, a oni nie zamierzali zostać w Wiedniu dłużej niż na pół roku. Wy obrażali sobie Boże Narodzenie w Dog’s Head Harbor z Jenny, Robertą i Erniem Holmem. Wreszcie John Wolf przy słał książkę, z obwolutą i ze wszy stkim, i poczucie obecności Zjadliwego Wirusa wzrosło w Garpie nieznośnie w ciągu paru dni, a następnie wkręciło się głębiej w jego podświadomość. Pozornie ustąpiło. Garp napisał nawet powściągliwy list do swojego wy dawcy ; pisał w nim, że poczuł się osobiście urażony, ale rozumie, że John Wolf kierował się jak najlepszy mi intencjami, mając na uwadze interes. Ale... i tak dalej. Właściwie dlaczego miałby się złościć na Wolfa? To przecież w gruncie rzeczy sam nawarzy ł tego piwa, a Wolf ty lko dał mu je wy pić. Jenny napisała do Garpa, że pierwsze recenzje „nie by ły zby t miłe”, ale za radą Johna Wolfa nie załączy ła ich w liście. John wy ciął pierwsze zachwy ty z liczący ch się recenzji nowojorskich: „Ruch kobiecy wy warł wreszcie znaczący wpły w na wy bitnego pisarza-mężczy znę” – pisała autorka recenzji, profesor nadzwy czajny na jakiejś uczelni żeńskiej gdzieśtam. Mówiła ona dalej, że „» Świat według Bensenhavera« stanowi pierwsze pogłębione studium, dokonane przez mężczy znę, specy ficznie męskiej neuroty cznej presji, jakiej podlega wiele kobiet”. I tak dalej. – Chry ste – powiedział Garp – to brzmi, jakby m napisał rozprawę naukową. A to jest cholerna powieść, historia, którą sam wy my śliłem! – Ale wy gląda na to, że jej się podobała – powiedziała Helen. – To nie ta historia jej się podobała – odparł Garp. – Jej się podobało co innego. Recenzja przy czy niła się jednak do powstania pogłoski, że „Świat według Bensenhavera” jest powieścią feministy czną. „Wy gląda na to – napisała do sy na Jenny Fields – że tak samo jak ja, skorzy stasz na jedny m z wielu powszechny ch nieporozumień naszy ch czasów”. Inne recenzje nazy wały książkę „paranoiczną, zwariowaną, pełną niczy m nieuzasadnionej brutalności i seksu”. Większości ty ch recenzji Garpowi nie pokazano, ale najprawdopodobniej z punktu widzenia sprzedaży nie przy niosły one „Bensenhaverowi” szkody. Jeden z recenzentów stwierdzał, że Garp jest poważny m pisarzem, którego jednak „skłonność do barokowej przesady sprowadziła na bezdroża”. John Wolf nie mógł się oprzeć chęci przesłania
Garpowi tej recenzji – najprawdopodobniej dlatego, że sam się z nią zgadzał. Jenny napisała, że „zaangażowała się” w sprawy polity czne New Hampshire. „Cały czas poświęcamy wy borom gubernatora New Hampshire” – donosiła Roberta Muldoon. „Jak można poświęcać cały swój czas gubernatorowi New Hampshire?” – odpisał jej Garp. Najwy raźniej chodziło o jakąś sprawę doty czącą kobiet, o jakąś z ogólnego punktu widzenia niepoważną bzdurę i decy zje, z który ch by ł szczególnie dumny obecny gubernator. Administracja chwaliła się, że zgwałconej czternastolatce odmówiono skrobanki, co spowodowało powstrzy manie fali degeneracji na skalę krajową. Gubernator by ł istotnie reakcy jny m krety nem. Między inny mi uważał, że ani władze stanowe, ani federalne nie powinny pomagać biedny m, głównie dlatego, że gubernatorowi New Hampshire ich sy tuacja wy dawała się zasłużoną karą – sprawiedliwy m i moralnie słuszny m wy rokiem Istoty Wy ższej. Obecny gubernator by ł nieprzy jemny i spry tny – potrafił na przy kład wy wołać poczucie zagrożenia „tabunami rozwódek z Nowego Jorku”, który ch ofiarą miało paść New Hampshire. Rozwiedzione kobiety z Nowego Jorku rzekomo masowo przenosiły się do New Hampshire. Ich celem by ło jakoby zrobienie z kobiet New Hampshire lesbijek, a co najmniej skłonienie ich do tego, żeby zdradzały swoich mężów z New Hampshire; miały w programie również uwodzenie mężów z New Hampshire i uczniów ze szkół średnich New Hampshire. Nowojorskie rozwódki najwy raźniej reprezentowały szeroko pojętą swobodę oby czajów, socjalizm, alimenty i coś, o czy m złowieszczo wzmiankowała prasa New Hampshire jako o „ży ciu grupowy m kobiet”. Jedny m z rzekomy ch centrów tego „ży cia grupowego kobiet” by ło oczy wiście Dog’s Head Harbor, „ta jaskinia rady kalnej feministki Jenny Fields”. Zaznaczy ł się także, i to na szeroką skalę – jak twierdził gubernator – wzrost zachorowań na choroby wenery czne – „znany problem wśród ty ch kręgów”. By ł to straszliwy łgarz. Kandy datką ubiegającą się o urząd gubernatorski i zarazem przeciwniczką tego popularnego idioty by ła najwy raźniej kobieta. Jenny, Roberta i „masy nowojorskich rozwódek” (pisała Jenny ) prowadziły jej kampanię. Bodaj w jedy nej gazecie New Hampshire o ogólnostanowy m zasięgu „zdegenerowaną” powieść Garpa nazwano „nową feministy czną Biblią”. „Brutalny hy mn na cześć zepsucia moralnego i zagrożenia seksualnego naszy ch czasów” – pisał jeden z recenzentów z Wy brzeża Zachodniego. „Gorący protest przeciwko gwałtowi i walce płci naszy ch stojący ch na rozdrożu czasów” – pisano w innej gazecie gdzieś indziej. Niezależnie jednak od tego, czy się podobała czy nie – o książce Garpa się mówiło. Jedny m ze sposobów zapewnienia powieści powodzenia jest napisanie jej w ten sposób, żeby miała posmaczek skandalu. I taki właśnie los spotkał „Świat według Bensenhavera”; podobnie jak głupi gubernator New Hampshire, książka Garpa by ła na ustach wszy stkich. „New Hampshire to zabita deskami dziura z nikczemną polity ką – pisał Garp do swojej matki. – Nie angażuj się w to, na miłość boską”. „To Twoja stara śpiewka – odpisała mu Jenny. – Po powrocie czeka Cię sława. Zobaczy my, jak to Ty się nie będziesz angażował”. „Zobaczy sz – odpisał jej Garp. – Nic łatwiejszego”. Zainteresowanie pocztą transatlanty cką chwilowo odwróciło uwagę Garpa od obecności strasznego śmiercionośnego Wirusa, ale teraz już i Helen wy czuła potwora.
– Wracajmy do domu – powiedziała. – Mieliśmy bardzo piękne wakacje. Przy szedł telegram od Johna Wolfa. „Siedźcie tam, gdzie jesteście – pisał. – Ludzie kupują Twoją książkę masowo”. Roberta przy słała Garpowi koszulkę z napisem: NOWOJORSKIE ROZWÓDKI DOBRE DLA NEW HAMPSHIRE – O Boże – powiedział Garp do Helen – jeśli już mamy wracać, to przy najmniej poczekajmy, aż się skończą te idioty czne wy bory. W ten sposób na szczęście stracił „reprezentującą odmienne stanowisko opinię feministy czną” doty czącą „Świata według Bensenhavera”, zamieszczoną w niepoważny m, ale popularny m czasopiśmie. Powieść, jak twierdziła recenzentka, „uporc zy wie podtrzy muje seksistowski punkt widzenia, że kobiety stanowią przede wszy stkim zbiór różnego rodzaju otworów i miły przedmiot żarłoczny ch męskich zapędów... S.T. Garp rozwija iry tującą męską mitologię: dobry mężczy zna to strażnik ogniska domowego, dobra kobieta to taka, która nigdy z własnej woli nie otworzy drzwi przed obcy m mężczy zną, zarówno w sensie dosłowny m, jak i przenośny m”. Nawet Jenny Fields dała się skusić na zrecenzowanie powieści swojego sy na; całe szczęście zresztą, że i tej „recenzji” Garp nigdy nie zobaczy ł. Jenny utrzy my wała mianowicie, że chociaż jest to najlepsza powieść jej sy na – w każdy m razie najpoważniejsza, jeśli chodzi o problematy kę – to jest to zarazem powieść „skażona nawracający mi męskimi obsesjami, które jego czy telniczkom mogą się wy dawać nudne”. Jednakże, twierdziła Jenny, jej sy n jest dobry m pisarzem, jeszcze młody m, który się z pewnością rozwinie. „Ma serce – dodała – na właściwy m miejscu”. Gdy by Garp to przeczy tał, niewy kluczone, że zostałby w Wiedniu znacznie dłużej. Ale postanowił już wracać. Jak zwy kle niepokój wpły nął na przy śpieszenie jego planów. Pewnego dnia Duncan nie wrócił przed zmrokiem z parku i Garp, wy biegając po niego z domu, zawołał do Helen, że to ostateczny znak – wy jeżdżają naty chmiast. Uznał, że ży cie w mieście jest zby t niebezpieczne ze względu na Duncana. Pobiegł Prinz-Eugen-Strasse w stronę pomnika żołnierzy radzieckich na Schwarzenbergplatz. By ła tam w pobliżu cukiernia, a Duncan lubił ciastka, chociaż Garp go bez przerwy ostrzegał, że nie będzie miał apety tu na kolację. – Duncan! – wołał biegnąc, a jego głos odbijał się od potężny ch murów i wracał do niego niczy m rechot Zjadliwego Wirusa, bestii smrodliwej i całej w brodawkach, której lepką obecność czuł jak oddech. Ale Duncan, bardzo zadowolony, zajadał się Grillparzertorte w cukierni. – Coraz wcześniej robi się ciemno – narzekał. – Wcale nie jest jeszcze tak późno. Garp musiał mu przy znać rację. Wrócili razem na piechotę do domu. Zjadliwy Wirus schował się w małej ciemnej uliczce. Albo Duncan go nie interesuje, pomy ślał Garp. Wy dawało mu się, że to jego coś ciągnie za nogi, ale by ło to wrażenie przelotne.
Telefon, odwieczny sy gnał alarmowy – wojownik zaszty letowany na posterunku, krzy kiem głoszący swój koniec – poderwał pensjonat, w który m mieszkali, sprowadzając do nich drżącą gospody nię.
– Bitte, bitte – powtarzała prosząco. Podniecona i roztrzęsiona, gestami przekazała im wiadomość, że telefon jest ze Stanów Zjednoczony ch. By ła druga nad ranem, ogrzewanie wy łączone i Garp, idąc kory tarzem za gospody nią, dy gotał z zimna. „Chodnik w kory tarzu by ł cienki – przy pomniało mu się – i miał kolor cienia”. Napisał to wiele lat temu. Teraz szukał reszty scenariusza: węgierskiego śpiewaka, człowieka, który chodził ty lko na rękach, nieszczęsnego niedźwiedzia i pozostały ch członków smutnej trupy cy rkowej, którą wy my ślił. Ale nie by ło nikogo; prowadziła go ty lko chuda, wy prostowana stara kobieta – nienaturalnie szty wna w swojej postawie. Na ścianach nie by ło fotografii druży n jazdy szy bkiej na lodzie, nie by ło też unicy kla zaparkowanego koło drzwi do WC. Garp podążał schodami do pomieszczenia z jaskrawy m sufitowy m oświetleniem, które przy pominało zaaranżowaną naprędce salę operacy jną w oblężony m mieście. Czuł się, jakby szedł w ślad za aniołem śmierci, akuszerką Zjadliwego Wirusa, którego bagienny odór czuł w słuchawce telefonu. – Słucham? – wy szeptał. Sły sząc głos Roberty Muldoon, odczuł chwilową ulgę – by ć może chodzi o kolejne niepowodzenie seksualne, nic więcej. A może meldunek na temat wy borów gubernatorskich w New Hampshire. Garp spojrzał na starą py tającą twarz gospody ni i stwierdził, że nie zdąży ła nawet włoży ć zębów: policzki zapadnięte, sflaczała skóra poniżej linii podbródka – całą twarz miała obwisłą jak śmierć. W pokoju cuchnęło Wirusem. – Nie chciałam, żeby ś to zobaczy ł w wiadomościach – mówiła Roberta. – O ile to w ogóle będzie tam w telewizji... nie jestem pewna. Czy nawet w gazetach. Po prostu nie chciałam, żeby ś się dowiedział w ten sposób. – Ale kto zwy cięży ł? – spy tał Garp niepewnie, ponieważ czuł, że ten telefon ma niewiele wspólnego ze stary m czy nowy m gubernatorem New Hampshire. – Została zastrzelona... twoja matka – powiedziała Roberta. – Zabili ją, Garp. Jakiś skurwy sy n zastrzelił ją ze strzelby na jelenie. – Kto? – wy szeptał Garp. – Mężczy zna! – wy szlochała Roberta. By ło to najgorsze słowo, jakie jej się w ogóle nasunęło: mężczy zna. – Mężczy zna, który nienawidził kobiet. To by ł my śliwy – zawodziła. – Zaczął się właśnie, czy też miał się zacząć, sezon my śliwski i nikt nie widział nic złego w ty m, że jest ktoś ze strzelbą. Strzelił do niej. – I zabił ją? – Chwy ciłam ją, zanim upadła – płakała Roberta. – Nie dotknęła jeszcze ziemi, Garp. Nie zdąży ła powiedzieć słowa. Nie wiedziała nawet, co się dzieje. Jestem przekonana. – Złapali go? – Ktoś go zastrzelił czy też on sam strzelił do siebie. – I zabił się? – Tak, skurwy sy n jeden. On też nie ży je. – Roberta, czy jesteś sama? – zapy tał Garp. – Nie – szlochała. – Jest nas dużo. Jesteśmy tu u was. – Garp wy obraził sobie te wszy stkie kobiety w Dog’s Head Harbor, opłakujące śmierć swojej przy wódczy ni. – Ona chciała, żeby jej ciało oddać do kliniki – powiedział. – Roberta? – Sły szę cię. Ty lko że to jest takie straszne.
– Ale ona sobie tego ży czy ła. – Wiem. Musisz przy jechać. – Tak, naty chmiast. – Nie wiemy, co robić. – A co w ogóle można zrobić? – rzekł Garp. – Nic. – Ale coś trzeba – powiedziała Roberta. – Ty lko że ona zawsze mówiła, że nie chce pogrzebu. – Oczy wiście, że nie. Chciała, żeby jej ciało oddać od kliniki. Załatw to, Roberta, mama by sobie tego ży czy ła. – Ale przecież coś można chy ba zrobić – zaprotestowała Roberta. – Niekoniecznie pogrzeb kościelny, ale coś. – W nic się nie angażuj, dopóki ja nie przy jadę – polecił jej Garp. – Dużo się tu na ten temat mówi. Ludzie domagają się wiecu albo czegoś w ty m rodzaju. – Jestem jej jedy ną rodziną, Roberta. Powiedz im to. – Ona tak wiele znaczy ła dla nas, przecież wiesz – rzekła Roberta ostro. Tak, i przez to zginęła! – pomy ślał Garp, ale nie odezwał się słowem. – Próbowałam jej pilnować! – szlochała Roberta. – Mówiłam jej, żeby nie szła na ten parking! – To niczy ja wina, Roberta – powiedział łagodnie Garp. – Ale ty uważasz, że czy jaś. Ty tak zawsze uważasz. – Roberta, uspokój się. Jesteś moim najlepszy m przy jacielem. – Ja ci powiem, czy ja to jest wina. Mężczy zn, Garp. To twoja obrzy dliwa mordercza płeć! Jeżeli nie możecie nas pieprzy ć tak, jak by ście chcieli, zabijacie nas na sto różny ch sposobów! – Nie ja, Roberta, uspokój się, proszę cię bardzo. – Owszem, ty też – wy szeptała. – Żaden mężczy zna nie jest przy jacielem kobiety. – Ale ja jestem twoim przy jacielem – zapewnił ją Garp i Roberta przez chwilę płakała; by ł to dźwięk miły Garpowi jak odgłos deszczu padającego na głębokie jezioro. – Tak mi jest strasznie przy kro – wy szeptała. – Gdy by m o sekundę wcześniej zobaczy ła tego mężczy znę ze strzelbą, wzięłaby m na siebie ten strzał. Wiesz, że by m to zrobiła. – Wiem, Roberta. Garp zastanawiał się, czy i on by to zrobił. Kochał matkę oczy wiście i miał poczucie dotkliwej straty. Ale czy kiedy kolwiek by ł tak oddany Jenny jak jej zwolenniczki, przedstawicielki tej samej płci? Przeprosił gospody nię za późny telefon. Kiedy jej powiedział, że jego matka nie ży je, stara kobieta przeżegnała się – jej zapadnięte policzki i bezzębne dziąsła by ły nieme, ale wy raźnie mówiły o wszy stkich śmierciach w rodzinie, które przeży ła. Helen płakała najdłużej; nie chciała wy puścić z ramion imienniczki zmarłej, małej Jenny Garp. Duncan i Garp przejrzeli prasę, ale wiadomość – wy łączając cud telewizji – musiała iść do Austrii co najmniej z dzień. Garp oglądał zabójstwo swojej matki w telewizji gospody ni. Na placu w centrum handlowy m gdzieś w New Hampshire odby wały się jakieś przedwy borcze bzdury. Krajobraz niejasno przy pominał wy brzeże morskie i Garp poznał, że musi się to dziać kilka mil od Dog’s Head Harbor. Aktualny gubernator popierał wszy stkie te same głupie świństwa. Kobieta, która z nim
ry walizowała, robiła wrażenie wy kształconej, szlachetnej idealistki; z trudem powstrzy my wała oburzenie na głupotę i świństwa gubernatora. Parking centrum handlowego otaczały półciężarówki. Wozy by ły pełne mężczy zn w my śliwskich kurtkach; reprezentowali oni lokalne interesy New Hampshire – najwy raźniej sprzeczne z zainteresowaniem, jakie powzięły dla stanu New Hampshire rozwódki nowojorskie. Sy mpaty czna kobieta, która kandy dowała w wy borach przeciwko aktualnemu gubernatorowi, by ła także rodzajem rozwódki nowojorskiej. Fakt, że piętnaście lat temu osiedliła się w New Hampshire i jej dzieci chodziły tu do szkoły, by ł w większy m czy mniejszy m stopniu ignorowany przez gubernatora i jego zwolenników, którzy otaczali parking kręgiem półciężarówek. By ło dużo transparentów; by ły nieustanne kpiny. By ła także druży na futbolowa ze szkoły średniej w strojach do gry – która butami piłkarskimi na kołkach cały czas stukała o beton parkingu. A wśród nich jeden z sy nów kandy datki. Sprowadził on piłkarzy, żeby zademonstrowali New Hampshire, że głosowanie na jego matkę jest rzeczą męską. My śliwi zebrani w swoich wozach by li zdania, że głosować na tę kobietę to ty le, co głosować na homoseksualizm, miłość lesbijską, socjalizm, alimenty i Nowy Jork. I tak dalej. Oglądając telewizję, Garp odniósł wrażenie, że ty ch rzeczy się w New Hampshire nie toleruje. Garp, Helen, Duncan i maleńka Jenny siedzieli w wiedeńskim pensjonacie i mieli oglądać scenę zamordowania Jenny Fields. Oszołomiona stara gospody ni podawała im kawę i małe ciasteczka; jedy nie Duncan by ł w stanie cokolwiek przełknąć. Nadeszła właśnie kolej na Jenny, która miała przemówić do zebrany ch na parkingu ludzi. Stała w skrzy ni jednej z ciężarówek. Podsadziła ją tam Roberta i ustawiła jej mikrofon. Matka Garpa robiła wrażenie bardzo małej w ty m wozie, szczególnie przy Robercie, ale odcinała się jaskrawą bielą swego stroju. – Jestem Jenny Fields – powiedziała, czemu towarzy szy ły owacje, gwizdy i wrzaski. Z otaczający ch parking ciężarówek rozległy się klaksony. Policja usiłowała skłonić wozy, żeby odjechały ; odjeżdżały, ale zaraz wracały i znów odjeżdżały. – Większość z was wie, kim jestem – ciągnęła Jenny. Znów owacje, gwizdy, klaksony i – pojedy nczy strzał, ostateczny jak fala, która rozbiła się o brzeg. Nikt nie widział, skąd padł. Roberta Muldoon podtrzy my wała matkę Garpa pod pachy. Biały strój Jenny skaziła mała, ciemna plama. I wtedy Roberta, z Jenny w ramionach, zeskoczy ła z ciężarówki i przebiła się przez tłum jak za dawny ch czasów, kiedy parła z piłką po zdoby cie pierwszego punktu. Tłum rozstąpił się; biały strój Jenny by ł niemal całkowicie ukry ty w objęciach Roberty. Na jej spotkanie ruszy ł wóz policy jny ; kiedy się zbliży ł, wy ciągnęła w ich stronę ciało Jenny Fields. Przez moment Garp widział, jak nieruchomy biały strój matki, uniesiony ponad tłum, przechodzi w ręce policjanta, który pomógł Robercie wsiąść do wozu policy jnego. Samochód, jak się to mówi, ruszy ł z piskiem opon. Uwagę kamery najwy raźniej odwróciła jakaś strzelanina wśród ciężarówek otaczający ch parking i kilka inny ch wozów policy jny ch. A potem zobaczy li bezwładne ciało mężczy zny w my śliwskiej kurtce, leżące w ciemnej kałuży czegoś, co wy glądało na olej. Jeszcze później zbliżenie tego, co reporterzy zidenty fikowali jedy nie jako „strzelbę na jelenie”. Podkreślono, że sezon na jelenie jeszcze się oficjalnie nie rozpoczął. Gdy by nie to, że na
ekranie nie by ło żadnej nagości, cały program, od początku do końca, by łby tanim serialem telewizy jny m od osiemnastu lat. Garp podziękował gospody ni, że pozwoliła im obejrzeć dziennik. W ciągu dwóch godzin znaleźli się we Frankfurcie, gdzie przesiedli się na samolot do Nowego Jorku. W samolocie nie by ło z nimi Zjadliwego Wirusa – nawet Helen, która tak się bała samolotów, nie odczuła jego obecności. Na jakiś czas, wiedzieli, Wirus przeniósł się gdzie indziej. Jedy na my śl, która towarzy szy ła Garpowi, kiedy leciał nad Atlanty kiem, doty czy ła jego matki – że wy powiedziała bardzo trafne „ostatnie słowa”. Jenny Fields zakończy ła ży cie, mówiąc: „Większość z was wie, kim jestem”. W samolocie Garp trenował te słowa. – Większość z was wie, kim jestem – wy szeptał. Duncan spał, ale Helen go usły szała; wy ciągnęła rękę i ujęła jego dłoń. Ty siące stóp nad poziomem morza S.T. Garp płakał w samolocie, który wiózł go do jego brutalnej ojczy zny, gdzie miał by ć sławny.
6 Przełoży ła Katarzy na Heidrich-Żurkowska.
XVII
PIERWSZY POGRZEB FEMINISTYCZNY I INNE POGRZEBY
Od śmierci Walta – pisał S.T. Garp – moje ży cie wy daje mi się epilogiem”. Po śmierci Jenny Fields musiało w nim wzrosnąć poczucie zagubienia, tego przemijania czasu według jakiegoś planu. Ale jaki by ł ten plan? Garp siedział w nowojorskim biurze Johna Wolfa, usiłując ogarnąć zagęszczenie planów wokół śmierci jego matki. – Ja nie wy raziłem zgody na pogrzeb – powiedział. – Jak w ogóle może by ć jakiś pogrzeb? Gdzie jest ciało, Roberta? Roberta Muldoon odpowiedziała cierpliwie, że ciało jest tam, gdzie Jenny Fields chciała, żeby by ło. To nie jej ciało jest tu najważniejsze, powiedziała. Odbędzie się po prostu rodzaj uroczy stości poświęconej jej pamięci; lepiej nie my śleć o ty m jako o „pogrzebie”. Prasa zapowiadała, że będzie to pierwszy feministy czny pogrzeb w Nowy m Jorku. Policja orzekła, że należy się spodziewać jakichś rozruchów. – Pierwszy feministy czny pogrzeb? – spy tał Garp. – Ona znaczy ła tak wiele dla tak wielu kobiet – powiedziała Roberta. – Nie złość się. Przecież w końcu nie by ła twoją własnością. John Wolf przewrócił oczami. Duncan Garp wy glądał przez okno biura Wolfa, czterdzieści pięter nad Manhattanem. Prawdopodobnie czuł się trochę tak jak w samolocie, z którego dopiero co wy siadł. Helen telefonowała z drugiego pokoju. Usiłowała skontaktować się ze swoim ojcem w stary m poczciwy m Steer ing; chciała, żeby wy jechał po nich na lotnisko, kiedy przy lecą z Nowego Jorku
do Bostonu. – W porządku – powiedział Garp wolno; trzy mał na kolanach maleńką Jenny. – W porządku. Wiesz, że to jest wbrew mnie, Roberta, ale pójdę. – Pójdziesz? – zdziwił się John Wolf. – Nie! – zaprotestowała Roberta. – To znaczy nie musisz iść. – Wiem. Ale masz rację. Ona by sobie najprawdopodobniej czegoś takiego ży czy ła, więc pójdę. A na czy m to ma polegać? – Będzie dużo przemówień – powiedziała Roberta. – Ty nie masz ochoty iść. – I będą czy tane fragmenty jej książki – dodał John. – Ofiarowaliśmy pewną liczbę egzemplarzy. – Ale ty nie masz ochoty iść, Garp – powtórzy ła nerwowo Roberta. – Proszę cię, nie idź. – Owszem, mam ochotę – rzekł Garp. – Obiecuję ci, że nie będę sy czał ani gwizdał, bez względu na to, co różne idiotki będą o niej mówiły. Mam coś, co sam mógłby m odczy tać, jeśli to kogokolwiek obchodzi. Czy wy w ogóle wiecie, co ona napisała w odpowiedzi na to, że ją nazwano feministką? – Roberta i John Wolf spojrzeli po sobie; by li przy gnębieni i bladzi. – Napisała tak: „Nienawidzę, kiedy mi przy pinają ety kietę, której sobie wcale nie wy brałam, na określenie mojego stosunku do mężczy zn albo mojego sposobu pisania”. – Nie chcę się z tobą sprzeczać, Garp – powiedziała Roberta. – W każdy m razie nie teraz. Wiesz doskonale, że mówiła i inne rzeczy. Ona by ła feministką, czy jej się podobała ta ety kieta, czy nie. By ła po prostu za ujawnieniem wszy stkich krzy wd, jakie się dzieją kobietom. By ła za ty m, żeby dać kobietom ży ć, tak jak one same chcą, żeby im pozwolić decy dować o sobie. – Doprawdy. I ona uważała, że wszy stko, co spoty ka kobiety, spoty ka je dlatego, że są kobietami? – Jeżeli w to wierzy sz, to musisz by ć bardzo głupi, Garp – uznała Roberta. – Robisz z nas wszy stkich jamesjanki. – Uspokójcie się wreszcie – przerwał im John Wolf. Jenny Garp zapiszczała krótko i klapnęła Garpa w kolano; spojrzał na nią zdziwiony – jakby zapomniał, że ma na kolanach ży we stworzenie. – O co chodzi? – zwrócił się do małej. Dziecko ucichło, obserwowało jakiś element krajobrazu gabinetu Johna Wolfa, niewidoczny dla nich wszy stkich. – O której godzinie jest ten cy rk? – zapy tał Garp. – O piątej po południu. – To zostało specjalnie tak zaplanowane – rzekł John Wolf – żeby połowa sekretarek w Nowy m Jorku mogła wy jść o godzinę wcześniej z pracy. – Nie wszy stkie pracujące kobiety w Nowy m Jorku są sekretarkami – odparła Roberta. – Ale między czwartą a piątą jedy nie brak sekretarek zostanie dostrzeżony. – Rany – powiedział Garp. Weszła Helen i oznajmiła, że nie może się dodzwonić do ojca. – Na pewno ma zajęcia z zapaśnikami – uznał Garp. – Sezon zapaśniczy jeszcze się nie zaczął – zwróciła mu uwagę Helen. Garp spojrzał na kalendarz w swoim zegarku, który różnił się o kilka godzin od czasu Stanów Zjednoczony ch; po raz ostatni nastawiał go w Wiedniu. Ale Garp wiedział, że sezon zapaśniczy w Steer ing oficjalnie zaczy nał się dopiero po Dniu Dziękczy nienia. Helen miała rację.
– Kiedy zadzwoniłam do hali sportowej, powiedzieli mi, że jest w domu. A kiedy zadzwoniłam do domu, nikt się nie odzy wał. – Wy najmiemy samochód na lotnisku. A zresztą i tak nie możemy wy jechać wcześniej niż dopiero wieczorem. Muszę iść na ten cholerny pogrzeb. – Nie, nie musisz – upierała się Roberta. – W gruncie rzeczy – powiedziała Helen – nawet nie możesz. Roberta i John znów robili wrażenie blady ch i przy gnębiony ch; Garp po prostu robił wrażenie, że nie wie, o co chodzi. – Co chcesz przez to powiedzieć, że nie mogę? – spy tał. – To jest pogrzeb feministy czny – wy jaśniła Helen. – Przeczy tałeś gazetę, czy poprzestałeś na samy ch nagłówkach? Garp spojrzał oskarży cielsko na Robertę Muldoon, ale ona patrzy ła na Duncana wy glądającego przez okno. Duncan obserwował Manhattan przez swój teleskop. – Tak, nie możesz iść, Garp – przy znała Roberta. – To prawda. Nie mówiłam ci, bo bałam się, że będziesz wściekły. I szczerze mówiąc, nie my ślałam, że zechcesz iść. – Aha, nie wolno mi, tak? – To jest uroczy stość dla kobiet – wy jaśniła mu Roberta. – Kobiety ją kochały, kobiety będą ją opłakiwać. Chciały śmy, żeby tak by ło. Garp spojrzał spode łba na Robertę Muldoon. – Ja ją kochałem – powiedział. – Jestem jej jedy ny m dzieckiem. Uważasz, że nie mogę wziąć udziału w ty m cy rku dlatego, że jestem mężczy zną? – Wolałaby m, żeby ś nie nazy wał tego cy rkiem. – O jaki cy rk chodzi? – zapy tał Duncan. Jenny Garp znów pisnęła, ale Garp jej nie słuchał. Helen zabrała mu ją z kolan. – Czy chcesz powiedzieć, że mężczy znom nie wolno brać udziału w pogrzebie mojej matki? – zwrócił się do Roberty Garp. – To nie jest ściśle pogrzeb, już ci mówiłam. To będzie bardziej przy pominało wiec, rodzaj uroczy stej demonstracji. – Idę, Roberta – oświadczy ł Garp. – Wszy stko mi jedno, jak to nazy wasz. – Rany – westchnęła Helen. Wy szła z małą na ręku. – Jeszcze raz spróbuję zadzwonić do ojca. – O, widzę mężczy znę z jedną ręką! – zawołał Duncan. – Proszę cię, Garp, nie idź – powiedziała łagodnie Roberta. – Ona ma rację – poparł ją John Wolf. – Ja też chciałem iść. Ostatecznie by łem jej wy dawcą. Ale niech już będzie tak, jak one sobie ży czą, Garp. My ślę, że Jenny też by tak uważała. – Nic mnie nie obchodzi, co by uważała Jenny. – John ma prawdopodobnie rację – wtrąciła Roberta. – I to jest jeszcze jeden powód, dla którego nie powinno cię tam by ć. – Nie zdajesz sobie sprawy, Garp, jak niektóre uczestniczki ruchu kobiecego zareagowały na twoją książkę – ostrzegł go John Wolf. Roberta Muldoon przewróciła oczami. Już wcześniej zarzucano Garpowi, że wy korzy stuje reputację swojej matki i ruch kobiecy. Roberta widziała zapowiedź „Świata według
Bensenhavera”, którą John Wolf zamieścił zaraz po zabójstwie Jenny Fields. Książka Garpa najwy raźniej „zarabiała” i na tej tragedii – zapowiedź roztaczała sensacy jną aurę wokół biednego autora, który stracił sy na, „a teraz jeszcze matkę”. Całe szczęście, że Garp nigdy nie zobaczy ł tej zapowiedzi; nawet Johnowi by ło przy kro z jej powodu. „Świat według Bensenhavera” sprzedawał się, sprzedawał i sprzedawał. Przez wiele lat miał by ć kontrowersy jny ; miał wejść do programów nauczania wy ższy ch uczelni. Na szczęście sporady cznie inne książki Garpa też. Jeden z programów obejmował autobiografię Jenny łącznie z trzema powieściami Garpa i „Historią Akademii Everetta Steer inga” Stewarta Percy ’ego. Celem wy kładu by ło najwy raźniej wy łuskanie z ty ch książek wszy stkiego o ży ciu Garpa, co wy dawało się prawdziwe. Na szczęście i o ty m Garp się nigdy nie dowiedział. – Widzę człowieka z jedną nogą – oznajmił Duncan Garp, wy patrujący na ulicach i w oknach Manhattanu kalek i upośledzony ch – zajęcie na lata. – Duncan, przestań – upomniał go Garp. – Garp, jeśli naprawdę zamierzasz iść – szepnęła do niego Roberta – to musisz iść w przebraniu. – Skoro mężczy źnie rzeczy wiście tak trudno się tam dostać – warknął Garp – to proś Boga, żeby przy drzwiach nie robili próby chromosomowej. – Naty chmiast, gdy ty lko to powiedział, zrobiło mu się przy kro: zobaczy ł, że Roberta skrzy wiła się, jakby dostała w twarz. Ujął w ręce jej wielkie dłonie i trzy mał je tak długo, aż poczuł, że oddała mu uścisk. – Przepraszam – szepnął. – Ale jeżeli mam iść w przebraniu, to całe szczęście, że jesteś, pomożesz mi się przebrać. Masz w ty m, zdaje się, doświadczenie, prawda? – Prawda – odparła Roberta. – To śmieszne – wtrącił się John Wolf. – Ale jeżeli któraś z ty ch kobiet cię pozna – ostrzegła Garpa Roberta – rozerwą cię na strzępy. W najlepszy m razie nie wpuszczą do środka. Pojawiła się znów Helen z popiskującą Jenny na biodrze. – Zadzwoniłam do dziekana Bodgera – zwróciła się Garpa. – Prosiłam go, żeby się jakoś skontaktował z ojcem. To do niego niepodobne: nie by ć nigdzie. Garp pokiwał głową. – Powinniśmy już jechać – powiedziała Helen. – Wy najmiemy samochód na lotnisku w Bostonie i pojedziemy do Steer ing. Niech dzieci odpoczną. A potem, jeśli chcesz wracać do Nowego Jorku na jakąś krucjatę, to twoja sprawa. – Jedź sama. Ja polecę później i też sobie wy najmę samochód. – To głupota – zaoponowała Helen. – I niepotrzebny wy datek – dodała Roberta. – Mam teraz kupę pieniędzy – rzekł Garp; John Wolf nie odwzajemnił jego uszczy pliwego uśmiechu. Ofiarował się, że odwiezie Helen z dziećmi na lotnisko. – O, jeden człowiek z jedną ręką i jeden z jedną nogą, dwie kaleki – oznajmił Duncan. – O, i człowiek bez nosa. – Powinieneś zostać i zobaczy ć tatę – powiedziała Roberta Muldoon.
Garp pomy ślał o sobie: by ły zapaśnik w żałobie, w kobiecy m przebraniu wy stępujący na uroczy stościach pogrzebowy ch matki. Pocałował Helen i dzieci, i nawet Johna Wolfa. – Nie martw się o ojca, Helen – powiedział. – I nie martw się o Garpa – dodała Roberta. – Tak go przebiorę, że na pewno dadzą mu spokój. – Wolałaby m, żeby ś to ty dał wszy stkim spokój – zwróciła się Helen do Garpa. Nagle w zatłoczony m pokoju pojawiła się jeszcze jedna kobieta; nikt jej nie dostrzegł, ale ona usiłowała zwrócić na siebie uwagę Johna Wolfa. Kiedy się wreszcie odezwała, wy celowała akurat w jeden jedy ny moment ciszy i wtedy wszy scy na nią spojrzeli. – Panie Wolf? – powiedziała. By ła stara, czarno-szaro-brązowa, i wy raźnie cierpiała na nogi; jej grubą talię dwukrotnie opasy wał przewód elektry czny. – Słucham cię, Jillsy – powiedział John Wolf i Garp wy trzeszczy ł na nią oczy. By ła to oczy wiście Jillsy Sloper; John Wolf powinien wiedzieć, że pisarze zapamiętują imiona. – Chciałam pana spy tać – rzekła Jillsy – czy mogłaby m się dziś zwolnić trochę wcześniej, żeby iść na ten pogrzeb. – Mówiła ze spuszczoną głową, oszczędzając słów i mamrocząc pod nosem. Nie lubiła się odzy wać przy obcy ch; poza ty m poznała Garpa, a nie chciała by ć mu przedstawiona – nigdy. – Naturalnie, że możesz – powiedział szy bko John Wolf. Jemu, tak samo jak Jillsy Sloper, nie zależało na przedstawieniu jej Garpowi. – Chwileczkę. – Jillsy Sloper i John Wolf zamarli. – Czy pani jest Jillsy Sloper? – spy tał Garp. – Nie! – wy buchnął John Wolf. Garp spojrzał na niego spode łba. – Dzień dobry – powiedziała Jillsy Sloper; nie chciała na niego patrzeć. – Dzień dobry – odparł Garp. Na pierwszy rzut oka zorientował się, że ta ponura kobieta „nie by ła zachwy cona” jego książkami, jak się wy raził John Wolf. – Przy kro mi z powodu pana mamy – rzekła Jillsy. – Dziękuję bardzo – odparł Garp, ale widział – wszy scy widzieli! – że Jillsy Sloper dosłownie gotuje się ze złości. – Ona by ła warta dwóch albo trzech takich jak pan! – wrzasnęła nagle. W jej błotnistożółty ch oczach pojawiły się łzy. – By ła warta cztery czy pięć razy ty le co pana okropne książki! – zapiała. – Rany – mruknęła, opuszczając biuro Johna Wolfa. – Rany, rany ! Znów ktoś kulawy, pomy ślał Duncan, ale widział, że ojciec nie jest ciekaw jego staty sty ki.
