Marcin Wolski Skecz Zwany Morderstwem Współtowarzyszom estradowych szlaków Książka opowiada o fikcyjnych zdarzeniach, osobach i sytuacjach wymyślonych...
16 downloads
14 Views
2MB Size
Marcin Wolski Skecz Zwany Morderstwem
Współtowarzyszom estradowych szlaków
Książka opowiada o fikcyjnych zdarzeniach, osobach i sytuacjach wymyślonych, toteż jakiekolwiek podobieństwo do ludzi, miejsc i instytucji późnego PRL-u jest przypadkowe, choć
oczywiście zamierzone.
Osoby dramatu:
Milicjanci: Bogdan Zabielski — porucznik MO z Koniecpola Katarzyna Hardecka — kapitan MO z Częstochowy Albin Koźlarz — podpułkownik MO szef Komendy Wojewódzkiej w Częstochowie
Stanisław Kalinowski — major z Komendy w Częstochowie Jacek Drobny — kapitan MO z Częstochowy Marian Witkowski — major MO, komendant Komendy w Koniecpolu Witold Małczyński — pułkownik MO z Komendy Głównej w Warszawie Olgierd Kołtuniak — major MO z Komendy Wojewódzkiej w Rzeszowie Artyści i członkowie zespołu „Ogniem i skeczem”: Joasia Adamska — narybek śpiewany
Jurek Bronowicz — aktor, kiedyś dramatyczny, obecnie monologista Benedykt Fronczak — właściciel firmy Parnas-Art Andrzej Gruchaj — piosenkarz, ongiś śpiewak operowy Adam Juraś — parodysta, wcześniej żurnalista, zwolniony w stanie wojennym jako niezdolny do służby w jednostce zmilitaryzowanej Mietek Krupa — akustyk Lucjan Nowicki — organizator
Tomek Racki — piosenkarz z gitarą, ostatni przedstawiciel znanej w latach 60. grupy muzycznej „Amaranty” Roma Stein — wokalistka po sukcesach na kilku kontynentach, ale obecnie ogólnie „po” Krystian Szulc — prezenter telewizyjny Marek Wełniak — pianista-alkoholik Trio Cygańskie — Zenek Kawka, Bronek Lichter, Maciek Sikorski Kapela — Bodek Mazur (bas), Krzysiek Grot (perkusja), Jacek Polder (skrzypce
i wokal) Eugeniusz Motylak — kierowca z Parnas-Artu Dziewczyny: Beata Matula — 23 lata, z Radomia Agata Chudzyńska — 19 lat, z Lublina Bożena Maj — 18 lat, z Gdyni Zosia Bławat — 17 lat, z Łodzi Zuzanna Lemberg — 20 lat, z Poznania Halina Paszek — 19 lat, z Wrocławia
Marysia Kotek — lat 19, z BielskaBiałej Małgorzata Karczykiewicz — lat 17, z Tarnowskich Gór Monika Zajączkowska — lat 21, z Częstochowy Kamilla Zabielska — lat 20, z Częstochowy i inni
I. Wesoły autobus
Bo nie zna życia, kto nie spędził dnia na trasie, wiedz to złamasie, o każdym czasie...
— śpiewało się w trakcie bankietów, które Fronczak wyprawiał dla swej trzódki, to znaczy w czasach, kiedy bywał jeszcze trzeźwy, sympatyczny i wypłacalny. Zanim jeszcze jego syn zginął na motorze, a żona zabiła się wyskakując z płonącego
mieszkania. Kiedy to było? — Dawno temu. Czyli gdzieś przed pół rokiem, no, może przed ćwierć wiekiem. Trasa koncertowa! Faktycznie, fenomen ze wszech miar interesujący, nad którym, z tego co wiem, nigdy nie pochylił się żaden socjolog kultury czy raczej chałtury. Owa droga znikąd donikąd, najczęściej zdezelowanym autobusem, pełnym rozmaitych życiowych rozbitków, z
których każdy był kiedyś znakomitością albo przynajmniej kandydatem na znakomitość, gwiazdą jednego sezonu, triumfatorem jakiegoś festiwalu lub choćby przez krótką chwilę nałożnicą redaktora Filtera, odpowiadającego czas dłuższy za telewizyjną rozrywkę. Ale to było w ramach poprzednich żyć, dziś uczepieni ekipy Fronczaka niczym „Tratwy Meduzy” żyją, czekając na swój
wielki powrót, na drugą szansę „zaistnienia”, póki co grywając stare przeboje, wytarte jak linoleum w garkuchni, lub mówiąc monologi, które najlepsze swoje czasy miały przed wojną. Drugą Światową albo polsko-jaruzelską. Oczywiście wszyscy gdzieś maja swoje spokojne domy lub przynajmniej mieszkania, pełne starzejących się żon i dorastających dzieci, psów i kotów, którym zdarza się nie
poznać pana po powrocie. Wpadają tam w przerwach między koncertami, przeważnie zmęczeni, opryskliwi. Dom, który miał być ich stacją docelową, coraz częściej wydaje się im poczekalnią. Prawdziwe życie jest bowiem tam, gdzie grzmot oklasków i ciepła wódka, dostarczana do hotelu z nocnego sklepu przez portiera, na co dzień konfidenta SB, który, co mu trzeba przyznać, artystów
bardzo lubi i zrobi dla nich wszystko. No, prawie wszystko. Ale wracają do swych pieleszy, bo gdzieś wracać muszą. Przywożą uciułane pieniądze, jak Jurek Bronowicz, znany z tego, że nie wyda w trasie ani złotówki, lub długi, jak pianista Wełniak, który przepija i przegrywa wszystko, co zarobi — albowiem alkohol i hazard to jego dwie pasje, obie kocha i w obu jest marny. Zresztą czy można
nazwać domem upiorne miejsce, w którym zrzędliwa teściowa zmaga się z jego niepełnosprawnym synem. Bardzo niepełnosprawnym! Czasami i z pieniędzmi jest krucho — Fronczak, kiedyś skrupuł ant w rozliczaniu się z artystami, zatracił tę cnotę. Płaci nieregularnie i nie zawsze tyle, ile było umówione. Stosuje zresztą prostą regułę — „gwiazdy” dostają najszybciej, zapchaj
dziury, jak Trio Cygańskie, muszą czekać bardzo długo. Niektórzy twierdzą, że w tym szaleństwie jest metoda. Z miesiąca na miesiąc rośnie inflacja — kupa szmalu sprzed pół roku jest obecnie jedynie pęczkiem bezwartościowych banknotów. Ale Fronczak buduje dom swojej nowej kochance... Bo nie zna życia... Któż z przypadkowych uczestników estradowych spędów,
owej zorganizowanej frekwencji na imprezach fundowanych przez radę zakładową, ma pojęcie, co dzieje się, kiedy opadnie kurtyna (jeśli takowa jest) i zgasną reflektory? A przecież nie ma trasy, żeby jakaś Beatka czy Grażynka, wyczajona przez akustyka, pana Mietka, dorabiającego jako „rozprowadzający”, nie znalazła się na zapleczu sceny, gdzie „panowie z telewizji” akurat ściągają „występowe” spodnie i
popijając z gwinta, opowiadają sobie kawały tak grube, że nie przeszłyby nawet przez odbyt najstarszego pederasty. Jeśli nie będzie miała pecha, to nie skończy się na autografie na odwrocie przedartego zaproszenia, tylko artysta — ów przybysz z innego świata, dla zaczarowanej prowincjuszki skrzyżowanie E.T. z Robertem Redfordem — zaprosi ją do kawiarni, potem do
pokoju, gdzie, jeśli znajdzie jeszcze dość siły i ochoty, wyłomoce ją na skrzypiącym, nierównym łóżku, w hotelu trzeciej kategorii. I choć nie będzie w sensie technicznym specjalnie lepszy od Wieśka, chłopaka z sąsiedztwa, przed Beatką albo Grażynką otworzy się siódme niebo. Więc będzie przychodzić na kolejne koncerty, coraz śmielsza i gotowa na wszystko. W konsekwencji będzie się
rżnąć w kanciapie za sceną, robić laskę w mroku zalegającym tył rozklekotanego autobusu, będzie dojeżdżać do coraz dalszych punktów koncertowania przepełnionym PKS-em lub opóźnionym osobowym (oczywiście opóźnienie może się zwiększyć albo zmniejszyć), aż zastanie swego idola z jakąś inną Grażynką lub Beatką i romans się skończy, jak każdy nawet najdłuższy
monolog. Co ciekawe, kiedy pierwszy raz wejdzie chybotliwymi schodkami i ciasnym wejściem obok kurtyny, dla niej będzie to dotknięcie nowego świata, dla nich, ludzi od wewnętrznej strony rampy, wyda się tylko przelotnym ptaszkiem, który przysiądzie na ich doskonale znanej wysepce. Ptaszkiem do wykorzystania, zgodnie ze stałą instrukcją obsługi. Wszystko bowiem jest przewidywalne
jak to, że artystaparodysta Adam Juraś po koncercie włoży swoje lakierki do starych wełnianych skarpet, a wokalistce Romie Stein rozsypią się kosmetyki... Jak codzienne kace Marka Wełniaka i jak kanapki Jurka Bronowicza, pieczołowicie przygotowane przez żonę na każdy dzień tournee. Na trasie oczywiście zdarzają się rzeczy niezwykłe, ale rzadko. Jak przypadek tej baby z
pierwszego rzędu w Sopocie, która dosłownie umarła ze śmiechu. Organizator, pan Lucek Nowicki, który słysząc okrzyki: „Czy jest na sali lekarz?!” dobiegł do niej pierwszy (miał w swej karierze, jakby nie było, dwa lata medycyny), mógł jedynie stwierdzić zgon. Jednak śmierć na trasie jest zjawiskiem rzadkim. Drzewa umierają stojąc, a artyści odchodzą na raty, wykruszają się,
przeważnie niespiesznie, przechodząc czyściec Skolimowa i dopiero po jakimś czasie, zapomniani, przenoszą się do Krainy Wiecznych Chałtur. Lepiej więc o niej nie wspominać, bo można wypowiedzieć w złą godzinę i skończyć jak pewien mim, który dostał na scenie ataku padaczki (wszyscy myśleli, że to tylko efektowny numer) i wijąc się na podłodze przegryzł kabel pod napięciem paru
tysięcy wolt... Zresztą, bądźmy szczerzy — seks i koncerty to dla „artystów obwoźnych” jedynie skwarki, pływające na powierzchni mętnej codzienności, na którą składa się smutek obskurnych hoteli, koszmar dziurawych dróg, niesprawnych autobusów, niedogrzanych garderób — i wszystkich innych niedogodności kurnika o nazwie PRL, w którym im, wybrańcom, przyszło grać
rajskie ptaki. Ale tylko udawać, bo jak wiadomo, żadnych rajskich ptaków w realnym socjalizmie nie ma. * — Człowiek na drodze! — zawołał siedzący obok kierowcy akustyk Mietek Krupa. — Jakiej kategorii człowiek? — zapytał Krystian Szulc swym aksamitnym barytonem, od którego wszystkim miłośniczkom
teleturniejów od trzydziestu lat miękły nogi i wilgotniały majtki. — Kobieta! — powiedział Krupa, który wzrok miał jeszcze lepszy niż słuch i potrafił właściwie sklasyfikować drobną postać w czerwonym bereciku, upodobniającym ją do muchomorka. Dziewczyna, najwyżej dwudziestoletnia, trwała na poboczu pomimo nieprzyjemnie zacinającej mżawki, która
coraz bardziej przypominała w śnieżycę. — No to, ojciec, brać! — rzucił zza jego pleców Adam Juraś, który na moment oderwał się od rozwiązywanej krzyżówki, rozgryzanej systematycznie w świetle umocowanej do czoła latarki. Kierowca rzucił okiem na Lucjana Nowickiego, ale nie słysząc sprzeciwu, ostro przyhamował. — Panowie, czy wy musicie tak
zawsze...? — zaprotestowała Joasia Adamska, wiotka blondyneczka, wyglądająca na czternaście lat. Inna sprawa, że jak twierdził poufnie Juraś, który na poprzedniej trasie usiłował ją (zresztą bezskutecznie) zaliczyć, jej umysł zatrzymał się na poziomie lat jedenastu. — Musimy, Joasiu, musimy — rzekł jej sąsiad z drugiej strony przejścia, Tomek Racki. — Skoro ty postanowiłaś oszczędzać
swoją cnotę na emeryturę, jesteśmy skazani na przydrożne namiastki... Piosenkarka spłonęła uroczym pąsem, a kierowca, pan Gienio Motelak, otworzył drzwi... — Przepraszam, czy panowie jadą może do Częstochowy? — zapytała nieśmiało autostopowiczka. — Oczywiście, na pielgrzymkę! — zażartował akustyk, który niesłychanie wyrobił się w artystycznym
towarzystwie. — Zapraszamy do środka. Dziewczyna, niebrzydka, drobnokoścista szatynka, weszła do autobusu, a kierowca zapalił światła. Nagromadzenie w jednym miejscu tylu znanych twarzy, które zwróciły się w jej kierunku sprawiło, że kompletnie zaskoczona zamarła. — Ależ prosimy dalej. — Krystian Szulc błyskawicznie wszedł
w rolę przedwojennego dżentelmena (szczególnie dobrze mu to wychodziło, kiedy współczująco tłumaczył uczestnikowi teleturnieju, że właśnie przegrał i może opuścić studio). — Zapraszamy dalej! — ciągnął ojcowskim tonem. — W autobusie jest mnóstwo wolnych miejsc. A każde gwarantuje dobre towarzystwo. Kolega Adam Juraś — wskazał ręką krępego mężczyznę o ruchliwej twarzy
małpy — chętnie zapozna panią z techniką parodii, maestro Marek Wełniak nauczy podstaw palcówek... na fortepianie. Tomek Racki pokaże jak chwytać za gryf, a Jurek Bronowicz być może podzieli się kanapką, przeznaczoną na dzień dzisiejszy. Dziewczyna rozglądała się cokolwiek spłoszona, najchętniej usiadłaby obok młodej piosenkarki, ale wolne miejsce
zajmował pokaźnych rozmiarów kuferek z kosmetykami. Natomiast koniec autobusu, zawalony aparaturą, przed którą miejsca okupowała grupa wyraźnie rozweselonych mężczyzn, budził w niej nie wiedzieć czemu lęk. Z kolei sam Szulc siedział razem z jakąś starszą panią. Bez makijażu i peruki Roma Stein wyglądała na własną babkę. Dziewczyna na moment poczuła pokusę, aby usiąść przy Jerzym
Bronowiczu, którego bujne kruczoczarne loki i elegancki wąsik upodabniały do siedemnastowiecznego muszkietera. Aktor nic nie mówił, ale wpatrywał się w nią intensywnie, tak że czuła się jak mucha wręcz przyciągana przez śmiercionośny lep... Niedoczekanie! Wybrała miejsce przy smukłym, małomównym mężczyźnie, o bladej twarzy i ciemnych, falujących, być może farbowanych
włosach, który wydał jej się znajomy. — Mogę tu? — Doskonały wybór — pochwalił Szulc. — Przy mistrzu Gruchaj u nic pani nie grozi. A gdyby nawet coś groziło, wystarczy powiedzieć: „Andrzej nie Gruchaj!” Rozległ się śmiech, światła przygasły i autobus ruszył. — A swoją drogą, skąd się pani wzięła sama na tym pust-
kowiu? — pytał dalej prezenter. — Wyglądała pani jak Czerwony Kapturek w oczekiwaniu na Bardzo Złego Wilka. — Niewiele się pan pomylił. — Dziewczyna okazała się bardziej rezolutna niż początkowo sądzili. — Wracałam od babci, a jej sąsiad, który podjął się odwieźć mnie do domu, okazał się rzeczywiście Wilkiem w Owczej Skórze. Koniecznie chciał mnie zawieźć do pobliskiego
lasu, aby zademonstrować mi uroki naturalnego środowiska... Nie byłam zainteresowana. Zauważywszy, że zamierza skręcić, zagroziłam, że albo się zatrzyma, albo wyskoczę. — I wyskoczyła pani? — zapytał Juraś. — Nie musiałam. Zaczął gadać, że tylko żartował i już teraz pojedziemy prosto do domu, ale nie odzyskał mego zaufania. Musiał zatrzymać auto i mnie wypuścić.
— Ambitna dziewczyna — skomentował Szulc. — A tak przy okazji, jak ma pani na imię, bo ja Krystian. — Kamilla. W dodatku przez dwa „l”. Głupie i pretensjonalne, prawda? — Przeciwnie, urocze. — Czytałem kiedyś powiastkę o pięknej młodej wampirzycy — wtrącił przez ramię Juraś. — Tyle że tamta nazywała się
Karmilla. — Rrrrestauracja! — nieoczekiwanie zaryczał z tyłu basista Bodek. — Rrrrestauracja...! — O co chodzi? — przestraszyła się dziewczyna. — Kolega muzyk dopomina się o wieczorną porcję strawy — poinformował ją słynny ongiś bas operowy. — W samej rzeczy, propozycja nie jest głupia — zgodził się
Szulc. — My tu sobie gadu-gadu, a panie od rana niczego ciepłego w ustach nie miały... — Głupi żart! — syknęła Joasia Adamska. — Do kroćset, gdzie tu może być najbliższy pub? — tym razem w ciemności rozległ się głos do złudzenia przypominający bas Jerzego Waldorfa. — W Berlinie, w Berlinie, drogi mistrzu — zabrzmiało
charakterystyczne „r” Lucjana Kydrrryńskiego. Najwyraźniej Juras postanowił popisać się swoim żelaznym repertuarem. — W hotelu obiecali czekać na nas z kolacją — odezwał się uprzejmym tonem organizator Lucjan Nowicki. — Za pół godziny powinniśmy być na miejscu, więc teraz nie powinniśmy się zatrzymywać. — Tylko jak doczekamy do tej pory — odezwał się ktoś z Tria
Cygańskiego. — Przezorny zawsze ubezpieczony — powiedział perkusista Krzysiek. I po chwili rozległ się charakterystyczny dźwięk odbijanej butelki. Jeszce chwila i szyjka flaszki znalazła się przy ustach autostopowiczki. — Dama wypije? — zapytał Maciek, Cygan nr 1 (faktycznie Białorusin spod Zielonej Góry), który
nagle pojawił się na przedzie autokaru. — A co to jest? — Jarzębiaczek. Zdrowy, ludowy, na komponentach krajowych. — Ale ja nie piję — wybąkała. — A powinna pani — włączył się jej milczący dotąd sąsiad. — Jest pani przemoczona, zziębnięta... — Głęboka mądrość przemawia przez
kolegę Andrzejka — poparł rekomendację śpiewaka Szulc. — Zawsze lepiej się upić, niż nabawić grypy. Wypiła. Alkohol trochę zapiekł w gardle, ale Roma Stein litościwie podała jej odrobinę herbaty w nakrętce od termosu. — Oswaja się — poszła informacja do tyłu autobusu. Pięć minut potem, przy kolejnym nawrocie butelki, już
nie trzeba było perswadować. — Jak obstawiasz? — Do ucha Marka Wełniaka pochylił się Bronek Lichter przezywany Cyganem Numer 2, w istocie wnuk rabina z Kalisza. — Maciek twierdzi, że puknie ją Juraś, Krzysiek jest za Rackiem... — A siebie nie liczysz? — Co ja mogę, biedny żuczek? — Bronek oblizał wąskie usta. — Mogę liczyć jedynie na spady z łoża
wielkich tego świata. * Kiedy autobus zajechał przed motel w Częstochowie, Kamilla była już całkiem nieźle rozgrzana i zaprzyjaźniona z zespołem, toteż bez większych oporów dała się zaprosić na kolację. Organizator Lucek Nowicki wspaniałomyślnie odstąpił jej swoją porcję, bo miał do załatwienia jeszcze jakieś sprawy na
mieście, związane z jutrzejszym koncertem w sali częstochowskiej Filharmonii. — W zasadzie powinnam jechać do domu — opierała się proforma. — Zasady są po to, żeby je łamać... — zaśmiał się Tomasz Racki. A zaraz potem zrobił swoją ulubioną minę zagubionego chłopca, na którą łapały się wszystkie kobiety. Przynajmniej w
latach sześćdziesiątych. Pod koniec kolacji dziewczyna była po prostu wniebowzięta. Jeszcze nigdy w życiu nikt nie traktował jej — skromnej maturzystki, która nawet nie dostała się na studia — jak królewny. To znaczy, nawet chciała studiować, ale tak długo wahała się między medycyną, co było marzeniem matki, a prawem, na co naciskał starszy brat, że zrobiło się za późno,
aby dobrze przygotować się do egzaminów. W rezultacie nie startowała nigdzie i nie chcąc być ciężarem dla matki, poszła na praktykę do zaprzyjaźnionej fryzjerki. Teraz czekała ją perspektywa zmagania się do końca życia z ludzkim owłosieniem, łupieżem i łojotokiem... Ale dziś nie myślała o tym. Dotykała moherowego sweterka, który podobnie jak spódnicę pożyczyła jej Roma Stein,
zauważywszy, że jej ciuchy są kompletnie przemoknięte. Mój Boże. Wielka Roma Stein! Rodzice mieli wszystkie jej płyty. A kiedy powie babci, miłośniczce muzyki poważnej, że siedziała obok słynnego basa Opery Krakowskiej, Gruchaj a, staruszka popłacze się z wrażenia. I jacy oni wszyscy byli mili, opiekuńczy, jak wznosili toasty na jej cześć.
Kompletnie zapomniała o prozie życia — Juraś zabawiał ją monologami, Racki komplementował, a nawet pianista Wełniak, który wpatrywał się w nią dużymi, smutnymi oczyma, wydawał się być gotów przychylić jej nieba. W pewnym momencie wstał i podszedł do pianina, a po chwili hotelową restaurację wypełniły nieśmiertelne nuty Fryderyka Ch. Jednak mistrzem ceremonii pozostał
wytworny pan Szulc — idol jej rodziców. Arbiter elegantiarum, przykład nienagannych manier, kindersztuby i savoir vivre’u. Kiedy przenieśli się do sali telewizyjnej, grono trochę zmalało — Andrzej Gruchaj wydawał się zupełnie niezainteresowany Kamillą, a Bronowicz najwyraźniej nie lubił tłoku. Była zdumiona, że aktor, na scenie żywiołowy jak tornado,
reagujący na każde słowo lub okrzyk z widowni i brawurowo transponujący przedwojenne szmoncesy na realia późnego PRL-u, poza sceną prawie w ogóle się nie odzywał. Powściągliwie dystansował się od żartów kolegów... Może dlatego, że praktycznie niczego nie wypił. — Boi się o swój talent! — poinformował ją szeptem Juraś. — Choć, prawdę powiedziawszy, stracił go już kilka lat temu,
kiedy zamiast grać Makbeta czy Artura Ui, wybrał rolę estradowego szmiruska. Jak my wszyscy. — Ale dlaczego to zrobił? — zdumiała się Kamilla, pamiętająca go z powtórek w Teatrze Telewizji. — Dla chleba, pani, dla chleba... — zanucił. — Naturalnie z szyneczką. A poza tym, wszyscy jesteśmy po trosze sierotami z woli generała Ślepowrona. Gdyby nie on, ja dalej byłbym
dziennikarzem w Komitecie do Spraw Radia i Telewizji, a Jurek brylowałby w poniedziałkowym teatrze... Nie wiadomo, czy monologista usłyszał tę recenzję, w każdym razie widząc, że jego wzrokowy lep na częstochowiankę nie zadziałał, zmył się dosyć szybko. Wkrótce po nim pani Stein stwierdziła, że musi iść spać i pożegnała się. — Ale jak ja zwrócę pani ubranie?
— Drobiazg, możesz je zachować! Tymczasem Juraś nie odstępował dziewczyny ani o krok, opowiadając, jak jego umiejętność imitacji głosów, od dziecka wykorzystywana dla rozweselania znajomych, stała się zawodem. W międzyczasie pan Krystian wspaniałomyślnie zabrał mokre ciuchy Kamilli, przeniósł je do siebie i rozwiesił na kaloryferze w łazience.
— Wkrótce wyschną i w każdej chwili będziesz mogła je zabrać — powiedział. Nie miała najmniejszego powodu, by mu nie ufać. Bardziej bała się Jurasia i jego coraz bardziej lepkich komplementów, widziała też samczy głód w oczach Rackiego, którego zespół był legendą prywatek lat sześćdziesiątych. Skądinąd na jednej z nich została poczęta sama Kamilla. Ale
do Krystiana, który ku jej zachwytowi poprosił, aby mówiła mu po imieniu, miała nieograniczone zaufanie... Na tle reszty zespołu Szulc emanował solidnością. I właściwie trochę się zdziwiła, kiedy, gdy inni wykruszyli się z popijawy, a Juraś na swoje nieszczęście musiał wyskoczyć do toalety, Krystian dość bezceremonialnie wziął ją za rękę i zaprowadził do swojego pokoju. Nie miała siły protestować,
cały świat tańczył i wirował, toteż marzyła o jednym żeby tylko nie puścić pawia. — Rozbieraj się — powiedział tak sugestywnie, jakby zapraszał ją do kabiny dźwiękoszczelnej, w której zadawano pytania za najwyższą stawkę. — Chyba że się wstydzisz? Za nic nie przyznałaby się TAKIEMU człowiekowi, że się wstydzi, więc posłusznie ściągnęła majtki i stanik, po czym dała
się zaprowadzić pod prysznic. — Co pan chce ze mną zrobić? — wyjąkała. — Nic wielkiego. Tylko ślicznie cię wypierdolę, dziecinko. * Telefon zadzwonił przed ósmą. Na wpół przebudzona, słyszała jak Krystian podnosi słuchawkę, a następnie rozmawia z kimś, do kogo mów per myszko, płaszczy się przed nią,
wspomina, że tęskni, nieustannie komplementując. Lew z trasy okazał się kocurem domowym. Kamilla skorzystała z okazji, wymknęła się spod kołdry i wpadła do łazienki, gdzie suszyła się jej garderoba. Gniew, że uległa tak łatwo, walczył z poczuciem satysfakcji, że taki człowiek zainteresował się WŁAŚNIE nią! — Inna sprawa, że
dotąd miała jedynie dwa przelotne, nieudane romanse. Za każdym razem była przekonana, że znalazła odpowiedniego kandydata — jeśli nie na męża, to na oficjalnego narzeczonego — i w obu wypadkach musiała poniewczasie zauważyć, że została zrobiona w trąbę. Tyle że teraz trudniej będzie jej usprawiedliwić chwilę szaleństwa i z niepokojem pomyślała, co powie księdzu Leonowi podczas
najbliższej spowiedzi (szczególnie religijna nie była, ale poddawała się regularnym praktykom, aby sprawić przyjemność matce). Odczekała, aż rozmowa Szulca z panią Szulcową dobiegnie końca. Słyszała czułe słówka i przesyłane pocałunki, wreszcie trzask słuchawki opadającej na widełki. Wyszła z łazienki. Goły Szulc siedział na łóżku, jednak w
świetle dnia nie wyglądał imponująco, z obwisłą piegowatą skórą, siwą mierzwą na piersi, żałosnym organem przypominającym przeterminowanego kabanosa i miną gracza, który odpadł z teleturnieju w pierwszej rundzie... Nie spodziewała się z jego strony wiele. Ot, że wstanie, przytuli, pocałuje na dzień dobry, zaproponuje, żeby wspólnie zjedli śniadanie... Ale nic z tych rzeczy.
Krystian chyba miał kaca. Alkoholowego. A może również moralnego? — To ja będę już szła... — powiedziała, dając mu szansę, żeby ją powstrzymał. Nawet nie wstał. Nie popatrzył. Może zresztą oglądał ją wcześniej. Kamilla nie miała złudzeń co do swej urody, a po szalonej nocy musiała wyglądać gorzej niż zwykle.
Ruszyła ku drzwiom. — Poczekaj — usłyszała naraz. Odwróciła się myśląc: „A jednak!”. Gotowa była, tak jak stała, wskoczyć z powrotem pod kołdrę i kontynuować seksualną gimnastykę z facetem, który mógłby być jej dziadkiem... — Nie potrzebujesz na taksówkę? — zapytał konferansjer, nadal unikając jej wzroku.
— Nie potrzebuję. Wybiegła z pokoju pędem, minęła recepcję, bojąc się, że portier zatrzymają, może nawet wylegitymuje. Ale nie zwrócił na nią uwagi. Był przyzwyczajony. Którejś nocy kilka lat wcześniej dwie wielbicielki wyskoczyły przez okno od kanadyjskiego impresaria kompletnie nagie, wołając „Świnia, Świnia” i do tej pory zachodził w głowę, o co mogło tym podfru-
wajkom chodzić. Kamilla wybiegła przed motel. W myślach przeliczyła pieniądze. Na taksówkę powinno wystarczyć... * Jej ucieczka nie uszła uwagi zabójcy. Był rozczarowany. W świetle dziennym nie prezentowała się aż tak interesująco. „Za brzydka i wcale nie taka młoda” — pomyślał. I wyrzucił ją
ze swej pamięci. * Koło południa z zespołem spotkał się Benedykt Fronczak. Sam szef i boss zstąpił pomiędzy swój lud. Kto jeszcze nie wstał, został przez Lucka Nowickiego obudzony i wezwany do hotelowej kawiarni. — Rzadko to się zdarza, ale musiałem kompletnie zmienić plany — powiedział Fronczak. —
Wpadła nam seria dodatkowych imprez Barbórkowych. Oprócz Sosnowca i Katowic w piątek i sobotę, będziemy mieli w niedzielę szóstego jeszcze dwie podwójnie płatne imprezy w Tarnowskich Górach... — A Częstochowa? — zapytała Roma Stein. — Na przyszłą niedzielę zaprosiłam gości... — Przecież się nie rozerwiemy. Chwilowo ją sobie odpuścimy,
a resztę koncertów dogramy w styczniu. — W tych Tarnowskich Górach będą dwa koncerty w jednym miejscu? — upewniał się akustyk. — Chodzi o to, żebym miał czas na rozstawienie sprzętu. — Będą w dwóch — wtrącił się Nowicki. — Ale niech cię to nie martwi, górnicy zapewnili, że będą mieli własną aparaturę. — Czy oznacza to, że przed świętami dostaniemy zaległą
kasę? — zapytał Bronek Lichter z dociekliwością właściwą jego nacji. Odpowiedź nie padła, co więcej, Fronczek powiódł czujnym okiem po sali. I nie był to wzrok zapowiadający rychłą wypłatę. — A gdzie Mareczek? — zapytał. — Gdzie nasz wirtuoz fortepianu? — Dzwoniłam do niego rano, bo mieliśmy mieć próbę —
odezwała się Roma Stein. — No i? — Nie odbierał. — Cholera, czyżby znowu zachlał? — zdenerwował się szef Parnas-Artu. — Niemożliwe. Przecież się zaszył — zauważył Juraś. — Mógł wydłubać — mruknął Bronowicz. — Nauka notuje takie przypadki.
— Sprawdzę, co z nim. — Lucjan Nowicki podniósł się z miejsca. Na parę minut zapadła nieprzyjemna cisza. — W najgorszym razie polecimy z playbacku — powiedział Krupa. — Z playbacku?! — rozdarła się Roma. — Ludzie płacą, żeby mnie słuchać na żywo! — Nikt za nic nie płaci — próbował
uspokoić ją boss. — Najbliższe imprezy są glejtowe, niebiletowane. Wyszła, trzaskając drzwiami. Po drodze minęła Nowickiego. Nie miał szczęśliwej miny. Popłynął! Jest kompletnie nieprzytomny — powiedział do zebranych. No to na co czekasz, weź go do szpitala, niech go tam odtrują! — ryknął Fronczak.
— Chyba nie da rady postawić go na nogi przed dzisiejszym występem. — No to niech przynajmniej będzie na chodzie jutro... Albo zadzwoń do Kurzyńskiego. — Jest w Olsztynie. — A Marczak? — Pojutrze wyjeżdża na statek. Złapał chałturę na Karaibach. — Ale dziś ma być tutaj. Zapłacę podwójnie. Albo potrójnie...
— Z playbacku to ja mam tylko jedną piosenkę — powiedziała zaniepokojona Adamska. — Nie szkodzi. Resztę zaśpiewasz z Cyganami. Gitary to też instrumenty. Maciek, Bronek, zróbcie z nią próbę. — Się robi, szefie! * Parę dni później wystąpili w Tarnowskich Górach. Nowy koncert, stare teksty i ten sam
zmiętoszony facet w strażackim mundurze, wygłaszający przed spektaklem wykład o ochronie przeciwpożarowej — stanowiący pretekst całego koncertu. Wełniak wrócił do siebie i znów popisywał sie fortepianowymi pasażami. Do Jurasia dojechała jego fanka — Marta, licealistka z Gliwic, której poderwaniem chełpił się przed kolegami. Racki już drugą noc mozolił się nad pewną domorosłą poetką, która
zjawiła się z zeszytem pełnym własnych „poetycznościów”, jak mówiła. Wiersze były ponoć upiorne. Ale miała niezły cyc i zero zahamowań, więc Tomek bez wahania zaprosił ją do pokoju, by pokazać klucz wiolinowy. — I jaka była? — pytał następnego dnia Bronowicz. — Wspaniała, tylko trochę ciasna — zwierzył się piosenkarz. Dużo później, kiedy usiłował spisywać wspomnienia,
zorientował się, że zapomniał nawet jej imienia, za to przezwisko „Ciasna” wracało dość natrętnie. Dobry humor nie opuszczał również Gruchaj a. Otrzymał list od przyjaciela dyrygenta, pięknie pachnący, w różowej kopercie. Za to Krystian Szulc chodził napęczniały irytacją, jak gradowa chmura, bo miała go odwiedzić na trasie żona. — Dlaczego się tak denerwujesz — dziwił się Krzysiek (Cygan
nr 3). — Taka przystojna kobieta i w dodatku młodsza od ciebie o dwadzieścia lat... — I trzydzieści lat temu to rajcowało. Teraz mam wrażenie, że jest ode mnie tyle samo starsza — odpowiadał stary prezenter. * Pomiędzy deszczem kartek kalendarza zdarza się czasem taki jeden dzień, który powinien często się powtarzać —
ale przeważnie nie powtarza się... — śpiewała Roma Stein. Marek Wełniak znał ten tekst na pamięć. Podobnie jak cztery pozostałe. Akompaniował podstarzałej gwieździe setki razy, jednak ta piosenka za każdym razem wywoływała w nim dziwny dreszcz, niepokojący skurcz serca. Uświadamiała mu własne przemijanie? Życiową klęskę? Życie jest krótkie,
jak w polu ognisko, jak blask twej twarzy widzianej en face; ziemia jest blisko, niebo jest nisko, wczoraj byliśmy, dzisiaj nie ma nas. — Piękna — pomyślał. — Prawdziwe dzieło sztuki. Ale może głupia. Dziewczyna, w którą się wpatrywał,
siedziała w drugim rzędzie, trzy, może cztery metry od jego hammonda. Wydawała się chłonąć występ całą sobą. Rozchylone usta, błyszczące oczy, pierś w szmaragdowym sweterku podana do przodu... Widać ją było w całej okazałości, ponieważ miejsce przed nią było wolne. Ile mogła mieć lat? Siedemnaście, osiemnaście. Zapewne marzyła, że kiedyś zostanie drugą Romą Stein, podbije Opole,
Sopot, może wystąpi na festiwalu w Warnie... Gdyby jej talent (jeśli takowy miała) choć w części dorównywał jej urodzie — było to dość proste. Dobry kompozytor, nie najgorszy tekściarz, ech... „Gdybym był młodszy, dziewczyno, gdybym był młodszy! . Zaschło mu w gardle i złapał się na tym, że myśli o butelce ukrytej w torbie za organami. Byle do finału!
Przez zamyślenie zapomniał o repetycji. Błyskawica ciśnięta wzrokiem przez Romę nieomal przyszpiliła go do klawiatury. Piosenkarka desperacko zaczęła acapella. Dogonił ją i wspólnie przyśpieszali brawurowo aż do końcowej eksplozji dźwięków. Grzmot braw był dowodem, że nikt z publiczności nie zauważył pomyłki. Dziewczyna w szmaragdowym sweterku też klaskała. Uniosła
szczupłe ręce wysoko ponad głowę i biła brawo, tak jakby tańczyła w dyskotece. Emanowała z niej siła młodości, życiowa energia zdolna poruszyć świat, a przynajmniej jego męską część. Znów dopadło Marka ssanie w dołku. Musiał się napić!
II. „Wymyśliłem cię...” Dziewczyna rzeczywiście była zjawiskowa, prawdziwe dzieło
sztuki. Długie nogi, chłopięce biodra, piersi cudownie naturalne i wyraziste usta amerykańskiej gwiazdy filmowej... — Przyszedł popatrzyć sobie za darmochę? — zapytał doktor Szydlak tonem kierownika lokalu ze striptizem, widzącego gościa bez biletu. Nowy lekko stropił się, ale nie skapitulował. — Potraficie określić datę śmierci? — zapytał patologa,
stojącego przy stole sekcyjnym. — Trudno będzie, ciało znajdowało się pod śniegiem. Leżała tam jak w chłodni, stąd brak rozkładu, poruczniku. Potem przyszło nagłe ocieplenie, pokrywa zaczęła topnieć błyskawicznie i dzięki temu wczoraj zobaczono jej rękę wystającą z zaspy... Doskonale zachowana twarz dziewczyny sprawiła, że po-
równanie z krążącymi po milicyjnych dalekopisach fotografiami osób zgłoszonych jako zaginione bardzo szybko pozwoliło ustalić tożsamość ofiary. Była nią siedemnastoletnia Małgorzata Karczykiewicz, uczennica liceum ogólnokształcącego, zamieszkała w górniczych familokach na obrzeżu Tarnowskich Gór. — Zgłoszenie złożono we wtorek ósmego grudnia, niecałą
dobę po zaginięciu — wymamrotał na wpół do siebie porucznik Zabielski.— Sprawdziłem informacje pogodowe z tamtych dni... Śnieg zaczął sypać już czwartego, a w nocy z siódmego na ósmy w całej południowej Polsce rozszalała się prawdziwa zamieć... — Barbara po lodzie, Boże Narodzenie po wodzie — skomentował lekarz. — Na nasze szczęście ocieplenie było tak
gwałtowne, że otrzymaliśmy ciało w stanie praktycznie nienaruszonym. Jak żywe! Młody milicjant nie powiedział nic, tylko przeszedł na drugą stronę stołu. — I wysłali tam akurat pana, w drugi dzień świąt? — kontynuował Szydlak. — Prawdziwy pech... — Lubię swoją pracę. Nieważne, kiedy przychodzi ją wykonywać.
— Niewierzący? — zapytał patolog. — Nie mam rodziny w Koniecpolu — odparł wymijająco Zabielski. Nie miał zamiaru opowiadać, jak to wytrzymał w Częstochowie tylko jeden świąteczny dzień, między niepoważną siostrą, której jedynym problemem był aktualny brak faceta, a matką, od śmierci ojca pogrążoną w absolutnej bigoterii. Zamiast tego zapytał rzeczowo: — Zatem czasu zgonu nie
da się ustalić? — A czyja mówię, że się nie da? — obruszył się lekarz. — Pokroimy, zobaczymy. Zrobimy analizę treści żołądka, ale na zbyt wiele bym nie liczył. I cokolwiek nam wyjdzie, będzie to mocno przybliżone. — Rozumiem. Mam jednak nadzieję, że możecie podać jakąś roboczą hipotezę na temat jej śmierci? Od razu zauważyłem
ślady na szyi i zrozumiałem, że nie było to, jak sądzili miejscowi, przypadkowe zamarznięcie. — Ma pan rację, mamy do czynienia z uduszeniem! — Istnieje jakaś szansa, że dziewczyna powiesiła się sama, a ktoś jedynie porzucił jej zwłoki? — pytał dalej porucznik. — To nie jest typowa bruzda wisielcza. — Szydlak pokręcił głową i wskazał na siną szyję dziewczyny. Ktoś zarzucił jej pętlę
z cienkiej żyłki, a następnie zaciskał ją, używając jakiegoś podłużnego przedmiotu jako śruby. — Wskazał otarcie z tyłu szyi. — Coś jak garota używana przez włoską mafię. — Czyli na pewno nie jest to samobójstwo? — Nikt nie byłby w stanie sam sobie tego zrobić. Jedno jest ciekawe. — Patolog uniósł rękę ofiary o nieprawdopodobnie szczupłych palcach i nienagannie
położonym lakierze na paznokciach. — Ona się nie broniła. — Jak to? — Zazwyczaj ofiary zaatakowane przez dusicieli desperacko walczą o życie, na ich ciałach znajdujemy siniaki, mają połamane paznokcie, a tu... Wygląda, że przyjęła śmierć ze spokojem albo... — Albo?
— Była kompletnie nieprzytomna, kiedy zadano jej śmierć. — Zgwałcono ją? Szydlak pokręcił głową. — Kimkolwiek był morderca, nie zadał sobie trudu, by ją rozebrać. Zresztą nadziałby się fatalnie. Miała podpaskę. I starą bawełnianą bieliznę. Nie była też ubrana jak na randkę. W dodatku, pewnie to pana zaskoczy, była jeszcze dziewicą.
* Dni między Świętami a Nowym Rokiem nawet w Milicji Obywatelskiej są okresem pozorowanej pracy. Komisariaty pustoszeją, zwłaszcza położone na takim końcu świata jak Koniecpol, a dyżurujący, którzy w nich pozostali, mają głowę zaprzątniętą czym innym. Dla kogoś potrzebującego skupienia, jak Bogdan Zabielski, była to okoliczność wielce sprzyjająca.
Sprawę „Dziewczyny Śniegu”, jak ją nieoficjalnie nazwano, dostał tylko dlatego, że w Szczekocinach — ofiara została znaleziona na pograniczu ich jurysdykcji — nie było w niedzielę ani jednego funkcjonariusza, którego można było wysłać w teren. Wystającą ze śnieżnej zaspy rękę, dosłownie kilkanaście kroków od drogi numer 76, zobaczył o świcie 27 grudnia
właściciel niedalekiej posesji udający się do kościoła. Dzięki Bogu nie próbował wyciągać ciała. Słońce i ciepły wiatr z południa ułatwiły sprawę, tak gdy Zabielski przybył na miejsce z ekipą, całe ciało dziewczyny znajdowało się na widoku. Na szczęście milicjant z Lelowa, dokonujący zabezpieczenia zwłok przy pomocy dwóch miejscowych ormowców, zachował się całkiem profesjonalnie, nie pozwalając
poruszyć ciała. Dzięki temu ekipa z Koniecpola mogła ostrożnie wydobyć zwłoki i w nienaruszonym stanie przekazać lekarzowi, pełniącemu jednoosobowo funkcję Zakładu Medycyny Sądowej. — Tyle zachodu dla jednej zamarzniętej małolaty — dziwił się miejscowy mundurowy ćwok. — To nie zamarznięcie. — Porucznik wskazał na obnażoną
szyję dziewczyny. — Mamy do czynienia z samobójstwem albo morderstwem. — Jaki bystrzacha. W Hollywoodzie cię kształcili czy jak? — pytał złośliwie wiejski milicjant. Miał ochotę odpowiedzieć, że w Quantico (bo tam mieści się ośrodek doskonalenia kadr FBI), ale miejscowi raczej nie zrozumieliby żartu. Dziękował zbiegowi okoliczności, który
sprawił, że w porę znalazł się na miejscu i zastosował procedurę jak przy morderstwie... Tutejsi milicjanci uznaliby, że dziewczynę zaskoczyła śnieżyca i po prostu zamarzła w polu, po czym zamknęliby sprawę. Tymczasem staranny ogląd miejsca, do którego po usunięciu śniegu nie dopuścił postronnych, dostarczył mu szeregu cennych informacji. Ktoś zadał sobie
niemały trud, aby wlec ciało po ziemi dobre dziesięć metrów od drogi. Po drodze dziewczyna zgubiła czapkę i jeden but, szalika nie miała... Morderca liczył zapewne, że nikt nie odnajdzie ciała aż do wiosny. Tylko dlaczego popełnił swoją zbrodnię? Śmierć nie wyglądała na efekt przypadkowej kłótni, raczej na profesjonalne morderstwo, dokonane przez kogoś, kto wie, jak zabrać się do
rzeczy i miał zawczasu przygotowane narzędzie zbrodni. Zastanawiające było jeszcze coś innego: w jakim celu zabójca wiózł swoją ofiarę taki szmat drogi od Tarnowskich Gór i zakopał w śniegu zaraz przy drodze, niedaleko zabudowań. Przecież gdyby to zrobił w jakimś lesie, szansa na szybkie odnalezienie zwłok byłaby mniejsza. Sama tożsamość ofiary nie dostarczała jakichś szczególnych
wskazówek. Małgorzata Karczykiewicz była dziewczyną urodziwą, ale spokojną, córką nauczyciela, z dwójką młodszego rodzeństwa. Z posiadanych informacji wynikało, że nie miała żadnych kontaktów z kręgami kryminogennymi, nie dorobiła się nawet stałego chłopaka. Wywiad środowiskowy ustalił, że stosunki w rodzinie układały się wręcz idealnie...
— Może zbadam to na miejscu w Tarnowskich Górach — zaproponował Zabielski. Major Marian Witkowski, jego szef, okazał się w tej kwestii sceptyczny. — Sprawę przejęło województwo. Kapitan... — wyglądało, jakby usiłował sobie przypomnieć nazwisko — .. .Jacek Drobny z Częstochowy. Odniosłem wrażenie, że nie przepada za tobą. — Można powiedzieć, że sympatia jest obopólna — odrzekł
Zabielski i zasępił się. — Nasza część roboty została zrobiona, wysłałem dokumentację, przyślą samochód po ciało... I tyle. Nie widzę potrzeby, byśmy mieli się tym zajmować dalej. — Popatrzył na Bogdana. — Ale nie łam się, chłopie. Wiem, że marzysz o jakiejś wielkiej sprawie, jednak to raczej nie ta. Inna sprawa, że mijały kolejne dni, śledztwo nie posuwało się
naprzód, a nawet transport zwłok się opóźniał. Toteż każdego dnia Bogdan rozpoczynał pracę od wyciągnięcia zdjęcia i przypatrywania się dziewczynie, jakby z wyrazu jej uśpionej twarzy mógł wyczytać jakąkolwiek informacje. * W zabójcy wzbierała złość. Jak zwykle kiedy był „na głodzie”. Coraz trudniej przychodziło mu nad nią zapanować. Zachować
doskonałą obojętność, nie zwrócić uwagi nikogo z tych, wśród których przyszło mu żyć. I nie chodziło o ostatnią porażkę. Na polowaniu zdarza się przecież chybić albo trafić nie tę zwierzynę, na którą się zasadziło. Jego wściekłość miała głębsze korzenie i obejmowała znacznie większą grupę. Nienawidził tych wszystkich długonogich i długowłosych lalek, wypełniających świat głupawym
śmiechem, pustą paplaniną, pozornie niedostępnych, a gotowych rozłożyć nogi nie przed kimś godnym szacunku, mądrym i rozsądnym, a przed pierwszym lepszym, pewnym siebie idiotą. Mięśniakiem o umyśle mniejszym od kartofla. Z drugiej strony, właśnie te cechy wywoływały w nim dreszcz podniecenia, przecież ta ich niedostępność była całkowicie
pozorna, wystarczyło stworzyć odpowiednie warunki, a pozwalały na wszystko. A nawet na dużo więcej. Błagały, aby tylko zechciał, oddawały mu się bez reszty. Głupie, bezdennie głupie. Zacisnął zęby. Jeszcze trochę czasu i znajdzie następną „królewnę”. Trzeba dobrze rozpoznać nowy rewir łowiecki, byle ostrożnie, żeby jakimś kolejnym kiksem nie popsuć sobie
zabawy. * Na Sylwestra Zabielski pojechał wreszcie do domu. Z tymi wizytami zawsze łączyły się ambiwalentne uczucia. Męczył się przebywając w Częstochowie, ale wyjeżdżając na dłużej — tęsknił. Nie oczekiwał niespodzianki ze strony swej młodszej siostry, tymczasem uparła się, że zabierze go na zabawę syl-
westrową, aby wspólnie powitać nowy, 1988 rok. Rok, w którym, wedle Chińczyków, sympatyczny Królik zamienić miał się w niepokojącego Smoka. — Musisz poznawać nowych ludzi! A to będzie doskonała okazja. Nie mogę dopuścić, aby mój brat został starym kawalerem — przekonywała rezolutna dwudziestolatka. — Poza tym nie możesz żyć wyłącznie pracą!
W duchu przyznawał jej rację, więc jeśli opierał się, to bardziej dla zasady. — Za stary jestem na młodzieżowe zabawy, Kamo — tłumaczył. — Będę wyglądał tam jak klasyczny wapniak. — Trzydzieści trzy lata to stary? Mężczyzna rozwojowy! — oponowała Kamilla i na moment stanął jej przed oczami dwa razy starszy Krystian Szulc.
— Nikogo nie znam z twojego towarzystwa... — No to poznasz. Będzie kilka wolnych dziewcząt. A jak zobaczysz Monikę, to po prostu zwariujesz. — Co to za Monika? — zapytał. — Moja przyjaciółka z ogólniaka, studiuje kulturoznawstwo na Uniwersytecie Śląskim, ale na święta przyjechała do domu. Co ci będę mówić, jest dokładnie taka, jak lubisz. Piękna i
mądra! Została miss ostatnich Juwenaliów w Katowicach... — I może jeszcze jak dowie się, że jestem milicjantem, to wpadnie w zachwyt? — A po co ma się dowiadywać? Nikt z moich znajomych nie wie, czym się zajmujesz. — To jak mnie przedstawiasz? — Mój brat Bogdan — prawnik. Pracownik wymiaru sprawiedliwości.
Skapitulował, zresztą w zasadzie była to prawda. Mógłby być dziś sędzią albo adwokatem. Wystarczyło, żeby urodził się trochę później. Albo wcześniej. Kiedy jesienią roku 1980 promotor jego pracy magisterskiej, podpułkownik Bieniek, prowadzący zajęcia z kryminalistyki i kryminologii, zaproponował mu doskonale płatną pracę w milicji, przyjął ofertę bez większego zastanowienia.
Wydawało mu się, że system po latach zrzuca wreszcie stalinowską skorupę, a człowiek, który naczytał się przygód Sherlocka Holmesa czy Herculesa Poirot, będzie mógł pójść śladem powieściowych bohaterów — tropić morderców i międzynarodowych złodziei. W dodatku bez układów, pleców czy pieniędzy, a od śmierci starego wiodło im się naprawdę bardzo licho. O innej karierze,
szczególnie adwokata, trudno było marzyć. Zresztą i tak, kiedy przyszło do odsłużenia wojska z początkiem stycznia 1981 roku, trafił z przydziału do ośrodka szkolenia Wojsk Służby Wewnętrznej w Mińsku Mazowieckim, gdzie przebywał aż do maja, zastanawiając się, dokąd skierują go na służbę na drugą połowę roku. Pobyt w koszarach pod Warszawą
sprawił, że złudzenia Bogdana trwały znacznie krócej niż karnawał Solidarności. Wśród kadry WSW zwolennicy Porozumień Sierpniowych stanowili wyraźną mniejszość, nawet słuchacze szkoły oficerskiej w najlepszym przypadku ukrywali swoje prawdziwe uczucia. Zabielski, inteligent w trzecim pokoleniu, różnił się od swoich przyszłych kolegów, którzy właściwy stosunek do
władzy ludowej wyssali z piersi zubeczonych matek i przyswoili dzięki klapsom wymierzanym przez umundurowanych ojców. Niemało kandydatów na oficerów MO pochodziło też z domów dziecka i marzenie o „byciu władzą” stanowiło dla nich odtrutkę na chorobę sierocą. Naśmiewali się więc ze zbuntowanych roboli, wąsatego elektryka, kościelnej oprawy... Nieraz musiał mocno zaciskać zęby i
powtarzać sobie „Wytrzymam!” Ale pewnie by nie wytrzymał, gdyby nie Bieniek, który zamiast praktyki w którymś ze zrewoltowanych polskich miast i nauki w Szczytnie, załatwił mu roczne stypendium na studia w czeskiej Pradze, gdzie kryminalistyka stała na stosunkowo wysokim poziomie. Sprzyjającym elementem były czeskie korzenie matki
Bogdana i rodzina zamieszkała w Ostrawie, dzięki czemu od dziecka władał językiem południowych sąsiadów równie dobrze jak polskim. W efekcie tego stypendium wprowadzenie stanu wojennego i jego pierwsze miesiące mógł obserwować z bezpiecznego oddalenia. Inna rzecz, że nie zapewniało to mu większego komfortu psychicznego. Jego czescy koledzy obserwowali
polski dramat z mściwą satysfakcją, na jaką stać ludzi, których marzenia o wolności zduszono trzynaście lat wcześniej, między innymi przy pomocy wojsk „generała Ślepowrona”. Ale przynajmniej ominęła go konieczność uczestniczenia w internowaniach opozycjonistów czy rozgramianiu ulicznych protestów. Podjął pracę dopiero 1 września 1982, już po wielkiej fali demonstracji, która
wstrząsnęła Polską. Dzięki Bieńkowi dostał się do komendy wojewódzkiej w rodzinnej Częstochowie i zajął głównie kradzieżami i rozbojami, nasilającymi się szczególnie w okresach pielgrzymkowych, a po stażu trafił do wydziału zabójstw... Był to wyjątkowo szczęśliwy okres w jego pracy — jego wiedza i intuicja pozwoliły rozwikłać parę interesujących spraw, a protekcja pułkownika chroniła
przed kłopotami, których nie brakowało. Zwłaszcza, kiedy odmówił dość obcesowym naleganiom na przejście do Służby Bezpieczeństwa. Miał też rywala w osobie porucznika Jacka Drobnego, kurdupla z postury i mendy z usposobienia, który orłem może nie był, ale wiedział, jak się urządzić i szybko został grupowym w ich organizacji partyjnej. Sam Zabielski do PZPRu nie wstąpił. „Matka by mnie wyklęła”
— stwierdzał otwarcie. Czy można więc się dziwić, że Drobny rył pod nim bezustannie, a ich bezpośredni szef, podpułkownik Edmund Koźłarz, tępy, twardogłowy biurokrata, po prostu go nie znosił? Jednak póki żył Bieniak, niewiele mogli mu zaszkodzić. Dopiero w 1986 roku, kiedy protektor zmarł, zaczęły się problemy. Na domiar złego Zabielski wykazywał w pracy zbytnią
samodzielność i odporność na korupcję, by utrzymać się w mieście wojewódzkim, toteż przy pierwszej okazji zesłano go do Koniecpola, dając do zrozumienia, że jak dalej będzie taki hardy, skończy na wiejskim komisariacie... * Sylwester, na który zatargała go Kamilla, odbywał się w dużym, przedwojennym mieszkaniu przy ulicy NMP, jak
komuniści określali Aleję Najświętszej Marii Panny, której pełna nazwa jakoś nie mogła przejść im przez usta. Właściciele, którzy niedawno odziedziczyli lokal, pozbyli się dawnych sprzętów, zastępując je nowoczesnymi meblami na wysoki połysk, między którymi bawiono się do upadłego. Z pewnym zaskoczeniem zauważył, że młodzież wypełniająca mieszkanie różniła się znacznie od jego
starszej o dekadę generacji. Mimo że wychowana na chudych przydziałach kartkowych, wydawała się wyższa i dorodniejsza, a zarazem pozbawiona tych nadziei i złudzeń, które żywili ich starsi koledzy, dorastający podczas „dekady Sukcesu”. W swej większości obecni tam dwudziestolatkowie sprawiali wrażenie pasażerów z dworcowej poczekalni, którzy marzą o jednym —
jak najszybciej stąd wyjechać. Ostatni będzie musiał zgasić światło! Potwierdzały to rozmowy, którym się przysłuchiwał, czasem tylko wtrącając jakieś słowo. Trochę wypił, ale starał się oszczędzać. Zatańczył może trzy razy z własną siostrą, chcąc poprawić jej humor, popsuty faktem, że chłopak, który miał jej towarzyszyć, w ostatniej chwili nawalił.
Monika Zajączkowska zjawiła się na krótko przed północą. Opinia Kamilli na temat jej urody nie była wcale przesadzona, a Bogdan, może w skutek wypitego alkoholu uważał, że Monika została wręcz niedoszacowana. Widząc wchodzącą błondyneczkę o nieprawdopodobnie długich i kształtnych nogach, doznał podwójnego skurczu serca. Z jednej strony było to jak porażenie gromem, konstatacja, że
takiej dziewczyny poszukiwał przez całe życie, z drugiej strony poczuł ukłucie chłodu, którego istotę uświadomił sobie dopiero po pewnym czasie; Monika była niezwykle podobna do dziewczyny znalezionej pod śniegiem... Jednak kiedy zaczęła mówić, kiedy poznał jej inteligencję i wesołe usposobienie, skojarzenie prysło
i o pierwszym wrażeniu zapomniał. Tym bardziej, że w końcu przypomniał sobie dziewczynkę z warkoczykami, którą spotykał sprzed wielu laty, kiedy odprowadzał siostrę na zajęcia z rytmiki. Monikę pod każdym względem można było uznać za ideał, rzadkie połączenie osoby, którą w równym stopniu pociąga sport (przez pewien czas trenowała gimnastykę), jak i sztuki
piękne. Podobno umiała znakomicie pływać, a nawet strzelać, i to nie tylko z łuku. Tańczyli więc i gadali. Gadali i tańczyli. Dzięki Bogu, tropiąc szajkę złodziei dzieł sztuki Zabielski przestudiował kilka opracowań dotyczących malarstwa, a ogólne oczytanie sprawiało, że intelektualnie nie musiał się wstydzić... Podczas składania sobie życzeń cmoknęli się w policzek — on życzył jej
spełnienia najskrytszych marzeń, ona jemu życia, które będzie jedną wielką przygodą. — Skąd wiesz, że lubię przygody? — Domyślam się. Może zresztą to przygody lubią ciebie... Nim minęły trzy godziny, ich wzajemny dystans bardzo się skrócił. Przytulali się podczas wolniejszych kawałków; ona wtulała głowę w jego szyję, on niby przypadkiem kilka razy
musnął ustami jej włosy... O czwartej nad ranem Monika stwierdziła, że musi wracać do domu. Zaproponował zamówienie taksówki. Pokręciła swoją śliczną główką, osadzoną na prawdziwie łabędziej szyi. — Mieszkam niedaleko... — Odprowadzę cię. — Zmarzniesz!
— Na razie jest mi za gorąco. „Niedaleko” jest pojęciem względnym. Droga do bloków przy Alei Związku Walki Młodych zajęła im około godziny. Kiedy robiło im się naprawdę zimno, biegli. Dwa razy mijały ich zwalniające na widok pary taksówki, ale nie chcieli skracać spaceru... Po raz pierwszy pocałowali się pod jej domem. Na moment
rozpogodziło się i niczym otwarty przerębel na oblodzonym jeziorze ukazał się ciemny, usiany gwiazdami skrawek nieba. Unieśli głowy w momencie, kiedy rozświetlił go błysk spadającej gwiazdy. — Powinniśmy wyrazić jakieś życzenie — powiedziała Monika. — Chciałbym nigdy się z tobą nie rozstawać! — wyznał
szczerze. — A ja, żeby nareszcie ktoś mnie pocałował! Więc zrobił to. Zrazu delikatnie, ale dwie sekundy później całowali się jak wariaci. W jednej chwili świat cały przestał istnieć — wraz z lodowatą temperaturą i porywistym wichrem. Zamknięci w kokonie emocji nie zwracali na nic uwagi. I dopiero klakson jakiegoś przejeżdżającego samochodu
przywołał ich do rzeczywistości. Wyswobodziła się z jego ramion i po schodkach pomknęła do drzwi. Tam obróciła się na progu. — Masz mój telefon? — upewniła się. — Zapisany na samym dnie serca! — zawołał górnolotnie. Do rana nie zmrużył oka. Czyżby był zakochany? Spotkali się po południu pierwszego stycznia, w kawiarni. Miał wrażenie, jakby znali się od dawna
i pasowali do siebie jak dwie połówki przekrojonego jabłka. Zamówili identyczne ciastka. Słodzili tak samo, po półtorej łyżeczki i — oboje leworęczni — mieszali w kierunku odwrotnym do ruchu wskazówek zegara. — Kamilla mówiła, że ciągle jesteś kawalerem — rzuciła w pewnym momencie Monika. — Dlaczego? Jakieś wady ukryte?
— Tak wyszło. Chyba nigdy nie spotkałem właściwej osoby. Mówił prawdę, trzydziestka stuknęła już trzy lata temu, ale jakoś nie próbował zakładać „podstawowej komórki”. A co do doświadczeń seksualnych... Prawiczkiem naturalnie nie był. Postawny i inteligentny, miał powodzenie u płci przeciwnej i nie tylko. Parokrotnie otrzymywał propozycje od przystojnych homoseksualistów, zwłaszcza gdy byli to
aresztanci albo podejrzani. Trzy lata podczas studiów chodził z czarnobrewą Renatą, jednak ta prysnęła do Stanów na wielkiej fali emigracyjnej roku 1981. Nawet pisała, żeby przyjeżdżał. Tyle że dość szybko przestała pisać... Podczas pobytu w Czechosłowacji poderwał dwie Czeszki i jedną Słowaczkę, wszystkie łatwe jak jazda na hulajnodze, tyle
że traktował te jazdy absolutnie rekreacyjnie. Po powrocie do kraju nie związał się z nikim, praca pochłonęła go bez reszty Owszem, rodzina usiłowała go swatać, ale szybko pojął, że pracując w takiej firmie powinien szukać towarzyszki życia w resortowym kręgu. A to nie bardzo mu odpowiadało, zwłaszcza że seks z koleżanką z pracy (raz próbował) przypominał fasowanie
bojowego rynsztunku przed akcją. Na tle tych doświadczeń Monika była całkowicie inna. Czuł, że mógłby spędzić z nią całe życie i jeszcze miesiąc ekstra. Cudowne uczucie — zakochać się dopiero w wieku Chrystusowym. Niestety, wszystko spieprzył sierżant Łaciak, który wtarabanił się do kawiarenki i na widok kolegi z pracy,
pogrążonego w intymnej pogawędce, huknął na cały lokal: — Szczęśliwego Nowego Roku, obywatelu poruczniku! Zabielski spiorunował go wzrokiem. Łaciak pomiarkował, że coś nie tak, dlatego wycofał się mamrocząc: — Przepraszam, nie przeszkadzam... Ale było za późno. Bogdan zobaczył, jak cała krew odpływa z twarzy Moniki. Nie powiedziała nic, ale poczuł, jak
błyskawicznie wyrasta między nimi lodowa ściana. Próbował popatrzeć jej w oczy, ale dostrzegł w nich tylko gniew i żywą nienawiść... Aż tak źle? — Prze... przepraszam, że ci nie po... powiedziałem — wydukał, wściekły, że się jąka.— Pracuję w dochodzeniówce. Łapię kryminalistów... — Nie ma o czym mówić! Pożegnała się bez podawania ręki.
— A tobie co się stało? — zapytała go po powrocie Kamilla, która większość dnia spędziła w łóżku, odsypiając sylwestrowe szaleństwa — Wyglądasz jak po spotkaniu z wielokrotnym mordercą. Powiedział jej prawdę. — Cholera! Powinnam była cię uprzedzić. Monika ma powody, żeby nie lubić funkcjonariuszy, jej cioteczny brat
zginął podczas pacyfikacji strajku w Kopalni „Wujek”. — Jednym słowem, niepotrzebnie nas poznawałaś... — rzekł otwierając lodówkę w poszukiwaniu piwa. — Gdyby Monika miała więcej czasu i poznała cię lepiej... — Ale teraz wszystko przepadło! — Nie przesadzaj — pocieszała go. — Liczy się pierwsze wrażenie. Była tobą oczarowana...
— A ja ją oszukałem. — Daj mi trochę czasu, a wszystko naprawię. Nie miał zamiaru czekać na cokolwiek, jeszcze tego dnia wrócił do Koniecpola. Kamilla jednak nie zrezygnowała. Odczekała dwa dni i wykorzystując fakt, że Monika siedziała w domu, ucząc się do sesji, złożyła jej wizytę. — Chciałaś mnie wyswatać za zomowca? — zauważyła cierpko
Zajączkowska. — Bogdan nie jest zomowcem, tylko detektywem — sprostowała. — Zajmuje się złodziejami i mordercami... — Mordercami? To niech aresztuje swoich dowódców, zaczynając od generała Kiszczaka. — Myślisz, że by nie chciał? Praca nad zmianą nastawienia Moniki szła opornie, ale Zabielska nie poddawała się.
Wyciągnęła koleżankę do kina, w powrotnej drodze zaprosiła na kawę do siebie do domu, pokazała piękny ryngraf, który Bogdan wyklepał jeszcze w szkole podczas zajęć z metaloplastyki („Nigdy nie przestał wierzyć w Boga”). Sączyła informacje o kłopotach, jakie jej brat ma w milicji z racji swej uczciwości... I tak dalej. Jakiś tydzień po Nowym Roku pojawiły się w mieście plakaty
programu estradowego „Ogniem i skeczem”, a po paru dniach ponownie ściągnęła pod Jasną Górę wesoła czereda Benedykta Fronczaka. Częstochowa nie jest miastem małym, ale zakład Kamilli leżał w miejscu, które trudno ominąć, toteż spotkanie z Tomaszem Rackim nie było czymś szczególnie niezwykłym. Właściwie sam piosenkarz podszedł do niej, gdy stała w otwartych drzwiach zakładu
fryzjerskiego, wypatrując klientek. — Dzień dobry, czy my się przypadkiem nie znamy? — zagadnął. — Ja pana znam na pewno. O dziwo Racki pamiętał ładniutką autostopowiczkę. Po krótkiej rozmowie zaprosił ją na spektakl do Domu Kultury Huty imienia Bieruta. — Widziałam już wasz program — odpowiedziała z lekkim
wahaniem dziewczyna. W samej rzeczy, już następnego dnia po upojnej nocy z Szulcem, nikomu nic nie mówiąc, obejrzała ich przedstawienie. Dlaczego? Sama nie wiedziała, ale kiedy była na ich występie, miała nadzieję, że Krystian ją zauważy, a ona zagra mu na nosie. Jednak jeśli nawet ją zauważył, nie dał tego po sobie poznać. — Jest dużo nowych punktów — przekonywał Racki. — Adam
Juraś parodiuje bohaterów Samych swoich, ja mam dwie nowe piosenki, a do zespołu dołączyła Ewa Królikowska... — Naprawdę? Taka gwiazda... — Chyba posypał się jej wyjazd do Ameryki. Zapraszam serdecznie, naprawdę warto. Pomyślała o Monice. — A mogę przyjść z koleżanką? — Jak najchętniej. Będę na was czekał przy wejściu.
Moniki nie trzeba było długo zapraszać. Zjawiła się przed Domem Kultury na kwadrans przed koncertem. Kamilla była o trzy minuty później, Racki o pięć. W przeznaczonym tradycyjnie dla gości pierwszym rzędzie znalazły się dwa miejsca, na które osobiście zaprowadził je organizator Lucjan Nowicki. Zaraz pojawił się akustyk pytając, czy mają ochotę na coś do picia. Podziękowały. Monika
zwróciła uwagę na dziwne oczy Krupy, zapadnięte, w sinych obwódkach sprawiających, że przypominał szopa. W dodatku odniosła wrażenie, że te oczy widzą wszystko, prześwietliły ją na wskroś, oceniając wcięcie talii, wielkość biustu, próbę złota na medaliku z Matką Boską Częstochowską, jakość rajstop, nie zapominając o zawartości żołądka. Chwilę później zaczął się koncert. Podczas trwania widowiska
Monika nie mogła pozbyć się wrażenia, że w tym spektaklu role zostały odwrócone. To nie ona podziwiała artystów — ale oni ją. Wydawało jej się, że każdy, no może za wyjątkiem Gruchaja, grał i śpiewał wyłącznie dla niej. I zabawny parodysta, i przystojniak aktor, i pianista o smutnych oczach i ziemistej cerze, nie mówiąc o Cyganach czy kapeli. A pan Krystian Szulc — była prawie
pewna , że przy każdorazowym wyjściu przypominając sobie o jej obecności wciąga swój pokaźny brzuch, z trudem maskowany przez wytworny smoking. Wszystkich spotkał jednak zawód — po spektaklu dziewczyny nie pobiegły po autografy, nie dały się zaprosić Mietkowi Krupie za kulisy, a kiedy Racki dogonił je na parkingu z
zaproszeniem (w imieniu kolegów i własnym) na kolację — odpowiedziały, że być może innym razem. Monika przez cały spektakl uważnie obserwowała Kamillę. Jej przyjaciółka wyglądała tak, jakby czekała na jakiś znak od brylującego na scenie konferansjera, ten jednak nie raczył zaszczycić jej swoją uwagą. Może dlatego, że przypatrywał się jej sąsiadce albo że był już dogadany z
blondyną obfitych kształtów z drugiej strony pierwszego rzędu, którą po spektaklu, nie czekając na firmowy autobus, wytargał do taksówki. „Czy ten lowelas nie ma poczucia śmieszności?” — przemknęło jej przez głowę. I nieco cieplej pomyślała o zakochanym w niej milicjancie. — Gdybyś musiała zdecydować się na
któregoś z tych facetów, to którego byś wybrała? — zapytała Kamilla, kiedy już znalazły się same na zaśnieżonej ulicy i zdecydowały na długi spacer pieszo w stronę domu. — Żadnego! — odpowiedziała impulsywnie. — Nie przesadzaj, wszyscy patrzyli na ciebie jak na ciastko tortowe... Zresztą to tylko taka zabawa. Na moment pomyślała o Bronowiczu,
ten jednak w aktualnym wydaniu wydał się jej cokolwiek błazeński i przeszarżowany, chociaż pamiętała go z powtórki jakiegoś Teatru Telewizji, gdzie grał nieśmiałego, zagubionego chłopaka. Był wtedy taki przekonywujący... Zabielska podprowadziła ją aż pod niski szary blok na skraju osiedla. Tam uściskały się serdecznie. — Może wpadniesz? — zachęcała
Zajączkowska. — Pogadamy. Mam trochę nalewki. Możesz nawet u mnie przenocować. — Nie mogę, mama trochę źle się czuje i obiecałam, że się nią zajmę. Żadna z zagadanych i wesołych dziewczyn nie zwróciła uwagi na osobowy samochód o przyciemnianych szybach, który dogonił je po pewnym czasie i wolno,
wolniutko towarzyszył im przez resztę drogi, starając się zbytnio nie zbliżać.
III. „Zginęła mi dziewczyna” Po swoim powrocie do Koniecpola Zabielski zauważył, że pod jego nieobecność nie zdarzyło się nic nowego, nie licząc paru bójek, pożaru choinki i kilku włamań. Próbował więc z ciekawości zorientować się, jak posuwa
się śledztwo w sprawie „Dziewczyny Śniegu”, jak pomysłowo nazwała ją miejscowa gazeta. W biuletynach nie było ani słowa o ewentualnych postępach w dochodzeniu. Przezwyciężył opory i zadzwonił nawet do Jacka Drobnego, ale ten zbył go dosyć opryskliwie, sugerując, aby zajął się lepiej własnym terenem. W każdym razie, mimo że
Zabielski nie rezygnował przez cały następny tydzień, nie zdarzyło się w tej sprawie nic godnego uwagi. Nie udało mu się natrafić na jakiekolwiek związki pomiędzy Małgorzatą Karczykiewicz a mieszkańcami okolicy, w której ją znaleziono. Niczego też nie dały przesłuchania mieszkańców okolicznych wsi. Nie dało się zauważyć żadnych powiązań rodzinnych czy towarzyskich...
— Podziwiam cię, ale za bardzo się przejmujesz — mówił jego szef, major Witkowski, obdarzający porucznika prawdziwie ojcowskimi uczuciami, chociaż sam był starszy od niego ledwie o dziesięć lat. — Niech się martwią w Częstochowie. Jeśli nie zwolnisz, będziesz wypalony przed czterdziestką, a zawał powali cię przy pięćdziesiątce. Sam kiedyś byłem taki jak ty... Jednak Bogdan nie dał się zniechęcić.
Kapitan Drobny, który sam dreptał w miejscu, udostępnił mu w końcu materiały na temat zaginionej z Tarnowskich Gór. Ostatni raz Karczykiewiczównę widziano tam, około siódmej wieczorem, kiedy wyszła od koleżanki, z którą przygotowywała się do klasówki. Nic nie wskazywało na to, żeby była z kimś umówiona. Wspominała, że „mama czeka z kolacją...”.
Do domu miała około pół kilometra dość uczęszczaną ulicą. Gdyby ją porwano siłą, ktoś z pewnością powinien to zauważyć, jednak jeśli po dobroci wsiadła do jakiegoś samochodu, nie mogło to zwrócić czyjejkolwiek uwagi. To jednak wskazywało na to, że ofiara musiała znać mordercę, a przynajmniej spotkać się z nim wcześniej. Z zeznań zebranych przez tarnogórskich milicjantów wynikało, że była
dziewczyną ostrożną i nad wiek poważną... Kolejny znak zapytania wiązał się z dystansem między miejscem porwania a zabójstwa. Nawet jeśli w przypływie ufności wsiadła do samochodu jakiegoś zboczeńca, dlaczego ten wiózł ją aż tak daleko? Gwałciciel, a nawet morderca, jeśli jego celem nie było uprowadzenie dla okupu, uporałby się ze sprawą jak najszybciej i pozbył ciała. W jakim
celu wiózłby je taki kawał? A może zamierzał przetransportować dziewczynę do jakiejś swojej kryjówki i tam zabawiać się nią dłużej, ale coś pokrzyżowało jego plany. Tylko co? Bogdan przejrzał lokalne gazety z dnia zaginięcia i dwóch następnych pod kątem wiadomości lokalnych, uwzględniających również pogodę i warunki ruchu na drogach, i znalazł coś ciekawego. Koło godziny
dwudziestej drugiej 7 grudnia tir, który nie dał rady podjechać pod górę i autobus PKS, rozkraczony w poprzek trasy w wyniku poślizgu, zablokowały z dwóch stron drogę 76 na odcinku trzech kilometrów, zaś zwały śniegu tworzące prawdziwy kanion uniemożliwiały zawrócenie lub próbę objazdu. Kilkadziesiąt samochodów utknęło w gigantycznym korku. Trasa stała się
przejezdna dopiero rano... Spośród wielu hipotez dotyczących przebiegu zdarzeń, jakie rozpatrywał Zabielski, jedna prezentowała się wyjątkowo interesująco. Załóżmy, że morderca zwabił swoją ofiarę do samochodu. Tam ją ogłuszył lub raczej (biorąc pod uwagę brak śladów przemocy) uśpił i powiózł w sobie znanym kierunku. Z Tarnowskich Gór dojechał do trasy katowickiej, potem
zapewne w Częstochowie skręcił w drogę numer 76, kierując się na Szczekociny... A dalej? Czy był mieszkańcem tych stron czy też jego punktem docelowym był Jędrzejów. .. A może Kielce? No bo przecież nie kierował się chyba na Warszawę? Chociaż i tego nie można było wykluczyć. Po ponownym przejrzeniu prasy okazało się, że feralnego wieczoru doszło do prawdziwego karambolu na wysokości
Bełchatowa. Przez ponad dwie godziny „gierkówka” w stronę Warszawy była zablokowana. Podawało tę wiadomość radio. Ktoś, komu zależało na czasie, musiałby poszukać innej drogi. Na przykład 76... Jak łatwo wyliczyć, jeśli porywacz znalazł się na krytycznym odcinku mniej więcej po trzech godzinach od porwania, to
trafił dokładnie w gigantyczny korek, został zablokowany z obu stron, tak że nie mógł wykonać ruchu, wte ani wewte. Jeśli nawet miał jakieś inne plany wobec dziewczyny, na przykład wielokrotny gwałt, teraz musiał improwizować. Porwana mogła się w każdej chwili obudzić, a on być może nie dysponował kolejną dawką środka usypiającego. Dlaczego jednak nie wypuścił porwanej, tylko ją
zamordował? Do tego momentu jego przestępstwo nie było spektakularne. Aż tak bardzo obawiał się zdemaskowania? A może miał na sumieniu jeszcze inne grzechy? Zabielskiemu udało się dotrzeć do paru ludzi uwięzionych tamtej nocy w korku za Koniecpolem. Nikt jednak nie zapamiętał niczego podejrzanego. Bojąc się zamarznięcia, kierowcy całą noc grzali
silniki, ale profilaktycznie powyłączali światła, oszczędzając akumulatory. Koło drugiej rozszalała się tak potężna zadymka, że nie było widać dalej niż na metr, a dodatkowo śnieg zasypał szyby wszystkich samochodów. Zabójca mógł spokojnie dokonać zbrodni, wyciągnąć bezwładne ciało z wozu i odciągnąwszy je w pole, szybko zagrzebać. Po paru minutach śniegowy całun i tak
pokrył wszystko. Wspomniana wersja rysowała się dość prawdopodobnie, niemniej nie dawała najmniejszych wskazówek na temat mordercy... Intuicja podpowiadała Zabielskiemu dwie możliwości: albo było to przestępstwo, którego sprawcy należało szukać w kręgu najbliższych znajomych dziewczyny, albo czyn został dokonany
przez kogoś działającego z pobudek seksualnych, a wówczas wybryk wcale nie musiał być jednorazowy. Nie była to miła perspektywa, mimo upływu lat sprawa „katowickiego wampira” nie dawała spać ani śledczym ze Śląska, ani mieszkańcom regionu. A myśl, że znów mogłoby wydarzyć się coś podobnego... W dodatku krążyły plotki, że Marchwickiego stracono niewinnie...
— Miejmy nadzieję, że podobny koszmar więcej się nie powtórzy — stwierdził Witkowski, któremu porucznik zwierzył się ze swych niepokojów. — Na szczęście nie żyjemy w Ameryce, gdzie podobnych psycholi jest od groma. Tymczasem 7 stycznia doszło do przełomu w śledztwie. Bogdan nie miał w nim udziału. Jacek Drobny przy pomocy kolegów z Tarnowskich Gór, którzy
dobrze przyłożyli się do wywiadu środowiskowego, wytypował podejrzanego. Padło na dalekiego kuzyna ofiary, niejakiego Zenona Kacprzaka, zamieszkałego w Kielcach, samotnego kawalera, który był już karany przed paru łaty za nagabywanie seksualne. Świetna kandydatura! Co istotne, Kacprzak mógł dokonać tej zbrodni. Zatrudniony
jako zaopatrzeniowiec dysponował samochodem, a między 5 i 8 grudnia 1987 roku przebywał na Śląsku. Aresztowano go w jego własnym domu w Kielcach, gdzie odsypiał kolejną eskapadę. Upierał się wprawdzie, że nie jechał 7 grudnia drogą 76 i nie utkwił w żadnym korku, ale Drobny żądał dowodów. Kacprzak pogrzebał w jakichś zeszytach i rachunkach i zaczął
przysięgać, że spał tamtej nocy u kumpla w hotelu robotniczym w Będzinie. — Czy ktoś może to potwierdzić? — pytał Drobny. — Mietek Musiał, nocowałem przecież u niego! Jednak wskazany Mietek nie mógł i nie musiał niczego potwierdzić. Notoryczny alkoholik miał trudności z przypomnieniem sobie, jaki jest aktualny dzień tygodnia, a co do-
piero, czy i kiedy Zenon u niego waletował. Próba potwierdzenia alibi u nocnego portiera wypadła
niekorzystnie dla podejrzanego. Kacprzak zakwaterował się na lewo, właził oknem i portier był ostatnią osobą, która mogła mu pomóc. Nie znaleziono wprawdzie bezpośrednich dowodów, narzędzia zbrodni czy śladów biologicznych w „nysce” Kacprzaka, ale plik szwedzkich świerszczyków z nieletnimi „lolitkami” ukrywany pod materacem w jego
sypialni dramatycznie pogrążył zaopatrzeniowca. — Mamy oczywistego sprawcę! Reszta to zadanie prokuratora! — cieszył się Jacek Drobny. Zadowolenie wykazywał też jego szef, Albin Koźlarz, a także wszyscy zaangażowani w sprawę funkcjonariusze z Koniecpola, Kielc, Tarnowskich Gór i Częstochowy... poza Zabielskim. Bogdan nie podzielał ogólnego
zachwytu. Chciał też uczestniczyć w przesłuchaniu aresztowanego mężczyzny. — Nie ma takiej potrzeby. Joe Alex się znalazł! — studził jego aktywność Witkowski. — Są lepsi od ciebie specjaliści od przesłuchiwania. Rzeczywiście, 13 stycznia, kilka dni po przewiezieniu do Częstochowy Kacprzak pękł. Przyznał się do porwania i za-
bójstwa, choć twierdził, że bardzo nie chciał, ale musiał, bo słyszał głosy... Zabielski wolał nie myśleć o metodach, jakimi posługiwał się kapitan Drobny do spółki z podpułkownikiem Koźlarzem. Skądinąd wiadomo, że jak się dobrze popracuje nad człowiekiem, to przyzna się nawet do zabójstwa Kennedyego czy królowej Bony. Dalej śledztwo potoczyło się niezwykle
wartko. Kacprzak wziął udział w wizji lokalnej, opowiedział o porwaniu, pokazał, jak ogłuszył swą ofiarę, wskazał miejsce porzucenia zwłok. Na tym etapie do ekipy dochodzeniowej dopuszczono w końcu Zabielskiego. Co nie rozwiało nurtujących go wątpliwości. Zbrodniarz okazał się co prawda paskudny, łysiejący, spocony, z białawą śliną zbierającą się w kącikach ust, ale chyba
zbyt prymitywny na chytre uprowadzenie... — Podobała mi się ta babka jak cholera — opowiadał. — Jak była mała, siadała mi na kolanach i pozwalała się głaskać... Myślałem, że i tym razem będzie jak wtedy. Ale nie chciała. Więc wstąpił we mnie diabeł... Bogdan zapytał o garotę. Kacprzak przez moment zdawał się nie wiedzieć, o co chodzi,
a potem stwierdził, że wyrzucił ją z jakiegoś mostu. Na zadawanie większej liczby pytań nie zgodził się prokurator. O sukcesie śledczych z Częstochowy opowiedziała nawet lokalna telewizja, a wywiad z kapitanem Jackiem Drobnym pojawił się w „Życiu Częstochowy”. Wprawdzie intuicja nadal nie dawała Zabielskiemu spokoju, ale niewiele mógł zrobić.
Aż do poranka 27 stycznia, kiedy telefon okropnie zdenerwowanej Kamilli poderwał go na równe nogi. — Czy mógłbyś przyjechać do domu? Stało się coś strasznego! — Co konkretnie? — Monika zaginęła. Wczoraj wieczorem wyszła z domu i dotychczas nie wróciła. Nie zastanawiał się ani chwili. Poprosił o dzień wolny
(otrzymał go bez trudu — jako typowy pracuś od przybycia do Koniecpola w ogóle nie wykorzystywał urlopu) i pojechał do Częstochowy. Wsiadając do piaskowego „malucha” nawykowo włączył radio. Z głośnika popłynął stareńki przebój Bogdana Czyżewskiego (z czasów zanim jeszcze zdołał poślubić Danutę Rinn, a tym bardziej zanim zdążył się z nią rozwieść):
Zginęła mi dziewczyna w biały dzień, pod samym progiem kina Znicz... Wzdrygnął się i wyłączył odbiornik. Z tego co już wiedział, Monika Zajączkowska zaginęła pod samym progiem swego domu. Nie tracąc czasu na wizytę w swoim starym mieszkaniu — z matką postanowił zobaczyć się później — pojechał prosto do bloku, pod który podprowadził Monikę pod koniec
noworocznej nocy. Długi, niski, socjalistyczny prostopadłościan na krańcu osiedla z zewnątrz wyglądał ponuro, natomiast mieszkanie na czwartym piętrze — niewielkie, zadbane, typowe inteligenckie z zachowanymi pamiątkami przeszłości: jakiś Kossak, jakaś szabla, współczesny obrazek Papieża — tchnęło ciepłem i złudnym poczuciem bezpieczeństwa. Na jego tle państwo
Zajączkowscy, oczekujący na niego wraz z Kamillą, przypominali dwie szare kupki nieszczęścia. Zaczął od paru słów otuchy, choć sam potrzebował jej chyba najbardziej. Miał mętlik w głowie, z jednej strony wierzył swemu doświadczeniu, a to kreśliło wyjątkowo czarny scenariusz, z drugiej osobiste zaangażowanie nakazywało
uporczywie trzymać się nadziei. Potem przeszedł do ustalenia okoliczności zaginięcia. Opowiadała głównie matka, ojciec, szczupły, szpakowaty inżynier zatrudniony w Hucie, milczał, nerwowo zaciągając się papierosem, tak jakby dążąc do samounicestwienia postanowił w pierwszej kolejności wykończyć własne płuca. Z powodu choroby babci, którą trzeba było doglądać w
szpitalu, Monika zamiast wrócić do Katowic, przygotowywała się do sesji w rodzinnym mieście. Jak zwykle zamierzała zdawać egzaminy w terminie zerowym. Po wizycie w szpitalu całe wczorajsze popołudnie spędziła ucząc się do egzaminu z socjologii kultury w miejskiej bibliotece. — Zaraz po jej zamknięciu wróciła tramwajem — powiedziała pani Zajączkowska, na oko
czterdziestopięciolatka, drobna, kształtna, wprawdzie o głowę od córki niższa, ale w młodości z pewnością przepiękna. — Są jacyś świadkowie tego powrotu? — zapytał porucznik, cały czas zapisując uwagi w swoim notesie. — Ja ją widziałam! Tam! — Podeszła do okna i wskazała przestrzeń za domem, czarne pasmo jezdni, chodnik ze śladami
posypywania piaskiem, białe przestrzenie trawników, z nielicznymi bezlistnymi drzewami. — Zawsze wyglądam w porze kiedy wraca i wczoraj też widziałam, jak idzie od strony przystanku tramwajowego. Pewnie poczuła, że na nią patrzę, bo podniosła do góry rękę i pomachała mi. Była dokładnie tam. — Wskazała na latarnię i z gardła wydarł jej się szloch. — Odwróciłam się do kuchenki, żeby
wstawić wodę na herbatę, ale właśnie skończyły mi się zapałki, więc zanim znalazłam nowe pudełko, zapaliłam i znów wyjrzałam przez okno, już jej nie było. — Rozpłynęła się! — powiedział głucho jej mąż. Zajączkowska otarła oczy i starła się mówić jak najbardziej precyzyjnie. — Oczywiście jeszcze niczego nie
podejrzewałam. Nie miałam żadnych złych przeczuć. Bo niby dlaczego? Otworzyłam drzwi na klatkę schodową, czekałam na charakterystyczne trzaśnięcie drzwi na dole, a potem lekkie kroki Moniki biegnącej po schodach. Zawsze wbiegała na samą górę bez przystanku i nawet się nie zasapała. — Ale nie tym razem? — Tym razem na klatce schodowej
panowała głucha cisza! — I co sobie państwo pomyśleli? — Że kogoś spotkała, zagadała się. Jednak kiedy minęła godzina, a ona ciągle się nie pojawiła, zaczęliśmy się niepokoić. .. Wiktor zszedł na dół sprawdzić, czy przypadkiem nie zemdlała i nie leży w śniegu... — Dopuszczaliśmy też możliwość, że zostawiła coś w bibliotece i wróciła, ale portier zaprzeczył
— wtrącił Zajączkowski. — Pojechałem tam i rozmawiałem z nim osobiście. Zapamiętał, że wychodziła jako jedna z ostatnich. — Ja przez ten czas skontaktowałam się ze wszystkimi znajomymi na osiedlu — dorzuciła jego żona. — Najpierw z bliższymi, potem z dalszymi. Jednak nikogo nie odwiedzała, z nikim nie rozmawiała. Zadzwoniłam do jej wszystkich
koleżanek. Nic! — A czy istnieje jakaś możliwość, że pod wpływem nagłego impulsu córka państwa mogła pojechać do Katowic? — Bez torebki i kluczy?! Bez uprzedzenia nas? Wykluczone! — zawołała Anna Zajączkowska. — Zresztą trzykrotnie dzwoniłam do pani Robakowej, u której mieszkała na stancji. Wedle staruszki Monisia, bo tak ją nazywała, miała przyjechać
dopiero w przyszłym tygodniu. — A wówczas, kiedy widziała ją pani na ulicy, była sama? — dopytywał się Zabielski. — Jak palec. Nie widziałam też żadnych przechodniów na odcinku przynajmniej dwustu metrów. — A samochodów? — Samochodów? — Zmarszczyła brwi. — Po jej stronie chyba nie. Ale po drugiej... Kiedy wyglądałam wcześniej, stał tam
jakiś ciemny wóz. Chyba kołami na krawężniku koło torowiska. Nie wolno tam parkować, więc pomyślałam, że pewnie się zepsuł, tyle że nie zapalił świateł awaryjnych... — A kiedy wyjrzała pani ponownie, już po zniknięciu córki? Stał tam nadal? — Nie pamiętam, ale chyba go nie było. Porucznik ponownie otworzył notes. — Potrafi pani opisać ten wóz? Kolor,
markę? — Był raczej ciemny: czarny albo granatowy. Nie znam się na samochodach, a w dodatku z tej odległości... W każdym razie nie był to ani maluch, ani syrenka, ani trabant... — Może duży polski fiat? — Może. — Zgłosiliście państwo zaginięcie córki na milicji? — zapytał. — Byłem tam rano — odparł mężczyzna
— ale oni... — Urwał i spojrzał nieufnie na Zabielskiego. — Proszę kontynuować, jestem tu jako przyjaciel! — Chyba mnie zlekceważyli. Powiedzieli, że dziewczyna jest pełnoletnia, poza tym nie upłynęły nawet dwadzieścia cztery godziny od zniknięcia. Podobno mają dziesiątki takich zgłoszeń od znerwicowanych rodziców, meldujących o zaginięciach, gdy
tymczasem ich dzieci znakomicie się bawią. — Takie są procedury i to nie tylko u nas — rzekł refleksyjnie porucznik. — Ale spróbuję je przyśpieszyć. Już miał wychodzić, kiedy pani Zajączkowska podała mu kolorowe zdjęcie dziewczyny, zrobione zapewne w trakcie ostatnich wakacji. I wtedy przyszła mu do głowy myśl, która zmroziła go do cna.
Na komendzie, unikając spotkania z Jackiem Drobnym, udał się od razu do kapitan Katarzyny Hardeckiej, energicznej czterdziestoletniej brunetki, która zajmowała się podobnymi przypadkami, a prywatnie, w odróżnieniu od przydupasów Koźlarza, zawsze odnosiła się do niego z sympatią. Toteż nie przeszkadzało mu nawet, że zajmowała jego dawne biurko. Zauważył, że od czasu, kiedy ostatni raz
pracowali wspólnie, mocno posiwiała, ale zachowała świetną sylwetkę młodej biegaczki. — Mówisz o tej Zajączkowskiej? Przyjęliśmy zgłoszenie — wyjaśniła. — I niczego do tej pory nie ustaliliście? — Wiesz sam najlepiej, jak jest w takich przypadkach... Zresztą większość czynności wykonali za nas sami rodzice.
Obdzwonili szpitale, dopytywali się o wypadki. Czekamy... Przerwał jej. — Czy mogłabyś, Kasiu, podejść do tego tak, jakby sprawa dotyczyła twojej córki? — Nie mam córek, tylko synów — sprostowała sucho. — Zresztą obaj są dopiero w podstawówce. — Tu uważniej przyjrzała się Zabielskiemu. — Ta Zajączkowska to jakaś twoja
kuzynka? — Dobra znajoma. — Rozumiem. — Uśmiechnęła się, łapiąc w lot, co mógł mieć na myśli. — Ale nie martw się tak strasznie. Sam wiesz, że w dziewięćdziesięciu procentach podobnych przypadków wszystko kończy się dobrze. Milcząco wyciągnął z portfela zdjęcie Małgorzaty Karczykiewicz, jeszcze żywej, i położył je na
biurku obok fotografii Moniki. — Czy to jej siostra? — spytała milicjantka. — Nie, ofiara, zamordowana garotą na moim terenie przed miesiącem. Też zdematerializowała się w drodze do domu. — Naprawdę? — Przez moment jej brwi zmarszczyły się, ale po chwili odprężyła się. — Czy aby nie przesadzasz, Boguś? —
zapytała. — Rozumiem, że jesteś w tę sprawę zaangażowany emocjonalnie, ale to może być przypadkowe podobieństwo. Zresztą o ile wiem, sprawca tamtego morderstwa już siedzi. — O ile Zenon Kacprzak jest faktycznym sprawcą! — Na twoim miejscu nie mówiłabym tego głośno. — Pogroziła mu palcem. — Sporo ludzi świętuje ten sukces, z Drobnym na czele. A co się tyczy Zajączkowskiej...
Jeśli ci na tym tak zależy, przyspieszymy sprawę. Możemy zasięgnąć języka na dworcach i wśród informatorów z półświatka... — Dobrze byłoby popytać na stacjach benzynowych o ciemnego sedana — dorzucił. — A może koło wpół do ósmej jakiś patrol widział na Alei ZWM samochód nieprawidłowo zaparkowany opodal torowiska? — Zobaczymy, co da się zrobić.
Ze swej inicjatywy odwiedził „Patrię” oraz „Motel” przy wylocie na Warszawę... Z doświadczenia wiedział, że czasami dziewczyny, które nie wróciły na noc do domu, nawet te wyjątkowo przyzwoite, odnajdywały się w łóżkach dewizowych turystów lub estradowych wycirusów. Wprawdzie nie wyobrażał sobie Moniki w podobnej roli, ale dla pewności postanowił wykluczyć również taką
ewentualność. Hotele, jak zwykle o tej porze roku, świeciły pustkami. Jego dawni informatorzy z szatni i recepcji nie mieli nic do powiedzenia. Bo i o kim. Nawet ekipa „Ogniem i skeczem” opuściła miasto przed trzema dniami, a kurs dla księgowych jeszcze się nie zaczął. Na deser odwiedził jeszcze „Rysia Stręczyciela” rezydującego w bramie nieopodal bazaru
— ale jak się okazało, wiadomość o zniknięciu studentki nie dotarła do miejscowego półświatka. Kiedy zmartwiony wrócił pod wieczór na komendę, Hardecka przywitała go dziwną miną. — Zero informacji. Nikt jej nie widział, nikt niczego nie słyszał, kamień w wodę — oświadczyła, ale nie wyglądało, jakby chciała na tym skończyć.
— I zostałaś w pracy tylko po to, żeby mi to powiedzieć? — Nie tylko. Na moment przyjęłam twoją hipotezę o maniaku seksualnym i postanowiłam trochę pogrzebać. Tym bardziej, że przypomniała mi się sprawa, którą zajmowała się jedna z moich koleżanek. Chodź ze mną! Wyjrzała na korytarz, a widząc opuszczającego gmach Drobnego, odetchnęła z ulgą i pociągnęła Bogdana w stronę
archiwum, zwanego popularnie „składem makulatury”. Idąc obok niej zastanawiał się, dlaczego oboje nigdy nie pasowali do reszty miejscowego personelu. Byli za bardzo inteligenccy, za mało socjalistyczni? Katarzyna została milicjantką z przypadku. Studentka psychologii i wybijająca się lekkoatletka poznała na jakichś zawodach młodego oficera milicji, a następnie zakochała się w
nim. Potem ciąża, ślub i propozycja pracy w milicji „na odcinku nieletnich”. Miało to być zajęcie na chwilę, przed powrotem do pracy naukowej, ale chwila przedłużyła się znacznie. A kiedy Karol zginął w idiotycznym wypadku drogowym (wyszedł z wozu pomóc rannemu rowerzyście i obu przejechał wielki tir), praktycznie nie miała odwrotu. Dobrze chociaż, że dziadkowie zajmowali się wnukami i mogła
normalnie pracować. — Zobacz to. — Wyciągnęła biuletyn sprzed paru miesięcy i wskazała na zdjęcie kształtnej blondynki. — Marysia Kotek, lat dziewiętnaście, zaginęła podczas sobotniej nocy z dziewiętnastego na dwudziestego września w Bielsku-Białej. Wracała z dyskoteki samotnie, ponieważ w trakcie imprezy pokłóciła się z chłopakiem. Od tej pory nikt jej nie widział ani o
niej nie słyszał... — Są jakieś ślady? Tropy? Hipotezy? — Żadnych. Coś mu przyszło do głowy. — Masz wcześniejsze biuletyny z zaginionymi? — zapytał impulsywnie. — Są gdzieś tu, w archiwum, ale to robota na całą noc. Z jakiego okresu pan sobie życzy: z roku, dwóch, trzech?
— Zacznijmy od dwóch. Jeśli zajdzie potrzeba, sięgniemy głębiej. Uśmiechnęła się dość zagadkowo. — Tak myślałam i nawet wyciągnęłam już dla ciebie trochę materiałów. — Wskazała dwa stosy piętrzące się na stołach. — Jak chcesz, to szukaj, ale ostrzegam cię przed stawianiem przedwczesnych tez. Wiem, że naczytałeś się kryminałów o
seryjnych mordercach... To się szefostwu nie spodoba. — Mniejsza o szefostwo. Ja chcę odnaleźć Monikę. Żywą! — Życzę ci tego — powiedziała. — Niestety nie będę mogła ci w tym towarzyszyć. Mój Grzesio złapał grypę i muszę poświęcić mu trochę czasu. Kiedy w godzinę później zostawiała go ze stertą makulatury, dorzuciła:
— A swoją drogą, jeśli ten twój seryjny porywacz istnieje, to popełnił życiowy błąd, atakując wyjątkowo niewłaściwą osobę. * Podobno nawet u schyłku lat osiemdziesiątych istniały takie kraje, gdzie problem zaprzątający tej nocy Zabielskiego rozwiązywała w kilka minut komputerowa baza danych. Wystarczyło wrzucić odpowiednio skonstruowane zapytanie, aby
otrzymać wszystkie potrzebne informacje. W PRL-u komputeryzacja była jeszcze w powijakach, toteż porucznik musiał przekopać się „na piechotę” przez wszystkie informacje o zaginięciach rozesłane w Polskę przez dwa lata. Zabrało mu to całą noc — momentami miał wrażenie, jakby znacząca część młodej populacji Polski Ludowej postanowiła pobawić się w chowanego. Oczywiście odrzucał
przypadki zaginięcia maleńkich dzieci lub zdemenciałych staruszków, a także ludzi w kwiecie wieku. Skoncentrował się na dziewczynach w przedziale wiekowym 17-23, blondynkach, niekoniecznie naturalnych — pierwszy przypadek, który go zainteresował: 22letnia Beata Matula, sprzedawczyni z Radomia, zaginiona jeszcze 11 lutego poprzedniego roku, miała piękną szopę tle-
nionych włosów... Intuicyjnie wykluczył mężatki, które wprawdzie gubiły się często, ale przeważnie równie szybko się odnajdywały, zresztą ich zniknięcia były, można powiedzieć, „połowiczne”. Matki albo przyjaciółki znały ich tajemnice. Skreślił oczywiste zabójstwa, porwania dla okupu, a także przypadki wprawdzie niewyjaśnione, ale takie, w których szybko odnaleziono ciała
zaginionych, zwykle niedaleko miejsca zniknięcia. Do rana znalazł dwanaście przypadków zaginięć z całego kraju, wykazujących wiele cech wspólnych: dziewczyny zniknęły w plenerze, zawsze w pobliżu drogi, ich dematerializacja nie była poprzedzona żadnymi wcześniejszymi sygnałami. Nie było też żadnych świadków. Ostatecznie po starannej selekcji (jedna osoba cierpiała
na zanik pamięci, inna była ciężko chora, trzecia upośledzona fizycznie, a czwarta kruczoczarna) pozostawił ósemkę dziewcząt. Potem sporządził listę i uszeregował ją w porządku chronologicznym: 11 lutego 1986 roku wyszła z domu w Radomiu i dotychczas nie powróciła Beata Matula, licząca 23 lata. 4 maja przepadła Agata Chudzyńska, 19 lat, z Lublina.
14 sierpnia rozpłynęła się Bożena Maj, 18 lat, mieszkanka Gdyni. 1 listopada ślad zaginął po zaledwie siedemnastoletniej łodziance, Zosi Bławat. 3 marca do zaginionych dołączyła Zuzanna Lemberg, 20 lat, z Poznania. 17 czerwca — Halina Paszek, 19 lat, Wrocław. Pod datą 20 września wpisał
wspomnianą już Marysię Kotek, lat 19, Bielsko-Biała. Zaginiona 7 grudnia Małgorzata Karczykiewicz pasowała do wzorca, jeśli idzie o urodę, a także mieściła się w trzymiesięcznym rytmie, w jakim wydawał się działać porywacz. Natomiast Monika — nie. Od poprzedniego porwania minęło zaledwie półtora miesiąca. Czyżby dlatego, że bielszczanka
Małgosia została zabita zaraz po porwaniu i nie mogący opanować swych żądz zboczeniec musiał szybko poszukać kolejnej ofiary...? Zabielski długo rozważał ten problem, aż w końcu zasnął na swoim starym biurku i tak zastała go rano Hardecka. — Czyż to nie przesada? Mogłeś się zdrzemnąć w izbie zatrzymań. Są tam wolne kozetki — zauważyła.
— Mam klaustrofobię. Zobacz lepiej, co udało mi się wyszukać. — Pokazał listę z ośmioma pannami. — I co ty na to? Znów charakterystyczne zmarszczenie brwi. — Niepokojące! Ale jeszcze raz ostrzegam cię przed wysuwaniem zbyt pochopnych wniosków. Poza tym sprawdziłeś, czy są to informacje aktualne, czy poszukiwania nadal trwają? — Nie ma żadnych adnotacji o
powrocie zaginionych do domu! — Nie o tym myślę. Po rozmowie z tobą zadzwoniłam do mojej znajomej z komendy w Bielsku. I wiesz, czego się dowiedziałam? — Zamieniam się w słuch. — Poszukiwania małej Kotkówny zostały zakończone, bo zaginiona dała znak życia.
— Zadzwoniła? — Przysłała kartkę. Jej autentyczność nie budzi wątpliwości. Na prośbę rodziny zbadał ją ekspert. Poprosiłam, żeby przysłali mi jej reprodukcję dalekopisem. Zaraz powinna dotrzeć. — Wiadomo, skąd nadano tę kartkę? — Z Katowic. Jeśli idzie o ścisłość, wrzucono ją do skrzynki na dworcu kolejowym. Chwilę potem mogli już śledzić tekst
pocztówki, a także uwagi eksperta. Kochani Jareccy (tak Marysia nazywała swoich rodziców). Przepraszam, że przysporzyłam wam trosk i kłopotów. Czuję się dobrze i świetnie się bawię. Na razie nie mogę powiedzieć dokładnie, gdzie przebywam. Mój pan się na to nie zgadza. Ale już niedługo napiszę więcej, a potem z pewnością się zo-
baczymy. Wasza Mary (Tak przeważnie podpisywała się w listach). Opinia grafologa nie pozostawiała wątpliwości. To było jej pismo. W tekście nie znaleziono też żadnej zakamuflowanej informacji, która mogła wzbudzić niepokój adresata. — Sprawa byłaby zakończona, gdyby dziewczyna wróciła szczęśliwie do domu.
— Wiesz coś na ten temat? — Chyba jeszcze nie wróciła... — A możemy sprawdzić aktualny stan rzeczy w pozostałych przypadkach? — zapytał Zabielski. Hardecka westchnęła. — Nikt mi nie zapłaci za nadgodziny... — Ja też nie mam funduszy, ale mogę cię zaprosić do najlepszej restauracji na obiad. — Synku! — Popatrzyła na niego z
udawanym politowaniem. — Nie składaj takich propozycji samotnej wdowie z dwójką dzieci. Bo jeszcze może przyjąć. Lepiej wpadnij tu po południu. Poskrobię, zobaczę. Uchyliły się drzwi i zajrzał podpułkownik Koźlarz. Właściwie „obywatel komendant Albin Koźlarz” — kwadratowy, wiecznie czerwony na pysku, nieprzyjemny w obejściu. Podobno walnie
przyczynił się do zesłania Bogdana do Koniecpola. Nic dziwnego, że nie ucieszył się, widząc go znowu w swojej komendzie. — Czyżbym czegoś nie wiedział? — zagadnął z fałszywym uśmieszkiem. — Wróciłeś do nas? A może to jedynie przyjacielska wizyta? — Porucznik Zabielski zwrócił się do mnie z prośbą o
konsultację w prowadzonym śledztwie — powiedziała spokojnie Hardecka. — Powinnaś mi to zgłosić. — Chodziło mu o informacje o dawniejszych sprawach, związanych z zaginięciami młodych dziewcząt, w kontekście przedwczorajszego zaginięcia... — Tak czy siak, powinnaś mi o tym zameldować. Poproszę o stosowną notatkę. A wam, towarzyszu
Zabielski, serdecznie odradzam prowadzenie prywatnych śledztw. Serdecznie! Wyszedł, a Hardecka tylko puściła Bogdanowi oko, sygnalizując, żeby się nie przejmował. Pojechał do domu, wykąpał się, przebrał. Zaparzył kawę. Kamilla wróciła właśnie od Zajączkowskich. — Jak oni się czują? — zapytał. — Dużo lepiej.
To go zaskoczyło. — Lepiej? A co się takiego stało? — Byli na Jasnej Górze, modlili się, a w drodze powrotnej pan Wiktor powiedział o tobie: „Ten chłopak odnajdzie naszą Monisię. Jestem pewien!”. — Zazdroszczę mu. Ja takiej pewności nie mam. — Ale wpadłeś na jakiś trop? — „Trop” to dużo powiedziane, ale mam teorię na temat
myśliwego poszukującego pewnego określonego typu bardzo młodych dziewcząt. Takiego kolekcjonera. — W skrócie opowiedział jej o ogólnopolskiej liście zaginionych. — Sądzę, że w jakiś sposób zwabia ofiary do swego samochodu... — I morduje? — Niekoniecznie od razu. A nawet na pewno nie natychmiast! Jeśli moja teoria się potwierdzi, przetrzymuje je gdzieś przez
jakiś czas. To również tłumaczyłoby, dlaczego podejmuje swoje akcje w odstępach mniej więcej trzymiesięcznych. — Może dla takiego zboczeńca satysfakcja raz na kwartał wystarcza... —podrzuciła. Popatrzył uważniej na Kamillę. Jego, zdawałoby się, postrzelona siostra okazywała się być całkiem rozsądna. A może po prostu dorosła, a on wpadając do domu zaledwie parę razy
do roku nie zdążył tego zauważyć. — Nie sądzę — powiedział. — Gdyby tak było, to po ostatnim morderstwie odczekałby spokojnie trzy miesiące, a nie uderzał po sześciu tygodniach. Najwyraźniej potrzebował kolejnej ofiary... — To znaczy, że nie ma ratunku dla Moniki. — Powiedziałem, to jedynie jedna z hipotez. Nie musi się
potwierdzić. A poza tym można z dużym prawdopodobieństwem przypuszczać, że ona ciągle żyje. — Świat zmierza do ostatecznego końca — powiedziała ich matka, która najwyraźniej przysłuchiwała się z kuchni ich rozmowie. — Ludzie odwrócili się od Boga i popadają w zależność od Szatana. Nie szukajcie zagubionych, tylko od dziś czyńcie pokutę.
— A mamusia niech się nam nie wtrąca do śledztwa — odcięła się Kamilla. Na komendzie, dokąd wrócił po obiedzie, czekał go zimny prysznic. W pokoju obok Hardeckiej zastał Drobnego. Kapitan uśmiechał się złośliwie. — Obawiam się, że twoja błyskotliwa teoria o seryjnym porywaczu poniosła fiasko — powiedział, a Hardecka za jego
plecami wykonała grymas oznaczający „musiałam mu powiedzieć”. Na głos rzekła: — Zrobię wam kawy. — I wymknęła się z pokoju. — O czym mówisz? — Zabielski usiłował udawać głupiego. — Wiem o twojej naciąganej hipotezie na temat „ośmiu ofiar seryjnego porywacza”. Niestety, ofiary odezwały się do swych rodzin.
— Wszystkie? — Z twojej listy wszystkie. Jedna już w tydzień po swym zniknięciu, pozostałe nieco później, w jednym wypadku dopiero po trzydziestu dniach. Była bańka mydlana i puff— nie ma bańki! Wróciła Katarzyna z dwiema filiżankami, ale Jacek podziękował za kawę i opuścił pokój zadowolony ze smutnej miny
porucznika. — Przepraszam — powiedziała Hardecka. — Ale nie mogłam go ominąć kontaktując się z komendami. — Rozumiem. Czyli wszystkie przypadki zostały wyjaśnione. Dziewczyny wróciły do domów! — Wiem jedynie, że dały znak życia. — Odzywały się telefonicznie? — Nie. Z tego, co wiem, kontaktowały się wyłącznie za
pośrednictwem kart pocztowych. Jeśli cię to interesuje, pocztówki nadawano z różnych miejsc. Były to przeważnie banalne widokówki. Beata z Radomia przysłała pocztówkę z warszawskim Pałacem Kultury, Agata z Lublina napisała z Rzeszowa, na zdjęciu są przełomy Sanu. Gdynianka Bożena wysłała widoczek Wałów Chrobrego ze Szczecina... — Znamy teksty tych kartek?
— Ściągają je dla mnie. — Świetnie. I jeszcze jedno. Nie wiesz, co działo się po otrzymaniu tych kartek? — Nie mam pojęcia. Ale zapewne poszukiwania zostały zawieszone, skoro okazało się, że żyją i nic złego im się nie dzieje. Z jej tonu wynikało, że nie uważa, aby to kończyło sprawę. Fotokopie dotarły po kilku godzinach.
Bogdan rozłożył je na biurku i dłuższy czas przypatrywał się im w milczeniu. Wydawały się bardzo różne. Z pewnością zostały napisane przez sześć odmiennych rąk. Jedne z dziewcząt pisały wszerz kartki, inne wzdłuż, a jedna nawet ukośnie. Różne były znaczki pocztowe i sposoby ich naklejenia. Charakterystyczne, że na odwrocie każdej z widokówek
zawsze znajdowała się data, choć umieszczona w różnycli miejscach i często różniąca się aż pięć dni od stempla, tak jakby kartka nie została wysłana od razu albo przeleżała się jakiś czas w skrzynce pocztowej. I była jeszcze jedna dość znamienna cecha. Pomijając nagłówek i końcowe pozdrowienia, często rodzeństwa, babć i cioć, a czasem nawet piesków i kotków, tekst środkowy za każdym razem
brzmiał: Przepraszam, że przysporzyłam wam trosk i kłopotów. Czuję się dobrze i świetnie się bawię. Na razie nie mogę powiedzieć dokładnie, gdzie przebywam. Następnie zdania różniły się nieco od siebie, ale zawsze była informacja w rodzaju: „O miejscu pobytu napiszę wkrótce”, „Niebawem znowu się odezwę”. Zawołał Hardecką.
— Co o tym myślisz? Obejrzała faksy w skupieniu. Nie wyglądała, jakby zbierało jej się na żarty. — Wygląda na stały schemat. Chociaż równie dobrze może to być czysty przypadek. — Przypadek może zdarzyć się dwa, trzy razy, ale nie siedem. .. Moim zdaniem powinniśmy jeszcze raz porozmawiać z ich rodzinami. Zapytać o dalsze
kontakty. — Poczekaj. — Szybko wyszła z pokoju. Wróciła po kwadransie. — Zadzwoniłam do Bielska, twoje obawy nie są bezpodstawne. Rodzice Marysi Kotkówny próbują wznowić poszukiwania. Przez trzy miesiące od przysłania uspokajającej pocztówki ich córka nie przekazała najmniejszego znaku życia.
Są pełni najgorszych obaw. — Połączmy się z pozostałymi! Weź kogoś do pomocy. — Będzie trudno. Znowu spotkałam Koźlarza, wie od Drobnego o dalekopisach i jest wściekły, że robimy coś za jego plecami. Bogdan miał na końcu języka propozycję, żeby przedstawić mu swoje wnioski na piśmie, ale wiedział, że to tylko po-
gorszyłoby sprawę. Znał komendanta. Jeśli się do kogoś lub czegoś uprzedził, to zdechł pies! Hardecka potwierdziła jego obawy i zakończyła rozmowę życzliwą radą: — Proponowałabym, żebyś wykonał te rozmowy od siebie z Koniecpola. Albo jeszcze lepiej z rozmównicy na poczcie. Szef... Sam widziałeś, patrzy niechętnie na twoje poczynania...
— Zupełnie go nie rozumiem, przecież jeśli moje podejrzenia się potwierdzą, trzeba będzie coś z tym zrobić. — Lepiej, żeby się nie potwierdziły. Rozumiem, że chcesz odnaleźć tę śliczną panienkę, ale lepiej nie stawiaj na nogi całej Polski hipotezą seryjnego mordercy! — Ale... — Żadnego „ale”. Wyświadczę ci jeszcze jedną drobną
przysługę. Znajdę adresy i telefony wszystkich porwanych dziewcząt. Ale na więcej nie licz!
IV.„To były blondynki...” Z komendy porucznik Zabielski pojechał ponownie do mieszkania Zajączkowskich. Powitali go nieomal jak wybawiciela, który lada moment przyprowadzi ich córkę do domu. Serce ścisnęło mu się na myśl, że
najprawdopodobniej bezpodstawnie budzi ich nadzieje. W końcu mijała już druga doba od zniknięcia Moniki, a w podobnych przypadkach każda upływająca godzina zmniejszała szansę szczęśliwego zakończenia. — Dopuszczam myśl, że państwa córka nie jest jedyną osobą, której się to przydarzyło — powiedział, wspominając inne
zaginione dziewczyny. — Ale wie pan, co się z nimi stało? Jeszcze żyją? — Nie wiem. Może zostały wysłane za granicę. Kłamał! Domyślał się ich losu. Szansa, że zostały przemycone za granicę i tam sprzedane do domów publicznych, była najmniej prawdopodobną ze wszystkich innych ewentualności. Naraz przed oczami stanęła mu pierwsza zbrodnia, z którą się
zetknął w swojej milicyjnej praktyce — zgwałcona jedenastolatka, utopiona w gliniance. Miałaby dziś tyle lat, co Monika. Zorientował się, że w mieszkaniu zapadła kłopotliwa cisza. Musiał ją przerwać! — Jeśli można, chciałbym zadać państwu jeszcze trochę pytań, a potem zobaczyć pokój państwa córki — powiedział. — Może natrafię tam na jakąś wskazówkę.
— Proszę bardzo. Pytał więc o mnóstwo pozornie niezwiązanych ze sobą szczegółów, o jej znajomych, o stosunek do używek (nie paliła, a piła tylko rzadko i niewiele), o postępy w nauce. — A może pamiętacie państwo jakieś zdarzenia z ostatnich dni, łamiące powszednią rutynę? — Co pan ma na myśli? — Na przykład głuche telefony. Może
córka zwierzała się państwu z jakichś obaw, a nawet niepokojących snów, może ktoś ostatnio zaczepiał ją na ulicy? — Nie — stwierdzili po namyśle. — Nie wydarzyło się nic szczególnego, o czym chciałaby nas poinformować. — Za wyjątkiem poznania młodego mężczyzny, z którym spędziła sylwestrową noc — powiedział Zajączkowski.
Porucznik bardzo się zmieszał. Kiedy wreszcie znalazł się w jej pokoju, czystym, rozmiarami przypominającym nieco większę wnękę (ale z oknem), gwałtownie poczuł jej obecność. W powietrzu ciągle utrzymywał się dyskretny zapach perfum, chyba również szamponu do włosów i czegoś jeszcze, trudnego do zdefiniowania... Uwagę przykuwał wzorowy porządek. Na regale Zbielski
zauważył sporo książek — albumów, biografii słynnych twórców, a także dobrej literatury. Według rodziców Monika Zajączkowska nie prowadziła pamiętnika, a kalendarz i notes miała tamtego wieczora przy sobie. Za to pod łóżkiem Bogdan znalazł jej szkicownik. Już pierwsze strony dowodziły, że miała dar od Boga. Potrafiła paroma kreskami uchwycić charakter człowieka. Ryso-
wała głównie twarze. Rodziców, koleżanek... Zauważył również własną podobiznę — przenikliwe oczy, marsową minę i mocno zarysowany podbródek. „Takim mnie widziała? Łajdakiem bez skrupułów?”. Ale nie był to jego jedyny wizerunek, który wyszedł spod ręki Moniki. Na kolejnym arkuszu trafił na szkic, co prawda przekreślony, na którym przypominał grecką rzeźbę, tyle że bez
narysowanych genitaliów. Przyzwoitość czy niedoinformowanie?... Dalej znalazł kilka stron posępnych maszkar przypominających okropności wojny Goi, ale potem znowu powrócił on sam jako model. Dziwne to były rysunki. Mimo doskonale uchwyconego podobieństwa, na jednych szkicach brakowało uszu, na innych było tylko jedno oko, tak jakby artystka z jakiegoś powodu lękała się
dokończyć dzieło. Może podświadomie nie chciała zakończyć ich kontaktów. Po przewróceniu kolejnej kartki zaskoczyła go wielka liczba niedużych główek, z których sporo wydało mu się znajomych. — To musiała narysować po koncercie! — powiedziała Kamilla. Nawet nie usłyszał, jak weszła do pokoju i stanęła za jego plecami.
— Po jakim koncercie? — Parę dni temu, w sobotę... chyba szesnastego stycznia, wyciągnęłam ją na spektakl estradowy „Ogniem i skeczem”. Chciałam, żeby trochę się rozerwała. A to są aktorzy, którzy wtedy występowali. Na przykład ten z długimi włosami to Jerzy Bronowicz. — Wskazała palcem. — A to parodysta Juras... — A ten wymuskany przystojniaczek?
— Śpiewak Gruchaj. Tyle że on... chyba zupełnie nie jest zainteresowany kobietami. — Uśmiechnęła się. — Doskonale znasz stosunki panujące w tym zespole — zauważył brat. Zaczerwieniła się, ale pokazywała dalej. — Ten przypominający uwędzony oscypek to pianista Wełniak, obok z gitarą Tomek Racki. Na pewno znasz...
— Ze słyszenia. A odpicowany lowelas? — Krystian Szulc, prezenter telewizyjny. Nie kojarzysz go? Prowadzi ten teleturniej... — Miała nadzieję, że brat nie widzi rumieńców coraz mocniej wykwitających na jej twarzy. — Trochę kojarzę, chociaż praktycznie nie oglądam telewizji — mruknął. — Chcę cię zapytać o coś innego. Czy te rysunki oznaczają, że Monika zabrała swój
szkicownik na spektakl do domu kultury? — Nie musiała. Miała... Znaczy ma — poprawiła się szybko — fotograficzną pamięć! Na kolejnych kartkach znaleźli kilka szkiców przedstawiających kapelę w akcji, a także Trio Cygańskie w jakimś dynamicznym numerze. Nie zabrakło portretów dwóch podstarzałych gwiazd i młodej,
anorektycznej piosenkarki, chociaż rysowanie kobiet najwyraźniej wychodziło Monice gorzej. Może bała się pozwolić swej kresce, tak bezwzględnie wyciągającej cechy mężczyzn, być zbyt okrutną wobec pań. Bogdan obejrzał jeszcze kolekcje płyt i kaset (do Zajączkowskich nie trafiła jeszcze moda wideo), ale i tam nie znalazł najmniejszej nawet wskazówki, sugerującej, że „zwierzyna”
mogła znać „myśliwego”. I nadal pozostawało niepojęte, dlaczego po dobroci przecięła w nieprawidłowym miejscu szeroką jezdnię i wsiadła do ciemnego samochodu. Czy był to ktoś, do kogo miała zaufanie, jakiś sąsiad, znajomy...? Tylko czy osiem dziewcząt z różnych stron Polski mogło mieć jakichś wspólnych znajomych? A może dramaturgia zdarzenia była inna.
Może właściciel zaparkowanego nieomal na torowisku samochodu nie był znajomym, a jedynie poprosił ją o pomoc, na przykład popchnięcie albo... — Czy Monika miała prawo jazdy? — zapytał Kamillę. — Zrobiła przed wakacjami i była z tego bardzo dumna, chociaż nie miała wielu okazji, żeby prowadzić...
Przez moment wyobrażał sobie różne sytuacje. Najmniej prawdopodobna była wizja, że gdy znalazła się przy wozie poproszona o pomoc, proszący ogłuszył ją i wepchnął do bagażnika — w środku miasta byłoby to bardzo ryzykowne, mógł to ktoś zobaczyć i podnieść alarm. Natomiast gdyby pechowy automobilista o bezradnym wyglądzie grzecznie zaproponował, żeby usiadła za
kierownicą, podczas gdy on popchnie...? Pewnie by nie odmówiła. A znalazłszy się wewnątrz wozu zbrodniarza, przygotowanego na tę okoliczność, byłaby zdana na jego łaskę i niełaskę... Mogło to się tak odbyć? Mogło! Poczuł na sobie ciężar wzroku siostry. Powiedział jej o swoich koncepcjach. — Bardzo prawdopodobne. — zgodziła
się. — Tylko co z tego wynika? I co możemy zrobić? — Jeszcze nie wiem. Rozważam różne możliwości. W tym momencie w przedpokoju zadzwonił telefon. Gospodarze wykazali niezwykły refleks. Usłyszał, jak ktoś błyskawicznie chwycił za słuchawkę już po pierwszym dzwonku. Dobiegło ich zduszone „halo”, a potem
kroki i skrzypnięcie otwieranych drzwi. — To do pana, panie Bogdanie — powiedział Zajączkowski z ciężkim westchnieniem, tak jakby liczył, że zadzwoni córka. — Zdobyłam dla ciebie numery i adresy — oznajmiła Hardecka. — Masz szczęście, rodziny z Gdyni, Poznania i Wrocławia posiadają w domu telefony. — A ci z Radomia, Lublina i Łodzi?
— Muszą ci wystarczyć adresy, na wszelki wypadek odnotowałam również miejsca ich pracy, gdybyś nie mógł zastać ich w domu. Odłożył słuchawkę. — Jakieś nowe wiadomości? — zapytała Kamilla. Zajączkowscy bali się odezwać. — Mam telefony do innych rodzin, poszkodowanych w podobny sposób — powiedział. —
Dlatego pożegnam teraz państwa i pójdę do domu... — Ależ może pan dzwonić od nas! — zaproponował energicznie Zajączkowski. Bogdan zawahał się. — Proszę nie odmawiać! — nalegała jego żona. — Nie chciałbym narażać państwa na koszty... — odpowiedział.
— Koszty w tym przypadku nie mają żadnego znaczenia! — zawołał gospodarz. — Jeśli potrzebuje pan spokoju, proszę dzwonić z pokoju Moniki. Przeniosę aparat. — Jeśli są państwo aż tak uprzejmi.... Pan Wiktor wetknął wtyczkę telefoniczną do kontaktu obok biureczka, po czym taktownie wyszedł. Kamilla chciała pójść w jego ślady, ale brat powstrzymał ją delikatnie.
— Poczekaj. Weź mój brulion. Być może trzeba będzie coś zanotować. — O! Widzę, że awansowałam na osobistą sekretarkę! — ucieszyła się i od razu sięgnęła po notatnik. Ponieważ w Gdyni nikt się nie zgłaszał, Zabielski wybrał numer w Poznaniu. Po dwóch sygnałach odebrała jakaś kobieta.
— Dzień dobry. Czy rozmawiam z panią Reginą Lemberg? — zapytał porucznik. — Tak, słucham... — Mówi porucznik Zabielski z komendy milicji w Koniecpolu. Rozmówczyni zamarła. Ale tylko na krótki moment. — O Boże, znalazła się? — zawołała. I wyszeptała z wysiłkiem: — Żywa? — Niestety nie mamy żadnych nowych
informacji o pani Zuzannie, ale kontynuujemy poszukiwania. — Dzięki Bogu, wydawało mi się, że w milicji zupełnie położyli na niej kreskę. Minęło już dziesięć miesięcy i nikt się do nas nie odezwał. Pojawiły się jakieś nowe fakty? Nie chciał dodatkowo ranić jej wizją seryjnego porywacza, toteż postanowił jedynie potwierdzić posiadane informacje.
— Z tego, co nam wiadomo, córka pisała do państwa? — Raz! I to dopiero po miesiącu, kiedy zaczęliśmy tracić nadzieję. Ale później nie przysłała już ani karteczki! Strasznie się boimy. Mąż nabawił się rozstroju nerwowego, mnie bez przerwy śnią się koszmary. Widzę jakieś ciemne pomieszczenia, nagie ciało zwinięte w kłębek, które już się nie rusza... — Łzy nie pozwoliły jej mówić dalej.
— Proszę nie tracić nadziei! — usiłował ją pocieszyć. — Zawsze pozostaje jakaś szansa... — Łatwo panu tak mówić! Sto razy dziennie tracę nadzieję i sto razy ją odzyskuję. Każda jasna głowa w ulicznym tłumie, każde kroki na schodach, każdy dzwonek do drzwi, telefon to okruch nadziei, że to moja Zuzanka. — Rozumiem panią, ostatnio moja bliska osoba... — urwał
szukając właściwych słów — .. .również zaginęła. — Nie wiem, kim była dla pana, żoną, kochanką, matką... Ale to nie to samo, co córka! Dziecko noszone w sobie, tysiące wspólnych dni i nocy, pragnień, marzeń. Zachwytu jak rośnie, jak pięknieje... — Znów zaczęła płakać. — To prawda, nie mam dzieci, ale przysięgam, że uczynię wszystko... — Nie chciał kłamać, więc nie powiedział: „żeby ją
odnaleźć”, ale w duchu dodał: „żeby coś takiego nie mogło się powtórzyć, żeby dorwać sprawcę!”. Poczekał, aż wytrze nos i zapytał o okoliczności zaginięcia. Znał protokół, ale wiedział, że znużonym milicjantom potrafią umykać ważne szczegóły. — Wracała z lodowiska — powiedziała pani Lemberg. — Trochę trenowała w szkole, ale później jeździła wyłącznie dla relaksu. Nie dostała się na
uniwersytet i postanowiła czas przed kolejną próbą wykorzystać na zachowanie kondycji. — Sama chodziła na tę ślizgawkę? — Przeważnie z koleżankami, ale tego wieczoru Agata złapała grypę, a Jolka musiała gdzieś wyjechać. — Rozumiem. A czy w dniach poprzedzających zniknięcie nie stało się coś dziwnego, odmiennego od normalnego toku zdarzeń, czy nie zwrócił państwa uwagi
żaden incydent? — O to samo pytali mnie nasi milicjanci. Odpowiedziałam, że nie, ale teraz nie jestem taka pewna... — To znaczy? — Jakieś trzy dni przed zaginięciem Zuzanka zwierzyła mi się, że ktoś ją obserwuje. — Kto konkretnie? — Powiem szczerze, nie słuchałam uważnie. Nie wiem nawet,
czy chodziło o dom czy lodowisko. Nie miałam wtedy pojęcia, że to może mieć znaczenie. Mrugnął do Kamilli, a po odłożeniu słuchawki kazał jej założyć dodatkową stronę w notesie zatytułowaną: „Obawy i przeczucia”. Następnym rozmówcą był Hubert Paszek, kolejarz z Wrocławia, od niedawna przebywający na rencie inwalidzkiej.
— Nie zawracajcie mi głowy! — przerwał szorstko chrapliwym głosem nałogowego palacza już po kilku słowach Bogdana. — Doskonale wiem, że Halinka nie żyje. — Na jakiej podstawie? — Czuję to. Od śmierci mojej Andzi byłem dla Haliny ojcem i matką. Jestem pewien, że niezależnie, w co by się nie wplątała, dałaby mi znak, że żyje. Wie, że jestem po dwóch zawałach i
każdy dzień może być dla mnie ostatnim... — Przecież napisała kartkę. — Pieprzenie kotka przy pomocy młotka! Chodziło tylko o to, aby milicja zaprzestała poszukiwań. Nie bez powodu przy okazji przekazała nam znak. — Znak? — Informację znaczy! Napisała: „Pozdrawiam ciocię Celinkę i wysyłam wyrazy sympatii wujkowi
Arnoldowi, z którym tak wiele mnie łączy”. A przecież ciocia Celina zmarła miesiąc przed jej uprowadzeniem, a żadnego stryjka Arnolda po prostu nie ma. Czytałem tę kartkę setki razy i nabrałem pewności, że chciała mi coś przekazać. — Co pańskim zdaniem? — Chyba jasne, że skoro pozdrawiała umarłą, to dawała nam do zrozumienia, że obawia się o swoje
życie. Co do stryjka Arnolda... Miałem przyjaciela Arnolda Stryjeńskiego, ale nie widzieliśmy się od lat. Mieszka w Stanach. Miał pewien zwyczaj, który Halinka musiała zauważyć. Nieustannie podkreślał, że pochodzi z Piwnicznej w Nowosądeckim. Może pisząc, że „tak wiele ją z nim łączy”, chciała mi przekazać, że jest uwięziona w jakiejś piwnicy...
— Opowiedział pan o tym, zgłaszając zaginięcie? — Próbowałem, a jakże, ale uznali to za „nieuprawnione konfabulacje”. — To niemożliwe, żeby twoi koledzy z Wrocławia zrezygnowali z takiej poszlaki — skomentowała Kamilla. — Nie znasz funkcjonariuszy, którzy przede wszystkim chcą mieć święty spokój. Dla nich było oczywiste, że dziewczyna jest
na „gigancie”. Poza tym nie wiedzieli o innych porwanych w podobnych okolicznościach. — Ale te sugestie... — Nawet gdyby je potraktowali serio, to co mieli zrobić? Czekali, aż coś się wyjaśni. * Nie do końca wiedział, jak to się stało, że zabrał ze sobą Kamillę. Może jak każdy Sherlock Holmes potrzebował swo-
jego doktora Watsona? Albo po prostu siostra prosiła go wystarczająco długo. Zresztą skoro jego wyprawa i tak była całkowitą partyzantką, jeden grzech mniej czy więcej... Niewątpliwie potrzebował asystentki. Poza tym Kamilla, z którą odkąd dorosła nie spędzał zbyt wiele czasu, przy bliższym kontakcie okazywała się bardzo spostrzegawcza i jak się co chwilę przekonywał, w swoich
wnioskach całkiem niegłupia. Pragnąc załatwić wszystko w jeden dzień postanowili zacząć od Lublina. To, że akurat była wolna sobota (26 stycznia), stanowiło czynnik sprzyjający. Istniała spora szansa, że zastaną wszystkich w domu. Biorąc pod uwagę, że może mu to zabrać więcej czasu, Bogdan zajechał do Koniecpola skoro świt i poprosił majora Witkowskiego o wolny poniedziałek. W
odpowiedzi dostał cały następny tydzień. „To jedyna szansa, żebyś wreszcie zaczął wykorzystywać zaległe urlopy, Bogdanku!” — powiedział Marian. „Zresztą na tyle, na ile cię znam, nie myślisz wcale o wypoczynku? Ciągle zaprząta cię ta «Dziewczyna Śniegu»’ . Mruknął coś wymijająco, obiecując zwierzyć się ze swych koncepcji przy następnym spotkaniu.
Przed wyjazdem zadzwonił raz jeszcze do państwa Majów z Gdyni, ale nadal nikt nie odbierał. Wyjechali? Umarli?! Wybrał trasę może nie najkrótszą, przez Szczekociny, Jędrzejów, Kielce, Opatów i Kraśnik, chciał jednak po drodze rzucić okiem tak na miejsce zbrodni, jak i mieszkanie Zenona Kacprzaka. Miejsce, w którym przed miesiącem znaleźli martwą
dziewczynę, nadal pozostawało bezśnieżne i mocno zadeptane, stało tam też kilka wypalonych zniczy, w tym jeden szczególnie okazały. Nie wiadomo dlaczego, Kamilla upierała się, że postawił go morderca, który jak wiadomo „zawsze wraca na miejsce zbrodni”. Bogdan uniósł go przez plastikową torebkę i zaniósł do samochodu, gdzie trzymał podręczny zestaw daktyloskopijny.
— Ciekawe — mruknął. — Ktoś zadał sobie trud usunięcia jakichkolwiek odcisków palców. — A nie mówiłam?! To musiał być morderca! — zawołała Kamilla.— Teraz trzeba by się zorientować, gdzie produkują takie znicze. W Częstochowie nigdy podobnego nie widziałam. Nie był to jedyny dowód jej spostrzegawczości. — Tu coś jest — powiedziała nagle, klękając na poboczu.
Pochylił się obok niej. Znaleziskiem okazał się zegarek, niedrogi szwajcarski Swatch, o pękniętej szybce i zerwanym pasku, wbity mocno w ziemię tak, że wystawał tylko jeden rancik. Wydobył go delikatnie, zdumiony, że przeoczyła go milicyjna ekipa przeszukująca teren. Może podczas poszukiwań wdeptany był głębiej i dopiero niedawno odsłonił go poranny deszcz?
— Mógł spaść z ręki mordercy, kiedy ten ciągnął zwłoki! — gorączkowała się Zabielska. — Albo trafić tu przy zupełnie innej okazji... — studził jej zapał. Mimo to starannie zapakował również to znalezisko. Pojechali dalej, a Kamilla zaczęła bawić się w analityka, wyciągając coraz bardziej efektowne wnioski. Bogdan na podstawie ośmiu bardzo podobnych przypadków, a właściwie
siedmiu i pół, bo od Moniki nie przyszła żadna kartka, dopuszczał hipotezę, że sprawcą porwań mogła być jedna i ta sama osoba. Jego siostra była tego pewna i głównie pasjonowało ją, jak może wyglądać taki potwór. — Rozczaruję cię. W niczym nie będzie przypominał Drakuli albo jakiegoś doktora Frankensteina. Kiedy go dorwiemy, pewnie się okaże, że na co dzień wygląda całkowicie normalnie,
jak doktor Crippen czy słynny Landru. Wcale bym się nie zdziwił, gdyby miał normalny dom i rodzinę. Człowiek, którego szukamy, jeśli w istocie odpowiedzialny jest za te wszystkie porwania, na co dzień doskonale panuje nad swymi instynktami. Zapewne jest grzeczny, a być może nawet nieśmiały. — Skąd takie mniemanie?
— „Po owocach poznacie ich”, powiada Pismo — uśmiechnął się Bogdan. — Gość postępuje bardzo ostrożnie. Dba o uspokojenie rodziny porwanej. Nie pozostawia śladów. Sądzę, że zanim uderzy, długo czai się wokół ofiary, a gdy ją porywa, dba o to, żeby nie było żadnych świadków... — Jeśli wygląda normalnie, ma rodzinę i nie daje powodów do podejrzeń, to oznacza, że mamy kilka
milionów kandydatów: dorosłych, z pozoru zwyczajnych mężczyzn. — Tę liczbę można znacznie ograniczyć — uspokoił ją. — Po pierwsze, nasz porywacz dysponuje samochodem i to wydatnie zmniejsza rzesze podejrzanych, po drugie, musi mieć pracę, której charakter umożliwia długie podróże po kraju bez wzbudzenia czyichkolwiek podejrzeń, po trzecie, ma dostęp do
dużej ilości benzyny — To prawda, przecież paliwo jest na kartki... — zgodziła się. — Czyli kim może być, zaopatrzeniowcem, jakimś inspektorem, urzędnikiem wyjeżdżającym często w delegacje...? — Nawet milicjantem. — Uśmiechnął się na myśl, że przeciwnikiem mógłby być kolega po fachu. — Albo taksówkarzem! — podsunęła. — To by mogło
tłumaczyć, dlaczego tak łatwo dziewczyny wchodziły do jego samochodu. — Ciekawa hipoteza, Kamillko, tylko, póki co, tak u nas bywa, że to klient łapie taksówkę, a nie taksiarz klienta. W dodatku parę porwań miało miejsce bardzo blisko domu ofiary, więc oferta podwiezienia byłaby bezsensowna. Kamilla nie dawała za wygraną.
— Niby tak, ale taksówkarz zawsze może zawołać do przechodzącej: „Czy przypadkiem nie zgubiła pani portmonetki...?”. Kto się nie zatrzyma i nie podejdzie? — Piękny koncept, tyle że pani Zajączkowska zauważyłaby z okna, że samotny samochód przy torowisku to taksówka. W dodatku taksówka z innego miasta, co nie uszłoby uwadze naszych miejscowych szoferaków.
— A jaki masz dowód, że był to wóz porywacza, może ktoś zatrzymał się przypadkowo? — pytała Kamilla. — Wtedy byłby potencjalnym świadkiem porwania i nasz przyjemniaczek nie zaryzykowałby ataku... — Może świadkiem, a może wspólnikiem. Wspominałeś mi, że w grę wchodzą handlarze żywym towarem, a ci chyba nie działają w pojedynkę.
— O handlarzach wspomniałem jedynie, żeby uspokoić rodziców Moniki. Prywatnie skłaniam się do koncepcji, że poszukiwany zbrodniarz działa samotnie. * Zenon Kacprzak, dopóki nie został aresztowany, zamieszkiwał w kawalerce w jednym z bloków w pobliżu Alei Dziewięciu Wieków Kielc. Jego niewielkie lokum zostało grun-
townie przeszukane, toteż Zabielskiemu zależało bardziej na tym, żeby dowiedzieć się, co myśleli o nim sąsiedzi. Odwiedził parę okolicznych mieszkań, podczas gdy Kamilla postanowiła zasięgnąć języka na placu zabaw. Wyniki tego zwiadu były zastanawiające — o ile dorośli chętnie mówili o nim jako o parszywym odludku, zboczeńcu, dla którego jedynym skutecznym środkiem resocjalizacyjnym
może być szubienica, o tyle w oczach dzieci jawił się sympatycznym starszym panem, który częstował je cukierkami, chętnie karmił gołębie, a kiedy mały Wacek spadł z trzepaka i złamał rękę, tracąc równocześnie przytomność, bez wahania wziął go na ręce i natychmiast zawiózł do szpitala. Zresztą nawet ci, którzy wieszali na nim psy, przyznawali, że nie zauważali w nim śladu agresji. Raz
nawet skopali go chuligani, kiedy próbował się ująć za jakąś dziewczyną, a żona, zanim go opuściła, podobno biła go systematycznie. Czy był to kandydat na mordercę, a tym bardziej — a taką hipotezę rozważał Bogdan — na seryjnego mordercę? Zamyśleni dojechali do Lublina. Agata Chudzyńska mieszkała na osiedlu wojskowym na skraju miasta. W chwili zaginięcia była
uczennicą ostatniej klasy liceum ogólnokształcącego i miała właśnie 4 maja 1986 roku przystąpić do egzaminu dojrzałości. Pod wieloma względami jej przypadek był nietypowy, bowiem porwania dokonano w biały dzień. Wspomnianego 4 maja Agata nieoczekiwanie zaspała i w największym pośpiechu około 7:15 rano wybiegła z domu w stronę przystanku
autobusowego. Jej koleżanki widziały przez tylną szybę, jak rozpaczliwie usiłuje dogonić pojazd. Krzyczały do kierowcy, żeby się zatrzymał, ten jednak, zdyscyplinowany aktywista Związku Młodzieży Socjalistycznej, pozostał nieubłagany. Może postąpiłby inaczej, gdyby wiedział, że zatrzymując się mógłby uratować życie jednej miłej nastolatki. Agata nie była piękna, ale na zdjęciach wyglądała świeżo i nad
wiek dziecinnie. — Pańscy koledzy, których prosiłem o pomoc, twierdzili, że moja córka nie wytrzymała przedmaturalnego napięcia i uciekła z jakimś chłopakiem — mówił z goryczą pan Chudzyński. — Dokąd miałaby uciec? Jak? Jej chłopak, Mariusz, odbywał właśnie służbę wojskową w Trzebiatowie i nie miał w tym czasie przepustki. Koledzy z klasy byli w komplecie na
maturze.... Poza tym znam Agatę, trzymałem ją krótko, nigdy by mi czegoś podobnego nie zrobiła. — Ale pisała do państwa? — dopytywał porucznik. — Jeden raz! Potem już ani słowa. Wysłuchując relacji ojca — zawodowego wojskowego — Zabielski szkicował w myśli przebieg porwania. — Sądzę, że było to odstępstwo od schematu, improwizacja —
zwierzył się później Kamilli. — To znaczy? — Myślę, że „kolekcjoner” nie zamierzał jej porywać, przynajmniej jeszcze nie tym razem. Być może prowadził jedynie obserwację, ale samotna dziewczyna na przystanku, przy kompletnie pustej ulicy, stanowiła pokusę nie do odparcia. — To prawda. Która maturzystka, bojąc się spóźnienia na
egzamin, nie skorzystałaby z oferty podwiezienia? Obejrzeli miejsce, gdzie ostatnio widziano dziewczynę. Wiatę na przystanku okalały krzaki, a gęsty szpaler drzew wokół drogi mógł znacznie ułatwić porwanie. Kamilla przysiadła na moment na ławce i próbowała sobie wyobrazić, jak to się odbyło. Rozdygotana nastolatka, zajeżdżający powoli samochód, nieoczekiwana propozycja. Jasny
dzień, śpiewające ptaki. Nagły ziąb przeszył ją do cna, gdy uświadomiła sobie, że będąc na miejscu Agaty wsiadłaby bez zastanowienia. * Wizyty w Radomiu i Łodzi nie posunęły szczególnie śledztwa do przodu, zwłaszcza że Zabielski jadąc tam obiecywał sobie znacznie więcej. Zwłaszcza po Radomiu.
Przypadek Beaty Matuli był pierwszy z całej serii. Wiele wskazywało, że zainaugurował on mroczną działalność nieznanego sprawcy. W roku poprzednim (1985) Hardecka nie znalazła ani jednego zaginięcia, które pasowałoby do schematu. Zresztą i w przypadku Matuli dało się zauważyć pewne z nim rozbieżności. Po pierwsze, nie była blondynką naturalną, tylko tlenioną — co nie znaczy, że mało
atrakcyjną. Sądząc po zdjęciach, w czasach licealnych przypominała Królewnę Śnieżkę. Królewnę Śnieżkę, której się nie powiodło, bo w wieku 23 lat pracowała jako sprzedawczyni w osiedlowym SAM-ie. Miała za sobą krótki okres konkubinatu, tyle że jej „narzeczony”, właściciel miejscowego zakładu fotograficznego, parę miesięcy wcześniej podczas wycieczki statkiem do
Hamburga i Kopenhagi prysnął na Zachód i pisywał do niej z Niemiec jeszcze dłuższy czas po jej zaginięciu. Samo zaginięcie nie nastąpiło w jakichś szczególnych okolicznościach.. Z powodu remanentu owego wtorku 11 lutego Beata siedziała z koleżanką w sklepie aż do 22. Dziesięć minut potem obie dziewczyny zamknęły pawilon. Sabinka mieszkała na osiedlu tuż obok, a Matula miała do przejścia
około 800 metrów. Nawet w chłodną lutową noc był to dystans niezbyt długi. Ale nigdy go nie pokonała. Rozpłynęła się niczym para z ust pośpiesznie maszerującego wędrowca. Różnica między nią a zaginioną dziesięć miesięcy później łodzianką, Zosią Bławat, dotyczyła nie tylko sześciu lat różnicy w wieku uczennicy i sklepowej. Kompletnie odmiennie
przedstawiała się ich sytuacja rodzinna. Beata była córką robotnika zakładów Waltera, który podpadł już podczas słynnych wydarzeń radomskich w 1976, później współpracował z KOR-em. Przywrócony do pracy dzięki Solidarności, był jednym z aktywnych działaczy jej Regionu. Internowany w stanie wojennym, parę razy ciężko pobity podczas przesłuchań, do reszty stracił zdrowie i obecnie
pracował jako chałupnik na rzecz jakiegoś prywaciarza. Zosia była dzieckiem „nomenklaturowym” — ojciec, póki żył, był etatowym pracownikiem Komitetu Łódzkiego, matka księgową w jednym z dużych zakładów włókienniczych. Stary zmarł na zawał przed trzema laty i cały ciężar wychowania trójki dzieci spadł na matkę i najstarszą Zofię. Krytycznego 1 listopada późnym
popołudniem Zofia odwiedziła grób ojca. Sama. Matka udała się tam rano. Towarzysz Bławat, wprawdzie komunista, miał okazały nagrobek z krzyżem i obowiązkowym zdjęciem (zapewne pochodzącym z legitymacji partyjnej). Z cmentarza, na którym spotkała mnóstwo znajomych, Zofia wyszła wkrótce po siedemnastej, kilka osób mówiło, że widziało ją, jak zwinnie prześlizguje się
wśród samochodów wypełniających okoliczne uliczki. Czy została zaproszona, a może wciągnięta, do jednego z nich? Do domu nie miała daleko. W każdym razie, przy szybko zapadających o tej porze ciemnościach, nikt (a ogłoszono apel do wszystkich, którzy przebywali w tamtym czasie w okolicy) nie zapamiętał żadnego incydentu. Jeśli poprzednie zaginięcia nastąpiły na pustkowiu, tu można było
mówić o nadmiarze ludzi. Idąc w stronę willowego osiedla, gdzie mieszkała, Zosia musiała przejść ulicą, przy której ciasno parkowały samochody. Zapewne wsiadła do jednego z nich. I to bez oporów. Dlaczego? Znała kierowcę? Na pierwszy rzut oka wzbudził w niej zaufanie? Ot, zagwozdka! Pani Bławat w poszukiwaniu córki poruszyła niebo i ziemię, dotarła nawet do decydentów w War-
szawie. Była u znajomego ojca na Rakowieckiej. Ale znowu jedna kartka pocztowa mocno uspokoiła sprawę. Nawet dwie kartki. — Przysłała mi jeszcze życzenia na Wielkanoc — powiedziała Zabielskiemu pani Melania, chuda kobieta, wyglądająca na osobę, która dobrze radzi sobie z opanowywaniem emocji. — Chce pan zobaczyć?
Spodziewał się na awersie zajączka czy pisanek, ale na pocztówce widniał śliczny laicki kotek, kojarzący się co najwyżej z wielkanocnymi baziami. Wesołych świąt dla całej rodzinki — napisała Zosia — do szybkiego zobaczenia, Najdroższa Mamusiu. A więc żyła jeszcze pół roku po porwaniu? — Mam co do tego poważne wątpliwości — powiedział Bogdan Kamilli, kiedy opuścili połówkę
bliźniaka, w którym pozostała starzejąca się księgowa z trójką małych dzieci. — Na kartce nie ma daty. Nie wiadomo też, o jakie święta chodzi, równie dobrze mogła mieć na myśli Boże Narodzenie. Zapewne przewidując, że milicja może podejść do sprawy Zosi poważniej niż do innych, sprawca przygotował dla matki staranniejsze uspokojenie.
— Zauważyłam coś jeszcze — rzekła jego siostra. — Kartkę, sądząc po stemplu, wysłano trzeciego kwietnia z Kalisza. A przecież tego dnia, również z Kalisza, wysłano wiadomość od Zuzanny Lemberg!
V.„Tajemnica pamiętnika” Kiedy dotarli do Koniecpola, zapadła już głęboka noc. Początkowo zamierzał odstawić Kamillę do
Częstochowy, ta jednak ubłagała, żeby pozwolił pojechać ze sobą. Mimo późnej pory w domku opodal koniecpolskiej komendy paliło się światło, a obie właścicielki wynajmowanego mieszkania przywitały Zabielską z podejrzanym zainteresowaniem. Co więcej, zamiast przedstawić Kamillę jako swoją siostrę, co być może ucięłoby domysły, pozdrowił obie panie i skierował się prosto do swego
pokoju na poddaszu. Było to zamierzone działanie zniechęcające. Od pewnego czasu był obiektem umizgów obu pań — starsza, Halina Galińska, wdowa po milicjancie, w kręgach zbliżonych do komisariatu nazywana była „Gdową”, młodsza, Teresa, była klasyczną starą panną, której staropanieństwo dodawało co najmniej dziesięć lat do metryki. Obie od miesięcy naskakiwały porucznikowi w celu
najwyraźniej maIrymonialnym i tylko faktowi, że działając w sposób nieskoordynowany przeszkadzały sobie nawzajem, mógł zawdzięczać, że jak do tej pory nie musiał się deklarować ani uciekać. Rozłożył dla siebie połówkę, odstępując Kamilli łóżko i natychmiast poszedł spać, nie dając się wciągnąć w żadne rozmowy na temat śledztwa.
Zresztą o czym było tu rozmawiać, fakty układały się w zaskakująco spójną całość, jednak nie były podparte żadnym z tak zwanych „twardych” dowodów, które tak lubili jego przełożeni. Z powodu braku lepszych pomysłów postanowił odwiedzić swego szefa w domu i nieformalnie zdać mu sprawę z tego, do czego doszedł.
Obudziwszy się bardzo wcześnie postanowił utrwalić przebieg swego śledztwa na piśmie, kończąc wnioskami i własną hipotezą na temat „seryjnego porywacza”. Kamilla przyglądała sie jego pisaninie dość krytycznie. — Może lepiej najpierw z nim pogadać — sugerowała. — Tak też zrobię, ale papier będę miał pod ręką. Witkowski nie jest głupcem ani tchórzem, więc nie powinien tego
zlekceważyć.. — A mógłby? — zapytała Kamilla, która w międzyczasie zabrała się za porządkowanie pokoju. — Mój były szef z Częstochowy, Koźlarz, tak prawdopodobnie by postąpił. A „Marianek” przynajmniej to przeczyta. — Bardzo ryzykujesz? — A czym mogę ryzykować? Że ześlą mnie na wiejski posterunek? No to najwyżej będę miał
więcej ruchu na świeżym powietrzu. Marian Witkowski był oczywiście karierowiczem. Ale inteligentnym. W czasach, kiedy jego rówieśnicy czterdziestopięciolatkowie należeli zazwyczaj do tak zwanych „brojlerów socjalizmu”, otłuszczonych na gębie i mózgu, on reprezentował typ „koguta” — suchy, żylasty, jakby uwędzony w papie-
rosowym dymie, który bezustannie go otaczał niczym nimb aniołka na świętym obrazku. W dodatku miał za ojca byłego partyzanta, a obecnie fiszę w ZBoWIDzie i można się było tylko dziwić, co trzymało go w tym zapyziałym miasteczku, którego początki sięgały wprawdzie przywileju lokacyjnego wydanego przez Władysława Warneńczyka, ale w PRL-u głównym powodem do sławy była
wielka fabryka płyt pilśniowych. Krążyły wieści, że parę lat temu „Marianek” mocno podpadł komuś w Centrali i jedynym miejscem, gdzie mógł się zaczepić, była miejscowość, w której teść, pierwszy sekretarz komitetu partii, był, jak to się mówi, pierwszym po Bogu, a w dni świąt państwowych nawet przed Bogiem. Witkowski wysłuchał Bogdana w
milczeniu, z twarzą nieprzeniknioną. Potem zapytał, czy ma to na piśmie. — Na razie chciałem tylko twojej rady. Ale jeśli chciałbyś przeczytać... — Nie pytam cię o oficjalny raport, tylko jako wzrokowiec chciałbym zobaczyć twoje wnioski na papierze... — Proszę. — Zabielski wręczył mu zawczasu przygotowaną
teczkę. — Masz tu chronologiczną listę dziewcząt z fotografiami zaginionych, reprodukcjami nadesłanych pocztówek. .. Witkowski analizował materiały przez kwadrans. Założył nawet okulary, czego nie czynił często i prawie nigdy przy podwładnych. Na koniec skomentował krótko: — Mocne! Bogdan nie wiedział, jak to
zinterpretować. Przełożony zauważył jego niepokój i uśmiechnął się. — Nie podejrzewałem, że postanowiłeś bawić się w sapera. W każdym razie podrzuciłeś nam tykającą bombę! — To tylko hipoteza... — Ale przekonująca. — Wstał i nerwowo okrążył biurko. — Tylko co ja mam z tym począć? Pod sukno nie schowam, a jeśli nadam jej bieg... To będzie
prawdziwy granat wrzucony w gnojówkę. Koźlarz i Komenda Wojewódzka się wściekną, bo przyjęcie tezy o seryjnym zabójcy nie tylko dowiedzie, że złapali niewłaściwego człowieka, ale oznaczać będzie konieczność pełnej mobilizacji i sięgnięcia po środki nadzwyczajne, czego bardzo nie lubią. A sam Albin podobno za tobą nie przepada. Prawda?
— Nie przepada to mało powiedziane — próbował uśmiechnąć się Zabielski. — Dlatego daj mi trochę czasu do namysłu. Rozumiem twoje motywy, wykonałeś kawał naprawdę dobrej roboty, ale wlazłeś w nie swoje kompetencje. Jeśli okaże się, że masz rację, a oni tego nie zauważyli... No dobra. Idź, odpocznij. Zobaczymy się jutro rano.
Na kwaterze z niemałym zaskoczeniem zauważył doskonałą komitywę, w jakiej „Gdowa” i jej siostra wspólnie z Kamillą przygotowały dla niego obiad. Okazało się, że kiedy Zabielska przedstawiła się sama, wszelkie uprzedzenia, jakie żywiły wobec niej właścicielki domu prysły, a kiedy jeszcze wspomniała, że od dawna chciałaby brata ożenić, zaczęło się nawet zabieganie o jej względy.
Po obiedzie brat z siostrą wybrali się na krótki spacer. W słowach Bogdana pobrzmiewał dawno nie słyszany optymizm: — Dorwiemy łajdaka! Odnajdziemy Monikę! — Żywą? — Naturalnie! Innej ewentualności nie biorę pod uwagę! — Ile mamy czasu, zanim...? — urwała, bojąc się wypowiedzieć to w złą godzinę.
— W przypadku takich zwyrodnialców nie ma reguł, ale podejrzewam, że co najmniej dwa tygodnie, może miesiąc albo nawet dwa. Większość z porwanych dziewcząt, sądząc po charakterze pisma, nawet jeśli znajdowała się pod presją, zachowywała całkiem niezłą kondycję. — I przez ten czas co im robi? — Lepiej nie pytaj. Czytałem trochę o takich zboczeńcach... —
urwał, przypominając sobie serie okropieństw poznanych na zajęciach z kryminalistyki. — Nie masz pojęcia, do czego takie bestie są zdolne. Obawiał się, że Kamilla zechce drążyć temat, ale na szczęście jej myśli pożeglowały w innym kierunku: — Masz przynajmniej jakiś pomysł, gdzie je może przetrzymywać? Przecież nie w bloku.
— Istnieje sporo ewentualności. Duży, stary dom, willa na odludziu, chałupa za wsią, domek letniskowy, piwnica w altanie na działce... — Ale to jeszcze bardziej ogranicza liczbę prawdopodobnych sprawców. Niewielu Polaków dysponuje odpowiednimi lokalami i środkami finansowymi... — Nie zakończyłem listy potencjalnych kryjówek, trzeba brać
pod uwagę różne stare forty, bunkry, pieczary, niewykorzystywane magazyny, krypty cmentarne... Inna sprawa, że dostęp do takich miejsc dla nieupoważnionych, zwłaszcza zimą, może być poważnie utrudniony. — Ale na przykład magazynier czy grabarz takich kłopotów by nie miał? — Racja, moja panno Marple. — Co takiego? — fuknęła gniewnie.
— Porównywałem cię do błyskotliwej bohaterki kryminałów Agathy Christie. — To raczej wątpliwy komplement, być porównaną z jakąś sklerotyczną staruszką! To już młodych kobiet-detektywów w literaturze nie ma? — Osobiście nie spotkałem. — No to będę pierwsza! Ich doskonały nastrój ulotnił się natychmiast po powrocie na
kwaterę. — Ma pan gościa — powiedziała „Gdowa”. — Kazał, żeby go wpuścić do pana pokoju, to wpuściłam. — Kto u licha...? — Gwałtownie otworzył drzwi. — No i jest mój ukochany detektyw Koniecpolski — powiedział kapitan Drobny, dowcipem maskując zdenerwowanie. A musiał być nieźle wkurzony, skoro mimo niedzieli
pofatygował się sześćdziesiąt kilometrów od Częstochowy. — Pewnie jesteś zaskoczony moją obecnością, ale jak widzisz, wieści o twoich wyczynach rozchodzą się szybko. Zabielski nie miał wątpliwości — Witkowski porozumiał się z Koźlarzem, a ten wysłał swego totumfackiego. — Nie wiem, z jakiego powodu postanowiłeś podważać wyniki mojego śledztwa... — kapitan
urwał i przeniósł wzrok na stojącą w drzwiach Kamillę. — A co to za dupa? — Moja siostra — wycedził, z najwyższym trudem powstrzymując się przed daniem kapitanowi w mordę. Kamilla zamknęła drzwi, wycofując się do salonu pań Galińskich. — A co do twojego śledztwa — kontynuował porucznik —
bynajmniej go nie podważam, a przeciwnie, chciałem sprawdzić, czy brawurowo aresztowany przez ciebie Kacprzak nie mógł być sprawcą jeszcze innych porwań... — Mówisz ? — Na twarzy Drobnego pojawił się wyraz niedowierzania. — No to trzeba było od razu walić do mnie. Niewykluczone, że przyjąłbym twoją pomoc, a nawet prosiłbym, żeby cię oddelegowano...