Na pierwszy m feministy czny m pogrzebie, jaki odby ł się w mieście Nowy Jork, żałobnicy by li najwy raźniej niepewni, jak się mają zachowy wać. Wy nikało to prawdopodobnie z faktu, że uroczy stość odby wała się nie w kościele, ty lko w jedny m z ty ch bliżej nieokreślony ch budy nków miejskich uczelni – w audy torium rozbrzmiewający m echami dawny ch mów, który ch nikt nie słuchał. W ogromny m pomieszczeniu unosiła się jakby niestosowna atmosfera miniony ch braw – dla orkiestr rockowy ch i od czasu do czasu dla jakiegoś znanego poety. Ale tchnęło ono również powagą wielkich wy kładów, jakie tu wy głaszano; by ła to sala, w której setki ludzi robiły notatki.
Budy nek nosił nazwę Audy torium Szkoły Pielęgniarskiej i w ty m sensie by ł szczególnie odpowiedni jako miejsce oddania hołdu Jenny Fields. Trudno by ło odróżnić żałobniczki ubrane w „Jenny Fields Original”, z naszy ty mi na piersi czerwony mi serduszkami, od prawdziwy ch pielęgniarek, wiecznie biały ch i niemodny ch, które z inny ch powodów znajdowały się na terenie szkoły pielęgniarskiej i ty lko zatrzy mały się, żeby popatrzeć na uroczy stości – albo ze szczerej sy mpatii, albo z ciekawości, albo z jednego i drugiego powodu. Wśród licznej kotłującej się i szemrzącej publiczności by ło dużo biały ch strojów pielęgniarskich i Garp naty chmiast naskoczy ł na Robertę. – Mówiłem ci, że się przebiorę za pielęgniarkę – sy knął. – Znacznie mniej rzucałby m się w oczy. – Właśnie jako pielęgniarka rzucałby ś się w oczy najbardziej – powiedziała Roberta. – Nie wiedziałam, że będzie ich ty le. – To się zrobi moda na skalę ogólnokrajową – zauważy ł Garp. – Zobaczy sz – mruknął, ale już więcej się nie odezwał; skulił się, mały i krzy kliwie ubrany, koło Roberty, świadom, że wszy scy na niego patrzą, wy czuwając jakoś jego męskość, a przy najmniej – jak go ostrzegała Roberta – wrogość. Siedzieli w samy m centrum ogromnego audy torium, w trzecim zaledwie rzędzie od sceny i podium dla mówców; do sali wlało się morze kobiet, które usiadły za nimi – całe rzędy kobiet – a z ty łu, w pustej części wielkiego pomieszczenia (gdzie nie by ło krzeseł), te, który m nie zależało, żeby siedzieć przez całą uroczy stość, ale które chciały złoży ć Jenny hołd, sączy ły się powoli jedny mi drzwiami, a wy ciekały drugimi. Jak gdy by ta większa, siedząca część publiczności by ła otwartą trumną Jenny Fields, którą wolno sunące kobiety przy szły obejrzeć. Garp czuł się oczy wiście, jakby to on by ł tą otwartą trumną i wszy stkie kobiety jemu się przy glądały – jego bladości, jego kolory towi, jego niedorzecznemu przebraniu. To Roberta tak go załatwiła – może chciała się na nim odegrać za to, że zrobił jej na złość i zmusił, żeby mu w ogóle pozwoliła przy jść, albo za okrutny dowcip na temat jej chromosomów. W każdy m razie przebrała go w tandetny turkusowy kombinezon spadochroniarski koloru ciężarówki Orena Ratha. Kombinezon zapinał się na złoty suwak, który biegł od krocza aż pod brodę. Garp nie wy pełniał go w biodrach całkowicie, ale jego piersi – sztuczne oczy wiście, które mu Roberta przy prawiła – wy py chały kieszonki z klapkami, ściągając nieszczęsny suwak na boki. – Ale masz cy c! – powiedziała Roberta. – Jesteś potwór – sy knął Garp. Ramiączka wielkiego, ohy dnego stanika wrzy nały mu się w ramiona i kiedy ty lko Garp czuł, że jakaś kobieta mu się przy gląda, powątpiewając by ć może w jego płeć, po prostu demonstracy jnie odwracał się do niej bokiem. I w ten sposób rozwiewał wszelkie wątpliwości, a przy najmniej tak mu się wy dawało. By ł mniej pewny włosów, kurewskiej natapirowanej peruki w kolorze miodowoblond, pod którą swędziała go skóra. Na szy i miał ładny zielony szalik, a śniadą twarz przy pudrowaną na niezdrowy szary kolor, ale puder, powiedziała Roberta, maskuje zarost. Wąskie wargi Garpa by ły pomalowane na kolor wiśniowy, ale oblizując je bez przerwy, w jedny m kąciku rozmazał szminkę. – Wy glądasz, jakby ś się przed chwilą całował – uspokajała go Roberta. Mimo że by ł zaziębiony, nie pozwoliła mu włoży ć skafandra – uznała, że wy glądałby za
potężnie w ramionach. Na nogach miał buty do kolan na wy sokich obcasach w kolorze wiśniowy m, które, jak uznała Roberta, pasowały do szminki. Garp przejrzał się w wy stawie sklepowej i powiedział, że wy gląda jak młodociana prosty tutka. – Starzejąca się młodociana prosty tutka – sprostowała Roberta. – Spadochroniarz pedał. – Nie, Garp, wy glądasz na kobietę. Może w nie najlepszy m guście, ale kobietę. Tak więc Garp, kręcąc się niespokojnie, siedział w Audy torium Szkoły Pielęgniarskiej. Splatał sznurkowe warkoczy ki swojej idioty cznej torby, kudłatej i konopnej, z jakimś orientalny m wzorem, która ledwie mieściła jego portfel. W swojej potężnej, wy pchanej torbie na ramię Roberta schowała prawdziwe ubranie Garpa – jego drugą osobowość. – To jest Manda Horton-Jones – szepnęła, wskazując chudą kobietę o haczy kowaty m nosie i szczurzej twarzy ; z opuszczoną głową, nosowy m głosem, odczy ty wała ona drętwą, przy gotowaną wcześniej mowę. Garp nie miał pojęcia, kto to jest Manda Horton-Jones; wzruszy ł ramionami, próbując jakoś wy trzy mać jej wy stąpienie. Przemówienia by ły różne: od ostry ch polity czny ch wezwań do jedności do niepewny ch, przepojony ch żalem osobisty ch wspomnień związany ch z Jenny Fields. Publiczność nie wiedziała, czy bić brawo, czy się modlić – czy głośno wy rażać aprobatę, czy w milczeniu kiwać głową. Atmosfera by ła przeniknięta duchem żałoby, a zarazem przebojowy m duchem jedności – z silny m poczuciem marszowego ry tmu. Zastanawiając się nad ty m, Garp doszedł do wniosku, że jest to naturalne i właściwe, zarówno z punktu widzenia Jenny, jak i jego wy obrażeń na temat ruchu kobiecego. – To jest Sally Devlin – szepnęła Roberta. Kobieta, która właśnie wstępowała na podium dla mówców, robiła wrażenie sy mpaty cznej i mądrej, i jak gdy by znajomej. Garp poczuł naty chmiast, że musi się przed nią bronić. Chcąc się podroczy ć z Robertą, szepnął: – Ma ładne nogi. – Ładniejsze niż ty – odparła Roberta i uszczy pnęła go boleśnie w udo swoim potężny m kciukiem i długim palcem wskazujący m, zaprawiony m do odbierania podań, który – jak przy puszczał Garp – musiał by ć nieraz złamany w czasach, kiedy Roberta grała w filadelfijskich Orłach. Sally Devlin patrzy ła na nich z góry swoimi smutny mi, łagodny mi oczy ma, jakby w milczeniu karciła klasę za to, że nie uważa, że nawet nie siedzi spokojnie. – Ta bezsensowna zbrodnia w gruncie rzeczy nie zasługuje na ty le szumu – powiedziała cicho. – Ale Jenny Fields pomagała tak wielu osobom, by ła po prostu bezgranicznie cierpliwa i wy rozumiała w stosunku do kobiet, które przeży wały ciężkie chwile. Każdy, kto kiedy kolwiek doznał od kogoś drugiego pomocy, powinien czuć się strasznie z powodu tego, co ją spotkało. Garp istotnie czuł się okropnie w ty m momencie; sły szał westchnienia i szlochy setek kobiet. Odbierał wstrząsy potężny ch ramion siedzącej obok niego Roberty. Poczuł, jak ręka kobiety siedzącej najprawdopodobniej bezpośrednio za nim chwy ta go za ramię, wtłoczone w koszmarny turkusowy kombinezon spadochroniarski. Zastanawiał się, czy zostanie spoliczkowany za swój nieodpowiedni strój, ale ręka po prostu spoczy wała na jego ramieniu. By ć może kobieta potrzebowała wsparcia. W ty m momencie, Garp wiedział, łączy ła je wszy stkie siostrzana więź. Uniósł się, żeby zobaczy ć, co mówi Sally Devlin, ale sam miał łzy w oczach i nie widział jej dobrze. Za to ją sły szał: płakała. Sły szał z głębi serca pły nące spazmaty czne szlochy ! Usiłowała
podjąć przerwane przemówienie, ale nie mogła odnaleźć właściwego miejsca na kartce; kartka trzepotała o mikrofon. Jakaś kobieta potężnej budowy, Garp musiał ją już kiedy ś widzieć – z rodzaju gory li, które dotrzy my wały towarzy stwa jego matce – usiłowała sprowadzić Sally Devlin z podium, ale pani Devlin nie chciała zejść. – To nie by ło zamierzone – powiedziała, płacząc w dalszy m ciągu; miała na my śli swój szloch i to, że straciła panowanie nad sobą. – Chciałam powiedzieć znacznie więcej – oznajmiła, ale głos jej się załamał. – Cholera – zakończy ła z godnością, która wzruszy ła Garpa. Potężnie zbudowana kobieta znalazła się sam na sam z mikrofonem. Publiczność czekała w ciszy. Garp poczuł drżenie, a może ucisk ręki na swoim ramieniu. Patrząc na wielkie dłonie Roberty, złożone na kolanach, wiedział, że dłoń na jego ramieniu musi by ć bardzo mała. Potężnie zbudowana kobieta chciała coś powiedzieć i tłum w dalszy m ciągu czekał. Ale mógł tak czekać do śmierci na choćby jedno słowo. Roberta ją znała. Wstała i zaczęła oklaskiwać milczenie wielkiej baby, iry tującą ciszę przed mikrofonem. Inni przy łączy li się do ty ch braw, nie wy łączając Garpa, który nie miał pojęcia, dlaczego klaszcze. – Ona jest jamesjanką – szepnęła mu do ucha Roberta. – Nie może mówić. Kobieta jednak wzruszy ła publiczność swoim smutny m, udręczony m wy razem twarzy. Otwierała usta, jakby śpiewała, ale nie wy doby wał się z nich żaden dźwięk. Garpowi wy dało się nawet, że widzi kikut jej języ ka. Uświadomił sobie, jak bardzo jego matka je wspierała – te wariatki; Jenny by ła nadzwy czajna dla każdej, która się do niej zgłosiła. Ale i ona w końcu wy raziła swoją dezaprobatę dla ich postawy – by ć może ty lko wobec Garpa. „Robią z siebie ofiary – powiedziała. – A jednocześnie są za to samo wściekłe na mężczy zn. Dlaczego nie ślubują milczenia albo po prostu nie przestaną się odzy wać w obecności mężczy zn? To nielogiczne: okaleczy ć się ty lko dla zasady ”. Ale Garpowi, wzruszonemu widokiem stojącej przed nim szalonej kobiety, przy szła w ty m momencie na my śl cała historia samookaleczenia świata, która choć brutalna i nielogiczna, jak nic innego unaoczniała potworną krzy wdę. „Zadano mi ból” – mówiła wielka twarz, która rozpły wała mu się przed załzawiony mi oczy ma. I wtedy mała dłoń na ramieniu zadała ból jemu: przy wołało go to do rzeczy wistości, uświadomił sobie, kim jest: mężczy zną biorący m udział w ry tuale czy sto kobiecy m. Odwrócił się i zobaczy ł za sobą dość zmęczoną młodą kobietę. Jej twarz wy dała mu się jakby znajoma, ale Garp jej nie poznał. – Ja cię znam – szepnęła do niego, ale by najmniej nie robiła wrażenia szczęśliwej z tego powodu. Roberta ostrzegła go, żeby się do nikogo nie odzy wał, żeby nawet nie próbował otwierać ust. By ł na to przy gotowany. Pokręcił głową. Wy jął z kieszeni notatnik, przy gnieciony ciężarem giganty czny ch sztuczny ch piersi, i ze swojej idioty cznej torby wy ciągnął długopis. Ostre, przy pominające szpony paznokcie kobiety wbiły mu się w ramię, jakby go chciała przy trzy mać, jakby się bała, że ucieknie. „Hej, jestem jamesjanką” – nabazgrał Garp w notatniku; wy darł kartkę i wręczy ł młodej kobiecie, która jej nie wzięła. – Akurat – powiedziała. – Jesteś S.T. Garp. Słowo „Garp” wpadło w udręczoną ciszę w dalszy m ciągu sterowaną przez milczącą jamesjankę na podium jak czknięcie jakiegoś nieznanego zwierzęcia. Roberta Muldoon obejrzała się w panice; nigdy w ży ciu nie widziała tej młodej kobiety.
– Nie wiem, kto to jest ta twoja duża kumpelka – zwróciła się do Garpa dziewczy na – ale ty jesteś S.T. Garp. Nie wiem, skąd wziąłeś tę idioty czną perukę czy te wielkie cy cki, ale na końcu świata by m cię poznała. Od czasu, kiedy pieprzy łeś moją siostrę, nie zmieniłeś się ani trochę. – Garp wiedział już, kim jest jego wróg – by ła to ostatnia i najmłodsza z klanu Percy ch. Bainbridge! Mała Puchatek Percy, która jako kilkuletnia dziewczy nka nosiła jeszcze pieluchy i która, podejrzewał Garp, równie dobrze może je nosić do tej pory. Garp spojrzał na nią; miał większe piersi od niej. Puchatek by ła ubrana w sposób aseksualny i ostrzy żona w popularny m sty lu unisex; ry sy miała ani specjalnie delikatne, ani grube. Do wojskowej koszuli z dy sty nkcjami sierżanta przy pięła guziczek kampanii wy borczej kobiety, która miała nadzieję zostać nowy m gubernatorem stanu New Hampshire. Garpem wstrząsnęło odkry cie, że kandy datką na gubernatora New Hampshire jest Sally Devlin. Ciekaw by ł, czy wy gra. – Hej, Puchatek – powiedział i zobaczy ł, jak się skrzy wiła: by ło to znienawidzone przez nią przezwisko, od dawna nieuży wane. – Bainbridge – mruknął, ale by ło za późno na to, żeby nawiązać przy jazne stosunki. Całe lata za późno. Za późno od tamtej nocy, kiedy Garp odgry zł Bonkersowi ucho i przespał się z Cushie w szkolnej infirmerii, nigdy jej w gruncie rzeczy nie kochając. Odkąd nie przy szedł na jej ślub ani nawet na pogrzeb. Niezależnie od tego, jak wielką winą obciążała za to Garpa czy też jak wielka by ła jej nienawiść do mężczy zn w ogóle, Puchatek Percy dopadła swojego wroga – w końcu. Garp poczuł na plecach dużą, ciepłą dłoń Roberty i usły szał jej niski, naglący głos: – Uciekaj stąd, ty lko szy bko, i ani słowa. – Tu jest mężczy zna! – wrzasnęła Bainbridge Percy wśród żałobnej ciszy Audy torium Szkoły Pielęgniarskiej. Co wy wołało nawet nikły odgłos – jak gdy by chrząknięcie – ze strony zatroskanej jamesjanki na podium. – Tu jest mężczy zna! – darła się Puchatek. – I to S.T. Garp! – krzy czała. Roberta usiłowała go wy prowadzić do przejścia między krzesłami. Obrońca jest przede wszy stkim dobry w blokowaniu, a zaraz potem w odbieraniu podań, ale nawet by ły Robert Muldoon nie mógł poradzić sobie z ty mi wszy stkimi kobietami. – Proszę was – mówiła – przepuśćcie nas, proszę. To by ła jego matka, musicie o ty m pamiętać. A on jest jej jedy ny m dzieckiem. Moja jedy na matka! – pomy ślał Garp, napierając na plecy Roberty ; czuł, jak podobne do szpilek paznokcie Bainbridge Percy orzą mu twarz. Zdarła mu z głowy perukę; Garp wy rwał jej perukę i przy cisnął do wielkiego biustu, jakby przedstawiała dla niego Bóg wie jaką wartość. – Zajebał moją siostrę na śmierć! – zawodziła Puchatek. Jak mogła sobie coś takiego wy koncy pować, Garp nie miał się nigdy dowiedzieć, w każdy m razie Puchatek Percy by ła o ty m święcie przekonana. Przestąpiła przez krzesło, z którego wstał, i sy stematy cznie posuwała się za nim i za Robertą, którzy w końcu przebili się do przejścia. – Ona by ła moją matką – zwrócił się Garp do kobiety, którą właśnie mijał, a która sama wy glądała jak potencjalna matka. By ła w ciąży. W jej scepty cznej twarzy dopatrzy ł się zdrowego rozsądku i dobroci; ale zarazem rezerwy i pogardy. – Puśćcie go – mruknęła kobieta, ale bez większego przekonania. Inne wy dały mu się ży czliwsze. Ktoś wy krzy knął, że Garp ma prawo tu by ć – ale jednocześnie wy krzy kiwano inne rzeczy, niemające nic wspólnego z jakąkolwiek ży czliwością.
Dalej, w przejściu, Garp poczuł, że ktoś go okłada po sztuczny ch piersiach; wy ciągnął rękę w poszukiwaniu Roberty i stwierdził, że jak to się mówi w futbolu – została wy łączona z gry. Leżała na ziemi, a na niej siedziało kilka młody ch kobiet w granatowy ch mary narskich kurtkach. Garpowi przy szło do głowy, że i Robertę mogły uznać za mężczy znę w przebraniu; przekonanie się o jej autenty czności mogło je drogo kosztować. – Zjeżdżaj, Garp! – krzy knęła Roberta. – Tak, spieprzaj, ty mały jebako! – sy knęła kobieta w mary narskiej kurtce. Zaczął uciekać. Dotarł już niemal do kobiet tłoczący ch się z ty łu audy torium, kiedy trafił go czy jś dobrze obliczony cios. Od czasu treningów zapaśniczy ch w Steer ing Garp nigdy nie dostał w jaja – by ło to tak wiele lat temu, że zupełnie zapomniał o całkowity m obezwładnieniu, które jest skutkiem takiego ciosu. Zasłaniając się, leżał na boku. Kobiety usiłowały wy rwać mu z ręki perukę. I maleńką torebkę. Garp leżał dalej, jakby to by ł napad rabunkowy. Poczuł na sobie kilka butów, kilka klapsów, a potem – wy mierzony prosto w twarz – miętowy oddech jakiejś starszej kobiety. – Niech pan spróbuje wstać – powiedziała łagodnie. Widział, że jest pielęgniarką. Prawdziwą pielęgniarką. Nie miała naszy tego na piersi modnego serduszka, ty lko mosiężną plakietkę z nazwiskiem: „Taka-i-taka, pielęgniarka dy plomowana”. – Na imię mi Dotty – powiedziała; musiała mieć co najmniej z sześćdziesiąt lat. – Hej – rzekł Garp. – Dziękuję ci, Dotty. Wzięła go pod rękę i szy bkim krokiem przeprowadziła przez tłum. W jej towarzy stwie najwy raźniej nikt nie miał ochoty go atakować. Rozstępowano się. Kiedy znaleźli się poza obrębem Audy torium Szkoły Pielęgniarskiej, pielęgniarka imieniem Dotty spy tała Garpa: – Czy masz pieniądze na taksówkę? – Tak, chy ba tak. – Garp sprawdził w swojej koszmarnej torebce; znalazł tam leżący bezpiecznie portfel. Perukę – jeszcze bardziej skołtunioną – ściskał pod pachą. Jego prawdziwe ubranie by ło u Roberty, ale Garp na próżno jej wy patry wał wśród wy chodzący ch z pierwszego feministy cznego pogrzebu. – Włóż perukę na głowę – poradziła mu Dotty – bo cię wezmą za transwesty tę. – Nie mógł sobie poradzić, więc mu pomogła. – Ludzie są bardzo surowi dla transwesty tów – dodała. Wy jęła kilka spinek z własny ch siwy ch włosów i przy mocowała mu perukę. – Zadrapanie na policzku wkrótce przestanie krwawić – zapewniła go. Na schodach audy torium jakaś czarna kobieta, która wzrostem dorówny wała Robercie, potrząsnęła pięścią pod adresem Garpa, ale nie odezwała się słowem. Może też by ła jamesjanką. Zebrało się jeszcze kilka kobiet i Garp się przestraszy ł, że szy kują otwarty atak. Na skraju tej grupy stała wątła dziewczy na, właściwie wy rośnięte dziecko; miała włosy brudnoblond i przenikliwe spojrzenie wy bałuszony ch oczu z lekka zabarwiony ch krwią – oczu narkomana czy też kogoś, kto często płacze. Garpa poraziło jej spojrzenie, przestraszy ł się, jakby rzeczy wiście by ła szalona, jakby by ła nieletnim gangsterem ruchu kobiecego, ze spluwą w za dużej torbie. Przy cisnął swoją idioty czną torbę, uświadamiając sobie, że jego portfel jest przy najmniej pełen kart kredy towy ch; miał dosy ć gotówki na dojazd taksówką do lotniska, a za karty kredy towe może mieć bilet lotniczy do Bostonu i wrócić, jak to się mówi, na łono rodziny. Marzy ł o ty m, żeby się pozby ć swego rzucającego się w oczy biustu, ale ten biust tkwił na miejscu, jakby Garp się z nim
urodził; i jakby się urodził w gdzieniegdzie za ciasny m, a gdzieniegdzie workowaty m kombinezonie. By ło to wszy stko, co miał, i musiał się ty m zadowolić. Hałas dochodzący ze szkoły pielęgniarskiej świadczy ł o ty m, że Roberta musi by ć pogrążona w głębokiej debacie – o ile nie w walce. Wy noszono kogoś, kto zemdlał czy też został stratowany ; na salę wchodzili dalsi policjanci. – Twoja matka by ła wspaniałą pielęgniarką i wspaniałą kobietą, która napełniała dumą każdą kobietę – powiedziała pielęgniarka imieniem Dotty. – Założę się, że by ła również dobrą matką. – Naturalnie, że by ła – potwierdził Garp. Dotty złapała mu taksówkę – widział ją jeszcze, jak zawraca od krawężnika i kieruje się do Audy torium Szkoły Pielęgniarskiej. Inne kobiety, te, które stały na stopniach na zewnątrz budy nku i które wy dawały mu się takie groźne, najwy raźniej nie miały zamiaru jej zaczepiać. Przy by wali coraz to nowi policjanci; Garp rozglądał się za dziwną dziewczy ną z wy bałuszony mi oczami, ale nie by ło jej wśród kobiet. Zapy tał taksówkarza, kto został nowy m gubernatorem New Hampshire. Usiłował zmienić swój niski głos, ale taksówkarz otrzaskany w swojej pracy z najrozmaitszy mi ekscentry cznościami, nie robił wrażenia zdziwionego ani głosem, ani wy glądem Garpa. – Nie by ło mnie w kraju – wy jaśnił Garp. – Mała strata, kochasiu – odparł taksówkarz. – Ta cipa się załamała. – Sally Devlin? – Załamała się, akurat przed kamerami – powiedział taksiarz. – By ła taka nabuzowana z powodu tego zabójstwa, że zupełnie nad sobą nie panowała. Zaczęła przemawiać, ale nie mogła nic wy krztusić, kapujesz? Dla mnie wy glądała na skończoną idiotkę. Jak może by ć gubernatorem ktoś, kto nie potrafi nad sobą zapanować? Garp już widział cały mechanizm jej przegranej. Wy starczy ło na przy kład, że nieuczciwy gubernator powiedział: „Brak opanowania pani Devlin jest ty powo kobiecy ”, by przez skompromitowaną demonstrację uczuć dla Jenny Fields uznano Sally Devlin za nienadającą się do pełnienia choćby ty ch wątpliwy ch obowiązków, jakie nakłada na człowieka piastowanie urzędu gubernatora. Garpowi zrobiło się wsty d. Zrobiło mu się wsty d za inny ch. – Moim zdaniem – powiedział taksówkarz – trzeba by ło aż strzelaniny, żeby ludzie zrozumieli, że kobieta nie nadaje się na gubernatora, kapujesz? – Zamknij się i jedź – uciął Garp. – Wiesz co, kochasiu – odparł taksówkarz – ja nie muszę wy słuchiwać żadny ch imperty nencji. – Jesteś krety nem i debilem – warknął Garp – i jeżeli nie dowieziesz mnie do lotniska z zamkniętą gębą, to zawołam policjanta i powiem, że mnie usiłowałeś obmacy wać. Taksówkarz wdusił gaz do dechy i przez chwilę jechał w naładowanej wściekłością ciszy, mając nadzieję, że nadmierna szy bkość i nieostrożna jazda wy straszą pasażerkę. – Jeżeli nie zwolnisz – powiedział Garp – zawołam policjanta i powiem, że chciałeś mnie zgwałcić. – Pieprzone czupiradło – burknął taksówkarz, ale zwolnił i dojechał do lotniska już bez słowa. Garp położy ł mu napiwek na masce samochodu; jedna z monet potoczy ła się i wpadła w szczelinę między maską i zderzakiem. – Pieprzone baby – rzucił taksówkarz.
– Pieprzone chłopy – powiedział Garp z mieszany mi uczuciami. Uznał, że podsy cając wojnę płci, spełnił swój obowiązek. Na lotnisku zakwestionowano mu kartę American Express i poproszono o jakiś inny dowód tożsamości. No i oczy wiście zapy tano o inicjały „S.T.”. Najwy raźniej osobie, która wy stawiła bilety, świat literatury by ł obcy – nie wiedziała, kto to jest S.T. Garp. Garp wy jaśnił, że S to skrót od Sary, a T od Tillie. – Sara Tillie Garp? – spy tała. By ła to młoda kobieta, której się najwy raźniej nie podobał dziwnie prowokacy jny, kurewski wy gląd Garpa. – Nic do sprawdzenia i żadnego bagażu ręcznego? – Nie, nic – odparł. – Ma pani płaszcz? – spy tała stewardesa, również obrzucając go wy niosły m spojrzeniem. – Nie mam. – Stewardesa aż podskoczy ła na dźwięk jego niskiego głosu. – Żadny ch toreb i nic do powieszenia – uśmiechnął się. Czuł, że jedy ne, co ma, to piersi – niesamowity cy c, który mu sporządziła Roberta – szedł więc przy garbiony i pochy lony, żeby je trochę zamaskować. Ale nie by ło mowy o żadny m maskowaniu. Gdy ty lko wy brał sobie miejsce, usiadł koło niego jakiś mężczy zna. Garp zaczął wy glądać przez okno. W dalszy m ciągu śpieszy li do samolotu pasażerowie. Wśród nich zobaczy ł wątłą dziewczy nę o włosach brudnoblond. Tak samo jak on nie miała płaszcza ani bagażu ręcznego. Ty lko tę swoją ogromną torbę – dobrą na bombę. Garp poczuł niewy raźnie obecność Zjadliwego Wirusa – jakby świerzbienie w okolicy biodra. Spojrzał w stronę przejścia między fotelami, tak żeby widzieć, gdzie usiądzie dziewczy na, ale jego wzrok napotkał lubieżnie ły piącego faceta, siedzącego obok. – Jak już będziemy w powietrzu – powiedział facet porozumiewawczy m tonem – dasz się zaprosić na drinka? – Jego małe, blisko osadzone oczki by ły utkwione w suwaku napiętego turkusowego kombinezonu. Garpa ogarnęło poczucie jakiejś szczególnej niesprawiedliwości. Przecież on nie prosił o taką figurę. Żałował, że nie mógł spędzić chwili na spokojnej rozmowie z tą mądrą i przy jemnie wy glądającą kobietą, Sally Devlin, przegraną kandy datką w wy borach gubernatorskich New Hampshire. Powiedziałby jej, że jest za dobra na ten beznadziejny stołek. – Jesteś ciekawsko ubrana – zauważy ł lubieżny sąsiad Garpa. – Wsadź se go w ucho – powiedział Garp; ostatecznie by ł sy nem kobiety, która w kinie w Bostonie ciachnęła podry wacza nożem – wiele lat temu, naprawdę dawno. Mężczy zna usiłował wstać, ale nie mógł; pas bezpieczeństwa nie chciał go puścić. Bezradnie popatrzy ł na Garpa. Garp przechy lił się przez jego uwięzione kolana; poczuł duszący zapach własny ch perfum, który mi, jak pamiętał, zlała go Roberta. Doprowadził do porządku zaczep pasa i z głośny m trzaśnięciem uwolnił sąsiada. A następnie złowieszczo warknął mu do bardzo czerwonego ucha: – Jak już będziemy w powietrzu, kochasiu – szepnął do przerażonego faceta – idź do klozetu i zwal se konia. Kiedy mężczy zna opuścił Garpa, zostało po nim puste miejsce zapraszające kogoś innego. Garp ły pał na nie spode łba, rzucając wy zwanie następnemu kandy datowi do podry wu. Ale osoba, która do niego podeszła, zachwiała jego chwilowy m poczuciem pewności. By ła bardzo chuda, a jej dziewczęce kościste ręce ściskały za dużą torbę. Nie zapy tała, czy może usiąść; po
prostu usiadła. Zjadliwy Wirus przy brał dziś postać bardzo młodej dziewczy ny, pomy ślał Garp. Kiedy sięgnęła do torby, złapał ją za przegub, wy ciągnął jej rękę i położy ł na kolanach. Nie by ła silna i nie miała broni; nie miała nawet noża. Garp zobaczy ł jedy nie notatnik i ołówek z gumką obgry zioną równo z oprawką. – Przepraszam – szepnął. Skoro nie by ła morderczy nią, domy ślał się, kim albo czy m by ła. „Dlaczego w moim ży ciu jest ty le ludzi z upośledzoną mową? – pisał kiedy ś. – A może ty lko dlatego dostrzegam te wszy stkie upośledzenia, że jestem pisarzem?”. Nieszkodliwa przy błęda, siedząca koło niego w samolocie, napisała coś śpiesznie i wręczy ła mu świstek papieru. – Tak, wiem – powiedział znużony. – Jesteś jamesjanką. – Ale dziewczy na zagry zła wargi i gwałtownie pokręciła głową. Wcisnęła mu kartkę do ręki. „Nazy wam się Ellen James – informowała go kartka. – Nie jestem jamesjanką”. – Ty jesteś Ellen James? – zapy tał Garp, co by ło zupełnie zbędne, wy starczy ło bowiem na nią spojrzeć. Wiek pasował; całkiem niedawno mogła by ć owy m jedenastoletnim dzieckiem, zgwałcony m, a następnie pozbawiony m języ ka. Brudne, wy bałuszone oczy okazały się z bliska wcale nie brudne, ty lko po prostu przekrwione, by ć może z bezsenności; poszarpana dolna warga przy pominała jej gumkę – by ła obgry ziona do ży wego. Dziewczy na bazgrała dalej. „Przy jechałam z Illinois. Moi rodzice zginęli w wy padku samochodowy m, niedawno. Przy jechałam na Wschód, żeby poznać Pana matkę. Napisałam do niej list i ona mi odpisała! Przy słała mi wspaniały list. Zaprosiła mnie do siebie, żeby m z nią została. Powiedziała mi też, żeby m przeczy tała wszy stkie Pana książki”. Garp przewracał małe karteczki notatnika; kiwał głową, uśmiechał się. „Ale Pana matka została zabita!”. Ellen James wy ciągnęła ze swojej dużej torby chustkę i wy dmuchała w nią nos. „Pojechałam do Nowego Jorku, żeby się tam przy łączy ć do jednej z grup kobiecy ch. Ale poznałam już za dużo jamesjanek. Nikogo poza nimi nie znam; dostaję setki kart świąteczny ch”... – pisała. Przerwała na chwilę, żeby Garp mógł przeczy tać. – Jasne, jestem przekonany, że dostajesz – zachęcał ją do zwierzeń. „Oczy wiście poszłam na pogrzeb. Poszłam, bo wiedziałam, że Pan tam będzie”... – napisała; przerwała ty m razem, żeby się do niego uśmiechnąć. Następnie ukry ła twarz w swojej brudnej brązowej chustce. – Chciałaś się ze mną zobaczy ć? – zapy tał Garp. Skinęła głową skwapliwie. Ze swojej wielkiej torby wy ciągnęła wy miętoszony egzemplarz „Świata według Bensenhavera”. „Najlepsza historia na temat gwałtu, jaką kiedy kolwiek czy tałam” – napisała Ellen James. Garp skrzy wił się. „Czy wie Pan, ile razy czy tałam tę książkę?” – pisała dalej. Spojrzał na jej zapłakane, pełne podziwu oczy. Pokręcił głową w takim milczeniu, jakby sam by ł jamesjanką. Dotknęła jego twarzy. Miała po dziecięcemu niezdarne ręce. Podniosła do góry palce, żeby mógł policzy ć. Całą jedną małą dłoń i większość palców drugiej. Przeczy tała jego koszmarną książkę osiem razy. – Osiem razy – mruknął Garp. Skinęła głową i uśmiechnęła się do niego. Usadowiła się w fotelu, jak gdy by przez fakt, że
siedzi koło Garpa w drodze do Bostonu, osiągnęła swój ży ciowy cel. Jeżeli nie koło kobiety, którą podziwiała całą drogę z Illinois, to przy najmniej koło jej jedy nego sy na; musi się nim zadowolić. – Czy chodziłaś do szkoły średniej? – zapy tał Garp. Ellen James wy stawiła jeden brudny palec i zrobiła nieszczęśliwą minę. – Przez rok? – przetłumaczy ł sobie Garp. – Ale ci się nie podobało. Nic z tego nie wy szło. Skwapliwie skinęła głową. – A kim chcesz zostać? – zapy tał Garp i ledwie mógł się powstrzy mać przed dodaniem: „kiedy dorośniesz”. Wskazała na niego i zarumieniła się. Dotknęła jednej z jego wielkich piersi. – Pisarką? – zgady wał. Rozluźniła się i uśmiechnęła; tak dobrze ją rozumie – zdawała się mówić jej twarz. Garp czuł, jak mu się zaciska gardło. Dostrzegł w niej jedno z ty ch nieszczęsny ch dzieci, o który ch czy tał – dzieci pozbawiony ch przeciwciał, bez naturalnej bariery immunologicznej. Jeśli się ich nie trzy ma w plastikowy ch workach, umierają na pierwsze lepsze zaziębienie. Miał przed sobą Ellen James z Illinois, wy jętą z worka. – Czy oboje twoi rodzice zginęli? – zapy tał. Dziewczy na skinęła głową i znów zagry zła swoją zmaltretowaną wargę. – I nie masz poza ty m żadnej rodziny ? – Mała potrząsnęła głową. Wiedział, co by zrobiła jego matka. Wiedział, że Helen nie miałaby nic przeciwko temu; no i oczy wiście zawsze można by ło liczy ć na pomoc Roberty. I ty ch wszy stkich kobiet, kiedy ś skrzy wdzony ch, obecnie uleczony ch, na swój sposób. – To już teraz masz rodzinę – zapewnił Garp Ellen James; wziął ją za rękę i drgnął, sły sząc swoją ofertę. We własny ch słowach usły szał echo głosu swojej matki w jej starej roli z serialu telewizy jnego od osiemnastu lat: „Przy gody dobrej pielęgniarki”. Ellen James zamknęła oczy, jakby zemdlała z radości. Kiedy stewardesa ją poprosiła, żeby zapięła pas, Ellen nawet tego nie usły szała; zapiął go Garp. Przez całą krótką drogę do Bostonu Ellen James dosłownie wy pisy wała swoje serce. „Nienawidzę jamesjanek – pisała. – Nigdy by m sobie sama czegoś podobnego nie zrobiła”. Otworzy ła usta i pokazała pustkę wewnątrz. Garp wzdry gnął się. „Ja chcę mówić; chcę powiedzieć wszy stko” – pisała Ellen James. Garp zauważy ł, że jej pełen nagniotków kciuk i palec wskazujący by ły bez mała dwa razy takie jak te same nieuży wane palce drugiej ręki; nigdy nie widział, żeby ktoś miał tak wy robione mięśnie dłoni, jak ona. Kto jak kto, ale Ellen James nigdy nie dostanie kurczu pisarskiego. „Słowa cisną się same”. Czekała na jego aprobatę, linijka po linijce. Kiedy skinął głową, pisała dalej. Opisała mu całe swoje ży cie. Swojego nauczy ciela języ ka angielskiego ze szkoły średniej, jedy nego, który się liczy ł. Egzemę matki. Forda mustanga, który m ojciec jechał za szy bko. „Przeczy tałam wszy stko” – napisała. Garp powiedział jej, że Helen też by ła zagorzałą czy telniczką; z pewnością polubi Helen. Dziewczy na miała pełen nadziei wy raz twarzy. „Kto by ł Pana ulubiony m pisarzem, kiedy pan by ł chłopcem?”. – Joseph Conrad – odpowiedział Garp. Westchnęła na znak aprobaty.