— Miałem szczery zamiar tak zrobić, ale zanim nie sprawdziłem paru tropów, nie chciałem ci podrzucać śmierdzącego jajeczka. — Co ci nie pasowało? — Ano choćby to, że w trakcie porwania Moniki Zajączkowskiej Kacprzak już siedział. — Czyli hipoteza o „seryjnym Kacprzaku” pada? — Niekoniecznie. Opierając się na
publikacjach na ten temat, jakie zdarzyło mi się czytać, w przypadku przestępców seryjnych zawsze możliwy jest wspólnik albo naśladowca. Nie jest wykluczone też, że twój zaopatrzeniowiec działał na czyjeś zlecenie. — Dobrze mówisz, chłopie! — Drobny po raz pierwszy się uśmiechnął. — Tylko jak tego dowieść? — Gdybyś mógł mi umożliwić
przesłuchanie podejrzanego... W pierwszej chwili kapitan skrzywił się, ale zaraz potem
wyraz twarzy mu się zmienił i powiedział uprzejmie: — Niezła myśl. Wpadnij we wtorek do nas... — Wolałbym jutro. — Jutro będę zajęty. Wtorek w południe, to będzie świetny moment. Spróbuję namówić Koźlarza, żebyś mógł w tej sprawie pracować u mego boku. — Będę ci bardzo zobowiązany — powiedział Bogdan, śmiejąc
się w duchu z pychy kapitana. Mimo że ani przez chwilę nie wierzył w winę Kacprzaka, uznał, że jest to niezły sposób, by pozwolić wyjść komendzie częstochowskiej z twarzą, a samemu znaleźć się wśród prowadzących śledztwo. Drobnemu wyraźnie zaczęło się śpieszyć. Wymówił się z podwieczorku, który zaproponowały siostry Galińskie, i zniknął równie nagle, jak się pojawił.
* Zabielski zastanawiał się, czy powiedzieć o wizycie kapitana Witkowskiemu, ale zanim doszedł do jakichś konkluzji, szef koniecpolskiej milicji pojawił się osobiście przed domkiem dwóch sióstr. Dał znać Bogdanowi, by wsiadł do jego samochodu. Nie gasząc silnika, major podkręcił ogrzewanie. — Musiałem powiedzieć o twoich wnioskach Koźlarzowi. Sam
zadzwonił — powiedział, a jego słowa zabrzmiały jak próba usprawiedliwienia. — Nie przypuszczałem, że zareaguje tak szybko i wyśle tego fagasa. — Chyba w sumie dobrze się stało — odparł Bogdan i szybko zrelacjonował przebieg rozmowy z Drobnym. Mariankowi bardzo spodobała się linia, jaką przyjął jego podkomendny. — Mam tylko nadzieję, że kiedy zorientują się, że wy-
strychnąłeś ich na dudka, nie będą mogli wiele zaszkodzić — powiedział. — Sądzę, że musimy pojechać jutro rano do Częstochowy i załatwić twoje oddelegowanie do tej sprawy. Niech Drobny ma komfort, że to jego sprawa, a ty i tak będziesz robił swoje. — Myślisz, że Koźlarz się na to zgodzi? — Weźmiemy go z zaskoczenia, a poza tym postaram się
przedstawić mu propozycję nie do odrzucenia. Znam paru ludzi w Warszawie... — Uśmiechnął się pod wąsem. — Musisz mieć przygotowaną strategię działania. W przypadku wielkich spraw, takich jak polowanie na „Śląskiego Wampira”, zorganizowano grupę specjalną. Teraz jest chyba na to za wcześnie, ale kto wie, do czego dojdzie... Na wstępie musisz przekonać „górę”, że seryjny porywacz
naprawdę istnieje, i znaleźć jakieś mocne poszlaki... Czy już wiesz, jak chciałbyś sie do tego zabrać? — Myślę, że na początek można zrobić dwie rzeczy... — Mianowicie? — Sprawdzić w rejestrze skazanych wszystkie przypadki ludzi, którzy weszli w konflikt z prawem na tle seksualnym. Mam na myśli gwałty, prześladowania
erotyczne... — Niektóre z takich spraw nie kończą się skazaniem. A wyroki jeśli nawet są, to po pewnym czasie ulegają zatarciu, więc taka kwerenda będzie niepełna. — Lepsza lista niepełna, niż żadna. A przy okazji trzeba będzie przejrzeć raporty o umorzonych śledztwach sprzed, powiedzmy, trzech do pięciu lat. — To zadanie dla całego zespołu ludzi,
przerastające nasze możliwości. — Na początek byłbym szczęśliwy, gdyby oddelegowano do tej roboty jedną osobę. — Od nas z Koniecpola? — Raczej z Częstochowy. — Myślisz o dzielnej kapitan Hardeckiej? No cóż, mogę spróbować, Albin winien mi jest drobną przysługę. Co jeszcze?
— Poszukiwania w grupie osób, które miały kolizję z prawem to tylko jeden element zarzucania sieci — rozkręcał się porucznik. — Należałoby też ściągnąć z miast, w których dokonano porwań, dokumentację hotelową. Trzeba sprawdzić, kto w dniach poprzedzających porwanie mieszkał w tamtejszych hotelach. Porównać, czy pewne nazwiska się powtarzają. — Gdybyśmy już mieli
skomputeryzowaną bazę danych, byłoby to łatwe, Bogdanie. Ale nie mamy. Oczywiście możemy rozesłać taką prośbę do ośmiu miast. Tylko czy to coś da? Osobiście nie wiem. Przestępca, jeśli jest tak cwany, jak twierdzisz, mógł nocować w samochodzie albo unikać meldowania się w miastach, w których mieszkały jego ofiary. — Byłoby to dość trudne, zważywszy, że musiał poprzedzać
atak jakąś obserwacją. A co do spania w samochodzie w zimie, jestem dość sceptyczny. Witkowski poskrobał się po brodzie. — Nie jestem przekonany co do skuteczności tych metod, ale lepszych na razie nie mamy. Na twoim miejscu przejrzałbym jeszcze raz materiały dotyczące wszystkich porwań, może coś przegapiono. Rozumiem, że dotarłeś do wszystkich?
— Do kompletu brakuje mi państwa Majów z Gdyni. Od paru dni nie odbierają telefonu, a sprawdziłem na centrali, że linia nie jest uszkodzona. — Zadzwonię do mojego znajomego w Trój mieście i spróbuję to dla ciebie załatwić — uśmiechnął się Witkowski. — W końcu jeśli rozpętamy tę aferę, twoja klęska również mnie pociągnie pod lód.
Ustalili, że rano o dziewiątej wspólnie wyruszą do Częstochowy. To, że Drobny wymawiał się brakiem czasu, nie było żadnym powodem do opóźnienia. — Musisz jak najszybciej przesłuchać Zenona Kacprzaka — stwierdził Witkowski. — Chyba tylko pro forma, żeby dalej mydlić oczy Drobnemu. Widziałem tego gościa raz i nie wierzę, że mógłby być seryjnym
porywaczem. — Nie o to chodzi — uśmiechnął się major. — Wolałbym, żebyś z nim porozmawiał, zanim nasi koledzy z Katowic sprawią, że weźmie na siebie wszystkie zbrodnie od czasów „Wampira” Marchwickiego. Już miał odjeżdżać, kiedy z domu wyłoniła się Kamilla z ofertą wspólnego podwieczorku. Witkowski łypnął na nią
swymi czarnymi jak węgle oczami i zgodził się „z miłą chęcią. Przy kawie błysnął paroma dowcipami, oczywiście na temat milicjantów, w rodzaju: „Ilu funkcjonariuszy potrzeba do wkręcenia żarówki? — Trzech, jeden trzyma żarówkę wetkniętą w gniazdko, dwóch pozostałych obraca stołem!” albo „Dlaczego milicjant meloman leży na chodniku? — Bo lubi słuchać płyt”. Trwało to z dobrą godzinę i Zabielski z
trudem tłumił irytację. Chciał jak najszybciej zabrać się za sporządzanie raportu z dotychczasowych ustaleń, a poza tym niepokoiło go wrażenie, jakie „stary kogut” Witkowski robił na jego siostrze. — Ostrzegam cię, Marianek jest żonaty! — wycedził po jego wyjściu. — A żonaci to nie ludzie? — Kamilla uśmiechnęła się
czarująco. * W odróżnieniu od bohaterów znanej komedii porucznik Zabielski lubił poniedziałki. Nowy tydzień zachęcał go zawsze, aby jak pływak startujący ze słupka głową do przodu rzucać się w odmęt spraw. Sama natura nastrajała do takich działań. Pierwszy dzień lutego 1988 roku był mroźny, ale
słoneczny. Wyruszyli kwadrans po dziewiątej samochodem Zabielskiego. Witkowskiego zabrali spod komisariatu. — Wiemy już, dlaczego nie możesz się dodzwonić do tych Majów z Gdyni — powiedział na przywitanie. — Nieboracy nie wytrzymali traumy po zaginięciu jedynaczki. Parę miesięcy temu Józef Maj, urzędnik zatrudniony w zarządzie portu,
popełnił samobójstwo. — A jego żona, z tego co pamiętam emerytowana nauczycielka...? — Zwariowała. Przebywa w zakładzie dla nerwowo chorych pod Gdańskiem. — Pojadę tam! — zdecydował Zabielski. — Nie będę ci przeszkadzał — Witkowski wzruszył ramionami. — Choć nie sądzę, żebyś
wiele się dowiedział od osoby, której ból pomieszał w głowie. — Wariaci często zauważają więcej niż normalni... Spróbuję wybrać się tam jeszcze dziś po południu. — Nie radziłbym ci brać samochodu, na jutro zapowiadane są śnieżyce. — No to pojadę pociągiem. Wysadzili Kamillę pod domem. Witkowski o dziwo nie miał
nic przeciwko temu, żeby towarzyszyła im na komendzie, Bogdan stwierdził jednak, że widok amatorki w ekipie mógłby dodatkowo wkurzyć Koźłarza, nadto coraz bardziej złościła go rosnąca poufałość między szefem a jego kochliwą siostrą. O wpół do jedenastej zjawili się w budynku milicji przy ulicy Starucha, dzielnego funkcjonariusza poległego w walce o Władzę Ludową.
Już w chwili wejścia do gmachu komendy wyczuli, że musiało zdarzyć się coś nadzwyczajnego. Oficer dyżurny powitał Witkowskiego słowami: „Sam szef chce się z wami widzieć”, nie zwracając zupełnie uwagi na towarzyszącego mu Zabielskiego. Rozdzielili się, porucznik poszedł w stronę pokoju Hardeckiej. Mijani koledzy kłaniali mu się wprawdzie, ale robili
wrażenie jakichś spłoszonych, nawet przestraszonych. — Co się stało? Katarzyna Hardecka najpierw starannie zamknęła drzwi, a potem powiedziała bardzo cicho: — Zenon Kacprzak popełnił samobójstwo. — Ale jak...? — Nie znam wszystkich szczegółów. Co najwyżej mogę podejrzewać, jak to się odbyło...
— Więc mów! — Późnym wieczorem ten dupek Drobny postanowił osobiście przesłuchać podejrzanego. — Obawiałem się tego. Był u mnie wczoraj w Koniecpolu i bardzo zapalił się do teorii zrobienia z Kacprzaka seryjnego porywacza. Nalegał, abym przyjechał na przesłuchanie dopiero jutro. Widocznie chciał ewentualny sukces zgarnąć na własne
konto. — No właśnie. Co dokładnie zdarzyło się w areszcie, nie wiem... — Rozumiem, że przesłuchanie odbyło się bez wiedzy i zgody prokuratora? — Pupil szefa miał carte blanche... Teraz jest zawieszony, a Koźlarz myśli tylko, jak chronić własną dupę. Więcej szczegółów dostarczył po
rozmowie z Koźlarzem Witkowski, chociaż i jemu nie pokazano zapisu dźwiękowego z przesłuchania. Toteż mógł się jedynie domyślać, jakich argumentów kapitan używał wobec aresztanta, w każdym razie zostawił Kacprzaka w stanie kompletnego rozstroju nerwowego. Później mieli się dowiedzieć, że przytłoczony lawiną oskarżeń, w obliczu możliwości wrobienia go w całą serię
zbrodni, Kacprzak nie tylko nie przyznał się do nowych zarzutów, ale odwołał pierwotne zeznania i wyparł się jakiegokolwiek związku z morderstwem, a także porwaniem Małgorzaty Karczykiewicz... Czym wywołał prawdziwą agresję Drobnego, zakończoną ciężkim pobiciem. Dla wszystkich było jasne, że „przygłup z Kielc” zrozumiał beznadziejność swego położenia i
wybrał jedyne możliwe wyjście. Nad ranem, kiedy zazwyczaj czujność strażników słabnie, ukręcił sznur z prześcieradła i się na nim powiesił. Jakby tego było mało, wcześniej rozkwasił sobie nos o ścianę i własną krwią napisał na niej: „Umieram niewinny. Niech wam Bóg wybaczy!” Śledztwem w sprawie przekroczenia uprawnień przez ka-
pitana Drobnego miał zająć się wydział wewnętrzny, a podpułkownikowi Koźlarzowi nie pozostawało nic innego, jak szybkie i zdecydowane odcięcie się od niedawnego faworyta. Po południu spotkali się w czwórkę: Komendant, Hardecka, Witkowski i Zabielski. Koźlarz miał oczy przekrwione i głos bardziej chrapliwy niż zwykle, niewykluczone, że w międzyczasie chlapnął coś dla
kurażu. Zaskakiwała jego niezwykła spolegliwość, a równocześnie szacunek, z jakim odnosił się do Komendanta z Koniecpola, widać mimo swojej zsyłki „Marianek” zachował dobre kontakty w Centrali. Podpułkownik oznajmił, że sprawę zaginionych dziewcząt prowadzić będzie kapitan Hardecka. Wyraził też zgodę na ponowne przyjrzenie się sprawie Zenona Kacprzaka,
dalej oświadczył, że aprobuje czasowe oddelegowanie do sprawy porucznika Zabielskiego. O reszcie, a szczególnie o zarzutach wobec Jacka Drobnego, mówić nie chciał i sprawiał wrażenie człowieka, który najchętniej znalazłby się bardzo daleko stąd. — Oczywiście chcę być informowany o każdym postępie śledztwa — zakończył krótką przemowę. — Nie muszę wspo-
minać, jak kończy się nadmierna gorliwość... — Tu urwał czując, że wstąpił na kruchy lód. W końcu sam nie miał w tej sprawie czystego sumienia. Bogdan, korzystając z chwili ciszy, powiedział, że chciałby bezzwłocznie wybrać się do Trójmiasta i porozmawiać z matką jednej z ofiar. Koźlarz przyjął to z wyraźną ulgą. — Jedźcie, jedźcie! — powiedział. Ale
nie dodał „i nie wracajcie”. Nie wspomniał też, że następnego dnia sam miał się stawić na dywaniku w Warszawie. * Nie było czasu na powrót do Koniecpola. Porucznik pojechał do domu przebrać się, wykąpać. Miał zamiar pojechać na Wybrzeże najbliższym nocnym pociągiem, nie przejmując się, że będzie to pociąg osobowy, powolny
jak żółw na emeryturze. — Znowu śnił mi się twój ojciec — przywitała go matka, która z niewiadomego powodu używała właśnie tej formuły. Bogdan nie przypominał sobie, by kiedykolwiek słyszał z jej ust „mój mąż” albo po prostu „Stanisław”. — No to niech mama da na mszę. — Porucznik zaczął grzebać po kieszeniach w poszukiwaniu gotówki. — Mam zamiar. Ale tym razem w twojej
intencji. — Mojej?! — omal nie parsknął śmiechem. — Z jakiego niby powodu? — Według twojego ojca grozi ci wielkie niebezpieczeństwo. — Powiedział o tym mamie wprost? — Twój ojciec nigdy nie mówi wprost, ale daje znaki. — I jakie znaki przekazał tym razem? — Śniło mi się, że łowi ryby. A zawsze, kiedy we śnie twój
ojciec łowi ryby w brudnym, zarośniętym rzęsą stawie, zdarza się jakieś nieszczęście. Nie dalej jak w zeszłym roku w autobusie ukradli mi portmonetkę. Musisz być w najbliższych dniach niezwykle ostrożny. — Będę ostrożny, poza tym nigdy nie używam portmonetki — powiedział i poszedł się wykąpać, co biorąc pod uwagę stan piecyka gazowego w ich domu, łączyło się zawsze z dość
poważnym ryzykiem. — Pojadę z tobą! — postanowiła Kamilla, kiedy zrelacjonował jej sytuację i zanim zdołał zaprotestować, dodała: — Oczywiście zapłacę za siebie. — Koszty to drobiazg, ale podróż będzie bardzo męcząca, a w dodatku może okazać się zupełnie bezowocna. — Nie szkodzi. Zauważyłeś, że czasami zdarzają mi się dobre
pomysły. A poza tym mam dla ciebie wiadomość, która cię ucieszy. — Zawiesiła głos, zmuszając, żeby popatrzył na nią. Dopiero teraz zwrócił uwagę, że podcięła włosy, przez co jej twarz nabrała bardziej inteligentnego wyglądu. — Co znowu wymyśliłaś? — Postanowiłam zdawać na prawo. Marian też uważa, że to doskonały pomysł.
— Marian? — Porucznika wręcz zamurowało. — A kiedyś ty z nim rozmawiała?! — Ojej, zadzwonił do mnie, podziękować za miłe towarzystwo. — Kamilla, nie podoba mi się to! — Nieznacznie podniósł głowę. — Ostrzegam cię przed Witkowskim. To wytrawny i bezwzględny podrywacz, w Koniecpolu żadnej nie przepuścił...
Ale w życiu się nie rozwiedzie! — Przecież tylko rozmawialiśmy przez telefon. A że mu się zwierzyłam...? Im więcej ludzi wie o mojej decyzji, tym trudniej będzie mi się z niej wycofać. Nie będę do końca życia tapirować i farbować czyichś włosów. Pójdę w twoje ślady! Omal nie parsknął śmiechem. — W moje ślady? Chcesz zaciągnąć się do Milicji Oby-
watelskiej? Popatrzyła na niego poważnie. — Jesteś taki pewien, że za pięć lat, kiedy skończę studia, milicja jeszcze będzie obywatelska? — Skąd to powątpiewanie? Nieoczekiwanie do rozmowy włączyła się matka. — Kamillka wie, co mówi, nie tak dawno jak przedwczoraj rozmawiałam z pewną żebraczką spod Jasnej Góry. Kobiecina
miewa wizje. Kiedyś przewidziała zamach na papieża i zabójstwo księdza Popiełuszki. — A teraz co wieszczy? — Mówi, że widzi Polskę bez komuny, orła w koronie. .. — Jej twarz przybrała dziwnie uduchowiony wyraz. — „A pani syn to będzie policjantem”, powiedziała mi i dodała: „Związku Radzieckiego też nie będzie...”. — Chyba za pięćdziesiąt lat!
— Dużo wcześniej. Według jej przewidywań nie minie lat pięć, a Wałęsa zostanie prezydentem, zaś do Polski wróci kapitalizm... Roześmiał się. — Szkoda, że ta częstochowska Pytia nie wykorzystuje swych zdolności bardziej praktycznie! — Bo to niebezpieczne. Kiedyś podała facetowi numery, jakie powinien obstawić w totolotku,
uprzedzając zarazem, że ryzykuje życie. — No i? — Wygrał milion, ale tydzień później zabili go bandyci. — Zadziwiające, że przy takich umiejętnościach twoja wizjonerka pozostaje żebraczką. — Może lubi ten tryb życia. — Matka jak zwykle, kiedy nie wiedziała co powiedzieć, zajęła się przestawianiem figurek na
półce w kredensie. — To dlaczego mama nie skontaktowała się z nią w sprawie Moniki Zajączkowskiej? — Natychmiast to zrobiłam. Była mocno podchmielona, jak to po trzynastej, ale powiedziała, zanim jeszcze zadałam pytanie: „Odnajdą ją. Twój syn... we dwoje”. — W takim razie proroctwo pozostaje w sprzeczności z mamy
snem — zauważył Bogdan z triumfem w głosie. — Skoro sen jest niepomyślny, a proroctwo optymistyczne, która z wersji jest prawdziwa? — A czyja coś mówiłam? — pani Zabielska bezszelestnie wycofała się z pokoju. Pozostała Kamilla. — Jak widzisz, nawet jasnowidzące uważają, że jest to zadanie dla dwojga. Poza tym jest jeszcze
jeden powód, dlaczego chcę jechać razem z tobą. — Mianowicie? — Nigdy nie byłam nad morzem w zimie. * O tej porze roku skład do Gdyni był prawie pusty, toteż bez trudu znaleźli wolny przedział z kuszetkami. Mimo ogólnokolej owego smrodu spało im się całkiem dobrze.
Ranek w Trójmieście przywitał ich nie tyle mroźny, ile wietrzny. Wiatr błyskawicznie zburzył fryzurę Kamilli i porwał czapkę jej brata. Pod zabytkowym gdańskim dworcem oczekiwał już samochód, przydzielony przez komendanta miejskiej milicji, kumpla Witkowskiego ze studiów. — Podobno ścigamy seryjnego zabójcę? — Siedzący za kierownicą funkcjonariusz o
sympatycznie brzmiących personaliach: Jarosław Denko, puścił oko do Zabielskiego. Ten nie potwierdził ani nie zaprzeczył. — Wie pan, dokąd jechać? To jedźmy tam — powiedział krótko. Zakład psychiatryczny mieścił się w zdewastowanym pałacyku jakiegoś pruskiego junkra, okolonym przez mocno przetrzebiony park.
— Pani Maj? — zastanawiał się ordynator, któremu złożyli wizytę. — Oczywiście, możecie się z nią zobaczyć. Prosiłbym jednak zachowywać wobec niej dużą powściągliwość i łagodność. — Jest niebezpieczna? — spytała Kamilla. — Ależ nie. Tylko, jak to bywa w podobnych przypadkach, miewa lepsze i gorsze okresy. Niedawno wyprowadziliśmy ją z
głębokiej katatonii i rokowania wyglądają nie najgorzej, jednak w każdej chwili jakieś większe wzburzenie może spowodować zerwanie kontaktu ze światem. W każdym razie będzie państwu towarzyszyć pielęgniarka, z którą pacjentka ma najlepszy kontakt. Kiedy Kamilla zobaczyła Stanisławę Maj, poczuła rozczarowanie. Starsza pani nie przypominała bohaterek Hitch-
cocka. Drobna, gładko uczesana, na oko o 15 lat starsza niż sugerowałaby metryka. „Bardziej październik niż maj!” — przemknęło Zabielskiej. Pierwsze wrażenie jednak prysło, kiedy kobieta, szeroko otworzywszy oczy, zaczęła wołać: „Bożka, Bożka!” Porwała Kamillę w ramiona, pokrywając ją pocałunkami. Zaszokowana dziewczyna nie broniła się, nawet wtedy, kiedy starsza pani,
dużo od niej mniejsza, wzięła ją na kolana i zaczęła kołysać, śpiewając: „moja laleczka, moja dzieweczka”. Widząc panikę na twarzy siostry Zabielski omal nie wybuchnął śmiechem. Nie z takimi czubkami miewał już do czynienia. Naraz pacjentka przerwała śpiew i mocno pociągnęła nosem. — To nie ty. Moje dziecko inaczej pachnie! Odepchnęła ją.
— Oszukaliście mnie. Ukradliście mi ją. Zabiliście moje maleństwo. Mordercy! Zerwała się na nogi, straciła równowagę i zapewne, gdyby nie pielęgniarka, upadłaby na ziemię. Wzrok jej zrobił się nieobecny, jeszcze chwila, a zaczęła się kołysać niczym pobożny Żyd przed Ścianą Płaczu. — Proszę pani — zaczął łagodnie porucznik. — Proszę pani,
przyszliśmy porozmawiać o pani córce. Ze wszystkich sił próbujemy ją odszukać. Nie reagowała. — Nic z tego — oceniła pielęgniarka. — Odpłynęła. — A kiedy przypłynie? — Tego nigdy nie wiadomo. Na pewno nie dzisiaj. — To fatalnie, przejechaliśmy pół Polski, żeby z nią porozmawiać — mruknął Bogdan. Jego
siostra nie dawała za wygraną. — Może opowiadała pani coś na temat swojej córki, coś, co może pomóc w naszym śledztwie. Coś, czego wcześniej nie powiedziała milicji. Pielęgniarka pokręciła głową. — Wysłuchiwałam jej opowieści tysiące razy: O tym, jak Bożenka była mała, jak dorastała, jak bawiła się w sklep, co
skończyło się operacją wyrostka robaczkowego, ale nigdy nie wspominała o samym zniknięciu. Dzisiejszy wybuch był wyjątkowy. Wydawało mi się, że całkowicie wyparła to z pamięci i nie przyjmuje zaginięcia do wiadomości. Ciągle czeka na córkę, fantazjując na temat jej dalekich podróży z ojcem marynarzem... — Przecież pan Maj był tylko urzędnikiem lądowym —
zauważył Zabielski. — Ale marzył, żeby pływać, a pani Stanisława wzięła jego marzenia za rzeczywistość. Co gorsza, jakakolwiek próba poruszenia tematu zniknięcia jej córki czy śmierci męża, wywołuje efekt, jaki państwo widzieli. Przykro mi, że państwo fatygowali się na próżno. — Jak nam przykro! — zawołała Kamilla. — Mieliśmy
mnóstwo pytań na temat ostatnich dni jej jedynaczki. Mogła przecież zauważyć różnicę nastroju, dowiedzieć się o jakichś nietypowych zdarzeniach. Pielęgniarka dłuższą chwilę milczała. — Jeśli tak zależy państwu na szczegółach dotyczących dni poprzedzających zaginięcie, to najlepiej odpowie ona sama. — Znaczy kto? — Bożenka!
Bogdan i Kamilla wymienili porozumiewawcze spojrzenia. Najwyraźniej szaleństwo było zaraźliwe. Kobieta zauważyła to i uśmiechnęła się. — Mówiąc o informacjach z pierwszej ręki, miałam na myśli jej pamiętnik. Przechowuję go u siebie, bo pani Stanisława ostatnio uwzięła się, żeby go zniszczyć, ostatnim razem ledwo udało mi się go wyciągnąć z piecyka. Jeśli zechcą państwo tu
poczekać, przyniosę. Zauważyła, że perspektywa pozostania sam na sam z panią Maj trochę ich zaniepokoiła, toteż dodała z uśmiechem: — Spokojnie. Bez mojej pomocy nie ruszy się z miejsca. Oddaliła się, a oni podeszli nieco bliżej. Zauważyli, że oprócz kiwania się starsza pani mamrocze coś pod nosem. Zabielski pochylił się bliżej, Kamilla przymknęła oczy w obawie, że
wariatka może odgryźć jej bratu ucho. — Czarny samochód za domem, czarny samochód... — szeptała chora. Po chwili wróciła pielęgniarka, trzymając pod pachą gruby, z lekka nadpalony brulion, chyba własnoręcznie obciągnięty czerwonym suknem przez autorkę. Na okładce widniało naklejone białe serduszko. Ale nawet ten widok nie przywołał
Stanisławy Maj do rzeczywistości. — Nie wiem, czy powinnam oddawać to państwu — powiedziała z wahaniem. — Pani Stanisława jest bardzo przywiązana do wszystkiego, co przypomina jej Bożenkę. — Proszę się nie obawiać. — uspokoił ją Zabielski. — Po przeczytaniu zwrócimy, a jeśli będzie trzeba, fragmenty sfotokopiujemy na komendzie. — Wziął pamiętnik i wręczył go
Kamilli, po czym zapytał jeszcze pielęgniarkę: — Nie wie pani, o co jej chodzi z tym czarnym samochodem? — Kiedy odpływa, ma takie swoje refreny. Raz jest to czarny samochód, kiedy indziej wielki szczur albo łysy blondyn. Sądzę, że nawiązuje w ten sposób do motywów z opowiadanek córki — wskazała na brulion. — To nie jest typowy pamiętnik, Bożena zapisywała tam również pomysły
opowiadań, fragmenty wierszy, chyba własnych. Wydaje mi się, że miała zadatki na pisarkę... * Żeby sprawić przyjemność Kamilli, Bogdan poprosił sierżanta Denkę o modyfikację programu i w drodze powrotnej pojechali nad morze. Wiał silny wiat, ale mimo to przeszli się kawałek niesa-
mowicie pustą plażą... Nadmorski pejzaż o tej porze przypominał swój własny negatyw. Skuta lodem woda i zaszroniona plaża były kompletnie białe, co podkreślały jeszcze stada wron, które zamiast mew przysiadły na brzegu. — Myślę, że tak to wszystko musiało wyglądać, zanim pojawili się pierwsi ludzie — powiedziała dziewczyna. — I zapewne wróci do podobnego stanu, kiedy znikną —
odparł Zabielski, przypominając ich ulubiony film, Planetę Małp, który wspólnie z Kamillą oglądali na wideo. Nałykali się jodu i szybko wrócili do auta. Zabielski pogrążył się w rozmyślaniach, a jego siostra zajęła się przeglądaniem pamiętnika. Osiemnastolatka, która prowadziła go wyjątkowo starannym, wręcz kaligraficznym pismem, niewątpliwie była osobą egzaltowaną. Nadużywała
przymiotników, a od znaków przystankowych (wykrzykników i wielokropków) było po prostu gęsto. Kochała się w stopniach najwyższych. Początek wakacji był w jej tekście „najpiękniejszym dniem roku”, a utonięcie koleżanki z równoległej klasy „czymś najstraszniejszym, co się może wydarzyć” (tu chyba wyobraźnia ją zawiodła). Serce
dziewczyny również miało znaczną przepustowość. Najpierw kochała się w kimś o imieniu Karol, z kontekstu można było wyciągnąć wniosek, że chodziło o jednego z nauczycieli, a konkretnie — niezwykle przystojnego anglistę. Wedle akt sprawy, które przywiózł ze sobą Denko, po zniknięciu dziewczyny magister Hubert Olszak, ksywka „Milord”, był obiektem akcji sprawdzającej. W
zapiskach przewijał się też adorator z podwórka o imieniu Janusz, a pod koniec również chłopak z Warszawy, Piotr, poznany na plaży w pierwszej połowie lipca, który w ostatnim czasie bez reszty zdominował życie uczuciowe dziewczyny. Jego też wykluczono z kręgu podejrzanych, drugą połowę wakacji spędzał za granicą... „Łysy blondyn” pojawił się pod koniec przedostatniego
opowiadania. Strach nie musi mieć postaci wampira o złowrogim ryju i diabła na kozich nogach, może to być łysy blondyn, którego lepki uśmiech przykleja się do ciebie jak przepocona podkoszulka na wf-ie — odczytała głośno. — Ciekawe kogo mogła mieć na myśli? I dlaczego jej matka powtarza to niczym mantrę. — To akurat zostało ustalone, opis
pasuje do pana od wychowania fizycznego, niejakiego Siebuły — zaśmiał się Denko. — Sprawdzaliśmy i jego jako możliwego porywacza. Ale odpadł w przedbiegach: pederasta! — Posłuchajcie, posłuchajcie! — zawołała naraz Kamilla. Znalazłam jeszcze jedno opowiadanie! Widywała go często, coraz częściej. Czarny samochód pojawiający się w nieoczekiwanych
miejscach. Za dnia wyglądający na porzucony, w nocy z wyłączonymi światłami, przypominał ślepego kreta. Parokrotnie korciło ją, aby podejść i zajrzeć do środka. Ale powstrzymywała ją niewidzialna ręka lęku, łapiąca ją za kostki nóg, zresztą w skutek przyciemnionych szyb i tak nie mogłaby się dowiedzieć, kto znajduje się w środku...
— Nieźle się zaczyna — skomentował Bogdan Zabielski. — I co dalej? — Nic. — Jak to nic? — Normalnie nic. To ostatni wpis w pamiętniku... Dokonany czternastego sierpnia rano. — Wieczorem tego dnia zniknęła — dorzucił Denko. — A możesz rzucić okiem na cały poprzedni tydzień, Ka-
millko, nie pod kątem cierpień młodego serduszka, ale konkretnych zajęć, zdarzeń? — Od kiedy? Zniknęła w nocy z czwartku na piątek. — Powiedzmy, od poprzedniego czwartku. — Dobra! Pierwsze trzy dni nie zawierały szczególnie interesujących informacji — wzmianki o lekarstwach dla cioci, spacerze z tatą
po molo w deszczu czy jakiejś nudnej wizycie z mamą, świadczyły jedynie o prorodzinnym charakterze dziewczyny. Kamilla nie odmówiła sobie głośnego odczytania lirycznego opisu sobotniego spaceru, zapisanego na marginesie. Miesiąc od spaceru z PU! — zanotowała Bożena. I rozwinęła tę myśl w formie mocno erotycznej prozy, pisząc miniaturkę o zakochanych, idących w wydmy,
całujących się, o jego pierwszych śmiałych dotknięciach... Fascynujące było, że narratorkami tego odważnego, a przy okazji niezwykle zabawnego opisu, były prowadzące ze sobą dialog dwie młode piersi. Czy ty nie za bardzo podskakujesz? — zapytała Prawa. Bo jestem bliżej serca — odrzekła Lewa — ale przecież zdyszane jesteśmy obie.
I podniecone. Jak myślisz, ma wobec nas jakieś zamiary? Nie wiem, bez przerwy zajmuje się ustami. Przepraszam, teraz uchem... Ale jego myśli idą chyba znacznie dalej! A nas po drodze omija... Nie ominie, nie ominie! Wiesz, zrobiło mi się jakoś ciasno. To zaproponuj mu, by rozpiął stanik, bo ja się wstydzę...
— Piękna dziewczęca pornografia — przerwał Bogdan. — Ale czy możesz wrócić do rozkładu jej zajęć? — Dobrze, czemu nie! Niedziela, wreszcie poprawiła się pogoda. Byliśmy w Operze Leśnej na koncercie. Tata przyniósł dwa darmowe bilety z pracy, ale samemu nie chciało mu się iść, więc ostatecznie poszłyśmy z moją koleżanką Kaśką...
— Idź dalej... — Pozwól, że doczytam ten fragment do końca! — w jej głosie było coś takiego, że Zabielski natychmiast się skupił. Niesamowite było to przechodzenie od wzruszeń, kiedy śpiewała pani Stein, do wybuchów śmiechu, gdy pan Juraś parodiował Wałęsę. Sam Przewodniczący był akurat na widowni, toteż słysząc owację, wstał i ukłonił się wszystkim, a
potem pan Bronowicz mówił monolog o Żydzie, którego biorą do wojska, niby chodziło tam o czasy przedwojenne, ale wszyscy wiedzieli, że tekst dotyczy 13 grudnia i strasznie bili brawo... — Cholera — gwizdnął Bogdan. — Dziewczyna była na programie „Ogniem i skeczem”. — Jak Monika! — dodała Kamilla. — Ja też byłem — przyznał się Denko.
— Tyle że służbowo. Ale jakie ma to znaczenie? Programy są do oglądania. Z komendy zadzwonił do Hardeckiej. — Słuchaj, to może być dosyć istotne. Mówiłaś, że miałaś szczegółowy wykaz zajęć z ostatnich dni Marysi z BielskaBiałej. Możesz sprawdzić, czy była w tym czasie na jakimś koncercie? — Nie muszę sprawdzać. Wiem, że
była! — Na jakim? — Na „Ogniem i skeczem”. U nas też to grali. — Kurczę blade! Zabielski nerwowo poszukał papierosów, mimo że palenie rzucił jakiś czas temu. — To, co ci powiem, to czyste szaleństwo, ale w tej chwili rzuć wszystko, o co cię do tej pory prosiłem i sprawdź, czy inne
porwane były na tym spektaklu... — Ale dlaczego?... — Do Hardeckiej dopiero docierała ryzykowna koncepcja, ale w końcu dotarła, rzuciła więc: — Dobrze! I co jeszcze? — Spróbuj ustalić trasy koncertowe tego zespołu z ostatnich dwóch lat... — Tu odwrócił się do Kamilli. — Nie pamiętasz przypadkiem, jak się nazywał szef tej ekipy?
— Benedykt Fronczak! — powiedziała jego siostra.
VI.„W murowanej piwnicy” Bardzo mi trudno przypomnieć sobie to, co było przed. O czym wtedy myślałam? O egzaminie z socjologii, o gorącej herbacie z odrobiną konfitury, którą jak zwykle przygotowała mama. O Bogdanie...? Kiedy minął mój gniew — myślę, że
usprawiedliwiony, nikt przecież nie lubi być oszukiwany — zaczęłam się zastanawiać, czy nie przesadziłam, czy oceniając go na podstawie jednego zdania nie postąpiłam pochopnie. Może dlatego moja złość eksplodowała tak silnie, że jak nikt ze znanych mi mężczyzn zbliżał się do ideału. Żeby jeszcze nie miał tak paskudnego zawodu! Gliniarz — fach w społeczeństwie zapewne niezbędny,
zajmował w tabeli moich zawodowych antypatii miejsce pomiędzy hyclem a asenizatorem, obawiam się, że bliżej hycla... Przesadzałam? Upraszczałam!? Chyba ciągle siedziała we mnie mała dziewczynka, marząca o księciu z bajki — przystojnym, inteligentnym, dowcipnym, męskim, odważnym i bogatym. Naturalnie, trzeźwa część mojej jaźni zdawała sobie sprawę, że takie postacie występują
jedynie w hollywoodzkich filmach. Jednak do pewnego momentu marzenia zastępowały mi rzeczywistość. Znałam swoje zalety i gotowa byłam poczekać z wyborem „mężczyzny mego życia”, aż znajdę kogoś posiadającego przynajmniej 60, no, 51 procent wymienionych cech. Cóż za paradoks, że pierwszym kandydatem zbliżonym do tego wzorca okazał się porucznik Zabielski. Na moment
koncepcja, że mogłabym się z nim związać, wydała mi się zabawna. „Pani milicjantowa, pani porucznikowa. Może nawet towarzyszka Komendantowa?”. Najbardziej wściekł mnie fakt zatajenia tego przede mną... Podmuch wichru omal nie zerwał mi beretu z głowy. Przycisnęłam go mocniej i pomachałam drobnej sylwetce na tle jasnego okna na czwartym piętrze: „Już idę, mamusiu”.
Zrobiłam parę kroków i usłyszałam, że ktoś mnie woła po imieniu. „Panno Moniko!”. Odwróciłam głowę. Wołającym był mężczyzna wychylający się z samochodu, który zatrzymał się po przeciwległej stronie jezdni, tuż przy torach tramwajowych. Nie mogło być wątpliwości. Te ciemne pukle włosów, ten sarmacki wąs — zwracał się do mnie
sam Jerzy Bronowicz, słynny aktor dramatyczny i kabaretowy we własnej osobie. „Może mi pani pomóc?” — zapytał. I nie czekając na moje potwierdzenie, z piskiem hamulców zakręcił na pustej ulicy, przeciął środkowy pas i zahamował przy krawężniku. Otworzył drzwiczki od strony pasażera. Zauważyłam, że jego audi ma okienka z przyciemnianymi
szybami — prawdziwy luksus. — Zgubiłem się jak piesek, co wypadł z sań — powiedział kaszląc. — Miałem odebrać kolegę ze stacji Częstochowa Stradom... — To niedaleko stąd — stwierdziłam, podchodząc bliżej. Wychylił się ku mnie, w rękach miał mapę Częstochowy, a na nosie śmieszne rogowe okulary — Mogłaby pani pokazać mi na mapie?
— mówił dość cicho i mocno chrypiał. Pochyliłam się jeszcze bardziej, a on dorzucił: — Proszę wsiąść, zanim wiatr nie urwie mi drzwi. Wsiadłam, wzięłam mapę, nie zdejmując nawet rękawiczek, drzwi zatrzasnęły się same. — Znajdujemy się w tym miejscu... — zaczęłam. Nie mam pojęcia, w jaki sposób jego ręka lewa znalazła się za
mymi plecami i objęła moją szyję z mocą imadła. Równocześnie prawica przycisnęła mi do twarzy szmatę wydzielająca dziwną woń. Byłam tak zaskoczona, że nie potrafiłam zdobyć się na żaden ruch. Co gorsza, zdałam sobie sprawę, że to wcale nie musi być Bronowicz, że nie chodzi o plan miasta, że dałam się podejść jak skończona idiotka, że w ogóle... Ale już pochłonęła mnie
ciemność. * Otaczał mnie mrok. I cisza. Cisza i mrok. Cisza..? Niezupełna. Słyszałam przyśpieszony łomot własnego serca. A kiedy poruszyłam się, skrzypnęło pode mną łóżko. Żyłam. To jedno się liczyło. Usiłowałam sobie przypomnieć, co się ze mną stało, ale od wejścia do samochodu o przyciemnianych szybach nie
pamiętałam niczego. „Obudź się, stara, to tylko zły sen, obudzisz się, a koszmar pryśnie!” — powtarzałam jak mantrę. Ale to nie był sen! Postanowiłam wstać. Ruszyłam nogą i od razu poczułam okropny ciężar na niej i dziwny chłód. Podniosłam ją z trudem — rozległ się brzęk. Łańcuch? Usiadłam na łóżku i pomacałam dłonią. Znalazłam. Dość ciasno przylegająca do kostki
metalowa, szeroka obręcz, od której szedł gruby łańcuch. Przypomniały mi się Korzenie, telewizyjny serial o potomkach Murzyna Kunta Kinte, który szedł w telewizji, kiedy byłam dzieckiem. Zakuci w kajdany niewolnicy z Afryki zrobili wtedy na mnie wielkie wrażenie. Czy mogłam przypuszczać, że kiedykolwiek znajdę się w podobnej sytuacji? — Ratunku! — zawołałam. — Pomocy!
Nieduży pogłos wskazywał na szczupłe rozmiary pomieszczenia. Było w nim stosunkowo ciepło, a niestęchłe powietrze wskazywało, że musi istnieć jakiś przewiew. — Ratunku — powtórzyłam i głos mi się załamał. Czułam, że ogarnia mnie bezgraniczne przerażenie. Zaczęłam płakać, potem szlochać. Trwało to krótko, gdzieś z magazynu pamięci dotarł do mnie
spokojny, choć stanowczy głos mojego taty. „Tylko nie wpadaj w panikę! Dopóki nie poddasz się panice, kontrolujesz sytuację”. Kiedy usłyszałam to pierwszy raz? Naraz zobaczyłam Orlą Perć w Tatrach, dwa i pół roku temu, późnym popołudniem, kiedy zaskoczyła nas burza. Gromy przetaczały się raz za razem nad naszymi głowami, a ścieżka zrobiła się diabelnie śliska. Tata kazał
mi iść dalej, spokojnie, uważnie, w pewnym momencie pozwolił opaść na czworaki. „Nie bój się piorunów, nie jesteśmy najwyższym punktem w terenie” — uspokajał. „Może przycupniemy gdzieś, przeczekamy?” — zaproponowałam. „Nie, córeczko! Musimy iść dalej, temperatura gwałtownie spada, deszcz może zmienić się w śnieg,
później będzie tylko gorzej...”. Spróbowałam zachowywać się jak wtedy. Wzięłam pięć głębokich oddechów. Pomogło! Zsunęłam się z łóżka i jak podczas zabawy w ciuciubabkę szłam powolutku, macając przestrzeń rękami i bosymi stopami. Natrafiłam na ścianę. Równą, gładką, zimną — chyba betonową. Sunąc po niej rękami
wymacałam żeliwny zlew i kran. Odkręciłam go. Woda miała cudowny smak i kryniczną temperaturę. Kiedy nasyciłam pragnienie, nasunął mi się oczywisty wniosek, że to nie była ciecz z miejskiej kanalizacji. Dopiero teraz zdałam sobie sprawę, że nie mam na sobie swego ubrania, tylko jakąś flanelową pidżamę, sądząc po zapachu, świeżo
wypraną. Ciekawe, kto przede mną ją nosił? Ściągnęłam spodnie, na tyle na ile pozwalała mi obręcz na kostce. Jestem dość wysoka, więc bez trudu wysikałam się do zlewu, tak jak zwykli (podobno) robić to źle wychowani chłopcy. Poszłam dalej, zastanawiając się, na jak długo starczy mi łańcucha. Dotarłam do stalowej kraty przegradzającej pomieszczenie i do drzwi bez klamki
(zamiast niej wymacałam niewielki otwór). Poniżej natrafiłam na zamek typu yale. Ale klucz nie tkwił z żadnej strony. Posuwając się dalej, trafiłam na jeszcze jedną ścianę i omal się nie poparzyłam, dotykając rozgrzanych rur, najwyraźniej zastępujących w mojej celi kaloryfery. Cofnęłam się natychmiast. Mój mózg działał dość intensywnie. „Rury
grzewcze to połączenie ze światem, dźwięk niesie się po nich jak głos po jeziorze. W swojej łazience słyszałam zawsze kłótnie sąsiadów z dołu, a nawet ostry seks młodego małżeństwa z lokalu dwa pietra niżej”. Uniosłam mój łańcuch i stuknęłam ogniwem w rurę, raz, potem drugi. „Musi mnie ktoś usłyszeć, musi!” Słyszałam coś niecoś o alfabecie Morsea, „a” — trzy kropki, trzy kreski, a może odwrotnie?
Gdzieś za mną skrzypnęły drzwi. Zamarłam. Czyżby nadchodziła pomoc?... — A kto to tak stuka? A jeśli jest noc i ludzie chcą spać? — powiedział głos, który zupełnie nie przypominał sposobu mówienia Bronowicza — To pan mnie porwał? — zapytałam. — Czego pan chce ode mnie? Moi rodzice nie mają pieniędzy... — A kto by rwał takie kwiatuszki dla
pieniędzy? — stwierdził z lekkim mlaśnięciem. Przestraszyłam się. — Czego pan chce ode mnie? — powtórzyłam. — Tego, co wszyscy mężczyźni. Ciebie. Twego różowego ciałka, twego delikatnego mięska. Zadygotałam. W tym momencie zapaliło się światło. Zobaczyłam moją celę, wszystkiego cztery metry na trzy z kiblem
w kącie, lodówką, jakimiś szafkami. Porywacz stał po drugiej stronie kraty w pomieszczeniu przypominającym zwyczajną piwnicę i patrzył na mnie. Miał na twarzy czarną kominiarkę z otworami na oczy i usta. Poza tym był tylko w slipach i miał erekcję. Cofnęłam się w sam kąt. Musiałam chyba wyglądać jak przerażony szczur.
— Wszystko będzie dobrze, kwiatuszku — sapał. — Postaraj się być miła, to cię wypuszczę. — Kiedy? — Kiedy mi się znudzisz. — Nie wierzę ci! Zabijesz mnie. — Gdybym miał taki zamiar, nie nosiłbym tej paskudnej szmaty na twarzy. Ale nie mogę ryzykować, że mnie zidentyfikujesz, kiedy cię wypuszczę.
To, co mówił, było logiczne i bardzo chciałam mu uwierzyć, tylko jakoś nie mogłam. Oblizując się, otworzył kratę kluczem yale. — Rozbieraj się, koteczku — mruczał obleśnie. — Nie mam zamiaru. — Co? Wskoczył do środka, a zamek zatrzasnął się za nim automatycznie. Wyciągnął ku mnie łapy, ale
kopnęłam go w sterczące przyrodzenie. Zawył z bólu. Myślałam, że padnie na ziemię i wtedy poprawię łańcuchem, ale okazał się bardziej wytrzymały. Cofnął się trochę, a potem z rozmachem uderzył mnie w twarz, aż poleciałam na gorące rury i odbiwszy się od nich, upadłam na ziemię. — Suka!
Kopnął mnie jeszcze ze dwa razy, wyraźnie oszczędzając twarz, ale i tak krew lała mi się z rozbitego nosa. — Zabij mnie! — wrzasnęłam, czując, że moja wściekłość przerasta strach. — A potem pieprz się z trupem! Chyba mu zaimponowałam. — Kotka, dzika kotka — powiedział z uznaniem i przestał mnie bić. — Lubię takie.
— Mógłbyś się ubrać — powiedziałam. — Mężczyzna w tym stanie jest żałosny. Wycofał się i naciągnął dres, który wziął z krzesła po drugiej stronie kraty. Zauważyłam, że kieszeń wypychał mu pistolet, którego jednak przezornie nie zabrał, tylko odłożył na półkę, zanim przeszedł ponownie na moją stronę. Drżałam cała, kiedy zbliżał się ponownie, ale powściągnęłam
panikę. Czułam, że krew kapie mi z nosa, ale nie umyłam twarzy, naiwnie sądząc, że mój nieatrakcyjny wygląd może go powstrzymać. Chyba na razie zmienił zamiar, bo znów cofnął się na swoją część i wyciągnął butelkę z szafki za kratą. Nalał z niej ciecz koloru herbaty do plastikowego kubka. I postawił koło mnie. — Koniaczek na zgodę! — powiedział.
— Dziękuję. — Postanowiłam nie brać niczego do ust. — Jak chcesz — rzekł, wychylając do dna. — No! Pierwsze koty za płoty! Jako dobry gospodarz nie ukarzę cię dzisiaj za krnąbrność. Mamy czas, całą kupę czasu. Zapamiętaj tylko, że ja tu dyktuję reguły gry i nie da się mnie oszukać. Wszystko zostało gruntownie przemyślane. Jesteśmy na odludziu, więc żadne wołania o ratunek ci nie pomogą.
Pomieszczenie jest dźwiękoszczelne, ściany zostały wykonane ze zbrojonego betonu. Nawet hrabia Monte Christo by się stąd nie wydostał. Odradzam również próby ataku na mnie. Nawet gdyby udało ci się mnie zabić, oznaczałoby to automatyczny wyrok śmierci dla ciebie. Nie uciekniesz stąd. — Wskazał na mój łańcuch. — Jedyne rozsądne zachowanie z twojej strony to posłuszeństwo i
zapewnienie mi rozkoszy. Masz szansę decydować o swoim losie. Możesz być uwiezioną księżniczką, ale potrafię też sprawić, że pozazdrościsz galernikom... A na razie powinnaś się umyć i uczesać. Lubię kobiety zadbane. Otworzył jedną z szuflad po swojej stronie i wyciągnął plastikową szczotkę. Potem zrobił krok ku mnie. Wyszczerzyłam zęby.
— Nawet nie próbuj, będę gryzła, drapała — ostrzegłam. Nie wiem, czy go to przekonało, ale po kilku próbach zajścia mnie od tyłu wycofał się za kratę. Przypatrując mu się uważnie, usiłowałam dopasować jego sylwetkę do jakiejkolwiek znanej mi osoby, ale nie kojarzył mi się z nikim. Tylko oczy. Były dość charakterystyczne, ale za nic nie mogłam sobie przypomnieć, u kogo widziałam podobne.
— Masz szczęście, że muszę zaraz wyjechać. Ale za parę dni wrócimy do tematu i obiecuję ci, że wytresuję cię jak kucyka! — A ja ma tu zostać, skuta? I zdechnąć w kącie? — W lodówce znajdziesz suchą kiełbasę, sery, jajka na twardo, dżemy i lemoniadę w proszku. W szafce obok znajdziesz pumpernikiel i suchary. Przy oszczędnych dawkach spokojnie przeżyjesz te trzy dni. Acha!
Podpaski i papier toaletowy są w drugiej szafce — dorzucił. „Drań pomyślał o wszystkim!” — nie ucieszyła mnie ta konstatacja. — Dlaczego to robisz? — zapytałam, próbując spojrzeć mu prosto w oczy. Czułam, że powinnam nawiązać z nim jakiś kontakt, nie drażniąc go. Może udałoby się znaleźć jakieś słabe strony...
— Bo lubię! — odparł ostro. — Myślę o dziwacznej formie twego działania. Boisz się normalnie poderwać dziewczynę, umówić się z nią...? Masz z tym jakieś problemy? — Chciałam powiedzieć: „Jakiś defekt? Uraz z dzieciństwa?”, ale nie chciałam go obrażać. — Nie baw się w psychoterapeutkę, bo oberwiesz — warknął. Przez chwilę stał nieruchomo, jakby zastanawiał się, co zrobić.
Wreszcie się zdecydował. — Do zobaczenia, aniołku — rzucił. I wyszedł. Słyszałam jak rygluje kolejne zasuwy (naliczyłam trzy) i odchodzi. Znowu zapadła cisza. Teraz dopiero mogłam sobie pozwolić na emocje i wybuchnąć płaczem. Płakałam długo, nad swoją bezradnością i łatwowiernością, przez którą wpakowałam się w swą kabałę, na koniec nad moim pechem, który sprawił, że musiało
się to przydarzyć właśnie mnie. „Może byłaś za bardzo szczęśliwa?” — powiedziało moje drugie ja. A potem wyobraziłam sobie, jak ten drań przynosi mnie tu nieprzytomną, obiera bezceremonialnie z ubrania jak cebulę... Jednak, zamiast płakać, dotknęłam natychmiast moich części intymnych. Nie zauważyłam tam niczyjej
bytności, widocznie ofiara leżąca jak kłoda go nie interesowała... To też była wskazówka. „Nie histeryzuj, myśl!” — powtórzyłam sobie. Szkoda, że nie studiowałam psychologii, może wiedziałabym, jak z nim postępować. Intuicja podpowiadała mi, że należy grać na czas i nie ulegać jego zachciankom. Czułam, że tak długo,
jak nie postawi na swoim, będę żyć. A potem? Wzdrygnęłam się. „Wytrzymaj jak najdłużej, na pewno cię szukają!” — pocieszało mnie moje drugie ja. Zastanawiałam się, kim jest mój porywacz. Czy zaplanował moje porwanie wcześniej, czy też zadziałał jakiś nieodparty impuls. Byłam prawie pewna, że nie należał do kręgu moich częstochowskich lub katowickich
znajomych. Zastanawiałam się, dlaczego podszedł mnie ucharakteryzowany akurat na Bronowicza. Wiedział, że go poznam? Widział mnie na spektaklu ? Po jakimś czasie zaświtała mi myśl, że mógł być kolegą aktora, członkiem artystycznego zespołu, wystawiającego „Ogniem i skeczem”. A jeśli tak, to którym? Z sylwetki pasowały mi co najmniej trzy osoby, a przecież nie
przyglądałam się dokładnie ani muzykom, ani członkom Tria Cygańskiego. Co jeszcze wywnioskowałam? Chyba nie byłam jego pierwsza zdobyczą. Stan celi i jej wyposażenie wskazywały, że używano jej od pewnego czasu. Moja pidżama też nie była nowa... Tylko kto był tu przede mną? I co się z nią stało? Znów przeszył mnie dreszcz. „Nie wolno o tym myśleć”.
Wstałam z pryczy i korzystając z faktu, że nie zgasił światła, dokonałam starannego przeglądu pomieszczenia, przede wszystkim poszukując czegoś, co mogłoby posłużyć za broń, ewentualnie umożliwić wydostanie się z pułapki. Jeśli idzie o lodówkę — nie kłamał. Zapasy tam zgromadzone mogły wystarczyć na tydzień. Podobnie było z zawartością szafek, jednak nadzieje na znalezienie
czegokolwiek użytecznego dla mych zamiarów rozwiały się szybko. Cwaniak nie zostawił najmniejszego przedmiotu z żelaza. Sztućce były plastikowe, dżem przełożono do torebek, tak, żeby nie korciło mnie tłuczenie słoików. Zresztą, czy udałoby się słoikowym szkłem przepiłować stalowy łańcuch? Prędzej już mógł obawiać się, że uszkodzę
sobie nogę, oskrobię ją ze skóry i w ten sposób ściągnę niewolniczą obręcz... Lodówka wbudowana w ścianę i mocno przytwierdzona do podłoża pozwalała na korzystanie z jej wnętrza, nie sposób jednak było dotrzeć do aparatury, która znajdowała się z tylu. Sedes również nie miał żadnych metalowych części. Rezerwuar musiał być umieszczony powyżej sufitu, uruchamiało się go przez
pociągnięcie sznurka zwisającego z małego otworka ponad głową. Zajęłam się łóżkiem, zdjęłam materac i poduszkę i obejrzałam starannie. Owszem, było metalowe, ale stelaż zespawano całkiem solidnie. Na nim umieszczono deski, ale znów nikt nie bawił się w używanie śrub i muter, tylko przygniótł je metalowymi poprzeczkami, które przyspawał na amen. Żadną z
tych desek nie dało się poruszyć, jednak kiedy macałam je rękami, na jednej wyczułam od spodu niewielkie podłużne karby. Jakaś moja poprzedniczka zapewne zaznaczała w ten sposób dni swojego pobytu. Zaczęłam liczyć. Dwadzieścia osiem. Dwadzieścia osiem nocy i dni... A potem... „Nie myśl, co potem!” — zganiło mnie moje
drugie ja. — „Zastanów się lepiej, czym te żłobienia zostały wykonane”. Drewno było twarde, dębowe. Paznokciem tego nie wyskrobała. A poza tym, w jaki sposób obliczała upływ czasu? Miała zegarek? Mnie mój dozorca żadnego chronometru nie zostawił! A może karby oznaczały coś innego, na przykład jego wizyty...?
Tęsknym okiem popatrzyłam za kratę. Druga część lochu była mniejsza, ale czułam, że znajduje się tam wszystko, co mogłoby być przydatne. Do ściany była przybita półka z metalowymi wieszakami, wisiał na nim przeciwdeszczowy płaszcz, latarka, kawałek liny, poniżej znajdowała się szafka z dwoma szufladami. Jedna pozostała do połowy wysunięta. Kiedy wspięłam się na kratę i mogłam
popatrzeć nieco z góry, zobaczyłam, że leżą w niej rozmaite narzędzia, młotki, obcęgi, pilniki, może kryła się tam również piłka do metalu... Mój Boże, gdyby nie ta krata... Być może mój prześladowca czerpał swoistą rozkosz z bezradności swojego więźnia. Sięgnęłam po szczotkę. Zamierzałam zająć się swymi włosami, ale gdy zobaczyłam na niej
kilka długich, jasnych włosów mojej poprzedniczki, zadygotałam i wypuściłam ją z ręki. „Gdzie teraz jesteś?” .. Opanowałam się, podniosłam szczotkę z ziemi, oczyściłam ją z włosów i próbowałam się czesać. Ale gdy tylko dotykałam mojej głowy, natychmiast pojawiał się obraz nagiego, zmasakrowanego ciała wleczonego do dołu wykopanego za
domem... Zaczęłam szlochać jak dziecko. Do niczego to nie prowadziło, ale nie mogłam się opanować. Dopiero po dobrej chwili podeszłam do zlewu i długo trzymałam twarz pod zimną wodą. Potem wyciągnęłam się na łóżku. Intensywnie myślałam. Nad jego zamiarami i nad linią swojego postępowania. Czego ode mnie oczekiwał? Uległości, o której mówił. Mimo wszystko,
przy całym obrzydzeniu i oporach, to byłoby rozwiązanie najprostsze: być powolną jego zachciankom, spełniać je bez szemrania, więcej — udawać, że sprawia mi to przyjemność... Słowem: zagrać rolę luksusowej kurtyzany. Czy bym to potrafiła? Miłość fizyczną znałam głównie z literatury. I to tej ambitnej, gdzie autorzy wykropkowują „momenty”. Z chłopakami... Cóż, święta nie byłam, ale
w erotycznej licytacji zatrzymywałam się jak dotąd na poziomie czterech trefli, dopuszczając mych wielbicieli dość daleko, ale zawsze bez finału. Stosunkowo najdalej posuwałam się z Jarkiem, do niedawna moim narzeczonym — osiągnęliśmy prawie szlemik w kiery, ale wielkiego szlema postanowiłam zachować na noc poślubną (jak widać, niesłusznie!).
Dlaczego? Czy sprawił to mój konserwatyzm, opory dobrej katoliczki (skądinąd pieszczoty, które mu fundowałam, musiały w opinii katechetów być bardziej wyuzdane niż pospolite ciupcianie), czy raczej poczucie własnej ceny i niepowtarzalnej wartości tego pierwszego razu...? Niestety, Jarek nigdy nie zdobędzie tego trofeum. Nie wytrwał, nie poczekał, a podczas prywatki w katowickim akade-
miku przyłapałam go, jak w ubikacji posuwał jedną z moich bezpruderyjnych koleżanek. Mimo jego błagań i przeprosin ucięłam nasze kontakty z bezwzględnością chirurga. Dziś zastanawiam się, czy jednak nie byłoby lepiej się tak nie certować. Lubiłam go, może nie kochałam, ale i tak był o siedem nieb lepszy od zboczeńca, który prędzej czy później dopnie swego.
* Nie wiem, jak długo trwała nieobecność mego oprawcy. Mogły to być równie dobrze trzy dni, jak i trzy miesiące. W mym więzieniu noc nie różniła się od dnia. Owszem, kiedy szłam spać, wykorzystywałam wyłącznik umieszczony obok kraty, ale nie kontrolowałam długości snu, choć wydaje mi się, że sypiałam dłużej niż zwykle. Za to jadłam niewiele, może ze
względu na brak ruchu i przygnębienie. Próbowałam się czymś zająć i podtrzymać swoją kondycję — ćwiczyłam przysiady i pompki, inne ćwiczenia wykluczała szczupłość celi i łańcuch. Oczywiście, ani przez chwilę nie przestawałam myśleć o uwolnieniu. Cóż z tego? Konstrukcja mojego więzienia wydawała się nie mieć słabych punktów. Cały czas zachodziłam w głowę, czym moja poprzedniczka
wyrzeźbiła karby na desce i gdzie ukryła swoje narzędzie. Wymacałam dokładnie poduszkę, ranty koca i materaca, skądinąd obciągniętego fabrycznie dermą, bez ani jednej dziurki. Jeśli idzie o betonowe ściany, nie było w nich ani jednej szczeliny. Choćby mysiej nory. Doszłam w końcu do wniosku, że kat musiał pozbawić swego więźnia tego narzędzia. Być może na początku zostawił jej trochę
prywatnych drobiazgów, w tym zegarek. A co było potem? Wyobrażanie sobie tego „potem” było najgorsze, zwłaszcza gdy w koszmarnych snach widziałam moje bezgłowe ciało wyławiane z rzeki lub śniłam, że znajduje się w jakimś worku i padają na mnie grudy ziemi... Budziłam się z wrzaskiem, pokryta potem. Dygotałam, czując, że mam lodowate nogi i wstrząsają mną niemożliwe do
opanowania dreszcze. Jedyne, co mogłam wówczas zrobić, to podbiec do ściany i przez koc przytulić się do rozpalonych rur... Upływający czas nie przynosił uspokojenia. Moja huśtawka nastrojów kołysała się coraz bardziej. Nadzieja — beznadzieja! Doszło do tego, że z rozpaczy pragnęłam już, żeby potwór wreszcie się pojawił, żeby stało się to, co ma się stać... I wtedy
przychodził argument. Czekaj! Każdy dzień, każda godzina zwiększa twoje szanse. Na pewno cię szukają — rodzina, milicja, może Bogdan... Tyle że jak mają mnie znaleźć? Zamierzałam właśnie pójść spać, kiedy mój wzrok spoczął na szafkach. Oczywiście już wcześniej próbowałam poruszyć dolną, ale została zatopiona w betonie. Nie miała
też w środku żadnego schowka. Suwane drzwiczki były pozbawione zawiasów, a szuflady posiadały wyłącznie plastikowe uchwyty. Ale ta górna? Do tej pory penetrowałam jej wnętrze, ale nie próbowałam jej zdjąć. Wdrapałam się na blat i omacałam górę. Wisiała na dwóch solidnych hakach. Próbowałam unieść ją do góry, jednak jakaś blokada uniemożliwiała jej zdjęcie. W końcu
udało się ją troszeczkę podważyć i wtedy wysunął się spoza niej cienki pakuneczek... Kawałek tkaniny, będący złożoną na cztery, okrutnie poplamioną chustką do nosa. Rozwinęłam ją i znalazłam prawdziwe skarby: spinkę do włosów, malutki medalik z Matką Boską, gwoździk, który musiał posłużyć jako stalówka. I cztery napisy wykonane na tej szmatce najwyraźniej własną krwią, czterema różnymi
charakterami pisma: Bożena Maj — przybyłam 14 sierpnia 1986 Zuzia Lemberg — porwał mnie 3 marca 1987 Halina Paszek, jestem od 17 czerwca 1987 Marysia Kotek, 20 września 1987 Oprócz personaliów było jeszcze dramatyczne wyznanie: „On nas zabija. Boże, bądź miłosierny.. Dłuższą chwilę stałam kompletnie
zdrętwiała. W jednej sekundzie pokryłam się potem, a nogi zrobiły mi się miękkie jak z waty. Przez moment całkiem serio zastanawiałam się, czy nie chwycić tego gwoździka, nie dogrzebać się do żyły na ręce, nie otworzyć jej... „Niech się to wszystko skończy! Przynajmniej nie dam mu satysfakcji!”.
Los zdecydował za mnie. Usłyszałam kroki i zgrzyt kolejnych zasuw. Błyskawicznie wsunęłam chusteczkę za szafę i udałam, że szukam jedzenia w lodówce obok. Wszedł. — Już wróciłem, moja śliczna — zawołał nieomal wesoło. Odwróciłam się. Był nadal w kominiarce. Odetchnęłam. Nie wiem, dlaczego miałam pewność, że dzień, w którym
zobaczę go z odkrytą twarzą, będzie moim ostatnim. Widziałam, jak czujnie zlustrował całe pomieszczenie, domknął ciągle wysuniętą szufladę z narzędziami, tak jakby jej widok drażnił jego zmysł estetyczny, i dopiero wtedy przeszedł na moją stronę. — Przyda ci się coś ciepłego do jedzenia — powiedział, stawiając przede mną garnuszek z gorącymi parówkami i ter-
mos z aromatyczną herbatą. Towarzyszyły im również chrupiące bułeczki, które dwa lata temu obiecywał rodakom minister Krasiński. Nie mogłam się opanować. Pochłonęłam jedzenie jak zgłodniały psiak, popiłam gorącym, słodkim płynem. — Mam jeszcze to. — Na stole pojawiła się dorodna pomarańcza. Ślina napłynęła mi do ust. — Ale najpierw coś na-
piszesz. Podsunął mi kartkę pocztową i długopis. Na widoczku był piękny, pokryty śniegiem las w Bieszczadach. — Co mam napisać i do kogo? — Do twoich rodziców. Z pewnością bardzo się o ciebie niepokoją... Poczułam przyspieszenie tętna. Z jednej strony rozumiałam, że chodzi mu o zaprzestanie, a
przynajmniej osłabienie poszukiwań, z drugiej miałam niepowtarzalną okazję, aby spróbować skomunikować się ze światem. Po głowie zaczęły przebiegać mi różne sposoby zaszyfrowania wiadomości... Chyba mnie przejrzał. — Nic nie kombinuj! Podyktuję ci tekst — powiedział z chytrym uśmieszkiem, widocznym nawet przez dziurę w
kominiarce. — W takim razie napisz sam! — odsunęłam od siebie ośnieżone Bieszczady. Zabrał pachnącą pomarańczę. Przełknęłam ślinę. — Mamy czas — stwierdził i znów się oblizał. Widocznie jemu też rósł apetyt. Tyle że nie na pomarańczę, ale na mnie. Nie miałam zamiaru ułatwiać mu
zadania. Ani na moment nie przestałam śledzić jego ruchów i tężałam, gdy próbował zbliżyć się zanadto. — Myślisz, że zniewolę cię siłą? — zaśmiał się. — Nie ma potrzeby. Jest farmakologia. Dopiero sekundę potem zrozumiałam, co miał na myśli. Równocześnie zakręciło mi się w głowie. Poczułam nadciągającą falę senności, której w żaden
sposób nie mogłam opanować. — No i po herbacie! — przemknęło mi. * Ocuciło mnie uderzenie w twarz. Obudziłam się. Nagi porywacz siedział okrakiem na mnie i przypatrywał się przez otwory w kominiarce. Krzyknęłam: „Precz!”, ale zabrzmiało to słabiutko, ledwie
słyszalnie. Zaśmiał się. — Niedotykalska, budzi się! Możemy przystąpić do zabawy. Chciałam się poruszyć. Nie mogłam, nadgarstki i stopy przytroczono mi do krawędzi łóżka. Rozkrzyżowana i obnażona, absolutnie bezbronna, byłam bez reszty wydana na jego pastwę. Chyba sprawiało mu to radość. Widziałam też, jak
rośnie jego podniecenie. W kominiarce, nagi, z naprężonym fallusem przypominał mitycznego bożka Priapa, którego nieprzyzwoite posążki mogłam niedawno oglądać w greckich muzeach. — Wszystkie jesteście takie suki — mamrotał, gniotąc łapskami moje gołe piersi. — Nie zmieniły was tysiąclecia cy wilizacji, nadal jesteście tymi samymi dziwkami, które trzeba
było za włosy wciągać do jaskini. Nie doceniacie łagodności, subtelności, uprzejmości, rozumiecie tylko język siły! No lo sobie porozmawiamy!... W sukurs przyszedł mi żołądek, wypełniony pośpiesznie połkniętymi parówkami i świeżym pieczywem. Zawartość gwałtownie ruszyła do góry, a ja jej nie hamowałam. Rzygnęłam prosto w twarz napastnika. Wrzasnął wściekle i uderzył
mnie, ale chyba stracił ochotę na amory. Zamiast tego zaczął mnie bić, a ja się śmiałam i śmiałam. Któryś z jego ciosów okazał się silniejszy od pozostałych. Znów straciłam przytomność. * Kiedy ocknęłam się ponownie, nadal leżałam rozkrzyżowana na łóżku, choć, co ciekawe, zostałam umyta z własnych wymiocin. Bolało mnie i czułam lepkość
w kroku. Krew czy sperma? Pewnie jedno i drugie. Dookoła panowała ciemność. Usiłowałam się podnieść. — Nic z tego! — usłyszałam z mroku głos mego oprawcy. — Panienka była krnąbrna, musi być kara. — Będziesz mnie trzymał przywiązaną? Po ciemku? — wyjąkałam. — Decyzja należy do ciebie: napiszesz
kartkę, będzie światło, swoboda ruchów, nawet pomarańczki. — Zgwałciłeś mnie? — jęknęłam. — Skoro nie chciałaś po dobroci, musiałem. Szkoda, obojgu nam mogło być bardzo przyjemnie... Nie skomentowałam. Zacisnęłam usta. Rozważałam wszystkie ewentualności związane z korespondencją. — Co mam napisać? — zapytałam po dłuższej chwili.
— Podyktuję ci tekst... — Wyciągnął nóż i kilkoma ruchami pozbawił mnie więzów. Chwyciłam leżącą na ziemi pidżamę i zakryłam się nią, jakby jeszcze cokolwiek pozostało do ukrycia. — Nie chcesz się umyć? — w jego głosie zauważyłam zdziwienie. — Nie teraz! — Czułam się zbrukana, ale mimo to nie chciałam pozwolić, aby patrzył, jak się
podmywam. — Twoja sprawa. — Podał mi długopis, sądząc po napisie zabrany z częstochowskiego hotelu „Patria”, i zaczął dyktować tekst, ostrzegając, abym nie próbowała żadnych sztuczek. Przepraszam, że przysporzyłam wam trosk i kłopotów. Czuję się dobrze i świetnie się bawię. Na razie nie mogę powiedzieć dokładnie, gdzie przebywam, ale wkrótce znowu się
odezwę... Podpisałam się „Monia”. Nienawidziłam tego zdrobnienia i moi starzy doskonale o tym wiedzieli. Tylko tak mogłam dać im do zrozumienia, że nie napisałam kartki po dobroci. — Dobrze! — pochwalił. — Wpisz jeszcze datę. — A którego dzisiaj? Kompletnie straciłam rachubę czasu. Rzucił okiem na zegarek z wyświetlaczem.
— 3 lutego 1988 roku, środa! Wpisałam potulnie tekst, potem wstając potrąciłam kartkę tak, że spadła na ziemię. Pochylił się po nią. Błyskawicznie ukryłam długopis w pidżamie. Jeśli nie uda mi się uwolnić, następnym razem, gdy przyjdzie mu ochota na seks, wbiję mu to w oko. — Zostawiam cię samą, nie będzie mnie kilka dni — rzekł,
kierując się ku drzwiom. — Wykorzystaj ten czas na przemyślenia. Jeśli postarasz się być grzeczna, może nam być całkiem dobrze. Doszedł już do kraty, otworzył ją i wtedy odwrócił się ku mnie. — Mogłabyś z łaski swojej oddać mi mój długopis?
'
VII.„Podejrzani są wśród nas” Jadąc przez ośnieżony las morderca z trudem hamował wściekłość. Sporo wysiłku kosztowało go powstrzymywanie klątw cisnących mu się na usta. Ale jako człowiek doskonale wychowany nie klął nawet będąc sam. — A to szczeniara! Tak mnie wyprowadzić z równowagi! Zdobył już spore doświadczenie w postępowaniu z młodymi
dziewczynami i wydawało mu się, że doskonale gra na instrumentach tego typu, ale ta jedna była inna. Niepokojąco inna! Niepokorna, inteligentna, silna... Popsuła mu scenariusz, pozbawiła sporej części przyjemności. Było dla niego oczywiste, że wręcz wymusiła gwałt na sobie, podczas gdy on chciał rozprawiczyć ją bardziej finezyjnie. Bardzo lubił kolejne fazy ujarzmiania, przełamywania oporów, aż
do bezwarunkowej kapitulacji, i rozkoszował się myślą o dalszym ciągu. Tym razem musiał odstąpić od scenariusza... — Trudno! Co się stało, już się nie odstanie. Równocześnie czuł dziwny niepokój. Prawie taki, jak wówczas, kiedy zaczynał tę grę... Niepokój, który w trakcie kolejnych akcji bez reszty ustąpił miejsca dreszczykowi emocji.
Od dwóch lat czuł się niepowstrzymanym Wielkim Łowczym — prawie Bogiem. On ustalał reguły. Był dla tych dziewczyn realnym panem życia i śmierci. Pamiętał wszystkie twarze, wraz ze wszelkimi możliwymi grymasami, i rozkoszował się tymi odcieniami strachu, nadziei, rozpaczy, które mógł oglądać. Cóz za piękna zapłata za niespełnienie
młodości, kiedy dysząc z podniecenia widział, jak lepsze kąski łapią inni koledzy, a on, przyciężki, tłusty, z twarzą wiecznie pokrytą trądzikiem, wzbudzał u koleżanek co najwyżej wzgardę. Co z tego, że wyrósł, wyprzystojniał, zaczął się liczyć. W głębi ducha nadal tkwił w nim niezdarny nastolatek, którego nie potrafił ani wypędzić, ani zabić. Pamiętał swój wymuszony pierwszy raz,
pamiętał kompromitację przed kurwą, kiedy mu nie stanął... I co z tego, że kiedy poznał reguły świata, potrafił wygrywać. Miewał kobiety, ale oczywiście nie te, których pragnął, i dopiero teraz okazało się, że to takie łatwe. Choć wymagało specyficznych działań... „Kiedy dojdę do dwunastu, powinienem wydać kalendarz z tymi księżniczkami” — przemknęło mu.
Jednak im bardziej oddalał się od swojej kryjówki, tym natrętniej nachodziła go myśl, że być może właśnie popełnił błąd. Nie potrafił skonkretyzować zagrożenia, ale czuł, że coś dzieje się nie tak!... Mimo wszystko, trzeba ją było zabić! Mało to młodych pięknych dziewcząt kręci się po świecie? Z przyzwyczajenia zajrzał do schowka, sprawdzając, czy ma tam swoje akcesoria łowieckie — sarmackie
wąsy i bujną perukę, a także grube rogowe okulary. Były. — Czego ja właściwie się boję? Smarkula nie może mi nic zrobić. A milicja? Jeśli przez dwa lata nie zauważyli mego istnienia, dlaczego mieliby zagrozić mi teraz? Jeśli dalej będę ostrożny, nikt nie połączy tych wszystkich zaginięć w jedno. W szarym brzasku zimowego świtu pojawiła się tablica z
napisem „Warszawa”. Odetchnął z ulgą. Została mu godzina, aby stawić się w punkcie zbornym. Po drodze może nawet zajrzy do domu... * — Czy to możliwe, żeby morderca krył się wśród artystów...? — zastanawiała się Kamilla. Śledztwo tak ją podnieciło, że policzki jej wręcz płonęły, co wywołało dość niespokojne
zachowanie konduktora, który sprawdzając bilety w pustawym pociągu, przyglądał im się z miną inkwizytora, specjalizującego się w kontroli moralności. — To moja siostra — wyjaśnił Zabielski i dopiero w chwilę potem pojął, że jeszcze pogorszył swoją sytuację. I tym razem byli w przedziale sami. Bogdan wykosztował się na pierwszą klasę, dziwnie pewien, że Koźlarz będzie musiał
rozliczyć taką ekstrawagancję. Tymczasem Kamilla gorączkowo usiłowała zestawić pełny skład zespołu „Ogniem i skeczem”, typując kandydatów na seryjnego porywacza. Oczywiście na czele listy znajdował się Krystian Szulc, zaraz za nim pedał Gruchaj, a w dalszej kolejności: Bronowicz, Juraś i Racki. — Nie formułuj zbyt pochopnych wniosków — hamował ją
Bogdan. — To, że trzy spośród ośmiu porwanych były wcześniej na jakimś koncercie estradowym, nie pozwala na ostateczną konkluzję. W skali kraju na takie koncerty chodzą dziesiątki tysięcy osób... Ty sama byłaś ostatnio dwa razy! — A jeśli okaże się, że wszystkie osiem zaginionych dziewcząt było przedtem na tym spektaklu... ? — A to wtedy będzie to zupełnie inna para kaloszy! Mimo to
podejrzanym nadal nie musi być artysta. Koncertom to warzyszy ekipa techniczna, kolporterzy biletów, są wreszcie fani, którzy ciągną za zespołami. Poczekajmy na informację od kapitan Hardeckiej. Nad ranem znaleźli się w Częstochowie. Zabielski próbował trochę odespać, ale już o dziewiątej jego siostra poderwała go na nogi. Hardecka stała na progu ich mieszkania, co więcej,
miała niezwykle tajemniczą minę. — Osiem trafionych! — stwierdziła krótko, powodując, że resztki snu pierzchły bez konieczności ochlapania twarzy zimną wodą. — Wszystkie oglądały ten spektakl. Za każdym razem na parę dni przed swoim zaginięciem. Że też nie wpadliśmy na to wcześniej. — Bo do głowy nam nie przyszło, żeby analizować życie
porwanych pod kątem ich upodobań artystycznych. Znalazłaś coś jeszcze? — Udało mi się ustalić, że ekipa „Ogniem i skeczem” przebywa aktualnie w Rzeszowie i rozpoczęła występy w okolicy. Za pół godziny możemy porozmawiać z ich szefem, Franczakiem. Wstrzymywałam się z tą rozmową do spotkania z tobą. Musimy ustalić, co mu powiemy.