„A moim Jane Austen”. – To pięknie – powiedział Garp. Na lotnisku Logana Ellen James dosłownie spała na stojąco; Garp sterował nią w przejściach i opierał o kontuary, kiedy wy pełniał formularz na wy najęcie samochodu. – S.T.? – zapy tała urzędniczka. Jedna ze sztuczny ch piersi Garpa zsunęła się na bok i kobieta zaniepokoiła się wy raźnie, że całe to turkusowe ciało się rozpadnie. W samochodzie jadący m ciemną drogą na północ do Steer ing Ellen James spała na ty lny m siedzeniu, zwinięta w kłębek jak kociak. W lusterku wsteczny m Garp zauważy ł, że ma kolano obdarte ze skóry i że przez sen ssie palec. Pogrzeb Jenny Fields by ł mimo wszy stko taki jak trzeba; matka przekazała jednak sy nowi dość zasadnicze posłanie. Oto Garp wziął na siebie rolę pielęgniarki. A co ważniejsze, zrozumiał wreszcie, na czy m polegał talent Jenny : polegał on na właściwy ch odruchach. Jenny Fields zawsze robiła to, co właściwe. Pewnego dnia, miał nadzieję Garp, on dostrzeże związek pomiędzy tą lekcją a swoją własną twórczością, ale to by ł cel osobisty, który, jak inne cele, wy magał czasu. Ważne by ło jedno: to właśnie w drodze na północ, do Steer ing, mając pod opieką śpiącą w samochodzie prawdziwą Ellen James, S.T. Garp postanowił, że w swoim postępowaniu będzie się bardziej wzorował na matce, Jenny Fields. Ta my śl, zdawał sobie sprawę, ucieszy łaby ją ogromnie, gdy by mu ty lko przy szła do głowy za jej ży cia.
„Śmierć – pisał Garp – najwy raźniej nie lubi czekać, aż będziemy na nią przy gotowani. Śmierć jest sy bary tką i kiedy może, wy gry wa efekty teatralne”. Tak więc Garp, z wy łączony mi mechanizmami obronny mi, wolny wreszcie od poczucia obecności Zjadliwego Wirusa, przy najmniej od chwili przy by cia do Bostonu, wkroczy ł do domu swojego teścia Erniego Holma, niosąc w ramionach śpiącą Ellen James. Mogła mieć z dziewiętnaście lat, ale waży ła mniej od Duncana. Garp nie by ł przy gotowany na widok posiwiałego dziekana Bodgera oglądającego samotnie telewizję w mroczny m living-roomie Erniego. Stary dziekan, tuż przed emery turą, nie wy dawał się specjalnie zdziwiony ty m, że Garp jest przebrany za prosty tutkę, za to ze zgrozą patrzy ł na śpiącą Ellen James. – Czy ona?... – Ona śpi – powiedział Garp. – A gdzie są wszy scy ? – Ale już wy powiadając te słowa, sły szał „klap, klap” Zjadliwego Wirusa po zimny ch podłogach cichego domu. – Próbowałem was zawiadomić – powiedział dziekan Bodger. – Biedny Ernie... – Serce? – zapy tał Garp. – Tak. Helen dostała coś na sen. Jest na górze. A ja pomy ślałem, że poczekam tu na ciebie, rozumiesz, jakby się dzieci pobudziły i czegoś potrzebowały, żeby nie obudziły jej. Tak mi przy kro, Garp. Nieszczęścia chodzą parami, a przy najmniej tak by wy glądało. Garp wiedział, jak bardzo Bodger lubił jego matkę. Położy ł śpiącą Ellen James na kanapie i wy łączy ł telewizję, w której trupim świetle twarz dziewczy ny wy dawała się niebieskawa. – Czy umarł we śnie? – spy tał, zdejmując perukę. – Tu go pan znalazł?
Teraz biedny dziekan by ł wy raźnie zdenerwowany. – Leżał na łóżku na górze – powiedział. – Wołałem z dołu, ale wiedziałem, że muszę tam iść. Zrobiłem z nim jaki taki porządek, zanim kogoś wezwałem. – Jaki taki porządek? – powtórzy ł Garp. Rozpiął suwak koszmarnego kombinezonu spadochroniarskiego i zerwał sztuczne piersi. Stary dziekan pewnie pomy ślał, że jest to normalne podróżne przebranie sławnego obecnie pisarza. – Ty lko proszę cię, nigdy nie mów tego Helen – powiedział Bodger. – Czego mam jej nigdy nie mówić? – zapy tał Garp. Spod wy pchanej kamizelki Bodger wy jął pismo. By ł to egzemplarz „Panoramy Krocza”, gdzie opublikowano pierwszy rozdział „Świata według Bensenhavera”. Pismo robiło wrażenie bardzo zniszczonego i wy miętego. – Serce Erniego przestało bić – wy jaśnił Bodger – podczas oglądania tego. Garp wziął od niego pismo i usiłował wy obrazić sobie scenę śmierci. Ernie onanizował się, patrząc na fotki przedstawiające rozdziawione bobry i wtedy serce odmówiło mu posłuszeństwa. Za czasów Garpa kursowało w Steer ing żartobliwe powiedzenie, że to najlepszy sposób, żeby się dostać do raju. A więc Ernie w ten sposób dostał się do raju. Poczciwy Bodger podciągnął trenerowi portki i schował przed córką pismo. – Musiałem ty lko powiedzieć lekarzowi, rozumiesz – tłumaczy ł się. Złośliwa metafora z przeszłości matki uderzy ła w Garpa jak fala mdłości, ale powstrzy my wał się przed wy powiedzeniem jej wobec starego dziekana. Żądza znów upodliła przy zwoitego człowieka! Samotne ży cie Erniego przy gnębiło Garpa. – No i twoja matka – westchnął Bodger, potrząsając głową w zimny m świetle ganku, które sączy ło się w ciemny kampus Steer ing. – Twoja matka by ła niezwy kłą osobą – rozpamięty wał stary. – By ła naprawdę bojowa – rzekł z dumą wojowniczy Bodger. – Do tej pory mam jej listy do Stewarta Percy ’ego. – Pan by ł dla niej zawsze bardzo miły. – Garp, ona by ła warta stu takich Stewartów Percy ch. – Jasne, że by ła. – A czy ty wiesz, że i on nie ży je? – Ciepłe Kluchy ? – Zmarł wczoraj. Po długiej i ciężkiej chorobie. Wiesz, co to zwy kle znaczy, prawda? – Nie. – Garp nigdy o ty m nie my ślał. – Zwy kle jest to rak – powiedział poważnie Bodger. – Miał go już od dłuższego czasu. – To przy kro – rzekł Garp. Pomy ślał o Puchatku, no i oczy wiście o Cushie. I o swoim stary m adwersarzu Bonkersie; smak jego ucha do dziś czuł w snach. – Będzie trochę zamieszania ze szkolną kaplicą – wy jaśnił Bodger. – Helen ci powie, ona to rozumie. Nabożeństwo Stewarta jest rano, Erniego później. No i oczy wiście wiesz o matce? – A co mam wiedzieć? – No, o uroczy stości żałobnej ku jej czci. – Boże, nic nie wiem. Uroczy stość żałobna tutaj? – Teraz mamy tu dziewczęta – wy jaśnił Bodger. – Powinienem powiedzieć „kobiety ”. – Pokiwał głową. – Zresztą nie wiem, są nieprzy zwoicie młode. Dla mnie to dziewczy nki. – Uczennice? – zapy tał Garp.
– Tak, uczennice. Głosowały za ty m, żeby nazwać jej imieniem infirmerię. – Infirmerię? – No cóż, infirmeria nigdy właściwie nie miała żadnej nazwy. A większość naszy ch budy nków ma. – Infirmeria imienia Jenny Fields – powiedział Garp drętwo. – Nawet dobrze brzmi, prawda? – Bodger nie by ł pewien, co Garp o ty m my śli, ale Garpowi by ło wszy stko jedno. W ciągu długiej nocy Jenny obudziła się raz; zanim Garp oderwał się od ciepłego i głęboko uśpionego ciała Helen, stwierdził, że Ellen James zdąży ła znaleźć płaczące dziecko i że już podgrzewa butelkę. Z jej pozbawiony ch języ ka ust wy doby wały się łagodne, dziwnie stosowne dla niemowlęcia pomruki i gruchania. Pracowała w żłobku w Illinois – napisała Garpowi w samolocie. Wiele wiedziała o niemowlakach i potrafiła nawet naśladować ich głosy. Garp uśmiechnął się do niej i wrócił do łóżka. Rano powiedział Helen o Ellen James, a potem rozmawiali o Erniem. – To dobrze, że umarł we śnie – powiedziała Helen. – Kiedy pomy ślę o twojej matce... – Tak, tak – rzekł Garp. Przedstawili Duncana Ellen James. Jednookie i nieme, pomy ślał Garp, moja rodzina stanowi zgrany zespół. Kiedy zadzwoniła Roberta, żeby powiedzieć o swoim aresztowaniu, Duncan, który by ł najmniej zmęczoną mówieniem istotą ludzką w cały m domu, poinformował ją o ataku serca Erniego. Helen znalazła w kuchni w koszu na śmieci turkusowy kombinezon spadochroniarski i ogromny wy pchany stanik; najwy raźniej ją to ubawiło. Wiśniowe plastikowe buty w gruncie rzeczy pasowały na nią lepiej niż na Garpa, ale mimo to je wy rzuciła. Ellen James wzięła sobie zielony szalik, a Helen zabrała ją do sklepu, żeby sobie kupiła coś z ubrania. Duncan poprosił o perukę, którą – ku iry tacji Garpa – nosił prawie cały ranek. Zadzwonił dziekan Bodger, żeby zapy tać, czy może w czy mś pomóc. Wstąpił do nich nowy szef działu sportowego w Steer ing na poufną rozmowę z Garpem. Wy jaśnił, że Ernie zajmował domek należący do szkoły i że w pierwszy m dogodny m dla Helen momencie należy usunąć jego rzeczy. Garp wiedział, że ory ginalny dom rodziny Steer ingów, zajmowany przez Midge Steer ing Percy, został już wiele lat temu zwrócony szkole. By ł to dar Midge i Ciepły ch Kluch i ten akt darowizny został uczczony specjalną uroczy stością. Garp wy raził nadzieję, że Helen będzie miała ty le czasu na wy prowadzkę, co Midge. – Ach, my się pozbędziemy tego kłopotu – zwierzy ł się szef działu sportowego Garpowi. – To przecież rudera, pan wie. Dom rodzinny Steer ingów ze wspomnień Garpa wcale nie by ł ruderą. – No a jego history czna wartość? – powiedział Garp. – My ślałem, że będziecie go sobie cenili. I mimo wszy stko by ł to dar. – Kanalizacja jest w straszny m stanie – powiedział mężczy zna. Dawał do zrozumienia, że w miarę tetry czenia Midge i Ciepłe Kluchy doprowadzili budy nek do ruiny. – Może to i jest uroczy stary dom – dodał – ale szkoła musi my śleć o przy szłości. Mamy tu dosy ć historii. Nie możemy topić naszy ch funduszy w historii. Potrzeba nam więcej budy nków nadający ch się do uży tku. Obojętne, co się zrobi z ty m stary m domostwem, jest to w końcu ty lko jeszcze jedna
siedziba rodzinna. Kiedy Garp powiedział Helen, że dom Steer ingów i Percy ch ma by ć sprzedany, Helen załamała się. Oczy wiście tak naprawdę opłakiwała ojca, ale my śl, że szkoła w Steer ing nie chce najdostojniejszego domu z ich lat dziecinny ch, przy gnębiła oboje. Przed Garpem stało jeszcze zadanie dogadania się z organistą, żeby nie grał tego samego na nabożeństwie za Erniego Holma, co rano za Stewarta. By ła to sprawa ważna dla Helen, tak bardzo zdenerwowanej, że Garp nie kwestionował nawet celowości swojej misji. Kaplica Steer ing by ła przy sadzistą budowlą z pretensjami do sty lu tudorowskiego, tak uwikłaną w bluszczu, jakby się chciała zerwać do lotu i nie mogła przebić przez splątane pnącza. Zaglądając do zatęchłego wnętrza, Garp przy depty wał obcasami nogawki ciemny ch prążkowany ch spodni Johna Wolfa, które zamiast oddać do krawca, sam sobie usiłował skrócić. Pierwsza fala mrocznej muzy ki organowej przepły nęła nad nim jak dy m. My ślał, że przy szedł bardzo wcześnie, ale ku swemu przerażeniu stwierdził, że nabożeństwo za Ciepłe Kluchy już się zaczęło. Nikogo prawie spośród stary ch żałobników Garp nie poznawał – by li to weterani Steer ing, którzy by uczestniczy li w każdy m pogrzebie, z podwójny m współczuciem oczekując własnego. W ty m uczestniczą, pomy ślał Garp, ponieważ Midge jest z domu Steer ing; Stewart Percy miał niewielu przy jaciół. Ławki by ły upstrzone wdowami; woalki na mały ch czarny ch kapeluszach robiły wrażenie pajęczy n, które pospadały ty m stary m kobietom na głowy. – Cieszę się, że jesteś, Jack – zwrócił się do Garpa jakiś mężczy zna w czerni. Garp przemknął się niepostrzeżenie do ty lnej ławki; miał zamiar tutaj przeczekać tę marty rologię i po nabożeństwie porozmawiać z organistą. – Brakuje nam paru silny ch do niesienia trumny – powiedział mężczy zna i Garp poznał w nim kierowcę karawanu z zakładu pogrzebowego. – Ja nie jestem łapiduch – szepnął. – Musisz by ć – powiedział kierowca. – Inaczej go stąd nie wy taszczy my. To kawał chłopa. Kierowca karawanu śmierdział cy garami, ale Garpowi wy starczy ło rzucić okiem po nakrapiany ch słońcem ławkach kaplicy Steer ing, żeby się przekonać, że ma rację. Z rzadka rozsiane męskie głowy świeciły ły siną i siwizną; na ławkach wisiało kilkanaście lasek. By ły także dwa wózki inwalidzkie. Garp pozwolił kierowcy wziąć się pod rękę. – Mówili, że będzie więcej mężczy zn – narzekał kierowca – ale nikt zdrowy się nie pokazał. Garpa podprowadzono do frontowej ławki, dokładnie naprzeciwko rodzinnej ławki Percy ch. Ze zgrozą stwierdził, że tam, gdzie miał usiąść, leży rozciągnięty jakiś starzec, dano mu więc gestami do zrozumienia, że ma zająć miejsce w ławce rodziny Percy ch; usadowiono go obok Midge. Zastanawiał się przez chwilę, czy ów starzec, rozciągnięty w ławce, to przy padkiem nie następne zwłoki oczekujące swojej kolejki. – To jest wuj Harris Stanfull – szepnęła mu do ucha Midge, wskazując głową śpiącego, który z pewnej odległości wy glądał jak trup. – Wuj Horace Salter, mamo – sprostował mężczy zna, czerwony na twarzy i korpulentny, siedzący po drugiej stronie Midge. Garp poznał w nim Stewiego Drugiego, najstarsze dziecko Percy ch i jedy nego ży jącego sy na. Miał coś wspólnego z aluminium w Pittsburghu. Stewie Drugi po raz ostatni widział Garpa, kiedy ten miał pięć lat; robił wrażenie, że nie ma zielonego pojęcia, kim Garp jest. Midge też najwy raźniej nikogo nie poznawała. Zasuszona i siwa, z brązowy mi plamami na twarzy wielkości
i faktury łuskany ch orzeszków ziemny ch, trzęsła głową i podry giwała w ławce jak kurczę, które nie może się zdecy dować, co dziobnąć. Jedno spojrzenie wy starczy ło Garpowi, żeby się przekonać, że do niesienia trumny jest Stewie Drugi, kierowca i on. Miał wątpliwości, czy podołają. Jakie to straszne by ć tak niekochany m! – pomy ślał, patrząc na szary okręt trumny Stewarta Percy ’ego, szczęśliwie zamkniętej. – Bardzo mi przy kro, młody człowieku – szepnęła Midge do Garpa; jej ręka w rękawiczce spoczęła na jego ramieniu lekko jak jedna z papug należący ch do rodziny Percy ch. – Nie przy pominam sobie pańskiego nazwiska – powiedziała, pełna wdzięku aż do późnej starości. – Mhm – Garp zająknął się gdzieś między Smith a Jones i wy szło mu Smoans – ku zdumieniu i Midge, i własnemu. Stewie Drugi nawet tego nie zauważy ł. – Pan Smoans? – zapy tała Midge. – Tak, Smoans – potwierdził Garp. – Smoans, rocznik sześćdziesiąty pierwszy. Miałem historię z panem Percy m. – Moja część Pacy fiku. – Ach tak, pan Smoans! Jakie to miłe z pana strony, że pan przy szedł. – Z wielką przy krością przy jąłem tę wiadomość – zapewnił ją pan Smoans. – Tak, wszy stkim nam by ło przy kro – powiedziała Midge, rozglądając się ostrożnie po prawie pustej kaplicy. Jakiś skurcz przebiegł jej twarz i obwisła skóra na policzkach cmoknęła cicho. – Mamo – zwrócił jej uwagę Stewie Drugi. – Tak, tak, Stewart – powiedziała. A do pana Smoansa: – Szkoda, że nie wszy stkie nasze dzieci mogły przy jść. Garp oczy wiście wiedział, że słabe serce odmówiło Dopey owi posłuszeństwa, że William zginął na wojnie, że Cushie padła ofiarą robienia dzieci. Wy dało mu się nawet, że wie, gdzie może by ć Puchatek. Ku jego uldze jednak Bainbridge Percy nie by ło w ławce rodzinnej Percy ch. Tu właśnie, w tej ławce, przy pomniał się Garpowi pewien inny dzień. – A gdzie my pójdziemy po śmierci? – spy tała kiedy ś matkę Cushie Percy. Ciepłe Kluchy beknął i wy szedł z kuchni. By ły tam akurat wszy stkie dzieci Percy ch: William, którego czekała wojna, Dopey, który powoli dostawał otłuszczenia serca, Cushie, która nie mogła urodzić i której miały się splątać jajowody, Stewie Drugi, który zamieniał się w aluminium. Bóg wie, gdzie by ła wtedy Puchatek. W wy stawnej wiejskiej kuchni wielkiego, wspaniałego domu Steer ingów by ł też i mały Garp. – Otóż po śmierci – powiedziała Midge Percy dzieciom, w ty m małemu Garpowi – wszy scy pójdziemy do wielkiego domu, mniej więcej takiego jak ten. – Ty lko że większego – rzekł poważnie Stewie Drugi. – Mam nadzieję – rzekł William, zatroskany. Dopey nie chwy cił, o co chodzi. Puchatek jeszcze nie umiała mówić. Cushie powiedziała, że w to nie wierzy – Bóg raczy wiedzieć, dokąd ona poszła. Garp pomy ślał o wielkim domu rodzinny m Steer ingów – teraz wy stawiony m na sprzedaż. Chętnie by go kupił. – Panie Smoans...? – trąciła go Midge. – Mhm? – Jack, trumna – szepnął kierowca. Stewie Drugi, zwaliste cielsko obok, spojrzał poważnie w stronę ogromnej trumny, która
zawierała doczesne szczątki jego ojca. – Potrzeba czterech – powiedział kierowca. – Co najmniej czterech. – Nie, ja sam wezmę z jednej strony – zapewnił go Garp. – Pan Smoans wy gląda na bardzo silnego – powiedziała Midge – niezby t dużego, ale silnego. – Mamo! – przy wołał ją do porządku Stewie Drugi. – Tak, tak, Stewart. – Potrzebujemy czterech. Inaczej nie da rady – rzekł kierowca. Garp nie wierzy ł. On da radę. – Wy dwaj bierzcie z tamtej strony i podnosimy – powiedział. Doszedł go cichy pomruk żałobników, przerażony ch niedającą się ruszy ć z miejsca trumną. Ale Garp wierzy ł w siebie. Przecież tam w środku jest ty lko śmierć; oczy wiście, że będzie ciężka – jak Jenny Fields, Ernie Holm i mały Walt (najcięższy ze wszy stkich) razem wzięci, Bóg jeden wie, ile oni mogli waży ć pospołu, w każdy m razie Garp ustawił się po jednej stronie szarej kanonierki, do której można by ło przy równać trumnę Ciepły ch Kluch. By ł gotów. Na brakującego czwartego zgłosił się dziekan Bodger. – Nigdy nie my ślałem, że cię tu zobaczę – szepnął do Garpa. – Czy pan zna pana Smoansa? – spy tała Bodgera Midge. – Smoans, rocznik sześćdziesiąt jeden – podsunął Garp. – Ach, tak, Smoans, oczy wiście – powiedział Bodger. Z ty mi słowy niefortunny gołębiarz, krzy wonogi szery f Steer ing, wziął na siebie wraz z Garpem i inny mi przy padający mu udział w ciężarze trumny. W ten sposób wy prawili Ciepłe Kluchy na tamten świat. Czy też do tamtego innego domu, miejmy nadzieję, większego. Bodger i Garp wlekli się za żałobnikami drepczący mi i kuśty kający mi do samochodów, które miały ich zawieźć na cmentarz. Kiedy już zgubili wszy stkich sędziwy ch uczestników pogrzebu, Bodger zabrał Garpa do baru Bustera na kawę. Najwy raźniej uznał, że Garp wieczorem zmienia płeć, a w ciągu dnia nazwisko. – Ach, Smoans – powiedział – by ć może teraz twoje ży cie się ustabilizuje i będziesz szczęśliwy i zamożny. – Przy najmniej zamożny. Garp zupełnie zapomniał poprosić organistę, żeby Erniemu Holmowi nie grał tego samego co Stewartowi Percy ’emu. Zresztą i tak nie zauważy ł, co to by ła za muzy ka; nie poznałby jej, nawet gdy by ją powtórzono. Ale przecież Helen tam nie by ło; nie zorientuje się. Ty m bardziej Ernie. – A dlaczego nie miałby ś tu u nas zostać? – spy tał Bodger; grubą, silną łapą przetarłszy zasmarowane okno w snack-barze Bustera, dziekan wskazał na szkolny kampus. – To nie jest takie złe miejsce, naprawdę. – Pan jest jedy ny m miejscem, jakie znam – rzekł Garp wy mijająco. Wiedział, że jego matka wy brała kiedy ś Steer ing, głównie jako miejsce dobre dla dzieci. A Jenny Fields, Garp wiedział, miała właściwe odruchy. Wy pił kawę i serdecznie uścisnął dłoń dziekana Bodgera. Czekał go jeszcze jeden pogrzeb. A potem, razem z Helen, zastanowi się nad przy szłością.
XVIII
OBYCZAJE ZJADLIWEGO WIRUSA
Mimo gorącego zaproszenia szkoły Helen nie by ła pewna, czy chciałaby uczy ć w Steer ing angielskiego. – My ślałem, że masz ochotę do tego wrócić – powiedział Garp. Ale Helen nie zamierzała od razu wy rażać zgody na pracę w szkole, do której nie przy jmowano dziewcząt w czasach, kiedy sama by ła dziewczy nką. – Może jak Jenny dorośnie do wieku szkolnego. Ty mczasem chciałaby m czy tać, po prostu czy tać. Jako pisarz Garp by ł zarówno zazdrosny, jak i nieufny w stosunku do ludzi, którzy czy tali tak dużo jak Helen. Poza ty m oboje robili się coraz bardziej bojaźliwi, co ich niepokoiło; z taką troską my śleli o swoim ży ciu, jakby naprawdę by li starzy. Garp miał oczy wiście zawsze tę swoją obsesję ochraniania dzieci i teraz wreszcie zrozumiał, że decy zja Jenny, żeby by ć zawsze z sy nem, nie by ła mimo wszy stko taka absurdalna. Postanowili zostać w Steer ing. Nie potrzebowali się martwić o pieniądze; Helen nie musiała nic robić, jeśli nie chciała. Garp natomiast musiał coś robić. – Będziesz pisał – powiedziała Helen znużona. – Przez jakiś czas jeszcze nie. Może nawet już nigdy. W każdy m razie nie zaraz. Rzeczy wiście uderzy ło to Helen jako sy mptom przedwczesnego starzenia się, ale nauczy ła się podzielać jego niepokoje – jego pragnienie utrzy mania tego, co ma, nie wy łączając zdrowia psy chicznego, a jednocześnie wiedziała, że Garp na równi z nią trzęsie się o ich miłość małżeńską. Nie powiedziała mu nic, kiedy poszedł do szkoły i zgłosił się na miejsce Erniego Holma. – Nie musicie mi płacić – oświadczy ł. – Pieniądze nie mają dla mnie znaczenia. Po prostu chcę by ć trenerem zapaśniczy m.
Oczy wiście musieli przy znać, że da sobie z ty m świetnie radę. Zapasy, postawione przez Erniego Holma na przy zwoity m poziomie, bez zastępstwa zaczęły by podupadać. – Nie chce pan pieniędzy ? – spy tał szef działu sportowego. – Mnie pieniądze nie są potrzebne – odrzekł Garp. – Mnie jest potrzebna jakaś robota, coś, co nie jest pisaniem. Z wy jątkiem Helen nikt na świecie nie wiedział, że istnieją ty lko dwie rzeczy, które Garp naprawdę umie robić: pisanie i zapasy. Helen by ła też najprawdopodobniej jedy ną osobą, która wiedziała, dlaczego nie mógł w obecnej chwili pisać. Jej teoria na ten temat została później rozwinięta przez kry ty ka A.J. Harmsa, który twierdził, że twórczość Garpa stopniowo traciła na wartości poprzez coraz bliższe paralele z ży ciem osobisty m pisarza. „W miarę jak jego pisarstwo nabierało charakteru autobiograficznego, twórczość Garpa zawężała się stopniowo; a z kolei świadomość, że tak się dzieje, krępowała go coraz bardziej. Jak gdy by zdawał sobie sprawę, że nie ty lko samo pisanie jest dla niego coraz bardziej bolesne w sensie osobisty m – przez nieustanne drenowanie własnej pamięci – ale że cała jego twórczość zawęża się pod każdy m względem i ubożeje w sensie imaginacy jny m – pisał Harms. – Garp stracił swobodę wy obrażania sobie świata w sposób prawdziwy, którą we wczesny m okresie zapowiadała zarówno jemu, jak i nam wszy stkim bły skotliwość » Pensjonatu Grillparzer« ”. Zdaniem Harmsa, Garp potrafił by ć teraz autenty czny jedy nie we wspomnieniu, a ta metoda – w odróżnieniu od wy obrażania sobie – by ła nie ty lko szkodliwa dla niego w sensie psy chiczny m, ale także znacznie mniej owocna. Ale owa ocena twórczości Garpa ex post nie by ła taka trudna; Helen zrozumiała jego problem w dniu, w który m zaangażował się jako trener w Steer ing. Wiedzieli oboje, że nigdy nie będzie tak dobry jak Ernie, ale wiedzieli również, że postawi zapasy na zupełnie niezły m poziomie i że jego zawodnicy zawsze będą raczej wy gry wali, niż przegry wali. – A spróbuj bajek – radziła mu Helen, która więcej my ślała o jego pisaniu niż on sam. – Spróbuj coś wy my ślić, całkowicie, od początku do końca. – Nigdy nie powiedziała „jak » Pensjonat Grillparzer« ”; nigdy go nawet nie wspomniała, chociaż wiedziała, że teraz Garp się z nią zgadza: by ł to najlepszy z jego utworów. A co najsmutniejsze – pierwszy. Kiedy kolwiek Garp próbował pisać, widział ty lko nudne, gołe fakty ze swego ży cia: szary parking w New Hampshire, bezruch małego ciałka Walta, bły szczące kurtki my śliwy ch i ich czerwone czapki – i bezpłciowy fary zejski fanaty zm Bainbridge Percy. Z ty ch obrazów nic nie wy chodziło. Garp spędzał więc dużo czasu, zajmując się swoim nowy m domem. Midge Steer ing Percy nigdy się nie dowiedziała, kto kupił ich starą rodzinną siedzibę, jej dar dla szkoły. Jeżeli kiedy kolwiek Stewie Drugi dokonał tego odkry cia, to by ł przy najmniej na ty le rozsądny, żeby nigdy tego nie zdradzić przed matką, której wspomnienie Garpa zostało przy ćmione przez znacznie świeższe wspomnienie miłego pana Smoansa. Midge Steer ing Percy umarła w domu opieki w Pittsburghu; ponieważ Stewie Drugi miał stale do czy nienia z aluminium, przeniósł matkę do zakładu położonego niedaleko miejsca, w który m ten metal produkowano. Bóg jeden wie, jakie by ły losy Puchatka. Helen i Garp doprowadzili do porządku starą rezy dencję Steer ingów, jak ją nazy wano na terenie szkoły. Nazwisko „Percy ” szy bko poszło w niepamięć; w różny ch wspominkach Midge wy stępowała najczęściej jako Midge Steer ing. Nowy dom Garpa by ł najbardziej sty lowy
zarówno na samy m terenie, jak i w okolicy, i uczniowie oprowadzający po kampusie wy cieczki składające się z rodziców i przy szły ch uczniów rzadko kiedy mówili: „A tutaj mieszka S.T. Garp, pisarz. Pierwotnie by ła to siedziba rodzinna Steer ingów; powstała około roku 1781”. Uczniowie traktowali rzecz znacznie lżej; mówili zwy kle: „Tutaj mieszka nasz trener zapaśniczy ”. I wtedy rodzice patrzy li grzecznie po sobie, a przy szli uczniowie py tali: „Czy zapasy w Steer ing stoją na bardzo wy sokim poziomie?”. Wkrótce, my ślał Garp, Duncan zacznie chodzić do szkoły w Steer ing; by ła to niekłopotliwa przy jemność, na którą się cieszy ł. Brak mu by ło Duncana na sali zapaśniczej, ale z radością my ślał o ty m, że chłopak znalazł sobie wreszcie miejsce – basen pły wacki – odpowiadające jego usposobieniu czy wzrokowi, czy też jednemu i drugiemu. Duncan, idąc z basenu, otulony w ręczniki i dy gocący, wstępował czasem na salę zapaśniczą; siadał wtedy na miękkich matach, pod jedny m z grzejników, żeby się wy suszy ć. – No jak tam? – zagady wał Garp. – Mam nadzieję, że nie jesteś mokry, co? Ty lko nie zmocz maty, dobrze? – Nie zmoczę – odpowiadał Duncan. – Jestem w porządku. Znacznie częściej salę zapaśniczą odwiedzała Helen. Znów rzuciła się na książki i przy chodziła tu sobie poczy tać. „Jak w saunie” – mawiała często, od czasu do czasu podnosząc głowę znad lektury, kiedy rozległ się szczególnie głośny klaps czy krzy k bólu. Jedy ną przeszkodę stanowił fakt, że okulary zachodziły jej mgłą. – Czy my już jesteśmy w średnim wieku? – spy tała pewnego wieczoru Garpa w ich piękny m domu, z którego frontowego salonu w jasne noce widać by ło prostokąty światła w oknach infirmerii imienia Jenny Fields i skąd mogli poprzez zielonoczarny trawnik patrzeć na samotną lampę, hen w dali, nad drzwiami do przy budówki szpitalnej, gdzie Garp spędził dzieciństwo. – Jezu, w średnim wieku? – odparł Garp. – My już jesteśmy na emery turze. Jakoś raptownie przeskoczy liśmy wiek średni i od razu zrobili się z nas starsi państwo. – Czy to cię przy gnębia? – spy tała Helen ostrożnie. – Jeszcze nie. Jak mnie to zacznie przy gnębiać, zajmę się czy m inny m. Czy też w ogóle czy mś. Wy daje mi się, Helen, że wzięliśmy wszy stkich o głowę. Możemy sobie na to pozwolić, żeby się wy cofać na dłużej. Helen zmęczy ła już ta sportowa terminologia Garpa, ale przecież w ty m wzrosła, spły wało to po niej jak woda po gęsi. I chociaż Garp nie pisał, to jednak robił wrażenie szczęśliwego. Wieczorami ona czy tała, a on oglądał telewizję.
Książka Garpa zy skała dziwną reputację, niezupełnie odbiegającą od tego, czego by sobie sam autor ży czy ł, i nawet dziwniejszą, niż sobie John Wolf wy obrażał. I chociaż obu, i Garpa, i jego wy dawcę, krępowało to, z jak polity cznego punktu widzenia „Świat według Bensenhavera” jest zarówno podziwiany, jak i potępiany, to jednak owa reputacja sprawiła, że czy telnicy, choćby nawet z fałszy wy ch pobudek, sięgali jednak do wcześniejszy ch utworów Garpa. Garp grzecznie odmawiał, kiedy go zapraszano do wy głaszania pogadanek na uczelniach, gdzie miał naświetlać różne aspekty tak zwanej sprawy kobiecej. Proszono go również, żeby mówił o swoim stosunku do matki i jej pracy oraz żeby wy jaśniał „seksualne role”, które przy dzielał różny m bohaterom
swoich książek. Nazy wał to „niszczeniem sztuki przez socjologię i psy choanalizę”. Ale jednocześnie otrzy my wał wiele zaproszeń do czy tania fragmentów swojej prozy ; przy jmował niektóre z nich, zwłaszcza jeśli to by ło gdzieś, gdzie Helen miała ochotę jechać. Garp by ł szczęśliwy z Helen. Przestał ją zdradzać; rzadko kiedy taka my śl przy chodziła mu w ogóle do głowy. By ć może kontakt z Ellen James oduczy ł go raz na zawsze patrzenia w ten sposób na młode dziewczy ny. Co do inny ch kobiet – w wieku Helen i starszy ch – okazy wał siłę woli, co nie przy chodziło mu trudno. Dostatecznie duża część jego ży cia upły nęła pod znakiem żądzy. Ellen James, zgwałcona i pozbawiona języ ka jako jedenastoletnie dziecko, miała lat dziewiętnaście, kiedy wprowadziła się do Garpów. Naty chmiast została starszą siostrą Duncana i pospołu z nim członkiem stowarzy szenia upośledzony ch, do którego Duncan nieśmiało należał. Łączy ło ich wiele. Ellen pomagała Duncanowi w odrabianiu lekcji, ponieważ by ła bardzo dobra w czy taniu i pisaniu. Duncan z kolei zainteresował ją pły waniem i fotografią. Garp urządził im w wielkim domu ciemnię, gdzie spędzali całe godziny, wy wołując filmy ; Duncan gadał bez przerwy na temat przesłon i światła, a Ellen wy dawała niearty kułowane „ochy ” i „achy ”. Helen kupiła im kamerę filmową, a oni do spółki napisali scenariusz i następnie zagrali we własny m filmie, historii niewidomego księcia, który częściowo odzy skuje wzrok pod wpły wem pocałunku, który m obdarza młodą sprzątaczkę. Książę odzy skuje wzrok ty lko w jedny m oku, ponieważ sprzątaczka pozwala mu się pocałować jedy nie w policzek. Wsty dzi się pocałunków w usta, ponieważ straciła języ k. Pomimo swoich felerów i wsty dliwości młodzi pobierają się. Historia jest opowiedziana za pomocą gestów i napisów, wy konany ch przez Ellen. Największą zaletą filmu, jak miał później powiedzieć Duncan, by ło to, że trwał zaledwie siedem minut. Ellen James by ła również dla Helen wielką pomocą w zajmowaniu się Jenny. Ellen i Duncan okazali się wprost idealny mi baby -sitters dla małej, którą w niedzielne popołudnia Garp zabierał do sali zapaśniczej; tutaj, twierdził, nauczy się chodzić, biegać i upadać, nie robiąc sobie krzy wdy, aczkolwiek Helen by ła zdania, że w kontakcie z matą dziecko nabierze fałszy wego przekonania, że to, po czy m człowiek stąpa, jest elasty czną gąbką. – Ale właśnie świat robi takie wrażenie – twierdził Garp. Od kiedy przestał pisać, jedy ne zgrzy ty w jego ży ciu doty czy ły stosunków z najbliższą przy jaciółką, Robertą Muldoon. Ale to nie Roberta by ła źródłem ty ch zgrzy tów. Otóż Garp odkry ł, że matka zostawiła ogromny majątek i że – jak gdy by chciała dokuczy ć sy nowi – uczy niła go egzekutorem swojej ostatniej woli i dy sponentem zarówno swoich bajeczny ch zasobów, jak i rezy dencji w Dog’s Head Harbor, przeznaczonej dla skrzy wdzony ch kobiet. – Dlaczego ja? – szalał Garp. – Dlaczego nie ty ? – darł się na Robertę. Ale Roberta sama czuła się dotknięta ty m, że to nie ona. – Nie mam pojęcia. Rzeczy wiście, dlaczego ty ? – przy znała. – Ze wszy stkich ludzi na świecie właśnie ty ! – Mama uwzięła się, żeby mi dokuczy ć – zdecy dował. – A może uwzięła się, żeby cię zmusić do my ślenia – zasugerowała Roberta. – By ła nadzwy czajną matką. – Rany – jęknął Garp. Ty godniami głowił się nad jedny m jedy ny m zdaniem, które zawierało wszy stkie ży czenia Jenny związane z dy sponowaniem jej pieniędzmi i ogromny m nadmorskim domem:
„Chciałaby m zostawić jakieś miejsce, gdzie każda przy zwoita kobieta mogłaby iść, żeby się jakoś pozbierać, a poza ty m po prostu by ć sobą i sama”. – Rany – powiedział. – Rodzaj fundacji? – rzuciła Roberta. – Fundacja Fields – zaproponował. – Wspaniale! – wy krzy knęła Roberta. – Tak, zasiłki dla kobiet i jakieś miejsce, gdzie by mogły iść. – Iść po co? – spy tał Garp. – A zasiłki na co? – Gdzie by mogły iść, żeby wy dobrzeć, jeżeli muszą, albo żeby by ć same, jeżeli tego potrzebują – powiedziała Roberta. – I pisać, jeśli się ty m zajmują, albo malować. – A może dom dla niezamężny ch matek? – zastanawiał się Garp. – Zasiłek na to, żeby „wy dobrzeć”? Rany. – Bądź poważny – powiedziała Roberta. – Bo to poważna sprawa. Nie rozumiesz? Ona chciała, żeby ś to ty zrozumiał te potrzeby, chciała, żeby ś to ty rozwiązał te problemy. – A kto ma decy dować, czy kobieta jest „przy zwoita”? – zapy tał Garp. – Rany, mamo! – wy krzy knął. – Ukręciłby m ci głowę za te bzdury. – Ty masz decy dować. To cię właśnie zmusi do my ślenia. – No a ty ? – zapy tał Garp. – To jest sprawa dla ciebie. Roberta najwy raźniej by ła w rozterce. Podzielała pragnienie Jenny Fields wy chowania Garpa i inny ch mężczy zn w duchu zrozumienia dla słuszności i złożoności kobiecy ch potrzeb. Poza ty m uważała, że Garp się do tego zupełnie nie nadaje, podczas kiedy ona świetnie by sobie poradziła. – Będziemy to załatwiali wspólnie – zaproponowała. – Ty będziesz miał głos decy dujący, a ja doradczy. Będę ci mówiła, kiedy uznam, że popełniasz błędy. – Roberta – powiedział Garp – ty mi stale mówisz, że popełniam błędy. Roberta, w swoim najbardziej fry wolny m nastroju, pocałowała go w usta, a następnie walnęła w ramię – i jedno, i drugie tak mocno, że aż się skrzy wił. – Jezus – powiedział. – Fundacja Fields! – wy krzy knęła. – To będzie coś cudownego. Tak więc w ży ciu S.T. Garpa by ły jakieś zgrzy ty, bez który ch najprawdopodobniej straciłby zdrowy rozsądek i kontakt ze światem. To właśnie one utrzy my wały go przy ży ciu, kiedy nie pisał: Roberta Muldoon i Fundacja Fields dostarczały mu przy najmniej niezbędny ch zgrzy tów. Roberta zamieszkała w Dog’s Head Harbor i została administratorką Fundacji Fields; dom stał się naty chmiast kolonią pisarek, centrum zdrowotny m, poradnią macierzy ństwa, a nieliczne dobrze oświetlone pokoiki na poddaszu dostarczały światła i odosobnienia malarkom. Jak ty lko kobiety zwiedziały się o istnieniu fundacji, wiele z nich zaczęło się zastanawiać, kto jest uprawniony do korzy stania z pomocy. Garp też się zastanawiał. Ponieważ wszy stkie petentki pisały do Roberty, dobrała sobie niewielką grupkę kobiet – które na zmianę to lubiły, to nie znosiły Garpa; w każdy m razie zawsze się z nim kłóciły. Dwa razy w miesiącu wspólnie, Roberta i jej rada nadzorcza – w kąśliwej obecności Garpa – zatwierdzały podania. Kiedy by ło ładnie, zbierali się na bocznej werandzie w balsamiczny m powietrzu Dog’s Head Harbor, ale Garp coraz częściej się buntował. – Przeszkadzają mi te wszy stkie czupiradła, tutejsze rezy dentki – powiedział Robercie. –
Przy pominają mi dawne czasy. Wobec tego zaczęli się spoty kać w Steer ing, w rodzinnej siedzibie Steer ingów, w domu trenera zapaśniczego, gdzie Garp czuł się nieco pewniej w towarzy stwie ty ch zajadły ch kobiet. A czułby się bez wątpienia jeszcze pewniej, gdy by mógł się z nimi spoty kać na sali zapaśniczej. Chociaż nawet i tam, wiedział doskonale, by ły Robert Muldoon zmusiłby go do walki o każdą rzecz.
Petentka nr 1048 nazy wała się Charlie Pulaski. – My ślałem, że to muszą by ć kobiety – powiedział Garp. – Że istnieje przy najmniej jedno twarde kry terium. – Charlie Pulaski jest kobietą – wy jaśniła Roberta. – Po prostu zawsze mówiło się na nią ty lko Charlie. – Według mnie to wy starczy, żeby ją zdy skwalifikować – odezwał się ktoś. By ła to Marcia Fox, drobna, szczupła poetka, z którą Garp często krzy żował szpady, chociaż podziwiał jej wiersze. Nigdy nie potrafił by ć tak oszczędny w słowach. – A o co prosi Charlie Pulaski? – zapy tał automaty cznie. Niektóre z petentek chciały ty lko pieniędzy, inne pragnęły przez jakiś czas mieszkać w Dog’s Head Harbor. Jeszcze inne chciały i dużo pieniędzy, i pokój w Dog’s Head Harbor – na stałe. – Ona prosi ty lko o pieniądze – wy jaśniła Roberta. – Żeby sobie zmienić imię? – zapy tała Marcia Fox. – Chce rzucić pracę i napisać książkę. – Rany – powiedział Garp. – Poradź jej, żeby jednak nie rzucała tej pracy – wtrąciła Marcia Fox; należała do ty ch pisarzy, którzy czują niechęć do inny ch pisarzy – nawet przy szły ch. – Marcia nie lubi nawet zmarły ch pisarzy – powiedział Garp do Roberty. Ale Marcia i Garp przeczy tali maszy nopis nadesłany przez panią Charlie Pulaski i zgodzili się co do tego, że powinna trzy mać się każdej pracy, jaka jej się trafi.
Petentka nr 1073, profesor nadzwy czajny mikrobiologii, chciała wziąć w pracy urlop bezpłatny również po to, żeby napisać książkę. – Powieść? – spy tał Garp. – Studia nad wirologią molekularną – wy jaśniła doktor Joan Axe; sama dostała urlop z Duke University Medical Center na prowadzenie samodzielny ch badań. Kiedy Garp ją zapy tał, jakiego rodzaju są to badania, odpowiedziała mu tajemniczo, że interesuje się „niedostrzegalny mi chorobami krążenia”.
Petentka nr 1081 miała nieubezpieczonego męża, który zginął w wy padku samolotowy m.
By ła matką trojga dzieci w wieku poniżej lat pięciu i brakowało jej jeszcze piętnastu godzin wy kładowy ch do zrobienia magisterium z francuskiego. Chciała wrócić na studia, żeby uzy skać dy plom i dostać jakąś przy zwoitą posadę; na to potrzebne jej by ły pieniądze, a w Dog’s Head Harbor pokoje dla dzieci i ich opiekunki. Rada nadzorcza jednogłośnie przy znała kobiecie pieniądze na ukończenie studiów i na opłacenie stałej opiekunki, ty le że i dzieci, i opiekunka miały mieszkać tam, gdzie i ona, to znaczy w miejscu jej studiów. Dog’s Head Harbor nie jest przeznaczone dla dzieci i ich opiekunek. Są tu kobiety, które dostają szału na widok dziecka. Są także i takie, które zostały unieszczęśliwione przez opiekunki. W ty m wy padku decy zja by ła łatwa.
Nr 1088 stwarzał pewne problemy. By ła to rozwiedziona żona człowieka, który zabił Jenny Fields. Miała troje dzieci, z który ch jedno przeby wało w domu poprawczy m dla młodociany ch: wstrzy mano jej zasiłki dla dzieci, kiedy ich ojciec, zabójca Jenny Fields, zginął w strzelaninie, jaka się wy wiązała pomiędzy policją stanową New Hampshire a częścią uzbrojony ch my śliwy ch otaczający ch parking. Nieży jący Kenny Truckenmiller by ł rozwiedziony od niespełna roku. Zwierzy ł się swoim przy jaciołom, że rzy gać mu się chce od płacenia na dzieci; powiedział, że ruch na rzecz wy zwolenia kobiet tak popieprzy ł jego żonie w głowie, że się z nim rozwiodła. Adwokatka, która wy grała sprawę w imieniu pani Truckenmiller, by ła nowojorską rozwódką. Kenny Truckenmiller bijał swoją żonę przy najmniej dwa razy w ty godniu przez trzy naście lat i maltretował zarówno fizy cznie, jak i psy chicznie każde ze swoich trojga dzieci. Ale pani Truckenmiller za mało wiedziała o sobie i o ty m, jakie są jej prawa, dopóki nie przeczy tała „Seksualnie podejrzanej”, autobiografii Jenny Fields. Pod wpły wem tej lektury przy szło jej do głowy, że może ustawiczne bicie, które znosi, i maltretowanie dzieci to w gruncie rzeczy wina Kenny ’ego Truckenmillera; przez trzy naście lat by ła bowiem przekonana, że jest to jej problem, że „taki już po prostu jej los”. Kenny Truckenmiller winił ruch kobiecy za uświadomienie swojej żony. Pani Truckenmiller pracowała zawsze samodzielnie jako fry zjerka w mieście North Mountain, New Hampshire. Kiedy Kenny został sądownie zmuszony do wy prowadzenia się z domu, w dalszy m ciągu pracowała jako fry zjerka, ale teraz, kiedy Kenny przestał by ć kierowcą miejskiej ciężarówki, przekonała się, że utrzy manie trójki dzieci z pracy fry zjerki nie jest rzeczą prostą. W swoim prawie nieczy telny m podaniu napisała, że „aby związać koniec z końcem”, musiała się poniżać i że nie zamierza w przy szłości tego aktu poniżenia powtarzać. Pani Truckenmiller, z której listu nie wy nikało, żeby w ogóle miała jakieś imię, zdawała sobie sprawę, że nienawiść do jej męża jest zapewne tak silna, że zarząd może by ć do niej uprzedzony. Zrozumie to w pełni, pisała, jeśli jej prośba zostanie odrzucona. John Wolf, który by ł (wbrew swojej woli) honorowy m członkiem zarządu – ceniony m za zdrowy rozsądek w sprawach finansowy ch – powiedział, że trudno o coś korzy stniejszego dla Fundacji Fields z punktu widzenia reklamy, jak przy znanie „nieszczęsnej rodzinie zabójcy Jenny ” tego, o co prosi. Sprawa naty chmiast znajdzie się na ustach wszy stkich; dowiedzie, że intencje fundacji nie mają nic wspólnego z polity ką; to się zwróci, uznał John Wolf, w niewy obrażalny ch wprost sumach i darowiznach.
– My już całkiem nieźle się mamy z darowizn – zaasekurował się Garp. – A jeśli ona jest zwy kłą prosty tutką? – Roberta miała wątpliwości co do nieszczęsnej pani Truckenmiller; wszy scy wy bałuszali na nią oczy. Roberta miała nad nimi przewagę: potrafiła my śleć i jak kobieta, i jak filadelfijski Orzeł. – Ty lko pomy ślcie – powiedziała. – A jeśli to jest zwy kła latawica, która zawsze się poniżała i której to nie robi żadnej różnicy ? Wtedy naty chmiast staniemy się pośmiewiskiem, wtedy będziemy załatwieni. – Wobec tego potrzebne nam są referencje moralne – odezwała się Marcia Fox. – Ktoś powinien się z nią zobaczy ć i porozmawiać – rzucił Garp. – Sprawdzić, czy to przy zwoita kobieta i czy rzeczy wiście próbowała by ć niezależna. Ty m razem wszy scy wy bałuszy li oczy na niego. – Ja – powiedziała Roberta – w każdy m razie nie zamierzam sprawdzać, czy ona jest prosty tutką czy nie. – Jasne – odparł Garp. – Ja ty m bardziej. – Gdzie jest North Mountain, New Hampshire? – zapy tała Marcia Fox. – Na mnie nie liczcie – zastrzegł się John Wolf. – I tak za często mnie nie ma w Nowy m Jorku. – Rany – jęknął Garp. – A jeżeli ona mnie pozna? Ludzie mnie jednak poznają. – Wątpię – powiedziała Hilma Bloch, pracująca w pomocy społecznej jako psy chiatra; Garp jej nie cierpiał. – Ludzie, którzy czy tują autobiografie, takie jak autobiografia twojej matki, rzadko sięgają po powieści, a jeżeli, to z zupełnie inny ch względów. Jeśli w ogóle przeczy tała „Świat według Bensenhavera”, to jedy nie ze względu na twoją osobę. A do tego nie musiała kończy ć książki. Najprawdopodobniej – zwłaszcza że to mimo wszy stko fry zjerka – utknęła gdzieś i nie skończy ła. I na pewno nie zapamiętała twojego zdjęcia z okładki, ty lko twoją twarz, a i to mgliście (pokazy wałeś się w telewizji, ale też właściwie ty lko w okresie zabójstwa Jenny ). A wtedy to twarz Jenny zostawała ludziom w pamięci. Tego ty pu kobiety oglądają telewizję, one nie czy tają książek. Bardzo wątpię, czy ta Truckenmiller sobie ciebie w ogóle jakoś wy obraża. John Wolf przewrócił oczami pod adresem Hilmy Bloch. Nawet Roberta przewróciła oczami. – Dziękuję ci, Hilma – powiedział Garp spokojnie. Postanowiono, że Garp odwiedzi panią Truckenmiller, „żeby ustalić coś bardziej konkretnego na temat jej charakteru”. – A przy najmniej dowiedzieć się jej imienia – rzuciła Marcia Fox. – Założę się, że ma na imię Charlie – powiedziała Roberta. Przeszli do sprawozdań: kto obecnie mieszka w Dog’s Head Harbor, komu wy gasło prawo poby tu, kto ma się wprowadzić. No i problemy – o ile jakieś są. W Dog’s Head Harbor by ły dwie malarki – jedna na poddaszu od strony południowej, druga od północnej. Ta z południowego poddasza zazdrościła oświetlenia tej z północnego i przez dwa ty godnie ze sobą wojowały ; przy śniadaniu nie odzy wały się do siebie słowem i ciągle oskarżały się nawzajem, że jedna drugiej kradnie pocztę. I tak dalej. A potem okazało się, że są kochankami. Teraz malowała już ty lko ta z północnego poddasza – by ły to akty tej z południowego, która po cały ch dniach pozowała w dobry m północny m świetle. Jej nagość, prezentowana w górny ch rejonach domu, przeszkadzała co najmniej jednej z pisarek, zagorzałej przeciwniczce miłości lesbijskiej, dramatopisarce z Cleveland, której szum fal przeszkadzał spać. Najprawdopodobniej przeszkadzały jej igraszki miłosne malarek; mówiono o niej w każdy m razie, że jest
„nadpobudliwa”. Jej skargi ustały jednak, kiedy inna z pisarek-rezy dentek zaproponowała, żeby wszy scy goście Dog’s Head Harbor po kolei czy tali głośno fragmenty jej sztuki, nad którą właśnie pracuje. Ta sprawa została szczęśliwie dla wszy stkich rozwiązana i na górny ch piętrach Dog’s Head Harbor zapanował spokój. „Druga pisarka”, autorka dobry ch opowiadań, którą Garp rok wcześniej rekomendował entuzjasty cznie, miała się wkrótce wy prowadzić, upły wał jej właśnie termin poby tu. Kto zajmie jej pokój? Czy kobieta, której teściowej przy znano opiekę nad jej dziećmi w wy niku samobójstwa męża? – Mówiłem wam, żeby ją odrzucić – powiedział Garp. Dwie jamesjanki, które się po prostu zjawiły pewnego dnia? – Chwileczkę – zaoponował Garp. – A to co takiego? Jamesjanki? Które się po prostu zjawiły ? To wbrew regulaminowi. – Jenny je zawsze przy jmowała – uświadomiła mu Roberta. – Ale mamy nie zawsze, ty lko teraz, Roberta. Pozostali członkowie zarządu w mniejszy m czy większy m stopniu zgadzali się z Garpem; jamesjanki nie by ły specjalnie popularne – nigdy zresztą nie by ły – a ich ekstremizm wy dawał się (obecnie) coraz bardziej patety czny i nie na czasie. – To już prawie trady cja – obstawała przy swoim Roberta. Opisała dwie „stare” jamesjanki, które właśnie wróciły z Kalifornii, gdzie przeży ły ciężkie chwile. Kilka lat temu by ły w Dog’s Head Harbor i powrót tutaj, dowodziła, by łby dla nich czy mś w rodzaju uczuciowej rehabilitacji. – Na miłość boską, Roberta, pozbądź się ich. – Twoja matka zawsze się nimi opiekowała. – Przy najmniej będzie cicho – odezwała się Marcia Fox, którą Garp podziwiał za oszczędność wy powiedzi. Ale ty lko on się roześmiał. – Ja też uważam, że powinnaś jednak je skłonić, żeby się wy niosły, Roberta – dodała doktor Joan Axe. – One w gruncie rzeczy nie cierpią całego społeczeństwa – powiedziała Hilma Bloch. – To może by ć zaraźliwe. Z drugiej strony jak gdy by uosabiają ducha tego miejsca. John Wolf przewrócił oczami. – Mamy też lekarkę prowadzącą badania nad rakiem jako skutkiem zabiegu przery wania ciąży – wtrąciła Joan Axe. – Co z nią? – Tak, ją dajcie na drugie piętro – zaproponował Garp. – Poznałem ją. Każdy, kto chce wejść na górę, sfajda się ze strachu. Roberta skrzy wiła się. Parter by ł najobszerniejszą częścią Dog’s Head Harbor: mieścił dwie kuchnie i cztery łazienki; mogło tu bardzo wy godnie spać dwanaście osób, nie licząc pokojów konferency jny ch, jak je nazy wała Roberta – czy li salonów i wielkich sal z czasów Jenny. By ła też ogromna jadalnia, gdzie jadano posiłki, rozdzielano pocztę i gdzie zbierali się wszy scy – zarówno w dzień, jak i nocą – którzy potrzebowali towarzy stwa. By ł to najbardziej ruchliwy poziom domostwa w Dog’s Head Harbor, ogólnie rzecz biorąc, niestosowny dla malarek i pisarek. Najlepsze piętro dla samobójczy ń – powiedział zarządowi Garp – „łatwiej się utopić w oceanie niż skakać z okien”.
Ale Roberta sprawowała tu rządy silnej ręki, trochę jak matka, a trochę jak by ły obrońca piłkarski; potrafiła wy perswadować każdemu niemal wszy stko, a jeżeli nie, to i tak miała nad każdy m przewagę fizy czną. Nawiązała z miejscową policją znacznie bliższe stosunki, niż kiedy kolwiek udało się Jenny. Od czasu do czasu przy prowadzano jej grzecznie do domu różne nieszczęsne ofiary, które policjanci znajdowali albo gdzieś daleko na plaży, albo zgarniali lamentujące z deptaków osiedla. Policjanci z Dog’s Head Harbor by li jak jeden mąż kibicami piłkarskimi, pełny mi szacunku dla agresy wnej gry w polu i zaciekłej obrony by łego Roberta Muldoona. – Stawiam wniosek, żeby żadna jamesjanka nie miała prawa do korzy stania z dobrodziejstw Fundacji Fields – powiedział Garp. – Popieram – odezwała się Marcia Fox. – To jest sprawa do przedy skutowania – zaoponowała Roberta. – Nie widzę potrzeby przy jmowania takiej zasady. Oczy wiście nie zamierzamy popierać czegoś, co mniej więcej wszy scy uważamy za głupią formę wy powiedzi polity cznej, ale to nie znaczy, że żadna z ty ch pozbawiony ch języ ka kobiet nie jest w autenty cznej potrzebie. Powiem nawet, że okazały już zdecy dowaną potrzebę znalezienia sobie miejsca, i nie wątpię, że jeszcze dadzą o sobie znać. To grupa naprawdę wy magająca pomocy. – Ale one są stuknięte – powiedział Garp. – To zby t ogólnikowe sformułowanie – odparła Hilma Bloch. – Istnieją kobiety akty wne – wtrąciła Marcia Fox – które nie ty lko nie zrezy gnowały ze swoich głosów, ale przeciwnie, walczą o to, żeby móc z nich korzy stać. Ja by m nie popierała głupoty i narzuconego sobie gwałtem milczenia. – Milczenie może by ć cnotą – obstawała przy swoim Roberta. – Jezus, Roberta – powiedział Garp i dostrzegł jasny punkt w całej tej ciemnej sprawie. Z jakichś względów jamesjanki złościły go nawet bardziej niż jego własny wizerunek Kenny ch Truckenmillerów tego świata, i mimo że wy chodziły z mody, robiły to nie dość szy bko jak na jego potrzeby. Chciał, żeby w ogóle zniknęły, chciał więcej: żeby zostały poniżone. Helen już mu mówiła, że jego nienawiść do jamesjanek jest nieproporcjonalna do tego, co sobą reprezentują. – To, co one robią, dowodzi ty lko szaleństwa, i to pry mity wnego – przekony wała go. – Spróbuj je po prostu ignorować i daj im święty spokój. Ale Garp odparł: – Zapy tajmy Ellen James. To będzie przy najmniej fair, nie uważasz? Zapy tajmy Ellen James, co ona my śli o jamesjankach. Bardzo chciałby m opublikować jej opinię na ten temat. Czy ty wiesz, co ona do nich czuje? – To jest sprawa zby t osobista – powiedziała Hilma Bloch. Wszy scy poznali Ellen; wszy scy wiedzieli, że Ellen James jest nieszczęśliwa z powodu braku języ ka i że nienawidzi jamesjanek. – Wy cofajmy na razie ten wniosek – rzucił John Wolf. – Proponuję, żeby śmy go odroczy li. – Cholera – burknął Garp. – No więc dobrze, Garp – powiedziała Roberta – przegłosujemy go zaraz. Wszy scy wiedzieli, że wniosek zostanie przegłosowany i że w ten sposób będą mieli sprawę z głowy. – Wy cofuję wniosek – powiedział Garp złośliwie. – Niech ży ją jamesjanki.
Ale nie wy cofał. To by ł obłęd, który zabił Jenny Fields, jego matkę. To by ł ekstremizm. Obłudne, fanaty czne, wy naturzone rozczulanie się nad sobą. Kenny Truckenmiller by ł ty lko szczególny m przy padkiem krety na – szczerze wierzący m bandziorem. By ł człowiekiem tak zapamiętały m w rozczulaniu się nad sobą, że uważał za absolutny ch wrogów ludzi, którzy jedy nie ideami przy czy nili się do jego zguby. A czy m różniły się od niego jamesjanki? Czy ich gest nie by ł równie desperacki i czy nie świadczy ł o całkowity m braku zrozumienia dla złożoności ludzkiej natury ? – Daj spokój – powiedział John Wolf. – Przecież one nikogo nie zamordowały. – Jeszcze nie – odparł Garp. – Ale mają po temu wszelkie dane. Podejmują bezsensowne decy zje, a poza ty m są bezwzględnie przekonane o swojej racji. – Zabić kogoś to znacznie więcej – zauważy ła Roberta. Pozwolili się jednak Garpowi wy złościć. Co mieli robić? Nie by ła to jego mocna strona: by ć tolerancy jny m w stosunku do nietolerancy jny ch. Ludzie szaleni doprowadzali go do szaleństwa. Jak gdy by osobiście nienawidził ich za to, że się temu szaleństwu poddają – w znacznej mierze dlatego, że tak często sam się przed nim bronił. Jeśli ktokolwiek nie walczy ł z szaleństwem albo w tej walce ulegał, Garp go z reguły podejrzewał, że za mało w to wkłada wy siłku. – Tolerancja w stosunku do nietolerancy jny ch to trudna postawa, której jednak wy magają od nas nasze czasy – powiedziała Helen. I chociaż Garp wiedział, że jest inteligentna i często znacznie bardziej dalekowzroczna od niego, to jednak w sprawie jamesjanek by ł ślepy. Tak jak i one w jego sprawie. Najostrzejsza bowiem kry ty ka doty cząca twórczości Garpa i jego stosunku do matki pochodziła od różny ch jamesjanek. Nękany zatem przez nie – sam je nękał. Trudno powiedzieć, dlaczego się to zaczęło i czy w ogóle powinno się by ło zacząć, w każdy m razie Garp stał się przedmiotem kontrowersji wśród feministek, głównie dlatego, że stanowił sól w oku jamesjanek. I nawzajem. Z ty ch właśnie względów miał wśród feministek ty le samo zwolenniczek, co i przeciwniczek. Co zaś do jamesjanek, by ły one w swoich uczuciach dla Garpa nie bardziej skomplikowane niż w swojej sy mbolice sprowadzającej się do formuły : za odcięty języ k Ellen James ich odcięte języ ki. Jak na ironię, to właśnie Ellen James przy czy niła się do eskalacji tej od dawna toczącej się zimnej wojny. Miała zwy czaj nieustannego pokazy wania Garpowi tego, co napisała: liczny ch opowiadań, wspomnień o rodzicach i o Illinois; swoich wierszy ; swoich bolesny ch analogii do niemoty ; swoich ocen sztuk wizualny ch i pły wania. Pisała mądrze, zręcznie i z nerwem. – Ona ma naprawdę talent – powtarzał Garp. – Jest zdolna, a poza ty m ma pasję i chy ba nie zabraknie jej wy trwałości. Wspomnianą wy żej wy trwałość Helen puszczała mimo uszu, ponieważ podejrzewała, że właśnie tego zabrakło Garpowi. Z pewnością by ł zdolny i miał pasję, ale obawiała się jednocześnie, że wkroczy ł na niebezpieczną drogę – że stracił kierunek – i ty lko wy trwałość mogłaby go z tej drogi zawrócić. Zasmuciło ją to. Na razie pocieszała się ty m, że są jeszcze rzeczy, do który ch Garp ma
namiętny stosunek: zapasy, a nawet jamesjanki. Ponieważ, wierzy ła Helen, energia rodzi energię, prędzej czy później Garp zacznie pisać. Dlatego nie interweniowała zby t gwałtownie, kiedy podniecał się pewny m esejem, który mu pokazała Ellen James. Nosił on ty tuł „Dlaczego nie jestem jamesjanką”. Miał w sobie siłę i wzruszy ł Garpa do łez. Opowiadał szczegółowo o gwałcie, o związany ch z ty m problemach Ellen i jej rodziców, a jamesjanki jako ruch nazy wał pły tkim naśladownictwem bardzo osobistego urazu, mający m charakter ściśle polity czny. Ellen James utrzy my wała, że jamesjanki przy czy niły się jedy nie do przedłużenia jej udręki; że zrobiły z niej publiczną ofiarę. Garp by ł szczególnie wrażliwy na punkcie publiczny ch ofiar. Naturalnie gwoli uczciwości trzeba przy znać, że lepszej części jamesjanek zależało po prostu na uświadamianiu kobietom i dziewczy nkom tak powszechnie i brutalnie zagrażającego im niebezpieczeństwa. Dla wielu jamesjanek naśladownictwo potwornego pozbawienia języ ka nie by ło gestem „ściśle polity czny m”. By ło aktem bardzo osobistego utożsamiania się. W wielu wy padkach oczy wiście jamesjanki wy wodziły się spośród kobiet, które także zostały zgwałcone: te chciały powiedzieć, że czują się tak, jakby straciły języ k. Że w świecie mężczy zn zamilkły raz na zawsze. Co do tego, że organizacja roi się od wariatek, nikt nie miał wątpliwości. Łącznie z niektóry mi jamesjankami. Ogólnie rzecz biorąc, by ła to prawda, że stanowiły one agresy wną polity czną grupę ekstremistek ruchu kobiecego, która często deprecjonowała poważne zasługi inny ch kobiet, inny ch feministek. Ale Ellen James w swoich atakach na jamesjanki w równy m stopniu ignorowała poszczególne jednostki, co i one samą Ellen James; nikt się bowiem nie liczy ł z ty m, że może jedenastoletnia dziewczy nka wolałaby przeży ć swój koszmar w sposób mniej publiczny. Wszy scy w Stanach Zjednoczony ch wiedzieli bowiem, w jakich okolicznościach Ellen James straciła języ k, z wy jątkiem może młodszego, dorastającego pokolenia, które my liło Ellen z jamesjankami; by ła to zresztą najbardziej bolesna dla Ellen pomy łka, oznaczała bowiem podejrzenie, że dokonała aktu samookaleczenia. – Ten gniew by ł jej potrzebny – powiedziała Garpowi Helen w związku z esejem Ellen James. – Ona musiała się na ten temat wy pisać i fakt, że mogła sobie na to pozwolić, przy niósł jej wiele dobrego. Powiedziałam jej to. – A ja jej powiedziałem, że powinna swój esej opublikować. – Wcale tak nie uważam. Co jej z tego przy jdzie? – Co jej z tego przy jdzie? Jak to co, przecież to jest prawda. To będzie dla niej dobre. – A dla ciebie? – spy tała Helen, wiedząc, że Garp domaga się czegoś w rodzaju publicznego upokorzenia jamesjanek. – W porządku – odparł. – W porządku. Ale przecież ona ma, do cholery, rację. I te idiotki powinny to usły szeć u samego źródła. – Ale po co? – spy tała Helen. – Komu na ty m zależy ? – Zależy, zależy – mruknął Garp, ale w głębi duszy wiedział, że Helen ma rację. Powiedział Ellen, że powinna swój esej odłoży ć na półkę. Przez ty dzień Ellen nie porozumiewała się ani z Helen, ani z Garpem. Dopóki John Wolf nie zadzwonił, żadne z nich nie wiedziało, że to jemu przesłała swoje dzieło. – Co ja mam z ty m zrobić? – zapy tał. – Odeślij jej, na miłość boską – powiedziała Helen.
– Nie, do diabła – zaprotestował Garp. – Zapy taj najpierw Ellen, co chce, żeby ś z ty m zrobił. – Wiadomo, Piłat, który umy wa ręce – skomentowała Helen. – A co ty chciałby ś z ty m zrobić? – zapy tał Garp Johna Wolfa. – Ja? Dla mnie to nie ma żadnego znaczenia. Ale oczy wiście praca nadaje się do opublikowania. Jest bardzo dobrze napisana. – Ale przecież nie dlatego nadaje się do opublikowania – powiedział Garp. – I ty doskonale o ty m wiesz. – Oczy wiście, że nie dlatego – przy znał John Wolf. – Bardzo dobrze jednak, że Ellen potrafiła nadać temu taką formę. Ellen powiedziała Johnowi Wolfowi, że chciałaby wy dać swój esej. Helen próbowała jej to wy perswadować. Garp postanowił się nie mieszać. – I tak jesteś w to zamieszany – powiedziała mu Helen. – Wiesz, że nie odzy wając się, osiągniesz swój cel: ta agresy wna napaść zostanie opublikowana. A tego sobie właśnie ży czy sz. Garp przełamał więc mur milczenia. Usiłował w sposób przekony wający wy tłumaczy ć Ellen, dlaczego nie powinna publicznie mówić ty ch wszy stkich rzeczy. Te kobiety są chore, przy gnębione, nie bardzo rozumieją, o co chodzi, cierpią, zostały skrzy wdzone przez inny ch, a teraz jeszcze przez siebie – co za sens je kry ty kować? Jeszcze pięć lat i wszy scy o nich zapomną. Będą wty kały swoje kartki, a ludzie będą py tali: „A co to takiego jamesjanka? Nie umiesz mówić? Nie masz języ ka?”. Ellen by ła chmurna i wy raźnie zdeterminowana. „Ja ich nie zapomnę! – napisała. – Ani za pięć, ani nawet za pięćdziesiąt lat; będę o nich pamiętała tak, jak pamiętam o swoim języ ku”. Garp by ł zachwy cony ty m, że Ellen ceni sobie stary poczciwy średnik. Powiedział łagodnie: – Uważam, Ellen, że nie powinnaś tego publikować. „Czy będziesz na mnie zły, jak to zrobię?” – napisała. Garp przy znał, że będzie. „A Helen?”. – Helen będzie zła ty lko na mnie. – Za bardzo ludzi złościsz – powiedziała mu Helen w łóżku. – Są przez ciebie napięci. Działasz im na nerwy. Powinieneś dać spokój. I zająć się swoją własną pracą. Po prostu własną pracą. Mówiłeś zawsze, że polity ka jest głupia i nie ma dla ciebie żadnego znaczenia. Masz rację. Ona jest rzeczy wiście głupia i rzeczy wiście bez znaczenia. Ale ty się w to bawisz, bo to jest łatwiejsze niż przy siąść fałdów i coś wy my ślić od początku. Zresztą doskonale o ty m wiesz. Budujesz w cały m domu półki i wy kańczasz podłogi i pieprzy sz się z ogrodem. Na miłość boską, Garp! Czy ja wy chodziłam za mąż za złotą rączkę? Czy kiedy kolwiek wy magałam od ciebie jakichś krucjat? Powinieneś pisać książki, a inny m pozwolić robić półki. Wiesz doskonale, że mam rację. – Masz rację – przy znał. Usiłował sobie przy pomnieć, w jaki sposób wy my ślił pierwsze zdanie „Pensjonatu Grillparzer”. „Mój ojciec pracował w Austriackim Biurze Tury sty czny m”. Skąd mu się to wzięło? Próbował wy my ślać podobne zdania. A wy chodziło mu: „Chłopiec miał pięć lat; dostał kaszlu i ten kaszel jak gdy by tkwił głębiej niż w jego małej, szczuplutkiej klatce piersiowej”. By ły ty lko wspomnienia, a z ty ch wy chodził kit. Garp stracił czy stą wy obraźnię. W sali zapaśniczej zafundował sobie trzy dni z rzędu z wagą ciężką.