— Radziłbym jak najmniej, tym bardziej, że i on sam może znaleźć się wśród podejrzanych. Na początek musimy uzyskać pełny plan tras koncertowych i porównać to zarówno z porwaniami, jak i miejscami wysłania kartek pocztowych. — To oczywiste. Rozumiem też, że z grona podejrzanych wykluczamy tych, którzy brali udział w koncertach tylko sporadycznie?
— Owszem, z tym, że nasza lista powinna być otwarta na osoby towarzyszące ekipie i tak dalej. Teraz wypada podzielić się robotą. — Co proponujesz, szefowo?
Katarzyna uśmiechnęła się. — Kiedy uzyskamy listę nazwisk, ja zajmę się sprawdzeniem wszystkich pod kątem karalności czy jakichkolwiek podejrzanych sprawek z przeszłości. A ty możesz pojechać na tę ich trasę i przesłuchać całe towarzystwo. — Zacznę od przyjrzenia się ich występom. Właściwie mógłbym ruszyć już dziś. Wezmę mój
samochód... Hardecka ostudziła jego zapał: — Proponowałabym, żebyś wyruszył jutro. Dziś grają spektakl w Sanoku, a ty swoim maluchem po prostu tam nie dojedziesz. — A jutro? — Jutro będą znacznie bliżej, bo w Tarnowie. A ja do tego czasu wyciągnę więcej informacji o tych znakomitościach,
żebyś wiedział, z kim masz do czynienia. * Hotel „Rzeszów” w Rzeszowie zbudowany w stylu „środkowego Gierka” stoi przy okrągłym placu, którego centrum zajmuje fantazyjna rzeźba dość powszechnie nazywana Pomnikiem Cipy. Inna sprawa, że oficjalnie nazwano go Pomnikiem Czynu Rewolucyjnego (może kiedyś stanie się pomnikiem
rewolucji seksualnej?). Kiedy zadzwoniła Hardecka, szef i właściciel Parnas-Artu — Benedykt Fronczak — konsumował przyniesione mu do pokoju śniadanie w towarzystwie kierowcy, a zarazem ochroniarza, pana Eugeniusza Motylaka, wielkiego chłopa o gabarytach szafy trzydrzwiowej, oraz impresaria Lucjana Nowickiego, który zajmował się doborem wykonawców, repertuaru, a
także innymi sprawami organizacyjnymi, przerastającymi chęci do pracy Franczaka. Obaj zauważyli, że po podniesieniu słuchawki ich szef pokraśniał na gębie, a następnie przez dłuższy czas wtrącał monosylaby w rodzaju: „tak, tak, oczywiście, tak, spróbuję, postaram się...”, nie wrzucając żadnego ze swoich ulubionych zwrotów w rodzaju: „kurwa, co jest grane?”, „za chińskiego
boga” czy „rybi chuj”. Następnie upuścił słuchawkę, tak jakby paliła go w rękę, i szybko podszedł do szafki z alkoholem. — Milicja — wytłumaczył, wychylając pięćdziesiątkę bez popitki. — Coś z samochodem? — zaniepokoił się kierowca. — Coś grubszego, chcą wykazu tras i obsad aktorskich z ostatnich dwóch lat.
— Jeśli podejrzewają nas o lewe bilety, niczego nie znajdą — uspokajał Nowicki. — Większość imprez sprzedajemy ryczałtem... A papiery są w porządku na dwieście procent. Wiadomo chociaż, skąd był ten milicjant? — Milicjant samiczka — poprawił boss. — Z Częstochowy! Nie pamiętacie, czy była tam ostatnio jakaś awantura? W grudniu albo styczniu?
Współpracownicy popatrzyli po sobie. — Ostatni zdemolowany hotel, o jakim słyszałem, to „Prezydent” w Bielsku, nadwyrężony przez grupę rockową „Solitery” — powiedział pan Lucjan. — No i w październiku była bójka w Szczecinie, w którą wdali się nasi Cyganie. — Lucek, kurwa, przynajmniej ty nie nazywaj Cyganami tego Ukraińca, Białorusina i Jewreja. Nie! Sprawa musi być grubsza,
bo już dziś dojeżdża do nas jakiś glina od nich. Porucznik Zabielski... — Znów popatrzył z ukosa na Nowickiego. — Zrobisz mi te pieprzone zestawienie, daty i obsada, czy mam prosić księgową? — Spróbuję. Jeśli zwolnisz mnie z konieczności jutrzejszego wyjazdu do Tarnowa, to dam radę. — Dobrze, ja pojadę, a ty czekaj w hotelu na tego gliniarza.
— Nie podoba mi się to — wymamrotał Motylak. — Jak gliny niuchają, to zawsze jest kłopot. — Nikomu się to nie podoba, ale jak to się mówi, nie ma takiej rury, której by się nie dało odetkać. Napijecie się? Odmówili. Kierowca miał przed sobą trasę, a Nowicki był w zasadzie abstynentem. Toteż kolejną pięćdziesiątkę Fronczak musiał wychylić sam.
* Delegacji do Rzeszowa nie dało się załatwić bez wiedzy podpułkownika Koźlarza. Hardecka złapała go przez telefon w Warszawie i przekazawszy informacje o zespole „Ogniem i skeczem” jako wspólnym mianowniku dla wszystkich spotkań, poprosiła o zgodę. Komendant zażądał, aby wstrzymali się z działaniami do jego powrotu, a już zupełnie nie zgadzał się na
wyjazd Zabielskiego. — To niepoważny gówniarz — twierdził podenerwowanym tonem. — Fantasta! Teoretyk! Wpakuje nas wszystkich na minę. Na twój wyjazd bym się ewentualnie zgodził, ale na jego — w życiu! Hardecka dłuższy czas zastanawiała się, jak przekaże tę decyzję Bogdanowi, tymczasem gdzieś po dwóch godzinach
zadzwonił towarzysz Albin. — Jest zgoda — powiedział niespodziewanie łagodnym tonem. — Niech chłopak jedzie. Pani kapitan cały wieczór zachodziła w głowę, zastanawiając się nad powodem tak radykalnej zmiany decyzji. Widocznie jej szef rozmawiał z kimś w Warszawie, a ten przekonał go do tego. Nie mogła wiedzieć, że tym kimś był
pułkownik Witold Małczyński, specjalista od najcięższych przestępstw krymi nalnych w Komendzie Głównej. Pułkownik sam wezwał do siebie Koźlarza. Wiedział już nie tylko o koncepcji seryjnego porywacza, ale także o podejrzeniach koncentrujących się wokół ekipy estradowej Fronczaka. Jak to do niego dotarło? Może przez Witkowskiego, z którym podobno był zaprzyjaź
niony... — Nie chcecie, żeby śledztwo kontynuował ten młodzik z Koniecpola? — pytał pułkownik. — W żadnym wypadku! — zjeżył się Koźlarz. — To idealista i teoretyk! — A ja bym zaryzykował. Po tej nieszczęsnej wpadce z samobójstwem aresztowanego nie możecie pozwolić sobie na kolejny kłopot. Przecież jeśli ten
oddelegowany... jak mu tam...? — Bogdan Zabielski! — Jeśli ten Zabielski trafi na trop, cały splendor spadnie na was. A jeśli poniesie porażkę, nikt nie będzie płakał po poruczniku z Koniecpola. — Oczywiście, oczywiście! — skwapliwie zgodził się Koźlarz. *
Porucznik Zabielski spóźnił się na imprezę w tarnowskiej hali widowiskowej zaledwie kwadrans. Postanowił wejść tam incognito i obejrzeć nie tyle sam program, ile ludzi biorących w nim udział. Wprawdzie nie hołdował lombrosowskiej teorii, że mordercę można poznać po rysach twarzy, jednak obserwowanie artystów na scenie, ich mowa ciała i kontakt z widownią dawały sporo cennych
informacji przed nieuchronnymi przesłuchaniami. Zaopatrzony w „główki” narysowane przez Monikę, uzupełnione podpisami Kamilli, nie miał żadnych trudności z identyfikacją członków zespołu. Od czasu, kiedy Monika była na spektaklu, skład praktycznie się nie zmienił. Akustyka była dość kiepska, jednak kiedy inni widzowie próbowali wyławiać słowa odbijające się od ściany
służącej głównie grom zespołowym, Bogdan dokonywał wstępnego castingu do horroru. Czy do roli poszukiwanego zboczeńca pasował dystyngowany Szulc, łypiący na każdą małolatę na sali, a może przypominający muszkietera Bronowicz, z pozoru wulkan improwizacji, w istocie kontrolujący się w najdrobniejszych szczegółach, a może nudnawy, wypalony Racki, cień dawnej sławy, cudem
zachowany eksponat z lat, kiedy był idolem rozszalałych nastolatek? Albo Juraś z nieprawdopodobną biegłością zmieniający miny i głosy... Czy mógł mieć w zapasie jeszcze jakieś inne oblicze? Na moment uwagę milicjanta przykuł akompaniator Wełniak, którego chuda twarz już na pierwszy rzut oka sugerowała głęboką chorobę... Fizyczną, psychiczną...? Pianista chyba poczuł ciężar wzroku porucznika,
bo podniósł głowę i rozejrzał się po sali. Jako kolejny zwrócił uwagę Zabielskiego wysoki jak tyczka Zenek Kawka, najwyższy z „Cyganów”, o wysokim głosie kastrata. Później wzrok porucznika prześlizgnął się po zespole muzycznym. Gdyby koniecznie musiał kogoś typować na podejrzanego, wybrałby skrzypka, Jacka Poldera — zapadnięte policzki, pałające oczy i mocno przerzedzone włosy
w połączeniu z nadzwyczajną bladością skóry, upodabniały go do gościa specjalnego, przybyłego z Transylwanii, ojczyzny wampirów i Nicolae Ceausescu. Basista Bodek Mazur, którego kałdun zdradzał wielką predylekcję do piwa czy w kółko golony perkusista z zapamiętaniem tłukący w swoje kotły nie wywoływali żadnych szczególnych skojarzeń. Dla porządku obejrzał sobie jeszcze
akustyka — Mietka Krupę — kudłatego trzydziestolatka w rozciągniętym swetrze i o wiecznie podkrążonych oczach, którego Kamilla określiła krótko: „nadworny rajfur”. Przynajmniej ten wyglądał jak ekstrakt normalności. Jednak czy ktoś dostarczający „towar” dla innych mógł być w pełni normalny? Później z lornetką przy oczach w ciemnym kącie parkingu
obserwował ich, jak opuszczają garderobę kierując się do autobusu. Tu czekali najwytrwalsi łowcy autografów, polujący głównie na Bronowicza. Wystarczyła jedna uwaga aktora pod adresem wielbicielek, a dziewczyny piszczały z podniecenia. W międzyczasie Racki przemknął szybko, zasłaniając twarz workiem z garniturem. Zapewne nie chciał ryzykować, że nikt go nie poprosi o podpis. Zabielski
odnotował też, że Gruchaj nie udał się za innymi, tylko szybko wsiadł do stojącego na uboczu ciemnego passata, w którym już ktoś siedział. Uznawszy, że nic więcej ciekawego nie zobaczy, żadna z fanek bowiem nie była chętna na podróż autobusem do Rzeszowa, porucznik wsiadł do swego malucha i nie czekając, aż ekipa zwinie sprzęt, pojechał prosto do hotelu „Rzeszów”.
Droga była śliska, parę razy o mały włos nie wylądował w rowie, ale znalazł się na miejscu na pół godziny przed zespołem. Oczekiwał tam na niego Lucjan Nowicki, tłumaczący z lekkim zażenowaniem, że główny boss, pan Fronczak, jest chwilowo niedysponowany, ale on, skromny organizator, przygotował już wszystkie wykazy, które potrzebne są Milicji Obywatelskiej. Z pozbawioną zarostu skórą, błękitnymi
oczami i niewielką tendencją do tycia, czterdziestoletni mężczyzna przypominał wyrośniętego, niezbyt lotnego bobasa, ale trzeba powiedzieć, że doskonale wywiązał się ze swojej roli. Załatwił dla Zabielskiego pokój, mimo że w hotelu nie było podobno wolnych miejsc, a także kolację, pomimo zamkniętej kuchni. Kolacja okazała się nie nadzwyczajna, ale klucz wręczyła jedna z ładniejszych
recepcjonistek, jakie zdarzało mu się oglądać, wyglądająca na osobę, która najwyraźniej pomyliła brudnawą ladę recepcyjną z wybiegiem dla modelek. Brzoskwiniowa cera, ogromne oczy i grzywa ciemnych, błyszczących włosów. „Nawet nie wiesz, jakie masz szczęście, że jesteś szatynką” — pomyślał Bogdan, świadom preferencji czającego się gdzieś mordercy.
Zapewne Fronczak polecił Nowickiemu wybadać funkcjonariusza, o co chodzi, bo pomiędzy prawionymi uprzejmościami mimochodem zapytał Zabielskiego, czy zajmuje się zwalczaniem przestępczości gospodarczej. — Nie! — odparł Bogdan. — Reprezentuję wydział zabójstw. — Doprawdy? — Prawie bezbarwne brwi Nowickiego uniosły się do góry. — A co nasz skromny
zespolik może mieć wspólnego z zabójstwami? — Badamy okoliczności zabójstwa panny Małgorzaty Karczykiewicz. — Karczykiewicz... — zamyślił się organizator. — Nie przypominam sobie nikogo o tym nazwisku. To jakaś kolporterka, a może pracownica Domu Kultury, w którym występowaliśmy?
— Nie! — zaprzeczył milicjant. — Nastolatka, porwana, a następnie zamordowana na drodze między Częstochową a Szczekocinami. — Już wiem! Martwa dziewczyna znaleziona w śnieżnej zaspie? Chyba coś o tym czytałem, ale podobno aresztowano sprawcę... — Sprawdzamy również inne tropy. — Rozumiem, tylko co to ma wspólnego
z nami? Czy któryś z naszych kolegów miał jakieś związki z tą dziewczyną? Od razu powiem panu — nasi artyści nie są święci, lubią od czasu do czasu coś sobie przygruchać, ale mogę ręczyć za każdego, że nie posunąłby się do stosowania przemocy. — Ze względu na dobro śledztwa nie mogę udzielić panu bardziej szczegółowych informacji. — Porucznik sięgnął po
dostarczone zestawienia i chwilę przeglądał je z uwagą. Czy to kompletny wykaz? — Naturalnie. Zawsze dbam, żeby wszystkie papiery były w porządku — wyprężył się Nowicki. W tym samym momencie do hotelowej restauracji wlał się z autokaru potok artystów, najwyraźniej mocno zgłodniałych. — Szanowni państwo — zawołał Nowicki. — Niestety, nie
udało mi się przekonać kuchni, aby pracowała do ostatniego klienta. Ale są przygotowane zimne zestawy i, naturalnie, kawa oraz herbata. — Inne napoje we własnym zakresie — skomentował basista Bodek. Tymczasem do słabo oświetlonego wnętrza (może zresztą to dębowe boazerie pochłaniały większość światła) wchodzili
następni członkowie zespołu — Roma Stein, a zaraz za nią w kożuszku... Zabielski zbaraniał. — Monika? — wymamrotał półprzytomnie. — To panna Joasia Adamska, maskotka naszego zespołu — poinformował go Nowicki. — To debiutantka? — zapytał Bogdan, zdumiony, że makijaż tak może zmienić człowieka. Sceniczny wamp prezentował się
teraz jako skromne, choć ładne dziewczątko... — Skądże znowu! — zaprzeczył menago. — Jeździ z nami od dwóch lat, naturalnie z przerwami. Śpiewa średnio, ale męska część widowni po prostu za nią szleje. Mam jej pana przedstawić? — Chwilowo dziękuję. Mam inne pytanie. O której jutro wyjeżdżacie państwo na koncert?
— Jutro gramy na miejscu, w Rzeszowie. Dlatego wyjazd z hotelu będzie dopiero o siedemnastej. — Znakomicie. A czy byłby pan łaskaw ustawić jakiś plan rozmów? Przewidując, powiedzmy, po pół godziny na każdego, zaczynając od „rannych ptaszków” gotowych spotkać się o ósmej. — Ja osobiście będę do dyspozycji już o siódmej.
— Z panem porozmawiam na końcu — uśmiechnął się Zabielski. — I wtedy poproszę o komentarz. Natomiast grafik może mi pan dostarczyć przed ósmą i uprzedzić kolegów, że będę z nimi rozmawiał. — Z koleżankami również chce się pan spotkać? — Tak, ale mogą być w drugiej kolejności. Jeśli można, proszę uwzględnić również personel techniczny.
Przechodząc przez hall zauważył, że Bronowicz, ciągle bawiąc się kluczem od swego pokoju, rozmawia z prześliczną recepcjonistką, Martą. * Zestawienie sporządzone przez Lucjana Nowickiego potwierdziło podejrzenia porucznika w stopniu większym, niż się tego spodziewał. Zgodność miejsc i dat nie mogła być
przypadkowa! Trasa Radomska trwająca od 7 do 9 lutego 1986 roku poprzedzała o 2 dni porwanie panny Matuli, obywatelki tego miasta. Jej list wysłano 5 marca z Warszawy, kiedy (przypadkiem?) zespół koncertował na Mazowszu. Zaginięcie Agaty Chudzyńskiej miało miejsce 4 maja, dzień po zakończeniu bogatej w koncerty, dwutygodniowej trasy
lubelskiej, zaś list przyszedł z Rzeszowa 23 maja, w pierwszym dniu tournee po Podkarpaciu. Gdynianka Bożenka Maj przepadła 14 sierpnia, a „Ogniem i skeczem” grasowało po Wybrzeżu od połowy lipca do 10 sierpnia. Kartka do rodziny dotarła 5 września, kiedy zespół zaczął już koncertować w szczecińskim... Wszystkie pozostałe zdarzenia układały się według podobnego scenariusza. Porwań
dokonywano zwykle w parę dni po zakończeniu trasy, natomiast kartki wysyłane były w trakcie następnej. Ciekawe! Ale logiczne i układające się w pewien schemat! Ktokolwiek był porywaczem, mógł wykorzystywać czas kon certów do wypatrywania zdobyczy, samo jednak przeprowa dzanie porwania było w tym okresie niewykonalne. Gdzie miałby umieścić zdobycz, w autobusie
pomiędzy głośnikami? Zapewne wykorzystywał przerwę między trasami, aby wrócić na teren łowiska i zrealizować swój plan. Czy to w naturalny sposób eliminowało niektórych członków zespołu? Bogdan na razie nie zdobył danych pozwalających na skrócenie listy podejrzanych. Wszyscy zapewne posiadali samochody, a ustalenie po dwóch
latach alibi na konkretny dzień z pewnością było trudne, jeśli nie wręcz niewykonalne. Aby dojechać z Warszawy na miejsce ataku, przy dobrym samochodzie wystarczało kilka godzin... Jednak cięgle poruszał się w sferze domniemań. Możliwość dokonania przestępstwa nie była jeszcze dowodem, że go dokonano. Na wstępie postawił sobie założenie: nie podejrzewać nikogo i
nie sugerować się pierwszym wrażeniem. — Idę, kolego — mruczał do wyimaginowanego wroga, zasypiając. — Jestem bliżej niż dalej! Już przekraczał próg snu, kiedy jego wyczulony słuch zarejestrował skrzypnięcie podłogi na korytarzu. Zerwał się z łóżka i szybko przekręcił klucz, otwierając drzwi na oścież. Zdążył jeszcze usłyszeć tupot szybko oddalających się kroków,
ale na ciemnawym korytarzu nie było nikogo. Uśmiechnął się do siebie — ktoś w hotelu „Rzeszów” wyraźnie nie mógł spać. * Parę minut po siódmej zszedł na śniadanie, pół godziny później pojawił się Lucjan Nowicki, jak zwykle świeżutki, kompetentny i uśmiechnięty. — Tu jest przygotowany terminarz
rozmów. Wszyscy wykazali zrozumienie, tylko pan Bronowicz pieklił się i powiedział, że nie będzie rozmawiać z milicją, jeśli nie dowie się, o co chodzi. — Trudno mu się dziwić. Czy jednak udzieli mi audiencji czy też będę musiał zaprosić go na komisariat? — Ostatecznie zgodził się poświecić panu kilka minut.
I jeszcze jedno. Nie udało mi się umówić pana Gruchaja. Albo nie ma go w hotelu, albo nie reaguje na telefony do pokoju. To mu się zdarza, szczególnie, kiedy ma gościa... — Po rozumiewawczo przymknął oko. — Rozumiem. Zatem szczerość za szczerość. Wczoraj nie powiedziałem panu wszystkiego. Sprawa zabójstwa panny Karczykiewiczówny to jedynie element poważniejszej sprawy.
— Doprawdy? — Menago z wrażenia przełknął ślinę. — Zajmujemy się serią tajemniczych porwań młodych kobiet. W sumie dotyczy to około trzydziestu przypadków... — Aż trzydziestu! — westchnął Nowicki. — Słodki Boże! To jakaś prawdziwa afera! — Wiążemy ich zniknięcia z aktywnością szajki handlarzy żywym towarem, działającej od pewnego czasu w Polsce...
— Czy to możliwe? Zawsze wydawało mi się, że mamy dość szczelną ochronę granic. — Dwa tygodnie temu ciało jednej z zaginionych wyłowiono z kanału w Amsterdamie. Ustalono, że była zmuszana do pracy w miejscowym domu publicznym... — Straszna sprawa — organizator wydawał się być wstrząśnięty. — I myśli pan, że ktoś z naszego zespołu mógłby mieć
coś wspólnego z tym haniebnym procederem...? — Nie stawiam tak daleko idących tez. Wiem tylko, że osiem osób spośród tych, które zaginęły w ciągu ostatnich lat, łączy obecność na waszych spektaklach. Może ktoś je tu wypatrywał, oceniał przydatność, a następnie dawał cynk swoim wspólnikom. — Może tak być, może tak być! — Pan Lucjan energicznie
pokiwał głową. — Chociaż osobiście trudno mi sobie wyobrazić, by był w to zamieszany ktoś z zespołu! Pierwszym z przesłuchiwanych był Krystian Szulc. Bogdan, uprzedzony przez Kamillę o drugim obliczu dżentelmena (oczywiście, nie powiedziała mu szczegółów na temat tego, co między nimi zaszło), nie dał się zwieść jego nienagannym manierom, które takie wrażenie robiły na szarych telewidzach.
A zwłaszcza telewidzkach. Pokrótce przedstawił mu tę samą wersję, z którą zapoznał już Nowickiego. Prezenter obiecał daleko posuniętą współpracę. Zabielski rozłożył trzydzieści zdjęć dziewcząt, wśród których kryły się te naprawdę zaginione. — Wiem, że jest pan doskonałym obserwatorem. Czy przypomina pan sobie, żeby którakolwiek z tych pań była na
waszym spektaklu? Szulc z namysłem przekładał fotografie. Wytypował sześć — pięć trafnie, szóstą była dziewczyną, która odnalazła się przed rokiem i została dobrana spoza listy. — Pamiętam je... chyba. — Czy którakolwiek z nich wchodziła w bliższe relacje z zespołem? — Ze mną na pewno nie! Mógłbym być
dziadkiem każdej z nich, ale wydaje mi się, że przynajmniej niektóre musiały prosić nas o autografy... — A bywały zapraszane do hotelu? Energicznie pokręcił głową. — Nie sądzę. A już na pewno nie przeze mnie. W takich sprawach najlepiej orientuje się nasz akustyk, pan Krupa. Ja, pan wybaczy, jestem ponad to!
„Kłamie” — przemknęło Zabielskiemu, który znał pierwsze efekty kwerendy kapitan Hardeckiej. Osiem lat temu pan Krystian przesłuchiwany był w związku z brutalnym morderstwem warszawskiej prostytutki, której był stałym klientem. Gawędząc o różnicy pracy w telewizji i na trasie, mimochodem wypytał Szulca o stan rodzinny. Okazało się, że ma dwóch dorosłych synów, z tą samą żoną.
W jego posiadaniu był też mały domek letniskowy na Mazurach, motorówka i dwa samochody — ciemnooliwkowy fiat mirafiori, którym jeździł sam, i stareńki „garbus”, na co dzień używany przez żonę. Podziękował rozmówcy i poprosił kolejnego. Ściskając rękę Tomasza Rackiego przypomniał sobie swoje prywatki, odbywane przy adapterze bambino. Idol jego
młodości był wyraźnie skacowany i raczej nie w humorze. Kiedy Zabielski rozłożył zdjęcia, wyciągnął z wewnętrznej kieszeni okulary dwudzielne, umożliwiające oglądanie obiektów znajdujących się tak daleko, jak i blisko. — Pan wybaczy, ze względu na mój wizerunek sceniczny nie używam szkieł na estradzie, ale praktycznie widzę wówczas salę jak kalejdoskop różnokolorowych
plam... — wyznał, biorąc do ręki kolejne zdjęcia i przypatrując się im z uwagą. — Ładne dziewczyny. Niektóre z nich mogły przychodzić za kulisy. Może ta, no i ta... Ale, pan wybaczy, trudno spamiętać wszystkie osoby, zwłaszcza, gdy są tak do siebie podobne... — Ma pan żonę? — zadając to pytanie, Bogdan uświadomił sobie jego niestosowność. Każdy znał żonę Tomasza Rackiego,
jego muzę i główną wykonawczynię ze wspólnego zespołu, a co najmniej pół Polski pasjonowało się ich rozstaniami i powrotami, o których w latach siedemdziesiątych pisało się więcej niż o coraz mniej chwytliwych przebojach. — Jesteśmy rozwiedzieni — odparł sucho kompozytor i piosenkarz w jednej osobie. Milicjant zapytał o samochód.
Racki posiadał starego mercedesa, pamiątkę z epoki, kiedy wspólnie z Krystyną podbijali publiczność w NRD, a następnie wymieniali wschodnie marki w Berlinie Zachodnim na twardą walutę. Powściągliwy, jeśli idzie o własne sprawy, gdy przyszło do charakteryzowania kolegów rozgadał się na dobre. Zabielski, rzecz jasna, nie zamierzał go w tym ograniczać. Racki wyraźnie
nie przepadał za swymi kolegami z zespołu. Gruchaj a określił dosadnie — „pedryl, ale fachowiec”, o Szulcu mruknął krótko — „kabotyn”. Bronowicz został określony przez niego jako upadła gwiazda, zaś parodysta Juraś jako gadatliwy dodatek do własnego kutasa. Cieplejsze uczucia Racki żywił chyba jedynie do Marka Wełniaka, którego charakteryzował jako cichego alkoholika i zmarnowany talent. Być
może dlatego, że nagrywali wspólnie w szalonych latach sześćdziesiątych. Jeśli idzie o Cyganów czy zespół muzyczny, wyraźnie nikt z tego grona nie zasługiwał na głębszą uwagę. „Pijaczkowie i dziwkarze” — ocenił ich krótko. Co do obsady technicznej, życzliwie wspomniał Krupę z jego nieprawdopodobnym talentem nawiązywania kontaktów z
kobietami. — Wystarczy, że Bronowicz powie mu: „Ta mi się podoba”, i po spektaklu „towar” już czeka pod garderobą. Nie zgłębiłem nigdy, na czym polega jego siła przekonywania, może na tym, że Mietek sam nie korzysta i babki to czują. — Nie korzysta? — zaciekawił się Bogdan. — Nigdy? — Żalił się kiedyś na kłopoty ze wzwodem czy coś podobnego.
W każdym razie żona od niego uciekła. Jak w kawale, z listonoszem. — Mówi pan serio?! — Jak najbardziej! I to go różni od takiego Jurasia, który przerżnąłby nawet wiewiórkę, pod warunkiem, że jest młodsza od dębu, na którym mieszka. — Czy pan chce powiedzieć, że wasz parodysta ma skłonności pedofilskie?
— No, nie aż tak. Przedszkolaczki nie ruszy. Jak mówi: „Cipka musi lekko pokryć się runem, żeby być przyswajalna”. — I odnosi na tym polu sukcesy? — A jak. Tyle, że nie zawsze mu wychodzi. Były już panny, które uciekały od niego przez okno. Czasami dojeżdżają do niego jakieś licealistki, które bajeruje, udając Olbrychskiego albo Gajosa. Latem jedna osiemnastka przyjechała nawet w
mundurku, bo akurat urwała się z obozu harcerskiego... Ale jak trafi się posucha, to jest tak wściekły, że lepiej do niego bez kija nie podchodzić. Pamiętam, jak Aśka go odpaliła... — Aśka? — No, Adamska. Nasza „Audrey Hepburn dla ubogich”. — Nie miałem pojęcia, że Audrey Hepburn była blondynką — zdziwił się porucznik.
— A czy Joanna jest nią naprawdę? Nie wiem, majtek przy mnie nie ściągała. W każdym razie pozuje na taką niedotykalską księżniczkę z Rzymskich Wakacji... — I pan Juraś ją poderwał? — Próbował! Napalił się na nią już na pierwszej trasie przed dwoma laty. Kwiaty kupował, walizki do autokaru nosił. A tu mokra dupa. To znaczy sucha. Strasznie się tymi nie-
powodzeniami przejmował, powiedziałbyś mu jakieś uszczypliwe słowo, to by zabił. Nie on jeden. — Co pan ma na myśli? — Że paru próbowało zborsuczyć tę „leliję”. — Czyli kto? — Choćby Marek... Znaczy Wełniak. Tyle że on jak zwykle startował na lirycznie i jak mu nie wychodziło, to dawał w gaz. Bronowicz próbował ostrzej, ale jak go
odpaliła, to się obraził. — Dziewczyna z charakterem? — Można tak powiedzieć. W każdym razie Krystiana ustawiła od razu. Próbował startować jak zwykle swoimi grubymi kawałami, to przygadała mu tak, że aż mu w pięty po szło. — Mianowicie? — Szulc zgrywał młodzieniaszka, a ona wypaliła mu przy ludziach, że osobiście, gdy szuka
kontaktu z mumiami pamiętającymi czasy faraonów, to udaje się z wizytą do British Museum... Biedak tak się przejął, że dostał ataku nerek. Może zresztą ze wstydu udawał. Facet jest dość pechowy. Pamiętam, jak kiedyś dorwał jakąś młódkę i używał, ile wlezie. Cóż, każdemu wolno kochać. Ale trzeba przynajmniej zamykać drzwi. Pech Krystiana polegał na tym, że akurat znienacka
postanowiła odwiedzić go żona. Bez pukania wparowała do pokoju... — O cholera! — Refleks Szulca przeszedł do historii. Kontynuując uprawianie „tych śmiesznych ruchów niegodnych dżentelmena”, poczuł w końcu na plecach ciężar wzroku Renaty. Odwrócił głowę. I powiedział: „Renia, ja myślałem, że to ty”. To mówiąc, zwrócił
się do swej rozdrganej ofiary: „A ty co tu robisz, kurwo?!”. Roześmiał się, ale ponieważ Zabielski nie poszedł w jego ślady, umilkł. — A wracając do panny Adamskiej, nie był pan nią zainteresowany? — zapytał porucznik. — No cóż... — Rackiemu, dotąd gadatliwemu, jakby na moment zaschło w gardle. — Też jestem tylko mężczyzną, ale
Joanna po pierwsze nie jest w moim typie, jak to powiedziałby Petroniusz: „za wąska w biodrach”, a poza tym, mówiąc krótko, nie mam odpowiednich kart do tej gry... Za czasów „Niebieskich Mandolin” wskoczyłaby mi do wyra po pierwszej próbie. A teraz ? Co mogę załatwić temu wyrachowanemu beztalenciu? — I nikt z zespołu jej... używając pańskiego określenia, „nie
używa”? — Czy ja mówię, że nikt? Pewnie stary, z obowiązku... — Stary? — No, Benio Fronczak. Przecież nie zaangażowałby takiego beztalencia, gdyby nic z tego nie miał. — A nie uważa pan, że obywatelka Adamska jest podobna do tych dziewcząt? — Wybrał trzy konterfekty ofiar i podsunął je pod nos Rackiemu.
— Wie pan, w pewnym wieku wszystkie szczeniaki jednej maści są do siebie podobne — odparł piosenkarz. Porucznik próbował jeszcze wypytać o Cyganów, ale Racki tylko ręką machnął. — Nie moja kategoria. Wie pan, nie interesuje mnie estradowa galanteria... — Chodzi mi tylko o to, czy nikt z nich nie interesował się
panią Joasią. — Może i oblizywali się na jej widok, a na pewno dowcipkowali. Ale jakichś większych podchodów nie zauważyłem. Chłopaki lubią jedynie łatwe zdobycze. I działają najchętniej „zespół w zespół”. — Nie rozumiem? — Sprowadzają jakiegoś kocmołucha z miasta i używają na zmianę. W „Motelu” w Częstochowie
chwalili się, że przelecieli cały zlewozmywak. — Kogo? — No, wszystkie pracownice zaplecza kuchennego. Oczywiście każdą od frontu i od zaplecza. — Po raz kolejny się roześmiał. — Niektórzy to lubią. Ja osobiście jestem w tych kwestiach tradycjonalistą! *
Następnym rozmówcą Zabielskiego był Adam Juraś. Pa rodysta przywitał milicjanta wiązanką min i gestów podpatrzonych u różnych filmowych bohaterów, od porucznika Columbo po Kojaka, i trzeba przyznać, że robił to w sposób udany. Należał zresztą do osób, które od pierwszej chwili wzbudzają w człowieku zaufanie, chociaż funkcjonariusz ze swojej praktyki wiedział, jak bardzo
podobne odczucia mogą okazać się zwodnicze. — Doprawdy, handlarze żywym towarem w kręgu naszej skromnej grupy!? — dziwował się były dziennikarz, oglądając zdjęcia dziewcząt. — No cóż, wydaje mi się, że niektóre z nich pamiętam, ale proszę mnie zabić, nie powiem które! Chyba z wyjątkiem... Z wyjątkiem tej. — Wskazał zdjęcie Moniki. —
Musiała być na naszym spektaklu całkiem niedawno. Prawda? — Prawda — odparł porucznik. — I co z nią się stało? — Zniknęła jak pozostałe. — Straszna sprawa — jęknął artysta. — Tak inteligentnie jej z oczu patrzyło, a teraz pewnie wylądowała w jakimś burdelu dla kolorowych. Kurwa mać! Nie mogę o tym myśleć spokojnie! Taka młoda, taka świeża. Aż żal dupę
ściska! Zrobię wszystko, żeby wam pomóc. Zabielski wypytał go o stan rodzinny i majątkowy. Juraś, pięćdziesięcioletni kawaler, zamieszkiwał w przedwojennym domu w Zalesiu Górnym pod Warszawą, który odziedziczył po zmarłej przed dwoma laty matce. Posiadał też granatowego polskiego fiata i pozamałżeńską córkę w Świnoujściu, na którą
łożył, jak się chwalił, bez ociągania. Widząc, że się rozgaduje, choć w przeciwieństwie do Rackiego nie miał ochoty mówić o seksualnych upodobaniach kolegów, porucznik zadał mu kilka pytań na temat możliwości współpracy kogoś z zespołu z szemranymi postaciami z półświatka. — Wydaje mi się zupełnie nieprawdopodobne, aby w taki proceder mógł wdać się któryś z artystów.
— Az muzyków czy ekipy technicznej? — Wątpię. Owszem, Mietek Krupa to doskonały naganiacz, ale wyłącznie dla kolegów. Można powiedzieć: ideowiec. Poza tym nigdy nie śmierdzi groszem. Jak coś zarobi, to ładuje w sprzęt. Gdyby coś kombinował z handlarzami żywym towarem, to byłby przy forsie przynajmniej czasami. — Ale samochód ma?
— Nawet dwa: żuka, którego używa na sprzęt przy mniej szych imprezach bliżej Warszawy, i czarną wołgę, ale nigdy nie bierze jej na trasy. — A inni? Na przykład wasz kierowca...? — Gienio Motylak? Inteligencji starcza mu, żeby trzymać się środka drogi i dać komuś w mordę, jak Fronczak każe. — A pan Nowicki?
— Lucjanek? — Juraś omal nie parsknął śmiechem. — To czysty ekstrakt prawości. Człowiek bez wad. Jestem przekonany, że w życiu nie zdarzyło mu się nieprawidłowo przejść przez ulicę. Tak naprawdę to interesują go wyłącznie modele starych samochodów. Taki chłopczyk, który nigdy nie wyrósł. .. Poza tym boi się żony. Zabielski zapytał również o finanse kolegów. Czy ktoś z
zespołu nie szastał przypadkiem pieniędzmi. — Każdy wydaje więcej niż zarabia — zaśmiał się Juraś. — No, może poza Jurkiem Bronowiczem, bo to nieprawdopodobna kutwa. — A pan? — porucznik popatrzył mu prosto w oczy. Jeśli Juraś się zmieszał, to nie dał tego po sobie poznać. — Chodzi panu o moją skłonność do hazardu? No cóż, raz się
wygrywa, raz się przegrywa, ale ostateczny bilans musi wyjść na zero. Jak mi się poszczęści, nie ukrywam, mam gest, jak nie, to oszczędzam do następnej trasy. Nie uwierzy pan, ale żyjąc samotnie mam naprawdę niewielkie potrzeby. * Bronowicz jako kolejny z przesłuchiwanych orientował się już w kierunku śledztwa, ale i tak postanowił pokazać, kto tu jest
górą. Najpierw spóźnił się cały kwadrans, a później traktował Zabielskiego z wielkopańską wyższością. — Panie milicjancie — mówił. — My, członkowie tego zespołu, należymy do artystycznej elity kraju i imputowanie nam możliwości związków z półświatkiem, a tym bardziej z jakimiś dostawcami kobiet do burdelów, jest po prostu śmieszne albo głupie.
— Rozumiem, ale jesteśmy zobowiązani sprawdzać każdy trop. — Strata czasu, panie milicjancie. Proszę szukać wśród kryminalistów! — Na przykład wśród absolwentów młodzieżowych zakładów poprawczych? Strzał był celny i aktor zbladł. — Czy myśli pan, że nie sprawdzamy akt ludzi, z którymi
rozmawiamy, panie aktorze? — kontynuował porucznik. — Minęło dwadzieścia lat. To powinno ulec zatarciu! — wykrztusił Bronowicz. — W sensie prawnym i owszem, ale nie, jeśli idzie o działania operacyjne. Kartoteki pozostają... — Bogdan rozparł się wygodnie, błogosławiąc Hardecką, która przed pół godziną poinformowała go telefonicznie, co jeszcze zdołała wyszperać.
Jerzy Bronowicz pochodził z patologicznej rodziny pijaków wegetujących na łódzkich Bałutach. Wychowała go ulica. Za kradzieże i napady w wieku piętnastu lat trafił do poprawczaka. Uratowało go szczęście i samorodny talent. Jeden z wychowawców założył akurat zespół recytatorski. Bronowicz szybko stał się jego gwiazdą. Potem zagrał w filmie. Jako dziewiętnastolatek ożenił się ze starszą
od siebie o siedem lat panią kurator i ta wyprowadziła go na ludzi. Zdał maturę, potem trafił do łódzkiej Filmówki. Mówiono o nim, że ma szansę zostać następcą Łomnickiego, ale zwabiły go pieniądze, zdecydowanie większe na estradzie niż w teatrze. Jak mówiono, jedyne dobre pieniądze w zasięgu ręki, bo jak większość aktorów bojkotował „WRON-ią” telewizję.
Chwilę mierzyli się wzrokiem, po czym Bronowicz się uśmiechnął, swoim szerokim uśmiechem numer 5. — A zatem, w czym mogę panu pomóc, panie inspektorze? Wiele do sprawy nie wniósł. Przypominał sobie większość dziewcząt z zaginionej ósemki. — Nie wykluczam, że udzielałem im autografów, może nawet rozmawiałem chwilę...
— A jakieś bliższe spotkanie? Nie zastanawiał się nawet chwili. — Nie będę zgrywał świętoszka, panie inspektorze. Czasami trudno odmówić jakiejś zwariowanej wielbicielce, która chce się spotkać i porozmawiać, ale zaręczam, żadna z tych, które mi pan pokazał, nie znalazła się w tym skądinąd szczupłym gronie. Żadna! Zabielski kiwnął głową, mimo że
właśnie złapał aktora na kłamstwie. Wedle uzyskanych informacji Marysia Kotek, ofiara z Bielska-Białej, w najgłębszym zaufaniu zwierzyła się koleżance, że była z nim na randce w trakcie trasy. „To było jak sen — opowiadała — zaprosiłam go do domu, rodziców akurat nie było. Nie uwierzysz, przyszedł! I był cudowny..
Wedle słów koleżanki, rzecz miała miejsce sześć dni przed porwaniem. Zabielski zastanawiał się, czy rzucić tę kartę na stół, po stanowił jednak zostawić ją sobie na deser. Standardowo za pytał o dom — gospodarzyła w nim nadal stara, wierna żona. Dzieci nie mieli. —Baśka to prawdziwy anioł — zachwalał swoją małżonkę
Bronowicz. — Nic lepszego nie mogło mi się w życiu przydarzyć. Opiekuńcza i tolerancyjna. Nie uwierzy pan, ale wie o moich skokach w bok i przymyka na nie oczy, bo wie, że nigdy od niej nie odejdę. Proforma zapytał o samochód. — Mam czarną ładę, ale rzadko jej używam. — A małżonka? — Nie ma prawda jazdy.
* Teoretycznie najwięcej informacji mógł udzielić Benedykt Fronczak, który około południa zwlókł się z pościeli i już kompletnie trzeźwy stawił w pokoju Zabielskiego. Boss miał wygląd w najwyższym stopniu mylący. Na pierwszy rzut oka przypominał chłopka roztropka. Otyły, krótkoszyi, o grubych palcach z sygnetami i z czerwoną gębą przedstawiciela
polskiej rasy nizinnej. Miał jednak tęgi łeb, który pozwalał mu nieźle prosperować w branży artystycznej. W swoim ponad pięćdziesięcioletnim życiu brał się za wiele interesów, niektóre były na pograniczu prawa, ale showbiznes szedł mu najlepiej. — Kochany panie władzo — zaczął z marszu. — Bajeczki o handlarzach żywym towarem może zostawić pan dla zespołu, ja wiem, co jest grane. I jeśli pan sobie
tego życzy, pozostanie to między nami. — A co jest grane? — udał głupiego Bogdan. — Szuka pan porywacza młodych dziewcząt, a być może nawet seryjnego zabójcy! — wypalił szef Parnas-Artu. — Skąd to przypuszczenie? — Kochany panie poruczniku, bądźmy dorosłymi ludźmi, czy ja mógłbym robić interesy bez
doskonałych związków z władzą ludową? Dlatego dostanie pan ode mnie wszelkie potrzebne wsparcie. Już wczoraj rozmawiałem z panią kapitan z Częstochowy i przekazałem jej szereg cennych szczegółów na temat moich podopiecznych, z których dziś pan niewątpliwie korzysta... (A więc stąd pochodziły informacje, które Zabielski dostał
rano!). — Jestem niezwykle wdzięczny za pańską obywatelską postawę. — Tyle że niewiele to wam da. Ja znam tych ludzi. Mają swoje zajoby, święci nie są, ale żaden nie posunąłby się do porwania czy zbrodni. Zresztą, jakie mogliby mieć powody? Tylko idiota będzie włamywać się do monopolowego, mając do dyspozycji
pełny barek w domu. — To prawda, jednak zgodzi się pan, że jeśli wspólnym mianownikiem dla ośmiu porwań jest obecność tych dziewcząt na waszych spektaklach, to coś w tym musi być. — Musi albo nie musi. Dostanie pan ode mnie pełne wsparcie, ale powtarzam: to na pewno nikt z zespołu aktorskiego.
— A co powie pan o pozostałych? Wzruszył ramionami. — Tym bardziej nie wchodzą w grę. Muzycy z kapeli to drobni, żyjący z dnia na dzień pijaczkowie, a Cyganie — wioskowi podrywacze, bez jakichkolwiek kompleksów. Poderwą wszystko, co nie ucieknie na drzewo. Zresztą — przejrzałem wykazy, które przygotował dla pana Lucjan i porównałem z
kwitami kasowymi. Nikt z tej trójki nie był na wszystkich trasach. Jacek zeszłej wiosny pracował na statku pływającym po Kanarach, Bodek całą zimę przechodził z nogą w gipsie, a Krzyśka wziąłem dopiero na trzecią trasę... — Rozumiem. — Dlatego sadzę, że spokojnie może ich pan skreślić. Z kolei jeśli idzie o trio moich „Cyganów”, stałymi uczestnikami
wszystkich tras byli jedynie Maciek Sikorski i Bronek Lichter, ale dałbym sobie rękę uciąć, że to nie oni! — Prawą? — zapytał Zabielski. — Powiedzmy, lewą! Opowiedział jeszcze o ich sytuacjach rodzinnych i posiadanych samochodach. Szczególnym trafem wszyscy posiadali ciemne wozy. Odmienna była jedynie sytuacja Wełniaka.
Pół roku temu za jeżdżenie po pijaku zabrano mu prawo jazdy. — Wspaniały muzyk, genialny improwizator, ale niepoprawny alkoholik — narzekał szef. — Potrafi bez zapowiedzi zniknąć na kilka dni w połowie trasy i odnaleźć się na drugim krańcu Polski. Dawno powinienem z niego zrezygnować. — Dlaczego więc pan tego nie robi?
— Bo jestem uczciwym człowiekiem i wiem, że by go to zabiło. Poza tym ma niesprawnego dzieciaka, właściwie nastolatka z porażeniem mózgowym i potrzebuje na niego pieniędzy. Straszna sytuacja. Żona mu umarła i zostawiła w mieszkaniu roślinę. — Roślinę? — A jak można inaczej nazwać tę istotę? Piętnaście lat, a
umysłowość niemowlęcia. Żadnych szans na wyzdrowienie. Ja na jego miejscu bym po prostu oszalał! — I kto się nim zajmuje, kiedy ojciec jest na trasie? — Teściowa. Wyjątkowo dobra kobieta. Można powiedzieć: antyteza wszystkich teściowych świata. Chociaż ostatnio zaczyna słabować i dlatego z pomocą Lucka Nowickiego załatwiamy dla chłopaka miejsce w jakimś zakładzie opie-
kuńczym. Mamy obiecane, że przyjmą go wiosną, kiedy tylko zwolni się jakieś miejsce... Mamy nadzieję, że Marek wtedy odżyje i sam zacznie się leczyć... To naprawdę wyborny muzyk! Zabielski podziękował Fronczakowi, zastrzegając, że będą musieli porozmawiać jeszcze raz, kiedy przesłucha wszystkich. Ostatnim w porannej serii rozmów miał być Marek Wełniak. Już na pierwszy rzut oka widać było, że
muzyk jest w fatalnej formie. W dodatku wyglądał, jakby się czegoś bał. Trzęsły mu się ręce. Jąkał się odpowiadając na pytania. Czy był to efekt suchego kaca, czy pianistę dręczyło coś jeszcze, trudno orzec, bo ledwie usiadł przy stole w pokoiku Zabielskiego, ktoś gwałtownie zapukał do drzwi. — Proszę. Do pokoju weszła, a właściwe
wtargnęła Joasia Adamska. — Muszę z panem natychmiast porozmawiać, to ważne! — zawołała.
VIII.„Czego się boisz, głupia?” W świetle dnia podobieństwo młodej piosenkarki do Moniki Zajączkowskiej zdecydowanie zmalało, tym bardziej kiedy usiadła na krześle vis-a-vis Zabielskiego. Nie wydawała się już
nastolatką. Wyglądała dokładnie na swoje 27 albo 28 lat. Do tej bardzo jasnej blondynki, nieomal albinoski, najlepiej pasowało określenie „przezroczysta”. Piosenkarka, szczupła, drobnokoścista, miała wyjątkowo bladą skórę, przez którą prześwitywały błękitne żyłki. Wydawała się tak delikatna, że mógłby ją porwać odrobinę mocniejszy podmuch wiatru. Wełniak z wyraźną ulgą wymknął się z pokoju. Adamska
rozejrzała się dookoła, tak jakby bała się mówić przy świadkach i zaczęła mówić dopiero, gdy na korytarzu ucichły kroki oddalającego się muzyka. — Wiem, że szuka pan jakiegoś zboczeńca — powie działa dramatycznym szeptem. — Niezupełnie. — Mimo szczerej rozmowy z Froncza kiem, zamierzał jeszcze jakiś czas trzymać się wersji o han dlarzach
żywym towarem. — Ale chętnie posłucham, co ma pani do powiedzenia. — To trwa już od dwóch lat — wyznała, jeszcze bardziej ściszając głos. — Osacza mnie! — Kto? — Żebym wiedziała kto. „Cichy wielbiciel”, tak można by go określić. Po koncertach przysyła mi kwiaty, dzwoni do mnie w środku nocy, ale kiedy odbieram, nie
mówi nic. Tylko słyszę jego przyspieszony oddech. Wiem również, że usiłuje podglądać, gdy się kapię. Nasłuchuje pod moimi drzwiami, kiedy śpię. Doszło do tego, że w Warszawie boję się wyjść z domu po zmierzchu... — Mieszka pani samotnie? — Wynajmuję pokój w domu u przyjaciół. — Miałem na myśli męża albo
narzeczonego. Zarumieniła się lekko. — Jestem w stałym związku. — I nie zna pani tożsamości tego natręta? — Tłumaczę właśnie panu, że nie! Nie mogłabym przysiąc, czy to przypadkiem nie jest ktoś z zespołu. — Westchnęła. — Nie ma pan pojęcia, co musi przeżywać młoda dziewczyna w ekipie składającej się prawie wyłącznie
z samców. Zepsutych samców! — Czy mam wnosić z pani słów, że niektórzy z członków zespołu wysuwali pod pani adresem jakieś propozycje? — Niektórzy? — Uśmiechnęła się blado. — Poza Andrzejkiem Gruchajem praktycznie wszyscy, no, może powinnam wykluczyć z tego grona pana Lucka, jest na coś takiego za
dobrze wychowany, ale wyczuwam, że ochotę by miał... Proszę zrozumieć, nie jestem zarozumiała, ale dla tych... panów jestem po prostu pod ręką. — Mówi pani o artystach, a obywatel Krupa? — Mietek jest usprawiedliwiony z powodu siły wyższej. Chce, ale nie może. — Skąd pani wie? — Wszyscy o tym mówią. A poza tym to
się czuje. — Rozumiem, że nie ma pani dowodów wobec nikogo z tego grona, ale gdyby zaufać pani intuicji, kto byłby kandydatem na podejrzanego...? — Ja jestem bezradna, ale pan z pewnością potrafi zdemaskować zboczeńca. — Kiedy po raz ostatni miała pani dowody jego obecności? — Na tej trasie nie dał jeszcze śladu
życia. Może przestraszył się pana obecności? — W takim razie chwilowo nie mogę nic zrobić. Ale gdyby „cichy wielbiciel” się ujawnił, a pani nabrała jakichś bardziej konkretnych podejrzeń, proszę o sygnał. I proszę się nie bać. Jestem na miejscu i jeśli będzie trzeba, udzielę pomocy. — Dziękuję! — sapnęła tak omdlewająco, że aż się zmieszał,
po czym wyszła, kołysząc się jak trzcina, a porucznik zamyślił się głęboko. Czyżby prosto w ręce wpadł mu klucz do zagadki? Można było przecież wyobrazić sobie jakiegoś napalonego adoratora piosenkarki, który nie mogąc liczyć na jej względy, porywał zastępczo młode dziewczyny bardzo podobne do niej i realizował swoje wynaturzone fantasmagorie...
* Wełniak siedział na parapecie okna w korytarzu i dygotał, czekając, aż ten milicjant ponownie zaprosi go do siebie. Tylko rzucił okiem na wybór zdjęć leżących na stole i zrobiło mu się słabo. Pamiętał doskonale całą ósemkę. Jak mógł ich nie pamiętać. Zwłaszcza tej ostatniej. Siedziała z koleżanką w trzecim rzędzie taka wesoła, pełna życia... Lekko zadarty nosek,
urocze dołeczki w policzkach, płowe włosy uczesano w kucyki. Ileż powabu... Jaka szkoda! Znowuż poczuł to dziwne ssanie, na granicy bólu. Szło od dołu, ogarniało mostek... Z przepicia? A może to coś gorszego? Miał już 48 lat. „I chwatit” — przypomniało mu się rosyjskie powiedzonko. Zadygotał. Wyciągnął fiolkę i łyknął dwie pastylki na zgagę.
Powinno pomóc. A jak nie pomoże... Pomyślał o ojcu — zawał skosił go w pięćdziesiątej wiośnie życia. Był na najlepszej drodze, aby podążyć jego śladem. Zabielski przetrzymał go jeszcze kwadrans po wyjściu Aśki. Prawdopodobnie gdzieś dzwonił, ale dokąd, muzyk nie zdołał podsłuchać. — Proszę... Przepraszam, że musiał pan czekać. — powiedział
wreszcie. Rozmowę zaczęli od jego sytuacji rodzinnej. „Czyżbym był podejrzany?” — przemknęło Wełniakowi. Porucznik chyba dostrzegł panikę w oczach przesłuchiwanego, bo uspokoił go, mówiąc, że każdą rozmowę rozpoczyna od informacji na temat życia rodzinnego swego rozmówcy.
— W moim wypadku nie bardzo jest o czym mówić. Moja żona Alicja umarła parę lat temu. Rak! Szybko poszło. Nie zdążyłem nawet wrócić z rejsu — opowiadał bezbarwnym głosem. — Kiedy to było? — Trzy lata, dwa miesiące i jedenaście dni temu. — Liczy pan czas od tego momentu? — zdziwił się porucznik.
— Nie potrafię nie liczyć... Porucznik wskazał na fotografie nadal rozłożone na stole. — Rozmawiał pan może z którąś z tych dziewcząt? — Ja? — Muzyk podniósł na funkcjonariusza podkrążone oczy. — Nie pamiętam. — Jak to? Przecież nawet pan na nie nie spojrzał. — Jestem alkoholikiem — wyrzucił z siebie. — Podczas trasy
zwykle jakoś się trzymam, ale później, po wyplagie, uderzam w gaz. — Rozumiem. — Chyba pan nie rozumie. To nie jest normalne picie. Kiedy jestem w ciągu, zamykam się, uciekam od ludzi albo szukam towarzystwa nieznajomych i opadam na dno... — Dlaczego pan to robi? — Bo muszę. Dużo by mówić o
wszystkich mechanizmach biochemicznych. Pewni ludzie są na to podatni i już. Dawniej Alicja potrafiła mnie wyciągać z takich wielodniówek, jeździliśmy do naszego domku w Beskidach, tam dochodziłem do siebie, a teraz nie ma kto mnie ratować... Gdyby nie ta praca, już by mnie nie było. Kiedy wchodzę w korkociąg, tracę poczucie miejsca i czasu. Pewnie już panu o tym opowiadali.
Byłem w Krakowie, znajduję się w Bydgoszczy. Podobno dla postronnych ludzi wyglądam wtedy całkiem normalnie. Chodzę, mówię, podróżuję... Tylko że ja tego nie pamiętam. Kiedyś ku własnemu zdumieniu ocknąłem się za kierownicą mojej dacii trzy dni potem, jak urwał mi się film w jakimś innym zakątku Polski. — Za kierownicą, przecież nie ma pan prawa jazdy?!
Zamrugał oczami, jakby usiłował sobie coś intensywnie przypomnieć. — No, faktycznie nie mam. Ale wtedy jeszcze miałem! To znaczy... chyba miałem. — I naprawdę nic pan nie pamięta z tych odlotów? — Nic! — Czyli może pan robić w tym stanie rzeczy, których z pewnością nie zaakceptowałby pan na
trzeźwo. — Myśli pan... o przemocy wobec kobiet? Bez przesady. Ludzie, którzy mnie widzieli w tym stanie, mówią, że jestem wtedy misiowaty, spolegliwy i niezdolny do skrzywdzenia muchy. Nie wszczynam burd, nie biję się z nikim... Czasami mnie okradną. — Rozumiem, że tym bardziej nie mógłby pan nikogo zabić?
— Zabić kogoś?! — po raz pierwszy w trakcie całej rozmowy muzyk parsknął śmiechem. — Nie byłbym zdolny zabić nawet siebie. Choć być może powinienem. Kiedy wyszedł ledwo powłócząc nogami, porucznik jednego był pewien. Alkoholik skłamał. Rozpoznał wszystkie dziewczyny! Zerkał na nie, kiedy tylko wydawało mu się, że milicjant tego nie widzi. W dodatku z własnej inicjatywy użył
słowa „przemoc”. Ciekawe! * Po rozmowie z Wełniakiem Bogdan postanowił zrobić sobie przerwę na obiad. Nie był specjalnie głodny, ale rozmowy i prowadzone w trakcie nich notatki dosyć go zmęczyły. Zszedł do hallu i tam prawie zderzył się z Gruchajem. Tenor wchodził właśnie do hotelu w towarzystwie wiotkiego
blondynka, odzianego od stóp do głów w obcisły czarny, skórzany garnitur. Chłopaczek spokojnie mógł być jego synem. Ale raczej nie był. — Mógłbym pożyczyć na dziś twój samochód? — zapytał młodzieniec bardziej twierdząco niż pytająco. — Tylko go nie rozbij! — Znakomity tenor rzucił swoje kluczyki, jego partner schwycił je zwinnie, co zostało skwito-
wane promiennym uśmiechem. Skręcił ku windzie i prawie wpadł na Zabielskiego. — Czy moglibyśmy porozmawiać? — zapytał funkcjonariusz. — A ty kto? — Gruchaj popatrzył na niego z nieukrywaną pogardą, jakby tarasujący drogę mężczyzna był kawałkiem psiego gówna. — Pan porucznik Zabielski reprezentuje Milicję Obywatelską
— odezwał się z głębokiego fotela pod oknem Lucjan Nowicki, zajęty wertowaniem prasy codziennej. — Ach tak. — Zachowanie Gruchaja błyskawicznie uległo zmianie. — Czym mogę służyć? Zabielski był przekonany, że ze śpiewakiem nie będzie miał kłopotu, wiedział o nim sporo — w stanie wojennym gorliwie wspierał władzę ludową, za co był nawet szykanowany w swym
macierzystym „Krakówku”, ostoi ciemnogrodu i konserwatyzmu. Wytupywano go podczas koncertów i odnoszono pod drzwi płyty z jego nagraniami... Zaraz po wejściu do pokoju przedstawił śpiewakowi sprawę, nad którą pracował. — Wie pan — odparł Gruchaj po pobieżnym obejrzeniu leżących na stole fotografii. — Nie wiem, w jaki sposób mógł-
bym panu pomóc. Nie przyglądam się zbyt uważnie młodym podfruwajkom na widowni. — Tu uśmiechnął się szerokim garniturem nienagannie lśniących zębów. — Moja żona nigdy by tego nie zaakceptowała. Zabrzmiało to nieco szokująco, ale na podstawie informacji otrzymanych od Hardeckiej Bogdan wiedział, że tenor starannie ukrywa swoje homoseksualne skłonności. Dbając o
zachowanie pozorów, od kilkunastu lat był żonaty i miał nawet dziecko. Czy ktoś taki mógł mieć jeszcze trzecią twarz, bezlitosnego dewianta? Słuchając jednym uchem opowieści o tym, jak zmowa niezdolnych kolegów zmusiła go do porzucenia sceny ope rowej i wycierania się po brudnych motelach i dziurawych drogach,
Zabielski zastanawiał się nad efektem swoich do tychczasowych przesłuchań. Zgromadził dość sporą wiedzę na temat drużyny Franczaka i praktycznie nikogo z tej modelarni nie mógł wykluczyć, nikogo też nie podejrzewał w stopniu szczególnym. Może przynajmniej dałoby się wyeliminować Gruchaja? Zapytał o młodego człowieka, z którym artysta rozstał się w
hallu. — Gucio? — rozpromienił się tenor. — To mój uczeń. Niezwykle utalentowany student szkoły baletowej... — Tancerz pańskim uczniem? Przecież pan jest śpiewakiem! — Bogdan nie potrafił opanować zdumienia. — Uczę go ogólnej kultury scenicznej. I muszę przyznać, że jest wyjątkowo pojętny.
— Jeszcze jedno. Używa pan podczas trasy własnego samochodu? — rzucił jakby pro forma. — Niekiedy. Przeważnie jeżdżę autobusem razem ze wszystkimi, ale kiedy, jak teraz, planuję jakiś wypad po zakończeniu tournee, staram się mieć własny środek transportu. Dlatego poprosiłem Augusta, żeby mi go przyprowadził. — A dokąd się panowie wybierają? — kontynuował temat
porucznik. — Do ciepłych źródeł na Słowację — padła odpowiedź. — Dziękuję, bardzo mi pan pomógł — zakończył rozmowę z Gruchajem i poszedł na obiad. Zgodnie z tym, czego dowiedział się przedtem od Nowickiego, w jadłospisie w pozycji mięsa figurowała wyłącznie dziczyzna. Mając do wyboru dzika i jelenia, zdecydował się na kurczaka.
Przez moment w oczekiwaniu na kelnera analizował myśl, która zaświtała w jego głowie: „A jeśli porywaczy było dwóch...?”. * Morderca obserwował milicjanta jedzącego obiad po przeciwnej stronie sali. Nie lekceważył przeciwnika. Wiedział, że kiedyś nadejdzie taki moment, kiedy znajdzie się w kręgu
podejrzanych i był na to przygotowany. Jak w szachach przewidywał na wiele ruchów naprzód. Ani przez chwilę nie zwiodły go opowieści o handlarzach żywym towarem. Milicyjny ogar tropił właśnie jego. Czy miał szanse wytropić? Żadnych! Ale już sam fakt, że się tu kręcił, stwarzało dyskomfortową sytuację. Zastanawiał się, jaki popełnił błąd. Niewątpliwie jego sytuację skomplikował pech na drodze
na Szczekociny. Uwięziony w śnieżnym kanionie, z dziewczyną w bagażniku, która w każdym momencie mogła się obudzić, stracił na moment zimną krew. Czy mógł ją wtedy wypuścić? Mógł! W najgorszym razie opowiedziałaby, że porwał ją Bronowicz. Uznano by to za głupi żart, nie dogrzebano by się do innych podobnych przypadków... Ale trup! Trup wymusił podjęcie
śledztwa. Jeszcze raz rzucił okiem na drugą stronę sali. Zabielski wydawał się niepokojąco inteligentny i podczas rozmowy... czuł w nim niespotykaną u znanych mu funkcjonariuszy determinację. Traktował śledztwo jako coś osobistego. O którą z tych dziwek mogło chodzić? O tę ostatnią? Pochodziła podobnie jak on z Częstochowy. Być może to był drugi błąd, który
mu się przytrafił. Pech! Ciekawe, że oprócz niepokoju uczuł przypływ podniecenia... To, że on — myśliwy — mógł równocześnie stać się zwierzyną, było takie ekscytujące. Łatwizna, z którą ostatnio miał do czynienia, zaczynała go nużyć. Podświadomie marzył o prawdziwym wyzwaniu, grze o wyższą stawkę. To, że dotąd nikt nawet nie zauważył jego działalności, było wprawdzie
komfortem, ale pozbawiało go sporej dawki emocji. W dodatku emocji kontrolowanej. Przecież w wypadku rzeczywistego zagrożenia miał jeszcze wariant B, a nawet C. Uśmiechnął się sam do siebie. Spokojnie skończył zupę i zabrał się za konsumpcję drugiego dania.
*
Czekali na niego we dwóch w jego pokoju. Ciekawe, kto ich tam wpuścił? Sprzątaczka, a może dyrektor hotelu? Chudy i gruby. Kretyn i inteligent. Kretyn noszący nomen omen nazwisko Kołtuniak i posiadający stopień majora, jak się okazało był przedstawicielem komendy wojewódzkiej i stanowił jedynie asystę dla pułkownika z Warszawy. — Pułkownik Witold Małczyński — przedstawił się wysoki,
postawny, na oko pięćdziesięcioletni oficer, wyciągając rękę do Zabielskiego. — Albin Koźlarz opowiadał o was jak o młodzieńcu, a ja widzę wcale doświadczonego oficera. Cóż miał oznaczać taki komplement? Bogdan nieco niepewnie uścisnął podaną dłoń. Czyżby decydenci aż tak serio potraktowali jego wnioski, że postanowili osobiście interweniować?
— Przypadkowo byłem w okolicy — ciągnął dalej Małczyński tonem dobrotliwego ojczulka, o zafrasowanego działaniami swego niesfornego pupila. — I chciałem osobiście zapoznać się z waszą hipotezą seryjnego mordercy, kryjącego się w gronie znanych artystów... — Na razie nikt jeszcze nie jest oficjalnie podejrzany... — sprostował Zabielski.
— Ale oni tak się czują. Mamy już skargi świadczące o dużym niepokoju w zespole. A wiecie, stosunki ze środowiskiem aktorów są w obecnych czasach delikatne. Chciał zapytać, „a kiedy nie były”, ale czujnie ugryzł się w język. — Seryjni zabójcy! Takie rzeczy w socjalistycznym społeczeństwie nie mają prawa się zdarzać — kontynuował puł-
kownik. — PRL to nie miejsce, w którym może grasować drugi Dusiciel z Bostonu czy Wampir z Diisseldorfu... Do wszystkich problemów społecznych, jakie mamy, potrzeba jeszcze tylko zbiorowej paniki. — Rozumiem, że obywatel pułkownik uważa moje wnioski za błędne? — Gdybym tak uważał, nie byłoby mnie tutaj. Niepokój
kierownictwa wzbudza możliwość, że ma pan rację... Zresztą chętnie dowiem się, co już udało się wam ustalić. A może wykluczyć? Porucznik wyciągnął teczkę z dokumentami, wyjął zestaw tras koncertowych zsynchronizowany z chronologią porwań oraz własne notatki i przez następną godzinę referował wyniki swoich rozmów. Małczyński słuchał i nie komentował, a
Kołtuniak kręcił się na krześle, tak jakby cierpiał na bolesne zaparcie. Dopiero gdy Zabielski skończył, pułkownik zapytał. — Czy to wszystko? — Na razie. — I co wy na to? — Popatrzył na Kołtuniaka. Na twarzy rzeszowskiego gliny pojawiły się dowody intensywnej pracy umysłowej. — No cóż. Została wysunięta naciągana
koncepcja, przedstawiona szeroka grupa podejrzanych i zero dowodów. A co to na razie oznacza? Niezłą kabałę. — Kabałę, w jakim sensie? — zapytał Zabielski. — Że nie można pańskich hipotez tak po prostu odrzucić — odparł Małczyński. — Az drugiej strony bez konkretnych dowodów trudno podjąć działania na szerszą skalę.
— Właśnie — dorzucił Olgierd Kołtuniak, chcąc jakoś utrzymać się w rozmowie. — Nie taję — kontynuował Małczyński — że wykazał się pan sporą przenikliwością. Tyle że jak na razie pańskie tezy można z łatwością zbić. — Naprawdę? — Swoją podstawową hipotezę oparł pan na fakcie, że wszystkie dziewczyny były na
koncertach zespołu Fronczaka. Fakt! Ale czy usprawiedliwia dalsze wnioski? Posługując się statystyką można przecież znaleźć inne podobieństwa! Na przykład wszystkie zaginione dziewczyny były choć raz w życiu na molo w Sopocie, jak również jechały kiedyś kolejką na Kasprowy Wierch, wszystkie lubiły kiszone ogórki i Marylę Rodowicz. Ale czy oznacza to, że mamy zacząć przesłuchiwać
wszystkich konsumentów ogórków? — Tylko kiszonych! — popisał się dowcipem Kołtuniak. — Wiem, że powoływanie się na własną intuicję to żaden argument — zareagował porucznik. — Jednak w wypadku, gdybym się nie mylił, ten człowiek, jeśli go nie powstrzymamy, będzie dalej porywać i zabijać. — Zaraz, zaraz. Nie wiemy, czy poza jedną ofiarą uśmiercił
jeszcze kogokolwiek. Poza jednym przypadkiem nie znaleziono ciała żadnej z zaginionych dziewcząt. — Jakoś trudno mi uwierzyć, by prowadził prywatne więzienie i trzymał w nim kogoś przez dwa lata. — Słyszałem o podobnych wypadkach — wtrącił się milicjant z Rzeszowa. — Ale to w Ameryce było. — Żeby było jasne, ja też nie sądzę, żeby te dziewczyny żyły —
przytaknął pułkownik i zamilkł na moment, bębniąc palcami po blacie stołu. — Tylko co my mamy z tym zrobić? Dajcie choć jednego świadka, realny punkt zaczepienia. Dowód, że ktoś z zespołu był tam, gdzie być nie powinien. Że nie ma alibi na dzień porwania. Albo, że widziano go w pobliżu domu ofiary... — Szukam takiego punktu. — Zatem szukajcie dalej, byle po cichu.
— Właśnie! — dobiegło od strony Kołtuniaka. — Będziecie dalej z kapitan Hardecką prowadzić swoje śledztwo, spokojnie i, naturalnie, pod naszym nadzorem. A towarzysz major — wskazał na Kołtuniaka — udzieli wam wszelkiego potrzebnego wsparcia na swoim terenie. Bogdan przyjął to do wiadomości, choć perspektywa współpracy z rzeszowskim gliniarzem
nie napawała go za chwytem. Bardziej ucieszył go wręczony mu radiotelefon, spora cegła, pozwalająca na natychmiastowe nawiązanie kontaktu z miejscowym komisariatem. — Powiedzcie, jakie jeszcze kroki zamierzacie teraz przedsięwziąć — poprosił Małczyński. — Będę kontynuować przesłuchania. Kapitan Hardecka bada przeszłość członków zespołu, ja próbuję
rozgryźć ich osobowość. Dopasować do ewentualnego profilu mordercy. — Ale z tego, co do tej pory ustaliliście, nie tylko trudno kogokolwiek wykluczyć, ale i konkretnych podejrzeń też nie ma? — Najprościej byłoby wszystkich przebadać psychiatrycznie. — I następnego dnia „Wolna Europa” i „Głos Ameryki”
bębniłyby na okrągło, że pakujemy artystów do psychuszek. — Nie mówię o oficjalnych badaniach, ale gdyby ściągnąć tu fachowca, który by ich poobserwował, pogadał... — Ile jeszcze potrwa ta trasa? — Jeśli nie liczyć dzisiejszego dnia, trzy dni — wtrącił się Kołtuniak. — Przewidywane są koncerty w Jarosławiu, Przeworsku i Łańcucie.
— Na te trzy dni nikogo wam nie załatwię... — Pułkownik zmarszczył brwi. — Chociaż ta wasza Hardecka... Bystra niewiasta, no i ukończyła psychologię. — Piętnaście lat temu. — Lepsze to niż nic. Mogłaby dokonać obserwacji inco gnito. Tak... Załatwi jej się legitymację prasową, powiedzmy, z „Trybuny Śląskiej” albo lepiej z „Przekroju”. Udawać będzie
panią redaktor piszącą artykuł o polskiej estradzie. — Spróbuję ją do tego przekonać... — A co tu przekonywać! Dostanie polecenie i tyle. — W takim razie muszę dostać dodatkowe wsparcie z Komendy Głównej. Trzeba zająć się głębiej badaniem przeszłości wszystkich, którzy są na naszej liście, przeprowadzić wywiad środowiskowy. Wydobyć informacje o najbliższych
osobach kręcących się obok naszych podejrzanych. Na przykład nic nie wiemy o przyjacielu Gruchaja, studencie szkoły baletowej, nazywanym „Guciem”. — Trzeba to sprawdzić, co dalej? — Musimy prześledzić możliwości lokalowe naszych podopiecznych, ustalić posiadane nieruchomości, skontrolować piwnice, dostęp do domków letniskowych i tego rodzaju
miejsc. Dobrze byłoby zbadać ich samochody, a zwłaszcza bagażniki, pod kątem śladów organicznych... Olgierd Kołtuniak cały czas kiwał głową, w odróżnieniu od nieporuszonego Małczyńskiego. W końcu przemówił: — Z choinki się urwaliście, poruczniku. Od czasów polowania na Zdzisława Marchwickiego nie było takiej operacji! Zabielskiemu przemknęła przez głowę
większa i bardziej skoordynowana operacja o nazwie Stan Wojenny, ale wolał jej nie wspominać. — Pośpiech jest ważny — przekonywał. — Chodzi o życie kolejnej ofiary. — Wiem — zgodził się Małczyński. — Najlepiej byłoby zacząć od posprawdzania ich alibi. Ale sądzę, że mogłoby to dotyczyć czasu porwania ostatniej, może
przedostatniej ofiary. To nie są ludzie zatrudnieni na etatach. Spróbujmy przesłuchiwać ich bliskich, to powstanie rejwach. Zaczną się pytania o charakter naszego śledztwa... — Można zagrać w otwarte karty, powiedzieć o podejrzeniach i zobaczyć, który się spłoszy... — zaproponował porucznik. — Jeśli dobrze zrozumiałem, w grę wchodzi co najmniej
dwanaście osób, nie licząc tajemniczego prześladowcy pani Adamskiej. Pełna ich inwigilacja wymagałaby całej armii ludzi. Na tym etapie śledztwa to nie wchodzi w grę. A co do ujawnienia, o co nam właściwie chodzi, podejrzewam, że wszyscy już to wiedzą. Dlatego na razie musicie dać sobie radę we dwójkę z Hardecką. — Pułkownik uniósł się z miejsca. — No, ale na mnie już czas,
pracujcie dalej, ale z zachowaniem dyskrecji. — Tak jest, uważajcie, bo na was też będziemy uważać — próbował zażartować Kołtuniak. * Hardecka zgodziła się na przyjazd bardzo szybko, zaproponowała tylko modyfikację własnej roli. — Dziennikarka z „Przekroju” to koncepcja grubą nicią szyta,
mam lepszy pomysł. — Mianowicie? — Niech zadzwoni do Fronczaka ktoś z Pagartu — a podejrzewamy, że mamy tam dość naszych ludzi — że kobieta impresario z RFN-u interesuje się jego ekipą. To łyknie. — Niewątpliwie łyknie! — Poza tym Fronczak mógłby rozpoznać mnie po głosie, natomiast niemiecki akcent zapewne
odwróci jego uwagę od częstochowskiej milicji. — Miałbym do ciebie jeszcze jedną prośbę — powiedział Bogdan. — Koło Gruchaja kręci się arogancki młodzienia szek imieniem Gucio, podobno student szkoły baletowej. Możesz dowiedzieć się o nim czegoś więcej? — Spróbuję. Rozłączyli się, a Bogdan postanowił pogadać jeszcze z
Witkowskim, by zasięgnąć jego opinii. Ale jego szefa nie było w Koniecpolu. — Obywatel major jest w delegacji — poinformowała jego sekretarka Teresa, chyba jedyna kobieta w okolicy, której Marian nie zaliczył. — Ale jest z nami w kontakcie, więc przekażę, że pan dzwonił. Wrócił do swych rozważań. Jeszcze raz przejrzał notatki
dotyczące dwójki pederastów. Owszem, czytał o wypadkach morderstw dokonywanych przez homoseksualistów-pedofili, ale bez wyjątku dotyczyło to chłopców. W jakim celu mieliby porywać młode, piękne dziewczyny? Niechęć do piękniejszej połowy ludzkości to mimo wszystko za mało. Z zamyślenia wyrwał go dzwonek telefonu. — To ja, Kamilla — usłyszał
podekscytowany głosik. — Właśnie przyszła kartka od Moniki! — Co napisała? — zawołał, podrywając się na równe nogi. — To, co poprzednie porwane: Przepraszam, że przysporzyłam wam trosk i kłopotów. Czuję się dobrze i świetnie się bawię. Na razie nie mogę powiedzieć dokładnie, gdzie przebywam, ale wkrótce znowu się odezwę... Jedyne, co dowodzi, że
pisała pod przymusem, to podpis. — Jaki? — Monia. Doskonale wiem, że miała prawdziwą awersję do tego zdrobnienia. Pamiętam, jak denerwowała się, gdy ktoś próbował ją tak nazwać... Przerwał jej: — Szczegóły opowiesz mi później! Skąd nadano kartkę? Możesz odczytać stempel?