– Można powiedzieć, że to dalszy ciąg pieprzenia się z ogrodem – podsumowała Helen. Garp oznajmił, że ma pewną misję do spełnienia. Musi wy jechać w sprawach fundacji. Do North Mountain, New Hampshire. Żeby ustalić, czy warto marnować sty pendium dla kobiety o nazwisku Truckenmiller. – I znów pieprzenie się z ogrodem – powiedziała Helen. – I dalsze półki. I polity ka. I krucjaty. To są właśnie rzeczy, który mi zajmują się ci, co nie mogą pisać. Ale Garp wy jechał; nie by ło go w domu, kiedy zadzwonił John Wolf, żeby powiedzieć, że bardzo poczy tne i popularne pismo chce zamieścić „Dlaczego nie jestem jamesjanką” Ellen James. Głos Johna przez telefon miał w sobie coś z zimnego śmignięcia języ ka starego Wiecie Kogo, Zjadliwego Wirusa – właśnie jego, pomy ślała Helen. Ale nie wiedziała dlaczego; jeszcze nie wtedy. Zakomunikowała wiadomość Ellen James; przebaczy ła jej naty chmiast i nawet podzieliła jej podniecenie. Pojechały nad morze z Duncanem i Jenny. Kupiły homary – przy smak Ellen – i mule dla Garpa, który nie przepadał za homarami. „Szampan! – napisała Ellen w samochodzie. – Czy szampan pasuje do homarów i muli?”. – Oczy wiście – powiedziała Helen. – Może by ć. Kupiły szampana. Wstąpiły do Dog’s Head Harbor i zaprosiły Robertę na kolację. – Kiedy tata wróci? – zapy tał Duncan. – Nie wiem, gdzie jest North Mountain, New Hampshire – odparła Helen – ale obiecał, że wróci na kolację. „Mnie też tak powiedział” – napisała Ellen James. SALON PIĘKNOŚCI NANETTE w North Mountain, New Hampshire, by ła to w rzeczy wistości kuchnia pani Truckenmiller, której imię brzmiało Harriet. – Czy pani Nanette? – spy tał nieśmiało Garp, stojąc na stopniach, biały ch od soli i chrupkich od tającego śniegu. – Tu nie ma żadnej Nanette – odpowiedział damski głos. – Jestem Harriet Truckenmiller. Za nią w ciemnej kuchni widać by ło dużego psa, który warczał, cały zjeżony. Pani Truckenmiller starała się nie dopuścić go do Garpa w ten sposób, że swoim długim udem blokowała rzucające się zwierzę. Białą, pokry tą w kostce bliznami nogą uchy liła drzwi kuchenne. By ła w niebieskich kapciach i chociaż długi szlafrok kry ł jej figurę, Garp zauważy ł, że jest wy soka i że brała akurat kąpiel. – Mhm, czy pani strzy że również mężczy zn? – zapy tał. – Nie. – A czy nie zrobiłaby pani dla mnie wy jątku? Nie dowierzam fry zjerom męskim. Harriet Truckenmiller spojrzała podejrzliwie na czarną włóczkową czapkę narciarską Garpa, naciągniętą na uszy, która ukry wała całkowicie jego włosy, poza gęsty mi kosmy kami, które obrastając z ty łu krótką szy ję Garpa, sięgały mu do ramion. – Nie widzę pana włosów – powiedziała. Ściągnął z głowy skarpetę i pokazał zmierzwioną czupry nę, naelektry zowaną i rozwianą przez zimny wiatr. – Mnie właściwie nie chodzi o strzy żenie – rzekł obojętny m tonem, przy glądając się smutnej, mizernej twarzy kobiety i delikatny m zmarszczkom koło szary ch oczu. Jej wy pełzłe blond włosy
by ły nawinięte na wałki. – Pan nie by ł zamówiony – powiedziała Harriet Truckenmiller. Widział wy raźnie, że nie jest prosty tutką. By ła zmęczona i przestraszona. – A o co właściwie panu chodzi? – zapy tała. – Chciałby m, żeby mi pani ty lko leciutko przy strzy gła włosy i troszkę zakręciła. – Zakręciła? – powtórzy ła Harriet Truckenmiller, usiłując sobie wy obrazić proste jak drut włosy Garpa w lokach. – Coś w rodzaju trwałej, tak? – zapy tała. – No wie pani – powiedział nieśmiało, przeczesując ręką swoją strzechę – co tam się uda pani z nimi zrobić. Harriet Truckenmiller wzruszy ła ramionami. – Muszę się ubrać – powiedziała. Psisko, przebiegłe i silne, wepchnęło się swoim krępy m cielskiem między jej nogi i wkręciło szeroki, pomarszczony py sk w szczelinę pomiędzy śnieży cą a drzwiami wejściowy mi. Garp zeszty wniał w oczekiwaniu ataku, ale Harriet Truckenmiller uniosła swoje duże kolano gwałtownie i silny m ciosem w py sk cofnęła psa. Złapała go mocno za luźną skórę na karku; pies zaskomlał i zniknął w głębi kuchni za nią. Zamarznięte podwórko, stwierdził Garp, stanowiło mozaikę skuty ch lodem wielkich psich gówien. Na podwórzu stały trzy samochody, Garp miał poważne wątpliwości, czy który kolwiek z nich jest sprawny. Zauważy ł także kupę drewna, nieułożoną w stos, i antenę telewizy jną, która mogła by ć kiedy ś na dachu; teraz opierała się o beżową aluminiową pły tę zabezpieczającą mur, a jej druty rozchodziły się promieniście jak pajęczy na z popękanej szy by. Pani Truckenmiller cofnęła się i otworzy ła Garpowi drzwi. Zaraz po wejściu poczuł, że od płonącego ognia pieką go oczy ; pachniało świeży m ciastem i my ciem włosów – najwy raźniej pomieszczenie pełniło funkcję zarówno kuchni, jak i salonu fry zjerskiego. By ła tu różowa umy walka z pry sznicem do my cia głowy ; puszki przecieru pomidorowego; trójskrzy dłowe lustro, obramowane światłami; drewniana półka z przy prawami; rzędy kremów, pły nów i mazideł. I metalowy stołek, nad który m wisiała umocowana do stalowego pręta suszarka do włosów – niby ory ginalny model krzesła elektry cznego. Harriet Truckenmiller poszła się ubrać, a jej nieodstępny towarzy sz gdzieś zniknął. Garp się uczesał; spojrzał w lustro, jakby chciał zapamiętać swoją twarz. Zaraz się zmieni i nikt go nie pozna – tak sobie wy obrażał. W ty m momencie otworzy ły się drzwi i wszedł potężny mężczy zna w kurtce my śliwskiej i czerwonej my śliwskiej czapce. Przy niósł ogromne naręcze drewna, które zwalił do skrzy nki przy kuchni. Pies, przy cupnięty cały czas pod umy walką – zaledwie o parę cali od drżący ch kolan Garpa – przy biegł szy bko, żeby go powitać. Podkradł się cicho, nawet nie warknąwszy ; mężczy zna by ł tu swój. – Połóż się, ty cholerny durniu – powiedział i pies zastosował się do polecenia. – Czy to ty, Dickie? – zawołała Harriet Truckenmiller z głębi domu. – A kogo jeszcze się spodziewałaś? – Mężczy zna odwrócił się i zobaczy ł stojącego przed lustrem Garpa. – Dzień dobry – powiedział Garp. Wy soki przy by sz, zwany Dickiem, wy trzeszczy ł oczy. Mógł mieć około pięćdziesiątki; jego wielka czerwona twarz robiła wrażenie spierzchniętej i Garp, obeznany z mimiką Duncana, poznał naty chmiast, że facet ma szklane oko.
– Dobry – odparł Dickie. – Mam klienta! – zawołała Harriet. – Widzę, że masz. Garp nerwowo dotknął włosów, jakby w ten sposób chciał dać Dickiemu do zrozumienia, jak ważne są dla niego te włosy, skoro przy jechał aż do North Mountain, New Hampshire, do SALONU PIĘKNOŚCI NANETTE, żeby je – jak się zapewne wy dawało Dickiemu – po prostu ostrzy c. – Chce sobie ułoży ć włosy ! – krzy knęła Harriet. Dickie nie zdejmował swojej czerwonej czapki, ale Garp i tak widział, że jest ły sy. – Nie wiem, bracie, o co ci tak naprawdę chodzi – szepnął Dickie do Garpa – ale na nic więcej poza ułożeniem włosów nie licz. Sły szy sz? – Nie mam zaufania do fry zjerów męskich – oświadczy ł Garp. – A ja nie mam zaufania do ciebie – rzekł Dickie. – Dickie, on nie zrobił nic złego – powiedziała Harriet Truckenmiller. Miała na sobie dosy ć obcisłe spodnie w kolorze turkusowy m, które przy pominały Garpowi porzucony przez niego niedawno kombinezon spadochroniarski, i kretonową bluzkę w kwiaty, które nigdy nie rosną w New Hampshire. Włosy związała do ty łu szalikiem w jakieś rośliny i umalowała się, ale dy skretnie; wy glądała „przy jemnie”, jak czy jaś zadbana matka. W pojęciu Garpa by ła o parę lat młodsza od Dickiego, ale zaledwie o parę. – Jemu nie chodzi o żadne ułożenie włosów, Harriet – powiedział Dickie. – Ciekawe, po co mu ta zabawa z włosami. – Bo nie ma zaufania do fry zjerów męskich – wy jaśniła Harriet. Przez chwilę Garp się zastanawiał, czy Dickie nie jest przy padkiem fry zjerem męskim; doszedł do wniosku, że chy ba nie. – Ja naprawdę nie mam nic złego na my śli – powiedział. Zobaczy ł już wszy stko, co chciał zobaczy ć. Gotów by ł wracać i powiedzieć Fundacji Fields, żeby przy znała Harriet Truckenmiller ty le pieniędzy, ile potrzebuje. – Jeśli sprawiam komuś kłopot, to nie ma o czy m mówić. – Sięgnął po swój skafander, który rzucił na wolne krzesło, ale wielkie psisko leżało na nim na podłodze. – Ależ może pan zostać – zaprotestowała pani Truckenmiller. – Dickie się mną po prostu opiekuje. Dickie robił wrażenie zawsty dzonego; stał, przy deptując sobie jeden wielki bucior drugim. – Przy niosłem ci trochę suchego drewna – oznajmił. – Trzeba mi by ło zapukać. – Stał nadąsany koło kuchni. – Dickie, dajże spokój. – Harriet pocałowała go czule w duży różowy policzek. Wy szedł z kuchni, spojrzawszy jeszcze na Garpa spode łba. – Mam nadzieję, że pan będzie zadowolony ze strzy żenia – rzucił na odchodny m. – Dziękuję – odparł Garp i kiedy to mówił, pies zaczął tarmosić jego skafander. – Zostaw to! – krzy knęła Harriet; z powrotem położy ła skafander na krześle. – Może pan iść, jak pan chce, Dickie nie będzie pana zaczepiał. On się mną po prostu opiekuje. – To pani mąż? – spy tał Garp, choć wy dawało mu się to mało prawdopodobne. – Mój mąż to by ł Kenny Truckenmiller – wy jaśniła Harriet. – Każdy to wie i obojętne, kim pan jest, musi pan wiedzieć, kto to by ł. – Tak – przy znał Garp – wiem.
– Dickie jest moim bratem. Po prostu się o mnie martwi. Od czasu śmierci Kenny ’ego kręcą się tu różni faceci. – Usiadła przed lustrem koło Garpa i oparła długie, ży laste ręce na turkusowy ch udach. Westchnęła. Mówiąc, nie patrzy ła w jego stronę. – Nie wiem, co pan sły szał, i nic mnie to nie obchodzi – powiedziała. – Zajmuję się włosami, ty lko włosami. Jeżeli pan rzeczy wiście chce, żeby m coś zrobiła z pańskimi włosami, to proszę bardzo, ale nic więcej. Obojętne, co kto panu na mój temat powiedział, ja tam się nie puszczam. Ty lko włosy. – Ty lko włosy – powtórzy ł Garp. – A ja chcę się ty lko uczesać, nic więcej. – Dobrze. – W dalszy m ciągu na niego nie patrzy ła. Zatknięte za listwą lustra, tkwiły w ramkach małe fotografie. Jedna z nich by ła zdjęciem ślubny m młodej Harriet Truckenmiller i jej uśmiechniętego męża Kenny ’ego. Niezręcznie dzielili tort. Następna fotografia przedstawiała Harriet Truckenmiller w ciąży, trzy mającą na ręku niemowlę, drugie dziecko, może w wieku Walta, tuliło się policzkiem do jej biodra. Harriet robiła wrażenie zmęczonej, ale nie zniechęconej. By ło też zdjęcie Dickiego; stał koło Kenny ’ego Truckenmillera, a obok nich zwisał z gałęzi głową na dół wy patroszony jeleń. Drzewo rosło od frontu przed SALONEM PIĘKNOŚCI NANETTE. Garp naty chmiast poznał to zdjęcie; widział je w jedny m z czasopism po zamordowaniu Jenny. Fotografia miała najwy raźniej przekonać prostaczków o ty m, że Kenny Truckenmiller to urodzony morderca: poza Jenny Fields zabił też kiedy ś jelenia. – Ale dlaczego Nanette? – spy tał Garp Harriet później, kiedy już odważy ł się spojrzeć na jej cierpliwe palce, a zanim spojrzał na nieszczęśliwą twarz i na własne włosy. – Bo to brzmi tak jakoś z francuska – wy znała, ale wiedziała, że on jest przy by szem ze świata zewnętrznego – spoza North Mountain, New Hampshire – i zaśmiała się z samej siebie. – Rzeczy wiście tak brzmi – potwierdził Garp i też się roześmiał. – Mniej więcej – dodał i śmiali się już razem po przy jacielsku. Kiedy miał wy chodzić, starła gąbką psią ślinę z jego skafandra. – Nawet pan nie chce zobaczy ć, jak to wy szło? – spy tała; miała na my śli jego fry zurę. Garp zaczerpnął tchu i spojrzał w potrójne lustro. Uznał, że jego włosy są piękne! By ły to te same stare włosy, tego samego koloru, a nawet tej samej długości, ale po raz pierwszy w ży ciu wy dawały się pasować do jego głowy. Przy legały mu bowiem do czaszki, a jednocześnie by ły zwiewne i puszy ste. Lekkie fale sprawiały, że jego złamany nos i krótka szy ja tak nie raziły. Garp uznał, że pasuje do własnej twarzy jak nigdy ; nie przy puszczał, że jest to w ogóle możliwe. By ł to oczy wiście pierwszy salon piękności, jaki odwiedził. Prawdę powiedziawszy, aż do ślubu z Helen strzy gła go Jenny, a potem Helen mu obcinała włosy ; nigdy nawet nie by ł u fry zjera męskiego. – Wspaniale! – powiedział: jego odgry zione ucho zostało po mistrzowsku ukry te. – Och, nie ma o czy m mówić. – Harriet popchnęła go żartobliwie, ale nie prowokacy jnie – powie Fundacji Fields – broń Boże. Chciał jej wy znać, że jest sy nem Jenny Fields, ale wiedział, że zrobiłby to z pobudek egoisty czny ch – dla własnej przy jemności wzruszenia kogoś. „To nieuczciwe wy korzy sty wać czy jąś wrażliwość uczuciową” – pisała Jenny Fields polemistka. Stąd wzięło się nowe kredo Garpa; nie zbijaj kapitału na uczuciach inny ch. – Dziękuję i do widzenia – powiedział do pani Truckenmiller. Kiedy wy szedł, Dickie przed domem rąbał drzewo. Robił to bardzo dobrze. Na widok Garpa przerwał pracę. – Do widzenia! – zawołał do niego Garp, ale Dickie podszedł do niego... z siekierą.
– Chciałby m rzucić okiem na uczesanie – rzekł. Garp stał spokojnie podczas oględzin. – By łeś przy jacielem Kenny ’ego Truckenmillera? – zapy tał. – Aha – odparł Dickie. – By łem jego jedy ny m przy jacielem. Ja go zapoznałem z Harriet. Garp skinął głową. Dickie wpatry wał się w jego nowe uczesanie. – Tragiczne – rzekł Garp; miał na my śli to wszy stko, co się stało. – Nie jest tak źle. – Dickie miał na my śli włosy Garpa. – Jenny Fields by ła moją matką – wy znał Garp, ponieważ chciał, żeby przy najmniej ktoś wiedział, a poza ty m by ł spokojny, że nie naduży wa Dickiego w sensie uczuciowy m. – Ale jej tego nie powiedziałeś, co? – Dickie wskazał w stronę domu i Harriet swoją długą siekierą. – Nie, nie – zapewnił go Garp. – To dobrze. Ona o niczy m takim nie chce sły szeć. – Tak przy puszczam. – Dickie z aprobatą skinął głową. – Twoja siostra to bardzo przy jemna kobieta – dodał Garp. – Przy jemna, przy jemna. – Dickie znów skwapliwie kiwnął głową. – No to do widzenia. Ale Dickie dotknął Garpa lekko rękojeścią siekiery. – Ja by łem jedny m z ty ch, którzy do niego strzelali – powiedział. – Pan wie? – To ty zabiłeś Kenny ’ego? – By łem jedny m z nich. Kenny by ł stuknięty. Ktoś go musiał zabić. – Bardzo mi przy kro – powiedział Garp. Dickie wzruszy ł ramionami. – Nawet lubiłem faceta, ale dostał fioła na punkcie Harriet i pana matki. Jemu by to nigdy nie przeszło. On by ł po prostu chory na punkcie kobiet. I to tak na dobre. Widać by ło goły m okiem, że z tego nigdy nie wy jdzie. – To straszne! – wy krzy knął Garp. – Cześć – rzucił Dickie i odwrócił się do swojej sterty drewna. Garp ruszy ł w stronę samochodu poprzez zamarznięte gówna, który mi upstrzone by ło podwórko. – Włosy są w porządku! – zawołał za nim Dickie. Uwaga wy dawała się szczera. Kiedy Garp pomachał do niego już z samochodu, Dickie dalej rąbał drwa. Z okna SALONU PIĘKNOŚCI NANETTE machała do Garpa Harriet Truckenmiller: to machanie nie miało oznaczać żadnej zachęty, nic z ty ch rzeczy, Garp by ł przekonany. Pojechał z powrotem przez miasteczko North Mountain – po drodze wy pił filiżankę kawy w jedny m barze i zatankował na jedy nej stacji benzy nowej. Wszy scy podziwiali jego ładne uczesanie. I Garp w każdy m napotkany m lustrze podziwiał swoje ładne uczesanie! Po czy m ruszy ł do domu, żeby zdąży ć na uroczy stość oblewania pierwszej publikacji Ellen. Jeżeli czuł się tak zaniepokojony jak Helen, kiedy się o ty m dowiedziała, to w każdy m razie nie dał tego po sobie poznać. Przeczekał homara, mule i szampana, ciekaw komentarzy Helen czy Duncana na temat jego włosów. Ale dopiero kiedy zmy wał naczy nia, Ellen wręczy ła mu zmoczoną karteczkę. „By łeś się uczesać?”.
Skinął głową z iry tacją. – Nie podobasz mi się tak – powiedziała mu Helen w łóżku. – A mnie się wy daje, że jest fantasty cznie – rzekł Garp. – To nie w twoim sty lu. – Helen zrobiła wszy stko, żeby go potargać. – To mi przy pomina włosy trupa – dodała w ciemności. – Trupa! – wy krzy knął Garp. – Jezus! – No, jak zwłoki przy gotowane przez zakład pogrzebowy – powiedziała Helen, niemal z zapamiętaniem przeczesując mu włosy palcami. – Każdy włosek na miejscu. Aż za porządnie. Nie wy glądasz jak ży wy człowiek! – zakończy ła i rozpłakała się. Szlochała i szlochała, a Garp ją tulił i szeptał jej do ucha, usiłując dociec, o co chodzi. Nie wy czuwał wraz z nią obecności Zjadliwego Wirusa – nie ty m razem – więc przemawiał do niej bez końca i kochał ją, aż wreszcie zasnęła.
Wy dawało się, że esej Ellen James „Dlaczego nie jestem jamesjanką” nie wy woła naty chmiastowego szumu. Zanim się pojawią w druku pierwsze „listy do wy dawcy ”, musi upły nąć trochę czasu. A więc by ła łatwa do przewidzenia korespondencja osobista do Ellen James: kondolencje od różny ch idiotów, propozy cje od ludzi chory ch – paskudny ch ty ranów o nastawieniu anty feministy czny m, dręczy cieli kobiet, którzy, jak Garp uprzedził Ellen, będą uważali, że są po jej stronie. – Ludzie zawsze stwarzają „strony ” – powiedział – we wszy stkim. I ani słowa od żadnej jamesjanki. Pierwsza druży na zapaśnicza Garpa podeszła do finałowego meczu ze swoim główny m ry walem, wstrętny mi chłopakami z Bath, ze stosunkiem ośmiu meczów wy grany ch do dwóch przegrany ch. Oczy wiście siła druży ny polegała głównie na zawodnikach, przy gotowany ch świetnie jeszcze przez Erniego Holma w ciągu ostatnich dwóch–trzech lat, ale Garp utrzy my wał wszy stkich w dobrej formie. Usiłował właśnie ocenić wy grane i przegrane, waga po wadze, w nadchodzący m meczu z Bath, siedząc przy kuchenny m stole w swoim wielkim domu, teraz nazwany m ku czci pierwszy ch Steer ingów – kiedy wpadła Ellen James cała we łzach, z nowy m numerem pisma, które miesiąc wcześniej opublikowało jej esej. Garp pomy ślał, że powinien by ł ją ostrzec w sprawie pism również. Oczy wiście wy drukowali długi, utrzy many w formie listu esej, napisany przez dwadzieścia jamesjanek w odpowiedzi na śmiałe oświadczenie Ellen, że czuje się przez nie wy korzy stana i że ich nie lubi. By ł to rodzaj kontrowersji, w jakich się lubują czasopisma. Ellen miała szczególny żal do wy dawcy, który najwy raźniej zdradził jamesjankom, że ona teraz mieszka u sły nnego S.T. Garpa. A więc jamesjanki znalazły wreszcie punkt zahaczenia: Ellen James, biedne dziecko, została poddana praniu mózgu przez potwora w męskiej postaci, Garpa, który zrobił z niej anty feministkę. Zdrajca własnej matki! Z głupim uśmieszkiem odcina kupony od polity ki ruchu kobiecego! W różny ch listach wzajemny stosunek Garpa i Ellen James nazy wano „uwodzicielskim”, „oślizły m”, „pokątny m”.
„Przepraszam!” – napisała Ellen. – Dobra, dobra, to nie twoja wina – uspokoił ją Garp. „Ja nie jestem anty feministką!”. – Oczy wiście, że nie jesteś. „One ze wszy stkiego robią albo czarne, albo białe”. – Oczy wiście, że robią. „Dlatego ich nienawidzę. Albo cię zmuszą, żeby ś by ł taki jak one, albo stajesz się ich wrogiem”. – Tak, tak – powiedział Garp. „Chciałaby m móc mówić”. W ty m momencie Ellen James się rozczuliła i zaczęła szlochać na ramieniu Garpa, a jej niearty kułowany, pełen złości bełkot sprowadził z odległego pokoju do czy tania Helen, wy gonił z ciemni Duncana i obudził ze snu Jenny. Tak więc, zupełnie bez sensu, Garp postanowił przy jąć wy zwanie ty ch dorosły ch wariatek, ty ch zagorzały ch fanaty czek, które nawet odrzucone przez ich własny sy mbol – upierały się, że wiedzą więcej o Ellen James, niż sama Ellen James wie o sobie. „Ellen James nie jest sy mbolem – pisał Garp. – Jest ofiarą, która została zgwałcona i okaleczona, zanim dorosła na ty le, żeby w ogóle cokolwiek wiedzieć na temat seksu i mężczy zn”. Tak zaczął, a dalej już poszło samo. Oczy wiście mu to wy drukowali, z radością dolewając oliwy do ognia. By ła to poza wszy stkim pierwsza publikacja S.T. Garpa od czasów jego sły nnej powieści „Świat według Bensenhavera”. A tak naprawdę to druga. W niewielkim czasopiśmie, wkrótce po śmierci Jenny, opublikował swój pierwszy i jedy ny wiersz. By ł to dziwny wiersz; by ł to wiersz o prezerwaty wach. Garp czuł, że na jego ży ciu położy ły się cieniem prezerwaty wy – męskie urządzenia, przeznaczone do tego, by uchronić mężczy znę i inny ch przed konsekwencjami jego żądzy. W ży ciu na każdy m kroku – by ł zdania – czy hają na nas prezerwaty wy : na parkingach o wczesny m ranku, w piasku na plażach, w miejscach dziecięcy ch zabaw; prezerwaty wy jako posłania (na przy kład do jego matki – kondom naciągnięty na gałkę drzwi ich maleńkiego mieszkanka w przy budówce szpitalnej). Kondomy wy pły wające w toaletach internatu szkolnego w Steer ing. Kondomy, śliskie i czupurne, szczerzące się z pisuarów publiczny ch. Kiedy ś przy niesiono prezerwaty wę z niedzielną gazetą. Kiedy indziej leżała w skrzy nce na listy przy końcu podjazdu. To znów tkwiła nasadzona na dźwignię biegów w volvo; ktoś musiał w nocy uży wać samochodu nie po to jedy nie, żeby jeździć. Prezerwaty wy ciągnęły do Garpa jak mrówki do cukru. Przemierzał mile, zmieniał konty nenty, a tam... w bidecie skądinąd nieskazitelnego, ale obcego apartamentu hotelowego... na ty lny m siedzeniu taksówki, jak wy dłubane oko wielkiej ry by... na podeszwie buta, do której gdzieś przy lgnęła. Kondomy napadały go zewsząd, zaskakując złośliwie. Towarzy szy ły Garpowi od niepamiętny ch czasów. Ich losy złączy ły się z jego losami gdzieś na samy m początku. Jakże często wspominał szok wy wołany pierwszy m zetknięciem z prezerwaty wami – ich widokiem w lufie armatniej! By ł to niezły wiersz, ale prawie nikt go nie czy tał, bo by ł ordy narny. Znacznie więcej osób przeczy tało esej Garpa na temat Ellen James kontra jamesjanki. O ty m się mówiło, to by ło wy darzenie na czasie. Ze smutkiem Garp zdał sobie sprawę, że to coś znacznie bardziej
interesującego niż sztuka. Helen błagała go, żeby się nie dał nabrać, żeby się nie dał wciągnąć. Nawet Ellen James powiedziała mu, że to jej rozgry wka, że nie prosiła go o wsparcie. – Znów pieprzenie się z ogrodem – ostrzegła go Helen. – Znów półki. Ale Garp pisał gniewnie i dobrze; wy raził bardziej stanowczo to, co chciała powiedzieć Ellen James. Z wielką elokwencją przemawiał w imieniu ty ch poważny ch kobiet, które cierpiały, przez skojarzenie – „rady kalne samookaleczenie, rodzaj bzdury, która kala dobre imię feminizmu”. Nie mógł się oprzeć potrzebie poskromienia jamesjanek i chociaż robił to dobrze, Helen słusznie zapy tała: – Dla kogo to wszy stko? Kto z ludzi poważny ch jeszcze nie wie, że jamesjanki są stuknięte? Nie, Garp, ty ś to zrobił ze względu na nie – nawet nie ze względu na Ellen. Ty ś to zrobił ze względu na pieprzone jamesjanki! Po to, żeby im się dobrać do skóry. I po co? Jezu, jeszcze rok i nikt o nich nie będzie pamiętał; nikt nie będzie w każdy m razie wiedział, dlaczego robiły to, co robiły. Przecież to moda, głupia moda. Dlaczego im nie darujesz? Ale Garp by ł ponury ; przy jął łatwą do przewidzenia postawę kogoś, kto chce mieć rację za wszelką cenę. I wobec tego zastanawiał się, czy popełnił błąd. By ło to uczucie, które izolowało go od wszy stkich – nawet od Ellen. A Ellen by ła skłonna machnąć na to ręką; żałowała, że rozpętała całą tę sprawę. – Ale to one ją rozpętały – upierał się Garp. „Niezupełnie. Zrobił to pierwszy mężczy zna, który kogoś zgwałcił i tak okaleczy ł, żeby ten ktoś nie mógł się poskarży ć – on to rozpętał” – napisała Ellen James. – Masz rację – odparł Garp. – Masz rację. – Zabolała go smutna prawda dziewczy ny. Czy ż nie miał na celu jedy nie jej obrony ? W finałowy m meczu sezonu druży na zapaśnicza Steer ing rozniosła Bath w stosunku 9:2, zdoby wając drugie miejsce w turnieju o mistrzostwo Nowej Anglii i jedno mistrzostwo indy widualne w kategorii do 167 funtów; wy walczy ł je chłopak, z który m Garp pracował osobiście. Ale sezon się skończy ł i Garp, pisarz na emery turze, znów miał za dużo czasu. Często widy wał się z Robertą, z którą bez końca gry wali w squasha. W ciągu trzech miesięcy złamali do spółki trzy rakietki i – Garpowi – mały palec lewej ręki. Garp nieostrożny m zamachem zafundował Robercie dziewięć szwów na nosie; od czasu, kiedy gry wała w Orłach, nie by ła szy ta, więc bardzo to przeży wała. Roberta z kolei, biegnąc do piłki, swoim spiczasty m kolanem zadała Garpowi taki cios w krocze, że przez ty dzień kulał. – Hej, wy dwoje – powiedziała Helen – dlaczego nie rzucicie tego wszy stkiego i nie zaczniecie ze sobą sy piać? By łoby to naprawdę bezpieczniejsze. Ale Garp i Roberta by li parą najlepszy ch przy jaciół i jeżeli kiedy kolwiek mieli względem siebie takie potrzeby, szy bko obracali je w żart. Poza ty m sprawy sercowe Roberty nabrały wreszcie spokojniejszego, zorganizowanego charakteru; jak urodzona kobieta, zaczęła sobie cenić inty mność. A poza ty m dobrze się czuła, sprawując rządy w Dog’s Head Harbor. Swoją osobowość seksualną rezerwowała na nierzadkie, ale i nigdy nadmiernie częste wy pady do Nowego Jorku, gdzie utrzy my wała w pogotowiu skromną gromadkę kochanków. – Inaczej nie potrafię – zwierzy ła się Garpowi. – Ależ to wcale nie jest zły sposób – powiedział Garp. – Nie każdego stać na taki podział
władzy. Tak więc gry wali w squasha jeszcze częściej, a kiedy się ociepliło, biegali po półkolisty ch drogach, ciągnący ch się od Steer ing do morza. Przy jednej z ty ch dróg leżało Dog’s Head Harbor dokładnie w odległości sześciu mil od Steer ing; często biegali od jednego do drugiego domu. Kiedy Roberta załatwiała swoje sprawy w Nowy m Jorku, Garp biegał sam.
By ł właśnie mniej więcej w połowie drogi do Dog’s Head Harbor – gdzie miał zawrócić i pobiec z powrotem do Steer ing – kiedy minął go brudnobiały saab; samochód zwolnił na chwilę, a następnie śmignął do przodu i zniknął Garpowi z oczu. By ła to jedy na w ty m wszy stkim dziwna rzecz. Garp biegł lewą stroną drogi, żeby móc widzieć nadjeżdżające z naprzeciwka samochody ; saab minął go z prawej, jadąc swoim pasmem – nic osobliwego. My ślał o spotkaniu, jakie go czekało w Dog’s Head Harbor. Roberta namówiła go, żeby przeczy tał coś swojego sty pendy stkom fundacji i ich gościom – ostatecznie by ł główny m członkiem rady nadzorczej. Roberta często organizowała małe koncerty, wieczory poety ckie i tak dalej, ale Garp odnosił się do nich nieufnie. Nie lubił takich spotkań – szczególnie teraz, z kobietami. Odkąd dał jamesjankom po nosie, wiele kobiet poczuło się urażony ch. Większość kobiet poważny ch zgadzała się z nim oczy wiście, ale niektóre z nich by ły na ty le inteligentne, że dostrzegały w jego kry ty ce jamesjanek pewne elementy zemsty osobistej, silniejszej od logiki. Wy czuwały w nim insty nkt zabijania, z gruntu męski i z gruntu nietolerancy jny. Bo Garp by ł, jak to ujęła Helen, zby t nietolerancy jny względem nietolerancy jny ch. Z pewnością większość kobiet uważała, że napisał prawdę o jamesjankach, ale czy musiał by ć taki brutalny ? Posługując się jego własną terminologią zapaśniczą – by ł za ostry. Właśnie ta jego brutalność wy dawała się wielu kobietom podejrzana i kiedy czy tał swoje rzeczy, nawet przed audy torium mieszany m – głównie w koledżach, gdzie brutalność by ła wy raźnie w modzie – zdawał sobie nieraz sprawę z pełny ch potępienia momentów ciszy. By ł człowiekiem, który publicznie stracił panowanie nad sobą; pokazał, że potrafi by ć okrutny. Roberta radziła mu, żeby nie czy tał scen eroty czny ch; nie to, żeby sty pendy stki Fundacji Fields by ły z gruntu przeciwne takim rzeczom, nie, w każdy m razie są czujne, powiedziała. – Masz ty le inny ch scen do czy tania – mówiła. Żadne z nich nie wspomniało nawet słowem, że mógłby mieć do przeczy tania coś nowego. Ale to właśnie głównie z tej przy czy ny – że nie miał nic nowego – z coraz większą niechęcią odnosił się do wszelkiego rodzaju spotkań autorskich. Garp znalazł się właśnie na szczy cie niewielkiego wzniesienia w pobliżu farmy, gdzie hodowano czarne by dło rasy Angus; by ł to jedy ny pagórek pomiędzy Steer ing a morzem. Biegnąc, minął słupek oznaczający odległość dwóch mil. Nad niskim murkiem zobaczy ł niebieskoczarne nosy zwierząt wy mierzone w niego jak dwururki. Garp zawsze przemawiał do by dła; zamuczał i ty m razem. Brudnobiały saab zbliżał się teraz do niego i Garp zszedł na miękkie py liste pobocze. Jedna z czarny ch krów zamuczała do niego w odpowiedzi; dwie cofnęły się od ogrodzenia. Garp patrzy ł w ich stronę. Saab nie jechał specjalnie szy bko, nie robił wrażenia niebezpiecznego. Nie by ło powodu mu się przy glądać. Uratowała go ty lko pamięć. Pisarze mają pamięć selekty wną i na szczęście dla Garpa jego
pamięć wy brała moment, kiedy jadący w tamtą stronę saab zwalniał, a kierowca jak gdy by go sobie ustawiał w lusterku wsteczny m. Odwrócił wzrok od by dła rasy Angus i zobaczy ł, jak saab, z wy łączony m silnikiem, sunie prosto na niego miękkim poboczem; za cichą, białą sy lwetką samochodu i nad pochy loną głową kierowcy wznosił się pióropusz kurzu. Kierowca, celujący w Garpa saabem, stanowił najlepsze wy obrażenie strzelca pokładowego w akcji. Garp wy konał dwa skoki i przesadził kamienny murek, nie dostrzegając nawet przeciągniętego nad nim drutu pod napięciem. Kiedy się o niego otarł, poczuł lekkie mrowienie w udzie, ale przeskoczy ł i mur, i drut i wy lądował na podmokły m zielony m pastwisku, powy gry zany m i poznaczony m krowim łajnem. Kiedy tak leżał, tuląc do siebie wilgotny grunt, usły szał rechot i poczuł w suchy m gardle wstrętny smak Zjadliwego Wirusa. Sły szał także grzmot kopy t pierzchającego by dła. I zderzenie metalu z kamieniem, kiedy brudnobiały saab spotkał się z murkiem. Dwa kamienie wielkości ludzkiej głowy wy lądowały leniwie koło Garpa. Jeden z ogłupiały ch by ków stanął jak wry ty, ale klakson saaba się zaciął; by ć może nieustanne trąbienie powstrzy my wało go przed atakiem. Garp wiedział, że ży je; krew w ustach pochodziła ty lko z przy gry zionej wargi. Przeszedł wzdłuż muru aż do miejsca zderzenia, w który m utknął rozbity saab. Właścicielka straciła więcej niż języ k. Mogła mieć czterdzieści kilka lat. Silnik saaba podbił jej kolana, który mi objęła zmasakrowaną kolumnę kierownicy. Na dłoniach o krótkich, czerwony ch z odmrożenia palcach – efekt ostrej zimy czy zim, jakich zaznała – nie by ło pierścionków. Drzwi po stronie kierowcy albo rama przedniej szy by uderzy ła ją w głowę i wgniotła skroń i policzek, tak że cała twarz by ła przekrzy wiona. Brązowe, posklejane krwią włosy rozwiewał ciepły letni wiatr, wpadający przez otwór pozostały po przedniej szy bie. Garp wiedział, że kobieta nie ży je, ponieważ spojrzał w jej oczy. Wiedział, że by ła jamesjanką, ponieważ zajrzał jej w usta. Zajrzał także do torebki. Znalazł tam to, czego się łatwo można by ło spodziewać: notatnik i ołówek. Jak również wiele uży wany ch i nowy ch kartek. Jedna z nich brzmiała: „Hej, nazy wam się...” – i tak dalej. A inna: „Należało ci się”. Przy puszczał, że ta druga by ła przeznaczona dla niego. Kobieta miała mu ją zapewne wetknąć za okrwawioną gumkę spodenek, kiedy go będzie zostawiała martwego i zmasakrowanego na poboczu drogi. Inna karteczka by ła niemal liry czna – z ty ch, co to gazety przedrukowy wały by w kółko z lubością. „Nigdy nie by łam i nigdy nie chciałam by ć zgwałcona. Nigdy nie by łam i nigdy nie chciałam by ć z mężczy zną. Jedy ny cel mojego ży cia to dzielić cierpienie z Ellen James”. Rany, pomy ślał Garp, ale zostawił tę karteczkę, żeby ją znaleziono wraz z inny mi rzeczami zmarłej. Nie należał do pisarzy – ani do ludzi – którzy by ukry wali ważne posłania, nawet jeśli by ły szalone. Podczas skoku przez murek i drut pod napięciem odnowiła mu się stara kontuzja krocza, ale jakoś zdołał podbiec kawałek truchtem, zanim go podwiózł do miasta wóz z jogurtem; po drodze podjechali na policję zameldować o wy padku. Do czasu kiedy kierowca wozu z jogurtem, minąwszy miejsce wy padku, zbliżał się do Garpa, czarne by dło rasy Angus zdąży ło powy łazić przez wy łom w murze i teraz, udeptując ziemię,
otaczało brudnobiałego saaba jak tłum wielkich żałobników, zgromadzony ch wokół kruchego anioła, zabitego w zagraniczny m samochodzie. Może to by ł właśnie ten Zjadliwy Wirus, którego wtedy poczułam, pomy ślała Helen, leżąc bezsennie obok głęboko uśpionego Garpa. Tuliła jego ciepłe ciało, napawając się intensy wny m zapachem własnego seksu, który m by ł przesiąknięty. Może ten Zjadliwy Wirus to właśnie ta zabita jamesjanka, może go już nie ma, my ślała Helen; ścisnęła Garpa tak mocno, że aż się obudził. – Co się stało? – zapy tał. Ale Helen, niema jak Ellen James, przy ciskała ty lko do siebie jego biodra; dzwoniła zębami na jego piersi i Garp tulił ją, aż przestała drżeć. „Rzeczniczka” jamesjanek zauważy ła, że by ł to odosobniony akt gwałtu, niefirmowany przez stowarzy szenie, ale oczy wiście sprowokowany przez „ty powo męską, agresy wną, brutalną osobowość S.T. Garpa”. Nie mogą brać odpowiedzialności za ten „odosobniony akt”, oświadczy ły jamesjanki, ale nie są nim zdziwione ani tego specjalnie nie żałują. Roberta powiedziała Garpowi, że jeśli w tej sy tuacji nie czuje się usposobiony do spotkania z grupą kobiet, jest w stanie go zrozumieć. Ale Garp miał wieczór autorski dla rezy dentek Fundacji Fields i ich zaproszony ch gości, zebrany ch w przy tulny m i wy godny m pokoju w Dog’s Head Harbor w liczbie niespełna stu osób. Czy tał im „Pensjonat Grillparzer”, który zapowiedział tak: – To jest pierwsza, a zarazem najlepsza rzecz, jaką napisałem, i naprawdę nie wiem, jak zdołałem ją wy my ślić. Jest to chy ba opowiadanie o śmierci, o której w gruncie rzeczy niewiele wtedy wiedziałem. Teraz wiem o śmierci znacznie więcej, a jednak nic nie piszę. W ty m opowiadaniu jest jedenastu pierwszoplanowy ch bohaterów, z który ch siedmiu umiera; jeden z nich wariuje; jeden ucieka z inną kobietą. Nie będę zdradzał, co spoty ka pozostałą dwójkę, ale widać wy raźnie, że szanse na przeży cie tej historii nie są wielkie. A potem zaczął im czy tać. Niektóre z zebrany ch się śmiały ; kilka płakało; sły chać by ło kichanie i pokasły wanie, by ć może z powodu wilgotnego morskiego powietrza; nikt nie wy szedł i wszy scy klaskali. Starsza kobieta, siedząca w głębi koło pianina, przespała całe opowiadanie mocny m snem, ale nawet ona pod koniec biła brawo; brawa ją obudziły, więc włączy ła się spontanicznie. To wy darzenie wpły nęło na Garpa pobudzająco. Na spotkanie przy szedł Duncan – „Pensjonat Grillparzer” by ł jego ulubiony m utworem (prawdę powiedziawszy, jedny m z nieliczny ch utworów ojca, które wolno mu by ło czy tać). Duncan, utalentowany młody arty sta, wy konał ponad pięćdziesiąt ilustracji przedstawiający ch postacie i sy tuacje z tego opowiadania; pokazał je ojcu po powrocie do domu. Niektóre ry sunki by ły świeże i bezpretensjonalne – wszy stkie wy dawały się Garpowi interesujące. Obwisłe boki starego niedźwiedzia, kry jące idioty czny unicy kl; cienkie jak zapałki pęciny babki, kruche i bezbronne w szparze pod drzwiami WC. Figlarny ognik w płonący ch oczach człowieka, który opowiadał sny. Jarmarczna uroda siostry Herr Theobalda („...jak gdy by w jej ży ciu czy w jej towarzy stwie nigdy nie by ło dla niej nic egzoty cznego – jak gdy by zawsze dokony wali absurdalny ch i beznadziejny ch prób awansowania do wy ższej kategorii”). I dzielny opty mizm człowieka, który chodził ty lko na rękach. – Od jak dawna to robiłeś? – spy tał Garp Duncana; o mało się nie rozpłakał z dumy.