— Nie będziesz zaskoczony. Nadano ją przedwczoraj w Rzeszowie! Poczuł silne uderzenie gorąca, z najwyższym trudem panował nad emocjami. — Idź z tym szybko na komendę i przefaksuj do mnie! — Nie musi iść na komendę, bo już na niej jest — w słuchawce zabrzmiał aksamitny głos Witkowskiego. — Za chwilę ci
wyślemy... — A co ty robisz w Częstochowie? — Bogdan nawet nie próbował ukrywać zaskoczenia. — Też zostałem oddelegowany. Koźlarz uznał, że mu się przydam. — Koźlarz? Nie uwierzę! — Powiedzmy, uległ delikatnym sugestiom z góry. — To świetnie. A przy okazji, odwiedził mnie tutaj pułkownik
Małczyński... Znasz go? — Dość dobrze. Zgaduję, że polecił ci kontynuować śledztwo? — Tak... — No to złapaliśmy wiatr w żagle. Chcesz jeszcze pogadać z Kamillą? — Ciekawe, co mi powiesz — zabrzmiał jej lekko zbuntowany głosik. — Nic szczególnego, bądź tylko mądra i ostrożna. I nie ufaj
wszystkiemu, co ci będzie mówić ten lowelas! — Spokojna głowa, braciszku, potrafię zadbać o siebie. * Tym razem nastrój przed spektaklem odbiegał od normalnej rutyny. Joanna Adamska zrezygnowała z tradycyjnego rozśpiewywania się, które potrafiło wypłoszyć wszystkie szczury z zaplecza. Nikt jakoś nie kwapił się do opowiadania
kawałów, poniechano też grania w karty. W oczekiwaniu na początek spektaklu męska część zespołu zgromadziła się w jednej garderobie i oddała dyskusji na temat prowadzonego śledztwa. — To jakaś kosmiczna bzdura! — irytował się Bronowicz. — Sugerowanie nam związków z handlarzami żywym towarem! — Normalny humbug! — dorzucił Gruchaj. — A kto wie, czy
nie prowokacja? — Sądzę, że nie chodzi o handel dziwkami do burdeli — przerwał Juras. — Oni szukają mordercy. — Mo... mordercy? — wydukał bardzo zdenerwowany Wełniak. — Przynajmniej jedna z tych dziewcząt, których zdjęcia pokazywał nam gliniarz, została zamordowana — kontynuował
parodysta. — Coś o tym czytałem — pokiwał głową Szulc. — To jakiś absurd, szefie — Racki zwrócił się w stronę zasępionego Fronczaka. — Pan o tym wiedział? — Piąte przez dziesiąte — mruknął niechętnie. — Miałem wam o tym nie mówić, ale skoro zupa się wylała... — Czy ktoś konkretnie jest podejrzewany? — zapytał milczący
dotąd Racki. — My wszyscy — odparł bardzo poważnie Lucjan Nowicki. I zapadła niemiła cisza. — Kiepski żart — prychnął Bronowicz. — Może i żart — odezwał się Bronek Lichter. — Ale od tej chwili wszystko, co powiemy, może być użyte przeciw wam. — Ciebie to jednak nie dotyczy — syknął Racki. — Ani ty, ani Maciek nie zostaliście dotąd
przesłuchani. — Pewnie gliniarz wie, że to strata czasu — odezwał się Sikorski. — W każdej sytuacji ja zapewniam alibi Bronkowi, a Bronek mnie. Do garderoby wbiegła Roma Stein. — Panowie! — zawołała. — Wy tu sobie gadacie, gdy tymczasem Mietek przed minutą zgasił światła! Wszyscy czekają, a na scenie nikogo nie ma!
— Rany boskie — zawołał Szulc i pobiegł zapowiedzieć spektakl. W pośpiechu nie zauważył, że jeden but ma czarny, występowy, a drugi brązowy, prywatny. Jednak nie wywołało to niczyjego śmiechu. Grobowy nastrój utrzymywał się aż do połowy przedsta wienia, kiedy Fronczak wszedł do garderoby, opowiadając o telefonie od Witka Kozodoja z PAGART-u.
— Jakaś pani impresario z Monachium szuka z nami kon taktu. Jak się dogadamy, to za dwa tygodnie możemy ruszać w trasę po RFN-ie. — Tak nagle? — zdziwił się Juraś. — I akurat my...? — Może nie będzie to pełny skład, ale z pewnością większość. Baba znalazła się w przymusowej sytuacji. Ma gotową trasę dziesięciu koncertów, wynajęte sale, hotele.... Tymczasem
Smoleń i Stanisławski, którzy byli zakontraktowani od pół roku, w ostatniej chwili nie dostali paszportów. „Sześćdziesiątka” akurat przebywa w Kanadzie. Pietrzak w Australii. Dlatego ta Erika Zajonc przyjedzie jutro obejrzeć naszą grupę... — I zobaczy wokół niej tłum milicjantów... — zrzędził Bronowicz. — Znakomita rekomendacja! — Może przynajmniej jutro dadzą nam
spokój.
IX. „O, Romeo, czy jesteś na dole?” Wieczorem po spektaklu Zabielski odbył jeszcze kilka krótkich rozmów z pozostałymi członkami zespołu. W przypadku pani Stein można powiedzieć, że dostąpił prawdziwej audiencji. Jak zdążył zauważyć, gwiazda na co dzień nie integrowała się z zespołem, nie interesowały ją ani
rozrywki po spektaklu, ani nocne pijatyki. Była jak chińska róża wyrosła wśród mazowieckiej kalarepy, dodajmy: róża mocno przywiędła. Jej opinie nie wniosły wiele nowego do notatek porucznika, co najwyżej potwierdziły to, co już wiedział od innych. Szulc został określony jako „pantoflarz zgrywający don Juana”. Racki — „dawny idol, który się brzydko starzeje”, Wełniak — „obleśny
alkoholik, w którego mózgu połowa klawi szy już nie stroi”, a Bronowicz — „pusty garnek udający ka nopę”... — Kanopę? — zmarszczył brwi Bogdan. — Staroegipska waza, w której przechowywano wnętrzności i mózg mumii — objaśniła dumna z własnej erudycji diwa. — W wypadku tego nieboraka jego wnętrze dawno zostało przerobione na karmę dla bydła, które
go oklaskuje. Juraś doczekał się metki „osobnika żyjącego tylko w po łowie, wiecznie udającego kogoś innego”. — Na czym to miałoby polegać? — zapytał Bogdan. — Niech pan zaproponuje mu, żeby zagrał siebie, a okaże się, że nie ma niczego do pokazania — powiedziała uśmiechając się złośliwie. Gruchaj otrzymał etykietkę „smutnej
cioty”, Trio Cygańskie — „bezmyślnych fallusokratów”, natomiast Joasia Adamska została nazwana „pindą, z której karierą jest jak z jej orientacją seksualną”. — To znaczy? — Nie wie, kim właściwie chce być. Z jednej strony pragnęłaby być szczęśliwą lesbą, z drugiej — leliją noszoną na rękach przez jak największą liczbę
napalonych facetów. — Ale co to ma wspólnego z jej karierą? — Że dla sukcesu zrobi wszystko. Nie lubi mężczyzn, ale wystarczy, że Fronczak gwizdnie, a ona biegnie i robi mu fellatio w kulisie, jeszcze na pierwszych taktach przygrywki. — W rozmowie ze mną twierdziła, że jest w stałym związku, co zrozumiałem, że ma partnera...?
— Partnerkę! Scenografkę z telewizji! Z całego towarzystwa na jedyne pozytywne noty u gwiazdy zasłużyli Nowicki — „bardzo kulturalny, zna swoje miejsce i można na nim polegać” — oraz Fronczak — „z wyglądu chamiszcze, ale przynajmniej docenia prawdziwych artystów”. Najwyraźniej pani Roma nie należała do ludzi kąsających rękę, która ją karmi.
— A kogo z tego grona w krytycznej sytuacji mogłaby pani uznać za najbardziej niebezpiecznego? — Co pan przez to rozumie? — Na przykład zdolnego do popełnienia zbrodni. — Żadnego! Do tego trzeba mieć charakter. Z drugiej strony w sytuacji bez wyjścia nawet szczur może zaatakować wilka... Ale czy moglibyśmy na tym skończyć? Muszę przed snem
zrobić jeszcze maseczkę na twarz, bo jutro znowu wychodzę na scenę i nie chcę przypominać własnej babki! Zabielski sporo obiecywał sobie po przesłuchaniu Mietka Krupy, który jako jedyny obserwował zespół od środka oraz z widowni i mógł mieć ciekawe spostrzeżenia. Ale akustyk okazał się wyjątkowo dyskretny i twierdził, że ma tyle roboty przed, w trakcie i po spektaklu, że nie zwraca
uwagi na to, co się dookoła niego dzieje. — A te panienki? — zapytał porucznik. — Jakie panienki? — wręcz zdziwił się czołowy rajfur. — Wszyscy twierdzą, że załatwia pan „towar dla kolegów”. — Ja? — obruszył się i zabrzmiało to niemal autentycznie. — Nie taję, jeśli ktoś z zespołu ma interes do jakiejś osoby, na przykład kuzynki, którą wypatrzy na
widowni, to spełniam rolę posłańca. Podobnie, jeśli jakaś dziewczyna chce autograf i pyta, którędy można wejść za kulisy, to nie odmówię pomocy. Ale to wszystko. Reszta — legendy! „Ciekawy człowiek” — pomyślał porucznik — „spokojny, doskonale panujący nad sobą i silny”. Widział jak sprawnie przenosi instrumenty i targa skrzynie ze sprzętem.
Głęboka noc już zapadła, kiedy zaprosił do siebie dwójkę z Cyganów, Sikorskiego i Lichtera (trzeci, Zenon Kawka, jako współpracujący od niedawna, był poza podejrzeniami). Porucznik postanowił rozmawiać z każdym osobno, co ich nieco speszyło. Ale jedynie na krótko. Obaj piosenkarze parę lat temu skończyli trzydziestkę i dopiero zbliżali się do owej smutnej granicy, po przekroczę niu
której każdy chłopiec nieodwołalnie staje się mężczyzn;). Mimo to ciągle żyli rozrywkowo, nie ukrywając, że trasa jest dla nich nie tylko sposobem zarabiania na życie, ale również źródłem nieustannej zabawy. To już ostatni dzwonek, kiedy można dupczyć na trasie bezkarnie — zwierzał się Lichter. — Seks robi się niebezpieczny. Słyszał pan o epidemii tego „adidasa”? Podobno
świństwo przerzuciło się już z pedałów na normalnych ludzi. Ĺ propos, słyszał pan porucznik, dlaczego Polska jest pomostem między Wschodem a Zachodem? — Nie słyszałem. — Bo już jest AIDS, a jeszcze są męty! — zachichotał. Nawiązując do sprawy AIDS Zabielski zapytał o kolegów: czy zauważył może w ich zachowaniach seksualnych coś, co
dawałoby możliwość podejrzewania jakiejś odmienności. — Odmienność Gruchaja jest oczywista, podobnie jak status Krupy — stwierdził Bronek. — A pozostali? Jest w Krystku Szulcu ta osobliwa predyłekcja dla młodych dziewczątek, ale nie słyszałem, żeby którakolwiek skarżyła się na złe zachowanie. Jurek Bronowicz jest dość skryty i nie wiemy nawet, czy rżnie swoje fanki, czy też jedynie
opowiada o swoich sukcesach i każe się podziwiać. Juraś bywa trochę dziwny. Jakaś panienka skarżyła się nam, że ją związał, drugą zaskoczył, traktując metodą rzadko stosowaną w Polsce powiatowej. — To znaczy? — Pakowaniem w kakao. Jeśli pan porucznik chce, mogę opisać szczegółowo albo narysować. — Dziękuję!
— O Rackim z kolei krążą legendy, że lubi być bity, ale ile w tym prawdy, nie wiem. Ja mu nigdy nie przylałem. Maciek, z tego co wiem, też. — A Motylak, Nowicki i Fronczak? — Żaden z nich z różnych względów nie uczestniczy w naszych grach i zabawach towarzyskich. Gienio Motylak to przygłup, a w dodatku kierowca, co w trasie się za nic nie
napije. Nowicki — sama poczciwość podszyta nieprawdopodobnym strachem przed żoną. Niepalący, niepijący! Fronczak — chodzi własnymi drogami. I popić lubi, i podupczyć, ale nigdy ostentacyjnie. Przesłuchiwany w następnej kolejności Maciek Sikorski potwierdził, może tylko za pomocą prostszego słownictwa, wszystko, co mówił jego kolega, a ze swej strony wskazał na
element ekonomiczny w relacjach męsko-damskich. — Dupcie robią się coraz bardziej wyrachowane. Dawniej sama perspektywa otarcia się o artystę wprawiała je w stan orgazmu, teraz coraz częściej słyszę: „A co ja z tego będę miała?” Niby jest socjalizm, ale młode pokolenie myśli po kapitalistycznemu. Ale co ja będę panu opowiadał. — Ależ nie! — zaprzeczył Bogdan. —
To, co pan mówi, jest bardzo interesujące. Zwłaszcza, że rzuca światło na psychikę potencjalnych ofiar. Po tym dictum Maciek ożywił się i już zamierzał przybliżyć porucznikowi technikę zbiorowych orgietek, kiedy zadzwonił telefon. — On znowu tu jest. Obserwuje mnie — w słuchawce zabrzmiał szept Joasi.
— Już idę, zapaliła pani światło w pokoju? — Tak... — To proszę natychmiast zgasić! Wybiegając z pokoju, poprosił Sikorskiego, by na niego zaczekał. I pomknął do pokoju Adamskiej. Po drodze wyłączył światło na korytarzu. Tak, żeby obserwator z zewnątrz nie zauważył, że ktoś wchodzi. W panującym półmroku dostrzegł
owiniętą ręcznikiem kobietę, wręcz trzęsącą się ze strachu. — W oknie nie ma firanek, a ja właśnie wyszłam z łazienki... nieubrana. I zobaczyłam go. Tam! Zupełnie się nie kryje. Wskazała za okno. Rzeczywiście, na posypanym śniegiem dachu garażu widać było drobną postać z lornetką. Kiedy wyjdę, proszę zapalić nocną lampkę i pozwolić opaść
ręcznikowi... — Co pan?! Jestem naga! — I o to chodzi! Proszę stanąć profilem przy lustrze i rozczesywać włosy. — Nie mogę! — Chce pani, żebym go złapał, to proszę go przytrzymać. Niech sobie pani wyobraża, że gra w filmie... Wrócił na korytarz, gdzie czekali Sikorski i wyrosły jak spod
ziemi Lichter. Jak dwa pieski, potężny dog i czujny, nerwowy chart. — Przyniosłem pański telefon — powiedział Sikorski, podając ciężką krótkofalówkę. — Dziękuję! Natychmiast połączył się z Olgierdem Kołtuniakiem, prosząc o wsparcie. Potem wzrok jego padł na czekającego nie wiadomo na co na
Lichtera. — Mógłby pan do mego powrotu zaopiekować się panią Adamską? — Z największą przyjemnością ukołyszę ją do snu. Zabielski dobiegł do drzwi wyjściowych i zauważył, że drugi wokalista podąża tuż za nim. — Niech pan zostanie w hotelu! — zawołał. — Mogę się panu przydać, przed laty
trenowałem boks — odparł pseudo-Cygan, nie zwalniając kroku. Portier otworzył im drzwi na wewnętrzne podwórko, tam podał drabinę, lecz zanim znaleźli się na dachu garażu, usłyszeli, jak ktoś zeskakuje po drugiej stronie. Bogdan przebiegł po dachach tuż obok śladów pozostawionych przez podglądacza i też zeskoczył na kupę śniegu. Sikorski z trudem,
mocno dysząc, próbował dotrzymać mu kroku. Tymczasem uciekający zniknął już na zakręcie ulicy. Pobiegli w tamtym kierunku i dotarli do skrzyżowania trzech uliczek. Śnieg był tu ubity, zadeptany, a po uciekinierze ani śladu. — Zwiał nam — wysapał Sikorski. Porucznik przytknął palec do ust. Z jakiegoś zaułka dobiegł dźwięk piłowanego rozrusznika. Raz, dwa...
— Nie może zapalić — ucieszył się Sikorski. — Dorwiemy go! Po chwili dźwięki ucichły. Pędem dopadli do starej bramy i zobaczyli trabanta z otwartymi drzwiami. W środku jednak żywej duszy! — Musi tu gdzieś być! — powtarzał Sikorski. — To moje miasto i z tego, co pamiętam, nie ma stąd drugiego wyjścia. Weszli głębiej na podwórko, a właściwie przestrzeń zasta-
wioną szopami, kurnikami i gołębnikami. Zabielski wskazał Maćkowi, żeby kierował się w lewo, sam ruszył w prawo. Naraz rozległ się gwałtowny zgrzyt, a potem krzyk bólu. Jakaś postać śmignęła na rowerze-składaku. Porucznik nie miał szansy jej dogonić. Biegnąc, niemal potknął się o Maćka. „Cygan” leżał w śniegu próbując zetrzeć z twarzy krew. — Pompką mi przywalił — rzekł
płaczliwie. Jeszcze chwila, a z ulicy rozległ się klakson i przejmujący grozę zgrzyt, wreszcie łomot. Wybiegli z bramy. Polonez Olgierda Kołtuniaka stał na skraju ulicy częściowo wbity w latarnię, która przypominała teraz stary żuraw studzienny. Z pękniętej chłodnicy auta buchała para. Odrzucony rower przypominał
wywiniętego faworka, ciało rowerzysty leżało nieco dalej, na śniegu wokół jego głowy rozlewała się purpurowa plama. — Pod koła mi się wpakował — tłumaczył zdenerwowany major. — Prosto pod koła! Depnąłem hamulce, ale tu czysty lód. Więc mnie poniosło. Nic nie mogłem zrobić! Nic. Zabielski zerwał z siedzenia poloneza koc i podbiegł do leżą-
cego podglądacza. Był drobny, chudy, mógł mieć nie więcej niż dwadzieścia lat, bladą twarz pokrywał młodzieńczy trądzik. Krew waliła mu z rozbitego nosa jak szalona. „Dzieciak — przemknęło Bogdanowi — napalony dzieciak podglądający artystkę!” * Pogotowie pojawiło się po pięciu minutach. Okazało się, że
potrącony miał złamaną rękę oraz uraz czaszki. I chociaż żył, pozostawał nieprzytomny. Jedną karetką pojechali do szpitala. Kwadrans później obudzony przez Lichtera Nowicki przywiózł na izbę przyjęć pannę Adamską, przyodzianą w imponujące futro ze srebrnych lisów. Jej mina sugerowała, że być może nie ma nic pod spodem. — Ciekawe, czy go rozpozna? — zastanawiał się Bronisław.
Piosenkarka, jeszcze bledsza niż zwykle, podeszła do łóżka i stanęła obok baniaka z kroplówką. — O Boże, to Czarek! — wyszeptała. — Jaki Czarek? — Syn pani Madejskiej, naszej sąsiadki. Znamy się od dziecka, chociaż ostatnich parę lat Cezary spędził w kryminale. — Z powodu? — Kradzieże samochodów... Ale nigdy bym nie przypuszczała,
że będzie jeździł po całej Polsce, żeby mnie podglądać... Mój Boże! — Nigdy wcześniej pani nie napastował? Blada twarz pokryła się ceglastym rumieńcem. — Jako dzieciaki całowaliśmy się na podwórku i chyba raz bawiliśmy się w doktora, ale później, kiedy wyszedł z mamra, chyba nie miał odwagi się do mnie zbliżyć.
Zabielski pokręcił się jeszcze chwilę po szpitalu. Wedle lekarzy stan pacjenta był stabilny. — Poskładamy go, chyba nie ma wewnętrznego krwotoku — twierdził dyżurny chirurg. — Kiedy odzyska przytomność, będę chciał go przesłuchać — rzekł porucznik. — I niech cały czas mają na niego oko! — dorzucił w stronę Kołtuniaka, który zjeżył się słysząc, że ktoś
młodszy stopniem próbuje wydawać mu polecania. — Wiemy, co robić! — warknął. Razem z pochlipującą Adamską wrócili do hotelu samochodem Franczaka, kierowanym przez Lucka Nowickiego, spełniającego tej nocy funkcję kierowcy. — Myśli pan, że to on porywał te wszystkie dziewczyny? — zapytał organizator, zapuszczając silnik.
— To niewykluczone — odpowiedział wbrew swojemu przekonaniu porucznik, a w duchu dodał: „Jeśli kręcił się wokół hotelu podglądając artystkę, mógł przy okazji zauważyć rzeczy, które uszły uwadze innych”. — Jeśli umrze, to będzie moja wina! — załkała Joanna. Jakoś nie miał siły ani ochoty, żeby ją pocieszać. *
Następny dzień zapowiadał się znacznie spokojniej. Rano Zabielski odbył dłuższą telefoniczną konferencję z pułkownikiem Małczyńskim, który rozważał swoje ponowne przybycie do Rzeszowa. — Jak sądzicie, kiedy będzie można przesłuchać tego podglądacza? — pytał. — Lekarze mówią, że powinien dziś, najpóźniej jutro, od-
zyskać przytomność. — W takim razie z przesłuchaniem poczekajcie na mnie, będę jutro koło południa — powiedział. — Oczywiście, obywatelu pułkowniku. Przy okazji chciałbym zasygnalizować inny problem. Major Kołtuniak ma niezwykłą ochotę aresztować Madejskiego, jednak prokurator żąda uzasadnienia... — To taki wielki problem?!
— Sęk w tym, że nie możemy przedstawić Cezaremu Madejskiemu żadnych konkretnych zarzutów. Wprawdzie uciekał przed milicją, ale może twierdzić, że nie wiedział, że jestem funkcjonariuszem. — Aresztujcie go za podglądactwo. — To nie takie proste! Panna Adamska właśnie wycofała swoje oskarżenie... W pół godziny później Małczyński
odezwał się ponownie. Dossier Madejskiego, biorąc pod uwagę jego wiek, okazało dość bogate. W pierwszy konflikt z prawem wszedł jako trzynastolatek, zamieszkały na warszawskiej Pradze. Były to drobne, powtarzające się kradzieże. W ich wyniku został wyrzucony ze szkoły i zapewne w sposób decydujący zmieniło to trajektorie jego życia. Trafił do samochodowej zawodówki,
gdzie tylko rozwinął się jego talent. Zamiłowanie do samochodów miał od zawsze. Początkowo kradł wozy dla fantazji, dla zaimponowania rówieśnikom, szczególnie dziewczętom, wobec których, mikry i od zawsze krościasty, wypadał niezwykle blado. Kiedy osiągnął szesnaście lat, osiągnął taką biegłość, że nie był w stanie mu się oprzeć żaden zamek, żaden alarm, potrafił uruchomić wóz na kilka
sposobów, a także brawurowo ujść pościgowi. W sytuacjach szczególnie krytycznych przydawał mu się rowerskładak, z którym się nie rozstawał. Długo pozostawał niepokonany. Wpadł dopiero, kiedy nakryto pasera, a ten sypnął go bezwstydnie i obciążył w sądzie. Kilkuletni wyrok bardzo go zmienił. Cezary stwardniał,
utracił miły sposób bycia. Nabył też szereg nowych, cennych umiejętności. — Od dwóch lat nie udało się go namierzyć — twierdził pułkownik. — Utrzymuje się niewątpliwie z działalności przestępczej, ale nic na niego nie mamy. Wygląda na to, że stale zmienia swoje miejsce pobytu, bimbając sobie z obowiązku meldunkowego.
— I to jest jakiś punkt zaczepienia! — ucieszył się uczestniczący w trójstronnej konferencji telefonicznej Kołtuniak, który marzył o jak najszybszym założeniu kajdanek na przeguby podglądacza. To, że rzeszowski oficer wręcz marzy, żeby okazało się, iż chłopak może być poszukiwanym porywaczem, było dla Zabielskiego jasne. Oznaczałoby to brawurowy finisz sprawy,
której nadano kryptonim „Dziewczyna Śniegu”, a dla prowadzących ją funkcjonariuszy — odznaczenia i nagrody... Bardziej zdziwiła go opinia Małczyńskiego, który też nie wykluczał takiej możliwości, chociaż w bardziej powściągliwej formie. — Tak się przypadkowo składa, że Madejski z więzienia wyszedł w styczniu 1987 roku, dwa tygodnie przed pierwszym
porwaniem. Teoretycznie mógł dokonać uprowadzenia wszystkich pozostałych dziewcząt. — Czy wiemy coś na temat jego preferencji seksualnych? — zapytał Zabielski. — Można uznać, z dużą dozą pewności, że w więzieniu został przecwelony przez git ludzi i to odbiło się na jego osobowości. — Oczywiście — zadudnił Olgierd Kołtuniak. — Niemożliwe
do zrealizowania marzenia o tej piosenkarce znajdowały swoją realizację w atakach na dziewczyny podobne do niej fizycznie. — Nie jestem pewien, czy podglądaczonanista może być równocześnie seryjnym zabójcą — zauważył nieśmiało porucznik. — Wydaje mi się, że szuka pan dziury w całym — obruszył się Kołtuniak. — Jeśli znajdziemy jego hawirę, znajdą się dowody.
A kiedy go przesłuchamy... — Major najwyraźniej, podobnie jak Jacek Drobny, żywił niezwykle silną wiarę w przesłuchania, jako najlepszą metodę ustalenia winy. — Tylko nie podejmujcie żadnych przesłuchań beze mnie — upomniał Małczyński. — Sprawa jest bardzo delikatna. * Wkrótce, po południu Zabielski i Kołtuniak udali się na
dworzec powitać kapitan Hardecką. Major nie krył opinii, że w aktualnej sytuacji przyjazd „specjalistki od psychologii” jest marnowaniem czasu i pieniędzy. — Przecież mamy głównego podejrzanego. I to ja osobiście go schwytałem! — powtarzał. Bogdan miał na ten temat odmienne zdanie, ale się z nim nie afiszował. Zasugerował jedynie, że misja Hardeckiej ma nadal
sens, ponieważ Madejski mógł mieć wspólnika w zespole, więc trzeba poważnie przeanalizować również ten wątek. — Faktycznie, mógł mieć. W pierwszej chwili Zabielski nie poznał Katarzyny. W rudej peruce i z mocnym makijażem wyglądała jak typowa bogata Niemra. — Guten Morgen, frau Zajonc — powiedział na przywitanie.
Wiele czasu na rozmowę nie mieli, bo za godzinę ekipa wyjeżdżała do Jarosławia. W dodatku rozmowę bardzo utrudniała obecność Kołtuniaka. Zresztą jedyne nowe informacje, jakie mu przekazała, dotyczyły „Gucia”. — Nazywa się August Rękawek i rzeczywiście był przez krótki czas studentem szkoły baletowej, ale wylali go już dwa lata temu. Na razie nie znam powodów. Od
tego czasu znany jest jako męska prostytutka. — Kto? — zdziwił się Kołtuniak. — Kurwa męska! — palnęła Katarzyna. — Nie ma u was takich? Za małe miasto? Kołtuniak poczerwieniał. — Poza tym nie znalazłam na razie żadnych dowodów na konflikty z prawem. Ponieważ przybycie do hotelu
„niemieckiej impresario” w towarzystwie dwóch milicjantów mogłoby zostać źle zrozumiane, zamówiono dla niej taksówkę. W hotelu „frau Zajonc” na krótko spotkała się z Franczakiem (zaaferowany, jakoś nie skojarzył jej głosu z głosem milicjantki, z którą rozmawiał przed trzema dniami), a zaraz potem postanowiła udać się na koncert do Jarosławia. Fronczak
zaproponował swój samochód, mówiąc: „Nowicki poprowadzi”, ale impresario stwierdziła, że pojedzie razem ze wszystkimi autobusem, bo chce poznać atmosferę w zespole. — Atmosferę? Chce sobie znaleźć chłopaka do wyra! — zwierzył się boss Nowickiemu. — Znam takie z pozoru niedostępne businesswomen. Jego rozmówca zachichotał.
Nie wiadomo, co bardziej poprawiło klimat w zespole: pojawienie się wśród nich impresaria z RFN-u czy wiadomość o prawdopodobnym odnalezieniu sprawcy ich wszystkich kłopotów. W każdym razie tak w autobusie, jak w kulisach starego kinoteatru było wesoło, numery szły brawurowo, a widzowie, którzy zgromadzili się w niedogrzanej salce miejscowego kina, twierdzili potem, że
mimo przeciągów szarpiących za nogawki, był to jeden z najlepszych spektakli, jaki zdarzyło się im oglądać. To, że Madejski jest winny, nie było podawane w wątpliwość przez nikogo (poza Joasią). W efekcie nawet Wełniak jakby się rozruszał, a Szulc podśpiewywał sprośne piosenki. Po spektaklu frau Zajonc, która wyprawiła w miejscowej
restauracji — otwartej mimo późnej pory za specjalną dopłatą — bankiet na część zespołu, nie szczędziła komplementów. Wydawała się też ulegać czarowi Krystiana Szulca, który miał wyraźną ochotę zająć się czynnym umacnianiem przyjaźni polsko-niemieckiej. — Wprawdzie... — mówiła z silnym akcentem niemieckim, charakteryzującym się twardym „r” (zawdzięczała tę
umiejętność młodości spędzonej na Opolszczyźnie) —...wprawdzie planowałam wyjazd ekipy najwyżej sześcioosobowej, ale widząc wasz wspaniały zespół jestem skłonna powiększyć skład. — I tak będzie nas za dużo — westchnął Bronek Lichter. — Cyganom zawsze wiatr w oczy. — Dlatego zastanawiam się nad zaangażowaniem całego
zespołu w dwóch turach. Wiosennej i jesiennej — powiedziała. — A najlepsi mieliby szansę pojechać dwa razy — dorzucił Juraś głosem Władysława Hańczy i wszyscy przy stole wybuchnęli śmiechem. * Zabielski też nie próżnował. Jeśli dotąd postępował na granicy prawa, obecnie postanowił złamać je na całego. Ko-
rzystając z nieobecności zespołu, a także z uniwersalnego klucza, udostępnionego mu przez szefa portierni, który współpracę z resortem miał wypisaną na twarzy, zajął się przeszukaniem pokojów wykonawców. Rewelacji w rodzaju uciętej głowy nie znalazł, ale jego działania nie okazały się zupełnie bezużyteczne. W walizeczce Fronczaka, której boss nie zabrał ze sobą,
znalazł niewielki, załadowany pistolet (ciekawe, czy miał na niego pozwolenie?). Bagaż Jurasia mieścił kilka sporych kawałków sznura, a także małe plastikowe kajdanki, jakie można bez większego trudu nabyć w sklepach z akcesoriami seksualnymi koło kopenhaskiego Tivoli, w hamburskim Sankt Pauli czy koło Mexico Platz w Wiedniu. W przyborniku toaletowym Rackiego Zabielski znalazł
wyjątkowo silny środek na bezsenność, który w odpowiedniej dawce mógł bardzo szybko uśpić upatrzoną osobę, a w walizce Bronowicza — parę cienkich, letnich rękawiczek. Na co komu zimą letnie rękawiczki, przydatne chyba tylko wtedy, kiedy nie chce się zostawiać odcisków palców — długo by myśleć. Z kolei pod poduszką Szulca znalazły się damskie majtki, a w jego ne-
seserze sporo rekwizytów w rodzaju wstążek, spinek, szminek, był też staniczek „dwójka”, jedna skarpetka i jedwabna, pachnąca perfumami koszulka. Zbiory mordercy czy żałosne trofea podstarzałego erotomana? Chwilowo pozostawił wszystko na miejscu (nie miał przecież prokuratorskiego nakazu!), ale na wszelki wypadek zrobił zdjęcia wszystkich „rekwizytów”, do okazania rodzinom
zaginionych. Przeszukanie pokoju Wełniaka dało jeszcze bardziej zastanawiający efekt. W teczce na nuty porucznik natrafił na sfatygowaną kopertę z wycinkami dotyczącymi koncertów „Ogniem i skeczem”. Zapowiedzi w prasie lokalnej, recenzje. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie kilka wycinków z prasy lokalnej^ zawierających ogłoszenia w sprawie zaginio-
nych dziewcząt, a także krótki artykuł dotyczący znalezienia ciała Małgosi Karczykiewicz. Wynikało z tego, że akompaniator w swoich zeznaniach co najmniej mijał się z prawdą. Ale czy można na tej podstawie oskarżyć go o morderstwo? Zbierał informacje o dziewczynach, które widział na widowni, a które potem zaginęły („Trzeba będzie jeszcze raz z nim porozmawiać i mocniej przycisnąć!”).
Jako jeden z ostatnich pozostał mu do spenetrowania pokój Gruchaja. Na klamce wisiała wywieszka „nie przeszkadzać” i pokojówki musiały ją uszanować, ponieważ pokój nie został posprzątany. Zaraz po wejściu uderzył nozdrza Bogdana słaby zapach kopcia. Zobaczył kilka wypalonych świec i zmierzwioną pościel... Czyżby pozostałości wczorajszego romantycznego wieczoru?
Nie zdążył nawet się rozejrzeć, bo z łazienki dobiegł go głos: — Już wróciłeś, tak wcześnie? Na ucieczkę było za późno, po krótkiej chwili kompletnie nagi Gucio Rękawek wszedł do pokoju. — Złodziej! — wrzasnął na widok Zabielskiego. — Złodziej! Twarz zmieniła mu się raptownie, regularne rysy stały się złowrogie. W dodatku na wrzasku nie poprzestał, tylko rzucił
się z pięściami. Aliści, jako przedstawiciel wagi koguciej, nie miał szansy z „półciężkim” Bogdanem. Jeszcze chwila i z krwawiącym nosem padł w pościel, a porucznik skuł mu wprawnie ręce na plecach. Mimo tego młodzieniec nadal kopał, pluł i miotał straszliwe bluzgi, nie czyniące na Zabielskim żadnego wrażenia. Porucznik poprzestał jedynie na precyzyjnym ciosie, który ostatecznie
wyeliminował awanturnika z walki. Agresja ulotniła się jak z przekłutego balonu. Porucznik nie spuszczając z niego oczu zadzwonił do Kołtuniaka. — Przyślijcie tu kogoś. Doszło do czynnej napaści na milicjanta. Kiedy do Rękawka dotarło, z kim zadarł, po prostu się
rozpłakał. Ale jego szlochy nie wzruszyły porucznika. Bardziej zainteresował go złoty krzyżyk, który młodzieniec nosił na szyi. Bardzo specyficzny krzyżyk. Powieszony „do góry nogami”. Później uwagę milicjanta przykuło jeszcze coś innego: dywanik, który zrolował się w trakcie ich walki, obnażył kawałek podłogi i częściowo zatarty rysunek kredą na niej.
Zabielski odsłonił do reszty podłogę i jego oczom ukazał sie charakterystyczny pentagram. — Czciciele diabła! — zagwizdał przez zęby. — Jesteście satanistami? Gucio przestał płakać i znów coś hardego błysnęło w jego oczach. — A jeśli nawet, to co, nie wolno? Żyjemy w kraju, którego konstytucja zapewnia wolność każdego
wyznania! * Zespół zjawił się w hotelu dobrze po północy. Rękawka, ubliżającego władzy na czym świat stoi, zabrano godzinę wcześniej do aresztu, ale Bogdan nie zwierzał się Kołtuniakowi ze swych podejrzeń. Stwierdził jedynie, że omyłkowo wszedł do pokoju Gruchaja i tam został zaatakowany przez jego partnera.
O swych odkryciach zmilczał. Rzeszowski major zapewne miałby problem z rozróżnieniem satanistów i szansonistów. Jedynie bardzo ogólnikowo wspomniał mu, że chciałby, aby Rękawka również przesłuchał pułkownik Małczyński, naturalnie jeśli przyjedzie. — Na pewno przyjedzie! — twierdził Kołtuniak. — Podejrzany Madejski odzyskał przytomność...
— Trzeba było mi o tym powiedzieć! Coś mówił? — Nic dotąd nie mówił, lekarze dali mu mnóstwo środków przeciwbólowych, więc śpi jak zabity. — Mam nadzieję — powiedział Bogdan. — Bo gdyby uciekł, mielibyśmy się z pyszna... — Taki połamaniec miałby uciec? — zaśmiał się major. — Niedoczekanie! W szpitalu zostawiłem mego człowieka,
który cały czas ma na niego oko, a dla pewności przykuliśmy drania do łóżka! * Było koło pierwszej w nocy, kiedy Hardecka zapukała do pokoju Bogdana. Ledwo udało jej się wyrwać z ramion namolnego Szulca, który tym razem zamiast na jakąś młódkę, zagiął parol na dojrzałą obywatelkę Republiki Federalnej
Niemiec. Na szczęście stary prezenter przeholował z alkoholem i jak mówił w podobnych przypadkach Juraś: „Bachus zwyciężył u niego nad Erosem”. Kiedy zachrapał, siedząc na łóżku, pchnęła go lekko, a następnie jak dobra żona zdjęła mu buty i nakryła kołdrą. — Jak smakowało ocieranie się o telewizyjne sławy? — zapytał nie bez ironii Bogdan.
— Nie uprawiam ocieractwa — skontrowała milicjantka, po czym podzieliła się swoimi spostrzeżeniami. Zabielski wysłuchał jej cierpliwie, a następnie opowiedział o wynikach swych nielegalnych przeszukań, zatrzymując się dłużej nad duetem Grucha — Rękoś. — Satanizm jako motyw porwań młodych dziewcząt? — Hardecka zmarszczyła swoje ciemne, zrośnięte brwi. — W
dodatku przez pederastów? Brzmi nieprawdopodobnie. — Jednak nie sposób wykluczyć. Do tej pory pan Gucio znajdował się poza spektrum naszych zainteresowań. Chciałbym, żebyś dowiedziała się czegoś więcej o nim, czy wchodził w konflikt z prawem? — Na pewno nie był nigdy skazany. To już sprawdziłam — odparła. — Ale dobrze, spróbuję dowiedzieć się czegoś więcej.
A swoją drogą, jak zareagował Gruchaj na to zatrzymanie? — Na razie nie wiem nawet, czy się dowiedział. Przynajmniej ja go nie informowałem. Może myśleć, że chłopak po prostu poszedł w miasto. Zapewne wcześniej robił już mu takie numery. Mimo pozorów układności okazuje się dość niepoczytalny. Kiedy się na mnie rzucił, miałem wrażenie, że obcuję z kimś opętanym.
— Nie znam się na egzorcyzmach, ale naprawdę dopuszczasz myśl, że mogli we dwójkę porywać te dziewczyny, a następnie wykorzystywać w trakcie „czarnych mszy”? — Tego nie powiedziałem, ale kogo mamy innego... Madejskiego? Przecież sama nie bardzo wierzysz, że ten szczeniak może być poszukiwanym przez nas seryjnym porywaczem. — Raczej nie wierzę. Nie spełnia
podstawowych warunków. Jest zbyt prymitywny, a naszego przeciwnika charakteryzuje, przynajmniej sadząc po dotychczasowych dokonaniach, dużo większa inteligencja i ostrożność! W dodatku nie wydaje mi się prawdopodobne, że ktoś, mając do dyspozycji uwięzioną młodziutką dziewczynę, będzie podniecał się na mrozie, podglądając średniej klasy piosenkarkę...
Wzmianka o młodziutkiej dziewczynie przypomniała mu inną kwestię leżącą mu na wątrobie. — A właściwie, co robi Witkowski w Częstochowie? — To, co przedtem ja. Pomaga. Centrala uznała, że skoro i tak od początku jest wprowadzony w sprawę, zamiast nudzić się w Koniecpolu może okazać się pomocny dla nas. A dlaczego pytasz?
Chwilę wahał się, po czym wyjawił obawy, jakie wiązały się z Marianem i Kamillą. — Nie przesadzaj, dziewczyna jest dorosła, a Marianek... Owszem, lubi podrywać, ale z tego, co wiem, nie skrzywdził nigdy żadnej kobiety. Wrócili do Madejskiego. Porucznik przedstawił wszystkie za i przeciw jego kandydaturze na seryjnego porywacza. Po jednej
stronie znalazła się kryminalna przeszłość chłopaka, emocjonalne rozchwianie, a także łatwy dostęp do różnych samochodów — To są istotnie poważne argumenty — zgodziła się Hardecka. — Jednak osobiście widziałabym inny powód, żeby się nim interesować. Bardziej niż jako potencjalny sprawca, Madejski może być ciekawy w roli świadka. W końcu jeżdżąc za
Adamską i obserwując hotele dzień i noc mógł niechcący zauważyć to, co uszło uwadze innych. — Jak zwykle masz doskonałe pomysły. — Bogdan sięgnął do walizki. — Może uczcimy to odrobiną winiaku? — Dziękuję. — Katarzyna ziewnęła. — Swoją tygodniową dawkę wypiłam już w towarzystwie Szulca. Poza tym, chyba niczego więcej dzisiaj nie wymyślimy.
Wyszła. Zabielski, który ledwo trzymał się na nogach, natychmiast się położył, ale hałas dochodzący zza ściany nie pozwolił mu zasnąć. Łóżko sąsiada skrzypiało jak statek miotany w trakcie sztormu, a goszcząca u niego dziewczyna wydawała dźwięki porównywalne jedynie z okrzykami zarzynanego zwierzątka. W pewnym momencie miał już nadzieję, że seans się
skończył, i nawet zaczął zasypiać, ale gdzieś po kwadransie za ścianą wznowiono erotyczną gimnastykę. Stuknął dwukrotnie pięścią w ścianę, ale osiągnął tylko tyle, że sąsiad podgłośnił radio. Do trzeciej porucznik nie zmrużył oka. * Morderca popatrzył na zegarek. Dochodziła druga. Na
dworze panował ziąb, że żal byłoby psa wypędzić, ale on musiał opuścić ciepły pokój. Posługując się dorobionym kluczem wyszedł przez kotłownię, mając nadzieję, że nikt go nie zobaczy. Nadzieja ta nie była pozbawiona podstaw, nawet w recepcji nie dało się zauważyć żywej duszy. A zresztą, gdyby nawet ktoś go zobaczył, miał charakteryzację! Wyszedł na ulicę, czujnie rozglądając się dookoła. Nikogo.
Z kieszeni wyciągnął kluczyki od samochodu Fronczaka. Dobrze, że dorobił je zawczasu. Ale był w końcu perfekcjonistą, przygotowanym na różne ewentualności, chociaż w tym jednym przypadku musiał improwizować. .. Zanim dojechał do szpitala, zrobił raz jeszcze bilans zysków i strat.
Diabli nadali z tym Madejskim! Cały czas kręcił się wokół zespołu, a on go przegapił. Cóż za karygodny brak czujności! W dodatku fakt, że nie natknął się do tej pory na gówniarza, nie dowodził, że chłopak nie zauważył jego nocnych wędrówek, nieuzasadnionych wyjść z hoteli... Złodziejskie oczko mogło dostrzec to, co przegapili inni. Za duże ryzyko, by pozwolić mu zeznawać!
Do szpitala wszedł bocznym wejściem. Jeszcze za dnia zaznajomił się z układem pokoi, korytarzy i wyjść awaryjnych. W amerykańskim filmie policjant czuwałby na krześle przed pokojem podejrzanego. W polskiej rzeczywistości funkcjonariusz raczył się herbatą w dyżurce i flirtował z pielęgniarką. Morderca miał wprawdzie pomysł, jak go wywabić, gdyby przypadkiem dyżurował na swoim
posterunku, ale nie było takiej potrzeby. W dodatku szpital nie posiadał monitoringu kamer, a czynności życiowych połamańca nie kontrolowała żadna aparatura. Na korytarzu morderca naciągnął gumowe rękawiczki i plastikowe torebki na buty, na wszelki wypadek przysłonił też twarz chirurgiczną maseczką. Podglądacz spał w separatce. Ręce, mimo założonego gipsu,
miał jeszcze przykute do łóżka („Cóż za przezorność ze strony Kołtuniaka!”). Wejście na posłanie, klęknięcie na nogach tak, aby uniemożliwić wierzganie, i przyciśnięcie mężczyźnie twarzy poduszką nie zajęło więcej niż minutę. Madejski, dusząc się, odzyskał na moment przytomność i próbował się bronić. Ale nic zrobić nie mógł! Po minucie, która wydawała się wiecznością, Cezary wreszcie
przestał się poruszać. Mimo to zabójca odczekał jeszcze dłuższą chwilę. Potem zszedł i starannie zbadał ofiarę. Była równie martwa jak kury, których pierzem wypełniono poduszkę. Poprawił koc w nogach łóżka i dokładnie sprawdził, czy na podłodze lub pościeli nie pozostawił jakiegoś śladu. Plastikowe ochraniacze na butach sprawdziły się doskonale. Potem wyszedł. Przecinając pustawy
dziedziniec szpitala złowił wzrok kierowcy karetki pogotowia, który z jakiegoś powodu siedział w szoferce. Skulił się, jak człowiek, który myśli, że w ten sposób uniknie rozpoznania, i szybko wyszedł na ulicę. Do zaparkowanego w bocznej uliczce samochodu miał najwyżej 150 metrów.
X. „Uciekaj skoro świt”
Wchodząc do restauracji hotelowej o wpół do ósmej 7 lutego, porucznik zastał tam jedynie Nowickiego. Siadł więc przy organizatorze i z pewnym rozbawieniem obserwował jak ten z niezwykłą precyzją kroił kanapki na małe, idealne sześciany, które następnie pochłaniał, za każdy razem trzykrotnie poruszając szczęką. — Mamy coś nowego? — zapytał pan Lucjan, nalewając
Zabielskiemu kawy z dzbanka. — Zdaje się, że coś zaczęło się dziać? — W tej fazie śledztwa trudno silić się na wnioski — odparł wymijająco oficer. Od konieczności dalszej rozmowy z organizatorem wybawił go Andrzej Gruchaj, który podszedł do ich stolika i poprosił o chwilę rozmowy. Tenor wyglądał jakby przez noc nie zmrużył
oka, co zresztą okazało się prawdą. — Panie poruczniku! — zaczął błagalnie. — Zaszło jakieś ogromne nieporozumienie. August Rękawek to spokojny, bardzo wrażliwy młody człowiek, nigdy nie przyszłoby mu do głowy atakowanie władzy. — Jednak zrobił to. — Zabielski wstał od stołu, nie chcąc kontynuować rozmowy przy organizatorze, który przysłuchiwał
się im ze wzmożoną uwagą. Wyszli do hallu. — Wiem, co zrobił — powiedział tenor. — Z głupoty, może ze strachu. Adwokat, który z nim rozmawiał o świcie, dowiedział się, że Gucio wziął pana za złodzieja... Nawiasem mówiąc, skąd pan wziął się w naszym pokoju? — Gruchaj niemrawo próbował przejść do ataku. — Pomyliłem drzwi. Zresztą, o ile
wiem, pan Rękawek nie został zameldowany w naszym hotelu i gdyby trzymać się przepisów... — Ależ nie bądźmy formalistami! Doszło do pomyłki i nieprzyjemnego zdarzenia. Chłopiec zrozumiał swój błąd, jest gotów dobrowolnie poddać się karze. Trzymanie go w tym strasznym, kryminogennym otoczeniu może wywołać w nim
uraz na całe życie. — Może mu pan pomóc. — Ja? — Tak, pan. Opowiadając szczerze o waszych praktykach. Tenor spurpurowiał. Żyły mu nabrzmiały. — Posuwa się pan za daleko... — Myślę o satanizmie. — O satanizmie?... — Albo Gruchaj był pięć razy lepszym
aktorem niż Zabielski przypuszczał, albo pytanie sprawiło mu ulgę. Roześmiał się. — O czym pan mówi? O wieczorze przy świecach, kartach do tarota i wirujących talerzykach? To tylko zabawa! — Przywoływanie diabła? — Bądźmy poważni, panie poruczniku, żyjemy w dwudziestym wieku. Wierzyć w diabła, równie dobrze można by
obawiać się wampirów. — A pentagram na podłodze, a odwrócony krzyżyk na szyi? — Powiedziałem, że to tylko zabawa! Gucia interesuje wiedza tajemna, okultyzm, magia. Ja traktuję to z przymrużeniem oka, ale jeśli mogę w ten sposób sprawić mu przyjemność i zrekompensować nudę na trasie, kiedy musi czekać na mnie przez długie godziny, to czemu nie. Mogę pana zapewnić, że
mimo wszystkich zabiegów diabeł nigdy się nie pokazał w naszym otoczeniu. Zabielski pomyślał o zaginionych dziewczynach i postanowił zapytać wprost. — A nie przyszło wam do głowy ściągnięcie jakiejś kobiety, celem urozmaicenia waszego sabatu? Gruchaj skrzywił się. — Kobieta? Po co, żeby nam popsuła zabawę? Jako do-
świadczony śledczy musi pan widzieć, że nic nas nie łączy z tymi zaginionymi dziewczynami... To jak, okaże pan odrobinę wyrozumiałości temu obiecującemu młodzieńcowi? — Nie mogę niczego gwarantować, ale jeśli pan Rękawek zechce z nami współpracować, nie będę go oskarżał o czynną napaść na funkcjonariusza! — Kultura narodowa będzie panu niesłychanie wdzięczna.
Ze swego pokoju zadzwonił do Kołtuniaka. Chciał, by major umożliwił mu jak najszybsze przesłuchanie Rękawka. Ten jednak akurat rozmawiał przez inny telefon. — Oddzwoni do pana za chwilę — powiedziała sekretarka. Zauważył w jej głosie dziwne napięcie. Wykorzystując chwilę czasu postanowił zadzwonić do domu. Kamilli jednak nie zastał.
— Nie wróciła na noc! — powiedziała matka, ale w jej głosie nie było dramatyzmu. Zresztą zaraz sama dodała, że nie stało się nic szczególnego. Kama zadzwoniła koło jedenastej wieczorem i oznajmiła, że zanocuje u koleżanki... — Koleżanki...? — Bogdan pomyślał o cygańskich oczach „Marianka” i tylko zgrzytnął zębami. Matka szykowała się już do dłuższej wypowiedzi na temat
współczesnej młodzieży w świecie bez Boga, ale delikatnie jej przerwał, tłumacząc, że oczekuje na drugi telefon. Nawet nie skłamał. Dokładnie po trzydziestu sekundach zadzwonił major Kołtuniak. — Cholerna sprawa — sapał mocno zdenerwowany. — Dzwonili przed chwilą ze szpitala. — Nasz pacjent odzyskał przytomność? — Gorzej, nie żyje!
— Co mu się stało? — Po prostu nie wyszedł z pourazowej śpiączki. * Śmierć Cezarego Madejskiego odkryto dopiero w niedzielę rano. Trup w szpitalu jest zjawiskiem normalnym i tylko wskutek oporu czuwającego funkcjonariusza, który naraz przypomniał sobie o swoich obowiązkach, nie
przewieziono ciała od razu do kostnicy. — Nie zauważyliśmy nic szczególnego — twierdził lekarz, który dokonał wstępnych oględzin zwłok. — Pacjent był bardzo słaby i chociaż stan jego się poprawiał, widocznie przyszedł kryzys... Kołtuniak przerwał mu machnięciem ręki. — O przyczynach śmierci wypowie się
patolog po sekcji. Zabielski poprosił o możliwość samotnego wejścia do separatki. Wprawdzie wcześniej w pokoju kręciło się sporo osób, ale wiedział, że oględziny miejsca wkrótce po śmierci mogą mieć kluczowe znaczenie dla śledztwa. Intuicja podpowiadała mu, żeby pochopnie nie traktować śmierci Madejskiego jako „zgonu
z przyczyn naturalnych”. Dlatego dokonał starannego oglądu pokoju. Podłoga była dość gruntownie zadeptana, toteż trudno było liczyć na odnalezienie jakiś śladów, dowodzących nocnej wizyty kogoś z zewnątrz. Wytrzeszczone oczy denata wskazywały na strach i desperację, a nie cichą śmierć, która przyszła we śnie. Z dużą uwagą obejrzał rany na przegubach obu rak. Wyglądało to tak, jakby chłopak
gwałtownie, z wielką siłą usiłował się oswobodzić z kajdanek. To znów nie pasowało go śmierci we śnie. Uniósł koc i nie zwracając uwagi na fetor (bezdyskusyjnie nastąpiło puszczenie zwieracza), podciągnął nogawki pidżamy. Świeże sińce na nogach wskazywały, że stosunkowo niedawno, a może nawet w momencie agonii, spoczywał na nich jakiś ciężar uniemożliwiający ruchy...
— No i co tam wypatrzyliście, poruczniczku? — zapytał Kołtuniak, kiedy ciało „podglądacza” ze zgrzytem kółek pojechało na łóżku w stronę prosektorium. — Moim zdaniem mamy do czynienia z morderstwem popełnionym z zimną krwią — powiedział. — Morderstwem!? — żachnął się major. — To niemożliwe. Mój człowiek całą noc tkwił przed drzwiami, jak go znam nie
zmrużył oka ani na chwilę i wątpię, żeby wychodził choćby do toalety. Zabielski nie polemizował, tylko wykonał dwa telefony do pielęgniarek z nocnej zmiany. Dziewczyny wyznały dość prostodusznie, że większą część nocy sympatyczny funkcjonariusz spędził w ich dyżurce. Po tej informacji major Kołtuniak wpadł we wściekłość.
Jeszcze przed kilkoma godzinami chodził w glorii tego, który osobiście schwytał nowego „Kubę Rozpruwacza”, a teraz czuł, że będzie musiał się tłumaczyć z zaniedbań. Wezwany do telefonu przez Małczyńskiego wił się jak piskorz. Zabielski nie słyszał rozmowy, ale czerwone policzki Kołtuniaka i głos na pograniczu płaczu mówiły o wszystkim. — Towarzysz pułkownik chce z wami
rozmawiać — rzekł w końcu, podając mu radiotelefon. Małczyński cedził słowa jak ktoś, kto za wszelką cenę stara się opanować wściekłość. Postanowił opóźnić swój przyjazd o kolejny dzień. Prosił, aby Zabielski sporządził szczegółowy raport z własnymi wnioskami i przesłał go do wieczora. — Dobrze, jeśli znajdą się w nim już wyniki sekcji — rzekł. —
I jeszcze jedno, zachowajcie powściągliwość, nie wysuwajcie zbyt daleko idących wniosków. W międzyczasie major Kołtuniak zmienił się w prawdziwy gejzer aktywności. Zawiesił zbyt towarzyskiego funkcjonariusza w czynnościach i pogonił do roboty szpitalnego patologa. — Chcę mieć wstępny raport na temat przyczyn zgonu jeszcze dziś, towarzyszu — powtarzał.
Tymczasem porucznik zainteresował się dokładniej pokrwawioną garderobą nieboszczyka, oddaną do szpitalnego depozytu. Jak się okazało, poprzedniego dnia przeszukano ją tylko pobieżnie, stwierdzając jedynie, że ranny mężczyzna nie ma przy sobie żadnych dokumentów poświadczających jego tożsamość (co dowodziło jego znacznej przezorności).
Po staranniejszych oględzinach w tylnej kieszeni spodni Zabielski wymacał zwinięty kwit do przechowalni na dworcu i już wkrótce wszedł w posiadanie walizki podglądacza. Znalazła się tam zapasowa lornetka (tak jakby przewidywał, że pierwszą zgubi, uciekając z dachu garażu), komplet wytrychów i innych złodziejskich akcesoriów, sporo gotówki w złotówkach, w dolarach, ale również bonach do
Peweksu, a także trzy eleganckie portfele i dwie portmonetki dowodzące, że Madejski był również wprawnym kieszonkowcem. Były aż trzy komplety dokumentów, na różne nazwiska, każde ze zdjęciem Cezarego, sprężynowy majcher, przybory do higieny osobistej. I album. Album poświęcony Joasi Adamskiej. Sądząc po pieczołowitości wykonania, Madejski musiał mieć
na jej punkcie niezłego fioła. Znalazły się tam zdjęcia, wycinki prasowe, a nawet własne koślawe wiersze, ze szczerym wyznaniem: Kiedy myślę o Joasi, wszystko w głowie się kitwasi. W hotelu „Rzeszów” znalazł się dopiero po południu. Po Hardeckiej nie było śladu, zgodnie z wcześniejszym planem zabrała się z całą ekipą na koncert do Przeworska.
Zastanawiając się, z kim mógłby podzielić się swymi refleksjami, pomyślał o Witkowskim. Wcześniej jednak musiał pogadać z Kamillą. A nuż powinien zwracać się do swego szefa per „szwagrze”? Siostrę zastał w znakomitym nastroju. — Widzę, że „najwyższa izba kontroli” stara się trzymać rękę na moim pulsie — powiedziała. — Rozczaruję cię. Nie poszłam
z Mariankiem do łóżka. Cieszysz się? — Bardzo. Jednak nie wróciłaś do domu na noc? — Kiedy się rozstaliśmy, było dosyć późno, a ja byłam trochę... no... niezupełnie trzeźwa. Nie chciałam budzić mamy. Taksówki się gdzieś pochowały, więc w efekcie zanocowałam u Iwony. Znasz Iwonę. Mieszka niecałe sto metrów od „Patrii”. Sądząc po głosie, mówiła prawdę.
Zaraz zaczęła wypytywać go o wyniki śledztwa, ale zbył ją obietnicą, że zadzwoni później. * Telefon Zabielskiego zastał Witkowskiego w momencie, kiedy poranny kac przeszedł już do historii. Major nie przestawał sobie zadawać pytania, jak do tego doszło, że rybka urwała się mu z haczyka. Wieczór zapowiadał się znakomicie.
Wiedział, że podoba się Kamilli, znał potęgę swego bajeru, a z mowy ciała czytał przez cały wieczór, że mała Zabielska ma „ochotę na chwileczkę zapomnienia”. Wzajemne pieszczoty robiły się coraz bardziej odważne. Wstawiona trzymała już „Marianka” juniora w rękach, a on ssał jej obnażone sutki i właściwie nic nie powinno im przeszkodzić... Kiedy zaproponowała, że się umyje,
przyjął to za dobrą monetę. Wszedł za nią nagą do łazienki i pokazał, że zwyczajem socjalistycznych hoteli woda zimna leci z kranu oznaczonego kolorem czerwonym, a ciepła — z niebieskiego. Może powinien był tam zostać, umyć plecy, namydlić kształtne pośladki, następnie posunąć się dalej, łapiąc za drobną, kształtną, skądinąd elegancko podgoloną „mu-
szelkę”. .. Niestety akurat przypomniał sobie, że skończyły mu się fajki. A czymże dla zawodowego podrywacza byłby ów pościelowy akt bez wykończenia w postaci obowiązkowego papierosa. Szybki bieg do recepcji nie zabrał mu więcej niż pięć minut, dłużej przypominanie sobie numeru własnego pokoju. W każdym razie kiedy znalazł się z powrotem na miejscu, prysznic
jeszcze siąpił, ale Kamilli już nie było. Zdążyła się wytrzeć, ubrać i znikła, pozostawiając jako jedyny ślad swej bytności czarny staniczek pod fotelem. „Cholera, cholera! Wiadomo przecież, że kiedy prowadzi się natarcia, nie należy pod żadnym pozorem go przerywać. Nie wolno dawać zwierzynie czasu na refleksje, zastanowienie, na pytanie w rodzaju: „co ja tu robię” albo „co sobie o mnie
pomyśli”, albo „nigdy się ze mną nie ożeni...”. A tak poniósł klęskę. Na dodatek, zamiast pójść spać, zszedł do piekiełka, zagarnął jakąś przechodzoną kurwę, a potem, czując wstręt do siebie, wychlał jeszcze pół litra bez zakąszania. Całe szczęście, że Bogdan nie zamierzał rozmawiać na temat prowadzenia się siostry. Opowiedział o zabójstwie Madejskiego, wyrzucając sobie, że
nie przewidział możliwości zamachu na jego osobę. — Rozumiem, że żal ci tego podglądacza, ale nikt nie przewidywał, że to tak się potoczy — stwierdził Witkowski. — Sam zresztą nie wykluczałeś go z grona kandydatów na porywacza. — Ale wydawało mi się to wątpliwe, a dziś uważam, że stanowczo przesadziłem w podejrzeniach. Słyszałeś kiedy-
kolwiek o seryjnym mordercywierszoklecie? — Tu Bogdan odczytał parę strof z albumu. — Fakt! Nie słyszałem. Chociaż patrząc na to z dystansu, sądzę, że mogło się nam przytrafić szczęście w nieszczęściu. — Co chcesz przez to powiedzieć? — Przestraszyliśmy naszego „seryjnego”! — Czytasz w moich myślach. Mnie też przyszło do głowy, że
zabójstwo mogło być dokonane przez porywacza-mordercę. Choć nie do końca jestem pewien motywów. Czyżby też miał erotyczną obsesję na punkcie pani Adamskiej? — Raczej zaryzykowałbym hipotezę, że zabójca przestraszył się, iż młodziak mógł być świadkiem jakichś jego akcji, więc profilaktycznie go usunął. Ze swego punktu widzenia pewnie postąpił słusznie, ponieważ nadal nie
wiemy, kto nim jest. Nie ma świadków, nie pozostawił śladów... — Ale przynajmniej zrobił jakiś ruch, dowodząc że nie jest wyłącznie wytworem naszej imaginacji. Dotąd był przekonany, że nic mu nie grozi, teraz utrącił tę pewność. Zaczął improwizować. — Tylko pamiętaj, Bogdanku, że ten medal ma dwie strony. Przeciwnik, czując zagrożenie, może być
niebezpieczny. — Nie lekceważę tego. Podobnie jak faktu, że jest nadzwyczajnie ostrożny. Praktycznie nie zostawia śladów. Jeśli jest członkiem ekip, musiał nocować w hotelu i jakoś z niego wyjść. Tymczasem recepcjonistka, z którą rozmawiałam, twierdzi, że nikt tej nocy nie wchodził ani nie wychodził z hotelu. Tyle że dziewczyna spała w swej kanciapie i nie może wykluczyć, że
ktoś wszedł i wyszedł, posługując się dorobionym kluczem. — A nocny portier? — To półślepy emeryt zatrudniony na ćwierć etatu. O pierwszej poszedł spać i wstał dopiero o piątej rano. — Właściwie w najlepszej sytuacji jest ten Rękawek, bo przebywając w areszcie ma stuprocentowe alibi — zauważył Witkowski.
— Ale już jego partner, Gruchaj, nie. Aresztowanie chłopaka musiało zdrowo go przestraszyć i gdyby uznał, że zabójstwo „podglądacza” może odwrócić od niego uwagę... Tak czy siak, ciągle nikogo z członków trupy nie możemy wykluczyć... Wiemy, że morderca jest wśród nich, ale nadal może być nim każdy. — Według naszych szefów estradowcy to kiepscy kandydaci
na seryjnych morderców — mruknął Marianek. — I nikt dotąd nie proponował, aby uznać kręgi komediantów za strefę podwyższonego ryzyka. — Mam trochę inne zdanie na ten temat. Widzę sporo elementów, które wskazują, że nieustabilizowane życie sprawia, iż upodobania seksualne bywają bardziej urozmaicone, niż u przeciętnych zjadaczy chleba...
— Szukaj zatem, tylko uważaj, żeby nikt nie podał ci do tego chleba trucizny. * Przypuszczenia na temat zabójstwa potwierdziły się późnym popołudniem, wraz ze wstępnymi wynikami sekcji. Śmierć Cezarego Madejskiego nastąpiła przez uduszenie, najprawdopodobniej poduszką. W jego tchawicy odnaleziono odrobinę
pierza. Jednak nie był to koniec rewelacji. Ledwie Bogdan powrócił z prosektorium, do hotelu zadzwonił major Kołtuniak. W jego głosie dał się zauważyć odcień tryumfu. Akcja przesłuchania personelu szpitalnego dała wreszcie wyniki. — Mam mordercę! — oznajmił z dumą. — Czyli konkretnie kogo? — zapytał Zabielski.
— Dowiecie się, kiedy zostanie zatrzymany. — Major postanowił być tajemniczy, jakby obawiał się, że ktoś może go pozbawić sukcesu. — Wszystko wyjaśni się za parę godzin wraz z powrotem autokaru z Przeworska. Później doszła do Zabielskiego wiadomość o jednym z kierowców karetek pogotowia, który zgłosił się na milicję i zeznał, że koło wpół do trzeciej w nocy widział pewną osobę
wymykającą się ze szpitala. — Potraficie go opisać? — zapytał funkcjonariusz, do którego się zgłosił. — Jak wyglądał, jak był ubrany? — Mogę podać jego nazwisko. — Znacie go? — funkcjonariusz aż podskoczył. — Każdy go zna, to przecież ten znany aktor... — powiedział szofer. — No ten... Tylko akurat nazwisko mi z głowy wyleciało.
Zaraz sobie przypomnę, grał w tym serialu, no wiecie... taki śmieszny... * Tymczasem „frau Zajonc” nie marnowała czasu podczas drogi autokarem. Przysiadła się do osowiałego Gruchaja. Początkowo, w drodze na koncert, szło jej trudno. Tenor, szalenie rozgoryczony aresztowaniem swego partnera, odpowiadał
monosylabami, ale po koncercie, kiedy chlapnął trochę z gwinta, wyraźnie się rozluźnił. Na dodatek w którymś momencie zapomniał, że mówi z kobietą. Hardecka zastosowała najprostszy, ale skuteczny numer — dała mu do zrozumienia, że jest lesbijką — bratnią duszą, zmagającą się, nawet w tolerancyjnych Niemczech, ze zmorą nieakceptacji. I Gruchaj w to uwierzył.
Poczęstował ją nawet nalewką ze swej piersiówki, a potem rozgadał na dobre, oczywiście półgłosem, żeby nikt nie podsłuchał jego wynurzeń. Dowiedziała się trochę o Rękawku. Poznali się z Gruchajem przed rokiem na jakiejś zamkniętej imprezie, którą załatwiał Fronczak z Nowickim. Gówniarz robił tam za męską hostessę. Jeśli brać pod uwagę fakt, że proceder porywacza trwał co najmniej dwa lata,
automatycznie wykluczało to Gucia jako głównego podejrzanego. A samego Andrzeja Gruchaja? Nie była pewna, chociaż osobiście nie słyszała o seryjnych mordercachhomoseksualistach, których ofiarami miałyby być kobiety. Tymczasem tenor rozochocił się do tego stopnia, że już z własnej inicjatywy wygłosił wykład na temat swojej filozofii
świata. Uważał kobiety za niższy gatunek, praprzyczynę wszelkiego zła. — Poczynając od pramatki Ewy? — spytała Hardecka. — Tak głęboko akurat nie sięgam. Ale jestem pewien, że prędzej czy później świat zginie przez równouprawnienie i obłęd, który nazwano wyzwoleniem niewiasty. Czy pani wie, że do końca dziewiętnastego wieku kobiety — mężatki, naturalnie
nie mówię o prostytutkach — uważały orgazm za coś ogromnie nieprzyzwoitego i wstydziły się go okazywać własnym mężom? Zresztą rzadko kiedy miały okazję — seks służył prokreacji i de facto opierał się na męskim gwałcie, bez żadnych gier wstępnych. — Okropne! — wzdrygnęła się jego rozmówczyni. — To zależy od perspektywy. Jeśli przyjmiemy, że znajomość
ziół, z której korzystamy wszyscy, została wypracowana przez doświadczenia pokoleń, to na jakiej podstawie sądzimy, że podległa pozycja kobiety we wszystkich lepiej zorganizowanych cywilizacjach musi wypływać z samczej potrzeby dominacji, a nie jest tylko odpowiedzią na doskonale przetestowane zagrożenie? Nie wypuszczać diabła! — O czym pan mówi? — Była zdumiona, że homoseksualista
może być zarazem seksistą. — O porządku! O podziale ról, którego zniesienie prowadzi do zagłady gatunku! Kiedy zepsuł się ten świat? — rozkręcał się coraz bardziej. — Co się stało z kulturą, kiedy kobiety zaczęły wciskać swe trzy grosze? Mężczyźni są ostrożnymi konserwatystami, kobieta poleci na każde gówno, byleby dobrze wylansowane i w nowym opakowaniu. A polityka?! Myślę
naturalnie o krajach demokratycznych. Mężczyźni dokonując wyboru opierali się na kryteriach rozumowych, czytali gazety, studiowali programy. Kobiety, korzystając z równouprawnienia, wniosły do tego pierwiastek emocjonalny, zaczęli wygrywać wyżsi i przystojniejsi. Ja pewnie miałbym szansę... — Niewątpliwie, ale chyba już dojeżdżamy do Rzeszowa — przerwała jego wynurzenia
milicjantka. — W samej rzeczy, widać już światła wielkiego miasta. Oczywiście nikt z całego autobusu nie miał pojęcia, jak wielka czeka ich tam niespodzianka. Zajechali na parking koło jedenastej wieczorem. Kołtuniak jako delegacja powitalna czekał już w hallu hotelu „Rzeszów”. Towarzyszyło mu paru funkcjonariuszy po
cywilnemu. Zabielski obserwował go z boku, zastanawiając się, do czego to wszystko zamierza. — Pan Jerzy Bronowicz? — zapytał, zastępując drogę artyście, który wszedł jako pierwszy. — Tak, o co chodzi? — Jesteście aresztowani — dramatycznie wycedził Kołtuniak i potoczył zwycięskim wzrokiem dookoła. W zespole podniósł się mały tumult, ale dwaj milicjanci, któ-
rzy chwycili artystę pod ramiona, sprawili, że protesty ucichły Trzeci sprawnie nałożył zbaraniałemu aktorowi kajdanki. — Benek, co tu jest grane? — Bronowicz uniósł oczy w kierunku Fronczaka, jakby tam poszukiwał ratunku. Ten jednak wyglądał na kompletnie zdezorientowanego. — Zaraz, zaraz! — Zabielski, który do tej pory spokojnie oczekiwał na Hardecką, podbiegł do
majora Kołtuniaka. — Czy możemy wpierw porozmawiać? — A widząc, że nie wywołuje to żadnej reakcji, dodał: — Porozmawiamy czy muszę dzwonić do pułkownika Małczyńskiego...? — Róbcie swoje! — rzucił major do swych podkomendnych i przeszedł z porucznikiem do pustej o tej porze salki konferencyjnej. — Co wy wyrabiacie?! — warczał
wściekle. — Psujecie mi świetne zakończenie akcji. Złapałem mordercę Madejskiego, a być może poszukiwanego przez nas wszystkich zwyrodnialca, a wy chcecie mi tu mącić?! Bogdan nie dał się zakrzyczeć. — Chciałbym tylko wiedzieć, na jakiej podstawie oskarża pan Bronowicza — zapytał uprzejmie. — Już mówiłem, mamy zeznanie świadka, o wpół do trzeciej
w nocy widział tego drania wymykającego się ze szpitala... — Widział Bronowicza, a może kogoś doskonale na niego ucharakteryzowanego. Czy tak trudno założyć perukę, przykleić wąsy...? — Gadanie! Mamy łapać się lewą ręką za prawe ucho, kiedy sprawa jest jasna? — Rozumiem, ale mam nadzieję, że przynajmniej spraw-
dziliście jego alibi. No, bo jeśli nie... Aresztuje go pan, a jeśli potem okaże się, że nie był tej nocy sam... Kołtuniak wychylił się za drzwi. Skuty Bronowicz ciągle stał bezradnie pośrodku hallu, a Fronczak z Nowickim przekonywali milicjantów, aby wstrzymali się z zabieraniem go do radiowozu. — Dajcie mi go tutaj — rzucił major. — Tylko delikatnie.
— Ja niczego nie zrobiłem — tłumaczył pobladły aktor, idąc do sali konferencyjnej. Fronczak usiłował pójść za nim, ale został powstrzymany. — To jakaś pomyłka... — Byłoby łatwiej, gdybyście mieli alibi na ostatnią noc — powiedział porucznik. — Ostatnią noc spędziłem w hotelu. — Sam? Blady uśmiech wypełznął na usta
Jerzego Bronowicza. — A, o to chodzi. No więc... Byłem z kobietą. Ale... o jakie godziny konkretnie panom chodzi? — Konkretnie między drugą a trzecią! — rzucił Kołtuniak. Podejrzany zupełnie się odprężył. — W takim razie, na pewno byłem bardzo zajęty. Przyjemnie zajęty. — Nazwisko tej pani.
— Co, proszę? — Nazwisko waszej kochanki! — huknął Kołtuniak. Bronowicz wyraźnie się zmieszał. — Obawiam się, że nie będę mógł podać... — W takim razie zabieram was do pierdla! Na twarzy aktora pojawiła się dziwna determinacja. — Nie mogę powiedzieć, bo dałem słowo, że zachowam
sprawę w tajemnicy. Gdybym ją ujawnił, dziewczyna miałaby wielkie kłopoty w pracy... Zabielskiemu przypomniała się piękna, ciemnowłosa recepcjonistka Marta, od paru dni wpatrzona w Bronowicza jak w obraz. Tłumaczyło to również, dlaczego personel nie kontrolował sytuacji w hotelu tej nocy. — Nie ma potrzeby ujawniania nazwiska tej pani — włączył
się do rozmowy. — Mieszkam z panem Jerzym przez ścianę i mogę potwierdzić, że istotnie miał bardzo pracowitą noc. — Takie odgłosy można nagrać! — nie poddawał się major. — I to nie może być pewne alibi. — Jasne, że można nagrać, ale nie znam magnetofonu, który reaguje na pukanie zza ściany. * Rzeszowscy milicjanci odjechali bardzo
niezadowoleni. Z trudem dochodzący do siebie Bronowicz powlókł się do swego pokoju, a reszta towarzystwa udała się do miejscowego „Piekiełka”, jak nazywano bar nocny, celem podtrzymania się na duchu. Zamierzał pójść tam także Wełniak, przypominający tego wieczora roztrzęsioną galaretkę, ale Nowicki zastąpił mu drogę.
— Jesteś pewien, że tego chcesz? Jutro ostatni koncert. Wytrzymaj! — Chciałem kupić sobie tylko wodę i zaraz pójść spać. — Idź do pokoju, ja ci przyniosę — nie ustępował impresario. Porażkę poniósł również Krystian Szulc, usilnie namawiając „frau Zajonc”, aby ta towarzyszyła mu w „Piekiełku”. Kobieta wymówiła się migreną i ogólnym zmęczeniem.
Kwadrans później, sprawdziwszy, czy nikt go nie obserwuje, do jej pokoju wślizgnął się Bogdan. Było sporo do obgadania. Porucznik opowiedział więc o wynikach sekcji Madejskiego, sugestiach Witkowskiego i zwolnieniu Rękawka. Hardecka ze swej strony zrelacjonowała rozmowę z Gruchajem. Satanistyczny wątek zbrodni wydawał się jej niezbyt
prawdopodobny — Czy to znaczy, że możemy wykreślić tenora z listy podejrzanych? — zapytał Zabielski. — Powiedzmy, że przesunęłabym go na koniec stawki. Wyciągnęłam z niego sporo informacji osobistych. A nawet bardzo osobistych. Opowiedział mi o swoim dzieciństwie w domu pełnym kobiet (cztery starsze siostry, z których, jak
twierdził, jedna zawsze miała okres!). O uwiedzeniu przez wujka. O próbach samobójczych. O męce, jaką było małżeństwo z kobietą. „Dla zachowania pozorów w tym naszym purytańskim społeczeństwie...” — A satanizm? Poruszyliście ten temat? — Nie pytałam wprost. Nie wie przecież, kim jestem naprawdę. Ale kiedy doszło do rozmowy
na tematy intymne, wyznał, że ma młodego partnera, którego właśnie zamknięto do lochu... Zaczęłam go pocieszać, no i wtedy opowiedział mi więcej o Rękawku, chłopcu pełnym fantazji i temperamentu. — Nie życzę ci, żebyś kiedykolwiek poznała ten temperament na własnej skórze. Do tej pory mam wrażenie, że rzucił się na mnie diabeł.
— Może po prostu mu się podobałeś — zażartowała Hardecka. Jakoś go to nie rozbawiło. — Innych też tak przetestowałaś? — zapytał. — Bardziej zdałam się na obserwację. Nie ulega wątpliwości, że każdy ma coś za uszami. I ukrywa prawdziwą twarz pod maską pozorów. — Każdy? Niektórzy wydają się bezbarwni...
— Podejrzewam, że nie wiemy o nich wszystkiego — powiedziała Katarzyna. — W trakcie koncertu przejrzałam wszystkie materiały, które dostałam rano. Trochę tego jest, ale sądzę, że nie posuniemy dalej śledztwa bez wiedzy na ich temat, zgromadzonej przez Służbę Bezpieczeństwa. Tylko u nich można znaleźć informacje, do których zwykła milicja nie ma dostępu. Na razie dzięki temu, co
ustaliliśmy, możemy wykreślić z listy podejrzanych co najwyżej Bronowicza. — Tylko przyjmując założenie, że morderca Madejskiego jest naszym seryjnym przestępcą. — Dobrze. Ale w każdym razie Bronowicz, tak jak Gruchaj, ląduje na końcu listy. Porozmawiajmy o pozostałych. Krystian Szulc. Zostaje? — Nie widzę w nim niczego szczególnie
podejrzanego. — Nie tai swych skłonności pedofilskich... — Nie przesadzajmy z tymi skłonnościami, Kasiu. Nie interesują go przecież małe dzieci, lecz dziewczyny w świetle prawa dojrzałe. — Dla mnie, jeśli różnica wieku partnerów dochodzi do pięćdziesięciu lat, to jest to czysta pedofilia — odcięła się
Hardecka. — Ale chyba istotniejsze jest, że nie ma problemów z zaspokajaniem swych żądz. Koledzy twierdzą, że stary drapieżnik zawsze coś upoluje. —Ale może nie zadowalać się byle czym. Łatwe zdobycze mogą mu nie wystarczać, nie zaspakajać jego chorych fantazji. — I dlatego, zamiast podrywać dziewczyny, zdecydowałby się
na zbrodnię. Bardzo wątpliwe! — Ale niewykluczone! — Dlatego na wszelki wypadek stawiam przy nim znak zapytania — powiedział, pochylając się nad notatkami. — Idźmy dalej. Czy masz coś nowego na Rackiego? Pokręciła głową. — Poza tym, że jest sadystą, lubi bić partnerki, uważa swe życie za przegrane i nie przestaje tęsknić
za minioną sławą, niewiele. — A Juraś? Rozumiem, że samotniczy tryb życia i predylekcja do więzów jeszcze nie czynią go podejrzanym... — Rzeczywiście, to niewiele — zgodziła się. — Ale czy wiesz, że dawno temu bliski był ożenku? — Tak? Rozumiem, że dowiedziałaś się, dlaczego do ślubu nie doszło i kim była jego wybranka?
— Marlena. Koleżanka ze szkoły aktorskiej, przepiękna, utalentowana, po wspaniałym debiucie i propozycji zagrania głównej roli w filmie realizowanym na Zachodzie. Całkiem nieoczekiwanie popełniła samobójstwo. Oficjalnie uznano, że nie wytrzymała presji sławy i życia w nieustannym napięciu. Powiesiła się w swoim pokoju w Dziekance. To taki akademik dla artystów w centrum Warszawy...
— Wykluczono udział osób trzecich? — Jeśli masz na myśli pana Adama, to miał żelazne alibi, natomiast mówiono o jej trzech najbliższych przyjaciółkach z roku. Przez pewien czas przesłuchiwała je milicja. — Wiesz coś bardziej konkretnego? — Dogrzebałam się raczej samych znaków zapytania. Marlena targnęła się na swoje życie po niezwykle ostrej pry-
watce. Podobno miała w sobie tyle alkoholu, że nie sposób było chodzić, a co dopiero wejść na stołek, założyć pętlę... — Chyba, że strzeliła ostatnią setę już stojąc na tym stołku. — Mogło tak być i chyba nawet przyjęto taką wersję. Zresztą, śledztwu ukręcono szybko łeb. Jedna z przyjaciółek była córką wiceministra... Więc, sam rozumiesz. Ciekawe, że to nie koniec
historii, śmierć zdolniejszej koleżanki nie otworzyła jej przyjaciółkom bramy do kariery. Pierwsza zginęła z przyjacielem na motorze, zderzając się czołowo na równej drodze z jakąś ciężarówką, której nigdy nie odnaleziono. Druga utopiła się, kąpiąc nocą na dzikiej plaży. Żadnych świadków nie było, ale trudno przypuszczać, by udała się tam sama.
— A trzecia, jak zginęła? — Trzecia, ta wiceministrówna, żyje. Choć daleko od sceny. — Wyemigrowała? — W pewnym sensie. Zrezygnowała z kariery i zamknęła się w klasztorze klauzurowym o wyjątkowo ostrej regule. Będzie już z kilkanaście lat temu. — I myślisz, że ten dobroduszny parodysta mógłby być aniołem mścicielem, który teraz karze
wszystkie kobiety, jakie podejdą mu się pod rękę...? — Ty to powiedziałeś! Ja jedynie się zastanawiam. — W takim razie z drżeniem czekam, co wyszperałaś na Wełniaka. Jego opowieści o dziurach w pamięci i podróżach odbywanych w nieświadomości predestynują go na głównego podejrzanego? — Nie wiem, czy na głównego. Sam mi
mówiłeś, że wedle jego kolegów od dawna nie miał żadnej dziewczyny, do normalnych kobiet nie ma śmiałości, kurwami się brzydzi, więc teoretycznie świetny kandydat na podejrzanego. Choć nie wiem, czy byłby na trzeźwo w stanie zaplanować i przeprowadzić na zimno taką akcję. — Z tego, co zauważyłem, potrafi się kontrolować. Od kiedy
tu jestem, mimo ewidentnego alkoholowego głodu, nie wypił nawet łyka. Ciągle bierze jakieś pigułki... — Też zwróciłam na to uwagę, jednak widzę, jak z godziny na godzinę robi się coraz bardziej rozedrgany... — Jakby szykował jakiś numer? — Albo zbierał się, żeby coś wyznać. Próbowałam pociągnąć go za język. Podeszłam do niego w kulisie w trakcie długiego
monologu Bronowicza i zapytałam, czy jeśli już będzie w Niemczech, nie chciałby wypocząć u mnie, w małym domu pod Monachium, z widokiem na Alpy. — A masz taki? — zdziwił się porucznik. — Nie, ale chciałabym mieć. No, on też się zdziwił i zapytał, skąd ta propozycja. — „Wydaje mi się, że jest pan bardzo zmęczony...— po-
wiedziałam. „To prawda — rzekł. — Przyznam, że ostatnio nie wyrabiam... Ale wie pani co, zanim wpadniemy do Niemiec, ja zaproszę panią do siebie”. „To znaczy?” „Mam mały domek w Beskidzie Sądeckim, niedaleko Rożnowa. Ze wzgórza roztaczają się nieprawdopodobnie piękne widoki”. „Ale teraz pewnie jest tam śniegu po pas?” — powiedziałam. „I tu panią zaskoczę: ani śladu, przedwczoraj wiał
halny i podejrzewam, że śnieg leży jedynie w lesie i na stokach położonych po północnej stronie gór. Więc jeśli pani reflektuje, to zaraz po spektaklu zadzwonię do sołtysa, a ten poprosi moich sąsiadów Orłów, żeby napalili w piecu. Mają klucze. Bo bez tego byłoby zimno jak w psiarni... A jutro, po koncertach, możemy pojechać... Reflektuje pani?” „Ciekawa propozycja. Tylko jak mielibyśmy
tam się dostać...?”. „Wiem, że szef będzie się śpieszyć do Warszawy, ale Lucek Nowicki pewnie nie odmówi i nas podrzuci”. „Nowicki to ten wasz organizator? Nie zauważyłam, że ma na trasie samochód!” „Bo oszczędza go, ile może. Trzyma go u jakiegoś tubylca na podwórku, w pokrowcu, ale jutro na pewno weźmie”. „I na pana prośbę nadłoży paręset kilometrów?” — dziwiłam się. „To
bardzo uczynny człowiek, poza tym zależy mu na pani. I... — zawahał się — ...na mojej kondycji!” W tym momencie Bronowicz skończył, rozległy się brawa i Wełniak podbiegł do instrumentu — zakończyła swą relację Hardecka. Wyjątkowa pamięć pani kapitan była ogólnie znana, toteż Bogdana nie dziwiło ze potrafi cytować odbytą rozmowę z
dokładnością taśmy magnetofonowej. — Czy mam rozumieć, że wybierasz się na randkę dla anonimowych alkoholików? — zapytał z uśmiechem. — Mamy pogadać o tym rano, ale wiem, że rozmawiał już o tym z naszym organizatorem i ten się zgodził nas zawieźć... — A, właśnie. — Na chwilę zanurzył nos w notatkach. — Lucjan Nowicki. Brałaś go pod uwagę jako kandydata na po-
rywacza? — Nowickiego? Tego organizatora? — roześmiała się. — Cóż, według recept autorów powieści kryminalnych powinien znajdować się na czele listy podejrzanych, ponieważ nic na niego nie ma. Żadnych kolizji z prawem, w opinii kolegów chodząca kompetencja i pełna bezkonfliktowość, a seksualny pociąg odczuwa wyłącznie do modeli samochodów. Idealny
materiał na seryjnego mordercę! Zachichotali oboje. — A sam wielki boss? — Fronczak? — Hardecka zastanawiała się przez chwilę. — Nie wygląda na patologicznego typa, raczej na swojskiego cwaniaka z talentem do robienia pieniędzy. Zauważyłam jednak, że jest niezwykle czujny, a grana przez niego rola chłopka roztropka ma służyć do
zmylenia otoczenia. W dodatku zataił jeden epizod ze swojej przeszłości. Około 1970 roku służył w szczecińskim ZOMO. — I strzelał do ludzi? — Być może. Tego w posiadanych przeze mnie aktach nie ma. Ważniejsze, że później próbował tam swoich sił jako alfons. Niezbyt udanie. Jedna z jego dziewczynek została zasztyletowana w niejasnych
okolicznościach. A on sam prędko wyjechał. Przeszli do Mietka Krupy. Jakiś czas temu, sugerując się opiniami zespołu, Bogdan wykreślił go z podejrzanych. Hardecka uważała, że postąpił zbyt pochopnie. — To prawda, że na trasie załatwia panienki dla innych i dość szczerze rozpowiada o swojej impotencji. Ale... Nie wiem, czy
wiesz, że ma stały etat w Radio. — Słyszałem. Konkretnie pół etatu. — I korzysta z polikliniki na Woronicza. — To nie jest zabronione. — Na moją prośbę ludzie Małczyńskiego sprawdzili jego kartę... Czy nie jest ciekawe, że nigdy nie leczył się na impotencję? — Może się wstydzi... — Może, ale chyba jego defekt nie jest
tak wielki, jak twierdzi. Rok temu był klientem wenerologa, który rozpoznał u niego rzeżączkę. O ile wiem, nie jest to schorzenie, które można złapać podczas używania wspólnego mikrofonu. — Cholera! — zaklął Bogdan. — No więc i jego zostawiamy. Ale przypuszczam, że przynajmniej kierowcę możemy odpuścić. Jest zbyt ociężały umysłowo.
— Fakt, wygląda na takiego, chociaż autobus prowadzi świetnie, z wyczuciem i wyobraźnią. Poza tym jest jedno „ale”. Siedział. — I to czyni go podejrzanym? — No cóż, jakiś czas temu siedział za brutalny gwałt! — A co z „Cyganami”? — Chwilowo nie znalazłam żadnych wskazówek, które pozwoliłyby ich uznać za podejrzanych.
Na trasie poruszają się zawsze we dwójkę lub w trójkę. W domach żyją w ustabilizowanych związkach i aż do kolejnej trasy nie opuszczają Warszawy. Więc chyba chwilowo nie musimy brać ich pod uwagę. Przez dłuższą chwilę Zabielski wpatrywał się w listę nazwisk. — A zatem, nawet po wykluczeniu Bronowicza i „Cyganów”,
nadal mamy na liście dziewięciu podejrzanych. — Bardzo mi przykro z tego powodu — powiedziała Hardecka. — Ale popatrz na to od innej strony. Po śmierci Madejskiego możemy być niemal pewni, że jeden z tej dziewiątki jest tym, którego szukamy. — Niewielka to pociecha. Jutro w Łańcucie koniec trasy. Nasi podejrzani rozjadą się do domów. Jeden z nich zapewne uda
się do swej kryjówki. Urwał, ale Katarzyna wiedziała, co dopowiedział w myśli: „Jeśli jest tak przezorny i ostrożny, jak myślę, nie będzie ryzykował komplikacji i zabije swojego ostatniego więźnia...”. — Nie poddawaj się. — Klepnęła go przyjacielsko. — Przez ten dzień może się jeszcze bardzo wiele wyjaśnić! — Oby!
* — Obraził się! — skonstatowała Kamilla, kiedy Witkowski nie zadzwonił do niej przez cały dzień. — Może i lepiej, jeden kłopot z głowy. Oczywiście korciło ją, żeby zatelefonować, tylko nie potrafiła wymyślić odpowiedniego pretekstu. Przecież nie mogła przyznać, że miała ochotę, tylko stchórzyła. Z drugiej strony to
niezupełnie było tchórzostwo. Raczej refleksja. Romans z Witkowskim nie miał przyszłości (żonaty) i zupełnie się nie opłacał. Owszem, major był atrakcyjny, męski i niewątpliwie nadawał się na kochanka... Ale dla panny Zabielskiej było to za mało. Gdyby jeszcze był kimś. Niekoniecznie od razu Jamesem Bondem, ale przynajmniej kapitanem Czechowiczem... Roześmiała się do siebie,
wspominając nieudacznego oficera bezpieki, wsadzonego do Wolnej Europy.... A poza tym wiedziała, że romans z szefem jej brata niósł rożne potencjalne komplikacje. Na odtrutkę umówiła się z Rafałem, kolegą z sąsiedztwa, przystojnym studentem trzeciego roku Politechniki Częstochowskiej, który wprawdzie odgrażał się, że po zakończeniu studiów zamierza wstąpić do klasztoru, ale miała sporo
czasu, aby poddać jego powołanie życiowym próbom. Skończyło się na pójściu do kina, ale, choć za całą przyjemność musiało wystarczyć trzymanie się za ręce i pocałunek w policzek na pożegnanie, było to lepsze niż czekanie na telefon. Zresztą, według matki, nikt do Kamilli nie dzwonił. * Wszyscy członkowie ekipy Fronczaka
spotkali się o ósmej na śniadaniu. Sympatyczny, zgrany kolektyw. Patrząc na nich ze swego stolika Zabielski nie mógł sobie wyobrazić żadnego z nich w roli bestii. Na śniadaniu brakowało pań — ale te zwykle jadały śniadanie w pokojach i pojawiały się dopiero koło południa na kawie, po nałożeniu tapety na twarz. Nie było też Marka Wełniaka, co
rodziło niepokój, że mógł „popłynąć”. — Telefonował do mnie krótko po północy, pytając o godzinę dzisiejszego wyjazdu i był wtedy trzeźwy jak Świnia — uspokajał kolegów Fronczak. — Zadzwonię do niego — zaofiarował się Nowicki. — Daj spokój, Lucek, zadzwonisz za dwie godziny, niech się chłop wyśpi! — powstrzymał go boss. — I reszcie też radzę
poleżeć, bo wszyscy jacyś tacy bladzi... Po powrocie do pokoju porucznik spotkał się z Hardecką. — Rozmawiałam z Małczyńskim, próbowałam namówić go, aby po powrocie przydzielił „ogon” każdemu z dziewięciu członków zespołu. — I co? — Po prostu mnie wyśmiał. „Proszę dać mi jednego podejrzanego, powiedzmy dwóch, poprzeć
to dowodami, wtedy zobaczymy” — rzekł. — I co zrobisz? — Pojadę dziś z nimi do Łańcuta, poobserwuję, a potem, jak mawiają uczestnicy teleturniejów prowadzonych przez Szulca, „będę strzelać”. Koło dwunastej ekipa zaczęła wreszcie opuszczać pokoje i grupować się przy autobusie.
Po raz pierwszy Zabielski widział Fronczaka aż tak zdenerwowanego. — Ten skurwysyn rzeczywiście przepadł! Nie odbiera telefonów, nie odpowiada na walenie do drzwi. A klucza na recepcji nie ma. — Może coś mu się stało? — podsunął Nowicki, któremu też udzielił się nastrój ogólnego zaniepokojenia, aż znikły kołorki,
które zazwyczaj zdobiły jego policzki. — Musimy to sprawdzić! Sprzątaczka otworzyła pokój. Jednak muzyka w nim nie było. Starannie posłane łóżko nie wskazywało, żeby ktokolwiek w nim spał tej nocy. W szafie pozostał nie zabrany garnitur sceniczny, nuty, organy w pokrowcu, walizka. Zniknęło natomiast zimowe palto. — Moja wina, moja kurewska wina! — powtarzał Fronczak. —
Nie powinienem był się zgadzać. — Ale co się stało? — pytał Zabielski. — Zadzwonił do mnie po północy. Pytał, czy mógłbym pożyczyć mu samochód, bo musiał odebrać kogoś z dworca. Myślałem, że chodzi mu o jakąś dziewczynę, dałem mu więc kluczyki i dowód rejestracyjny... — Przecież oń nie ma prawa jazdy! — Wiem, wiem, wiem. Nie powinienem tego robić. Ale z
drugiej strony to znakomity kierowca. I był akurat trzeźwy jak Świnia. — Wiadomo, kogo miał tam odebrać? — pytał porucznik. — Nie pytamy nigdy o takie sprawy. W każdym razie moje BMW na parking nie wróciło. Atmosfera robiła się coraz bardziej nerwowa. Wprawdzie przeszukanie bagaży Wełniaka nie przyniosło nic istotnego, ale
za to wizyta Zabielskiego w jego łazience stanowiła punkt zwrotny. — Kibel jest zapchany. Wypadałoby sprawdzić czym. Pan Sławek, hotelowa „złota rączka”, zjawił się już po paru minutach i szybko uporał się z awarią. — O kurna — powiedział, potrząsając znaleziskiem. — Ktoś zgubił włosy. Faktycznie, odpływ klozetu zablokowała
ciemna peruka o wyjątkowo bujnym owłosieniu... Każdy, kto by ją założył, natychmiast upodobniłby się do Jerzego Bronowicza. Porucznik natychmiast połączył się z Małczyńskim. Ten wysłuchał jego informacji i błyskawicznie skomentował: — Tym razem nie może być wątpliwości. On nam ucieka!
XI. „Nie o to chodzi, by złapać króliczka” Dwie godziny później na podrzeszowskim lotnisku wylądował śmigłowiec z Witoldem Małczyńskim na pokładzie. Towarzyszyła mu szóstka komandosów z jednostki specjalnej. — Żarty się skończyły — pomyślał Zabielski, który, wcześniej powiadomiony, oczekiwał na niego z Franczakiem. Pułkownik wyskoczył z maszyny.
Wyglądał na podnieconego, ale chyba zadowolonego z obrotu sprawy. — Ma pan to, na co pan nalegał. Pełny priorytet! — rzucił, odciągając Zabielskiego na bok. — Wszystko wskazuje na to, że nareszcie trafiliśmy na właściwy trop. Dostaniecie wszelkie potrzebne środki, aby dorwać tego skurwysyna. W Warszawie wydano nakaz przeszukania jego domu, list gończy jest w
trakcie rozsyłania, a póki co, złożymy wizytę na jego daczy. — Nie mamy pewności, czy udał się właśnie tam. Mógł wybrać ucieczkę w dowolnym kierunku. — Tak czy owak, złożymy tam wizytę. Wiemy, kiedy opuścił hotel? — Portier twierdzi, że wychodził około pierwszej. Sam. — Ile mógł jechać do tych Tęgoborzy...? — W nocy? Jakieś dwie godziny. Może
dwie i pół. — Znaczy, mógł tam przybyć przed czwartą. Niedobrze. Wystarczająco długo, aby zniszczyć dowody i pozacierać ślady. Jedyna nadzieja, że zapewne nie podejrzewa, że tak szybko za nim ruszymy. Porucznik pomyślał o Monice Zajączkowskiej, jako „kłopotliwym dowodzie do zniszczenia”, i zrobiło mu się słabo. Ale
opanował się. — Czy rewizja w jego warszawskim domu już się zaczęła? — zapytał pułkownika. — Gdyby się o niej dowiedział, zanim go aresztujemy... — Wiem, czego się pan obawia. Dlatego postanowiłem opóźnić przeszukanie i poczekać do momentu, w którym znajdziemy się na daczy, bo nie ma nic gorszego, niż jakiś
sygnał, który mógłby go spłoszyć. Między innymi z tego powodu nie chciałem, aby zatrzymania dokonała milicja z Nowego Sącza. Dostali polecenie zabezpieczenia wszystkich dróg dookoła i nie zbliżania się do domku... Zapewnili mnie, że mysz się nie prześlizgnie! A przy okazji: wiemy, jakim wozem może się poruszać zbieg? Zabielski przywołał Fronczaka.
— Pański wóz to białe BMW z charakterystycznym spoilerem? Ten skinął głową i zaczął wyliczać zalety auta, ale pułkownik przerwał mu dość brutalnie, mówiąc: — Nie mamy czasu na rozmowę o samochodach! Jeszcze bardziej skrzywił się na propozycję Zabielskiego, by szef zespołu poleciał razem z nimi. — Nie bierzemy na akcję cywili! — warknął.
— Ale ktoś powinien nas tam zaprowadzić, bo podobno trafić niełatwo — tłumaczył porucznik. — Poza tym, jeśli trzeba mu będzie negocjować wypuszczenie ofiary, pomoc pana Fronczaka może być nieoceniona. — A nie lepiej byłoby, żebym ja poleciał? — zaofiarował się Nowicki, towarzyszący delegacji powitalnej. — Też kiedyś tam byłem, a poza tym Marek uważa mnie za swego przyjaciela.
— Nie, ty musisz być z zespołem na ostatnim koncercie i zebrać wszystkie papiery z trasy. Zobaczymy się w Warszawie — zdecydował Fronczak. Małczyński niechętnie wpuścił go na pokład. Przed wylotem Bogdan zamienił jeszcze przez telefon kilka słów z Hardecką, z którą nie zdążył zobaczyć się przed opuszczeniem hotelu.
— Mam do ciebie ogromną prośbę — powiedział. — Czy możesz zaopiekować się moim maluchem i odprowadzić go do Częstochowy? Kluczyki i dokumenty zostawiłem majorowi Kołtuniakowi. — Nie ma sprawy. Mam nadzieję, że zanim dotrę do domu, sprawa będzie wyjaśniona. — Imienia Moniki nie wymieniła, zapewne, aby nie zapeszyć.
* Silnik zwiększył obroty, zakręciły się łopaty wirnika. Stalowa ważka oderwała się od ziemi. Polska widziana z góry, zimą, przy chmurnym niebie, bezlistnych lasach i ziemi nieregularnie pokrytej płachtami śniegu, nie przedstawiała się szczególnie pięknie, nawet kiedy leci się ponad okolicami uchodzącymi za malownicze. Heli-
kopter przeleciał nad podrzeszowskimi przysiółkami i trzymając się czarnej smugi szosy wschódzachód, podążył w stronę Tarnowa. Tam skręcił na południe, a rolę drogowskazu przejął Dunajec. Tu śniegu było znacznie więcej. Przelecieli nad ruinami zamku w Czchowie, potem nad zaporą w Rożnowie i natychmiast rozpostarł się przed nimi fantastyczny obraz skutego lodem
jeziora. Byli w połowie jego długości, nad wysepką zwaną Małpim Gajem, kiedy nagle zobaczyli kłęby ciemnego dymu, unoszące się nad lasem pokrywającym stromy stok w pobliżu Tęgoborzy. — Tam coś płonie! — zawołał Fronczak. — Raczej dogasa — skomentował pułkownik. Bogdan nie komentował, modlił się bezgłośnie.
Dom Wełniaka, a właściwe jego rodziców, którzy przed pięciu laty opuścili ten padół płaczu, wznosił się w połowie stoku. Osłonięty lasem, widoczny był jedynie od strony wody i wydawało się, że nie ma bliskich sąsiadów. Dziś jednak ten zakątek nie sprawiał wrażenia samotni. Kiedy śmigłowiec zawisł nad szerokim majdanem, okazało się, że jest on wypełnionym przez dwa wozy straży pożarnej,
karetkę pogotowia, samochód milicji z Nowego Sącza i mnóstwo gapiów. Dom, składający się z trzech izb, w połowie spłonął, dach zapadł się do środka, a strażacy dogaszali ocalały fragment. — Jest moje BMW! — zawołał Fronczak, wskazując pojazd zaparkowany na naturalnym placyku, sto metrów poniżej budynku. Widocznie ten, który nim przybył, nie ryzykował
wjazdu dalej ze względu na wszechobecne błoto. Pułkownik przez megafon wezwał zgromadzonych do zrobienia im miejsca na lądowisko. Usunięto się niechętnie. Widocznie miejscowi nie zostali poinformowani o ich przybyciu. Jednak kiedy miejscowy komendant, Józef Augustyn, oficer o czerstwym obliczu przypominającym uwędzony w dymie oscypek, zorientował się, z
kim ma do czynienia, szybko pogonił swoich ludzi. — Co tu się stało? — pytał Małczyński, wyskakując jako pierwszy na ziemię. — Ano, pali się. Ogień spostrzegli sąsiedzi gdzieś po czwartej nad ranem. Zanim dobiegli, połowa domu stała w ogniu. Próbowali gasić, ale na niewiele to się zdało. — Dlaczego nas nie zawiadomiliście? Nie otrzymaliście
rozkazów w sprawie blokad? Milicjant poskrobał się w głowę. — W Sączu nie skojarzyli chyba tego pożaru z waszą akcją. Tym bardziej, że nie mówiliście, kogo konkretnie gonicie. Małczyński tylko zaklął pod nosem. — Wiadomo coś o ofiarach? — zapytał Zabielski, dochodząc do nich. — W części ocalałej od pożogi nie znaleźliśmy żadnych ciał,
co do drugiej, trzeba poczekać, aż strażacy ostatecznie dogaszą... — powiedział Augustyn. — Jednak sąsiedzi, którzy pierwsi tu przybiegli, twierdzą, że nie widzieli nigdzie żadnych ludzi, nikt też nie wołał pomocy. — Może przed podpaleniem facet popełnił samobójstwo? — podsunął Małczyński. — Hajcowało się nieźle, jednak mówili mi, że kiedy zaglądali
do środka, nie widzieli nikogo. — A może Wełniakowi zależało tylko na zatarciu śladów? — zasugerował Zabielski. — To dlaczego po podłożeniu ognia nie odjechał stąd samochodem? — wtrącił się Fronczak. To akurat wyjaśniły już pobieżne oględziny samochodu. Najwyraźniej w ciemności wóz najechał na jakiś głaz i miska olejowa została rozbita w drobny mak.
— Zajebię gnoja... Tak zmasakrować moje cacuszko! — Franczakowi puściły nerwy. — Hańba! — załkał. — Nie ma problemu, nasi ludzie naprawią wóz od ręki — uspokajał Augustyn. — Dwa, trzy dni i będzie jak nowy. Rekonstrukcja zdarzeń dla Małczyńskiego wydawała się oczywista, a i Zabielski nie miał powodów, żeby jej nie aprobować. Podejrzany Wełniak, po
aresztowaniu i zwolnieniu Bronowicza, spłoszył się nie na żarty i postanowił zatrzeć ślady w swej kryjówce. Może miał nadzieję wrócić do Rzeszowa przed świtem. Gdyby nie uszkodzenie wozu, byłoby to wykonalne. — Jak widzicie, czasami pech przestępcy może działać na naszą korzyść — zakończył pułkownik. — Tylko gdzie jest w takim razie ten pianista? Postanowił
uciekać na piechotę? — Pogadajcie z miejscowymi. Może coś zauważyli? Rewelacji się nie dowiedział. Podobno psy u sąsiadów podniosły rej wach koło godziny trzeciej. Słyszano też warkot nadjeżdżającego samochodu. A poza tym aż do wybuchu pożaru cisza. Żadnych hałasów więcej, żadnych strzałów czy krzyków.
— Co waszym zdaniem mogło się stać z właścicielem? — Zabielski zwrócił się do Józefa Augustyna, który Wełniaka znał i niejedną wódkę z nim wypił. — Jak mógł się stąd wydostać, mając uszkodzony samochód? Funkcjonariusz zastanawiał się przez chwilę. — Ruch w środku nocy jest tu rzadki, ale przy odrobinie szczęścia mógł załapać się jako autostopowicz na jakiś wóz z
Sącza czy do Sącza. — A na autobus? — W porze, kiedy pojawiają się na trasie, był tu już niezły rejwach, więc raczej nie miał szansy wsiąść niezauważony, chyba że wcześniej przeszedł mostem pieszo na drugą stronę Dunajca i tam szukał szczęścia... — Uruchomcie wszystkie miejscowe siły, niech przepytają kierowców autobusów! Zaraz
dostaniecie zdjęcia ściganego — rzekł Małczyński. — Niewykluczone, że nie jest sam — dorzucił Bogdan. — Może towarzyszyć mu dziewczyna. Godzinę później odgrzebano wejście do piwnicy. Wzniesiona z solidnych kamieni ocalała, choć jej wnętrze zostało całkowicie wypalone. — Wygląda, jakby tu zaczął się pożar — powiedział jeden ze
starszych strażaków. — Można ocenić, co się spaliło? — rzucił porucznik. Mężczyzna pociągnął nosem. — Jeśli chodzi panu o jakieś ofiary, to nie czuję zapachu ludzkich zwłok. Było tu jakieś łóżko z pościelą, z którego został metalowy stelaż, spaliły się też książki, gazety. — A to? — Zabielski wygarnął scyzorykiem z popiołu parę
metalowych kajdanek. Były otwarte. — Zwykli ludzie nie trzymają czegoś takiego po domach. — Ano, nie trzymają. Z każdą chwilą byli coraz bardziej pewni, że trafili na kryjówkę seryjnego porywacza. Kropkę nad „i” postawił komendant Augustyn, pokazując im znaleziony w popiele damski zegarek. Niedrogi, ale elegancki. Zabielskiemu zakręciło się w głowie.
Pamiętał podobny na przegubie Moniki. Pułkownik Małczyński wezwał ekipę z laboratorium kryminalistycznego w Krakowie. — Podejrzewam, że mogą znaleźć tu mnóstwo ciekawego materiału — rzekł. — Oczywiście, zabierze im to trochę czasu... Jednak nie materiał był w tej chwili najważniejszy dla Bogdana, tylko ewentualna mieszkanka
piwnicy. Strażacy upierali się, że na ich nos nikt nie spłonął w obejściu. Przeszukano opuszczoną stodołę, służącą za garaż, i dawną kuźnię, zamienioną obecnie w graciarnię. Ale niczego szczególnego tam nie znaleziono. Małczyński kazał przeczesać okoliczny las pod kątem śladów, choć biorąc po uwagę mnóstwo kręcących się gapiów i
dziesiątki tropów prowadzących we wszystkich kierunkach, na wiele nie można było liczyć. Zasugerował też szukanie ciała lub świeżego grobu. — Myśli pan, że mógł kogoś zabić? — dopytywał się Augustyn. — Jeśli ukrywał tu dziewczynę i musiał uciekać... Ofiara stanowiłaby tylko balast. — Chyba, że chciałby ją potraktować
jako zakładnika — usiłował pocieszać się Zabielski. — Musiałby mieć własny środek lokomocji, a póki co nie zgłoszono kradzieży żadnego pojazdu w okolicy... Późnym popołudniem stało się jasne, że w całej okolicy nie ma ani Wełniaka, ani jego ofiary. Poszukiwania potwierdzały, że w obejściu przetrzymywane były kobiety. Znaleziono w
piwnicy wiadro, które mogło służyć za ustęp. Kilka podpasek spalonych w kuchennym piecu. Kolczyk, który zidentyfikowano jako własność Zuzanki Lemberg. Około szóstej Małczyński zdecydował o powrocie do Warszawy. — Nic tu po nas. Resort chce, abyśmy jutro przygotowali w tej sprawie konferencję prasową. — Widząc zaskoczenie malujące
się w oczach młodszego kolegi dorzucił: — Zdemaskowanie seryjnego porywacza to poważny sukces, nawet jeśli chwilowo udało mu się wymknąć. Trzeba też będzie odwołać się do społeczeństwa, aby pomogło nam w pościgu... — Może zostanę na miejscu — zasugerował porucznik. — Gdyby miejscowi wpadli na jego trop... — Nie ma takiej potrzeby. Pościgiem
zajmą się inni — zdecydował Małczyński. — Was potrzebujemy w centrali. Przygotujecie pełną dokumentację na temat toczonego śledztwa, którego efektem jest zdemaskowanie Marka Wełniaka, ku chwale milicji i naszej praworządności. Ä propos, gdzie jest kapitan Hardecka? — Z tego, co wiem, miała odprowadzić mojego malucha do
Częstochowy.
* W Warszawie wylądowali przed ósmą. Zabielski większość czasu przespał, nie zastanawiając się zbytnio, czy tryumf święcić będą jedynie Małczyński, Koźlarz i Kołtuniak, czy też jakieś okruchy spadną także jemu i Hardeckiej. Inna sprawa, że do ostatecznego sukcesu brakowało
drobiazgu — ujęcia poszukiwanego zbrodniarza przez organy ścigania. Do wieczora nie odnotowano tu żadnych postępów. Wełniak, sam czy też z zakładniczką, zniknął, jakby pochłonęła go święta ziemia. Nie zmieniły tego faktu listy gończe zamieszczone w wieczornych programach telewizyjnych województw krakowskiego, tarnowskiego i nowosądeckiego, co nie było szczególnie
przemyślane. Jeśli Wełniakowi udało się opuścić swój matecznik nad jeziorem Rożnowskim, mógł być teraz w dowolnym mieście w kraju, a nawet, przy odrobinie szczęścia i przedsiębiorczości, za granicą. Do północy nie zgłosił się żaden świadek jego ucieczki. Jedyne doniesienie mówiło, że około wpół do drugiej poprzedniej nocy kierowca białego BMW tankował benzynę na
stacji w Tarnowie. Był sam, chyba mocno zdenerwowany, bo dopiero po naciskach pompiarza zgodził się zgasić papierosa. Poza tym było kilka fałszywych zgłoszeń, których sprawdzenie dodało milicji tylko dodatkowej roboty. Rozczarowujące okazały się również efekty przeszukania. W warszawskim mieszkaniu Wełniaka nie znaleziono żadnych dowodów obciążających, bo trudno za takie uznać parę
sfatygowanych „Playboyów” czy amatorskich fotografii ładnej dziewczyny, najwyżej osiemnastoletniej brunetki o nieco cygańskiej urodzie. Tym bardziej, że fotografowana nago na tle kamiennej ściany (piwnica?) czarnula nie była żadną z porwanych dziewcząt ani nawet nie pochodziła z dużo szerszego zbioru zaginionych i nadal poszukiwanych. Po zakwaterowaniu w hotelu sportowym przy
stadionie „Gwardii”, mieszczącym się opodal ulicy Racławickiej, Bogdan zadzwonił do swojego domu. Nie śpieszył się z rozmową. Wiedział, że Kamilla, pełna energii i optymizmu, liczyła na więcej. Dlatego powiedział bardzo oględnie, że prawdopodobnie zidentyfikowano sprawcę. — I złapaliście go? — Jeszcze nie.
— A Monika? Na moment zaschło mu w gardle. — Na razie jej nie znaleźliśmy. — Znajdziecie ją. Jestem pewna. Jej mama widziała ją we śnie, w bieli. Z tobą na ślubnym kobiercu! Nie był w stanie powiedzieć, że biel może oznaczać całun śmierci, a on sam cały czas czeka na to, aż ktoś z grupy poszukiwaczy natknie się na grób w
sądeckich lasach. Zmienił temat i zapytał, czy Hardecka doprowadziła już jego malucha pod dom. — W ogóle nie przyjechała do Częstochowy. * Maluch porucznika był tak brudny, że Katarzyna zastanawiała się, czy nie skorzystać z usług myjni, ale doszła do wniosku, że ograniczy się do umycia
szyb. Wystartowała z animuszem, ale dojechawszy do tablicy z przekreślonym napisem Rzeszów zwolniła, a po kolejnych kilkudziesięciu metrach zatrzymała się na poboczu. „A jeśli popełniliśmy błąd?” — pomyślała. — „Jeśli wzięliśmy wygodną wersję za rzeczywistość?” Dowody wydawały się, aż zbyt oczywiste, a przecież kilka
elementów nie pasowało do całej układanki. Jeśli Wełniak miał melinę pod Sączem, dlaczego z Tarnowskich Gór wiózł swoją ofiarę w odwrotnym kierunku? Pomysł, że miał jeszcze jedną kryjówkę gdzieś w północnej części Polski, wydawał się mało prawdopodobny... W dodatku nie lekceważyła własnej intuicji, a ta podpowiadała, że muzyk nie pasuje do profilu seryjnego zabójcy. A jeśli ktoś go wrabiał,
podsuwając fałszywy trop...? Według mapy do najbliższej stacji benzynowej było kilkaset metrów. Podjechała tam. Wprawdzie automat telefoniczny był nieczynny, ale wyciągnęła legitymację i zażądała udostępnienia telefonu służbowego. Kierownik stacji niechętnie opuścił kantorek. Po bezskutecznych próbach dodzwonienia się na radiotelefon Bogdana, zmieniła opcję i połączyła się z
Witkowskim. Ten na szczęście czuwał na stanowisku i miał najświeższe wiadomości. — Złapali Wełniaka? — zapytała. — Nie. Zastali spalony dom, rozwalone BMW, ale ani śladu Wełniaka i jego ofiar... A ty gdzie jesteś? Fatalnie cię słychać. — Gdzieś na Rzeszowszczyźnie — odparła wymijająco. — No to wracaj jak najszybciej do domu.
— Właśnie wracałam, ale zaczęłam się zastanawiać... — Nad czym znowu? — A jeśli to nie on? Witkowski odezwał się dopiero po paru sekundach: — Kobieto, nie mów tego głośno! Poza tym, na jakiej podstawie tak twierdzisz? Streściła mu swoje argumenty dotyczące profilu porywacza i dorzuciła jeszcze parę nowych
elementów. Zakończyła refleksją: — Nie pojmuję, dlaczego ktoś, działając dotąd tak perfekcyjnie, miałby nagle wpaść w panikę. Gładko, na zimno zabił Madejskiego, a potem rzucił się do ucieczki niczym spłoszony królik. — Widocznie uważał, że wiemy więcej, niż w istocie wiedzieliśmy. Zdał sobie sprawę, że
przeszukanie jego daczy dostarczy materiału obciążającego. Myślał, że zdąży obrócić w ciągu nocy... Zresztą sama mówiłaś, że był kłębkiem nerwów i obawiałaś się, że coś może w nim pęknąć... Poza tym, jeśli nie on, to kto? Wszyscy świadkowie twierdzą, że wyjechał z Rzeszowa sam. Nikt mu nie towarzyszył, zresztą rano cały zespół stawił się w komplecie. W jaki sposób ktoś miałby go
porwać, podpalić chałupę, zostawić zepsuty samochód i wrócić na piechotę? — Chyba masz rację. Jestem przewrażliwiona. — No to wracaj szybko, bo czeka nas mnóstwo papierkowej roboty... — Ale jeszcze raz rzucę okiem na ich spektakl. — Uczysz się na pamięć tekstów czy jak?
Rozłączyła się i weszła do samochodu. Dłuższą chwilę trwała z czołem wspartym o zimną szybę. Wreszcie postanowiła jechać, niestety rozrusznik przy próbie uruchomienia tylko rzęził desperacko. Może poprosić, żeby ktoś ją popchnął...? Niebardzo uśmiechała jej się perspektywa ponownej rozmowy z kierownikiem stacji. Na szczęście znała rewelacyjną metodę zapalania malucha
przy pomocy trzonka szczotki do odśnieżania. Otworzyła pokrywę silnika, odnalazła właściwy punkt... Kiedy motor zaskoczył, wyjechała ze stacji, a potem zakręciła na pustej drodze. Dojeżdżając do rozjazdu poszukała drogowskazu na Łańcut. Według niego należało jechać prosto. * Zabielski ślęczał nad raportem, a ponieważ nie znosił pa-
pierkowej roboty, czas w dusznym i marnie oświetlonym pokoiku hotelowym dłużył mu się niemiłosiernie. W dodatku niepokoił się o Katarzynę. Co jej strzeliło do głowy? Od Witkowskiego wiedział, że postanowiła pojechać na ostatni spektakl „Ogniem i skeczem” do Łańcuta. Popatrzył na zegarek. Pół do dziewiątej. Spektakl powinien zmierzać ku końcowi. Połączył się z Domem Kultury w
Łańcucie, znajdującym się w dawnym zamku Potockich. Odebrał ktoś z administracji. Kobieta, sadząc po głosie nie pierwszej młodości, nie wydawała się szczególnie rozgarnięta. Na podorędziu nie było Nowickiego, a Fronczak, który właśnie dojechał z Tęgoborzy, poszedł od razu do restauracji. — Mogę przełączyć pana na kabinę akustyka — powiedziała w
końcu księgowa. — Jeśli pani tak uprzejma... Jeszcze chwila, a odebrał Mietek Krupa. W tle rozbrzmiewała okrutnie smutna i bardzo długa piosenka Romy Stein, którą ku swemu niezadowoleniu artystka musiała śpiewać z towarzyszeniem playbacku. Oplotła nas ta nić pajęcza słów, dni, miesięcy, lat i dekad. I jestem cała w twoich rękach, nie
można zerwać, nie można porwać, nie można zostać, nie można uciekać... — Słucham, Krupa. Kto mówi? — zapytał dźwiękowiec. Zabielski przedstawił się, zapytał, jak idzie spektakl, a potem spytał, kiedy kończą. — Za jakieś dwadzieścia minut, jeśli nie będzie bisów... — Nie orientuje się pan, czy ta niemiecka impresario... pani
Zajonc, jest w Łańcucie? — Jest — odparł po krótkim wahaniu Krupa. — Nawet widzę w tej chwili czubek jej głowy, bo siedzi w pierwszym rzędzie. — Miałbym do pana wielką prośbę... Mamy drobny problem i pani Zajonc powinna się ze mną skontaktować... — Mam ją teraz poprosić? — Aż tak pilne to nie jest. Wystarczy, jeśli oddzwoni do mnie
po spektaklu. — Rozumiem. Ma namiary na pana? — Jestem w tej chwili w hotelu, podyktuję panu numer... — Zaraz zapiszę. Zabielski podyktował numer centrali hotelu sportowego i dodał wewnętrzny 33. Potem się wyłączył. * Tłum szeroką falą opuszczał salę Domu
Kultury. Jeszcze chwila, a dziedziniec opustoszał. Morderca postawił kołnierz i wyszedł w wilgotny mrok nocy. W ręku trzymał kartkę z numerem telefonu do hotelu na Racławickiej. Czuł, że się poci, a bardzo tego nie lubił. Telefon Zabielskiego do Łańcuta tylko potwierdził jego obawy. Od chwili pojawienia się pani Zajonc miał poważne
wątpliwości co do jej prawdziwej tożsamości. Doskonałe grała tę pół-Niemkę, ale jego wyczulony nos wyczuwał glinę na kilometr. Odnotował też jej porozumiewawcze spojrzenia z porucznikiem Zabielskim i spotkania w jej pokoju. W zasadzie był pewny, że to milicyjna wtyczka, zanim jeszcze otrzymał potwierdzenie ze swego źródła. Ale nie zdradzał się przed nikim.
Po co wróciła? Czego szukała? Nie łyknęła jak pozostali podanego na talerzu Wełniaka? Ma inne podejrzenia? Jeśli tak, to jakie? Zastanawiał się, czy mógł być dla niej głównym podejrzanym. Jaki popełnił błąd? Niemożliwe, przecież nigdy nie popełniał żadnych błędów. Czasem tylko miał przeciwko sobie okoliczności. Podejrzewać mogła go wyłącznie na zasadzie
eliminacji innych kandydatów. Spokojnie, spokojnie! Jeśli nawet był w kręgu podejrzanych, nie mogła mieć na niego żadnych obciążających dowodów. A biorąc pod uwagę, jak skwapliwie Komenda Główna łyknęła przynętę w postaci starego klezmera, jakakolwiek inna hipoteza musiałaby zostać przyjęta krytycznie. Powinien być spokojny, ale nie był. W dodatku myśl, że był zagrożony z
powodu babskiej intuicji, doprowadzała go do wściekłości. Minął granatowego opla. Bryka wypożyczona Franczakowi przez mechanika z Tęgoborzy nie była BMW, ale sprawdziła się nieźle. Tuż obok stał maluch Zabielskiego... Teraz użytkowała go ta baba. Trudno o lepszy dowód. Na moment klęknął przy małym samochodzie. Chwilę później znalazł się już w rogu
dziedzińca i zszedł do sutereny. Tam odnalazł skrzynkę, w której zbiegały się wszystkie kable telefoniczne, i otworzył ją uniwersalnym kluczem. Przyglądał im się przez moment, potem wyciągnął jeden z nich... W końcu zawsze mógł się wysunąć. Potem podarł karteczkę z numerem telefonu, starannie przeżuł i połknął.
Spieszący się do domu zespół ograniczył się do bardzo krótkiej kolacji, nie było toastów ani zamawiania kolejnych butelek. Myślami wszyscy byli już w swoich domach. Niektórzy zapewne zastanawiali się nad następną trasą. W RFN-ie. Nie dziw, że pani Zajonc otoczona została wielką atencją,
wszyscy jej naskakiwali, ciesząc się, że dojechała na ostatni spektakl... Dla niej samej kolacja (którą mimo wysiłków organizatorów trudno byłoby nazwać bankietem podsumowującym trasę bogatą w wydarzenia artystyczne, bardziej pasowało określenie „stypa”) dłużyła się okropnie. Powód złego nastroju ekipy był oczywisty — informacja o Wełniaku i pościgu w mig rozeszła
się po zespole. Ktoś z obsługi restauracji widział list gończy ogłoszony w miejscowej telewizji (wprawdzie zamieszczona fotografia podpisana była jedynie „Marek W.” i poza lakonicznym sformułowaniem „niebezpieczny przestępca” nie było słowa, za co faktycznie jest poszukiwany) i oczywiście zapytał kogoś z kapeli: „Czy to przypadkiem nie wasz pianista?” Hardecka zauważyła, że niedowierzanie
jednych mieszało się z wyraźną ulgą u innych. — Mareczek mordercą, a nie wystarczy, że jest alkoholikiem? — skomentowała Roma Stein. — Zawsze wyczuwałem w nim coś dziwnego — twierdził Racki, choć skądinąd jego samego trudno by uznać za wcielenie normalności. — Jakoś nie mieści mi się w głowie, żeby mógł... Wobec
kobiet zawsze był taki szarmancki i, powiedziałabym, nieśmiały — powtarzała Joasia Adamska. — A jak go nie złapią? — zauważył z głupia frant basista Bodek, ale nikt nie kwapił się wznosić toastów za pomyślność pianisty. — Ja bym nie spieszył się z osądzaniem go, zawsze istnieje możliwość, że jest niewinny — powiedział Nowicki.
I zmieniono temat, bardziej zajmując się kwestią powrotu z trasy. — Oferuję pani znakomite miejsce w autobusie koło mnie — zaofiarował Krystian Szulc. Nie zdążyła odpowiedzieć, bo swoje oferty prawie równocześnie zgłosili Fronczak i Nowicki... — Osobowym dojedzie pani szybciej i wygodniej — twierdził boss. — Jeśli boi się pani, że ja będę
prowadził, to pragnę uspokoić. Jestem tak skonany, że idę spać na tylnym siedzeniu, a wóz poprowadzi Miecio...— Wskazał na Krupę. — Na pani miejscu zdecydowałbym się na towarzystwo Lucjana — wtrącił Gruchaj. — Jeździ świetnie, pewnie... — Jedyny kłopot to to, że oszczędza swój samochód... Nawet, kiedy jeździ, nie wyciąga go z pokrowca — zadrwił Juraś.
— Dziękuję za propozycje, ale mam własny środek lokomocji — powiedziała „niemiecka impresario”, sprawiając wszystkim wyraźny zawód. — Tylko proszę jechać bardzo ostrożnie — odezwał się Krupa. — W nocy może być bardzo ślisko. Podziękowała za radę i zwróciła się do Franczaka z pytaniem, czy mogłaby zadzwonić. — Dyrektor Pagartu czeka na mój
telefon — dorzuciła. Obserwacje poczynione w trakcie spektaklu i kolacji pozwoliły jej ograniczyć liczbę podejrzanych do trzech, najwyżej czterech. Na tyle „ogonów” Małczyński chyba wyrazi zgodę. A w najgorszym razie, jednym zajmie się ona, drugim — Bogdan, a trzecim... Czy przypadkiem Marianek nie mówił, że wybiera się jutro do Warszawy... ? A gdyby wybrał się jeszcze dziś?
Kierownik restauracji osobiście zaprosił ją do biura i wręczył aparat. Niestety, w słuchawce panowała głucha cisza. Nie zmieniło tego stanu parokrotne uderzanie w widełki. Co gorsza, jak się okazało, nie działał również telefon w Domu Kultury. — To się niestety u nas zdarza dość często — westchnął szef placówki. — Zwłaszcza przy zmianie pogody.
Przez moment zastanawiała się, czy nie pojechać na miejscowy komisariat milicji. Ale nie chciała ryzykować, że samochody ekipy jej uciekną... Katarzyna wyszła na dziedziniec. Postanowiła poczekać, aż wszyscy odjadą i dopiero potem ruszyć za nimi ku Warszawie. W głowie miała coraz wyraźniejszą koncepcję, odtwarzającą postępowanie mordercy. Jego grę z Wełniakiem oraz to, co
mogło zdarzyć się w daczy na Sądecczyźnie. Popatrzyła na jeden z samochodów. Korciło, żeby otworzyć bagażnik... Zrobiła dwa kroki. — Czy mogę w czymś pomóc? — usłyszała dźwięczny głos za sobą. Mietek Krupa najwyraźniej skończył zajmować sie sprzętem i wyszedł na papierosa. — Nie, nie! — zaprzeczyła trochę zbyt gwałtownie. — Zrobiło
mi się po prostu trochę duszno. — Faktycznie, zmienia się ciśnienie! „Czego się boisz idiotko!” — skarciła się w duchu. — „Przecież nie zabije cię na dziedzińcu, na który zaraz wyjdzie tłum łudzi!” Zmieniła zdanie. Nie będzie czekać, aż autobus i trzy pozostałe samochody osobowe ruszą w drogę. Pojedzie już teraz. Inną trasą niż reszta. I tak, biorąc pod
uwagę, że ekipa miała poruszać się w kolumnie i zapewne robić liczne postoje, powinna zjawić się w Warszawie przed nimi i być świadkiem rozstania na ostatnim przystanku przy Pałacu Kultury. Może po drodze uda jej się porozumieć z Bogdanem... * Do północy Hardecka nie zadzwoniła. Zabielski nie próbował łączyć sie z łańcuckim Domem Kultury, bo wiedział, że o tej
porze nie zastanie tam nikogo. Widocznie Katarzyna nie dostała od niego wiadomości, a może (co bardziej prawdopodobne) nie miała nic istotnego do zakomunikowania. Postanowił połączyć się z Mariankiem Witkowskim, ale ten chyba czytał w jego myślach, bo zatelefonował z własnej inicjatywy. Też nie miał najświeższych wiadomości od pani kapitan, poinformował go za to o
prawdziwej rewelacji. — Wiemy już, jak to się zaczęło! — oznajmił. — Złapaliście Wełniaka? — Jeszcze nie, ale dostaliśmy niesłychanie ciekawą informację... — Skąd? — Mam swoich informatorów, Bogdanku. W każdym razie wystarczyło potem zadzwonić do Nowego Sącza i już mam faks,
który rzuca ciekawe światło na sprawę i pokazuje, jak cichy erotoman-alkoholik zamienił się w morderczego potwora. — Zaciekawiasz mnie... — Zanim zaczęła się twoja czarna seria, we wrześniu 1985 roku zaginęła dziewczyna, dwudziestoletnia Słowaczka, Vesna Zemanek. Z większym towarzystwem równolatków spędzała wakacje w Polsce. Bractwo bawiło się znakomicie, a w drodze z
Sącza do Limanowej ich autobus zatrzymał się na krótki przystanek. „Panie na lewo, panowie na prawo”. Jak to możliwe, że nie zauważono zniknięcia pięknej blondynki? Wytłumaczeniem może być jedynie nadmiar nowosądeckiej śliwowicy, którą raczyli się od południa. Tak więc zgubę zauważono dopiero po dojechaniu do Zakopanego. Początkowo nie podnoszono alarmu. Sądzono, że
zgubiona dziewczyna dojedzie autostopem. Jednak kiedy minęła doba, a Vesny nadal nie było, zawiadomiono miejscową milicję. — A ta tradycyjnie nie potrafiła jej znaleźć? — Jakbyś zgadł. Teraz wiemy, że do zniknięcia doszło niecały kilometr od daczy Wełniaka... W każdym razie od tego przystanku nikt jej nie widział. Szukano w rzekach, nurkowano
nawet w jeziorze Rożnowskim... Oczywiście, wyznaczono sporą nagrodę. Daremnie. — Schemat przypomina nasze zaginione. Tylko dlaczego nie mieliśmy jej na liście? Ze względu na to, że była cudzoziemką? — Z bardzo prostego powodu. Odnalazła się cała i zdrowa. — Co ty mówisz? — Dwa tygodnie po swym zniknięciu zziębniętą dziewczynę
znaleziono błąkającą się po Krakowie. Była mocno sfatygowana i przepita. Uznano, że spędziła czas na „gigancie” i niespecjalnie dawano wiarę jej opowieściom o murowanej piwnicy, facecie, który ją tam więził, poił alkoholem, a potem niespodziewanie uwolnił. Znaczy, samego uwolnienia nie pamiętała. Wiedziała, że zasnęła w piwnicy i obudziła się w obcym mieście... Ale to
jeszcze nie koniec. Poprosiłem o przysłanie mi zeznań dziewczyny. Opis porywacza i miejsca, w którym była przetrzymywana, pasuje idealnie do Wełniaka i jego góralskiej chałupy. — I nic z tym nie zrobiono?! — Wtedy niespecjalnie przyłożono się do sprawy. Słowaczka twierdziła, że nie została zgwałcona, a jedyne, do czego posuwał
się jej ciemiężyciel, było oglądanie jej nago i pojenie alkoholem. „Oczywiście dałabym mu wszystko, gdyby obiecał, że mnie uwolni, ale on nawet tego nie zażądał” — stwierdziła. Trudno się dziwić, że nasi koledzy z Sącza patrzyli na nią trochę jak na mitomankę. Śledztwo zamknięto prędko. Zresztą co miano robić, skoro sama dziewczyna nie uważała się za szczególnie poszkodowaną...
— Jednak gdyby wtedy go przyskrzyniono, ileś młodych dziewcząt zachowałoby życie! — zawołał Bogdan. — Zapewne tak, ale kto mógł to przewidzieć? Acha, jest jeszcze jeden kluczowy dowód. Ściągnęliśmy z Sącza jej zdjęcie. To ta sama dziewczyna, której fotkę znalazłeś w papierach muzyka. — Małczyński już o tym wie?
— Wybacz, ale zawiadomiłem go w pierwszej kolejności. Bardzo się ucieszył. Prosił, abym wpadł jutro do Warszawy. — Na konferencję prasową? — Na dziesiątą rano nie zdążę. Ale sadzę, że wyrobię się na po południu. — Znakomicie. — Jeszcze jedno, poprztykałem się trochę z twoją siostrzyczką.
— W jej przypadku to nie jest trudne. — Dlatego co byś powiedział, gdybym w ramach przeprosin zabrał ją do stolicy? Oczywiście na miejscu natychmiast przekazałbym ją w twoje ręce. Pomysł podobał mu się średnio, ale jakich argumentów miał przeciw niemu użyć? — Jeśli idzie o mnie, nie widzę żadnych przeciwwskazań — powiedział.
* Katarzyna Hardecka zapaliła papierosa, ledwie panując nad drżeniem rąk. Dawno nie była równie zdenerwowana. Czuła, że jest blisko rozwiązania. Bardzo blisko. W świetle tego, do czego doszła, jej lista podejrzanych mogła ograniczyć się do kilku osób, chociaż gdyby miała obstawiać — wybrałaby jedną. Tyle że w jej zawodzie nie wystarczały przeczucia. Konieczne były
dowody. Twarde, niezbite dowody. A tych było jak na lekarstwo. Bo co to za dowód, że ktoś jest bardzo senny i większość dnia przesypia w garderobie? Oczywiście, jeśli spędziło się większość nocy, podróżując z Rzeszowa do Tęgoborzy i z powrotem, zmęczenie byłoby jak najbardziej uzasadnione. Tyle że może być jeszcze mnóstwo innych powodów senności... Wściekała się, nie
mogąc podzielić się swymi podejrzeniami z Zabielskim. Ale: siła wyższa! Jeszcze raz przyjrzała się mapie. Zamierzała pojechać drogą na Leżajsk, Nisko i Lubłin. Za pięć godzin powinna dojechać do Warszawy. Podróż była cięższa niż myślała. Na śliskiej szosie, w dodatku przy mocno łysych oponach, prowadzenie małego fiata
stanowiło nie lada wyzwanie. Już w drodze z Rzeszowa do Leżajska zdążyła parokrotnie przekląć własną głupotę i zgodę na propozycję Zabielskiego. Naprawdę, w autobusie jechałoby się jej znacznie lepiej. Zaraz za miastem minął ją ciemny wóz (czarny czy granatowy, w słabych światłach fiata było to nie do ustalenia) o przyciemnianych szybach, który wyjechał z jakiejś bocznej
drogi. Myślała, że śmignie dalej, ale wyprzedzenie jej wyraźnie go zadowoliło. Zwolnił. Jechał kilkanaście metrów przed nią i dopiero po dłuższej chwili zwróciła uwagę na potwornie zachlapaną tablicę rejestracyjną. Ale nie dało jej to do myślenia. Gdyby była chłopcem, przypomniałaby sobie, że widziała już ten samochód na parkingu pałacowym w Łańcucie. Wiedziałaby też, do kogo należy...
Właśnie pochylała się, by włączyć radio, kiedy światła stopu samochodu przed nią gwałtownie urosły w oczach. Drań nagle zahamował! Instynktownie wdepnęła hamulec. Trudno o gorszą decyzję, w równie fatalnym miejscu — droga przed wjazdem na most ponad Wisłokiem wspinała się do góry, wykonywała niewielki skręt. Tymczasem mały fiacik stracił jakąkolwiek przyczepność,
można powiedzieć, unosił się nad drogą nie zachowując żadnego kontaktu z ziemią. Jakakolwiek próba zapanowania nad nim okazała się nieskuteczna. Samochód przeciął wąski pasek pobocza, mijając jakimś cudem betonowy słupek. Katarzynie wydawało się przez moment, że teraz zahamuje, ale naciśnięty pedał hamulca opadł po prostu luźno na podłogę samochodu. Ten z dużą prędkością począł zjeżdżać
po zboczu, potem wykonał efektowną przewrotkę przez dach i znalazł się w rzece. Kruchy lód załamał się pod jego ciężarem. Ale tego Hardecka już zobaczyć nie mogła. Chociaż zapięta w pasach, boleśnie uderzyła w kierownicę. Jej piersi, zawsze niespecjalnie bujne, stanowiły słabą namiastkę poduszki powietrznej. Równocześnie jej głowa walnęła potężnie w samochodową
podsufitkę. I stała się ciemność. * Porucznik Zabielski wiele nie pospał. Całą noc przewracał się na łóżku, otwierał okno, by wpuścić więcej powietrza, pił wodę, robił pompki, żeby się zmęczyć — wszystko na nic. Martwił się o Hardecką, a niepokój o Monikę doprowadzał go do szaleństwa. „Zawiodłem cię, nie ochroniłem!”. Jeśli nawet na
chwilę udało mu się zasnąć, budził sie po kwadransie, patrzył na zegarek, spoglądał na telefon. Ten milczał. Do ósmej rano kapitan Hardecka nie przyjechała do hotelu. Nie skontaktowała się z Bogdanem ani z jakąkolwiek placówką milicji. Wyglądało to co najmniej niepokojąco. Tym bardziej, że cała ekipa „Ogniem i skeczem” dojechała do Warszawy już koło
trzeciej nad ranem i rozjechała się po domach. Tyle przynajmniej dowiedział się od Fronczaka, którego obudził po dłuższym dzwonieniu. Wcześniej musiał wysłuchać soczystej wiązanki. Dopiero, kiedy do pana Benka dotarło, kto dzwoni, uspokoił się i już całkiem uprzejmie wyjaśnił, że owszem, frau Zajonc była na pożegnalnym bankiecie w Łańcucie, ale potem
odjechała własnym środkiem lokomocji. Przepity boss nie wiedział nawet, czy wyruszyła przed odjazdem autobusu zespołu czy po nim. W drugiej kolejności Zabielski zadzwonił do Nowickiego, przekonany, że ten jako abstynent będzie mógł udzielić bardziej precyzyjnej odpowiedzi. Słuchawkę podniosła żona (biorąc pod uwagę głos — kawał
zgryźliwej megiery) i poinformowała go, że Lucuś śpi, był bardzo zmęczony i kazał się nie budzić przed dziesiątą. — A o której wrócił? — zapytał dla porządku Bogdan. — O trzeciej czterdzieści pięć — padła nad wyraz precyzyjna odpowiedź. Niezrażony porucznik zadzwonił po kolei do wszystkich członków zespołu, przy okazji sprawdzając, czy są w domu.
Wynik tego telefonicznego zwiadu nie przyniósł żadnych niepokojących wiadomości. Wszyscy „teoretycznie podejrzani” wrócili o czasie i wszyscy spali grzecznie we własnych łóżkach. „A może Wełniak jest naprawdę tym, którego szukamy?” — coraz mocniej kołatało w niewyspanej głowie porucznika. Tylko w takim razie gdzie podziewa się Katarzyna? Zadzwonił do domu, ale matka
poinformowała go, że „Kama właśnie odjechała do Warszawy z tym twoim milicjantem”, kończąc pytaniem: „Czy aby na pewno jest to człowiek godny zaufania?” — Na pewno, jak cała nasza Milicja Obywatelska! — zapewnił, nie chcąc jej denerwować. W stanie sporej niepewności pojechał do Komendy Głównej. Tam o 9:15 jego niedobre przeczucia się
potwierdziły. Wśród doniesień z terenu, jakie co rano spływają do centrali, wygrzebał wiadomość o samochodzie, małym pomarańczowym fiaciku, który w nocy wpadł w poślizg na oblodzonej szosie, stoczył się z nasypu i runął w nurty Wisłoka w pobliżu Łańcuta. Natychmiast zadzwonił na miejscowy posterunek. Wiadomości brzmiały niepokojąco. Samochód o często-
chowskich numerach rejestracyjnych spadł z nasypu i doturlał się aż do rzeki Wisłok, głębokiej w tym miejscu na półtora metra. Aktualnie trwają intensywne poszukiwania... — Ciała pasażerki? — przeraził się Bogdan. — Nie sądzimy, aby utonęła —odparł funkcjonariusz. — Woda w tym miejscu jest płytka, więc chyba udało się jej wydostać z samochodu. Zresztą zabrała
swoją torebkę. Być może zabrał ją jakiś litościwy kierowca. Tyle że nie znaleźliśmy jej w żadnym z okolicznych szpitali. — Albo uprowadził ją morderca — wyrwało się porucznikowi. — O czym pan mówi?! — zdumiał się jego rozmówca. — To był wypadek. Nie pierwszy w tym miejscu. Brak jakiegokolwiek śladu działania osób trzecich. „Może rzeczywiście łapie mnie
paranoja?” — pomyślał Zabielski. Podziękował milicjantowi, prosząc o telefon, jeśli cokolwiek się wyjaśni. O wpół do dziesiątej odbyła się narada podsumowująca śledztwo w sprawie Wełniaka. Ale poza wątkiem Vesny Zemanek nie pojawiło się nic nowego, a wszelkie sygnały od społeczeństwa, które napłynęły po wieczornych apelach w telewizji, po
weryfikacji bez wyjątku okazywały się fałszywe. Nie przeszkadzało to mówić pułkownikowi Małczyńskiemu o sukcesie. Nieśmiałe sugestie Zabielskiego na temat sprawdzania innych wątków i ewentualnych wspólników zostały potraktowane machnięciem ręki: — Wszelkie wątpliwości zbadamy we właściwym momencie! Po naradzie zawołał Zabielskiego i natarł na niego ostro.
— Jakie wątpliwości mieliście na myśli, poruczniku? — Chodziło mi jedynie o wykluczenie ewentualności, czy Marek Wełniak nie został wmanewrowany w sprawę. Jakby nie było, ciągle go nie odnaleziono. — Wmanewrowany!? — Małczyński poczerwieniał na twarzy. — Nie gadajcie bzdur, poruczniku Zabielski! Nie ma najmniejszego powodu, aby wątpić w winę tego muzykanta.
Odnaleźliśmy wspólnie jego kryjówkę, ślady po przetrzymywanych dziewczynach, samochód, w którym tam dotarł, a także stwierdziliśmy absolutny brak dowodów na działalność jakiejkolwiek osoby trzeciej... A to, że go nie odnaleziono...? Gdyby istniał jakiś mityczny mocodawca, co stałoby na przeszkodzie, żeby uśmiercić Wełniaka, pozorując jego samobójstwo? Prawda?
Bogdanowi trudno było znaleźć kontrargument. Pułkownik uśmiechnął się, wyraźnie zadowolony z reprymendy, i rozluźniony ruszył na konferencję. Nazwanie tak roboczego spotkania z dziennikarzami było oczywiście na wyrost. Wystąpienie pułkownika nie trwało dłużej niż trzy minuty. Małczyński odczytał swój tekst z kartki, bez specjalnej
interpretacji: — Ostatnio opinię publiczną zaniepokoiły zniknięcia kilku młodych dziewcząt. Dzięki błyskotliwej pracy Milicji Obywatelskiej udało się ustalić, że sprawcą uprowadzeń, a także dwóch stwierdzonych zabójstw, jest niejaki Marek W., z zawodu muzyk. —Tu rozdano fotografię podejrzanego artysty. — Aktualnie trwają intensywne czynności śledcze, mające na
celu zatrzymanie podejrzanego. W związku z tym organa prawa i porządku zwracają się do społeczeństwa o pomoc w ujęciu podejrzanego, który ostatni raz widziany był wczoraj rano w rejonie Tęgoborzy w województwie nowosądeckim. Bezpieczeństwo waszych żon, sióstr i córek zależy teraz od zgodnego współdziałania społeczeństwa i funkcjonariuszy. I już było po konferencji. Żadnych pytań,
a tym bardziej odpowiedzi, nie przewidziano... Parę minut później na korytarzu jeszcze raz przywołał Zabielskiego. — Masz dwa dni na uzupełnienie raportu dla prokuratury. Potem możesz wracać do Koniecpola. I bądź spokojny, wystąpię o nagrodę dla ciebie. — Jeśli można, chciałbym jeszcze parę dni zostać w War-
szawie. Mogę wziąć urlop... — Nie mam zastrzeżeń. Należy się wam wypoczynek. — Miałbym jeszcze jedną prośbę. Kapitan Hardecka wspominała, że paru członków ekipy „Ogniem i skeczem” było przedmiotem zainteresowania Służby Bezpieczeństwa. Jeśli raport ma być szczegółowy, powinienem... Życzliwy wyraz twarz Małczyńskiego uległ gwałtownej
zmianie. — Niczego nie powinniście, wasza rola została zakończona. Jeśli będziemy czegoś potrzebowali, wezwiemy was. Koniec! Żadnych własnych śledztw. — I ruszył szybko w głąb korytarza, zanim Bogdan zdążył otworzyć usta. Jednak po przejściu paru kroków odwrócił się niczym serialowy Columbo. — I zwróćcie radiotelefon, który wam
wypożyczyliśmy. Nie będzie wam już potrzebny. * W tym samym czasie morderca, w szlafroku i ciepłych papuciach, delektował się poranną kawą, oglądając telewizję i słuchając radia. Oświadczenie Komendy Głównej podane w wiadomościach o jedenastej rozbrzmiewało w jego ustach rajską muzyką. Od swego informatora
wiedział już, że nie znaleziono Hardeckiej w samochodzie, ale mimo optymizmu miejscowych nie bardzo wierzył, że przeżyła. Gdyby wydostała się z samochodu, musiałaby przecież zwrócić się do kogoś o pomoc albo zamarznąć w jakichś krzakach. A miejscowa ekipa przeszukała teren i nie trafiła na jej ślad. A zatem wypadało załatwić jeszcze dwie drobne sprawy, a w
zasadzie jedną. Jeśli wszystko się uda, Wełniak i „jego ostatnia ofiara” zginą razem w wypadku samochodowym. A gdyby i to nie miało ostatecznie zamknąć śledztwa, pozostawał jeszcze plan „C”. Ze skrytki w podłodze wyciągnął służbowy paszport na Wszystkie Kraje Świata, z jakże miłymi dla oka wizami — niemiecką, szwajcarską i francuską — pokaźną paczkę walut
spiętych gumką i półtora kilo złota. Wystarczyłoby na nowy początek. Poczuł nagłe podniecenie, gdy pomyślał, że ze słowiańskich blondynek przestawi się na egzotyczne „czekoladki”.
XII.„Jak cię, miła, zatrzymać?” Hrabia Monte Christo nigdy nie należał do moich ulubionych bohaterów. Może gdybym była
chłopcem, miałabym do niego inne podejście, jednak nawet wtedy powieść w mojej wersji kończyłaby się na odnalezieniu skarbów ukrytych przez renesansowych arystokratów w jaskini na śródziemnomorskiej wysepce. W momencie, kiedy w trupim worku opuszczał twierdzę If, Edmundowi Dantesowi można było współczuć. Kiedy
wydobywał skarb ukryty w grocie, można go było nawet podziwiać. Ale już zimny, pozbawiony ludzkich uczuć bogacz powracający do Paryża, aby tam za pomocą przemyślanych intryg dokonać cudzymi rękami swojej zemsty, nie był w stanie mnie pociągać. Bogactwa, które otrzymał wolą losu i opata Farii, mogły stać się podstawą godziwego życia, mógł rozsiewać wokół siebie
samo dobro i zaznać szczęścia w ramionach jakiejś Greczynki czy Katalonki. Jako anioł zemsty oddał się złu — cierpieli nie tylko łajdacy, ale ich rodziny. Do realizacji swych planów wykorzystywał szubrawców i bandytów... I, co przyznał sam autor, dokonawszy zemsty nie zaznał szczęścia. Jednak w moim obecnym położeniu nie miałam powodu zajmować się „późnym hrabią”,
szukałam raczej analogii z młodym więźniem, który musiał się wydostać, w moim przypadku bez pomocy opata Farii. Nie miałam złudzeń. Moje poprzedniczki zostały zabite. Nawet w socjalistycznej Polsce kilka cudownie odnalezionych dziewcząt, wypuszczonych przez zboczonego potwora, stanowiłoby temat dla prasy. Wiedziałam, że nie mam co liczyć
na cud, skrupuły porywacza czy przypadkowe odkrycie jego kryjówki. Jeśli nie wpadł do tej pory, dlaczego akurat przy mnie miała mu się powinąć noga? Wniosek: musiałam oswobodzić się sama, w najgorszym razie zginąć razem ze złoczyńcą. Nie wierzycie mi? Sądzicie, że mogłam tylko płakać, rozczulać się nad sobą i modlić? Tak, też to robiłam, w chwilach załamań. Tyle że niespecjalnie
często. Nie mogłam sobie na to pozwolić. „Kto wie, ile zostało mi czasu, kiedy bestia uzna, że pora brać się za następną...?” — powtarzałam sobie. Ledwie drzwi zamknęły się za potworem w kominiarce, przystąpiłam do działania. Wybawienie mogło się kryć w szafce z narzędziami. Niestety, od tej szafki oddzielała mnie solidna krata z zamkiem i bez
klamki, którą ten łajdak trzymał w pudle na szafce. A ja dysponowałam tylko zapisaną krwią chusteczką, świętym medalikiem, niewielkim gwoździem i spinką do włosów. No i pewną nieokreśloną ilością czasu. Czasu, który z jednej strony wydawał się niezmiernie długi, ale z drugiej w każdym momencie mógł się skończyć w tragiczny dla mnie sposób. Godziny, które mijały, uczyły mnie
jednego: opanowania, kontrolowania oddechu i pracy! Swego czasu miałam kolegę z podwórka, Mirka, urwisa nad urwisy i świetnego kandydata na włamywacza. Czy w końcu został złodziejem, nie wiem. Przed paru laty wyjechał za granicę i nie wiem, jak sobie radzi w kapitalistycznej rzeczywistości. W każdym razie jego popisowy numer polegał na otwieraniu wszystkiego, co zamknięte, w
dodatku na czas. Czy to była kłódka, zamek czy wyjątkowo zaplątany węzeł, nic nie potrafiło mu się oprzeć. Kiedyś pokazywał mi otwieranie drzwi zamykanych na tradycyjny klucz za pomocą zgiętego gwoździa, a także zamków yale przy użyciu rozłamanej spinki do włosów. Jestem dość spostrzegawcza, ale nie przyszło mi do głowy, że ta umiejętność będzie kiedyś decydować o mym życiu i
śmierci. Oczywiście, pierwsza próba skończyła się ułamaniem końca spinki, czego omal nie przypłaciłam definitywnym zablokowaniem zamka. Dzięki Bogu udało mi się wyciągnąć ułamany kawałek, ale przy kolejnych próbach stałam się dużo ostrożniejsza. Po pierwsze, usiłowałam sobie wyobrazić budowę takiego zamka. Widziałam go kiedyś w stanie rozebranym. Na podstawie kolejnych
przymiarek zaczęłam wyskrobywać jego schemat na dechach łóżka. Męczyłam się, płakałam, po większej liczbie bezskutecznie ponawianych prób zaczynały mi drżeć ręce. Ale nie załamywałam się i aby nie tracić czasu, ćwiczyłam skłony, przysiady i pompki. Równocześnie kombinowałam, co zrobię, jeśli nawet pokonam zamek, bo przecież nie mam klamki. Palcem nie da rady
cofnąć zapadki, choćbym się wściekła. Gdybym miała nóż, mogłabym wyskrobać sobie odpowiedni kołek pasujący do otworu, na przykład z nogi od stołka stojącego tuż za kratą, a tak... „Myśl, myśl, musi być jakieś wyjście!” Co pewien czas spływał na mnie sen i nie mogłam nic na to poradzić. Próbowałam obliczać upływający czas na podstawie
parcia na pęcherz, piłam równe działki wody i usiłowałam wytrzymać jak najdłużej bez korzystania z toalety. I tak mierzyłam sobie czas, licząc okresy od sikania do sikania. Podczas jednego ze snów przyśniło mi się coś, co mogłam potraktować jako wskazówkę — była to scena zapamiętana z najmłodszych lat, wizyta na Jasnej Górze, odsłonięcie portretu Matki Boskiej. I głos zakonnika: „Ona
potrafi rozwiązać wszelkie wasze problemy”. Głos paulina towarzyszył mi jeszcze po przebudzeniu. „Ona potrafi rozwiązać wszelkie wasze problemy”. Wyciągnęłam zza szafy chustkę. Do tej pory nie zdecydowałam się napisać na niej swego imienia i nazwiska. Gdzieś w głębi duszy wydawało mi się, że mój podpis oznaczać będzie
kapitulację, dołączenie do smutnej listy moich poprzedniczek, pogodzenie się z losem. Wzięłam do ręki tani medalik z Panią Jasnogórską. Próbowałam go zgiąć. Ani drgnął. Najwyraźniej nie było w nim ani krzty szlachetnego metalu. Za to ku memu zachwytowi idealnie pasował po przekątnej do otworu na klamkę. Tyle że moim palcom nie starczyło siły, aby go przekręcić. Gdyby jednak
udało się przedłużyć ramię... Przyszedł mi tu do głowy pewien pomysł, ale na razie wróciłam do zamka. Nie wiem, ile trwały moje eksperymenty początkującej włamywaczki. Trzy dni, cztery? Wiedziałam, że za żadną cenę nie mogę uszkodzić mechanizmu. Penetrowałam go więc delikatnie. Niestrudzenie. Po pewnym czasie jego trzewia stały mi się znajome jak mój pokój
w Częstochowie, choć nadal nie zamierzały ustąpić. Przy którejś, tysięcznej chyba próbie nagle coś drgnęło, przeskoczył jakiś element mechanizmu, a pchnięty palcem metalowy jęzor cofnął się do środka. — Zwycięstwo! — wrzasnęłam. A potem złapałam się za usta. A jeśli oprawca był w domu i akurat mnie podsłuchiwał? Na moment łomot serca przygłuszył wszelkie inne odgłosy.
Jednak spoza zamkniętych drzwi nie dolatywały żadne hałasy. Przystąpiłam więc do fazy drugiej. Udało mi się złapać za nogę stołek po drugiej stronie kraty. Już wcześniej zamierzałam wciągnąć go do środka, ale nie było metody, krata była zbyt gęsta. Udało mi się jednak wyłamać poprzeczną deseczkę pomiędzy nogami stołka.
Potem ucałowawszy Matkę Boską zaczęłam wbijać medalik w drewno, tak aby stworzyć rodzaj obrotowego lewarka. Szło mi to niezdarnie, ale po kolejnej próbie zapadka nie tylko drgnęła, ale cofnęła się całkowicie. Naparłam ma drzwi w kracie i — stanęły otworem. O, szczęście niepojęte! Skoczyłam ku skrzynce z narzędziami. Szarpnięcie łańcucha omal nie wyrwało mi nogi. Upadłam na
podłogę. Nawet, gdy maksymalnie wyciągałam ręce, brakowało około metra, bym mogła sięgnąć do szuflady, a używając stołka jak pogrzebacza mogłam skrócić dystans jedynie do pół metra. Ciągle za mało. Z emocji rozbolał mnie brzuch. Siedząc na sedesie złapałam się na tym, że obserwuję sznurek, na którym wisiała drewniana gałka umożliwiająca spuszczanie wody. Sznurek z gałką łączył
metalowy haczyk. Za pomocą posiadanego gwoździka udało mi się przeciąć sznurek tuż pod sufitem. Teraz, żeby używać tej resztki do spuszczania wody, musiałam się wspinać na sedes, ale nie było to ważne. Haczyk, po zdjęciu gałki, z dużym mozołem udało mi się rozprostować tak, że powstał z niego pazurek. Przywiązałam sznurek z haczykiem do nogi stołka, a potem zaczęłam zarzucać niczym wędkę.
Przy pierwszych próbach chybiałam haniebnie, ale przy czwartej, może piątej... Haczyk zaczepił się wystarczająco mocno o uchwyt szuflady tak, że mogłam zacząć go ciągnąć. Szuflada była dość ciężka, ale poruszyła się, potem centymetr po centymetrze zaczęła się przybliżać. Modliłam się, żeby sznurek nie pękł, a haczyk nie oderwał. Wreszcie szuflada wysunęła się prawie na całą
długość, przechyliła, ale dalej pójść nie chciała. Była jednak już w zasięgu stołka. Uderzyłam nim raz i drugi. Wyłamała się z trzaskiem i wywinęła koziołka, a cała jej zawartość rozsypała się na podłodze. Na szczęście pilnik, który wykazywał ogromną ochotę potoczenia się pod szafę, powstrzymany chyba wyłącznie siłą mojego wzroku, zastygł o trzydzieści centymetrów od mojej ręki.
Przygarnęłam go stołkiem. „Mój ci on!”. Wybrałam najdogodniejsze miejsce łańcucha i zaczęłam go piłować. Pierwotny entuzjazm szybko minął. Czy pilnik był tępy, czy nie umiałam się nim posługiwać, za każdym razem na dłoniach pojawiały mi się bąble, a ja ledwie zarysowywałam powierzchnię łańcucha.
Postanowiłam poświęcić moją poduszkę, pomógł gwoździk i zęby. Podarłam materiał poszewki na pasy i okręciłam dłonie prymitywnymi bandażami. Teraz szło trochę lepiej, chociaż i tak strasznie wolno. Nie wiem, ile godzin tak piłowałam, ale w końcu dopadł mnie mój najgorszy wróg — senność. Ile spałam — na siedząco, oparta o łóżko — nie mam pojęcia.
Przyśniło mi się wejście człowieka w kominiarce i najgorsze, że dłuższą chwilę nie miałam pojęcia, czy to jawa czy sen. Obudziłam się z łomotem serca. Jednak ciągle byłam sama. Zjadłam trochę sucharów, popiłam wodą. Szybkie kurczenie się zapasów wskazywało, że dzień powrotu mego prześladowcy musi być bardzo bliski. „Matko Boska, spraw, żebym zdążyła!”