Pobudziło go to – nawet bardzo. Zaproponował Johnowi Wolfowi specjalne wy danie „Pensjonatu Grillparzer” z ilustracjami Duncana. „Opowiadanie jest na ty le dobre, że zasługuje na to, by je wy dać jako samodzielną książkę – pisał Garp do Johna Wolfa. – A ja z pewnością jestem wy starczająco znany, żeby nie by ło kłopotu ze sprzedażą. Z wy jątkiem jednego niewielkiego czasopisma i jednej czy dwóch antologii, właściwie nigdzie nie by ło publikowane. Zresztą ilustracje są urocze! No i opowiadanie naprawdę wy trzy mało próbę czasu. Sam nie cierpię, kiedy pisarz zaczy na zarabiać na własnej reputacji, kiedy wy ciąga z szuflad wszy stkie śmiecie i wznawia starocie, które zasługują na zapomnienie. Ale w ty m wy padku tak nie jest. Wiesz przecież, John”. John Wolf wiedział. Uważał, że ry sunki Duncana rzeczy wiście są świeże i bezpretensjonalne, ale zarazem nienadzwy czajne. Ostatecznie chłopak nie miał jeszcze trzy nastu lat – obojętne, jak bardzo by ł utalentowany. Ty le że John Wolf potrafił oczy wiście docenić dobry pomy sł wy dawniczy. Naturalnie poddał książkę „tajnemu testowi Jillsy Sloper”; opowiadanie Garpa, ale przede wszy stkim ry sunki Duncana przeszły go z najwy ższą notą. Jedy ne zastrzeżenie Jillsy polegało na ty m, że Garp uży wa zby t wielu nieznany ch słów. Książka ojca i sy na będzie dobry m upominkiem gwiazdkowy m, pomy ślał John Wolf. Jej pełna smutku łagodność, jej głębokie współczucie i umiarkowana brutalność złagodzą by ć może nieco napięcia pomiędzy Garpem a jamesjankami. Kontuzja krocza ustąpiła i Garp całe lato biegał pomiędzy Steer ing a morzem, codziennie pozdrawiając skinieniem zamy ślone by ki rasy Angus; łączy ło ich teraz wspólne bezpieczeństwo kamiennego murku i Garp zawsze utożsamiał się z ty mi duży mi, szczęśliwy mi zwierzakami. Radośnie się pasły i radośnie rozmnażały. A potem pewnego dnia szły szy bko na rzeź. Garp jednak nie my ślał o ich rzezi. Ani o swojej. Wy strzegał się samochodów, ale bez szczególnej nerwowości. – Odosobniony akt – powiedział Helen, Robercie i Ellen James. Skinęły głowami, ale Roberta od tej pory, kiedy ty lko mogła, biegała razem z nim. Helen pomy ślała, że będzie spokojniejsza, kiedy znów zrobi się zimno i Garp zacznie biegać na kry tej bieżni Hali Sportowej Milesa Seabrooka. Albo niechby się rozpoczął sezon zapaśniczy – wtedy rzadko kiedy wy chodził poza teren szkoły. Ciepłe maty i obite ściany stanowiły dla Helen Holm, która się wy chowała w takim inkubatorze, sy mbol bezpieczeństwa. Garp też nie mógł się doczekać rozpoczęcia sezonu zapaśniczego. I wy jścia wspólnej publikacji ojca i sy na – „Pensj onatu Grillparzer” – opowiadania S.T. Garpa z ilustracjami Duncana Garpa. Nareszcie książka dla dzieci i dla dorosły ch! Jak gdy by dopiero zaczy nał. Powrót do początków i nowy start. Co za bogactwo złudzeń wraz z ideą „zaczy nania od początku”. Nagle Garp znów zaczął pisać. Zaczął od pisania listu do czasopisma, które opublikowało jego atak na jamesjanki. W ty m liście przepraszał za gwałtowność i arbitralność swoich uwag. „Chociaż uważam, że Ellen James została wy korzy stana przez te kobiety, które niewiele się liczy ły z prawdziwą Ellen, to jednak widzę, że potrzeba wy korzy stania przez nie tego przy padku by ła w pewny m sensie autenty czna i wielka. Oczy wiście jestem, przy najmniej częściowo, odpowiedzialny za śmierć tej tak bardzo potrzebującej i gwałtownej kobiety, która czuła się na ty le sprowokowana, żeby usiłować mnie zabić. Przepraszam”. Naturalnie przeprosiny rzadko kiedy by wają przy jmowane przez fanaty czny ch wy znawców
jakiejś wiary czy też przez ty ch, co wierzą w dobro i zło w czy stej postaci. To jamesjanki, które mu odpowiedziały w druku, wszy stkie uznały, że Garp zląkł się po prostu o swoje ży cie; powiedziały, że się najwy raźniej boi niezliczonej rzeszy zamachowców (czy zamachowczy ń), który ch będą wy sy łać tak długo, aż go dostaną. Utrzy my wały, że Garp jest nie ty lko męską świnią, która znęca się nad kobietami, ale również „śmierdzący m tchórzem bez jaj”. Jeżeli nawet Garp widział te odpowiedzi, to wy glądało na to, że nie zwraca na nie uwagi; możliwe, że ich nigdy nie czy tał. Wy stosował ten list z przeprosinami głównie ze względu na swoje pisanie; chciał sobie w ten sposób oczy ścić biurko, nie sumienie; chciał uwolnić swój umy sł od błahostek w rodzaju zajmowania się ogrodem czy robienia półek, co zabierało mu czas, kiedy on zamierzał na serio przy stąpić do pracy. Wy obrażał sobie, że pojedna się z jamesjankami, a następnie o nich zapomni – chociaż nie mogła o nich zapomnieć ani Helen, ani oczy wiście Ellen James i nawet Roberta by ła czujna i zdenerwowana, ilekroć wy chodziła gdzieś z Garpem.
W odległości mniej więcej mili za by dlęcą farmą, pewnego pogodnego dnia, kiedy biegli w stronę morza, Roberta poczuła nagle, że kierowca zbliżającego się volkswagena to następny zamachowiec. Wspaniałą szarżą zepchnęła Garpa z pobocza i z wy sokości dwunastu stóp zrzuciła do błotnistego przy drożnego rowu. Garp skręcił nogę w kostce i siedząc na dnie strumy ka, wrzeszczał na Robertę, która złapała kamień i pogroziła nim volkswagenowi, pełnemu przerażony ch nastolatków wracający ch z plaży. A następnie przekonała ich, żeby zrobili miejsce dla Garpa i zawieźli go do Infirmerii imienia Jenny Fields. – To ty stanowisz największe zagrożenie! – powiedział jej Garp, ale Helen by ła szczególnie rada z obecności Roberty. Ceniła sobie jej piłkarski insty nkt do nieczy sty ch chwy tów i tanich sztuczek. Skręcona w kostce noga uniemożliwiła Garpowi na dwa ty godnie biegi, ale za to przy śpieszy ła pisanie. Pracował właśnie nad czy mś, co nazwał „książką ojcowską” czy też „książką ojców”; by ł to pierwszy z trzech projektów, które w beztroskim nastroju przedstawił Johnowi Wolfowi w przeddzień wy jazdu do Europy. Powieść miała nosić ty tuł „Złudzenia mojego ojca”. Ponieważ ojciec by ł postacią wy my śloną, Garp czuł, że duch czy stej wy obraźni, który oży wiał „Pensjonat Grillparzer”, jest mu bliższy. Jakżeż niesłusznie tak daleko od niego odszedł. By ł pod zby t wielkim wrażeniem tego, co nazy wał obecnie „zwy kły mi przy padkami i wy padkami ży cia codziennego i wy nikający mi z nich zrozumiały mi urazami”. Czuł się znów pewny siebie, zdolny wy my ślić wszy stko. „Mój ojciec chciał, żeby śmy wszy scy mieli lepsze ży cie – zaczął – ale lepsze niż co – nie by ł taki znów pewien. Nie sądzę, żeby w ogóle wiedział, na czy m polega ży cie; ty le ty lko, że chciał, żeby by ło lepsze”. Tak jak w „Pensjonacie Grillparzer”, wy my ślił rodzinę; obdarzy ł się braćmi, siostrami i ciotkami, ekscentry czny m i zły m wujem, i znów poczuł się powieściopisarzem. Wątek zagęszczał się stopniowo ku jego radości. Wieczorami czy tał głośno Helen i Ellen James; czasami słuchał i Duncan, a czasami zostawała na kolacji Roberta – wtedy czy tał i jej. Nagle stał się niesły chanie hojny we
wszy stkim, co doty czy ło Fundacji Fields. Prawdę powiedziawszy, pozostali członkowie zarządu by li nawet na niego wściekli: Garp każdej petentce chciał coś dać. – Robi wrażenie uczciwej – mawiał. – Słuchajcie, miała takie ciężkie ży cie. Przecież chy ba mamy dosy ć pieniędzy ? – Owszem, pod warunkiem że nie będziemy tak nimi szastać – powiedziała Marcia Fox. – Jeżeli nie zaczniemy stosować surowszej selekcji, niż ty proponujesz – dodała Hilma Bloch – pójdziemy z torbami. – Z torbami? Jakim cudem? Wy dawało się im wszy stkim (z wy jątkiem Roberty ), że z dnia na dzień zrobił się z Garpa najsłabszy ty p liberała – przestał oceniać kogokolwiek. Całkowicie pochłaniało go wy my ślanie smutny ch historii członków własnej fikcy jnej rodziny ; tak więc, przepełniony współczuciem, i w świecie realny m stał się litościwą duszą. Rocznica zamordowania Jenny i nagły ch pogrzebów Erniego Holma i Stewarta Percy ’ego minęła Garpowi szy bko w ferworze weny twórczej. Nadchodził nowy sezon zapaśniczy ; Helen nigdy nie widziała, żeby go tak wzięło, żeby by ł tak całkowicie nastawiony na jedno, taki nieustępliwy. By ł znów tamty m młody m, pełny m determinacji Garpem, w który m zakochała się od nowa; stał się jej tak bliski, że kiedy go nie by ło, płakała nieraz, nie wiedząc dlaczego. A przeby wała sama zby t często; teraz, kiedy Garpa pochłaniało pisanie, Helen stwierdziła, że za długo by ła bezczy nna. Przy jęła pracę w Steer ing, żeby móc uczy ć i znów samodzielnie uży wać swojego umy słu. Nauczy ła także Ellen James prowadzić samochód i Ellen dwa razy w ty godniu jeździła na uniwersy tet stanowy na kurs dla pisarzy. – Ta rodzina jest za mała dla dwojga pisarzy, Ellen – droczy ł się z nią Garp. Jakżeż się wszy scy cieszy li jego dobry m nastrojem! No i Helen, odkąd zaczęła pracować, stała się spokojniejsza. W świecie według Garpa wieczór mógł by ć radosny, ale już następny ranek morderczy. Później mieli często wspominać (Roberta też), jak to dobrze się stało, że Garp – zanim mu się objawił Zjadliwy Wirus – zdąży ł jeszcze zobaczy ć pierwsze wy danie „Pensjonatu Grillparzer” z ilustracjami Duncana Garpa, które wy szło akurat na Boże Narodzenie.
XIX
ŻYCIE PO GARPIE
Lubił epilogi, jak tego dowiódł w „Pensjonacie Grillparzer”. „Epilog – pisał Garp – to coś więcej niż lista strat. Epilog to w gruncie rzeczy ostrzeżenie na przy szłość, ukry te pod pozorem omawiania przeszłości”. Tego lutowego dnia Helen sły szała, jak przy śniadaniu opowiadał kawały Ellen James i Duncanowi; by ł wy raźnie spokojny o przy szłość. Helen wy kąpała Jenny, zapudrowała zasy pką, posmarowała jej główkę oliwą, obcięła maleńkie paznokietki i zasunęła zamek bły skawiczny żółty ch śpioszków, które kiedy ś należały do Walta. Czuła kawę, którą zaparzy ł Garp, i sły szała, jak wy prawia do szkoły Duncana. – Nie tę czapkę, Duncan, na miłość boską – powiedział. – Ta ci wejdzie ledwie na czubek głowy. Mamy dwadzieścia cztery stopnie mrozu. – Jedenaście stopni mrozu, tato – zaprotestował Duncan. – Akademicki spór – rzekł Garp. – Jest bardzo zimno. I o to chodzi. Ellen James musiała w ty m momencie wejść przez drzwi wewnętrzne z garażu i coś napisać, bo Helen sły szała, jak Garp mówi, że jej za chwilkę pomoże; oczy wiście nie mogła uruchomić samochodu. Potem przez moment w wielkim domu panowała cisza; jak przez mgłę Helen sły szała ty lko skrzy pienie butów na śniegu i powolne zapalanie zimnego silnika. – Powodzenia! – zawołał Garp do Duncana, który z pewnością oddalał się długim podjazdem do szkoły. – Buźka! – zawołał Duncan. – I tobie też! Samochód ruszy ł; Ellen James pojechała na uniwersy tet. – Jedź ostrożnie! – zawołał za nią Garp.
Helen sama wy piła kawę. Czasem niearty kułowane dźwięki rozmawiającej ze sobą Jenny przy pominały jej jamesjanki albo Ellen, kiedy by ła podniecona – ale nie tego ranka. Ty m razem mała bawiła się cicho jakimiś plastikowy mi zabawkami. Do Helen dochodziło ty lko stukanie maszy ny Garpa – i to wszy stko. Pisał przez trzy godziny. Trzy, cztery strony łomotania, a potem cisza tak długa, że Helen się wy dawało, że Garp przestaje oddy chać; kiedy już o ty m zapominała, pochłonięta czy taniem czy zajęta Jenny, maszy na eksplodowała na nowo. O wpół do dwunastej usły szała, jak Garp dzwoni do Roberty Muldoon. Chciał zagrać w squasha, zanim rozpocznie trening zapaśniczy, o ile Roberta może zostawić swoje „dziewczy nki”, jak nazy wał sty pendy stki Fundacji Fields. – Jak tam się mają twoje dziewczy nki, Roberta? – zapy tał. Ale Roberta nie mogła z nim zagrać; Helen pochwy ciła rozczarowanie w jego głosie. Później biedna Roberta bez przerwy robiła sobie wy rzuty, że powinna by ła z nim zagrać; gdy by z nim wtedy zagrała, powtarzała w kółko, może by spostrzegła, jak nadchodzi – by łaby w każdy m razie pod ręką, czujna i napięta, rozpoznałaby trop, ślady łap, które Garp zawsze przegapiał czy ignorował. Ale Roberta Muldoon nie mogła wtedy zagrać w squasha. Garp pisał przez następne pół godziny. Helen wiedziała, że pisze list; w jakiś sposób poznawała to po stukocie maszy ny. Pisał do Johna Wolfa na temat „Złudzeń mojego ojca”; by ł zadowolony ze swoich postępów. Narzekał na Robertę – że zby t poważnie traktuje swoją pracę i że traci formę; żadna praca ty pu administracy jnego nie wy maga ty le czasu, ile Roberta poświęca Fundacji Fields. Pisał, że spodziewał się kiepskiej sprzedaży „Pensjonatu Grillparzer”; najważniejsze, że książka jest „urocza” – lubi na nią patrzeć, z przy jemnością ofiarowuje ją ludziom; jej odrodzenie jest jego odrodzeniem. Pisał, że spodziewał się lepszego sezonu zapaśniczego, niż by ł ubiegłoroczny, chociaż jego początkujący zawodnik wagi ciężkiej przeszedł operację kolana, a jedy ny mistrz Nowej Anglii zrobił już maturę. Donosił, że ży cie z kimś, kto tak dużo czy ta jak Helen, jest zarówno iry tujące, jak inspirujące; chciałby dać jej do czy tania coś takiego, żeby odłoży ła wszy stkie inne książki. W południe przy szedł, pocałował Helen i popieścił jej piersi; w kółko obcałowy wał Jenny, wkładając jej jednocześnie zimowy kombinezon, który także nosił przed nią Walt, a przed Waltem trochę Duncan. Zaraz po powrocie Ellen James Garp odwoził małą do żłobka. Potem wpadał do snack-baru Bustera na swoją zwy czajową filiżankę herbaty z miodem, jedną mandary nkę i jednego banana. To by ł cały jego lunch przed bieganiem czy treningiem zapaśniczy m. Dlaczego jada ty lko taki lunch, wy jaśnił nowemu nauczy cielowi angielskiego, młodemu człowiekowi tuż po studiach, który go podziwiał. Nazy wał się Donald Whitcomb i jego nerwowe jąkanie budziło w Garpie czułe wspomnienie zmarłego pana Tincha i słabość, jaką w dalszy m ciągu miał do Alice Fletcher. Tego szczególnego dnia Garp by ł skory do gadania o pisaniu z kimkolwiek, a młody Whitcomb by ł skory do słuchania. Miał na zawsze zapamiętać, jak mu Garp opowiadał o uczuciu towarzy szący m rozpoczy naniu powieści. „To tak jak wskrzeszanie zmarłego – powiedział. – Nie, nie, to raczej tak, jakby się próbowało utrzy mać przy ży ciu każdego, na zawsze. Nawet ty ch, którzy muszą w końcu umrzeć. Ci są najważniejsi”. Wreszcie Garpowi udało się ująć to tak, że sam by ł zadowolony. „Powieściopisarz jest jak lekarz, który widzi ty lko przy padki beznadziejne”.
Młody Whitcomb zapisał to z nabożną czcią. W wiele lat później przy szli biografowie Garpa mieli zazdrościć Whitcombowi i nienawidzić go za jego biografię. Whitcomb zauważy ł, że okres rozkwitu w twórczości Garpa (jak go nazwał) wy nikał z poczucia śmiertelności autora. Zamach na jego ży cie, dokonany przez jamesjankę w brudnobiały m saabie, twierdził Whitcomb, zrodził w nim wreszcie potrzebę pisania. Helen miała się pod tą tezą podpisać. Nie by ł to głupi pomy sł, aczkolwiek Garp by go wy śmiał. Rzeczy wiście zapomniał o jamesjankach i przestał ich wszędzie wy patry wać. Ale by ć może podświadomie odczuwał tę potrzebę, o której mówił młody Whitcomb. W snack-barze Bustera trzy mał Whitcomba kompletnie zniewolonego, dopóki nie przy szedł czas na trening. Kiedy wy chodził (zostawiając Whitcombowi zapłacenie rachunku, jak wspominał później dobrodusznie młody człowiek), natknął się na dziekana Bodgera, który spędził właśnie trzy dni w szpitalu z powodu jakichś dolegliwości sercowy ch. – Nic nie znaleźli – narzekał. – Ale serce znaleźli? – zapy tał Garp. Roześmieli się wszy scy trzej – dziekan, młody Whitcomb i Garp. Bodger powiedział, że wziął ze sobą do szpitala ty lko „Pensjonat Grillparzer”, a że książka jest taka cienka, zdąży ł ją przeczy tać trzy razy od deski do deski. Dość ponura historia jak na lekturę szpitalną, stwierdził, chociaż z przy jemnością komunikuje, że nie miał snu prababki; stąd wie, że jeszcze trochę poży je. Bodger oświadczy ł, że jest zachwy cony opowiadaniem. Whitcomb zapamiętał, że Garp poczuł się nawet skrępowany tą pochwałą, która mu oczy wiście pochlebiała. Whitcomb i Bodger pomachali mu na pożegnanie. Garp zapomniał swojej narciarskiej włóczkowej czapki, ale Bodger powiedział Whitcombowi, że mu odniesie do hali sportowej. Wy znał, że lubi czasem wpaść do Garpa na salę zapaśniczą. – On jest tam naprawdę w swoim ży wiole – dodał. Donald Whitcomb nie by ł fanaty kiem zapasów, ale wy rażał się entuzjasty cznie o twórczości Garpa. Obaj mężczy źni, i młody, i stary, zgodzili się co do jednego: Garp jest człowiekiem obdarzony m nadzwy czajną energią. Whitcomb wspominał, że wrócił do swojego małego mieszkanka w jedny m z internatów i próbował zapisać wszy stko, co zrobiło na nim wrażenie w związku z Garpem, musiał jednak przerwać, bo nadeszła pora kolacji. Schodząc do jadalni, by ł jedną z nieliczny ch osób w Steer ing, które nie sły szały, co się stało. Dopiero dziekan Bodger – z zaczerwieniony mi oczami i z twarzą nagle postarzałą o kilka lat – zatrzy mał go po drodze. Dziekan, który zostawił w hali sportowej rękawiczki, w zziębnięty ch rękach trzy mał czapkę Garpa. Kiedy Whitcomb zobaczy ł tę czapkę, wiedział od razu, nawet nie patrząc mu w oczy, że stało się coś złego. Garp zauważy ł brak czapki, jak ty lko wy biegł na zaśnieżoną ścieżkę, wiodącą ze snack-baru Bustera do Hali Sportowej Seabrooka. Ale zamiast po nią wracać, przy śpieszy ł tempo i pobiegł szy bciej. Po drodze, w ciągu trzech minut, zdąży ł już zmarznąć w głowę; zmarzły mu też palce u nóg, więc zanim włoży ł buty zapaśnicze, ogrzał sobie nogi w pokoju trenerów. Pogadał tam przez chwilę ze swoim zawodnikiem wagi do 145 funtów. Chłopak przy klejał sobie właśnie plastrem mały palec do serdecznego, żeby go trochę podeprzeć z powodu, jak go trener zapewnił, ty lko zwichnięcia. Garp go zapy tał, czy by ł na prześwietleniu; chłopak by ł, ale rentgen nic nie wy kazał. Garp poklepał go po ramieniu i spy tał, ile waży. Skrzy wił się na
odpowiedź, najpewniej niezgodną z prawdą, choć i tak by ło to o pięć funtów za dużo, i poszedł się przebrać. Przed rozpoczęciem treningu jednak zatrzy mał się w pokoju trenerów jeszcze na chwilę. „Ty lko żeby sobie posmarować ucho wazeliną” – jak wspominał jeden z instruktorów. Robił mu się kalafior i Garp uznał, że śliska warstwa wazeliny działa ochronnie. Nie lubił walczy ć w kasku; w jego szkolny ch czasach nie wy magano ochraniaczy na uszy i Garp nie widział powodu, żeby je nosić teraz. Zanim otworzy ł salę zapaśniczą, przebiegł milę po kry tej bieżni ze swoim zawodnikiem wagi 152 funty. Na ostatnim okrążeniu sprowokował go do sprintu, ale chłopak miał więcej sił i na końcu zostawił Garpa o sześć stóp w ty le. Zamiast rozgrzewki „pobawił się” z nim na sali. Sprowadził go lekko do parteru z pięć czy sześć razy i przez jakieś pięć minut poprzewracał się z nim po macie, dopóki tamten nie zaczął zdradzać objawów zmęczenia. A potem pozwolił mu się przy trzy mać, broniąc się w parterze. Ale Garp miał w karku jakiś szty wny muskuł, za mało elasty czny, więc powiedział chłopakowi, żeby poszedł się pobawić z kimś inny m. Usiadł samotnie, oparty o wy ściełaną ścianę, i zachwy cony patrzy ł, jak jego druży na wy pełnia salę. Przed zademonstrowaniem pierwszy ch ćwiczeń pozwolił im na rozgrzewkę indy widualną – nienawidził zorganizowanej gimnasty ki. – Dobierać się parami, dobierać się parami – powtarzał mechanicznie, a następnie dodał: – Eric? Dobierz sobie ostrzejszego partnera, bo będziesz trenował ze mną. Eric, zawodnik wagi 133 funty, migał się zwy kle na treningach, dobierając sobie rezerwowego zawodnika wagi 115 funtów, swojego współlokatora z pokoju i najlepszego przy jaciela. Kiedy Helen weszła do sali zapaśniczej, temperatura wy nosiła prawie 29 stopni i dalej rosła. Posczepiani parami na matach chłopcy już ciężko dy szeli. Garp uważnie patrzy ł na stoper. – Jeszcze minuta! – wrzasnął. Kiedy Helen przechodziła koło niego, miał w ustach gwizdek, więc go nie pocałowała. Miała zapamiętać ten gwizdek i to, że go nie pocałowała, do końca ży cia – czy li na długo. Poszła do swojego zwy kłego kąta sali, gdzie obawa, że ktoś na nią wpadnie, by ła mniejsza. Otworzy ła książkę. Okulary zaszły jej mgłą, więc je sobie przetarła. Miała je na nosie, kiedy na salę, z przeciwległego końca, weszła pielęgniarka. Ale Helen nigdy nie podnosiła głowy znad książki, chy ba że usły szała mocniejsze uderzenie ciała o matę albo szczególnie głośny krzy k bólu. Pielęgniarka zamknęła za sobą drzwi i szy bkim krokiem, mijając mocujący ch się na matach zawodników, podeszła do Garpa, który siedział z gwizdkiem w ustach i stoperem w ręce. Wy jął gwizdek z ust i zawołał: – Piętnaście sekund! – Ty le i jemu pozostało. Włoży ł gwizdek z powrotem do ust, gotów zagwizdać. Kiedy zobaczy ł kobietę, wziął ją za sy mpaty czną pielęgniarkę imieniem Dotty, która pomogła mu się wy dostać z pierwszego feministy cznego pogrzebu. Poznał ją jedy nie po włosach, stalowoszary ch, spleciony ch w warkocz upięty wokół głowy – by ła to oczy wiście peruka. Pielęgniarka uśmiechnęła się do niego. Prawdopodobnie nie by ło nikogo, z kim Garp czułby się lepiej niż z pielęgniarką; odpowiedział jej uśmiechem, a następnie spojrzał na stoper: dziesięć sekund. Kiedy ponownie na nią popatrzy ł, spostrzegł broń. My ślał właśnie o swojej matce Jenny
Fields i o ty m, jak musiała wy glądać, kiedy wchodziła na salę zapaśniczą niecałe dwadzieścia lat temu. Jenny by ła od tej młodsza – przemknęło mu przez głowę. Gdy by Helen w ty m momencie podniosła wzrok, mogłaby znów pomy śleć, że to jej zagubiona matka zdecy dowała się wreszcie wy jść z ukry cia. Kiedy Garp zobaczy ł broń, zauważy ł również, że kobieta nie ma na sobie prawdziwego stroju pielęgniarskiego, ty lko „Jenny Fields Original”, z naszy ty m na piersi charaktery sty czny m czerwony m sercem. Wtedy też zwrócił uwagę na jej biust – mały, ale zby t jędrny i młodzieńczo spręży sty jak na osobę o siwy ch włosach; w biodrach też by ła za szczupła i nogi miała zby t dziewczęce. Kiedy znów spojrzał na jej twarz, dostrzegł rodzinne podobieństwo: kwadratową szczękę, którą Midge Steer ing obdarzy ła wszy stkie swoje dzieci, i cofnięte czoło Ciepły ch Kluch. To połączenie cech upodabniało głowy wszy stkich Percy ch do groźny ch okrętów. Pierwszy strzał wy trącił mu z ostry m świstem gwizdek z ust; stoper wy leciał mu z rąk. Garp usiadł. Mata by ła ciepła. Kula przeszy ła mu brzuch i utkwiła w stosie pacierzowy m. Na zegarze zostało jeszcze niecałe pięć sekund, kiedy Bainbridge Percy oddała drugi strzał; kula trafiła w pierś i rzuciła Garpa, w dalszy m ciągu w pozy cji siedzącej, o obitą miękko ścianę. Oszołomieni zapaśnicy, którzy by li w końcu ty lko chłopcami, stali jak wry ci. I dopiero Helen przewróciła Bainbridge Percy na matę, uniemożliwiając jej trzeci strzał. Krzy ki Helen wy rwały ich z odrętwienia. Jeden z chłopców, rezerwowy zawodnik wagi ciężkiej, przy gniótł Puchatka Percy brzuchem do maty i wy kręcił jej rękę ze spluwą; rozciął przy ty m łokciem wargę Helen, ale ona tego nawet nie poczuła. Początkujący zawodnik wagi 145 funtów, z mały m palcem przy lepiony m plastrem do palca serdecznego, wy rwał Bainbridge rewolwer, łamiąc jej kciuk. W chwili kiedy chrupnęła jej kość i Puchatek Percy krzy knęła, nawet Garp zobaczy ł, co z siebie zrobiła: zabieg musiał by ć bardzo świeży. W jej otwarty ch ustach każdy, kto stał blisko, mógł dostrzec na kikucie stanowiący m szczątek języ ka czarne mrówki szwów. Rezerwowy zawodnik wagi ciężkiej tak się przestraszy ł, że ścisnął ją za mocno i złamał jej żebro. Szaleństwo Bainbridge Percy – w wy niku którego została jamesjanką – musiało by ć dla niej bolesne. – Inie! – wrzeszczała. – One inie! – „Ona inia” znaczy ło „pieprzona świnia”, ale żeby zrozumieć teraz biedną Bainbridge Percy, trzeba by łoby samemu by ć jamesjanką. Początkujący zawodnik wagi 145 funtów trzy mał broń na odległość wy ciągniętej ręki, wy celowaną w matę i w pusty róg sali. – Inia! – wy bełkotała pod jego adresem Bainbridge Percy, ale drżący chłopak patrzy ł na swojego trenera. Helen podtrzy my wała Garpa, który zaczął się już osuwać po ścianie. Nie mógł mówić – wiedział o ty m; stracił czucie. Zachował ty lko doskonałe powonienie, wzrok i ży wą pamięć. Raz wreszcie by ł zadowolony, że Duncan nie interesował się zapasami. Dzięki temu, że wolał pły wać, ominął go ten widok; Garp wiedział, że w tej chwili Duncan albo wy chodzi ze szkoły, albo jest już na pły walni. By ło mu przy kro z powodu Helen – że akurat się tu znalazła – ale by ł jednocześnie szczęśliwy, że czuje tak blisko siebie jej zapach. Delektował się nim pośród inny ch tak swojskich zapachów sali zapaśniczej Steer ing. Gdy by mógł mówić, powiedziałby jej, żeby się już nigdy nie bała Zjadliwego Wirusa. Ze zdziwieniem stwierdził, że Zjadliwy Wirus to nikt obcy, a nawet nikt tajemniczy ; Zjadliwy Wirus to ktoś dobrze znany – od zawsze, ktoś, z kim się wzrasta. Spręży sty
jak ciepłe maty zapaśnicze; pachnący jak pot czy sty ch chłopców, jak Helen – pierwsza i ostatnia kobieta, którą kochał. Zjadliwy Wirus, Garp już teraz wiedział, mógł nawet wy glądać jak pielęgniarka: osoba otrzaskana ze śmiercią i wy szkolona, jak reagować na ból. Kiedy Bodger otworzy ł drzwi do sali zapaśniczej z jego narciarską czapką w ręce, Garp się nie łudził, że dziekan raz jeszcze przy by ł zorganizować ekipę ratowniczą – że przy szedł złapać jego ciało spadające z dachu infirmerii z wy sokości czterech pięter nad miejscem, gdzie świat by ł bezpieczny. Świat nie by ł bezpieczny. Dziekan Bodger, Garp nie miał wątpliwości, zrobiłby wszy stko, żeby mu pomóc; uśmiechnął się więc do niego z wdzięcznością, uśmiechnął się do Helen i do swoich zapaśników; niektórzy z nich płakali. Spojrzał z czułością na swojego szlochającego rezerwowego wagi ciężkiej, który dalej dusił Bainbridge Percy do maty ; wiedział, jaki trudny sezon czeka biednego grubasa. Popatrzy ł na Helen; jedy ne, czy m mógł poruszać, to by ły oczy. Widział, że Helen próbuje odpowiedzieć mu uśmiechem. Oczy ma usiłował ją podnieść na duchu: nie martw się – co z tego, jeśli nie ma ży cia po śmierci? Jest ży cie po Garpie, możesz mi wierzy ć. Nawet jeśli po śmierci jest ty lko śmierć, trzeba sobie cenić drobne łaski – czasami są na przy kład narodziny po seksie. A jeśli masz dużo szczęścia, by wa i seks po narodzinach! „Owthem” – jakby powiedziała Alice Fletcher. „A jeśli masz ży cie – mówiły oczy Garpa – jest nadzieja, że będziesz mieć energię. I nigdy nie zapominaj, Helen – powiedziały jej jego oczy. – Mamy jeszcze wspomnienia”. „W świecie według Garpa – miał napisać młody Donald Whitcomb – jesteśmy zobowiązani pamiętać wszy stko”. Garp umarł, zanim zdąży li go wy nieść z sali zapaśniczej. Miał trzy dzieści trzy lata, ty le samo co Helen. Ellen James dopiero co skończy ła dwadzieścia. Duncan trzy naście. Mała Jenny Garp zaczy nała trzeci rok ży cia. Walt miałby osiem lat.
Wiadomość o śmierci Garpa spowodowała naty chmiast trzecie i czwarte wy danie książki ojca i sy na „Pensjonat Grillparzer”. W ciągu długiego weekendu John Wolf pił za dużo i zastanawiał się nad porzuceniem zawodu wy dawcy ; czasem robiło mu się niedobrze, kiedy widział, jak nagła śmierć wpły wa korzy stnie na interesy. Pocieszała go ty lko my śl o ty m, jak sam Garp przy jąłby tę wiadomość. Nawet on nie by łby w stanie przewidzieć, że jego własna śmierć okaże się korzy stniejsza od samobójstwa, jeśli chodziło o postawienie go w rzędzie pisarzy poważny ch i sławny ch. Nie tak źle jak na kogoś, kto jako pisarz trzy dziestotrzy letni miał w dorobku jedno dobre opowiadanie i by ć może półtorej dobrej powieści na trzy. Rzadka bowiem forma śmierci Garpa okazała się w gruncie rzeczy tak doskonała, że John Wolf musiał się aż uśmiechnąć na my śl o ty m, jak bardzo sam Garp by łby z niej zadowolony. By ła to śmierć, my ślał, komiczna, brzy dka i dziwaczna, która przez swoją przy padkowość, głupotę i bezsensowność unaoczniała wszy stko, co Garp kiedy kolwiek napisał na temat funkcjonowania świata. Helen miała zauważy ć z gory czą, ale ty lko raz, że śmierć Garpa by ła mimo wszy stko rodzajem samobójstwa. – W ty m sensie, w jakim całe jego ży cie by ło samobójstwem – powiedziała tajemniczo. Wy jaśniła później, że miała na my śli to, jak Garp działał ludziom na nerwy. W każdy m razie nadmiernie zdenerwował Puchatka Percy ; to przy najmniej nie ulegało
wątpliwości. Inny ch znów skłaniał do hołdów, drobny ch i dziwny ch. Szkolny cmentarz w Steer ing miał na przy kład zaszczy t posiadania jego nagrobka – chociaż nie ciała; podobnie jak ciało jego matki, ciało Garpa miało służy ć studentom medy cy ny. Szkoła Steer ing postanowiła go także uhonorować, nazy wając jego imieniem jedy ny szkolny budy nek, jaki jeszcze nie miał nazwy. By ł to pomy sł starego Bodgera. Skoro jest Infirmeria imienia Jenny Fields, dowodził poczciwy dziekan, to powinien by ć Aneks Szpitalny Garpa. W przy szłości funkcje ty ch budy nków miały się nieznacznie zmienić, chociaż nazwy na zawsze pozostały te same: Infirmeria Fields i Aneks Garpa. Infirmeria Fields miała pewnego dnia zejść do roli starego skrzy dła Klinicznego Ośrodka Zdrowia Steer ing; Aneks Garpa miał służy ć głównie jako skład – rodzaj magazy nu sprzętu medy cznego, kuchennego i szkolnego; można go by ło także uży wać w razie epidemii. Ale oczy wiście epidemie już się prawie nie zdarzały. Garpowi najprawdopodobniej spodobałby się pomy sł nazwania jego imieniem magazy nu. Napisał kiedy ś, że powieść to „jedy nie skład wszy stkich znaczący ch rzeczy, który ch pisarz nie jest w stanie wy korzy stać w ciągu swego ży cia”. Spodobałby mu się też z pewnością pomy sł epilogu; oto on; epilog „ostrzegający nas na przy szłość”, jak by go mógł sformułować S.T. Garp.
ALICE I HARRISON FLETCHEROWIE mieli pozostać małżeństwem na dobre i na złe – ten związek okazał się trwały częściowo dlatego; że Alice nie potrafiła niczego skończy ć. Ich jedy ne dziecko, córka, grała na wiolonczeli – duży m, nieporęczny m instrumencie o jedwabisty ch tonach – z takim wdziękiem, że czy sty, głęboki dźwięk, jaki z niego doby wała, za każdy m razem powodował kłopoty Alice z wy mową na wiele godzin. Harrison, który po jakimś czasie dostał, i ty m razem już utrzy mał, stały etat w inny m miejscu, wy rósł ze swoich afer z co ładniejszy mi studentkami mniej więcej w ty m samy m okresie, kiedy jego utalentowana córka zaczęła ugruntowy wać swoją pozy cję poważnej muzy czki. Alice, która nigdy nie ukończy ła swojej drugiej powieści ani trzeciej, ani czwartej, nie miała też nigdy drugiego dziecka. Pozostała wy mowna, potoczy sta na papierze, ale trudna do zniesienia w rzeczy wistości. Nigdy więcej nie upodobała sobie żadnego z „inny ch mężczy zn” w ty m stopniu, co Garpa; nawet we wspomnieniach pozostał namiętnością na ty le silną, że Alice nigdy nie potrafiła zbliży ć się do Helen. A sy mpatia Harry ’ego dla Helen zdawała się wietrzeć stopniowo wraz z każdy m z jego szy bko wietrzejący ch flirtów, tak że w końcu Fletcherowie prawie stracili kontakt z pozostały mi Garpami. Kiedy ś Duncan spotkał ich córkę w Nowy m Jorku po jej pierwszy m solowy m wy stępie w ty m niebezpieczny m mieście; zaprosił ją na kolację. – Czy jest podobny do matki? – zapy tał córkę Harrison. – Ja jej tak dobrze nie pamiętam. – Czy on się do ciebie przy thtawiał? – spy tała Alice. – Nie sądzę – odrzekła dziewczy nka, której pierwszy m i sercu najmilszy m partnerem miała na zawsze pozostać biodrzasta wiolonczela. Oboje Fletcherowie – i Harry, i Alice – mieli zginąć w wy padku samolotowy m jako ludzie
w dobrze już średnim wieku, kiedy w okresie Bożego Narodzenia lecieli na Marty nikę. Jedna ze studentek Harrisona odwiozła ich na lotnisko. – Jeśli się mieszka w Nowej Anglii – zwierzy ła się Alice studentce – należą się człowiekowi słoneczne wakacje. Prawda, Harrithon? Helen zawsze uważała, że Alice jest „trochę stuknięta”.
HELEN HOLM, która przez większą część swego ży cia by ła znana jako Helen Garp, miała ży ć bardzo długo. Szczupła, ciemna kobieta o fascy nującej twarzy i ładny m sposobie wy rażania się miała wprawdzie kochanków, ale nigdy nie wy szła powtórnie za mąż. Każdy z jej kochanków musiał znosić obecność Garpa – nie ty lko w jej nieustępliwej pamięci, ale także w przedmiotach, który mi się otaczała. Dom w Steer ing, który opuszczała rzadko, pełen by ł książek Garpa, zdjęć, jakie Duncan robił ojcu, a nawet pucharów, zdoby ty ch przez Garpa w zawodach zapaśniczy ch. Helen utrzy my wała, że nigdy nie przebaczy Garpowi tego, że umarł tak młodo, zostawiając ją na tak znaczną część ży cia samą; twierdziła też, że ją zepsuł: nigdy nie brała poważnie pod uwagę możliwości ży cia z inny m mężczy zną. Helen miała stać się jedną z najbardziej poważany ch nauczy cielek Steer ing, chociaż nigdy nie wy zby ła się ironicznego stosunku do szkoły. Miała tam przy jaciół, ale nieliczny ch: starego dziekana Bodgera, aż do jego śmierci, i młodego naukowca Donalda Whitcomba, tak oczarowanego nią, jak kiedy ś twórczością Garpa. I jeszcze rzeźbiarkę, arty stkę-rezy dentkę, z którą poznała ją Roberta. By ł także doży wotni przy jaciel John Wolf, któremu Helen przebaczała po troszeczku, ale nigdy całkowicie, to, że mu się udało zapewnić powodzenie Garpowi. Helen i Roberta pozostały ze sobą blisko; od czasu do czasu Helen brała udział w sławetny ch wy padach Roberty do Nowego Jorku. Obie kobiety, coraz starsze i coraz bardziej ekscentry czne, latami rządziły Fundacją Fields. Ich dowcipny bieżący komentarz doty czący wy darzeń świata zewnętrznego stał się czy mś w rodzaju atrakcji tury sty cznej w Dog’s Head Harbor; od czasu do czasu, kiedy Helen czuła się w Steer ing samotna czy znudzona – kiedy jej dorosłe już dzieci by ły zajęte własny mi sprawami, gdzieś daleko – przenosiła się do Roberty, do dawnej posiadłości Jenny Fields. Tam by ł zawsze ruch. Kiedy Roberta umarła, Helen przy by ło ze dwadzieścia lat. W bardzo już podeszły m wieku, narzekając, że przeży ła wszy stkich swoich bliskich rówieśników, Helen Holm zapadła nagle na chorobę śluzówek. Umarła we śnie. Przeży ła z powodzeniem wielu krwiożerczy ch biografów, którzy ty lko czekali na jej śmierć, żeby się rzucić na szczątki Garpa. Chroniła jego listy, nieskończony rękopis „Złudzeń mojego ojca”, większość jego pamiętników i notatek. Wszy stkim niedoszły m biografom mówiła to samo, co on by im powiedział: „Czy tajcie książki. Zapomnijcie o ży ciu”. Sama Helen napisała kilka arty kułów, które by ły cenione w jej dziedzinie. Jeden z nich nosił ty tuł: „Ży łka awanturnicza w narracji”. By ło to studium porównawcze techniki narracy jnej Josepha Conrada i Wirginii Woolf. Helen zawsze uważała się za wdowę z trojgiem dzieci – Duncanem, Jenny i Ellen James. Cała trójka przeży ła ją i obficie opłakiwała jej śmierć. By li za młodzi i zby t zaskoczeni, żeby tak samo opłakiwać Garpa.
DZIEKAN BODGER, który śmierć Garpa opłakiwał niemal w ty m samy m stopniu, co i Helen, pozostał lojalny jak bulterier i równie wierny. Długo jeszcze po przejściu na emery turę cierpiący na bezsenność starzec nawiedzał nocami kampus, spadając jak sęp na kochanków, którzy się chy łkiem przemy kali ścieżkami albo obściskiwali na wilgotnej jak gąbka ziemi pod delikatny mi krzewami rosnący mi wzdłuż stary ch, piękny ch budy nków. Bodger pozostał czy nny w Steer ing aż do matury Duncana. – Przeprowadziłem przez szkołę twojego ojca, chłopcze – powiedział – przeprowadzę i ciebie. I jeśli mi pozwolą, to zostanę tak długo, żeby przeprowadzić jeszcze i twoją siostrę. Ale wreszcie wy musili na nim odejście na emery turę; wśród wielu problemów, jakie stwarzał, wy mieniano to, że mówi do siebie podczas nabożeństw w kaplicy, no i jego obsesy jne zgarnianie chłopców i dziewcząt po dozwolony ch godzinach. Wspominano także nawracające urojenie dziekana, który twierdził uparcie, że tamtego wieczoru przed laty złapał w ramiona młodego Garpa, a nie żadnego gołębia. Bodger odmówił wy prowadzenia się z terenu kampusu i pomimo – a może właśnie z powodu – swojego uporu został najbardziej szacowny m emery tem Steer ing. Wy wlekali go na wszy stkie szkolne uroczy stości, podsadzali na podium, przedstawiali ludziom, którzy nie wiedzieli, kim by ł, a następnie wy prowadzali. By ć może dlatego tolerowali jego dziwactwa; latami na przy kład, będąc już dobrze po siedemdziesiątce – czasem przez kilka ty godni z rzędu – Bodger roił sobie, że jest w dalszy m ciągu dziekanem. – Naprawdę jest pan dziekanem? – droczy ła się z nim Helen. – Oczy wiście, że jestem! – grzmiał Bodger. Spoty kali się często i w miarę jak Bodger głuchł, coraz częściej widy wano go pod rękę z tą miłą Ellen James, która miała swoje sposoby na porozumiewanie się z ludźmi niesły szący mi. Dziekan Bodger pozostał lojalny nawet w stosunku do druży ny zapaśniczej Steer ing, której okres chwały szy bko uleciał z pamięci niemal wszy stkich. Nigdy już nie mieli trenera, który by łby równy Erniemu Holmowi ani nawet Garpowi. Zaczęli przegry wać, ale mimo to Bodger popierał ich zawsze, dopingując aż do ostatniej walki biednego zawodnika Steer ing, który sprowadzony do parteru bronił się przed położeniem na łopatki. Bodger umarł podczas meczu zapaśniczego. By ło to wy jątkowo wy równane spotkanie w wadze najcięższej. Zawodnik z druży ny Steer ing zmagał się rozpaczliwie ze swoim równie wy czerpany m przeciwnikiem, który zupełnie stracił formę: jak młode wielory by wy rzucone na brzeg, pełzali, walcząc o przewagę i zwy cięskie punkty, podczas gdy czas się kończy ł. – Piętnaście sekund! – huknął sędzia. Chłopcy walczy li dalej. Bodger wstał, tupiąc i dopingując. – Gott! – zapiszczał; na koniec jego niemiecki doszedł do głosu. Kiedy walka się skończy ła i try buny opustoszały, pozostał na swoim miejscu ty lko emery towany dziekan – martwy. Helen musiała bardzo pocieszać młodego wrażliwego Whitcomba, żeby wreszcie przestał rozpaczać po stracie Bodgera.
DONALD WHITCOMB nigdy nie sy piał z Helen mimo zawistny ch plotek niedoszły ch biografów, którzy nie mogli się doczekać, kiedy położą łapy na spuściźnie i na wdowie po Garpie. Whitcomb całe ży cie spędził dosłownie jak pustelnik w ukry ciu szkoły Steer ing. Miał podwójne
szczęście: raz, że odkry ł tu Garpa na krótko przed jego śmiercią, a dwa, że znalazł przy jaźń i opiekę Helen. Wiedziała, że Whitcomb wielbi jej męża by ć może jeszcze bardziej bezkry ty cznie niż ona sama. O biedny m Whitcombie zawsze mówiło się „ten młody Whitcomb”, mimo że przecież nie by ł już młody. Nigdy nie miał zarostu, a jego twarz do końca pozostała różowa pod brązową, pod siwą i wreszcie pod srebrzy stobiałą czupry ną, głos zaś do końca przy pominał nerwowe, przery wane jodłowanie. Nigdy też Whitcomb nie przestał zacierać rąk. Ale właśnie jemu zaufała Helen, jeśli chodzi o historię rodziny i dorobek literacki męża. Whitcomb miał zostać biografem Garpa. Helen przeczy tała całość biografii, poza ostatnim rozdziałem, z który m autor czekał całe lata; by ł to rozdział stanowiący pochwałę Helen. Whitcomb został uczony m „garpologiem”, najwy ższy m autory tetem w sprawach Garpa. Miał odpowiednią jak na biografa potulność – żartował zawsze Duncan. By ł dobry m biografem z punktu widzenia ich rodziny : wierzy ł we wszy stko, co mu powiedziała Helen, w każdą notatkę, którą zostawił Garp, albo w każdą notatkę, którą według Helen Garp zostawił. „Ży cie – pisał Garp – niestety, nie jest skonstruowane jak poczciwa staroświecka powieść. Przeciwnie, koniec następuje wtedy, kiedy ci, co mają się skończy ć, skończy li się. Zostają ty lko wspomnienia. Ale nawet cy nik ma wspomnienia”. Whitcomb uwielbiał Garpa również i za to, co by ło u niego najbardziej kapry śne i pretensjonalne. Wśród rzeczy Garpa Helen znalazła taką notatkę: „Obojętne, jakie będą moje pieprzone ostatnie słowa, bardzo was proszę, powiedzcie, że brzmiały tak: » Zawsze wiedziałem, że dążenie do doskonałości jest zwy czajem niosący m w sobie śmiertelne niebezpieczeństwo« ”. Donald Whitcomb, który wielbił Garpa bezkry ty cznie, miłością psów i dzieci, twierdził, że to by ły rzeczy wiście jego ostatnie słowa. – Jeżeli Whitcomb tak mówi, to znaczy, że tak jest – powtarzał Duncan. Jenny Garp i Ellen James też by ły co do tego zgodne. „Ochrona Garpa przed biografami to by ła sprawa rodzinna” – pisała Ellen. – Dlaczego nie? – py tała Jenny Garp. – A cóż on zawdzięcza opinii publicznej? Zawsze mówił, że jest jedy nie wdzięczny losowi za istnienie inny ch arty stów i ludziom, którzy go kochają. „Kto więc jeszcze zasługuje na to, żeby mieć teraz coś z niego?” – pisała Ellen James. Donald Whitcomb by ł posłuszny nawet ostatniej woli Helen. Mimo podeszłego wieku umarła nagle i właśnie Whitcomb stanął na straży jej ostatniej woli. Helen nie chciała mianowicie, żeby ją pochowano na szkolny m cmentarzu Steer ing, koło Garpa i Jenny, koło jej ojca, Ciepły ch Kluch i wszy stkich inny ch. Powiedziała, że cmentarz miejski jej w zupełności wy starczy. Nie chciała też, żeby jej ciało oddano do akademii medy cznej; jest bardzo stara, twierdziła, i nikt nie będzie miał z jej ciała żadnego poży tku. Ży czy ła sobie, żeby jej zwłoki uległy kremacji, a prochy pozostały własnością Duncana, Jenny Garp i Ellen James. Jak już część ty ch prochów pochowają, z resztą mogą zrobić, co im się podoba, by le ich nie rozsy pali po terenie należący m do szkoły. Niech ją raczej cholera weźmie, powiedziała Whitcombowi, niżby szkoła, która nie przy jmowała dziewcząt w jej czasach, miała mieć z niej cokolwiek teraz. Na jej nagrobku, na cmentarzu miejskim, oświadczy ła Whitcombowi, ma by ć po prostu
napisane, że tu spoczy wa Helen Holm, córka trenera zapaśniczego Erniego Holma, która nie mogła chodzić do szkoły w Steer ing dlatego ty lko, że by ła dziewczy ną; ponadto by ła kochającą żoną powieściopisarza S.T. Garpa, którego nagrobek można oglądać na cmentarzu szkolny m – ponieważ on by ł chłopcem. Whitcomb uszanował i to ży czenie, co szczególnie ubawiło Duncana. – Dopiero tata by łby ty m zachwy cony ! – powtarzał zawsze. – Rany, już go sły szę. A jak by by ła zachwy cona ostatnią wolą Helen Jenny Fields, podkreślały najczęściej Jenny Garp i Ellen James.
ELLEN JAMES miała wy rosnąć na pisarkę. Okazała się „czy mś autenty czny m”, jak przepowiadał Garp. Jej mentorzy – Garp i duch jego matki Jenny Fields – okazali się jednak dla niej zby t onieśmielający i z ich powodu nie próbowała właściwie swoich sił ani w powieści, ani w inny ch gatunkach prozy. Została natomiast bardzo dobrą poetką – aczkolwiek mało poczy tną. Z jej pierwszego uroczego zbioru wierszy, zaty tułowanego „Mowy wy głoszone do roślin i zwierząt”, Garp i Jenny Fields by liby z pewnością dumni. A Helen by ła bardzo dumna. Przy jaźniły się ogromnie, nie mówiąc o ty m, że łączy ł je stosunek matki i córki. Ellen James miała oczy wiście przeży ć jamesjanki. Po zabójstwie Garpa zeszły głębiej do podziemia, a ich sporady czne wy stąpienia przez wiele lat by ły zawoalowane, nawet nieśmiałe. „Hej, jestem niemową” – głosiły w końcu ich kartki. Albo: „Miałam wy padek i nie mogę mówić. Ale nieźle piszę, jak widać”. Od czasu do czasu py tano je: – Ale pani nie jest jedną z ty ch jakichśtam „mesjanek”? „Jakich?” – nauczy ły się odpowiadać. A uczciwsze z nich pisały : „Nie. Teraz już nie”. Teraz by ły już ty lko kobietami, które nie mogą mówić. Bez żadnej ostentacji większość z nich wkładała wiele wy siłku w znalezienie sobie jakiegoś zajęcia. Znaczna część jamesjanek, bardzo poży tecznie, zwróciła się ku ty m, którzy też czegoś nie mogli. Akty wnie pomagały upośledzony m i ludziom nadmiernie litujący m się nad sobą. Coraz częściej wy zby wały się wszelkich ety kiet i jedna po drugiej te nieme kobiety dorabiały się własny ch imion. Niektóre z nich doczekały się za swoje zasługi nawet sty pendium Fundacji Fields. Inne oczy wiście dalej usiłowały by ć jamesjankami w świecie, który wkrótce zapomniał, co to takiego jamesjanka. By li tacy, co brali je za gang kry minalistek, przeży wający swój krótki rozkwit w połowie dwudziestego wieku, albo, jak na ironię, my lili je z ty mi, przeciwko który m pierwotnie wy stępowały – z gwałcicielami. Jedna z jamesjanek napisała do Ellen James, że przestała by ć jamesjanką w momencie, kiedy zapy tała pewną małą dziewczy nkę, czy wie, kto to są jamesjanki. – Takie, co gwałcą mały ch chłopców – odparło dziecko. W jakieś dwa miesiące po zamordowaniu Garpa pojawiła się kiepska, ale bardzo popularna powieść. Trzy ty godnie trwało jej pisanie, a pięć wy dawanie. Nosiła ona ty tuł „Wy znania jamesjanki” i w znaczny m stopniu przy czy niła się do tego, że jamesjanki stały się jeszcze bardziej stuknięte albo po prostu zepchnięte na margines. Autorem powieści by ł naturalnie mężczy zna. Jego poprzednia książka nazy wała się „Wy znania króla Porno”, a jeszcze
wcześniejsza „Wy znania handlarza młodociany ch niewolników”. I tak dalej. By ł to szczwany, zły człowiek, który co sześć miesięcy zmieniał skórę. Jeden z jego okrutny ch niewy bredny ch żartów z „Wy znań jamesjanki” polegał na ty m, że narratorka, a zarazem główna bohaterka powieści, jest lesbijką, która dopiero po obcięciu języ ka uświadamia sobie, że również jako kochanka straciła przy datność. Popularność tej wulgarnej grafomanii wprawiła wiele jamesjanek w straszliwe zakłopotanie. Doszło do samobójstw. „Zawsze zdarzają się samobójstwa – pisał Garp – wśród ludzi, którzy nie są w stanie powiedzieć, o co im chodzi”. W końcu jednak Ellen James zaczęła je wy ciągać z ukry cia i obdarzać przy jaźnią. Tak by z pewnością, my ślała, postąpiła Jenny Fields. Ellen urządzała wieczory autorskie do spółki z Robertą Muldoon, która swoim potężny m, dźwięczny m głosem czy tała jej wiersze. Siedząca obok niej Ellen miała taką minę, jakby żałowała, że sama nie może tego robić. Pod wpły wem tego ujawniło się wiele jamesjanek, które też żałowały, że nie mogą mówić. Kilka z nich zostało przy jaciółkami Ellen James. Ellen James nigdy nie wy szła za mąż. Od czasu do czasu nawet przy jaźniła się z jakimś mężczy zną, ale bardziej dlatego, że by ł kolegą po piórze, niż dlatego, że by ł mężczy zną. Ellen, jako dobra poetka i żarliwa feministka, wierzy ła w sposób ży cia Jenny Fields i w pisanie z energią i osobistą wizją świata Garpa. Inny mi słowy, by ła wy starczająco uparta, by mieć własne zdanie, ale jednocześnie by ła dobra dla ludzi. Przez całe ży cie łączy ło ją z Duncanem Garpem – w gruncie rzeczy jej młodszy m bratem – coś w rodzaju flirtu. Duncan bardzo bolał nad jej śmiercią. Ellen, już w starszy m wieku, zaczęła pły wać na długie dy stanse – by ło to mniej więcej w okresie, kiedy została po Robercie prezeską Fundacji Fields. Doszła do tego, że przepły wała po kilka razy szeroki przesmy k Dog’s Head Harbor. W swoich ostatnich, najlepszy ch wierszach często posługiwała się pły waniem i „zewem oceanu” jako metaforami. Ale Ellen James pozostała dziewczy nką ze Środkowego Zachodu, która nigdy nie zrozumiała do końca natury wirów; pewnego zimnego jesiennego dnia by ła na ty le zmęczona, że ją dopadły. „Kiedy pły wam – pisała do Duncana – przy pomina mi się, jak wy czerpujące, a zarazem pełne uroku by ły sprzeczki z Twoim ojcem. Czuję także wy siłek morza, żeby mnie dopaść – mego suchego środka, wy spy mojego serca. Wy spy mojego ty łka, jakby się z pewnością wy raził twój ojciec. Ale my się tak przekomarzamy, morze i ja. Ty by ś, świntuchu, powiedział, że to wrażenia zastępcze – zamiast seksu”.
FLORENCE COCHRAN BOWLSBY, lepiej znana Garpowi jako pani Ralph, miała przeży ć ży cie moty la, bez żadny ch wrażeń zastępczy ch, które jej zresztą nie by ły potrzebne. Rzeczy wiście zrobiła doktorat z literatury porównawczej i dostała w końcu stały etat na duży m i bałaganiarskim wy dziale anglisty ki, którego pracowników łączy ł jedy nie strach przed nią. W różny ch okresach najpierw uwiodła, a następnie odtrąciła dziewięciu spośród trzy nastu starszy ch pracowników wy działu, który ch na zmianę to dopuszczała do łask, to wy szy dzała. Studenci mówili o niej „Dy namit” – tak oto w końcu pokazała inny m, jeśli nie sobie, pewność
siebie w jakiejś dziedzinie poza seksem. Jej zastraszeni kochankowie, z który ch każdy brał w końcu ogon pod siebie i zmy kał, przy pominali pani Ralph Garpa, jak to kiedy ś opuszczał jej dom. Pani Ralph by ła jedną z pierwszy ch osób, które na wiadomość o wstrząsającej śmierci Garpa przesłały Helen wy razy współczucia. „Nigdy nie udało mi się go uwieść – pisała – czego zawsze żałowałam, ale co jednocześnie potrafiłam uszanować”. Helen nawet polubiła panią Ralph i korespondowała z nią od czasu do czasu. Roberta Muldoon też miała okazję z nią korespondować – odrzucając jej prośbę o przy znanie sty pendium Fundacji Fields. By ła dość zaskoczona jej odpowiedzią: „Pocałujcie mnie w d...” – brzmiała ta odpowiedź. Pani Ralph nie lubiła, jak jej odmawiano. Jej jedy ne dziecko, Ralph, miał umrzeć przed nią; został zupełnie niezły m dziennikarzem i, jak William Percy, zginął na wojnie.
BAINBRIDGE PERCY, znana Garpowi przede wszy stkim jako Puchatek, miała ży ć bardzo długo. Ostatni z wielu psy chiatrów, którzy się nią zajmowali, twierdził, że ją wy leczy ł, ale Puchatka po prostu psy choanaliza i wy siłki najróżniejszy ch zakładów zanadto znuży ły, żeby mogła by ć niebezpieczna. Obojętne, jaką drogą – Bainbridge po dłuższy m czasie wróciła jednak spokojnie na łono społeczeństwa; włączy ła się ponownie w nurt ży cia publicznego jako jego czy nny, choć niemy uczestnik, mniej więcej bezpieczny i (w końcu) poży teczny. Mając po pięćdziesiątce, zaczęła się interesować dziećmi; szczególnie dobrze i cierpliwie zajmowała się dziećmi opóźniony mi w rozwoju. Przy tej okazji miała często kontakty z inny mi jamesjankami, które na różne sposoby też zostały wy leczone – a przy najmniej w znaczny m stopniu zmienione. Przez jakieś dwadzieścia lat Puchatek nie wspominała swojej zmarłej siostry Cushie, ale miłość do dzieci zachwiała jej równowagę. Kiedy miała pięćdziesiąt cztery lata, zaszła w ciążę (nikt nie mógł pojąć, jakim sposobem) i powróciła do szpitala na obserwację, przekonana, że umrze przy porodzie. Ale kiedy te prognozy się nie spełniły, została czułą matką; nie zaprzestała przy ty m pracy z dziećmi zapóźniony mi. Jej własne dziecko, córka, która w przy szłości miała przeży ć brutalny ży ciory s matki jako poważny wstrząs, na szczęście nie by ła opóźniona; szczerze mówiąc, Garpowi przy pominałaby Cushie. Wiele osób twierdziło, że Bainbridge Percy stała się pozy ty wny m przy kładem dla ty ch, którzy wy stępowali na rzecz całkowitego zniesienia kary śmierci – tak imponujące by ło jej wy leczenie. Ale nie dla Helen i nie dla Duncana Garpa, którzy do grobowej deski żałowali, że Puchatek nie zginęła w chwili, kiedy ostatni raz krzy knęła „Inia!” w sali zapaśniczej Steer ing. Pewnego dnia Bainbridge Percy oczy wiście miała umrzeć; dostała wy lewu na Flory dzie, dokąd pojechała odwiedzić swoją córkę. Dla Helen to, że ją przeży ła, by ło niewielką pociechą. Wierny Whitcomb scharaktery zował Bainbridge Percy zgodnie z ty m, jak ją określił Garp po swojej ucieczce z pierwszego feministy cznego pogrzebu. „Stuknięty obojnak – powiedział do dziekana Bodgera – z twarzą łasicy i mózgiem kompletnie rozmiękczony m przez piętnaście lat chodzenia z pieluchą”.
Oficjalna biografia Garpa, którą Donald Whitcomb zaty tułował „Szaleństwo i smutek: ży cie i sztuka S.T. Garpa”, miała zostać opublikowana już przez wspólników JOHNA WOLFA, który nie doży ł ukazania się drukiem tej dobrej książki. John Wolf włoży ł wiele wy siłku w jej staranne przy gotowanie i by ł redaktorem prawie całego maszy nopisu Whitcomba – aż do swojej przedwczesnej śmierci. John Wolf umarł na raka płuc w Nowy m Jorku w stosunkowo młody m wieku. By ł to człowiek ostrożny, sumienny, uprzejmy, a nawet elegancki – przez większość ży cia – ale swój głęboki niepokój i niepohamowany pesy mizm potrafił łagodzić i ukry wać ty lko przez wy palanie dziennie trzech paczek papierosów bez filtrów od osiemnastego roku ży cia. Jak wielu ludzi bardzo zajęty ch, którzy skądinąd zachowują pozory spokojny ch i opanowany ch, John Wolf „zapalił się na śmierć”. Tego, co zrobił dla Garpa i dla jego książek, nie sposób przecenić. I chociaż od czasu do czasu wy rzucał sobie, że mu pomógł w zy skaniu sławy, która ostatecznie przy czy niła się do jego gwałtownej śmierci, to jednak by ł człowiekiem obdarzony m zby t wy rafinowany m umy słem, by nie wznieść się ponad ten wąski punkt widzenia. Zabójstwo to, zdaniem Wolfa „coraz bardziej popularny amatorski sport naszy ch czasów”, a „prawdziwi fanaty cy polity czni” – jak nazy wał prawie wszy stkich – są zawsze zagorzały mi wrogami arty stów, którzy głoszą, by ć może nawet w sposób zarozumiały, wy ższość własnego widzenia świata. Poza ty m John Wolf wiedział, nie chodziło jedy nie o to, że Bainbridge Percy została jamesjanką i odpowiedziała na prowokację Garpa; jej uraza wy wodziła się jeszcze z czasów dzieciństwa i chociaż może pogłębiły ją sprawy polity czne, to w gruncie rzeczy by ła tak głęboka, jak jej potrzeba pieluch. Puchatek wbiła sobie do głowy, że upodobanie, z jakim Garp i Cushie ze sobą sy piali, stało się w końcu przy czy ną śmierci jej siostry. Okazało się to prawdą – ale w odniesieniu do Garpa. Jako profesjonalista w świecie zby t często stawiający m na ołtarzu współczesność, którą sam tworzy, John Wolf do końca obstawał, że jego najambitniejszy m osiągnięciem edy torskim by ł „Pensjonat Grillparzer” we wspólnej wersji ojca i sy na. By ł oczy wiście dumny i z wczesny ch powieści Garpa, a o „Świecie według Bensenhavera” mówił później, że „jest nieunikniony – jeśli się weźmie pod uwagę całą brutalność, na jaką by ł narażony Garp”. Ale dopiero przy „Pensjonacie Grillparzer” John Wolf oży wiał się naprawdę – na to i na nieskończony rękopis „Złudzeń mojego ojca” patrzy ł ze smutkiem i sy mpatią jako na „drogę powrotną Garpa do właściwego pisania”. Latami Wolf redagował niechlujny pierwszy szkic tej ostatniej powieści, omawiając z Helen i z Donaldem Whitcombem jej zalety i wady. – Dopiero po mojej śmierci – upierała się Helen. – Garp nie pozwoliłby na wy danie niczego, czego nie uznałby za skończone. Wolf zgodził się, ale umarł przed Helen. Whitcombowi i Duncanowi miał przy paść trud opublikowania „Złudzeń mojego ojca” – grubo pośmiertnie. Najwięcej czasu w jego powolnej męczarni umierania na raka płuc spędził z Johnem Wolfem Duncan. Wolf leżał w pry watny m szpitalu w Nowy m Jorku, od czasu do czasu paląc papierosa przez plastikową rurkę wetkniętą w gardło. – Ciekawe, co by na to powiedział twój ojciec? – zagadnął Duncana. – Czy by mu to nie pasowało na jedną z wersji jego śmierci? Chy ba jest dostatecznie groteskowa? Czy kiedy kolwiek opowiadał ci o prosty tutce, która umarła w Wiedniu w Rudolfinerhaus? Zaraz, jak ona miała na imię? – Charlotte – odparł Duncan.
By li bardzo blisko z Johnem Wolfem. Wolf nawet polubił te jego wczesne ry sunki do „Pensjonatu Grillparzer”. Duncan przeniósł się do Nowego Jorku; powiedział Wolfowi, że po raz pierwszy zdał sobie sprawę z tego, że chce by ć malarzem i fotografikiem, kiedy w dniu pierwszego feministy cznego pogrzebu, jaki odby ł się w Nowy m Jorku, ujrzał z okna jego biura widok Manhattanu. W liście pody ktowany m Duncanowi na łożu śmierci Wolf wspominał swoim wspólnikom, że mają udostępniać Duncanowi Garpowi widok Manhattanu z okna jego biura tak długo, jak długo wy dawnictwo będzie zajmowało ten budy nek. Przez wiele lat po jego śmierci Duncan korzy stał z tej możliwości. Gabinet Wolfa zajął nowy redaktor, ale nazwisko „Garp” otwierało Duncanowi wszy stkie drzwi. Latami sekretarki wchodziły i mówiły : – Przepraszam bardzo, przy szedł ten młody Garp. Znów chciałby powy glądać przez okno. Te liczne godziny, które zajęło Johnowi Wolfowi umieranie, spędzili z Duncanem, dy skutując nad ty m, jak dobry m pisarzem by ł Garp. – On by łby kimś wy jątkowy m – powiedział John Wolf. – Może i by łby – odparł Duncan. – Ale właściwie co innego mógłby ś mi powiedzieć? – Nie, nie, ja nie kłamię. Nie ma potrzeby. On miał swoją wizję świata i swój języ k. Ale przede wszy stkim wizję. By ł zawsze bardzo osobisty. Przez jakiś czas znajdował się w ślepy m zaułku, ale tą nową książką wrócił na właściwe tory. Odzy skał dobre odruchy. „Pensjonat Grillparzer” jest najbardziej uroczy m, ale nie najbardziej ory ginalny m z jego utworów – ojciec by ł jeszcze za młody. Inni też by to mogli napisać. „Kunktatorstwo” jest ory ginalne w pomy śle i bły skotliwe jak na pierwszą powieść, ale to w końcu ty lko pierwsza powieść. „Drugi oddech rogacza” wy daje mi się zabawny i najlepszy jako ty tuł; też jest ory ginalny, ale to powieść oby czajowa i przy ty m dość ograniczona. Naturalnie „Świat według Bensenhavera” to rzecz najory ginalniejsza, nawet jeśli ją nazwać serialem telewizy jny m od lat osiemnastu, który m w gruncie rzeczy jest. Ale wy daje się taki chropowaty, jak surowa strawa – dobra, ale zupełnie surowa. Komu to potrzebne? Kto lubi, żeby go tak brutalnie traktować? Twój ojciec by ł trudny m człowiekiem, nigdy nie ustąpił ani na krok – zawsze kierował się własny m nosem. Obojętne, gdzie go ten nos zaprowadził, by ł to zawsze jego nos. Poza ty m miał ambicję. Odważy ł się zacząć pisać o świecie jeszcze jako dzieciak. Na miłość boską, on się przecież dopiero rozwijał. A potem – jak wielu inny ch – przez jakiś czas mógł pisać ty lko o sobie. Pisał w gruncie rzeczy i o świecie, ty lko że to nie by ło takie oczy wiste. A ostatnio znuży ło go pisanie o sobie, o własny m ży ciu, i znów zaczy nał pisać o cały m świecie; dopiero zaczy nał. Jezu, Duncan, musisz pamiętać, że to by ł taki młody człowiek! Miał trzy dzieści trzy lata. – I miał energię – powiedział Duncan. – Och, on by napisał jeszcze dużo, nie ulega kwestii. – Ale John Wolf zaczął kasłać i musiał przestać mówić. – Ty lko że on się nigdy nie potrafił zrelaksować. Więc co z tego? Tak czy owak by się wewnętrznie wy palił, prawda? Kręcąc głową – ale ostrożnie, żeby mu nie wy padła z gardła plastikowa rurka – John kasłał dalej. – Nie on! – wy krztusił. – I co, i po prostu tak by pisał i pisał? – zapy tał Duncan. – Tak uważasz?
Kaszlący John Wolf skinął głową. Miał umrzeć, kaszląc. Roberta i Helen by ły oczy wiście na jego pogrzebie. Plotkarze chrząkali, ponieważ w mały m miasteczku Nowy Jork mówiło się, że John Wolf opiekuje się nie ty lko literacką schedą po Garpie. Gdy się znało Helen, wy dawało się niemożliwe, żeby ją kiedy kolwiek łączy ł tego rodzaju stosunek z Johnem Wolfem. Ile razy sły szała, że jest z kimś związana, śmiała się po prostu. Roberta Muldoon by ła bardziej spontaniczna. – Z Johnem Wolfem? Helen i Wolf? Chy ba żartujecie. Ta jej pewność opierała się na mocny ch podstawach. Raz czy dwa w czasie swoich wy padów do Nowego Jorku Roberta przespała się z Johnem Wolfem. – I pomy śleć, że kiedy ś podziwiałem twoją grę – powiedział jej pewnego razu. – Teraz też możesz podziwiać moją grę – odparła. – Miałem na my śli futbol, Roberta. – Są lepsze rzeczy od futbolu. – Ale ty robisz dobrze tak wiele rzeczy. – Ha! – Naprawdę, Roberta. – Wszy scy mężczy źni to łgarze – powiedziała Roberta Muldoon; wiedziała, co mówi – sama by ła kiedy ś mężczy zną.