Wreszcie nadeszła upragniona chwila, łańcuch został na tyle nadwątlony, że uderzone młotkiem ogniwo pękło. Byłam wolna, jeśli nie liczyć ciężkiej obręczy na nodze i majtających się wokół niej trzech ogniw. Ale to był mało istotny szczegół. Weszłam do pomieszczenia za kratą. Przeszukałam szafkę, ale nie znalazłam tam żadnej broni, za to w drugiej szufladzie odkryłam piłkę do metalu... Rychło w
czas! Podeszłam do drzwi. Solidne zasuwy trzymały je od zewnątrz. Jednak gdyby zaatakować zawiasy znajdujące się po mojej stronie, można by je wyłamać do środka. Poniechałam tej nęcącej wizji. Walka z drzwiami przy niepewnym efekcie końcowym oznaczała przede wszystkim nieunikniony hałas, który byłby słyszany na zewnątrz, a mój
wewnętrzny chronometr podpowiadał mi, że nadejście oprawcy może nastąpić w każdej chwili... Wolałam się przygotować do spotkania. Jako uzbrojenie miałam młotek i pilnik... Po namyśle do paska wykonanego z resztki poszwy przytroczyłam jeszcze krótkie dłutko. Następnie zgasiłam światło i inspirowana znakomitym filmem Doczekać zmroku, zaczęłam trenować chodzenie po ciemku. Początki
były trudne, wpadałam na ściany, sprzęty, raz omal nie zatrzasnęłam kraty, ale potem nauczyłam się liczyć kroki i zbudowałam w wyobraźni model mego więzienia. Jednocześnie osobiście doświadczyłam względności czasu, nawet jeśli wykorzystywanie pęcherza jako chronometru było zawodne — w trakcie mej walki z okowami wydawał się on pędzić jak wariat, teraz, kiedy w mroku
oczekiwałem powrotu mego porywacza, wlókł się niemożliwie wolno... Kiedy już opanowałam poruszanie się w ciemności, wykręciłam żarówkę w graciarni przed kratą i zgasiłam światło w sypialni za kratą. Na wszelki wypadek spałam w kucki, oparta o drzwi. Obudziło mnie gwałtowne uderzenie strachu. Najwyraźniej moja podświadomość wyprzedzała jaźń. Poderwałam się na
równe nogi. Przykładając ucho do drzwi, usłyszałam zdecydowane kroki na schodach i zgrzyt odsuwanych po kolei zasuw. Stanęłam obok drzwi tak, aby, kiedy wejdzie, znaleźć się za jego plecami. Serce waliło mi jak dzwon Zygmunta, zsikałam się ze strachu (trudno!) i z trudem opanowywałam dygot zębów. Drzwi
otworzyły się ze zgrzytem. — Wróciłem, gwiazdeczko! — usłyszałam jego ociekający fałszem głos. Długi cień, rzucany przez słabą poświatę od strony schodów, wypełnił całą przestrzeń. Na szczęście zadbałam, aby przymknąć kratę i uformować na łóżku koc tak, by wyglądało, że śpię. Włożyłam nawet na miejsce wyłamaną szufladę.
Panująca ciemność zaskoczyła go, cofnął się o krok i jeszcze raz przekręcił zewnętrzny włącznik. Mój strach jeszcze wzrósł. A jak domyślił się wszystkiego i cofnie się? Chyba jednak mnie nie docenił. Wahanie trwało parę sekund. Widocznie pomyślał, że przepaliła się żarówka. Zrobił szybki krok do przodu i skierował się ku szafce, nad którą wisiała latarka. Jego krępa postać
znalazła się tuż przede mną. Teraz...! * Wpół do dwunastej Zabielski wrócił do hotelu w nastroju wyjątkowo podłym. Naprawdę nie wiedział, co myśleć o sprawie. Szansa na szybkie odnalezienie Wełniaka i oswobodzenie Moniki (jeśli jeszcze żyła) zmniejszała się z każdą minutą. Równocześnie przynajmniej część jego świadomości
nie mogła pogodzić sie z „jedynie słuszną interpretacją”, przedstawianą przez kierownictwo. Wyciągnął jeszcze raz teczkę z materiałami i notatkami wręczonymi mu przez Hardecką. Większość tych papierów przeglądał parę razy, ale na jedną kartkę jakoś nie zwrócił do tej pory uwagi. Robiła wrażenie niezapisanej i dopiero po od-
wróceniu na drugą stronę zobaczył napis: „SB?”, a pod nim kilka nazwisk osób, zdaniem Katarzyny związanych z resortem: Fronczak, Maciej Sikorski (w dopisku — dziesięć lat w milicyjnym zespole „Wesoły patrol”), Mietek Krupa — technik radiolokacji (na rencie po jakimś bliżej niesprecyzowanym wypadku) i... Nazwisko Nowickiego go zdumiało, ale nie tak bardzo. Podobnie jak zapis: „Przeszedł
do cywila w 1986 roku”. Przy okazji zrozumiał, dlaczego władza była tak niechętna prowadzonemu przez niego śledztwu. Nie chciała, aby wyszły na jaw agenturalne uwarunkowania. Chroniła swoich. Szybkie zamknięcie śledztwa było jej jak najbardziej na rękę. Babranie się w życiorysach podejrzanych już nie. Zastanawiał się, dlaczego Katarzyna nie pokazała mu tej listy wcześniej. Nie
była pewna? Czekała na potwierdzenie? Jednak czterech kandydatów to w jego wypadku było o dwóch za dużo. Co gorsza, żaden z nich nie był właścicielem jakiejkolwiek nieruchomości koło Warszawy. Fronczak dopiero budował się w Zakopanem. Inna sprawa, że o stanie majątkowym akustyka nie wiedział zgoła nic. „Gdybym miał obstawiać...”
Z zamyślenia wyrwał go dzwonek telefonu. — Zamiejscowa do pana — powiedziała panienka z centrali. — Zabielski, słucham. — Trudno cię znaleźć, drogi kolego — zabrzmiał zachrypnięty głos Hardeckiej. — Kaśka, ty żyjesz? — Żyję, ale co to za życie — odparła i zakasłała. — Kicham, prycham, z nosa mi się leje, ale
wytrzymam. Za chwilę ruszam do Warszawy. Powinnam przyjechać za cztery do pięciu godzin. — Ale co się stało?! — Sukinkot przeciął przewód hamulcowy w twoim maluchu, a potem zrzucił mnie z drogi. — Wiesz, kto to zrobił? — Nie mam dowodów. Na pewno nie Wełniak, który moim zdaniem został bardzo sprytnie wrobiony.
— Nie znasz nowych szczegółów. W paru zdaniach opowiedział jej historię przetrzymywania Zemankowej. — I to ma być ostateczny dowód? — Marianek tak uważa. I Małczyński... — Z historii można wyciągnąć całkiem odmienny wniosek. Owszem, Wełniaka fascynują młode dziewczyny, ale gdy nawet same wpadną w jego ręce, nie potrafi zrobić z tego użytku...
— Mógł się rozwinąć... — Albo ktoś, komu się zwierzył, ktoś, kto miał podobne inklinacje, skorzystał z jego doświadczeń...? — Ale kto? Wiesz? — Mam podejrzanego, ale muszę się upewnić. Widziałeś te cztery nazwiska na mojej liście. Sikorski raczej odpada. Teoretycznie można jeszcze dorzucić Gruchaja. Prawdopo-
dobieństwo, że to on, jest niewielkie, ale miał wóz, którym mógł mnie zepchnąć z drogi... — Czyli zostaje Gruchaj, Nowicki i Fronczak. — I Mieczysław Krupa. — Zaraz! To Krupa nie jechał autobusem ze sprzętem? — Wyjątkowo miał prowadzić wóz Fronczaka, bo ten chciał spać. Ale kto ostatecznie prowadził, nie wiem.
— Nie zepchnąłby cię z drogi mając w samochodzie świadka. — A jeśli jego pryncypał spał bardzo mocno, uśpiony dodatkowo jakimś specyfikiem? — Masz rację, nie możemy go wykluczyć. — Ani też sytuacji odwrotnej: że to Krupa usnął. Na wszelki wypadek zorientuj się gdzie cała piątka aktualnie przebywa.
— Rano już sprawdzałem, wszyscy grzecznie siedzieli we własnych domach. — Doskonale. Mimo wszystko zadzwoń do nich raz jeszcze i spróbuj się umówić pod byle pozorem, to może zatrzyma ich w Warszawie, przynajmniej aż do mojego przyjazdu. — Firma cię szuka. — I niech szuka jak najdłużej. Nie można zabronić działania
osobie, z którą nie ma kontaktu. Rozłączyła się, a on zabrał się do telefonowania. Fronczak jeszcze tkwił w betach i gotów był się umówić, byle nie za wcześnie. Sikorski też okazał spore niezadowolenie. — Wybieram się z kumplem na polowanie. Przed nocą powinienem być w Suwałkach — gderał. — A właściwie o co
panu chodzi? — Kompletujemy dane o panu Wełniaku. — Powiedziałem wszystko! — Są pewne niejasne szczegóły. — Dobra, spotkajmy się o wpół do pierwszej. — Wolałbym o pierwszej. Gruchaj był nieobecny. Zamiast niego odezwała się sekretarka. „Nagraj wiadomość, możliwie szybko i
kulturalnie”. — Cholera, jeśli to on udał się na jakąś „czarną mszę” ze swą ofiarą, mamy przesrane! Mimo to nagrał się i odłożył słuchawkę. U Nowickiego tradycyjnie odebrała żona. — Lucuś już wyszedł — oświadczyła. — Ale zaraz, jest jeszcze przy samochodzie. Mogę go zawołać. — Jeśli będzie pani tak uprzejma.
Głos organizatora zabrzmiał nieomal wesoło. — Czym mogę panu służyć, panie poruczniku? — Chciałbym się spotkać. Chodzi o parę szczegółów związanych z Markiem Wełniakiem. — Myślałem, że sprawa jest zamknięta. — Ale cała papierkowa robota przede mną. Zresztą ciągle go nie złapano i rozważamy kierunki poszukiwań. Więc gdyby
mógł pan za jakieś półtorej godziny... — A można troszeczkę później? Jestem umówiony w warsztacie samochodowym, w sprawie wahaczy. — Niech będzie. Czyli o drugiej. Tylko gdzie? U pana w hotelu? — Zna pan „Mozaikę” na Puławskiej? — Niech będzie „Mozaika”. Ledwie odłożył słuchawkę, oddzwonił Gruchaj. — Byłem w łazience, panie poruczniku
— powiedział. — Czym mogę służyć? — Jakie ma pan plany na dziś? — Za dwie godziny mam wywiad na żywo w radio, a wieczorem wybieram się do Opery. Załatwić panu bilety? Podziękował. Postanowił na własne ryzyko dać sobie spokój z tenorem. Z grona niesprawdzonych podejrzanych pozostawał jeszcze
Mietek Krupa. Po trzecim sygnale odebrał facet, z którym rozmawiał rano, ale tym razem odparł burkliwie: — Brata nie ma. — Chwileczkę! — zdenerwował się Zabielski. — Proszę nie udawać kogoś innego, przecież rozmawialiśmy dziś o świcie i powiedział pan, że jest w domu... — Ależ skąd. Byłem zaspany, pan zapytał, czy jestem w domu
i czy zamierzam gdzieś wychodzić, to zgodnie z prawdą odparłem, że jestem i nie wychodzę... — Myślałem, że rozmawiam z panem Mieczysławem. — Nie, z Bolesławem. Jestem młodszy od Mietka o siedem lat. Wygląda na to, że doszło do klasycznej komedii omyłek. Przepraszam! — Drobiazg, najważniejsze, że muszę szybko spotkać się z
pańskim bratem. — Z tego, co wiem, pojechał do swojego studia. — Mogę dostać telefon? — Tam niestety nie ma telefonu. Brat przeniósł się tam niedawno. Nawet nie wiem, gdzie to jest... Gdzieś na obrzeżu miasta. — Jeśli się odezwie, bardzo proszę, aby się ze mną skontaktował. — Zabielski szybko
podyktował numer do hotelu. — Oczywiście, panie władzo. A tak przy okazji, jeśli można zapytać, złapaliście już tego zboczeńca? — Jeszcze nie. * Omdlenie Hardeckiej trwało krótko. Lodowata woda, która wtargnęła do wnętrza fiacika, ocuciła ją błyskawicznie. Na całe szczęście rzeka nie była w tym miejscu szczególnie głęboka i
woda sięgała jej tylko do szyi. Rozejrzała się, starając sie nie wykonywać gwałtowniejszych ruchów. Doskonale pamiętała, co się wydarzyło. Sprawca wypadku mógł czekać, aż ofiara spróbuje się wydostać i ewentualnie dokończyć egzekucję. Dlatego wytrzymała ponad minutę, starając się nawet nie poruszyć. Słusznie zrobiła. Przez rozbite okno dostrzegła, że przy wjeździe na most od strony Łańcuta
stoi ciemny samochód z wyłączonymi światłami... Upływające sekundy wydawały się jej godzinami. Jeszcze chwila, a nieodwracalnie wyziębiłaby swój organizm... Uratował ją jakiś nadjeżdżający z przeciwka samochód, a może zabójca uznał, że wygrał. Włączył światła i szybko odjechał. Katarzyna złapała torebkę i wygramoliła się przez okno. Lód łamał się pod jej nogami, ale pełznąc na
czworakach dotarła do brzegu. Ziąb przenikał ją do szpiku i wiedziała, że nie zdoła zajść daleko. Wybrała najbliższą chałupę, położoną o jakieś dwieście metrów od brzegu Wisłoka. Potykając się, to przewracając, to powstając, starała się pobiec w jej kierunku. Miała nadzieję, że starczy jej sił, zanim zapadnie w śpiączkę, i że obudzeni nocą mieszkańcy nie odgonią jej jak bezpańskiego
psa. Zdołała jeszcze załomotać w okno, a potem padła bez ducha. Gospodarze okazali się ludzcy i gościnni nad wyraz. Na wszelki wypadek nie poinformowali o swoim gościu nikogo, a nawet, kiedy milicja chodziła po okolicznych domach, pytając o kierowcę zatopionego samochodu, zgodnie (ojciec, matka i trzy dorastające córki) stwierdzili, że nikogo nie widzieli i nie
słyszeli, gdy tymczasem kapitan Hardecka przykryta dwoma pierzynami z wolna dochodziła do siebie. Kiedy zapytała ich, dlaczego tak postąpili, uśmiechali się z zakłopotaniem. — Nie wiedzieliśmy, kim pani jest. A jakby się okazało, że to pani szukają? — Wystarczyło zajrzeć do mojej torebki.
— Nie mamy w zwyczaju ruszać cudzej własności — odpowiadali. Ich uprzejmość przelicytował jeszcze najbliższy sąsiad, który podjął się odwieść Katarzynę do Warszawy jedynie za załatwienie dodatkowej benzyny. Trochę się zdziwił, kiedy na najbliższej stacji CPN-u jego pasażerka pokazała swoją legitymację i pompiarz bez wahania
nalał do pełna.
* Tymczasem Zabielski prowadził swoje przesłuchania, pozornie poświęcone osobie Wełniaka. Jako miejsce pierwszych dwóch rozmów wybrał kawiarnię „Pod Kurantem” w pobliżu placu Konstytucji. Lokal z mnóstwem zakamarków, w których można było spokojnie porozmawiać.
Zarówno Fronczak, jak Sikorski, wydawali się być niezwykle zaskoczeni ostatnimi rewelacjami na temat zboczonego muzyka. — Jeszcze przedwczoraj dałbym za niego głowę — twierdził boss. A podczas kolejnej rozmowy gitarzysta Maciej powtarzał: — Ostatni facet, którego bym podejrzewał. Jednocześnie obaj wydali się zrelaksowani, pewni siebie i
chyba nieco protekcjonalni w stosunku do prowincjonalnego milicjanta. Porucznik wypytywał o kontakty muzyka z resztą ekipy. — Nie były najlepsze — odpowiadał Fronczak. — Kiedy nie pił, miał potwornie za złe, że inni piją, natomiast gdy sam wchodził w korkociąg, najbardziej zależało mu na ukryciu tego przed zespołem.
— A kto go wprowadził do waszej grupy? Szef Parnas-A rtu zastanawiał się chwilę. — Chyba Bronowicz. Zetknęli się kilka lat wcześniej w kabarecie i wyniósł ze współpracy jak najkorzystniejsze wrażenia. — Czy był z kimś bliżej w zespole? — Nie potrafię na to odpowiedzieć — wyznał Fronczak. —
Wcześniej mocno kolegowali się z Mietkiem Krupą, który pomagał Markowi w zakupach sprzętu, a nawet bywał u niego w górach, ale rozbiłem ten tandem, bo nie chciałem, żeby jeden rozpijał drugiego. Maciek Sikorski, któremu zadał identyczne pytania, rzekł: — Może Juraś. Lubili dyskutować o sztuce i polityce, kiedy mniej pił. Czasami bawił się z nami. Raz nawet, w Łodzi,
zarwaliśmy do pokoju zawodową striptizerkę, Marychę. I zabawiliśmy się w pociąg... — Nie bardzo rozumiem. — Jeden trzymał, drugi dymał. Właściwie dwóch, bo trzeci tylko się przyglądał. — Pan Bronisław Lichter...? — Nie, Lucuś Nowicki. Przyglądał się, przyglądał, ale podłączyć nie chciał, jak to on... A właśnie, pytał pan o przy-
jaciół Wełniaka. Ostatnio to mu właściwie tylko Lucek został. Wyraźnie mu matkował, woził do szpitala na odtruwanie, namawiał na leczenie, wreszcie sprawił, że się Marek zaszył. Na krótko. Po paru miesiącach wydłubał antabus i poszedł w takie tango, jakiego najstarsi górale nie pamiętają! Te stwierdzenie sprowokowało Bogdana do zadania następnego pytania.
— A pan Nowicki jak trafił do ekipy? — To kumpel szefa z jakichś dawniejszych czasów. Wypowiedź kolidowała z tym, co pół godziny wcześniej stwierdził Benedykt Fronczak: — Jeszcze zanim powstało „Ogniem i skeczem”, Lucek był impresariem „Cyganów”. Do nas osobiście rekomendował go Maciek. Znali się od lat, jeszcze z czasów, kiedy Sikorski wy-
stępował w zespole „Patrol”. — To Nowicki pracował w milicji? — Bogdan przypomniał sobie o zapiskach Hardeckiej. — Chyba raczej w jakimś innym pionie MSW, ale nigdy nie mówił nic na ten temat, a ja mam zwyczaj nie pytać pierwszy... Resztę obu rozmów wypełniło ustalanie jakichś drugorzędnych szczegółów. Za pięć druga tramwajem dojechał do
„Mozaiki”. O tej porze lokal przy ulicy Puławskiej świecił pustkami. Porucznik usiadł i czekał. Po dobrych pięciu minutach zjawiła się kelnerka. — Czy pan Zabielski? — zapytała. Potwierdził. — Pan Nowicki telefonował jakieś pół godziny temu. Jego wizyta w warsztacie przedłuża się i może dotrzeć tu najwcześniej za godzinę,
półtorej. Kazał pana bardzo przeprosić... — Zostawił może numer tego warsztatu? — Niestety nie. Ale zaproponował, że o piątej przyjedzie do pana pod dowolne, wskazane przez pana miejsce. Prosił o zostawienie wiadomości u nas. Na kawałku papieru Zabielski nagryzmolił numer hotelu przy Racławickiej. Z zamawiania czegokolwiek zrezygnował.
* Nie jest łatwo kogoś uderzyć. I to z całej siły. Mimo że wielokrotnie ćwiczyłam ciosy, w ostatniej chwili chyba się zawahałam. A może szósty zmysł napastnika kazał mu się uchylić, w każdym razie młotek, zamiast rozłupać mu czaszkę, uderzył w ramię, a ostro zakończony pilnik, którym zamachnęłam się drugą ręką, jedynie musnął klatkę piersiową.
Mimo zdziwienia i bólu zareagował błyskawicznie. Chwycił za moją rękę z pilnikiem i nieomal ją wyłamał. Broń z brzękiem upadła na ziemię. Drugie ramię po uderzeniu pozostało bezwładne, ale kopnął mnie nogą, wytrącając młotek. Wściekłość musiała dodawać mu sił. Szarpnął mnie i jak szmacianą lalkę rzucił na podłogę w miejsce, gdzie snop światła ze schodów tworzył jasną pręgę na betonie.
— Sama tego chciałaś! — zaryczał i zdarł maskę, chyba żeby ostatecznie pozbawić mnie złudzeń. „Koniec” — przemknęło mi. Najgorsze, że w słabym świetle widziałam jedynie jego zęby i białka oczu. Umrę, nie dowiedziawszy się z czyjej ręki ginę! Próbowałam powstać, jednocześnie grzebiąc ręką przy zaimprowizowanym pasie. Z jego ust wydobyło się coś, co być może było śmiechem, lecz
równocześnie okrzykiem szaleństwa. Rzucił się na mnie, chwytając oburącz za szyję. Myślał, że jestem bezbronna. Pomylił się. Moja ręka zdołała pochwycić dłutko, a następnie wbić je tam, gdzie sądziłam, że znajdowało się jego oko. Trafiłam. Może za słabo, ale trafiłam. Usłyszałam nieludzki skowyt. Na twarz chlusnęła mi krew,
napastnik odskoczył, ale potknął się o moje nogi i padł na ziemię. Ból na moment odebrał mu chyba możliwość działania. Poderwałam się, wybiegłam na schody dzwoniąc mymi okowami i błyskawicznie zatrzasnęłam za sobą drzwi. Nie zdołał mi przeszkodzić. Kiedy przesunęłam pierwszą zasuwę, ogarnęła mnie satysfakcja i nadzieja. Po zamknięciu dwóch pozostałych — ogromna ulga.
Słyszałam, jak z furią szarpie za wierzeje, ale był bezradny. — Role się zamieniły, skurwysynu! — wrzasnęłam, wbiegając po stromych schodach. O mało nie rozbiłam głowy o klapę, ale zatrzymałam się w porę. Podniosłam ją. Znajdowałam się w niewielkim, przytulnym pokoiku drewnianej chałupki, będącej połączeniem domku letnisko-
wego z całoroczną samotnią. Za oknem widać było zimowy las, elektryczny piec ogrzewał baniak z wodą, ogrzewającą moją podziemną celę. Był mały telewizor, wygodna kanapa, półki od góry do dołu zastawione jakimiś pudełeczkami... Idylliczny obraz mąciły kraty w małych okienkach i wyjątkowo masywne drzwi, chroniące przed nieproszonymi gośćmi.
Kątem oka zarejestrowałam telefon i wiszącą na ścianie strzelbę. Ale nie w głowie mi było rozglądanie się. Wybiegłam z domu. Na podjeździe stał samochód, znany mi sedan o przyciemnianych szybach. Nie był zamknięty. Ałe w stacyjce brakowało kluczyków. Wróciłam do domu. Przeszukałam palto wiszące przy drzwiach, wybebeszyłam szufladki, zajrzałam na schody. Ani
śladu. „Musiał wziąć je ze sobą” — pomyślałam z rozpaczą. Z dołu narastał łomot. Co gorsza, nie było to bezmyślne łomotanie bestii w klatce. Oprawca zapewne zahamował krwotok, odszukał młotek i systematycznie zabrał się (jak miałam wcześniej ochotę) za zawiasy. Prędzej czy później uda mu się je wyłamać. Raczej prędzej! Był znacznie silniejszy ode mnie, mimo że początkowo nie wyglądał na
atletę. „Co robić, co robić?” Nie miałam pojęcia, jak się zapala „na krótkie spięcie”, a brakowało mi czasu na eksperymentowanie. Poza tym zauważyłam zabezpieczającą laskę na kierownicy i pedałach, której zdjęcie też wymagało kluczyków. „Co robić, co robić?” — znów wzbierała we mnie panika. „Uspokój się, myśl”— moje drugie,
przytomniejsze ja usiłowało zapanować nad emocjami. „Jest przecież telefon”. Chwyciłam za słuchawkę. Cisza! Aparat był najwyraźniej nieczynny. Porwałam go, pragnąc w desperacji roztrzaskać o ścianę, kiedy zauważyłam, że jego sznur dynda luźno. Bo wtyczka została wyjęta z kontaktu. Włożyłam ją delikatnie.
O Boże, pojawił się sygnał! Powinnam zadzwonić na milicję. Ale nie znałam numeru. Jedyne, co przychodziło mi do głowy, to telefon do domu. Wybrałam numer kierunkowy, potem nasz. Jeden sygnał, drugi, trzeci, czwarty, piąty. „Odbierzcie, na miłość boską!” Nie odbierali. Może poszli do kościoła, modlić się w mojej
intencji. Przypomniała mi się rozmowa przed świętami tata chciał kupić w ramach „prezentu do domu” aparat z sekretarką automatyczną, ale mama z jakiegoś powodu była przeciwna. Zadzwoniłam jeszcze raz. Ten sam efekt. Kamilla! Telefon do Zabielskich też miałam w pamięci. Tyle że w nerwach nie byłam pewna końcówki — 13 czy 31? Zdecydowałam się na trzynastkę!
Odebrała starsza pani Zabielska. Kiepsko! Wiedziałam, że jest trochę przygłucha i niezbyt przytomna. — Czy mogę rozmawiać z Kamillą? — zapytałam bardzo głośno. — Kamillki nie ma. Pojechała do brata do Warszawy. To takie grzeczne dziecko, przygotowuje się do egzaminu na wyższą uczelnię, zamierza studiować prawo. — W potoku słów nie pozostawiała nawet miejsca na
przecinki. — Proszę pani — wrzasnęłam. — Dzwoni Monika! Monika Zajączkowska! — Monika zaginęła, zostało porwana. Modlimy się wszyscy za nią. — Monika to ja! Uciekłam zboczeńcowi! Jestem w domku położonym w środku liściastego lasu. — Chciałam powiedzieć coś o porywaczu, ale przecież go nie
rozpoznałam, dorzuciłam tylko: — Nie mogę dłużej rozmawiać! Muszę uciekać. — Tylko się nie przezięb, dziecino. Pogoda teraz zdradliwa, choć to nie to, co dawnej, pamiętam, jak w 1940... — Proszę jej powtórzyć, co mówiłam. Niech Kamilla zawiadomi brata, Bogdana! — Bogdan, Bogdan. Nigdy nie chciałam, żeby został mi-
licjantem. Ale kto by słuchał starej matki... Nie miałam czasu na pogawędki. Hałasy dochodzące z piwnicy zabrzmiały nieco głośniej, tak jakby oprawcy udało się uchylić drzwi. Doszedł też jazgot elektrycznego świdra, który wprawdzie odnalazłam, ale nie zdecydowałam się użyć. Przed wybiegnięciem z domu zabrałam jego palto, czapkę i obszerne kalosze, po rozpruciu cholewki
moja noga weszła tam razem z metalową obręczą. Zabrałam ze sobą zapałki, w kieszeni palta znalazłam małą latarkę. I dobrze. Niedługo pewnie zacznie zmierzchać. Zanim jednak rzuciłam się do ucieczki, musiałam uniemożliwić mu ściganie mnie samochodem. Zakrwawionym dłutkiem — ciągle wisiało u mego paska — podważyłam klapę
bagażnika. Wiedziałam, że w dzisiejszych czasach ludzie nie ruszają w drogę bez kanistrów z paliwem. — O Boże! — Z bagażnika szczerzył zęby trup pianisty. Jak się on nazywał...? Chyba Wełniak. Mimo to zmusiłam się, aby zajrzeć do wnętrza i obok ciała zobaczyłam kanister. Sądząc po wadze — pełen. Z najwyższym trudem wyciągnęłam trupa. Nie byłam w stanie
spalić człowieka, nawet martwego... Oblałam siedzenia, potem wystarczyło wrzucić zapaloną zapałkę. Samochód w jednej chwili zmienił się w pochodnię. I dobrze, draniu! „Nikogo już nim nie porwiesz!” — zawołałam z mściwą satysfakcją. Jeszcze raz popatrzyłam na leśny domek, bojąc się, że zobaczę mordercę, jak wybiega ze środka domu, ale jeszcze nie udało mu się sforsować drzwi. Biegłam
przed siebie nieuczęszczaną drogą. Gdzieś po kwadransie dotarłam do leśnej przesieki. Na podmokłej ziemi widać było wyraźnie koleiny pozostawione przez samochód mego porywacza. Biegłam wzdłuż tego duktu kierując się w przeciwną stronę niż zachodzące słońce. Wystarczyło popatrzeć na ziemię, by zauważyć, że szlak nie był ostatnio często używany. Swoją drogą ciekawe, jak
ten drań poruszał się tu w okresie roztopów. Pewnie dysponował wozem terenowym. Maszerowałam przed siebie, a las ciągnął się po obu stronach ścieżki, coraz ciemniejszy, coraz mniej przyjazny. Po następnej półgodzinie byłam już ogromnie zmęczona, a obręcz mimo prowizorycznej onucy paskudnie poharatała mi nogę. Jak dotąd nie spotkałam żadnych zabudowań ani śladu człowieka.
Gdzie byłam? Na jakimś wojskowym poligonie? Rzecz wyjaśniła mi napotkana tabliczka z rysunkiem łosia i napisem: „Rezerwat ścisły”. Gdzie w Polsce była ostoja łosi? Aż taka dobra z biologii nie byłam. Kilka kroków dalej weszłam na szutrową drogę, nadal pustą, ale wyraźnie częściej używaną. Serce zabiło mi nadzieją. Tymczasem zrobiło się jeszcze ciemniej. I zaczęłam się zastanawiać,
czego powinnam bardziej się bać: ludzi czy wilków. W dodatku zaczął zacinać drobny kapuśniaczek. Naraz w oddali pojawiło się światełko, a właściwie dwa światełka. Jeszcze chwila, a ukazał się stary gazik podążający z przeciwka. Wyszłam na środek, machając rękami. Wóz zatrzymał się i wyskoczył z niego rosły facet w mundurze leśnika.
— O rany! — zawołał. — A co my tu mamy? Faktycznie, w palcie narzuconym na zakrwawioną pidżamę, gumiakach — jednym rozprutym — z wlokącymi się po ziemi ogniwami łańcucha musiałam wyglądać dość groteskowo. — Proszę mi pomóc — powiedziałam płaczliwie. — Znalazłam się w naprawdę rozpaczliwej sytuacji. — Oczywiście, proszę tylko powiedzieć, gdzie mam panią
zawieźć. — Szerokim gestem zaprosił mnie do samochodu. — Gdziekolwiek, byle daleko stąd, najlepiej na milicję. — Pani wola to dla mnie rozkaz — odpowiedział. „Jestem uratowana” — pomyślałam. Przedwcześnie. Przemarznięta usiadłam obok niego, zapięłam pasy i wsłuchiwałam się w cudowny dźwięk zapuszczanego silnika. Nie mogłam doczekać się, kiedy
ruszymy z kopyta, ale kierowca dopiero rozgrzewał silnik. — Czy mogę zobaczyć pani ręce? — zwrócił się do mnie. Ufnie wyciągnęłam ku niemu dłonie. Szczęk kajdanek zatrzaskujących się na mych przegubach zabrzmiał wyjątkowo nieprzyjemnie. Krzyknęłam ze zdumienia i przerażenia. W tym momencie samochód ruszył, kierując się w stronę, z której właśnie przybyłam.
XIII.„Nasza zima zła” Kapitan Katarzyna Hardecka dotarła do hotelu na Racławickiej 9 lutego koło trzeciej popołudniu. Przywiozła ze sobą radykalne pogorszenie pogody. Jeśli z rana lekko mżyło, koło południa nad Warszawę nadciągnęła prawdziwa ulewa. Zabielski wpadł trzy minuty po niej. W pierwszej chwili miał wrażenie, że spotkał pół swojej koleżanki, na oko ubyło jej z
dziesięć kilogramów, a przybyło tyle lat. Uściskali się i natychmiast zaczęli wymieniać informacje. — Jaka jest szansa, że twój wypadek nie był zamachem? — zapytał porucznik. — Nie potrafię przestawić tego procentowo. Dowodu nie mam. Każdy mógł gwałtownie przyhamować... A potem popatrzeć, jaką katastrofę wywołał, i uciec...
— Wspomniałaś jednak, że wcześniej uszkodzono ci hamulce. — Nie mogę wykluczyć, że kto inny zajął się hamulcami, a kto inny spowodował wypadek. — Czyli tak czy owak — tylko Wełniak? — zażartował porucznik, choć żartowanie było chyba nie na miejscu. — Tego nie powiedziałam. Jestem prawie pewna, że ktoś go wrobił. Wrobił bardzo inteligentnie...
— Rozumiem, że historia Vesny Zemanek jako próby generalnej cię nie przekonuje. — Po drodze miałam sporo czasu na myślenie. — I co wymyśliłaś? — Wyobraziłam sobie, że piękna dziewczyna — cudzoziemka — wpada w łapy marzyciela, pijaka, artysty, który uznaje ją za dar losu. Więzi ją, to prawda, molestuje, jednak dość
powściągliwie, a potem puszczają bez skonsumowania. Dlaczego? — Może ktoś go spłoszył...? — Niewykluczone, że wysypał się przed kimś albo zwierzył, a ten ktoś chciał się podłączyć do zabawy... I to zabawy na ostro! Wełniak skutecznie nastraszony wizją konsekwencji, jakie grożą porywaczom, wypuścił zdobycz. Jednak depozytariusz
jego tajemnicy miał go od tej chwili w ręku, mógł szantażować, rozgrywać. Za porwanie grozi, jakby nie było, spora kara... Jednocześnie, można przypuszczać, że jemu samemu podsunęło to pomysł, który rozwinął skutecznie przez następne lata. Jak mówi piosenka: „Tyle dziewcząt się marnuje”. — Czy coś takiego może przyjść do głowy komuś normalnemu?
— Seryjni mordercy nigdy nie są normalni, choć mogą stwarzać wszelkie pozory normalności. — Rozumiem. Pozostaje kwestia czy mamy kandydata na tego szantażystę-naśladowcę? — Mamy kilku. Ale najpierw spróbujmy prześledzić możliwy przebieg wydarzeń. A potem dopasować scenariusz do możliwości. Co do osoby... Musiał to być ktoś dysponujący
własnym środkiem transportu i dodatkowo zorientowany w postępach śledztwa. Widząc, że zbliżamy się dość szybko do prawdy, uruchomił scenariusz awaryjny... — Uważasz, że miał przygotowany taki wariant zawczasu? — Jestem prawie pewna. — Zatem opowiadaj, jak to twoim zdaniem mogło wyglądać. — Sądzę że nasz X w niedzielny wieczór najpierw wystraszył
Wełniaka, sugerując, że milicja jest na jego tropie i zamierza przeszukać jego daczę, a gdy ten popędził do Tęgoborzy zacierać ewentualne ślady po pannie Zemanek, pojechał za nim drugim wozem, podpalił jego dom, podrzucił obciążające dowody i wrócił, zapewne uwożąc ze sobą pianistę, żywego lub martwego. — Mogło tak być — zgodził się porucznik. — Tylko dlaczego
morderca nie zostawił Wełniaka w płonącym domu? Sytuację miał idealną, a wersja, że zbrodniarz popełnił samobójstwo, byłaby do łyknięcia przez wszystkich, z pułkownikiem Małczyńskim na czele. — Tego nie wiem. Może uznał, że trwająca jakiś czas ogólnopolska obława na konkretną osobę będzie dla niego najkorzystniejsza.
— Rozumiem. Zatem w grę wchodzi trzech podejrzanych dysponujących samochodami: Gruchaj, Fronczak albo Nowicki. — Niekoniecznie. Morderca tej nocy mógł posługiwać się cudzym samochodem. Wedle Kołtuniaka w Rzeszowie tej nocy ukradziono trzy wozy... A przecież nasz X mógł samochód jedynie pożyczyć, przejechać się i odstawić na miejsce...
— Musiałby mieć stalowe nerwy, gdyby przypadkowo nadział się na jakąś kontrolę drogową. — Stalowe nerwy doskonale uzupełniają dobre papiery. Jeśli X, jak podejrzewamy, ma związki ze Służbą Bezpieczeństwa... — Dobrze, twój typ. — Wahałam się między Nowickim a Krupą... Sam powiedziałeś, że reszta grzecznie odpoczywa w domach.
— Nowicki ma się spotkać ze mną za dwie godziny. — Zatem najbardziej podejrzany jest akustyk? Wiemy, że przed paru laty był dość blisko z Wełniakiem, bywał u niego na Sądecczyźnie. Co wiemy na temat jego ewentualnej kryjówki? — Nic. Wiemy, że ma jakieś studio, jak twierdzi jego brat, lub magazynek na sprzęt, według wersji Fronczaka. — Gdzie?
— Obaj tego nie wiedzą. Z jakichś powodów w ciągu ostatnich miesięcy Krupa co najmniej dwa razy zmienił miejsce swego magazynu — najpierw miał je na Grochowie, ale podobno było tam za drogo, potem przeniósł się do Wawra, jednak po włamaniu, jak twierdził, musiał poszukać czegoś bezpieczniej szego. — Mamy coś więcej na temat tego włamania?
— Podobno nawet nie zgłosił tego na milicji. Najcenniejszy sprzęt miał akurat ze sobą na trasie, a lokal nie był ubezpieczony. — Może gadanie o włamaniu było zmyłką, mającą zamaskować prawdziwy powód zmiany...? — Może. — Wiemy coś o tym najnowszym miejscu? — Niestety nic!
Hardecka zmarszczyła brwi. — Zupełnie nic. A sprzęt? Sądzisz że w nocy przeładowywał wszystko z autobusu do jakiegoś pickupa, a potem przenosił jeszcze raz? — Ja w podobnej sytuacji załatwiłbym z Motylakiem dostawę na miejsce... Motylak! — Bogdan pacnął się w głowę. — Kompletnie o nim zapomniałem! — A wiesz przynajmniej, co się z nim
dzieje? — Według Fronczaka pojechał do swej konkubiny do Ursusa. Jest adres, nie ma telefonu. — Pojadę tam. Postaram się załatwić jakiś wóz... — Rozumiem, że mój został pod Łańcutem. — Podobno jak wyschnie, to go wyklepią — próbowała go pocieszyć Katarzyna. — A nie uważasz, że powinniśmy
skorzystać z możliwości naszej instytucji? — Tak byłoby najłatwiej. Są jednak dwa przeciwwskazania. — Mianowicie? — Szefostwo negatywnie odnosi się do naszych koncepcji, a poza tym wiele wskazuje na to, że sprawca może mieć informatora w naszych szeregach... Zabielski westchnął.
— Myślę o drobnej pomocy — kontynuowała Hardecka. — O zadzwonieniu na posterunek w Ursusie i poproszeniu miejscowego funkcjonariusza, aby ruszył dupę i zaszedł do Motylaka, celem zadania mu nieskomplikowanego pytania: dokąd minionej nocy dostarczył sprzęt akustyczny i gdzie wysadził Mieczysława Krupę. — Możemy spróbować.
Po półgodzinie okazało się, że pomysł nie wypalił. Funkcjonariusz, który dotarł do Motylaka, zastał go pogrążonego w głębokim, pijackim śnie. Jakiekolwiek próby kontaktu spełzły na niczym, odpowiedzią był jedynie pijacki bełkot, a chęć zabrania kierowcy na posterunek wywołała jedynie dzikie wrzaski jego konkubiny, nieprzyjazne reakcje sąsiadów i w rezultacie rejteradę
milicjanta. — Jak widzisz, straciliśmy jedynie czas — stwierdził Zabielski. — Musimy udać się tam osobiście, może uda się go ocucić! — Pojadę sama. Ty masz spotkanie z Nowickim. — Chrzanić spotkanie. Jeśli się zjawi, automatycznie wykluczy go to z grona podejrzanych... Lepiej powiedz, jak za-
mierzasz zdobyć samochód? — Rodzina. Spróbuję pożyczyć dla nas wóz od mego szwagra, lekarza. Mieszka o parę ulic stąd. — Może wpierw zadzwoń. Wyciągnęła rękę w stronę aparatu. Ten jednak ją uprzedził i zadzwonił z własnej inicjatywy. — Słucham, Hardecka. Tak. To do ciebie, dzwoni jakaś pani przedstawiająca się jako twoja matka.
— Aż tu mnie znalazła! — Niechętnie wziął słuchawkę do ręki. — Dzień dobry, mamusiu. Jestem bardzo zajęty... Co? — Umilkł nagle i Katarzyna zobaczyła, jak zmienia się na twarzy. — Może mamusia powtórzyć jeszcze raz? Słowo w słowo! Wyciągnął kartkę i zapisał tekst. Hardecka podeszła bliżej. — Dziękuję, mamusiu, bardzo dziękuję. Uratujemy ją! Na
pewno! Odłożył słuchawkę, delikatnie, jakby była wykonana z miśnieńskiej porcelany. Oczy mu lśniły. Gdyby dowiedział się, że właśnie rozpadł się Związek Radziecki, efekt byłby zapewne parokrotnie mniejszy. — Monika zadzwoniła! — powiedział dobitnie. — Uciekła porywaczowi! Nie wie, gdzie jest, więziono ją w jakimś domu w
środku mieszanego lasu. Ale ucieka dalej... — Dzielna dziewczyna! — skomentowała Hardecka. — Żadnej przed nią się to nie udało. * Jeśli ktoś się tego dnia spieszył, to z pewnością nie był to major Witkowski. Wprawdzie zgodnie z umową przyjechał po Kamillę o wpół do dziewiątej, ale nadzieja, że koło południa
znajdą się w Warszawie, pierzchła bardzo szybko. — Musimy najpierw zajrzeć do Koniecpola — oznajmił Marianek. — Muszę parę rzeczy sprawdzić, parę rzeczy podpisać. To zaglądanie przedłużyło się do dwóch godzin. Potem komendant musiał jeszcze wpaść do domu, ale nie zabrał Kamilli ze sobą i nie przedstawił małżonce. Pod pewnym wzglę-
dem Witkowski różnił się od innych żonatych mężczyzn, o których opowiadały jej starsze koleżanki. Większość przeważnie źle mówiła o swoich drugich połówkach, przedstawiając oficjalne życie rodzinne jako koszmar niezrozumienia. Major w ogóle nie poruszał tego tematu. Na drodze do stolicy znaleźli się dopiero koło drugiej. Witkowskiemu wrócił dawny humor, tak jakby incydent w
hotelu „Patria” nigdy się nie zdarzył. Sypał dowcipami jak z rękawa, nie pomijając tych zakazanych, w których występowali Ruscy, a także nie stroniąc od tych, w których roiło się od Żydów, pederastów, Murzynów. Pary razy w ferworze opowiadania objął Zabielską, aż przeszedł ją elektryzujący dreszczyk. Dużo mniej chętnie mówił o postępach śledztwa. Wyglądało na to, że wersję o Wełniaku
jako seryjnym podrywaczu akceptuje bez zastrzeżeń. A może tylko sprawiał takie wrażenie. Inna sprawa, że po odkryciu historii Vesny Zemanek trudno było silić się o inną hipotezę. Jednak Kamilla aż taka pewna nie była. Doskonale pamiętała smutną twarz muzyka i jego palce ślizgające sie po klawiszach i jakoś absolutnie nie mogła sobie wyobrazić go w roli mordercy.
Po minięciu Rawy humor Witkowskiego zaczął się psuć. Co chwila zwalniał, słuchał jakichś stuków, zgrzytał zmieniając biegi, wreszcie zjechał na stację benzynową i zajrzał pod maskę. — Co się dzieje? — Cholerna skrzynia biegów. Już dawno powinienem dać ją do remontu. Była czwarta, gdy zjechali do zajazdu w Nadarzynie. War-
szawa była niedaleko, ale major twierdził, że jeszcze paręset metrów, a wóz całkiem się rozsypie. — I co teraz zrobimy? — Na razie zjemy obiad. Ja podzwonię, ściągnę jakąś pomoc z Warszawy, wóz zaholują do warsztatu, a nas dostarczą do centrum. Dlaczego miała mu nie wierzyć? Do obiadu zamówił wino i cały czas prawił jej komplementy.
Potem na stole pojawiły się lody i koniak. Na koniec jakoś tak naturalnie wyszło, że zaproponował, aby poczekać nie w zadymionej restauracji, a w pokoju z widokiem na las. Nie miała nic przeciwko, choć pokój, w którym jedynym okazałym sprzętem było małżeńskie łoże, był brudnawy, las niewidoczny w mżawce, a ona sama doskonale czuła, ku czemu zmierza operatywny oficer. Oczywiście
mogła znowu spróbować uciec, ale czy naprawdę tego chciała? Tak cudownie szumiało jej w głowie. A Marian tak sprawnie rozpinał guziki jej sweterka, wyswobadzał z rajstop i stanika. Uniosła się lekko umożliwiając ściągnięcie majteczek. „Co ja tu robię?” — nieśmiało protestowała bardziej moralna część jej jaźni.
„Dobrze się bawisz. O resztę nie dbaj!” — dopowiadała ta druga, bardziej wstawiona. „Ale to grzech?” „Nie bądź stara dewotka, przed Wielkanocą pójdziesz do spowiedzi!” A potem ego, superego i libido zlały się w jedną nieprzytomną rozkosz. Witkowski okazał się kochankiem perfekcyjnym. A może był
na jakichś specjalnych szkoleniach, choć niewykluczone, że wiedzę czerpał z taśm wideo, coraz częściej przemycanych do Polski ze zgniłego Zachodu. Preferował bowiem seks niespieszny, perwersyjny, skuteczny. Najpierw zaprowadził ją pod prysznic, mył ją, gryząc w kark i pieszcząc namydlone pośladki. Potem owinął ręcznikiem i zaniósł do pokoju. Lecz tam, zamiast rzucić się na nią, zrobić
swoje i zasnąć, rozpoczął długie pieszczoty, w których głównym rekwizytem okazał się język. W pewnym momencie w pijanej główce Kamilli major zmienił się w ogromnego, kosmatego mrówkojada. Mrówkojada, który wmieszał się w pamiętną opowieść o Tadeuszu i Telimenie. Próbowała mu się zrewanżować, na co przystał z ochotą i już po chwili ich szaleństwo zamknęło się w szalonym nawiasie,
tworzonym przez liczby sześć i dziewięć... Fala rozkoszy była coraz wyższa i wyższa. Mrówki podniecenia rozłaziły się po całym ciele dziewczyny. — Weź mnie — jęknęła w pewnej chwili Kamilla, a ponieważ nie była pewna, czy usłyszał, dorzuciła: — No, rąb! Witkowskiemu nie trzeba było dwa razy powtarzać. Pozostając przy terminologii
mickiewiczowskiej, „jego róg bawoli, cętkowany” od dłuższego czasu był gotów rozwinąć cały swój kunszt, którym słynął w Koniecpolu, Radomsku, a także samej Częstochowie. Więc zagrał. Jego przyspieszony oddech wpisał się w narastające jęki dziewczyny, odbijał od brudnych szyb, czołgał po dywaniku, zapadał między zarwanymi sprężynami. I
rżnęli się, tak zapamiętale, jakby zajazd w Nadarzynie był ostatnim zajazdem w Koronie.
* Terenowy wóz nabierał szybkości, podskakując na wertepach. — Na miłość boską, dlaczego pan to robi?! — wołałam, szarpiąc się i usiłując mimo skutych rąk odpiąć pasy.
Walnął mnie łokciem w bok, aż odebrało mi dech i nie odpowiedział. — Nie wiem, o co tu chodzi — darłam się, odzyskawszy oddech. — Ale jest pan pracownikiem państwowym, a człowiek, któremu pan pomaga, to zbrodniarz. Porywa młode kobiety. Morduje je! Nie jestem jego pierwszą ofiarą. Przysięgam! Jeśli pan mi nie wierzy, proszę zatelefonować na pierwszy lepszy
posterunek milicji, mój narzeczony... — przedstawiłam go trochę na wyrost — .. .jest oficerem w Koniecpolu. Wystarczy tam zadzwonić. Jeśli moje słowa robiły na nim jakieś wrażenie, absolutnie nie dał tego po sobie poznać. Zresztą nie zajechaliśmy daleko. Rozchlapując kałuże, skręciliśmy z drogi w przesiekę. Leśna chata znajdowała się coraz bliżej.
— Proszę pana! — wołałam rozdzierająco, zalewając się łzami. — Dam panu, co pan chce, pieniądze, moje ciało, proszę robić ze mną, co pan chce, ale nie oddawać tej bestii. Nazywam się Monika Zajączkowska, z Częstochowy, studentka kulturoznawstwa. Niech pan tego nie robi. Błagam. Jedno słowo wydostało się przez zaciśnięte zęby. — Muszę. Poza tym z cała pewnością nic pani nie grozi ze
strony pana oficera. Potwór oczekiwał nas przed domem obok wypalonego samochodu. Ciało Wełniaka gdzieś zniknęło. Oko zakleił sobie jakimś opatrunkiem, twarz umył. Wyglądało na to, że doszedł do siebie. Zdumiało mnie to, ale widocznie rana okazała się płytsza niż myślałam. Później zorientowałam się, że zaaplikował sobie jakiś narkotyk, który uśmierzył ból. W ręku
trzymał pistolet. Leśnik wyciągnął mnie z samochodu. — Brawo, Kaziu, znakomita robota — pochwalił morderca i szarpnięciem pociągnął mnie ku domowi. — To bardzo niebezpieczna ekstremistka. Jakbyś zobaczył, co zrobiła z moją twarzą... — Zrobiłem, jak pan kazał — powiedział ponuro leśnik. Czułam, że narastają w nim
wątpliwości. Gdybym tylko mogła rozniecić je bardziej... — A widzisz, co ta dziwka zrobiła z mojego pięknego volvo? — rzekł, wskazując wypalony wrak samochodu. — Wiesz, ile to pieniędzy? — To naprawdę działaczka podziemia? — zapytał leśnik, kiedy weszliśmy do domu. — Mówiła, że jest studentką z Częstochowy...
— Poszukiwana anarchistka! Zaraz pokażę ci jej dokumenty, Kaziu. — Oszpeconą twarzą porywacza targnął nerwowy tik. — Panienka będzie uprzejma spocząć. — Pchnął mnie silnie, aż padłam na kanapę. — Pewnie nagadała ci rozmaitych głupot — powiedział. — One zawsze tak robią. Kłamstwo to jedyne, do czego są zdolne. — Spod opatrunku znów wypłynęła kropla krwi.
— Ale ona mówiła... — chciał coś powiedzieć, jednak ugryzł się w język. — Nie bój się, wszystko jest zgodne z prawem. Zaraz przyjadą chłopaki ze służby i zabiorą ją do miasta. — Naprawdę...? — wzmianka o SB trochę go uspokoiła. — Jeśli chcesz zobaczyć z jaką kontrabandą ją złapałem, proszę bardzo, chodź do piwnicy! — Wskazał uchyloną klapę w
podłodze. Przeczuwałam, co się stanie. Chciałam krzyknąć, ostrzec nieszczęsnego leśnika, ale w najistotniejszym momencie odebrało mi mowę. Tkwiłam na kanapce jak sparaliżowana. Konwojent zszedł może cztery stopnie, kiedy potwór pochylił się i strzelił mu w tył głowy. Potem kopnął bezwładne ciało, aż potoczyło się po stopniach,
i zwrócił się do mnie. — Zapraszam do apartamentu, księżniczko. * Hardecka zadzwoniła do Częstochowy. Kołtuniaka na szczęście nie zastała, a jego zastępca, Stanisław Kalinowski, wydawał się przyzwoitym człowiekiem. Co nie znaczy, że gotowym na wszystko. — Czy nie za wiele oczekujesz? Nie
mogę nakazać ujawnienia numeru telefonu bez nakazu prokuratorskiego. Poza tym śledztwo przejęła Warszawa... Mogę próbować, a wam, zdaje się, zależy na czasie. — Stasiu, to jest drobiazg, do załatwienia od ręki. W centrali bez większych trudności ustalą, skąd dzwoniono do domu porucznika Zabielskiego, a może to oznaczać dla
osiemnastoletniej dziewczyny życie albo śmierć. Sam masz dorastającą córkę... Chyba to go przekonało. — Dobra, Kasiu! Podgadam z centralą. Dajcie mi godzinę... — Zadzwonię za pół! Droga do willi szwagra Hardeckiej nie zajęła im więcej niż dziesięć minut. Wziętego lekarza ginekologa nie było o tej porze w domu, ale wpuściła ich
wcześniej powiadomiona gosposia, przekazując równocześnie kluczyki i papiery garbusa stojącego w ogródku niedużej, ale gustownej willi. Zabielski chciał natychmiast jechać do Ursusa, ale jego koleżanka powstrzymała go. — Za dwadzieścia minut dostaniemy numer, z którego dzwoniła Monika, a zanim dojedziemy do Motylaka i coś z
niego wydusimy, może minąć dużo więcej czasu. Poza tym pojedziemy do Ursusa, a może okazać się, że kryjówka Krupy znajduje się w Falenicy... Przyznał jej rację. Czekali, popijając kawę. Bogdan bębnił nerwowo w stół, Hardecka po raz kolejny przetrząsała swoje notatki. Punktualnie o czwartej zadzwonili do Częstochowy.
Kalinowski odebrał błyskawicznie. — Podajcie mi wasz numer, oddzwonię za pięć minut — powiedział. O co tu chodzi? Kapitan popatrzyła na porucznika, ten wzruszył ramionami. Po chwili znów rozległ się dzwonek, Kalinowski dzwonił z hotelu: — Błagam, nie wsypcie mnie przed szefem...
— Ale o co chodzi? — Nikt nie może wiedzieć, skąd dostaliście tę informację. — Oczywiście, nikt się nie dowie, tylko mów. Ściszył głos jeszcze bardziej. — Wyciągnięcie danych z centrali zajęłoby tydzień, ale... — na moment zamilkł, jakby go zatkało. — Ale co...? — Zaraz jak Bogdan zajął się sprawą, stary założył mu
podsłuch. Wszystkie rozmowy były rejestrowane. Ta też. Rutynowo rejestrowano numery... Zaraz wam podam ten, z którego odbyła się ostatnia rozmowa. Tylko musicie przyrzec... — Że nie dostaliśmy tego od ciebie. Nie ma sprawy! — Sukinsyny — zaklął Zabielski. Hardecka zajęła się numerem. Wyglądało na to, że musi być z regionu podwarszawskiego. W domu ginekologa szczęśliwie
znalazła się książka telefoniczna województwa warszawskiego. Telefony o podobnych pierwszych cyfrach znajdowały się w Izabelinie, Truskawie, Laskach. — Monika wspominała o lesie mieszanym... A zatem musi to być gdzieś w Puszczy Kampinoskiej — mruczał Zabielski. Niestety, mimo wertowania książki nie znaleźli abonenta o końcówce numeru 328.
— Pewnie telefon został zastrzeżony — stwierdziła Katarzyna. — Niewątpliwie, toteż w biurze numerów nie udzielą nam informacji, nawet jeśli się przedstawimy jako milicjanci. — No to zobaczymy — uśmiechnęła się pani kapitan. Wykręciła jakiś krótki numer, a potem rzuciła zdecydowanie: — Dzień dobry, Komenda Głowna Milicji Obywatelskiej, sekretariat pułkownika Małczyńskiego...
Tak, proszę z dyrektorem. — Kilka sekund później przedstawiła się ponownie i powiedziała dobitnie: — Łączę z towarzyszem pułkownikiem. Zabielski lekko zaskoczony przejął słuchawkę, ale bez wahania wszedł w rolę, dbając o to, aby jego głos brzmiał odpowiednio nisko i godnie. Dyrektor nie był formalistą, raczej małą gnidą z nomen-
klatury, pełną respektu dla zwierzchności. Odpowiadał chętnie i szybko. Telefon należał do państwa Janiny i Konrada Rybińskich, tyle że przed trzema laty został wyrejestrowany. — Czyli powinien nie funkcjonować? — No, niby tak. — Ale działa! Potraficie to jakoś wyjaśnić? — To już raczej powinniście wyjaśnić wewnątrz resortu,
sprawy związane z abonamentem przejęła wasza komórka. Niestety, nie wiem jaka. Rachunki są płacone przelewem przez bank. — Rozumiem. Nasza kontrola wewnętrzna się tym zajmie. A przy okazji prosimy o adres... — Leśniczówka Łosie... Ulic tam naturalnie nie ma. Państwa Rybińskich udało się zlokalizować na Ursynowie.
Po pięciu dzwonkach telefon odebrał jakiś młody człowiek, który przedstawił się jako wnuczek gospodarzy. — Dzwonię z Towarzystwa Ochrony Przyrody — przedstawiła się Hardecka. — Chciałabym rozmawiać z panią Rybińską albo jej mężem... — Spóźniła się pani z tym telefonem — odpowiedział cwaniackim tonem. — Babcia kopnęła w kalendarz półtora
roku temu, a dziadek wkrótce potem. A o co chodzi? — Na naszych planach mamy niezgodności dotyczące leśniczówki Łosie... Zna ją pan? — Wiele razy bywałem tam jako dzieciak. W lecie od cholery komarów, ale zimą całkiem fajnie, jak jest śnieg i można poćwiczyć w biegówkach. Dziadkowie sprzedali ją komuś przed paru laty, ale chyba ich nieźle wykołowano, bo żadnego
większego szmalu nie pozostawili. — Może pan powiedzieć nam, jak tam dojechać? — Mogę, chociaż jak będzie dalej tak padać, to da się tam dojechać tylko amfibią... Albo wołami. — Mimo to poproszę o precyzyjny opis dojazdu. Minutę potem dobiegli do samochodu. — Nie powinniśmy przypadkiem połączyć się z centralą i zażądać wsparcia? — zapytał porucznik.
— Obawiam się, że byłby to zły pomysł — pokręciła głową pani kapitan. — Jeśli jest jakiś przeciek, Krupa zostanie ostrzeżony, a tak mamy szansę go zaskoczyć. — W takim razie pojadę tam sam, nie mogę narażać twojej kariery... — Nie przesadzajmy z tą karierą. Jeśli unieszkodliwimy porywacza i uratujemy Monikę, włos nam z głowy nie spadnie.
Poza tym po tym, co przeszłam tej nocy, czuję, że szczęście nam sprzyja. — Obyś się nie myliła... Masz broń? — zapytał, zapuszczając silnik. — Niestety. Nie wybierałam się na akcję w stylu Jamesa Bonda. A ty...? — Dzięki Bogu, mam. — To, biorąc pod uwagę zaskoczenie, powinno nam wy-
starczyć. * — Na dół, księżniczko! — powtórzył morderca, tym razem zdecydowanie mniej przyjemnie. Mimo wycelowanego we mnie pistoletu nie miałam zamiaru ułatwiać mu sprawy. Dygotałam ze strachu, zimna i głodu, ale wiedziałam, że największa nawet ugodowość nic nie da, a próbowanie brania go na litość byłoby
równie bezcelowe, jak negocjacje z krokodylem. — Nigdzie nie pójdę! Będziesz musiał mnie zabić, łajdaku — powiedziałam, zmuszając się do zapanowania nad łamiącym się głosem. — Nie mam zamiaru rezygnować z zabawy — zaśmiał się. — Na przywilej lekkiej i łatwej śmierci trzeba sobie zasłużyć. Twoje poprzedniczki wręcz wychodziły
z siebie, żeby mi uprzyjemnić swoją obecność i przedłużyć swoje nędzne życie choćby o minutę. — A i tak im to nic nie dało! — przerwałam, zezując na prawo i lewo w nadziei, że czegoś dałoby się użyć jako broni. Niestety, dubeltówka na ścianie była poza moim zasięgiem, a w dodatku wątpliwe, aby była nabita. — Twój opór też nic nie da, najwyżej
będziesz umierać jeszcze dłużej i wolniej. — Naprawdę tylko w ten sposób umiesz się podniecić? — zakpiłam, próbując zmienić styl rozmowy. — Inaczej ci nie staje? Skoczył ku mnie, ale uchyliłam się i porwałam za lampę w kształcie kariatydy, stojącą na stoliczku. Okazało się, że była zbyt ciężka, bym mogła dobrze się
zamachnąć. Wytrącił mi ją z ręki, a potem grzmotnął mnie pistoletem w twarz. Muszka rozorała mi policzek. „Jeśli przeżyję, będę miała paskudną bliznę!” — przemknęło mi przez myśl. Potem uderzył raz jeszcze. Upadłam na ziemię i, tocząc się, usiłowałam unikać kolejnych ciosów i kopniaków, wymierzanych z rosnącą furią. Jeden chyba złamał mi żebro, inny, wymierzony w głowę,
kompletnie zamroczył. W trakcie zadawania ciosów załamała się półka i posypały pudełka skrywające modele samo-chodzików. Chyba to go uspokoiło. Dysząc ciężko, zaczął podnosić modele, przyglądając im się uważnie. Potem skierował wzrok na mnie. — Wstawaj! — warknął. Nie straciłam kompletnie przytomności,
przez półprzymknięte powieki świat widziałam wprawdzie nieostro, ale realnie. Przyszło mi do głowy, aby tego nie zdradzać. Niech myśli, że nadal jestem nieprzytomna. Nie był to najgorszy pomysł, kopanie ustało. Jeszcze raz zagadał do mnie. Nie odpowiadałam. Wziął mnie na plecy jak worek kartofli i począł schodzić na
dół. Zastanawiałam się, co mogłabym zrobić. Gdyby tak zatknął pistolet za pasek... Niestety, ani na chwilę nie wypuszczał go z ręki. Przeszedł ponad ciałem zamordowanego mężczyzny, minął wyrwane z zawiasów drzwi. Ledwo zdusiłam krzyk przerażenia. Na kracie przegradzającej piwnicę wisiał Marek Wełniak, kompletnie nagi i martwy, wyglądający jak plastikowa lalka.
Nie żył od dłuższego czasu, ale chyba proces rozkładu jeszcze się nie zaczął. Zbrodniarz otworzył kratę i chciał wnieść mnie do wnętrza. Udałam, że zaczepiłam się ręką o metal, podczas gdy drugą schwyciłam klucz tkwiący w zamku. — Już się obudziłaś? — warknął, szarpiąc mnie mocniej. Uniosłam głowę i z całych sił wbiłam zęby w jego ucho.
Zawył i puścił mnie. Byłam przygotowana na tę reakcje, dlatego padając przeturlałam się po podłodze i błyskawicznie stanęłam na nogi. Wskoczyłam do swej celi i zatrzasnęłam za sobą kratę. Nim zorientował się, co robię, przekręciłam kluczyk. Byłam więźniem, ale poza jego bezpośrednim zasięgiem. — Zwierzątko, wściekłe zwierzątko! — wysapał i uniósł
pistolet. „Koniec!” — pomyślałam. Zamknęłam oczy, polecając swoją duszę Bogu. Strzał jednak nie padł. Uchyliłam lekko powieki i zobaczyłam, że mój oprawca opuszcza broń. — Nie wyświadczę ci tej uprzejmości — powiedział. — Tym bardziej, że wiele ci to nie da. Może trochę opóźni to, co nieuchronne. — To powiedziawszy
pobiegł na górę. Korciło mnie, żeby otworzyć kratę i próbować uciekać, ale powstrzymałam się. Nie mogłam oderwać wzroku od wiszącego trupa muzyka, a gdy udało mi się go odwrócić trafiałam na kredowobiałą twarz ze szklistymi oczami leżącego na progu leśnika. Byłam jak zahipnotyzowana. Czy to mogło dziać się naprawdę?
Wrócił z zabandażowanym uchem. Moja desperacka obrona sprawiła, iż z plastrami i bandażami coraz bardziej upodobniał się do jakiegoś dzieła doktora Frankensteina. Z szafki wyciągnął piłkę do metalu. — Jak widzisz, gra na zwłokę nic ci nie da! — rzekł przystępując do roboty. Ale i ja nie próżnowałam. Podniosłam ułamaną nogę stołka z ciągle
tkwiącym w niej medalikiem i rzuciłam się ku niemu, pragnąc trafić w rękę, a najlepiej złamać piłkę. Uskoczył zręcznie i sięgnął po pistolet. — Nudzi mnie ta zabawa — zawołał. — Jeśli jeszcze raz tego spróbujesz, przestrzelę twoje śliczne kolanko. Cofnęłam się i przykucnęłam za łóżkiem. Jeśli chciał strzelać, musiałby celować w moją głowę.
Ale nie zamierzał tak szybko kończyć zabawy. — Najpierw przepiłuję kratę, a potem będę piłował ciebie: nóżki, rączki, szyjkę... — Ty chory psycholu! — wrzasnęłam. — Nie wystarczy ci gwałcenie i maltretowanie?! Popatrzył na mnie i coś na kształt smutku pojawiło się na jego twarzy. — Kiedyś wystarczało. Trzy lata temu,
kiedy obsesje tego spalonego dupka — wskazał dłonią na wiszącego — podsunęły mi myśl, żeby samemu się zabawić. Nie myślałem wtedy, że tak to się rozwinie. Eksperymentowałem. Nie masz pojęcia, jakie to fantastyczne uczucie — dysponować pełnią władzy nad drugim człowiekiem, sprawiać, by był całkowicie uległy, spełniał wszelkie twoje zachcianki i bał się, zwierzęco bał.
— Ja się ciebie nie boję! — Wiem, jesteś inna. I żałuję, że tego nie przewidziałem. Okaleczyłaś mnie, spaliłaś mój samochód, zrujnowałaś dom, popsułaś doskonale działający mechanizm mojej zabawy... — Jeszcze zapłacisz za swoje zbrodnie! — Wątpię. Byłbym durniem, gdybym nie wziął pod uwagę wpadki... Ale to tylko drobna niedogodność. Mam paszport,
pieniądze, wyjadę z kraju. A ci, którzy was odnajdą, będą przekonani, że Wełniak po zabiciu swej ostatniej ofiary popełnił samobójstwo. — To uciekaj już teraz! — Najpierw wyrównam rachunki. Zemsta jest rozkoszą bogów. — Ale ty nie jesteś Bogiem, tylko pokręconym dupkiem... Chciałam go obrazić, sprowokować, ale
był już na innych obrotach. — Jeszcze mnie docenisz — powiedział z naciskiem. — Jestem genialny! — To twoja piwnica...? — zapytałam, za wszelką cenę próbując przedłużyć rozmowę. — Teraz już moja. Tak się złożyło — zachichotał. — Pracowałem do niedawna w Służbie Bezpieczeństwa. Pracowałbym
nadal, ale jakaś kretynka, w dodatku córka wysoko postawionego kacyka, oskarżyła mnie o gwałt... — Pewne niesłusznie. — Oczywiście, że niesłusznie, nic jej nie zrobiłem. Ale musiałem przez taki drobiazg zrezygnować ze służby. Piętnaście lat psu w dupę. Przepraszam za ten niewybredny kolokwiałizm, ale kiedy myślę o tym, trudno mi się wysławiać
wytwornie. Ale do rzeczy, trzeba trafu, że kiedy do tego doszło, akurat rozpracowałem sprawę jednej podziemnej, antypaństwowej drukarni, którą kryła parka leśnych staruchów. Dostali ode mnie do wyboru: iść do pierdla albo odstąpić mi ten uroczy domek, zresztą bez żadnych kwitów. Formalnie póki żyli, nadal byli właścicielami, a mnie nic nie wiązało z tym miejscem. W życiu mnie nie namierzą.
— Sprytne! — Dziękuję za uznanie. Zresztą moja asekuracja jest podwójna. Pozostało mi wielu przyjaciół w służbach i milicji. Niektórzy wiele mi zawdzięczają, o innych wiem bardzo dużo... Wiele by opowiadać. W każdym razie, twój przyjaciel nie może nawet kiwnąć palcem bez ich wiedzy. — Żebyś się nie przeliczył. Na moment przerwał piłowanie i
popatrzył na mnie badawczo. — Co ty gadasz? Spotkałaś kogoś po drodze? Przekazałaś jakąś wiadomość? Milczałam. Sekundy trzeba było, żeby przypomniał sobie o telefonie. Pogalopował na górę. Wrócił po paru minutach. Nie wyglądał na przestraszonego.
— Faktycznie dzwoniłaś. Ale to bez znaczenia. Wiem, że nasze organa nie prowadzą żadnej operacji w Kampinosie. A to oznacza, że jeśli nawet twój ukochany porucznik wie o mnie i nawet jakimś cudem dowiedział się, gdzie przebywam, to nie podzielił się tą wiedzą z przełożonymi, tylko postanowił przeprowadzić indywidualną akcję. To z jego strony wielki błąd. Zadbamy, żeby go dobrze powitać.
Nie wrócił do piłowania. Przez parę minut krzątał się przy zwłokach leżących u podnóża schodów, ale mogłam jedynie domyślać się, co tam robi. Wreszcie ściągnął ze ściany przeciwdeszczowy płaszcz i pobiegł na górę. Zaczęłam płakać.
XIV. „Kocham cię, życie”
Zaraz za skrzyżowaniem z ulicą Grzybowską, w księgarni geograficznej Zabielski nabył mapę Puszczy Kampinoskiej. Katarzyna została na zewnątrz. Twierdziła, że jest jej duszno. Kiedy wrócił z zakupem, zauważył, że jest bardzo blada. — Co się stało? Źle się czujesz? — zapytał. Pokręciła głową, a potem dodała jakby z wahaniem: — Widziałam Karola.
— Jakiego Karola? — Dopiero po paru sekundach doszło do niego, że Hardecka mówi o swoim nieżyjącym mężu. — Gdzie go widziałaś? — Pod tym wieżowcem ze szkła. — Wskazała przed siebie. — Wieżowiec? — Zamrugał oczami. Po drugiej stronie ulicy Marchlewskiego znajdował się pustawy parking, a za nim jeden z wielkich, bunkrom podobnych mrówkowców osiedla za
Żelazną Bramą. — Pewnie przechodził ktoś podobny... — zasugerował. — Był w tej samej letniej kurtce, co wtedy. I zamachał do mnie, ale nie zdążyłam mu odpowiedzieć, akurat przejeżdżał tramwaj. Jak przejechał, Karola już nie było. Popatrzył na nią uważniej. Dotknął czoła. Rozpalone. — Masz gorączkę, nie powinnaś ze mną jechać.
— Daj spokój, łyknę aspirynę i mi przejdzie... To tylko zmęczenie. Weszli do samochodu. Wyjął ze schowka apteczkę... Katarzyna łyknęła aspirynę bez popijania. — Nie bój się. Nie zwariowałam! — Uśmiechnęła się blado. — Wiem, że Karol nie żyje i musiało mi się przywidzieć. Ruszyli dalej. W pewnym momencie Hardecka zapytała:
— A ta ulica nazywa się... ? — Juliana Marchlewskiego. — No tak. — Kiwnęła głową. Nie usłyszał, jak mruczy do siebie: „To dlaczego wyraźnie widziałam na tablicy pod wieżowcem: Aleja Jana Pawła II?” Potem usnęła. Mapa niestety nie była precyzyjna, a na dodatek wnuczek państwa Rybińskich, opisując drogę do leśniczówki Łosie,
zapewne przez zapomnienie nie wspomniał o zawalonym mostku. Znalezienie objazdu kosztowało Bogdana i Katarzynę dodatkowe dwadzieścia minut. Tymczasem mżący deszczyk zmienił się w ulewę. Wycieraczki ledwie nadążały ze zbieraniem wody z przedniej szyby. W dodatku zapadł wczesny zmrok i warunki jazdy jeszcze się pogorszyły. Kiedy skręcili wreszcie w przesiekę, ledwo dało się
jechać. Garbus ślizgał się po błocie, częściej jechał bokiem niż przodem, aż w końcu mimo pulsacyjnego naciskania hamulca zsunął się do płytkiego rowu. Koła buksowały, błoto pryskało im w twarze, a samochodu w żaden sposób nie udawało się wypchnąć. — Chodźmy pieszo — zaproponowała Hardecka, której po drzemce wróciła dawna energia. — To już nie powinno być
daleko, nawet lepiej, jeśli nie podjedziemy samochodem. — Przecież nie może się nas spodziewać. — Licho go wie! Wkrótce pomiędzy bezlistnymi drzewami dostrzegli światła. Bogdan zaproponował, aby się rozdzielili. Katarzyna miała zajść budynek od prawej, Zabielski od lewej. Przeszli jeszcze kilka kroków. Mały domek (będący leśni-
czówką jedynie z nazwy) był rzęsiście oświetlony. Paliła się też lampa na podjeździe, oświetlająca wypalony wrak samochodu i zaparkowaną parę kroków dalej, krytą brezentem terenówkę. — A na co taka iluminacja? — zastanawiał się porucznik. — Na nasze powitanie? Zdławiony krzyk Katarzyny zmusił go do odwrócenia głowy. Kapitan Hardecka stała na skraju, a jej gardło ściskało ramię
postawnego mężczyzny w czarnej kominiarce. Najwyraźniej ukryty w krzakach czekał na ich przybycie i korzystając z tego, że się rozdzielili, zaszedł milicjantkę od tyłu. W drugiej ręce trzymał pistolet, który przystawił do jej głowy. — Rzuć broń! Rzuć natychmiast broń albo kobieta zginie! — zawołał chrapliwie. — Nie rób tego, Bogdan! — krzyknęła Hardecka. A za-
maskowany jedynie zachichotał nerwowo. Jego palec na spuście drgnął. Zabielski nie zastanawiał się dłużej. Od obojga dzieliło go ponad piętnaście metrów. Co miał robić? Cisnął pistolet przed siebie. Zamaskowany znów zachichotał. — Żartowałem. Zginie i tak. Hardecka wyrwała się z jego objęć, ale wydawał się tylko na
to czekać. Strzelił jej prosto w głowę. Upadła jak zerwana ze sznurków marionetka. — Nie! — ryknął Zabielski, szczupakiem rzucając się na ziemię. Z impetem przejechał po błocie jak po lodzie, chwycił odrzucony pistolet i obrócił się wokół własnej osi. Jego przeciwnik strzelił, ale chybił o włos. Próbował wymierzyć staranniej, ale Bogdan znalazł już osłonę w postaci
samochodu. Teraz on strzelił. Równie niecelnie, zmuszając jednak zamaskowanego do uskoczenia za drzewa. — Nie uciekniesz, Krupa! — zawołał. — Wszyscy wiedzą, kim jesteś. A teraz, kiedy jeszcze dopuściłeś się zabójstwa milicj antki... Znów wizgot kuli. — Naprawdę wiedzą? No to się zdziwią... — znów zachichotał,
tak jakby był na jakichś prochach. — Na twoim miejscu zainteresowałbym się twoją laleczką. Dość precyzyjnie nastawiłem zapalnik, za pięć minut cała buda wyleci w powietrze. Musisz się zdecydować, na czym ci bardziej zależy: na tym, aby „sprawiedliwości stało się zadość”, czy na niej. Porzucając bezpieczną osłonę samochodu Bogdan puścił się pędem w stronę ganku. Morderca strzelił
za nim, bardziej dla zasady. Strzelcem wyborowym nie był, a trafienie z pistoletu w biegnącego mężczyznę do łatwych sztuk nie należy. Zabielski wpadł do domu. Klapa prowadząca do piwnicy była otwarta. Na dole schodów w półmroku zobaczył jakieś ciało. Mężczyzna w mundurze leśniczego! — Monika! Monika! — wrzasnął
donośnie. — Nie schodź tutaj — usłyszał w odpowiedzi. — Wszystko jest zaminowane. Zaklął w duchu: „A więc drań mówił prawdę?”. — Wiesz, gdzie jest ta bomba? — zapytał. — Wygląda na to, że pod ciałem leśnika. Zszedł niżej po schodach i zobaczył jeszcze trzy wąskie, silnie napięte nitki przegradzające schody,
pudełko przy zaczepie i kable, które prowadziły pod ciało mężczyzny. Prymitywne! Gdyby tylko miał więcej czasu... Zza wyłamanych żelaznych drzwi wyłoniła się Monika. Zakrwawiona i opuchnięta, ale żywa. — Nie ruszaj się! — zawołał. — Spokojnie, przemyślałam, co mam zrobić. Spróbuję przedostać się górą!
Zobaczył, że wynosi stołek, a następnie, czepiając się urwanych zawiasów i jakiegoś haka na ścianie, przechodzi ponad trupem. Bosą nogą wymacuje poręcz. — Ostrożnie! Nie nerwowo! — Wiem! Jedną nogą sięgnęła już poręczy. Około metra dzieliło ją od napiętych przewodów. — Co mam teraz zrobić? — zapytała.
— Dasz radę przeskoczyć ten drut? — Oczywiście. Zabielski nie był pewien tego manewru. Aby go dokonać, Monika musiałaby przenieść ciężar ciała na lewą nogę, a następnie skoczyć, wybijając się jedną nogą wzwyż i w dal równocześnie. Zauważył, że dziewczynie zaczynają drzeć nogi. — Odwagi, złapię cię! — obiecał,
starając się nie myśleć o uciekających sekundach. Monika puściła się haka, przeniosła ciężar i straciła równowagę. W ostatniej chwili dokonała jednak kulawego skoku. Bogdan złapał ją i poderwał do góry tak, że smukła noga o milimetry minęła zdradziecki drut. Wolał nie liczyć czasu. Jak piórko zaniósł ją do góry. Przeleciał bez zatrzymania przez izdebkę.
„A jeśli za drzwiami czeka Krupa?”. Musiał ryzykować. Wypadł na zewnątrz. Nikt jednak nie strzelał. Bardzo dobrze. Nie miałby jak się bronić, przed pochwyceniem dziewczyny odłożył pistolet na schody. Ale już po niego nie wróci! Postawił Monikę na ziemi i oboje czym prędzej zbiegli po zewnętrznych schodkach. Sekundę później z piwnicy doleciał
grzmot wybuchu, potem dwa kolejne. Jeszcze chwila, a cały drewniany domek zapadł się jak spadochron po opadnięciu na ziemię. Podmuch eksplozji cisnął ich w krzaki i przez chwilę leżeli, czując, jak wokół sypie grad odłamków. Żaden większy ich nie trafił. Wreszcie zapadła cisza. * Kamilla przysnęła. Witkowski chyba też.