ROBERTA MULDOON, by ły Robert Muldoon, zawodnik nr 90 z filadelfijskich Orłów, miała przeży ć Johna Wolfa – podobnie jak większość swoich kochanków. Nie przeży ła natomiast Helen, w każdy m razie ży ła wy starczająco długo, żeby się poczuć dobrze w swojej nowej płci. Kiedy zbliżała się do pięćdziesiątki, zwierzy ła się Helen, że odczuwa zarówno próżność mężczy zny w średnim wieku, jak i niepokoje kobiety w średnim wieku. „Ale – dodała – ma to nawet swoje dobre strony. Teraz zawsze wiem, co mężczy zna ma zamiar powiedzieć, zanim jeszcze otworzy usta”. – Ale ja też wiem, Roberta – powiedziała Helen. Roberta gruchnęła swoim przeraźliwy m śmiechem; miała zwy czaj brać przy jaciół w niedźwiedzi uścisk, co zawsze przy prawiało Helen o zdenerwowanie; kiedy ś zgniotła jej okulary. Roberta stopniowo powściągała swoją nieprawdopodobną ekscentry czność, stając się coraz bardziej odpowiedzialna – głównie za Fundację Fields, którą rządziła z takim rozmachem, że Ellen James nadała jej przezwisko „Pani Tajfun”. – Ha! – powiedziała Roberta. – To Garp by ł tajfunem. Roberta cieszy ła się również wielkim uznaniem małej społeczności Dog’s Head Harbor, ponieważ posiadłość Jenny Fields nigdy nie by ła tak szacowna, a i Roberta brała znacznie większy udział w ży ciu miasta niż kiedy kolwiek Jenny. Przez dziesięć lat pełniła funkcję prezeski zarządu miejscowej szkoły, chociaż oczy wiście nie miała dzieci. Przez dwanaście lat by ła organizatorką, trenerką i członkiem Kobiecej Druży ny Baseballowej Hrabstwa Rockingham, najlepszej tego rodzaju druży ny w stanie New Hampshire. Pewnego razu ta sama głupia świnia, gubernator New Hampshire, zasugerowała, że Robertę należy poddać testowi chromosomowemu, zanim zostanie
dopuszczona do rozgry wek o mistrzostwo; Roberta zasugerowała w odpowiedzi, żeby gubernator spotkał się z nią przed meczem na terenie boiska „i zobaczy ł, czy potrafi walczy ć jak mężczy zna”. Nic z tego nie wy szło, ale ponieważ polity ka jest polity ką, gubernator rzucił pierwszą piłkę. Roberta załatwiła go w sty lu klasy czny m niezależnie od chromosomów. Trzeba oddać sprawiedliwość szefowi ośrodka sportowego szkoły w Steer ing, że jej zaproponował posadę trenera miejscowej druży ny futbolowej. Ale by ły obrońca odmówił grzecznie. – Ty lu młody ch chłopców – powiedziała Roberta słodko. – Miałaby m cholerne kłopoty. Ale jej ulubiony m chłopcem pozostał przez całe ży cie Duncan, dla którego by ła matką i siostrą i na którego wy lewała swoje perfumy i swoje uczucie. Duncan kochał Robertę; jako jeden z nieliczny ch mężczy zn miał prawo wstępu do Dog’s Head Harbor, chociaż od czasu, gdy uwiódł młodą poetkę, Roberta by ła na niego zła i przez jakieś dwa lata go nie zapraszała. – Sy n swojego ojca – powiedziała Helen. – Ma ty le czaru. – Za dużo – rzekła Roberta. – A ta poetka musiała nie by ć specjalnie oporna. Poza ty m jest dla niego o wiele za stara. – Robisz wrażenie zazdrosnej, Roberta – wtrąciła Helen. – Zawiedliście pokładane w was zaufanie – powiedziała głośno Roberta. Helen zgodziła się z nią. Duncan przeprosił. Nawet poetka przeprosiła. – To ja go uwiodłam – wy znała. – Nie uwiodłaś – ucięła Roberta. – Nie by łaby ś w stanie. Ale wszy stko poszło w niepamięć pewnej wiosny w Nowy m Jorku, kiedy Roberta zaskoczy ła Duncana zaproszeniem na kolację. – Przy prowadzę cudowną dziewczy nę, specjalnie dla ciebie, przy jaciółkę. Zeskrob farbę z rąk i umy j włosy, żeby ś ładnie wy glądał. Powiedziałam jej, że jesteś miły, i wiem, że potrafisz by ć. My ślę, że ci się spodoba. W ten sposób, umawiając go z wy braną przez siebie dziewczy ną, Roberta poczuła się lepiej. Po dłuższy m czasie wy szło na jaw, że nienawidziła poetki, z którą Duncan sy piał, i że na ty m polegał cały problem. Kiedy Duncan rozbił się na motocy klu w odległości mniej więcej mili od szpitala w Vermoncie, Roberta by ła pierwsza na miejscu. Przeby wała akurat na nartach dalej na północy i Helen do niej zadzwoniła – Roberta zjawiła się w szpitalu przed nią. – Jeździć po śniegu na motocy klu! – wrzeszczała. – Co by na to powiedział twój ojciec! Duncan mógł ledwie szeptać. Wy dawało się, że wszy stkie kończy ny ma zwichnięte, dołączy ły się do tego jakieś komplikacje z nerkami, a poza ty m – czego ani on, ani ona wtedy jeszcze nie wiedzieli – trzeba mu by ło amputować rękę. Helen, Roberta i Jenny Garp czekały przez trzy dni, aż minie niebezpieczeństwo. Ellen James by ła zby t wstrząśnięta, żeby czekać z nimi. Roberta szalała cały czas. – Po co mu by ł ten motocy kl – z jedny m okiem? Nie ma mowy o żadny m przestrzenny m widzeniu. Jedna strona jest zawsze ślepa. Dokładnie taka właśnie by ła przy czy na wy padku. Pijany kierowca przejechał na czerwony ch światłach i Duncan za późno zobaczy ł samochód; kiedy usiłował go jakoś wy minąć, utknął w śniegu, stając się niemal nieruchomy m celem dla pijaka. Wszy stko zostało rozbite.
– On jest zanadto podobny do swojego ojca – narzekała Helen. Ale, Pani Tajfun wiedziała to dobrze, pod wieloma względami nie by ł podobny do ojca. Jej zdaniem, Duncanowi brakowało kierunku. Kiedy już minęło bezpośrednie zagrożenie, Roberta załamała się przy Duncanie. – Jeżeli się zabijesz przed moją śmiercią, ty mały sukinsy nu – szlochała – ja tego nie przeży ję! Twoja matka pewnie też nie, a by ć może i Ellen, ale ja to już na pewno. To by mnie bezwzględnie zabiło, ty skurwy sy nu jeden! – Płakała i płakała i Duncan też płakał, ponieważ wiedział, że to prawda: Roberta go kochała i by ła ogromnie czuła na jego punkcie. Jenny Garp, wówczas studentka zaledwie pierwszego roku, przerwała naukę, żeby móc przy jechać do Vermontu i by ć z Duncanem, dopóki nie wy dobrzeje. Skończy ła Steer ing z najwy ższy mi honorami; przerwa w studiach nie mogła stanowić dla niej problemu. Zgłosiła się do szpitala na ochotnika jako pomoc pielęgniarska i stała się źródłem wielkiego opty mizmu dla Duncana, którego czekała długotrwała i ciężka rekonwalescencja, chociaż oczy wiście miał już jako rekonwalescent pewne doświadczenia. Helen odwiedzała go w każdy weekend; Roberta pojechała do Nowego Jorku zająć się pracownią Duncana, która by ła w opłakany m stanie. Duncan obawiał się, że mu pokradną obrazy, fotografie i aparaturę stereo. Kiedy Roberta po raz pierwszy poszła do pracowni, stanowiącej zarazem mieszkanie Duncana, zastała tam chudą, wiotką dziewczy nę, ubraną w jego rzeczy, poplamione farbami. Zmy wanie naczy ń najwy raźniej nie należało do jej ulubiony ch zajęć. – Spły waj, mała! – powiedziała Roberta, otworzy wszy sobie drzwi kluczem Duncana. – Duncan wrócił na łono rodziny. – Kim pani jest? – zapy tała dziewczy na. – Jego matką? – Jego żoną, kochasiu. Zawsze lubiłam młodszy ch. – Jego żoną? – powtórzy ła dziewczy na, gapiąc się na Robertę. – Nie wiedziałam, że on jest żonaty. – Jego dzieci już jadą windą – powiedziała Roberta – więc lepiej spadaj schodami. Są właściwie tak duże jak ja. – Jego dzieci? – Dziewczy na uciekła. Roberta kazała wy sprzątać pracownię i poprosiła swoją młodą znajomą, żeby się na jakiś czas wprowadziła i pilnowała mieszkania. Kobieta przeszła świeżo operację zmiany płci i potrzebowała nowego miejsca, które by odpowiadało jej nowej osobowości. – To jest dla ciebie coś wy marzonego – zapewniła świeżo upieczoną kobietę Roberta. – Mieszka tu uroczy młody człowiek, ale nie będzie go przez wiele miesięcy. Możesz się opiekować jego doby tkiem i sobie o nim marzy ć, a ja cię zawiadomię, kiedy masz się wy nieść. W Vermoncie powiedziała Duncanowi: – Mam nadzieję, że uporządkujesz swoje ży cie. Musisz skończy ć z motocy klami i z ty m cały m bałaganem, i z dziewczy nami, które nic o tobie nie wiedzą. Boże! Sy piać z nieznajomy mi! Jeszcze nie jesteś swoim ojcem. Jeszcze tak na dobre nie zacząłeś pracować. Gdy by ś by ł prawdziwy m arty stą, Duncan, nie miałby ś czasu na te wszy stkie bzdury. A szczególnie na bzdury prowadzące do samounicestwienia. Teraz, kiedy zabrakło Garpa, ty lko Pani Tajfun mogła sobie pozwolić na to, żeby się w ten sposób odzy wać do Duncana. Helen nie mogła go kry ty kować. Helen by ła zby t szczęśliwa, że on
w ogóle ży je, a Jenny, o dziesięć lat młodsza, mogła go jedy nie podziwiać, kochać i by ć z nim przez długi okres jego powrotu do zdrowia. Ellen James, która kochała Duncana żarliwie i zaborczo, by ła na niego tak wściekła, że cisnęła swoim notesem i ołówkiem – a wtedy nie miała oczy wiście nic do powiedzenia. – Jednooki, jednoręki malarz – narzekał Duncan. – Rany. – Bądź szczęśliwy, że została ci jeszcze jedna głowa i jedno serce – powiedziała Roberta. – Czy znasz tak znów wielu malarzy, którzy trzy mają pędzel oburącz? A dwoje oczu jest potrzebne do prowadzenia motocy kla, głupku. Do malowania wy starczy ci jedno. Jenny Garp, która kochała brata, jakby by ł jej bratem i ojcem w jednej osobie – ponieważ by ła za mała, żeby tak naprawdę znać Garpa – napisała specjalnie dla Duncana wiersz w czasie jego rekonwalescencji szpitalnej, pierwszy i jedy ny wiersz, jaki kiedy kolwiek wy szedł spod jej pióra. Nie miała arty sty cznego zacięcia swojego ojca ani brata. Bóg jeden raczy wiedzieć, jakie zacięcie miałby Walt.
Tu pierworodny, długi i chudy spoczywa, Jedną ma rękę, na drugiej kończynie mu zbywa, W oku iskierka, jedynym, bo drugie postradał, Wśród ciosów kolejnych rodzinne wspomnienia układał. Niech syn zapamięta, swej matki potomek, By z dala się trzymać od zgliszcz Garpa domu.7
Wiersz by ł oczy wiście beznadziejny, ale Duncanowi się ogromnie spodobał. – Zapamiętam – obiecał Jenny. Świeżo upieczona kobieta, którą Roberta zainstalowała w pracowni Duncana, przy słała mu z Nowego Jorku dwie kartki z ży czeniami powrotu do zdrowia. „Rośliny mają się dobrze, ale duży żółty obraz koło kominka zaczął się paczy ć – pewnie płótno by ło źle napięte, więc go zdjęłam i oparłam razem z inny mi w spiżarni, gdzie jest chłodniej. Ale uwielbiam niebieski obraz i ry sunki – wszy stkie ry sunki! A ten obraz, co to Roberta mówi, że jest Pana autoportretem, szczególnie mi się podoba”. – Rany ! – jęknął Duncan. Jenny przeczy tała mu całego Josepha Conrada, który by ł ulubiony m pisarzem Garpa w jego latach chłopięcy ch. Całe szczęście, że Helen miała swoje obowiązki szkolne – w pewny m stopniu odwracały jej uwagę od Duncana. – Ten chłopak się ustatkuje – zapewniała ją Roberta. – To już młody mężczy zna, Roberta. On już nie jest chłopcem, chociaż tak się zachowuje. – Oni wszy scy są dla mnie chłopcami. Garp by ł chłopcem. I ja by łam chłopcem, zanim zostałam dziewczy ną. Duncan zawsze będzie chłopcem... dla mnie. – Rany – powiedziała Helen.
– Powinnaś się zająć jakimś sportem – poradziła jej Roberta. – By łaby ś spokojniejsza. – Proszę cię, Roberta. – Spróbuj biegania. – Wy starczy, że ty biegasz, ja czy tam. Roberta biegała cały czas. Przed sześćdziesiątką przestała przestrzegać brania estrogenów, które są niezbędne w tej sy tuacji dla zachowania kobiecej figury. Zaniedbania w braniu estrogenów i coraz intensy wniejsze bieganie sprawiły, że jej wielkie ciało zaczęło się zmieniać na oczach Helen to w tę, to w tamtą stronę. – Wiesz co, Roberta, czasami nie wiem, co się z tobą dzieje – wy znała jej Helen. – To jest nawet podniecające – odparła Roberta. – Sama nigdy nie wiem, kim się będę czuła. Nigdy też nie wiem, jak będę wy glądała. Już po pięćdziesiątce wzięła udział w trzech maratonach, ale zaczęły jej pękać naczy nia krwionośne i lekarz doradził jej, żeby biegała na krótsze dy stanse. Dwadzieścia sześć mil okazało się za dużo dla by łego obrońcy piłkarskiego po pięćdziesiątce – dla „Starej Poczciwej Dziewięćdziesiątki”, jak sobie z niej czasem żartował Duncan. Roberta by ła o kilka lat starsza od Garpa i Helen i zawsze na to wy glądała. Zaczęła więc znów biegać, jak dawniej z Garpem, swoje sześć mil między Steer ing a morzem i Helen nigdy nie wiedziała, kiedy się zjawi, spocona i zady szana, i zażąda pry sznicu. Roberta trzy mała w Steer ing na te okazje obszerny szlafrok i kilka zmian ubrania. By wało tak, że Helen, podniósłszy wzrok znad książki, spostrzegała nagle Robertę Muldoon w stroju do biegania, trzy mającą w swoich wielkich piłkarskich rękach stoper, jakby to by ło jej serce. Roberta umarła tej wiosny, kiedy Duncan by ł w szpitalu w Vermoncie. Robiła przebieżki na plaży w Dog’s Head Harbor, ale przerwała bieganie i przy szła na werandę, narzekając na jakieś „py kanie” z ty łu głowy – czy też może w skroniach; nie potrafiła tego dokładnie zlokalizować. Siedząc na hamaku na werandzie i patrząc w morze, poprosiła Ellen James, żeby jej przy niosła szklankę mrożonej herbaty. Ellen przy słała jej przez jedną z rezy dentek kartkę: „Z cy try ną?”. – Nie, ty lko z cukrem! – odkrzy knęła Roberta. Kiedy Ellen przy niosła herbatę, Roberta wy piła ją duszkiem. – Wspaniała, Ellen – pochwaliła. Ellen poszła przy gotować jej następną szklankę. – Wspaniała – powtórzy ła Roberta. – Żeby ta następna by ła dokładnie taka sama jak ta! – zawołała. – Żeby całe ży cie by ło takie! Kiedy Ellen James przy szła z drugą herbatą, Roberta leżała w hamaku nieży wa. Coś jej py knęło, coś pękło. Jeśli śmierć Roberty zabolała Helen i przy gnębiła, to miała przecież Duncana, o którego musiała się martwić – przy najmniej raz poży teczna dy strakcja. Ellen James, którą Roberta tak bardzo wspierała, uratował przed nadmierny m żalem ogrom obowiązków, jakie się na nią nagle zwaliły : musiała przejąć po Robercie sprawy Fundacji Fields – musiała dorosnąć do sy tuacji, jak to się mówi. Jenny Garp nigdy nie by ła tak blisko z Robertą jak Duncan, dlatego też Duncan, leżący jeszcze na wy ciągu, przeży ł to najbardziej. Jenny siedziała przy nim bez przerwy i próbowała go zagady wać, ale Duncan nie mógł zapomnieć Roberty i tego, jak wiele razy wy ciągała ich wszy stkich z tarapatów – a szczególnie jego. Duncan płakał i płakał. Płakał tak bardzo, że musieli mu zmienić gips na piersi. Jego lokatorka, która świeżo zmieniła płeć, przy słała mu z Nowego Jorku telegram.
„Wy noszę się, skoro nie ma R. Jeśli Pan sobie nie ży czy mojej obecności tutaj. Wy prowadzam się. Nie wiem, czy mogę sobie wziąć jej fotografię. Tę, na której jest R. i Pan? To znaczy przy puszczam, że to Pan. Z piłką. Pan jest w za duży m swetrze z dziewięćdziesiątką”. Duncan nigdy nie odpowiadał na jej karty, na raporty o stanie kwiatków i aktualny m rozmieszczeniu obrazów. Teraz odpisał jej w duchu Starej Poczciwej Dziewięćdziesiątki – obojętne, kim by ła ta biedna, skołowana chłopobaba, dla której Roberta – Duncan wiedział – by łaby dobra. „Niech Pani zostanie, jak długo Pani chce – napisał. – Ale ja też lubię tę fotografię. Jak się pozbieram, zrobię dla Pani odbitkę”. Roberta powiedziała mu, żeby uporządkował swoje ży cie, i Duncan żałował, że nie może jej pokazać, jak to robi. My śląc o ojcu, który został pisarzem jako bardzo młody człowiek, a jeszcze do tego miał dzieci, miał Duncana, poczuł się odpowiedzialny. Podjął w szpitalu wiele postanowień i większości miał dotrzy mać. Napisał do Ellen James, która w dalszy m ciągu by ła zby t wstrząśnięta jego wy padkiem, żeby przy jechać i zobaczy ć go całego w gipsie i w gwoździach. „Czas, żeby śmy się oboje wzięli do pracy, chociaż ja mam wiele do nadrobienia – muszę dogonić Ciebie. Teraz, bez Dziewięćdziesiątki, nasza rodzina jest mniejsza. Starajmy się nie stracić już nikogo więcej”. Miał ochotę napisać do matki, że tak bardzo chciał, żeby mogła by ć z niego dumna, ale zrobiło mu się głupio: wiedział, jaka jest twarda, i że nie potrzebuje takiego pocieszania. Cały więc swój nowy entuzjazm skierował ku Jenny. – Cholerny świat, trzeba mieć energię – powiedział swojej siostrze, która miała bardzo dużo energii. – W ty m sensie najwięcej straciłaś, nie znając ojca. Energia! Musisz w tej sprawie liczy ć na siebie. – Ja mam energię – odparła Jenny. – Jezu, a co ty sobie wy obrażasz, że ja nie robiłam nic innego, ty lko zajmowałam się tobą? By ło niedzielne popołudnie; Duncan i Jenny zawsze wtedy oglądali futbol zawodowy na szpitalny m telewizorze. I znów dobry omen, pomy ślał Duncan, że to Vermont transmituje mecz z Filadelfii. Kowboje mieli właśnie wlać Orłom. Ale sama gra nie miała właściwie znaczenia; dla Duncana liczy ła się przede wszy stkim ceremonia poprzedzająca rozpoczęcie meczu. Flaga by ła opuszczona do pół masztu ku pamięci by łego obrońcy Roberta Muldoona. Na tablicy wy ników migało: 90! 90! 90! Duncan zauważy ł, jak bardzo zmieniły się czasy : na przy kład wszędzie teraz odby wały się pogrzeby feministy czne; przeczy tał właśnie o bardzo uroczy sty m w Nebrasce. A w Filadelfii komentator sportowy zdołał powiedzieć, bez chichotów, że flaga jest opuszczona do pół masztu z uwagi na pamięć Roberty Muldoon. – By ła świetną sportsmenką – bąknął komentator. – Wspaniała para rąk. – By ła niezwy kłą osobą – zgodził się z nim jego kolega. Potem znów przemówił ten pierwszy : – Tak, proszę państwa, zrobiła wiele dla... – Męczy ł się dalej, podczas kiedy Duncan czekał, dla kogo: dla zboczeńców, ory ginałów, rozbitków seksualny ch, dla jego ojca i matki, dla niego i Ellen James. – Zrobiła, proszę państwa, wiele dla ludzi o skomplikowany ch ży ciory sach – zakończy ł komentator sportowy z godnością, zadziwiając samego siebie i Duncana Garpa. Zagrała orkiestra. Kowboje z Dallas strzelili karnego filadelfijskim Orłom; by ł to pierwszy z wielu rzutów karny ch, które Orły miały otrzy mać. Duncan Garp wy obrażał sobie, że jego
ojciec doceniłby wy siłki komentatora, który chciał by ć taktowny i uprzejmy. Dosłownie widział, jak Garp z Robertą to przeży wają; czuł, że w jakiś sposób Roberta tam jest, wtajemniczona w mowę pochwalną na swoją cześć. Oboje z Garpem są rozbawieni nieudolnością komentatora. Garp by go przedrzeźniał: „Tak, proszę państwa, zrobiła wiele dla... dla... przeróbki swojego narządu!”. – Ha! – ry knęłaby Roberta. – Rany ! – krzy czałby Garp. – Rany ! Kiedy Garp został zabity, przy pomniał sobie Duncan, Roberta groziła, że każe sobie z powrotem zoperować tę zoperowaną płeć. – To już raczej wolę by ć znów pieprzony m facetem – zawodziła – niż mieć świadomość, że są na ty m świecie kobiety, które się napawają tą ohy dną zbrodnią tej ohy dnej cipy ! „Przestań! Przestań! Żeby ś nigdy więcej nie mówiła tego słowa!” – nabazgrała Ellen James. „Są ty lko ci z nas, którzy go kochali, i ci, którzy go nie znali – obojętne, czy to mężczy źni czy kobiety ” – pisała. I wtedy Roberta Muldoon podniosła każde z nich po kolei i zamknęła oficjalnie, poważnie i serdecznie w swoim sły nny m niedźwiedzim uścisku. Kiedy umarła, jedna z mówiący ch rezy dentek Dog’s Head Harbor zadzwoniła do Helen. Helen znów musiała zmobilizować wszy stkie siły, ona bowiem miała z kolei zatelefonować do Vermontu i poinstruować Jenny, w jaki sposób powiedzieć o ty m Duncanowi. Jenny Garp odziedziczy ła po swojej sławnej babce Jenny Fields coś z jej pielęgniarskich insty nktów. – Złe wieści, Duncan – szepnęła, całując brata w usta. – Stara Poczciwa Dziewięćdziesiątka zeszła... z boiska.
DUNCAN GARP przeży ł zarówno wy padek, w który m stracił oko, jak i wy padek, w który m stracił rękę, i został dobry m i poważny m malarzem; odegrał też pionierską rolę w tak podejrzanej z arty sty cznego punktu widzenia dziedzinie, jak fotografia kolorowa; mając oko malarza w sprawach koloru i uporczy wość swego ojca w bardzo osobisty m widzeniu świata, dokonał w fotografii kolorowej znacznego postępu. Nie powtarzał w nonsensowny sposób rzeczy wistości, to jasne – wprowadził natomiast do swojego malarstwa element niesamowitego, zmy słowego, niemal narracy jnego realizmu. Kiedy się wiedziało, kim jest, łatwo mu by ło zarzucić, że w ty m, co robi, więcej jest kunsztu pisarskiego niż malarskiego czy też kry ty kować go, tak jak to się zdarzało, za zby tnią „dosłowność”. – Obojętne, co to znaczy – mawiał Duncan. – Czego właściwie oczekują po jednookim, jednorękim arty ście, i jeszcze do tego sy nu Garpa? Żadny ch wad? Duncan miał mimo wszy stko poczucie humoru swojego ojca i Helen by ła z niego bardzo dumna. W cy klu nazwany m „Album rodzinny ”, który mu przy niósł największy rozgłos, namalował ze sto obrazów. Malował je na podstawie zdjęć, które robił w dzieciństwie, po wy padku z okiem. By ły to fotografie Roberty, jego babki Jenny Fields, matki pły wającej w Dog’s Head Harbor, biegającego po plaży ojca ze zdrutowaną szczęką. By ło też dwanaście mały ch obrazków przedstawiający ch brudnobiałego saaba – ten cy kl nazy wał się „Kolory świata”, ponieważ,
utrzy my wał Duncan, w dwunastu wersjach brudnobiałego saaba widoczne są wszy stkie możliwe kolory. Niektóre obrazy przedstawiały Jenny Garp z czasów niemowlęcy ch, wy stępujący zaś niezmiennie w duży ch grupowy ch portretach malowany ch głównie z wy obraźni, a nie z fotografii, kontur twarzy czy bardzo mała sy lwetka odwrócona ty łem, by ł to, jak twierdzili kry ty cy, Walt. Duncan nie chciał mieć dzieci. – Są zby t kruche – powiedział matce. – Nie mógłby m patrzeć, jak dorastają. – A tak naprawdę chciał powiedzieć, że nie mógłby patrzeć, jak nie dorastają. Skoro więc tak czuł, dzieci szczęśliwie nie stanowiły dla niego problemu, nawet troski. Po czteromiesięczny m poby cie w szpitalu w Vermoncie zastał w swojej nowojorskiej pracowni potwornie samotną by łą hermafrody tę. Urządziła mieszkanie tak, jakby w nim rzeczy wiście mieszkał prawdziwy arty sta; w dziwny sposób, w drodze jakiejś szczególnej osmozy, przeby wając wśród jego rzeczy, poznała go bardzo dobrze. Zakochała się w nim, oglądając ty lko jego obrazy. Jeszcze jeden dar dla Duncana od Roberty Muldoon! Niektórzy – a wśród nich Jenny Garp – twierdzili, że dziewczy na jest nawet piękna. Pobrali się, ponieważ jeśli w ogóle istniał chłopak bez jakichkolwiek uprzedzeń w stosunku do osób, które zmieniły płeć, by ł nim Duncan Garp. – To jest małżeństwo skojarzone w niebie – powiedziała matce Jenny ; miała oczy wiście na my śli Robertę – Roberta by ła w niebie. Ale Helen miała wrodzony lęk o Duncana; od śmierci Garpa musiała wziąć na siebie większą część tego lęku. A od śmierci Roberty uznała, że musi wziąć cały. – Nie wiem, nie wiem – mówiła. Niepokoiła się małżeństwem Duncana. – Cholerna Roberta! Zawsze postawi na swoim! „Ale w ten sposób nie ma obawy o niepożądaną ciążę” – napisała Ellen James. – Daj spokój! Ja jednak chciałam mieć wnuki. Jedno albo dwoje. – Możesz na mnie liczy ć – obiecała jej Jenny. – Mój Boże, jeśli jeszcze będę ży ła, drogie dziecko. Niestety, miała już tego nie doży ć, chociaż dane jej by ło widzieć Jenny w ciąży i wy obrażać sobie, że jest babcią. „Wy obrażać sobie coś to lepiej niż pamiętać” – pisał Garp. Ale Helen oczy wiście musiała by ć zadowolona, widząc, jak Duncan, zgodnie z ży czeniem Roberty, uporządkował swoje ży cie. Po śmierci Helen Duncan bardzo intensy wnie pracował z potulny m panem Whitcombem; zupełnie przy zwoicie przy gotowali nieskończoną powieść Garpa „Złudzenia mojego ojca”. Tak jak i „Pensjonat Grillparzer”, Duncan zilustrował to, co się dało, ze „Złudzeń” – wizerunek ojca, w ambitny, a zarazem nierealny sposób usiłującego stworzy ć swoim dzieciom świat, w który m by ły by szczęśliwe i bezpieczne. Ilustracje by ły to głównie portrety Garpa. W jakiś czas po opublikowaniu książki złoży ł Duncanowi wizy tę bardzo stary człowiek, którego nazwiska Duncan nie zdołał zapamiętać. Człowiek ten twierdził, że pracuje nad „kry ty czną biografią” Garpa, ale Duncana iry towały jego py tania. Mężczy zna z uporem maniaka wy py ty wał, jak doszło do straszliwego wy padku, w który m zginął Walt. Duncan nie chciał mu nic powiedzieć (nic zresztą nie wiedział) i ów człowiek odszedł z pusty mi rękami – w sensie biograficzny m. Mężczy zną by ł naturalnie Michael Milton. Duncan odniósł wrażenie, że mu
czegoś brakuje, chociaż oczy wiście nie mógł wiedzieć, że Michaelowi Miltonowi brakuje penisa. Książki, którą rzekomo pisał, nikt nigdy nie widział i nikt nie wie, co się stało z samy m autorem. Jeśli recenzenci po wy jściu „Złudzeń mojego ojca” zadowolili się jedy nie epitetami w rodzaju „pisarz ekscentry czny ”, „pisarz dobry, ale nie wielki”, to Duncan nie dbał o to. Według jego własny ch słów, Garp by ł „ory ginalny ” i by ł „kimś autenty czny m”. W każdy m razie ty pem człowieka, który zmuszał do ślepej lojalności. Jednookiej lojalności, jak ją Duncan nazy wał. Ze swoją siostrą Jenny i z Ellen James Duncan miał z dawna ustalony kod, znali się jak ły se konie. – Zdrowie Pani Tajfun! – mówili, kiedy razem popijali. – Najlepsze kobity to hermafrody ty ! – wy krzy kiwali po pijanemu, co czasami by wało krępujące dla żony Duncana – mimo że się z nimi zgadzała. „Jak tam energia?” – pisali, telefonowali czy depeszowali do siebie, kiedy się chcieli dowiedzieć, co sły chać. A kiedy czuli, że im energia dopisuje, odpowiadali, że są „pełni Garpa”. Chociaż Duncan miał ży ć bardzo długo, miał umrzeć zupełnie niepotrzebnie i to, jak na ironię, z powodu swojego poczucia humoru. Umarł, śmiejąc się z jednego ze swoich własny ch dowcipów, a więc bardzo w sty lu rodziny Garpów. Stało się to na czy mś w rodzaju inauguracy jnego przy jęcia, jakie wy dała jedna z przy jaciółek jego żony z okazji zmiany płci. Duncanowi wpadła do tchawicy oliwka i w ciągu kilku sekund zakrztusił się na śmierć w wy buchu gwałtownego śmiechu. By ła to śmierć koszmarna i głupia, ale każdy, kto znał Duncana, twierdził, że nie miałby nic przeciwko takiej formie śmierci ani przeciwko takiemu ży ciu. Duncan Garp zawsze by ł zdania, że jego ojciec cierpiał z powodu śmierci Walta bardziej niż ktokolwiek w rodzinie z jakiegokolwiek innego powodu. Pośród różny ch rodzajów śmierci śmierć jest w końcu zawsze ta sama. „Między mężczy zn i kobiety – jak powiedziała kiedy ś Jenny Fields – jedy nie śmierć została równo rozdzielona”. Jenny Garp, która w sprawach śmierci miała znacznie bardziej fachowe przy gotowanie niż jej sławna babka, nie zgodziłaby się z tą opinią. Jenny Garp wiedziała bowiem, że między mężczy zn i kobiety nawet śmierć nie została równo rozdzielona i że nawet w ty m udział mężczy zn jest większy.
JENNY GARP miała przeży ć ich wszy stkich. Gdy by by ła na przy jęciu, na który m jej brat zakrztusił się na śmierć, najprawdopodobniej by go uratowała. A przy najmniej wiedziałaby dokładnie, co robić. By ła lekarką. Zawsze twierdziła, że to okres pielęgnacji Duncana w szpitalu w Vermoncie obudził w niej zainteresowanie medy cy ną, a nie historia jej sły nnej babki pielęgniarki, którą Jenny Garp znała ty lko ze sły szenia. Jenny by ła wspaniałą studentką; jak jej matka – chłonęła wszy stko i wszy stko to potrafiła potem przekazać. Krążąc po szpitalach jak Jenny Fields, nabrała do ludzi sy mpatii, obdzielając ży czliwością ty ch, którzy tego potrzebowali. Będąc jeszcze staży stką, wy szła za mąż za młodego lekarza. Ale nie chciała się pozby ć swojego panieńskiego nazwiska – pozostała Garp; prowadząc z mężem straszliwe boje, wiedziała,
że i trójka jej dzieci to też będą Garpowie. W końcu rozwiodła się i wy szła za mąż po raz drugi – ale bez pośpiechu. Z drugiego małżeństwa by ła zadowolona. Mąż Jenny by ł malarzem, znacznie od niej starszy m, i gdy by ktoś z rodziny Garpów ży ł jeszcze, żeby móc jej dokuczać, wy tknąłby jej z pewnością, że widzi w nim coś z Duncana. „No to co z tego?” – powiedziałaby. Jak matka, miała swoje własne zdanie; jak Jenny Fields, zachowała swoje własne nazwisko. A jej ojciec? Czy w jakikolwiek, choćby nieznaczny sposób przy pominała ojca, którego prakty cznie nie znała? W końcu kiedy umarł, by ła jeszcze bardzo mała. No cóż, zachowy wała się nieco ekscentry cznie. Miała zwy czaj wstępowania do wszy stkich księgarń i py tania o książki ojca. Jeśli by ły wy czerpane, zamawiała. Miała poczucie nieśmiertelności pisarza: jeżeli książki wy chodzą i są na półkach, to znaczy, że pisarz ży je. Jenny Garp zostawiała fikcy jne adresy i nazwiska po cały m kraju; książki, które zamówię, zawsze do kogoś trafią, rozumowała. S.T. Garp nie przestanie wy chodzić – przy najmniej za ży cia jego córki. Żarliwie także popierała swoją babkę, sły nną feministkę, ale jak ojciec, nie ceniła zby t wy soko jej talentów literackich; nie zadręczała księgarń o „Seksualnie podejrzaną”. Przede wszy stkim jednak przy pominała swego ojca w ty m, jaką by ła lekarką. Jenny Garp zajęła się mianowicie medy cy ną od strony badawczej. Nie prowadziła pry watnej prakty ki. A ze szpitalami miała do czy nienia ty lko wtedy, kiedy sama by ła chora. Jenny spędziła wiele lat, współpracując blisko z Centrum Onkologiczny m Connecticut; potem prowadziła jedną z filii Narodowego Insty tutu Onkologicznego. Jak dobry pisarz, który musi troszczy ć się o każdy szczegół, Jenny Garp spędzała godziny, obserwując oby czaje pojedy nczy ch ludzkich komórek. Jak przy stało na dobrego pisarza, by ła ambitna; miała nadzieję, że pozna raka od podstaw. W pewny m sensie jej się to udało. Umarła na raka. Jak inni lekarze, Jenny Garp złoży ła świętą przy sięgę Hipokratesa, zwanego ojcem medy cy ny, a ty m samy m zgodziła się ży ć tak, jak to kiedy ś Garp opisał młodemu Whitcombowi – aczkolwiek z punktu widzenia ambicji pisarza, „...próbując utrzy mać przy ży ciu każdego, na zawsze. Nawet ty ch, którzy muszą w końcu umrzeć. Ci są najważniejsi”. Tak więc badania nad rakiem nie przy gnębiły Jenny Garp, która mówiła o sobie tak, jak Garp o powieściopisarzu: „Lekarz, który widzi ty lko przy padki beznadziejne”. W świecie według jej ojca, Jenny Garp wiedziała, musimy mieć energię. Jej sławna babka Jenny Fields dzieliła nas kiedy ś na Skórny ch, Organy, Nieobecny ch i Denatów. Ale w świecie według Garpa wszy scy jesteśmy przy padkami beznadziejny mi.
7 Przełoży ła Katarzy na Heidrich-Żurkowska.
Spis treści I. BOSTOŃSKI SZPITAL MIŁOSIERDZIA II. KREW I BŁĘKIT III. CZYM CHCIAŁBY ZOSTAĆ, KIEDY DOROŚNIE IV. MATURA V. MIASTO, W KTÓRYM UMARŁ MAREK AURELIUSZ VI. „PENSJONAT GRILLPARZER” VII. JESZCZE O ŻĄDZY VIII. DRUGIE DZIECI, DRUGIE POWIEŚCI, DRUGA MIŁOŚĆ IX. WIECZNY MĄŻ X. PIES W ZAUŁKU, DZIECKO W NIEBIE XI. PANI RALPH XII. TO SIĘ ZDARZA, HELEN XIII. WALT SIĘ ZAZIĘBIA XIV. ŚWIAT WEDŁUG MARKA AURELIUSZA XV. „ŚWIAT WEDŁUG BENSENHAVERA” XVI. PIERWSZY MORDERCA XVII. PIERWSZY POGRZEB FEMINISTYCZNY I INNE POGRZEBY XVIII. OBYCZAJE ZJADLIWEGO WIRUSA XIX. ŻYCIE PO GARPIE