Jednak kiedy na nocnej szafce zadzwonił telefon, major poderwał się z łóżka. Zabielskiej nie było stać na otwarcie oczu. Świat już się nie kręcił, ale powieki nadal miała ciężkie jak wrota do stodoły. Czekając na powrót Marianka do łóżka, jednym uchem słuchała rozmowy tocznej półgłosem. — Jak mnie tu znalazłeś? Znasz moje żerowiska? Ach, ty
draniu! Słowo honoru, jestem tu pierwszy raz od trzech lat... Ale o co chodzi? Dzisiaj mam wolne. Tak... Jesteś pewien? Rozumiem, ale... Jeżeli możesz mi to przywieść... Kiedy?... Za godzinę? Okay! Wrócił do łóżka i zauważył, że Kamilla otworzyła oczy. — Kto dzwonił? — zapytała nagiego mężczyznę — Żona? — Nie! Mój informator — przyznał niechętnie. — Ma dla
mnie dowody, że Wełniak nie działał sam. — Co ty mówisz? — Porywacz miał w zespole wspólnika. Niejakiego Krupę, faceta od nagłośnienia. — Nie powinieneś zawiadomić o tym Bogdana? — Powinienem. — Sięgnął po telefon i szybko wykręcił numer hotelu sportowego. Recepcjonistka poinformowała go, że
porucznik jest nieobecny. Wyjechał w teren razem z kapitan Hardecką. Zadzwonił jeszcze do komendy, ale dowiedział się, że nie pojawiły się żadne nowe okoliczności. „Trwają poszukiwania podejrzanego Wełniaka” — zabrzmiało jak nagrany sygnał. Co do Zabielskiego i Hardeckiej, dowiedział się jedynie, że nie
wykonują obecnie żadnych działań... — Może zajmują się sobą, jak my — zaśmiał się Marianek. — Dlaczego nie powiedziałeś im o Krupie? — zapytała Kamilla. — Komu? Jakiemuś niezorientowanemu niedojdzie? Zresztą, mam swoje zasady: zanim cokolwiek przedsięwezmę, lubię mieć w ręku twarde dowody...
— Ja też mam w ręku coś twardego — szepnęła, zapominając o bożym świecie, Zabielska. * Opadły ostatnie szczątki budynku, umilkły echa eksplozji... Bogdan podniósł się pierwszy, omiótł wzrokiem cały teren. Podmuch przewrócił wrak volvo na bok, ale ciało Hardeckiej nadal leżało tam, gdzie upadło. Terenowy wóz służby leśnej
zniknął z podjazdu dużo wcześniej. Zapewne nim oddalił się morderca. — Nic ci nie jest? — zapytał Monikę. Dziewczyna bez słowa padła mu w ramiona. Całowali się, nie bacząc na błoto, krew i spaleniznę na twarzach. — Uratowałeś mnie! — wołała dziewczyna. — Wiedziałam, że tak będzie! Wierzyłam!
— Raczej to ty uratowałaś mnie. Byłaś taka dzielna. I znowu się całowali. — Zadziwiające, że pozostawił nas przy życiu — powiedział w końcu Bogdan. — Był przekonany, że oboje zginiemy w wybuchu, a wszelkie ślady ulegną zatarciu... — Prawdopodobnie. Bardziej jednak zastanawia mnie co innego: skąd Krupa wiedział, że tu
jedziemy? — Krupa? Jaki Krupa? — zdziwiła się Zajączkowska. — Tak ma na nazwisko porywacz, akustyk zespołu „Ogniem i skeczem”. — Akustyk! Przecież to nie był żaden akustyk. Tylko ich impresario. Wśród resztek budynku zauważył miniaturowy model volvo, który jakimś cudem nie uległ zagładzie.
Dopiero teraz dotarło do niego... — Lucjan Nowicki! Cholera! Nie doceniliśmy go. Ale spokojnie, nie ujdziesz mi, bratku... — Co robimy? — zapytała Monika, szczękając zębami. Zauważył, że dziewczyna trzęsie się z zimna. Popatrzył na jej bose, zakrwawione stopy. — Po pierwsze, musimy postarać się o buty dla ciebie. —
Podszedł do ciała Hardeckiej i dość bezceremonialnie ściągnął jej eleganckie botki. — Powinny pasować...! — Nie mogę — zaczęła płakać. — To przecież jej, ona... — To nie jest jej obuwie! — starał się mówić spokojnie, choć serce krajało mu się na kawałki. — Przed paroma godzinami pożyczyła je nam gosposia jej szwagra, ginekologa. Zakładaj, ale już!
Usłuchała, ale jej dygot się wzmagał. Bez wahania oddał jej swoją kurtkę, sam w samochodzie miał jeszcze sweter. Odrzucił pokusę założenia wdzianka Hardeckiej, po prostu nie mógł, za dużo krwi. Dla rozgrzewki zaproponował sprint. Dobiegli do przesieki. Deszcz przestał nareszcie padać i Zabielski zastanawiał się, czy da się wyciągając samochód z błota. Może by się i dało, ale
Nowicki, zanim odjechał w siną dal, przewidująco przebił wszystkie opony. Mimo to Bogdan zaprosił dziewczynę do środka, zapalił silnik i włączył ogrzewanie na fuli. — Co robisz? — Ogrzejemy się, a potem pójdę dalej. — A ja? — Zaczekasz tu w cieple. — Nie ma mowy. Wolę zamarznąć, niż rozstać się z tobą
choćby na chwilę... — On nie wróci! — Nie jestem pewna, poznałam go lepiej niż ty... — Tu urwała i wskazała skrawek papieru, wetknięty pod jedną z wycieraczek. — A co to jest? Pismo, najwyraźniej pozostawione przez Nowickiego, było krótkie: „Jeśli miałeś fart, to żyjesz. Gratuluję! W twoim własnym
interesie odradzam ci stawianie na nogi milicji całego kraju. Bądź za godzinę w sklepie w Czosnowie i czekaj na mój telefon”. — Bezczelności nie można mu odmówić — mruknął Bogdan. — Został zdemaskowany, nie ma szans na ucieczkę... — Być może zachował dla siebie jakieś atuty. Jest bardzo sprytny. Zresztą, tutaj i tak nie masz możliwości się z nikim
połączyć — powiedziała Monika. * Witkowski posiadł umiejętność obywania się bez zegarka. Obudził się dokładnie po godzinie. Ponieważ jego informator był punktualny, powinien już być na dole. Ubierając się wspominał, ile czasu minęło, od kiedy ostatni raz widzieli się twarzą w twarz. Dwa i pół roku, trzy lata temu?
Jeszcze trwała afera, która jego zmusiła do wyjazdu do Koniecpola, a tamtego skłoniła do rezygnacji ze służby. Skądinąd zachował się bardzo lojalnie, mógł obciążyć Marianka, a nie zrobił tego. W hallu nie było nikogo. Wyszedł przed hotel. Dzięki dobrej pamięci wzrokowej natychmiast zauważył, że na parkingu zjawił się nowy samochód — jedna z terenówek, jakie
wykorzystywała Służba Leśna. Podszedł bliżej. Nowicki czekał w środku. Major od razu zauważył, że twarz byłego kumpla z SB uległa zmianie. Pojawiła się ciemna klapka na oku, upodabniając jego twarz do oblicza Mosze Dajana, tak chętnie rysowanego swego czasu przez satyryczne czasopisma, z „Karuzelą” na czele. — Co ci się stało? — zapytał.
— Zaciąłem się przy goleniu. Nowicki uśmiechał się. Ale Marian zupełnie niespodziewanie poczuł się nieswojo. Do tej pory korzystanie z informacji przekazywanych przez starego kumpla nie budziło w nim większych obiekcji, ale teraz... — Co masz na tego Krupę? — zapytał. — Zdjęcia, całą kupę zdjęć. Wejdź od tyłu. Witkowski, nadal rozleniwiony
erotycznym baraszkowaniem, zaczął gramolić się do tyłu. Nowicki przeszedł do wnętrza, podał mu rękę i wciągnął do środka. — Dziękuję... — zaczął Witkowski. I świat nagle pociemniał. Cios był precyzyjny, błyskawicznie pozbawiający świadomości. Nowicki przyjrzał się swej ofierze. Nie było co poprawiać. Ale na wszelki wypadek wyciągnął
strzykawkę i zrobił nieprzytomnemu oficerowi zastrzyk. — Jeśli przypadkiem nie zamarznie, będzie spać do południa. Nie zależało mu na śmierci Witkowskiego. Hardecką też zabił, będąc w stanie „wyższej konieczności”. Oczywiście, gdyby zdarzył się „wypadek przy pracy” — siła wyższa! Starannie, jak czuła matka, nakrył go złożoną na dwoje płachtą i założył czapkę.
Wcześniej zrewidował go starannie, zabrał kluczyki i dokumenty. Polonez z rejestracją z Koniecpola stał na widocznym miejscu. Wszedł do środka, zapalił. Wiedział, że wóz jest sprawny. Znał wszystkie numery Marianka. Ten z zepsutą skrzynią biegów należał do najprostszych. „Jak pozbawić panienkę
oporów i wyrzutów sumienia? Postawić ją w sytuacji bez alternatywy” — mawiał milicyjny don Juan. „Cóż, każdy używa takich metod, jakie lubi” — pomyślał morderca. Objechał hotel i stanął przy tylnym wejściu. Było zamknięte, ale zamek można było otworzyć palcem, a co dopiero wytrychem. Wiedział, że Witkowski wynajął pokój na
pierwszym piętrze. Schodami gospodarczymi wślizgnął się tam bezszelestnie. Drzwi nie były zamknięte. Cicho wszedł do środka. Ale nie dość cicho. — Wróciłeś? — zapytała sennie Kamilla. Mruknął coś i podszedł do łóżka. Uniosła się, aby go pocałować. Ułatwiła mu sprawę. Szmata nasączona eterem do-
kładnie nakryła jej twarz. Wierzgała i kopała. Ale tylko przez chwilę. Pachniała seksem, potem, koniakiem i perfumami. Nie lubił tych zapachów. Wolał czystą woń strachu. Ale i na to przyjdzie pora. * Sklep wedle wywieszki miał być czynny do dziewiątej. Ale zaraz po ósmej właścicielka miała
ochotę go zamknąć. Nie dziwił się. Przy tak paskudnej pogodzie nie mogła spodziewać się jakiegoś szczególnego nalotu klientów. Oczywiście, legitymacja milicyjna była w stanie zdziałać cuda. Znalazło się nawet grzane wino dla Moniki. Podziwiał dziewczynę. Po tylu dramatycznych przeżyciach dała radę przejść taki kawał na własnych nogach. I dopiero na
ostatnim kilometrze osłabła, tak że prawie musiał ją nieść. Miał jednak nadzieję, że młody organizm szybko dojdzie do siebie. Telefon zadzwonił dokładnie o wpół do dziewiątej. — Panie poruczniku Zabielski, to do pana. — Piersiasta sklepikarka zaprosiła porucznika do kanciapy za ladą. Bogdan przejął słuchawkę z jej ręki i gestem nakazał właścicielce wynieść się z kantorka. Usłuchała.
— A więc przeżył pan, poruczniku? — zapytał Nowicki. — A tej pannie też się udało? — Zmartwię cię, zboczeńcu, jest cała i zdrowa. — No to proszę ją pozdrowić. I skończmy z inwektywami, poruczniku. W tej rozgrywce jesteśmy godnymi siebie partnerami. — Pieprzysz, bydlaku. Dla ciebie gra jest skończona. Nie masz
dokąd uciec. Możesz jedynie przedłużać ucieczkę. — Ojojoj, poruczniku! Po co te wulgaryzmy? Zawsze jest jakieś wyjście, lepsze lub gorsze, jak mawiał pewien tasiemiec. .. Zresztą, liczą się fakty. Jak pan widzi, przewidziałem, że tak będzie. A propos, co z moim domkiem? — Przestał być obiektem kwalifikującym się do kwaterunku. — Cóż, pewnych dawnych umiejętności
wyniesionych ze szkoleń u Przyjaciół się nie zapomina... Ale żeby nie przedłużać tych dywagacji, powiem ci otwartym tekstem: nie mam zamiaru dać się złapać. Ani teraz, ani nigdy. Jestem przekonany, że mi w tym pomożesz. Przepraszam za przejście na ty, ale pewne przeżycia zbliżają człowieka bardziej niż lata małżeństwa.
— Ja miałbym ci pomóc?! Dziwię się, że w ogóle z tobą rozmawiam, zamiast od razu pójść na posterunek. — Oczywiście, że mi pomożesz, panie Bogdanie. Niechętnie, ale pomożesz. Atuty zostały starannie policzone. A dama pik jest w moich rękach... Zabielskiemu nagle zrobiło się gorąco. — O czym ty mówisz? — Jeśli myślisz, że blefuję, albo nie
jesteś pewien, zadzwoń do hotelu w Nadarzynie i zapytaj o pokój numer 23, który wynajął major Witkowski z pewną młodą panienką z Częstochowy... Niestety, ani on, ani jego młoda partnerka aktualnie nie podejdą do telefonu. — Co... — Major przez pewien czas nie będzie się nadawał do użytku, a lekko sfatygowany obiekt jego
namiętności śpi smacznie w moim bagażniku. — Ty draniu! Jeśli włos jej z głowy spadnie...! — Spokojnie, poruczniku. Dlaczego miałby spaść? Nie jest w moim typie, a poza tym to moja polisa ubezpieczeniowa. Ergo: nic jej nie zrobię, jeśli mnie do tego nie zmusisz... Szalone emocje targały Bogdanem, ale próbował zachować
spokój. Widział, że Monika przez uchylone drzwi przypatruje mu się z przestrachem, zapewne usiłując domyślić się, czego dotyczy rozmowa. — Czego chcesz? — zapytał. — Niewiele. Chcę bezpiecznie opuścić kraj! Muszę mieć pewność, że przez najbliższą dobę nikt nie będzie mi deptał po piętach. Jeśli zastosujesz się do mych życzeń, jutro w południe
dziewczyna będzie wolna, a ja odpłynę w siną, kapitalistyczną dal. I nigdy o mnie nie usłyszysz. — A jeśli nie pójdę na to? — Cóż, mnie będzie czekać trochę wysiłku przy przekraczaniu granic na fałszywych dokumentach, z czym jakoś sobie poradzę, za to ty będziesz musiał, spowity głębokim smutkiem, uczestniczyć w pogrzebie siostry na jakimś paskudnym,
zimnym cmentarzu... Żeby było jasne, nie jest to moim celem, ale jeśli nie będę miał innego wyjścia... — Więc co mam robić? — zapytał zrezygnowany porucznik. — W zasadzie nic. Wiem, że do tej pory nie podzieliłeś się żadną informacją na mój temat ze swymi zwierzchnikami. — Skąd ta pewność? — Dobra informacja to podstawa funkcjonowania we
współczesnym świecie. Nie mam z tym najmniejszych trudności. A więc najlepiej nadal nie mów nic nikomu, zapadnij się na tę dobę pod ziemię, nie kontaktuj się z centralą... Ot, i całe zadanie. A jeśli już będziesz musiał z nimi rozmawiać, skieruj ich na fałszywy trop. — W jakim kierunku? — Szukajcie dalej Wełniaka, aresztujcie Krupę. Miecio tak
często zmieniał swoje magazyny, że dotarcie do wszystkich, spenetrowanie, przekopanie terenu zabierze naszym kolegom mnóstwo czasu. — A jeśli ktoś doniesie o eksplozji w lesie? Jeśli wyślą tam ekipę? Rozpoczną śledztwo. — Wtedy dotrą co najwyżej do wnuczka państwa Rybińskich, a ten nawet nie zna mojego nazwiska. Ale dość tych
pogaduszek, poruczniku, zajmij się swoją panną i niczego więcej nie kombinuj. Trzymaj się z daleka od Firmy i w ogóle unikaj zbędnych kontaktów. Będę wiedział o każdym twoim ruchu... — Powiedz jeszcze, co zrobiłeś z Witkowskim. — Znajdzie się we właściwym czasie. Żywy. Czołem! — Zaraz! A jaką mogę mieć pewność, że dotrzymasz słowa i
uwolnisz Kamillę? — Moje słowo honoru. Słowo byłego funkcjonariusza bezpieki musi ci wystarczyć. Tym bardziej, że nie masz innego wyjścia. Jedź do hotelu „Gwardii”. Jak będą do ciebie dzwonić, powiedz, że złapała cię grypa. I czekaj, aż ja się do ciebie odezwę. Powiem ci, jak odzyskać siostrę. Cześć! Rozłączył się. Monika, słuchając rozmowy, domyśliła się
wszystkiego. Porucznik odłożył słuchawkę. Wydawał się ogłuszony. — Ma Kamillę? — zapytała. Skinął głową. Wrócił do części sklepowej. Ekspedientka, jeśli nawet podsłuchiwała rozmowę, wyglądała na kompletnie niezainteresowaną jej przebiegiem. Kupił jeszcze dwie słodkie bułki, pamiętające zapewne czasy Gomułki, i wyszli na zewnątrz budynku.
Monika zastanawiała się, jak dodać mu otuchy. Przed chwilą sama zagrożona, widziała teraz drugiego człowieka pogrążonego w rozpaczy. Próbowała się do niego przytulić. Chyba nawet nie zauważył... — A prosiłem, żeby nie ruszała się z Częstochowy! — jęknął w pewnej chwili. Napatoczyła się jakaś rozklekotana ciężarówka. Dojechali nią
do Łomianek, potem spóźniony autobus podmiejski zawiózł ich do Młocin. Stamtąd złapali taksówkę. Prawie nie rozmawiali ze sobą. Zresztą, zmęczona Monika przeważnie drzemała. Nie był to głęboki sen. Parę razy poderwała się tak gwałtownie, aż Zabielski odniósł wrażenie, że chce wyskoczyć z samochodu. — Co się stało? — Zły sen — odpowiadała, nie chcąc mówić o prześladującej
ją twarzy, o pozbawionych rzęs oczach... Inna sprawa, że przejazd przez wieczorne miasto nie wywoływał w niej miłych skojarzeń — Warszawa tonęła w mroku. Po ostatniej wizycie w Wiedniu i spacerze po Kartnerstrasse Monika zachowała w pamięci obraz rozświetlonego, tętniącego życiem miasta. Tutaj było ciemno jak w Katowicach. Jeśli nie ciemniej. Słabe światła latarń, kiepsko
oświetlone witryny, a neony bądź nieczynne, bądź z paroma zgaszonymi literami. Dawało to niekiedy zaskakujące efekty, gdy z całego napisu: „PZU UBEZPIECZA CIEBIE I TWOJE MIENIE”, pozostało jedynie: „UB CIEBIE I TWOJE MINIE”. Także mijany Pałac Kultury tonął w mrokach, a ludzie, nawet w Śródmieściu, pomykali chodnikami pośpiesznie, lękliwie, jakby wstydząc się własnej obecności.
Na Racławickiej znaleźli się koło jedenastej. Recepcjonistka łypnęła na Monikę. Mimo że w Czosnowie kupił dla niej używane spodnie i sweter, nie wyglądała szczególnie świeżo. Jednak pracownica hotelowa nie skomentowała jej obecności. Może pomyślała, że porucznik znalazł na ulicy jakąś ćpunkę i postanowił zabrać ją sobie w charakterze roboty na wieczór.
— Czy ktoś może dzwonił do mnie? — zapytał Zabielski. — Major Witkowski, ale dobre cztery godziny temu. „Cztery godziny temu, to cała epoka!” — pomyślał i przed oczami stanęło mu ponownie bezwładne ciało Hardeckiej, leżące w kampinoskim lesie.
* Stojąc przed nadtłuczonym lustrem w
łazience hotelu sportowego i patrząc na swoje oblicze, które wydawało się należeć do jakiegoś monstrum, po raz nie wiadomo który zadawałam sobie to samo pytanie: „To ja? To naprawdę ja? Żyję? A może umarłam i śnię sen zjawy, błąkając się gdzieś na skraju rzeki Zapomnienia”. Jedynym dowodem na to, że żyję, był facet obok mnie,
którego mogłam śmiało nazwać „mężczyzną mojego życia”. Bogdan. Porucznik Bogdan Zabielski! Bliski, ciepły, realny... Na pewno realny? Aż uchyliłam drzwi od łazienki i wyjrzałam do pokoju. Nie zniknął, siedział na łóżku, rozmawiając przez telefon z matką. Chyba ani słowem nie wspomniał jej, co stało się z Kamillą. Uspokojona, że się nie zdematerializował, zdarłam z siebie
cuchnące, zakrwawione szmaty i weszłam pod prysznic. Mimo potwornego zmęczenia, bólu w mięśniach i licznych siniaków, wydawało mi się, że wręcz unoszę się ponad podłogą, a każda moja komórka śpiewa, jak w tej głupiej rosyjskiej piosence z mojego dzieciństwa: Zawsze niech będzie słońce, zawsze niech będzie niebo, zawsze niech będzie mama, zawsze niech będę ja.
Czekał mnie jeszcze jeden proces: oczyszczenie. Dotąd nie było okazji, abym opowiedziała mu coś więcej o przeżyciach ostatnich tygodni. Musiałam się ich pozbyć, a potem jak najszybciej zapomnieć. A było co opowiadać — o moim porwaniu, o pobycie w podziemnej celi, psychologicznych rozgrywkach z mym prześladowcą, wreszcie o dwóch starciach wręcz, z których na przekór logice, która
nie dawała mi żadnych szans, wyszłam zwycięsko. Zastanawiałam się czy wspomnę sprawę gwałtu. Może lepiej będzie ją przemilczeć? Kiedy wyszłam z łazienki, zobaczyłam, że Bogdan skończył już rozmowę. Leżał na łóżku, z oczami wpatrzonymi w sufit. Jego sprawa jeszcze się nie zakończyła. Wyobraziłam sobie, co musiał czuć. Tymczasem on uśmiechnął się do mnie.
Zapytałam, czy mogę już zawiadomić rodziców, że żyję. — Ależ naturalnie. Bardzo cię przepraszam, że nie pomyślałem o tym w sklepie. Odebrała mamusia. W jej zbolałym głosie tyle było strachu i niepewności, że pierwszej chwili pomyślałam, że rozmawiam z babcią. — Słucham... Słucham, kto mówi? — To ja, Monika — powiedziałam. —
Żyję. Wszystko w porządku. Jestem pod opieką Bogdana... Reakcją była najpierw pełna niedowierzania cisza. Potem okrzyk radości, łzy, gorączkowe wzywanie taty do słuchawki... Nie potrafię opisać tej rozmowy. Wiem, że bardzo chcieli mnie zobaczyć, gotowi byli natychmiast przyjechać do Warszawy, ale z gestów Bogdana wywnioskowałam, że nie byłoby to
wskazane. Widząc, że pali się do rozmowy, wręczyłam mu telefon. Na szczęście zadbał, abym mogła przysłuchiwać się rozmowie. O ile pokój był umeblowany w starym stylu, to aparat telefoniczny należał do nowoczesnych i posiadał opcję głośnomówiącą. — Jesteśmy w Warszawie, Monika jest całkowicie bezpieczna, ale sprawa nie została jeszcze zakończona — mówił.
— Sprawca nadal nie został ujęty. Dlatego prosimy państwa o dyskrecję. — Jak mam to rozumieć? — pytał tata. — Lepiej, żeby nikt się na razie nie dowiedział, że Monika została odnaleziona. — Ale dlaczego...? — dziwił się mój ojciec. — Dla dobra śledztwa! — odpowiadał mój porucznik, nie wdając się w szczegóły.
— W takim razie, co mamy zrobić, jeśli zadzwoni milicja? — Z całą pewnością nie zadzwoni, ale gdyby przypadkiem ktoś się do was odezwał, państwo nic o sprawie nie wiedzą. Monika nie dała znaku życia! — Długo to potrwa? — w głosie mego ojca zabrzmiała nuta niepokoju. — Mam nadzieję, że jutro wszystko się wyjaśni i pojutrze
razem przyj edziemy do Częstochowy. Potem oddał mi słuchawkę i rozmawialiśmy jeszcze chwilę. Nie pamiętam słów. Jedynie łzy. Po kwadransie Bogdan dyskretnie dał mi znak, że pora kończyć. Zastosowałam się do jego sugestii. Wiedziałam, co oznacza jego gest: „Wkrótce zobaczymy się wszyscy! Teraz musimy ratować Kamillę”. Kiedy odłożyłam słuchawkę, Bogdan
poprosił mnie jeszcze o drobną przysługę. — Chciałbym, żebyś zadzwoniła do domu państwa Nowickich, przedstawiając się jako pracownica Parnas-Artu. — Przecież z całą pewnością go tam nie ma! — To oczywiste, ale istnieje pewna, choć niewielka szansa, że dowiemy się, dokąd się udał. Nie wahałam się ani chwili.
— Dobry wieczór, przepraszam, że tak późno dzwonię, ale mamy w biurze Parnas-Artu skomplikowany problem — zaczęłam słodziutkim głosem prowincjonalnej biurwy. — Męża nie ma — odburknęła Nowicka. — Wyjechał służbowo. — A kiedy będzie? Bo pojawiła się kwestia, którą tylko pan Lucjan jest władny rozwiązać...
— A skąd mam wiedzieć, nie widziałam go od rana! — Od rana? — zdziwiłam się, tak przekonująco grając idiotkę, jakbym była samą Marilyn Monroe w Pół żartem, pół serio. — To znaczy, przyjechał jakieś dwie godziny temu, ale nawet nie wszedł na górę, tylko zadzwonił z garażu, że bierze fiata kombi i odezwie się jutro... Nie wiem, czym przyjechał, bo po jego ukochanym volvo ani śladu.
— Bardzo pani dziękuję i życzę dobrej nocy — zakończyłam. — Wziął kombi ze względu na pojemność bagażnika — skomentował Bogdan. — Wiemy przynajmniej, jakiego samochodu szukać. — A masz przynajmniej podejrzenie, dokąd jedzie? — Do granicy. Jednego można być pewnym: nie ku rosyjskiej. Czyli w grę wchodzą trzy podstawowe kierunki: albo na
Cieszyn, albo na Zgorzelec, albo, ewentualnie, na Frankfurt. Niestety, nie mamy najmniejszej wskazówki, którą z tych dróg wybierze. Musimy czekać. Poszliśmy spać. Nie tak wyobrażałam sobie pierwszą noc we wspólnym łóżku. Wszystko mnie bolało, ale obecność Bogdana działała na mnie kojąco. Chciałam nawet, aby się do mnie przytulił, ale
wstydziłam się mu to zaproponować, a on sam zachowywał powściągliwy dystans... Inna sprawa, że nie wiem, czy w ogóle spał tej nocy. Kiedy zasypiałam, czułam, że leżący w mroku mężczyzna myśli tak intensywnie, że aż elektryzują mi się włosy. Rano, kiedy obudziłam się wpół do dziewiątej, już go nie było. Przeżyłam chwilę strachu, że coś się stało, ale zjawił się po kwa-
dransie, obładowany kobiecymi fatałachami. Podobno siostra Hardeckiej, mimo różnicy wieku, miała figurę bardzo podobną do mojej i cieszyła się, mogąc pożyczyć mi rzeczy, od bielizny poczynając, a na płaszczu kończąc. — Czułem się jak skończona kanalia, nie mogąc puścić pary z ust, że jej ukochana siostra nie żyje — powiedział. Telefon zadzwonił punktualnie o dziewiątej. Bogdan dopadł
aparatu, ale uniósł słuchawkę tylko na chwilę i prawie natychmiast upuścił ją na widełki. Potem zadzwonił na centralę i dowiedział się, że była to zamiejscowa spod Szczecina. — Proszę ustalić, skąd usiłowano zatelefonować. Za chwilę rozmówca spróbuje połączyć się raz jeszcze. — Nie boisz się, że Nowicki wpadnie we wściekłość? —
zapytałam. — Nie, na ile go poznałem, będzie się trzymał ustalonego scenariusza. I rzeczywiście, dzwonek odezwał się po trzech minutach. Tym razem Bogdan odebrał bez wahania. — Sprytny pan jesteś, poruczniku — powitał go Lucjan Nowicki. — Sprytniejszy niż cała nasza milicja, która nie wie,
jak pana znaleźć. No i dotrzymujesz tajemnicy. Będzie nagroda. — Chciałem pogadać z Kamillą. — Ależ oczywiście, właśnie się obudziła. Braciszek do ciebie! Dzięki głośnikowi usłyszałam rozpaczliwy głos mojej przyjaciółki. — Ratuj mnie, ratuj, jestem... — W Hotelu Leśnym, koło Mirosławca, ale to akurat porucznik prawdopodobnie zdążył już
ustalić. A jak nie, to ustaliłby za chwilę — powiedział zabójca, odbierając jej słuchawkę. W tle zabrzmiał jej płacz, który przypomniał mi moje niedawne położenie. — Skąd mam mieć pewność, że głos mojej siostry nie został nagrany? — pytał Bogdan. — Chwalebna ostrożność — pochwalił Nowicki i zapytał głośno: — Która jest teraz godzina,
malutka? — Osiem po dziewiątej — dobiegło z drugiego planu. — Zadowolony? No! Teraz do rzeczy. Potrzebuję czasu do szesnastej, później możesz robić, co chcesz: stawiać na nogi naszą milicję, Interpol i kogo tam jeszcze. Wieczorem zadzwonię i powiem, skąd zabierzesz pan siostrę. Życzę ci powodzenia i dużo szczęścia z Moniką. Znakomita dupa. Z
żadną nie było mi tak dobrze, nie ma to jak prawo pierwszej nocy... — I rozłączył się, nim porucznik zdołał zareagować. Musiałam mieć bardzo niewyraźną minę, bo Bogdan podszedł do mnie, objął i pocałował. — Nie przejmuj się tym zboczeńcem. Potem siadł przy stole i rozłożył atlas drogowy. — Czegoś nie rozumiem — mruczał na wpół do siebie.
— Od wczoraj wiemy, że będzie usiłował opuścić kraj. Tylko dlaczego wybrał akurat najdłuższą drogę? Brałem pod uwagę różne możliwości — Łysą Polanę, Cieszyn, Zgorzelec, Słubice, ale żeby jechać aż do Szczecina? Jest tam wprawdzie przejście do NRD w Kołbaskowie, ale czemu powiedział, że o szesnastej mogę już zaalarmować milicję? Przecież, nawet zakładając brak korków na granicach, nie ma pewności,
że zdąży przez ten czas dojechać do RFN-u, a w NRD z łatwością go capniemy. Poza tym, co zrobi z zakładniczką... ? — Może jest jakiś inny powód, dla którego wybrał ten kierunek — podpowiedziałam. — Niewątpliwie. Tylko jaki? — Jeszcze raz sięgnął po teczkę z papierami Hardeckiej. Nie przeglądał ich od dłuższego czasu. — Mam! — zawołał. — Jak mogłem
zapomnieć. Benedykt Fronczak wspominał nam, że współpracę z Nowickim zaczął przed paru laty, organizując występy artystów na polskich promach. — Na promach. O rany! — zawołałam. — To przecież jeden z łatwiejszych sposobów opuszczenia kraju, zwłaszcza jeśli ma się tam stare znajomości. Natychmiast zadzwonił na Okęcie,
pytając o samolot do Szczecina. — Startuje za czterdzieści pięć minut, ale może być opóźniony — usłyszał w odpowiedzi. — A są jakieś wolne miejsca? — Zawsze są. Przełączył się do recepcji. — Możecie załatwić mi jakąś taksówkę? Natychmiast. Mogli. Wiedziałam, że nie ma mowy,
abym poleciała z nim. — Co mam zrobić ze sobą? — zapytałam. — Czekać, aż wrócę. Nie ufać nikomu, nikomu nie otwierać i pod żadnym pozorem nie opuszczać terenu hotelu. — Nie wiem, jak wytrzymam. — Wytrzymasz. — Próbował się uśmiechnąć, ale wyszło mu średnio. — To tylko parę godzin, a
potem czeka nas długie, ciekawe życie. — Załatwione — odpowiedziałam. — Przynajmniej odeśpię się za wszystkie czasy. Pokonując ból wszystkich mięśni odprowadziłam go do drzwi. Pocałowałam. Potem przez okno obserwowałam jak smukły, wysportowany, maszeruje przez dziedziniec. Zanim zniknął z pola widzenia, przeleciała mi
przez głowę przerażająca myśl: „A jeśli więcej go nie zobaczę?”.
XV. „Spotkamy się na tamtym świecie” Samolot wystartował ze znacznym opóźnieniem. Do ostatniej chwili nie było jasne, czy w ogóle poleci. Zabielski zdrowo się wydenerwował, krążąc po wypełnionym
tłumem baraku na Okęciu, udającym lotniczy terminal. Dalej też nie było lepiej, całą drogę rzucało okropnie. Zabielski mógł tylko dziękować Bogu, że obdarzył go wyjątkowo mocnym żołądkiem. A na końcu trafiła się potężna dziura powietrzna, tak że z ust pasażerów wyrwał się okrzyk przerażenia, a jemu stanęła mu przed oczami katastrofa pod Goleniowem, w której przed laty
zginął minister spraw wewnętrznych Ociepka. W dodatku całą drogę nie zmrużył oka. Inna sprawa, że ledwo opuszczał powieki, natychmiast widział zapłakaną twarz siostry i słyszał jej rozdzierający krzyk: „Ratuj!”. Tylko jak właściwie miał ją ratować? W odróżnieniu od przeciwnika, który wydawał się mieć wszystko przemyślane w najdrobniejszych wariantach, Bogdan
jechał właściwie bez planu. Poszedł na żywioł. Nie wierzył za grosz obietnicom Nowickiego. To znaczy, znał priorytety mordercy i zdawał sobie sprawę, że do pewnego momentu zakładniczka jest mu potrzebna. Tylko do którego? Przecież nie mógł jej zabrać na prom. Nie mógł też jej wypuścić, bo wówczas nic nie stałoby na przeszkodzie, żeby podniosła alarm, a Bogdan uruchomił machinę
państwa. Prom można zawrócić, dogonić ścigaczem, a w najgorszym wypadku wystąpić do policji duńskiej czy szwedzkiej o zatrzymanie wielokrotnego mordercy. Nowicki musiał mieć jakiś sposób pokonania tych problemów. Jaki?! Na lotnisku w Goleniowie wylądowali na krótko przed jedenastą. Podczas lotu udało mu się
porozmawiać ze stewardessą na temat rozkładu promów. — Dziś ze Świnoujścia odpływał tylko jeden: „Dantyszek” do Hamburga. O trzynastej! — poinformowała go smagła brunetka. — Jak mógłbym się na niego dostać? — Pomiędzy Goleniowem a Świnoujściem chodzą pociągi i autobusy, ale wątpię, czy jadąc nimi by pan zdążył. Pozostaje
taksówka. Tylko że to może sporo kosztować. Tamtejsi kierowcy potrafią zedrzeć z człowieka skórę. Zwłaszcza, kiedy ten jest „na musiku”. Nie przesadzała. Jedyny wolny taksówkarz, którego udało mu się dopaść, rzucił cenę dwustu dolarów. W owych czasach oznaczało to fortunę przekraczającą znacznie miesięczną pensję oficera milicji. Jeśli liczył na długie targowanie, pomylił
się. — W porządku — powiedział ku jego zaskoczeniu pasażer, tylko kiedy wsiadł, a szofer zapuścił silnik, okazał mu legitymację i poprosił o wystawienie rachunku na Komendę Główną Milicji. — Ależ, panie władzo! — zawołał przestraszony taksiarz. — Ja przecież żartowałem z tymi dolarami. Pojedziemy do-
kładnie według taryfikatora! Na którą chce się pan tam dostać? — Muszę być na przystani, zanim odpłynie prom „Dantyszek”. Da pan radę? — Jak trzeba, to się zrobi. Dotrzymał słowa. Za piętnaście pierwsza minęli przejazd kolejowy w Świnoujściu i znaleźli się na nadbrzeżu. Wiał silny, północno-zachodni wiatr i nawet na kanale oddzielającym
wyspy Wolin i Uznam woda była wzburzona. — Może nie odpłynąć? — zapytał Bogdan. — Przy takim wietrze? — Odpłynie! — stwierdził autorytatywnie taksiarz. — Jest „ósemka”, a ja płynąłem kiedyś do Kopenhagi przy „dziewiątce” w skali Beauforta. To była zabawa! Przypomniałem sobie nie tylko niedawny obiad, ale wszystkie posiłki od początku
tygodnia. Rzygał nawet kapitan. — Czy to bezpieczne? — Jak najbardziej. Prom to taki pływający most — duży, ciężki, stabilny i absolutnie bezpieczny. Przystań portowa znajdowała się zaraz za dworcem kolejowym, a „Dantyszek” był gotowy do odpłynięcia. Ostatnie samochody wjechały już na pokład. Pokonywanie kolejnych barier: obsługi portu, straży granicznej i
celników, zabierało mu kolejne minuty. Machał swoją legitymacją i biegł, nie zwracając uwagi na protesty. Kiedy dotarł w pobliże trapu, usłyszał, że ktoś woła go po imieniu. — Panie Bogdanie! Panie Bogdanie! Dostrzegł wychylonego przez reling Nowickiego. Nie wyglądał ani na zdziwionego, ani na zaniepokojonego jego obecnością. Czarna klapka dodawała
jego okrągłej twarzy elementu niesamowitości. — Przewidziałem, że się tu znajdziesz — zawołał. — I doceniam zachowanie milczenia. Ze swej strony też chcę się wywiązać z obietnicy. Proszę łapać! Cisnął z wielką energią jakiś przedmiot, który przeleciał ponad wodą. Chwytając zobaczył, że jest to klucz hotelowy, z masywną
gruszką, na której widniał napis: „Hotel Gryfita Stargard Szczeciński.. Uniósł głowę, ale Nowickiego już tam nie było. Mimo wszystko postanowił wejść na pokład. Ruszył w kierunku trapu, ale drogę zagrodziło mu dwóch mundurowych milicjantów. Znakomicie, przyda się ich pomoc, aby mordercy nie udało się ujść sprawiedliwości. Jednak funkcjonariusze nie
wyglądali na chętnych do współpracy. — Obywatel Zabielski Bogdan? — zapytał pierwszy, wysoki jak tyczka, na oko trzydziestolatek. Potwierdził. — Obywatel pozwoli z nami. — Nie rozumiem, o co chodzi? — Oficer służby wewnętrznej chciałby z wami pomówić. Spodziewał się, że udadzą się do któregoś z biur. Jednak
milicjanci, chmurni i milczący, wyprowadzili go poza teren terminala. — Dokąd idziemy? — zapytał. — Tam, gdzie trzeba. Oficer czeka. Skręcili w mało uczęszczaną ścieżkę pomiędzy jakimiś obskurnymi magazynami. Sytuacja podobała mu się coraz mniej. Czy tak zachowywaliby się normalni milicjanci na służbie? A może są to jacyś kolesie
Nowickiego sprzed lat? Działał przecież na tym terenie. Postanowił spróbować przemówić im do rozsądku. — Towarzysze, jestem waszym kolegą, porucznikiem MO, mogę pokazać wam dokumenty... — Ręce do góry! — wrzasnęli, nie pozwalając mu sięgnąć do kieszeni. — Wiem, że mogę być poszukiwany za niesubordynację i będę
musiał się tłumaczyć, ale w tej chwili jest to sprawa drugorzędna. Na pokładzie tego promu znajduje się seryjny morderca... — Wyjaśniać będziecie komu trzeba, jak przyjdzie pora — huknął drugi, krępy i zezowaty. Skręcili do jakiejś komórki przypominającej bunkier. — Koledzy, popełniacie cholerny błąd! — zawołał raz jeszcze.
— Prom odpływa! A na nim facet odpowiedzialny za kilkanaście morderstw! Zachowywali się, jakby mówił po węgiersku. Zamiast odpowiedzieć, wyższy wepchnął go do wnętrza, a młodszy wyciągnął kajdanki, zamierzając przykuć go do jakiejś rury. Nie miał czasu na wahanie, zadziałał instynktownie, wierząc w rozstrzygającą moc zaskoczenia. Nie bawił się w finezję.
Uderzył z byka krępego, aż ten padł, a równocześnie kopnął tykowatego w splot słoneczny. Ów zgiął się, próbując jednak jeszcze gmerać przy kaburze. Bogdan poprawił kantem ręki, starając się zbytnio go nie uszkodzić, po czym wydarł mu broń. — Na kolana! — wrzasnął. Usłuchali, przerażeni, jakby spotkali na swej drodze Jamesa Bonda.
Skuł ich ich własnymi kajdankami. Radia nie mieli. — Kto was na mnie wysłał? — Kapitan „Biały”, znaczy Bielecki. — wymamrotał starszy. Zrozumiał, że chodzi o poprzednie wcielenie Nowickiego, ale zapytał dla pewności: — Ten z klapką na lewym oku? Potwierdzili. — No to będziecie mieli kłopoty. Poważne! Nawet jeśli
owocnie współpracowaliście z nim w przeszłości, to obecnie wasz „Biały” nie jest już oficerem Służby Bezpieczeństwa, tylko poszukiwanym przestępcą. — Jak to? — Okłamał was i wykorzystał! Możecie zostać oskarżeni o pomoc w ucieczce! Po ich głupich minach poznał, że wzięli sobie taką możliwość do serca. Drugą parą kajdanek kazał im
się przykuć do rury i zabrał kluczyki. Nie miał wątpliwości — powinni oswobodzić się dość prędko, ale on będzie już wtedy daleko. — Co mieliście ze mną zrobić? Unieszkodliwić? — zapytał na koniec. — Ależ skąd, tylko przetrzymać tu do rana. — A potem? — Wypuścić i przeprosić.
Nie bardzo im wierzył, ale w tej chwili nie miało to znaczenia. Pomacał kieszeń. Hotelowy klucz znajdował się na swoim miejscu. Wyszedł z magazynu akurat w momencie, w którym rozległ się ryk syreny. Prom noszący imię słynnego humanisty nieodwracalnie wyszedł w morze. * Oddalając się z miejsca, w którym
pozostawił skutych milicjantów, jeszcze raz obejrzał hotelową gruszkę. Oprócz nazwy hotelu widniał na niej numer pokoju: 44. Czyżby tam Nowicki zostawił Kamillę? Możliwe. Jadąc do Świnoujścia samochodem musiał przejeżdżać przez Stargard. Nocował zresztą w pobliżu. Ale dlaczego nie zostawił dziewczyny w Hotelu Leśnym?
Były to jednak sprawy do dalszych rozważań. Podstawowa kwestia sprowadzała się do decyzji: co robić? Korciło go, aby połączyć się z Warszawą i zwalić na ich barki sprawę Nowickiego. Ale odrzucił ten pomysł. Kto wie, jakie jeszcze zabezpieczenia przygotował. Kto był jego informatorem, kto krył jego sprawki? Gdyby jeszcze mógł skomunikować się z Witkowskim... Ale wnosząc z tego, co
mówił morderca, Marian znajdował się poza wszelkim zasięgiem. Może nie żył? Nim doszedł do dworca PKP, podjął decyzję, że nie będzie ryzykować — priorytetem było uwolnienie Kamilli. Później zajmie się Nowickim. Z tego, czego się dowiedział, prom „Dantyszek” nie zatrzymywał się w Kopenhadze, tylko zmierzał do prosto do Hamburga, gdzie oczekiwany był nad ranem.
Mnóstwo czasu, aby zatrzymać przestępcę. Niestety, pociąg do Stargardu odszedł przed kwadransem. Następny był dopiero za trzy godziny. Porucznik nie mógł czekać tak długo. Uwolnienie się milicjantów było przecież kwestią minut, nie godzin. Przeszedł do informacji na przystanku PKS, gdzie zaproponowano mu kombinowaną trasę z przesiadką w Kamieniu Pomorskim i
drugą — z autobusu na pociąg w Szczecinie Dąbiu. Czasowo na tych manewrach zyskiwał niewiele, ale przynajmniej oddalał się od Świnoujścia. Kupił więc bilet i czekał na autobus. * Chociaż północna Polska zasnuta była chmurami, a na Bałtyku szalał sztorm, nad regionem Jury Krakowsko-Czę-
stochowskiej świeciło słońce. Być może to ono sprawiło, że Witkowski ocknął się wcześniej, niż Nowicki przewidywał, i dosłownie wypadł z samochodu. Twarde lądowanie ocuciło go do reszty. Zziębnięty dowlókł się do recepcji i tam popro sił o gorącą kąpiel. Kwadrans spędzony w wannie i setka koniaku przywróciły go do świata żywych. Pojawiła się też zdolność rozumowania.
Inna sprawa, że nie bardzo wiedział, jak wybrnąć z tej sytuacji. Czuł się podle. Jak ostatni dureń osobiście wystawił Kamillę Nowickiemu, a ten mógł w ciągu minionej nocy dotrzeć do granicy, a nawet ją przekroczyć. Zaalarmowanie władz zwierzchnich byłoby w tej sytuacji zapewne posunięciem najprostszym, ale nie gwarantowało uratowania zakładniczki. Nadto mogło ujawnić delikatny
charakter związków łączących Lucka i Marianka. A tego nade wszystko pragnął uniknąć. Oczywiście, aż do wczoraj major nie miał pojęcia, że jego były współpracownik, a potem „aktywny informator”, jest seryjnym zabójcą, ale czy naprawdę nie mógł się tego domyślić, a przynajmniej wziąć pod uwagę? Nowicki dziwny był zawsze, a jego wcześniejsze grzeszki, o których wiedział, predestynowały
go przynajmniej do roli podejrzanego. W tej sytuacji najmądrzej byłoby porozumieć się z Hardecką albo z Zabielskim, a najlepiej z obojgiem. Niestety, nikt nie wiedział, gdzie przebywają. W Komendzie odsyłali go do hotelu „Gwardii”, ale tam na recepcji twierdzono, że porucznik Zabielski opuścił hotel rano, a kapitan Hardecka nawet się nie zameldowała.
— Czy porucznik zwolnił pokój? — dopytywał się Marianek. — Nie... — w głosie recepcjonistki zabrzmiało coś, co nakazywało dalej drążyć temat. — Jestem zwierzchnikiem porucznika Zabielskiego i mam obowiązek wiedzieć wszystko na jego temat. Z pewnym wahaniem poinformowała go, że wczoraj późnym wieczorem porucznik sprowadził sobie do pokoju jakąś
kompletnie zmeneloną ćpunkę... Opis zmaltretowanej dziewczyny wskazywał na Monikę. Major odetchnął. Przynajmniej ją udało się uratować. Z informacji wynikało również, że dziewczyna spędziła z porucznikiem noc. — Czy już wyszła? — Nie, nadal przebywa w pokoju. — Proszę mnie z nią połączyć! Jednak Monika, zgodnie z obietnicą daną
Zabielskiemu, nie odbierała żadnych telefonów. Witkowski ponownie połączył się z centralą. Miał wrażenie, że telefonistka ma go serdecznie dosyć. Jednak ufał magnetyzmowi swego głosu. Potrafił dokonywać nim cudów. Miał w Komendzie Wojewódzkiej w Częstochowie jedną panią sierżant (teraz pewnie już nawet starszy sierżant), którą podczas
rozmowy telefonicznej umiał doprowadzić do orgazmu. I to rozprawiając na tak pozornie aseksualny temat, jak zaopatrzenie posterunku w Koniecpolu w sprzęt biurowy. I tym razem się udało. Telefonistce przypomniało się, że porucznik Zabielski zamawiał rano taksówkę do portu lotniczego. To mocno wyjaśniło sytuację. Z Nadarzyna na Okęcie przejechał w ciągu pół godziny. Tam
nie tylko dowiedział się, że Zabielski poleciał porannym samolotem do Szczecina, ale zdołał załatwić dla siebie bilet na godzinę siedemnastą. Nie miał wprawdzie pojęcia, jakie są plany Bogdana, ale instynktownie wiedział, że może okazać się mu przydatny. Znał możliwości Nowickiego i bał się o życie swego podkomendnego. Czuł się zobowiązany do pomocy w sprawie
Kamilli, no i uważał (we własnym szeroko pojętym interesie), że lepiej będzie, jeśli Lucjan nie wpadnie żywy w objęcia wymiaru sprawiedliwości. Do odlotu zostało sporo czasu, pojechał więc na Racławicką. Tam, nie bawiąc się w telefonowanie, poszedł prosto do pokoju wynajętego na nazwisko Zabielski. Zapukał delikatnie. Potem mocniej. Nikt nie odpowiadał.
— Wiem, że pani tam jest, pani Moniko! — zawołał. Nadal cisza. — Proszę się nie bawić ze mną w kotka i myszkę! — powiedział dobitnie. — Nazywam się Witkowski, major Marian Witkowski, jestem szefem i przyjacielem Bogdana z Koniecpola. Chce pani zobaczyć moją legitymację? Pod drzwiami ziała spora szpara, wystarczająco szeroka, żeby
wetknąć dowód swej tożsamości. Ktoś musiał stać po drugiej stronie, bo dokument zniknął. Jednak drzwi nadal pozostały zamknięte. — Pani Moniko. Nie chcę być niegrzeczny, ale dysponuję zapasowym kluczem do pani drzwi i gdybym tylko chciał, już byłbym w środku. Argument okazał się przekonujący. Wejście stanęło otworem. Zajączkowska, mimo zastosowania
pudru i szminki, wyglądała zapewne jeszcze gorzej niż poprzedniego dnia, bo liczne opuchnięcia zaczęły zmieniać barwę. Najgorzej wyglądała niezszyta w porę rana na twarzy. Blizna zostanie na całe życie! Chciał podać jej rękę, ale cofnęła się w kąt pokoju. — To pan oddał Kamillę temu zbrodniarzowi! — powiedziała oskarżycielsko.
— W pewnym sensie to moja wina, ale próbuję ją jakoś odkupić — tłumaczył. — Chcę pomóc Bogdanowi. Wiem, że poleciał do Szczecina, zapewne spotkać się z mordercą... Wie pani, gdzie może być teraz? Wiedziała, ale chyba nie miała ochoty dzielić się tą informacją. Mariana to nie zrażało. — Podobnie jak Bogdan i Katarzyna, działam wyłącznie jako
osoba prywatna. — Pani Hardecka nie żyje — wyrwało się Monice. — Co takiego? W paru słowach opowiedziała, co zdarzyło się w Kampinosie. Informacja wstrząsnęła majorem. Monika zauważyła to i chyba zaczęła mieć wątpliwości co do sensowności swego milczenia. — Bogdan dzwonił parę godzin temu — wyznała w końcu.
— Dzwonił? — zdziwił się Witkowski. — Przecież pani nie odbiera telefonów. — Umówiłam się z recepcją, że jeśli zatelefonuje porucznik Zabielski, połączą nas według umówionego kodu. Dwa razy po jednym sygnale, potem normalnie. — Bardzo mądrze! No i czego się pani dowiedziała? Gdzie jest Kamilla? — Miałam to ujawnić tylko w wypadku,
gdyby, nie daj Boże, coś mu się .' ało. — Ale ja chcę lecieć do niego właśnie dlatego, żeby mu się nic nie stało! Argument podziałał. — Kamilla jest w Stargardzie, w hotelu „Gryfita” — powiedziała z głębokim westchnieniem. — Bogdan jedzie ją uwolnić...
— A Nowicki? Wiadomo, gdzie przebywa? — Bogdan poda to dopiero po uwolnieniu siostry. — A jeśli coś pójdzie nie tak? Jeśli nie będzie mógł podać? Zbrodniarz uniknie kary? Zauważył, że jej opuchnięta buzia na moment znieruchomiała, potem wargi zadrżały, ale potrafiła się opanować. — Jeżeli do jedenastej czterdzieści pięć nie skontaktuje się ze
mną, o północy mam zadzwonić do pułkownika Małczyńskiego. — Rozumiem, ale mnie możesz powiedzieć już teraz. Popatrzyła mu prosto w oczy. — Przed północą nie wyznam niczego więcej, nawet księdzu na spowiedzi.
* „ Wdrodze do Fontainebleau...”.
Nowicki znał tę wiązankę przebojów. Swego czasu skompilował ją Maciek Sikorski z Bronkiem Lichterem i teraz każda ekipa śpiewała pochodzące z niej utwory, z mniejszym lub większym powodzeniem. Kto nie lubi starych szlagierów? Z kieliszkiem w ręku opuścił widownię. Bo chociaż był z niego abstynent przysięgły, mógł sobie przy takiej okazji jak ta pozwolić na odrobinę alkoholu. Nie czuł
się zbyt pewnie. Idąc na koncert, podczas przechyłu promu walczącego z falą omal nie wpadł na pianistkę o artystycznej ksywie „Duda”. Przez moment przeszedł go elektryczny prąd na myśl, że dziewczyna go rozpozna. Ale minęła go, ignorując przepraszające mruknięcie. Zapewne klapka na oku i ufarbowane na ciemno włosy robiły swoje.
Tymczasem w połowie koncertu konferansjer zwrócił uwagę na morze świateł za oknami. Mijali Kopenhagę. Przez moment chodziło Lucjanowi po głowie zwinięcie jakiejś tratewki ratunkowej... Ale postanowił trzymać się planu. Duńczycy byli wprawdzie narodem gościnnym, ale mieli całkiem niezłą policję. Toteż wykorzystując głośniejsze brawa wyszedł, minął przy
wejściu na schody portret Dantyszka pozdrawiając go wzniesieniem kielicha i wyszedł na pokład. Był sam. Wysoka fala i bryzgi wody docierające aż tutaj zniechęcały do spacerów. Morze było ciemne, groźne, a światła mijanych miast odległe i nieprzyjazne. Zastanawiał się, czy tak musiał się skończyć ten epizod jego życia.
Niekoniecznie, gdyby nie dociekliwość Zabielskiego, wzmocniona jego prywatnym zaangażowaniem... Może nie wpadliby na jego ślad nigdy. Może musiałby ujeżdżać te bezczelne młódki aż do emerytury. Takie „stałe elementy gry” na dłuższą metę mogły okazać się banalne. Tylko czy znalazłby dość siły, żeby przerwać zabawę z własnej woli? Większa fala zakołysała statkiem. Kilka słonych kropel
smagnęło go po twarzy. Smakowały jak łzy Ciekawe, sam nie płakał nigdy, nawet kiedy do oka wpadł mu jakiś paproch, nie potrafił uruchomić gruczołów łzowych. Anomalia taka! Zastanawiał się, co robi teraz Zabielski i na ile wszystko potoczyło się według jego przewidywań. Uśmiechnął się.
„Jakie to nasze życie jest pełne zasadzek i niespodzianek!” — pomyślał. * Położony z dala od morza Stargard Szczeciński był sporym miastem, zniszczonym przez wojnę i zdewastowanym do cna przez paskudną PRL-owską architekturę. Przed dworcem nie było taksówek, nikt zresztą na nie nie czekał, ale gdzieś po pięciu minutach
pojawiła się jedna, stara warszawa. — Hotel „Gryf”— rzucił Zabielski. — Dokąd? — zapytał najwyraźniej przygłuchy taksiarz. — Hotel — powtórzył porucznik. — Ma pan bagaż? — Nie mam. Kierowca ruszył i po kilkuset metrach zatrzymał się przed odrapanym budynkiem w stylu „późny
barak”. Bogdan wyszedł rozglądając się czujnie, ale nigdzie nie zauważył ani ludzi, ani wozów zapowiadających jakąś akcję milicyjną. Chociaż właściwie dlaczego mieliby tu na niego czekać? Skoro milicjanci ze Świnoujścia wzięli łapówkę od Nowickiego za zatrzymanie porucznika, w ich szeroko pojętym interesie nie leżało ujawnianie tego faktu.
Wszedł do recepcji, pytając o pokój 44. Recepcjonistka wyglądała na zaskoczoną. — Nie mamy pokoju o takim numerze, proszę pana. — Jak to, przecież to jest hotel „Gryfita”? — Ależ nie, to jest Hotel „Miejski”. Przeklął w myślach głupawego taksiarza, ale nie przegnał z ust uśmiechu. — A gdzie w takim razie znajduje się
„Gryfita”? — Bardzo przepraszam, ale nie mamy tu takiego hotelu. Owszem, jest hotel Gryf, ale w Szczecinie. Zrobiło mu się gorąco. Czyżby Nowicki, chcąc zyskać na czasie, brutalnie z niego zakpił, a ciało Kamilli od dawna znajdowało się w jakimś przydrożnym rowie? Desperacko zademonstrował gruszkę z kluczem.
Dziewczyna oglądała ją z zainteresowaniem, jakby był to historyczny eksponat, co najmniej z epoki Ming. — Zaraz, zaraz — do rozmowy włączył się portier kuternoga. — Był tu kiedyś Hotel „Gryfita”. Dziewczyna może tego nie pamięta, zamknęli go przed wielu laty. Wybuchł pożar, budynek groził zawaleniem, ale nie było decyzji o rozbiórce, bo podobno zabytek... Potem filmowcy
kręcili w nim jakieś wojenne obrazy... — Ale stoi... — Resztka. Chyba jednak pójdzie do rozbiórki. — Daleko stąd? — Będzie ze trzysta metrów. — Utykając mocno, wyprowadził go przed budynek i wskazał kierunek, dodając: — Ja bym tam nie chodził. Grozi zawaleniem, a poza tym rozmaite męty
wódkę tam piją i przyzwoitych ludzi zaczepiają. Zabielski mętów się nie bał, zawalenia trochę bardziej. Cieć musiał zauważyć jego zawahanie. — Latarkę ma? — Nie... — To może lepiej pożyczę. Iść tam bez latarki to strach i głupota. — Zapłacę panu. — Zabielski sięgnął do kieszeni.
— Przecież powiedziałem, że pożyczę, a pan mi zwróci po powrocie... Trzeba mieć zaufanie do ludzi, zwłaszcza gdy są na służbie. — Skąd pan wie, że ja...? — zdumiał się Zabielski. — Bo oko mam ciągle dobre! Sam zaraz po wyzwoleniu byłem tu milicjantem i gdyby nie postrzał... Pójdzie pan prosto, potem w lewo i w prawo.
Latarnie skończyły się gdzieś po dwustu metrach. Asfalt po następnych pięćdziesięciu. Pod nogami poczuł kostkę brukową, pamiętająca zapewne czasy Adolfa, sztukowaną kocimi łbami pewnie przez „szli-na-zachódosadników”. Potem światło latarki wyłowiło krzywy płot z napisem: „Wstęp wzbroniony”, w którym co trzecia deska była wyłamana. Z frontonu pozostały puste
oczodoły okien, co przy solidnych, zamkniętych drzwiach robiło groteskowe wrażenie, oraz cień na murze po neonie „Gryfita”. Ciekawe miejsce wybrał sobie Nowicki. Drzwi okazały się zamknięte, ale korzystając z opartej o mur deski wszedł oknem. W środku zobaczył ślady jakichś libacji, butelki, skrzynki służące za siedziska. Z pewnością nie zostawił tego Nowicki, a
tym bardziej Kamilla. Otworzył drzwi na korytarz. Z niemałym zaskoczeniem stwierdził, że znalazł się pod gołym niebem. Reszty budynku nie było, a pozostały gruz zaścielał dziedziniec. Nigdzie ani śladu człowieka. Dopiero po dłuższej chwili zauważył jedno w miarę kompletne skrzydło, wprawdzie w połowie bez dachu, ale z zachowanymi ścianami. W szedł do środka. Parter został praktycznie
zamieniony w jeden wielki śmietnik, sięgający niekiedy stropu, a doskonale zachowane pajęczyny wskazywały, że dawno nikt tędy nie chodził. Pozostawało piętro. Drewniane schody przypomniały rzeszoto. Poręcz praktycznie nie istniała. Musiał zaryzykować. Zaczął ostrożnie wspinać się w górę, starając każdorazowo oceniać wytrzymałość stopnia. Z drugiej strony, Nowicki jakoś musiał
tu wejść, w dodatku z nieprzytomną dziewczyną na plecach. Znalazł się na pierwszym piętrze. Sądząc po jego stanie, jeszcze całkiem niedawno używano go w celach mieszkalnych, a może wykorzystywali je filmowcy. Szczury z piskiem uciekały mu spod nóg. Korytarz był pięknie sklepiony, drzwi zachowały stare dębowe portale... Większość z nich miała jeszcze zamki, w
dodatku nawet teraz pozamykane na klucz. Zauważył też rosnące numery pokojów: 39, 40, 41, 42, 43... Doszedł do drugiej klatki schodowej, zachowanej w zdecydowanie lepszym stanie, może dlatego, że schody wykonano z kamienia. Minął ją. Numer 44 nie różnił się od innych. Bogdan włożył klucz do zamku. Pasował! *
Witkowski dotarł do Hotelu Miejskiego kwadrans po Zabielskim. Od razu okazał służbową legitymację. Personel był wprawdzie zaskoczony nagłym zainteresowaniem MO dziewiętnastowieczną ruiną, ale udzielił wyczerpujących informacji. Portier nie miał więcej latarek na zbyciu, na szczęście przezorny „Marianek” posiadał swoją. Szybko ruszył w stronę ruiny.
Miał nadzieję, że zdąży Znając Nowickiego, był więcej niż pewien, że Bogdana czekała zasadzka. A może morderca osobiście? Taka okoliczność mogła okazać się wręcz zbawienna. W obliczu zamachu na milicjanta mógł użyć broni. Co do tego był zdecydowany. „Biały” wiedział zbyt wiele i dla wszystkich byłoby lepiej, gdyby zabrał swoje tajemnice do grobu. Pomyślał o Kamilli. Wielka szkoda,
szanse na znalezienie jej żywej były niewielkie. Ale cóż, takie bywają koszty znalezienia się o niewłaściwej porze w niewłaściwym miejscu. Przed hotelem zatrzymał się i dokładnie rozejrzał. Ciekawe. Jeśli Bogdan był w środku, dlaczego nigdzie nie było widać światła? Trzymając się na zewnątrz płotu, zaczął obchodzić budynek od zachodu...
* Co powstrzymało go przed przekręceniem klucza? Jakiś szmer z wewnątrz czy może anioł stróż, który dmuchnął mu w ucho. A może wrodzony rozsądek? Jak dotąd wszystko szło dobrze. Podejrzanie dobrze! Znajomość pokręconej osobowości Nowickiego nakazywała obawiać się kolejnej niespodzianki. Próbując przeniknąć mroczną psychikę
impresaria rozważał, co mógł przygotować dla niego w środku. Przypomniał sobie Kampinos, piwnicę... Być może był przewrażliwiony, ale „Przewrażliwieni żyją dłużej!” Puścił klucz i cofnął się aż do klatki schodowej. Doszedł do okna i wyjrzał na zewnątrz. Parapet wyglądał solidnie. Gzyms biegnący wokół domu mniej. Omiótł
ścianę latarką. Balkon pokoju 44 był oddalony zaledwie około metra w poziomie i półtora w poziomie. Gdyby jeszcze mógł być pewien wytrzymałości gzymsu. Oświetlił ziemię. Piętro było wysokie, jak to w starym budownictwie, na dole jednak widział tylko gęste iglaki, żadnej palisady ani kamieni. „Najwyżej spadnę, ale raczej się nie zabiję!”
Uchwyciwszy się ręką gzymsu, balansując ciałem i odrywając to jedną to drugą dłoń, począł przesuwać się w stronę balkonu. Zaprawa kruszyła mu się w rękach, parę razy omal nie osunęły mu się palce. Na dodatek musiał schować latarkę do kieszeni, toteż posuwał się w kompletnej nieomal ciemności... Wreszcie głową stuknął o pozbawiony poręczy balkon, podciągnął się i wszedł na górę. Znów zapalił latarkę.
Drzwi balkonowe były zamknięte. A zamiast szyb ktoś wstawił prostokąty dykty. Ze środka nie dochodził najmniejszy błysk światła. Niewiele myśląc, podważył dyktę i dość brutalnie ją zerwał, potem wsunął rękę, wymacał klamkę i otworzył drzwi od środka. Od razy zobaczył Kamillę leżącą na łóżku. Dziewczyna była przytomna, w świetle latarki błysnęły jej przerażone oczy. Usta zaklejono jej
plastrem, ręce i nogi miała przywiązane do metalowego łóżka. Jednak leżała o wiele bardziej sztywno niż powinna. Opadł na kolana i zajrzał pod łóżko. Na pierwszy rzut oka wyglądało, że nie ma tam żadnej niespodzianki. Zbliżył się i delikatnie pozbawił ją knebla. — Wierzyłam w ciebie, braciszku! — szepnęła. Nie miał czasu na czułości.
— Pamiętasz, co robił w tym pokoju? Instalował coś...? — Cały czas spałam. Przed odjazdem dał mi się tylko napić. I radził się nie ruszać, jeśli nie chcę polecieć w kosmos. Ostrożnie uniósł koc. Na razie nic, poza odorem uryny. — Zsikałam się do łóżka — wyznała zawstydzona. — Nie takie rzeczy się człowiekowi zdarzają. Pierwszy ładunek znalazł sprytnie
podczepiony pod materacem. Przecięcie więzów krepujących dziewczynę wywołałoby jego detonację... Rozbrojenie zabrało mu pięć minut. Drugi ładunek odkrył w nocnej szafce, uruchamiało go włączenie nocnej lampki... Dzięki Bogu, że Kamila miała unieruchomione ręce! Największa niespodzianka czekała przy wejściu. Ładunki
zostały przytroczone bezpośrednio do drzwi, uzbrajało je przekręcenie klucza, ale sądząc po poprowadzeniu kabla, wybuchały dopiero po otwarciu drzwi na oścież. Po ilości użytego materiału można było wnioskować z całkowitą pewnością, że nikt obecny w pokoju nie miał prawa ujść z życiem. „Skurwysyn! A więc tak wygląda słowo ubeka!” — mruknął.
Potem szybko uwolnił siostrę. — Pamiętasz, którędy się ulotnił? — zapytał. — Tędy! — Kamilla wskazała wewnętrzne drzwi do sąsiedniego pokoju. Podszedł do nich i szarpnął klamką. Zamknięte! Zamierzał zająć się resztą ładunków, ale w tym momencie usłyszał kroki na schodach. Ktoś energicznie wchodził na górę.
Jeszcze jeden wspólnik Nowickiego? — Idziemy — rzucił do siostry. Ponieważ stała jak skamieniała, chwycił ją za rękę i pociągnął na balkon. Wskazał biegnącą po murze rynnę. — Spróbuj zsunąć się po niej. Pamiętam, że jako dziecko świetnie wspinałaś się po drzewach. No już. — Ale... — Pomogę ci. Trzymaj się, a zjedziesz
na sam dół. Posłuchała. Tymczasem kroki na korytarzu zatrzymały się. Ktoś poruszył klamką, rozległ się chrobot klucza w zamku. Ktokolwiek tam był, popełniał życiowy błąd. — Nie wchodzić! — wrzasnął Bogdan i, nie namyślając się dłużej, skoczył w dół. Fala uderzeniowa z odłamkami szkła, sprzętów i kawałków tynku przeleciała ponad nim.
Opadł na krzaki i rozejrzał się za Kamillą. Zjechała na rynnie tylko pół piętra i tam, przyklejona do ściany, kurczowo trzymała się jakiegoś wspornika. — Zjeżdżaj dalej, ja cię złapię — powiedział miękko. — Już po wszystkim. Ale nie było jeszcze po wszystkim. Wybuch naruszył konstrukcję całego skrzydła, zaczął zapadać się dach, a potem,
podcięta, runęła również fasada. Na szczęście mogli to oglądać z bezpiecznej odległości. Dłuższą chwilę Zabielski zadawał sobie pytanie o mimowolnego sprawcę detonacji oraz powód, dla którego ten ktoś wszedł mimo ostrzegawczego okrzyku. Nie usłyszał go? W Hotelu Miejskim dowiedział się, kto był tym nieostrożnym. Jeszcze długo potem zastanawiał się, z jakiego powodu zawiódł
Marianka instynkt samozachowawczy. Kamilla była przekonana, że szybko opuszczą Stargard. Zabielski jednak nie miał zamiaru dalej uciekać. Zdecydowanym krokiem udał się na miejscowy posterunek, przedstawił się i poprosił o połączenie z domowym numerem Małczyńskiego. Jak się okazało, pułkownik nie spał tej nocy i czuwał w
komendzie. Jeśli telefon porucznika go zdziwił, nie dał tego po sobie poznać. Pogratulował uwolnienia Moniki, o porwaniu Kamilli nawet nie wiedział. Za to z rosnącym zdumieniem słuchał informacji o zbrodniczej roli Lucjana Nowickiego, o zniszczonej leśniczówce. Wiadomość o śmierci Hardeckiej skwitował krótkim: „O kurwa!”.
— Teraz najważniejsze jest zatrzymanie Nowickiego. — powiedział porucznik. — Znajduje się na promie „Dantyszek”! W drodze do Hamburga. Trzeba połączyć się z promem i zawiadomić niemiecką policję. Na moment zapadła cisza. Porucznikowi wydało się, że zerwało się połączenie. Powtórzył wiec kilkakrotnie: „Halo, halo!”
— Słyszę was — powiedział pułkownik. — Myślałem, że już wiesz. — O czym?! — To posłuchaj radia! Od dwóch godzin nie mówią o niczym innym. „O godzinie 22:20 w cieśninie Skagerrak na skutek wyjątkowo silnej fali przechylił się i zatonął polski prom «Dantyszek». Do tej pory uratowano jedynie
kilkunastu podróżnych i większość załogi. Poszukiwania mimo wyjątkowo złej pogody trwają, chociaż szanse na odnalezienie kolejnych osób żywych w tak lodowatej wodzie są niewielkie...” — zacytował tekst oficjalnego komunikatu. „Czyżby sama Opatrzność wymierzyła sprawiedliwość mordercy?” — pomyślał Bogdan. — „Tylko dlaczego przy okazji
zginęli niewinni ludzie?” Jak się okazało, Opatrzność nie miała z katastrofą wiele wspólnego. Po jakimś czasie specjalna komisja odtworzyła przebieg zdarzeń. Z niewyjaśnionych powodów puściły mocowania ciężarówek. Przy silnym przechyle dwa potężne tiry osunęły się na prawą stronę, niszcząc stabilność statku. Kolejne zrywające się z uwięzi samochody spotęgowały przechył. ..
Czy mógł to być akt sabotażu? I kto go mógł dokonać? Jacyś wysoko postawieni przyjaciele Nowickiego, którzy postanowili się go pozbyć? Zastanawiające, że zdarzyło się to stosunkowo blisko wybrzeża Jutlandii. Później wyszło na jaw, że nie doliczono się jednej tratewki ratunkowej, a wśród ciał wyrwanych morzu nie odnaleziono nigdy zwłok Lucjana Nowickiego. Co ciekawe, jego
ukochany samochód nigdy nie wjechał na pokład „Dantyszka”, pozostał na parkingu w Świnoujściu, aż do czasu odbioru przez pogrążoną w głębokiej żałobie wdowę. Nie zaleziono też pokaźnego bagażu, z którym wedle świadków organizator imprez wchodził na prom. * Śledztwo w sprawie seryjnego zabójcy trwało długo, ale
wzmianki na jego temat nigdy nie zostały podane do publicznej wiadomości. Majora Witkowskiego pochowano z honorami w Koniecpolu, a rodzina Hardeckiej wyprawiła jej katolicki pogrzeb w Częstochowie. Natomiast mimo ekshumacji dziewięciu ciał w Kampinosie, wzmianki na ten temat nigdy nie ukazały się w prasie, a rodziny ofiar nie dowiedziały się niczego o mordercy swych córek, poza tym, że
nie żyje. Nie udało się też ustalić, do kogo należały dwa „nadliczbowe” ciała. Nowicki nie zostawił żadnych zapisków, a pamiątki, jeśli je miał, ukrył lub zabrał ze sobą. W stosunku do Zabielskiego nie wyciągnięto żadnych konsekwencji. Przez dwa tygodnie musiał jedynie składać wyczerpujące zeznania przed różnymi wewnętrznymi ko-
misjami. Potem jeszcze przez tydzień nie mógł opuszczać stolicy. Z protokołu końcowego, ku jego wielkiemu zaskoczeniu, wynikało, że wszelkie działania, które podejmował, były dokonywane na ustne polecenia pułkownika Małczyńskiego, któremu zdemaskowanie seryjnego mordercy przyniosło upragniony awans na generała. Koźlarz w ramach kadrowych
przesunięć stracił stanowisko komendanta w Częstochowie, ustępując miejsca Staszkowi Kalinowskiemu. Wreszcie w połowie marca, podpisawszy oświadczenie o zachowaniu tajemnicy na temat sprawy, w której uczestniczył, i na temat różnych tajnych dokumentów, Bogdan mógł wreszcie wrócić do domu i zameldować się na komendzie, gdzie ogłosił decyzję o odejściu ze służby.
— Oszalałeś — zawołał major Kalinowski. — Może nie doceniono cię odpowiednio i na kapitańską gwiazdkę przyjdzie ci poczekać, ale dla wszystkich dobrze poinformowanych jesteś prawdziwą legendą. Kiedy się trochę uspokoi, kariera znów stanie przed tobą otworem. Mówi się, że będziesz nowym szefem w Koniecpolu, ale jeśli nie chcesz, chętnie wezmę cię do siebie na zastępcę. Byłbyś bliżej
rodziny. — Serdeczne dzięki, ale nie widzę się już w roli funkcjonariusza Milicji Obywatelskiej. Nie tu, nie dzisiaj! — Poczekaj zatem do jutra! Wszyscy mówią, że idą nowe czasy. Pierestrojka w Rosji się rozkręca, a i u nas to, co jest, nie będzie trwać wiecznie. Tacy ludzie jak ty będą w Polsce cholernie potrzebni.
— Przydam się gdzie indziej. Przyjaciel mego promotora złożył mi propozycję pracy na uczelni. — Sherlock Holmes ma skończyć jako belfer? Bogdan, tacy detektywi jak ty nie rodzą się na kamieniu. — Nie bój nic! — uśmiechnął się Zabielski. — Natura nie znosi próżni. Moja siostra zdaje na prawo i może za jakiś czas zasili szeregi bojowników prawa i sprawiedliwości.
Major był dobrym psychologiem, postanowił więc nie naciskać. — W porządku. Nawet jeśli teraz zrezygnujesz, załatwimy to tak, żebyś zawsze mógł wrócić... — powiedział. — Na przykład możemy oficjalnie oddelegować cię do pracy naukowej. Słyszałem też, że szukają kandydatów, których można by wysłać na praktykę na Zachodzie.
— W Quantico? — Na początek w Finlandii. Nie mógł odmówić. Ale na razie poprosił o miesięczny urlop. A potem pojechał do domu. Tam oczekiwały go stęsknione matka i Kamilla. I tylko one. Monika jakby się pod ziemię zapadła. Bezpośrednio po powrocie ze Stargardu rozmawiali telefonicznie po parę godzin dziennie. Trudno było
wyobrazić sobie czulsze rozmowy. Potem, kiedy kilka dni przesłuchiwano Zabielskiego w zamkniętej jednostce, kontakt się urwał. I wtedy coś się zmieniło. Monika przestała odpowiadać na listy, nie odbierała telefonów. Ani Kamilla, ani państwo Zajączkowscy, do których zrozpaczony zadzwonił, nie mieli pojęcia, dlaczego tak postępuje. Sami zresztą mieli utrudnione relacje z córką, która
zamknęła się w sobie i bez reszty poświeciła studiom. Kiedy wreszcie odszukał ją i odwiedził w Katowicach, na stancji u pani Robakowej, ledwie ją poznał. Siedziała nad książkami i wyglądała gorzej niż po paru tygodniach niewoli. Zrezygnowana, zapuszczona... Sińce wprawdzie znikły, a blizną zajął się chirurg, ale nie była to ta sama osoba, którą poznał. Na jego widok poderwała się z wersalki i
wyglądało na to, że chce wyskoczyć przez okno. — Na Boga, co się dzieje? — zawołał, zagradzając jej drogę. — Dlaczego ukrywasz się przede mną? — Jestem w ciąży — powiedziała głucho. — Noszę w sobie jajo węża... — To nic strasznego. — Usiłował ją przytulić. — Jeśli stało się to w trakcie twej niewoli, to jest wystarczająco wcześnie, aby
bez większych problemów pozbyć się kłopotu... Odepchnęła go, a w jej oczach pojawiła się determinacja. — Nie zabiję niewinnego dziecka, które w połowie jest moje. Winnam Bogu wdzięczność za moje ocalenie i jeśli tak mogę mu za to podziękować, to niech będzie, co ma być. A że będę wychowywała je sama, widocznie tak musi być. — Głuptasie! — wykrzyknął Bogdan. —
Skąd ci przyszło do głowy, że mógłbym cię zostawić? Tym bardziej będę z tobą, na dobre i złe! Od chwili, kiedy cię odzyskałem, wiedziałem, że nie opuszczę cię aż do śmierci. — Ale ono... — Nerwowo obciągnęła sweterek. — Zawsze będzie stało między nami. — Wychowamy je razem, a potem jeszcze zrobimy sobie mnóstwo dodatkowych...
Zaczęła się śmiać i padła mu w ramiona.
* — Dobrrry wieczórrr państwu — zaczął program Adam Juraś głosem Lucjana Kydryńskiego. Oczekująca na swoje wejście Roma Stein przeżegnała się. Tomek Racki skończył rozmawiać przez komórkę z jakąś wielbicielką. Umówili się na wieczór, choć dopiero teraz doszło
do niego, że jeśli niewiasta kocha się w nim od trzydziestu lat, to musi mieć koło pięćdziesiątki. — Stare może być jedynie wino — przypomniał sobie ulubione powiedzonko nieboszczyka Krystiana Szulca. Bronowicz w kulisie powtarzał wierszyk o niedawnym powrocie lewicy do władzy: Witajcie znów towarzysze, wyszliśmy tylko na chwilę, dość
oszołomów, dzisiaj ma głos towarzysz Miller. Władza to świetna zabawa, solidaruchy na drzewo, załatwim wam państwo prawa, na lewo, na lewo, na lewo... Tymczasem parodia prezydenta Wałęsy w wykonaniu Jurasia wywołała prawdziwą owację. Trzęsło się od braw całe Copernicus Centre, do którego ściągnęło „polskie Chicago”. Morderca siedział w trzynastym rzędzie. Kupił bilet w księgarni na Jackowie. Nie mógł odmówić sobie przyjemności
obejrzenia starych przyjaciół. Czasami bywały takie dni, kiedy żałował swego rozstania z estradą. Niestety świat, który go otaczał, wymagał wzięcia się za inny zawód, z drugiej jednak strony stwarzał niebywałe możliwości. Anonimowo posłał kwiaty Romie, ale opanował pokusę spotkania z kolegami. Zresztą jego uwagę przykuła właśnie śliczna, najwyżej siedemnastoletnia Amerykaneczka, która, przyprowadzona na spektakl przez rodziców-polonusów, nie rozumiała wiele i nudziła się jak mops.
— „Księżniczka, po prostu mała księżniczka” — pomyślał i zrobiło mu się jej trochę żal. Znał zakończenie.
Wawer jesień 2011 — wiosna 2012