Wydanie elektroniczne O książce Nowa powieść Weisberger – książka, na którą czekały miliony czytelniczek – to kontynuacja bestsellera Diabeł ubiera si...
19 downloads
16 Views
1MB Size
Wydanie elektroniczne
O książce Nowa powieść Weisberger – książka, na którą czekały miliony czytelniczek – to kontynuacja bestsellera Diabeł ubiera się u Prady, ukazująca dalsze losy jej bohaterek: Mirandy Priestly, szefowej „z piekła rodem”, i dwóch rywalizujących ze sobą asystentek: Andy i Emily. Minęło prawie dziesięć lat od dnia, w którym Andy Sachs zrezygnowała z pracy w prestiżowym miesięczniku mody Runway, gdzie była asystentką okrutnej i nieprzewidywalnej Mirandy Priestly – z wymarzonej posady, która okazała się koszmarem. Wreszcie wszystko jej się układa – tak zawodowo, jak prywatnie. Wspólnie ze swoją dawną rywalką, obecnie przyjaciółką i wspólniczką Emily, byłą asystentką Mirandy wyrzuconą z pracy tuż przed obiecanym awansem, prowadzi luksusowy magazyn ślubny Plunge i właśnie wzięła ślub z miłością swego życia, Maxem Harrisonem, przystojnym prezesem dużej firmy medialnej, jednym z najbardziej pożądanych singli w kraju. Dzięki kontaktom biznesowym Emily z dawnej pracy i talentowi pisarskiemu Andy Plunge wychodzi z niebytu i staje się tak popularny, iż zwraca uwagę grupy wydawniczej Eliasa-Clarka, do której należy Runway. Na horyzoncie, jak spod ziemi, pojawia się Miranda Priestly, szefowa grupy, uchodząca za najpotężniejszą kobietę świata mody, o której Andy zdążyła już zapomnieć. Kontakt z „diabłem” napawa ją przerażeniem. Miranda chce kupić Plunge’a za astronomiczną kwotę, stawia jednak warunek: obie współwłaścicielki przepracują pełny rok kalendarzowy pod jej rządami. Tym samym ponownie znajdą się na jej celowniku…
LAUREN WEISBERGER Pisarka i dziennikarka amerykańska. Ukończyła Cornell University. Przez rok włóczyła się z plecakiem po świecie, odwiedzając m.in. Europę, Izrael, Egipt, Tajlandię, Indie i Nepal. Po powrocie do USA podjęła pracę w popularnym magazynie mody „Vogue”, a następnie w czasopiśmie podróżniczym „Departures”; uczestniczyła też w warsztatach literackich. Swoją szefową z „Vogue”, Annę Wintour, sportretowała jako „diabła” w opublikowanej w 2003 powieści Diabeł ubiera się u Prady, która okazała się światowym bestsellerem. Powodzenie debiutanckiej książki przełożyło się na sukces jej adaptacji filmowej z Meryl Streep i Anne Hathaway w rolach głównych. Oprócz Diabła, Weisberger ma w swoim dorobku cztery powieści: Portier nosi garnitur od Gabbany, W pogoni za Harrym Winstonem, Ostatnia noc w Chateau Marmont i Zemsta ubiera się u Prady.
www.laurenweisberger.com
Tej autorki PORTIER NOSI GARNITU R OD GABBANY W POGONI Z A HARRYM WINSTONEM OSTATNIA NOC W CHATEAU M ARM ONT Diabe ł DIABEŁ U BIERA SIĘ U PRADY Z EM STA U BIERA SIĘ U PRADY oraz AM ERYKAŃSKIE DZ IEWCZ YNY POSZ U KU J Ą SZ CZ ĘŚCIA (współautork a)
Tytuł oryginału: REVENGE WEARS PRADA: THE DEVIL RETU RNS Copyright © Lauren Weisberger 2013 All rights reserved Polish edition copyright © Wydawnictwo Albatros A. Kuryłowicz 2013 Polish translation copyright © J an Kraśk o 2013 Redak cja: Beata Słama Ilustracja na ok ładce: alison1414/Shutterstock Projek t graficzny ok ładk i: Andrzej Kuryłowicz ISBN 978-83-7885-181-3 Wydawca WYDAWNICTWO ALBATROS A. KU RYŁOWICZ Hlonda 2a/25, 02-972 Warszawa www.wydawnictwoalbatros.com
Niniejszy produkt jest objęty ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że publiczne udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom. Sk ład wersji elek tronicznej: Virtualo Sp. z o.o.
Spis treści
O książce O autorce Tej autorki Dedykacja 1. Nawet na końcu świata 2. Pokochać Hamptons, 2009 3. Naprzód, siostro 4. I stało się 5. Nie nazwałabym tego randką 6. Nekrologi nie zawsze mówią prawdę 7. Faceci muszą się wyszaleć 8. Ani klasycznych sukni, ani tradycyjnych kwiatów, ani głupich pantofelków 9. Bezalkoholowa piña colada na okrągło 10. Pół szlafroka na dwoje 11. Słynniejszy niż Beyoncé? 12. Sfabrykowane zarzuty i kaftan bezpieczeństwa
13. Do tego czasu już mnie tu nie będzie 14. Mało brakowało, a Miranda Priestly powiedziałaby, że jesteś zachwycająca 15. Podwójne zaprzeczenie jest twierdzeniem 16. Mały egzamin 17. James Bond spotyka Pretty Woman z małą domieszką Mary Poppins 18. Przestań gadać i wsiadaj 19. Ceviche i skóra węża, czyli noc strachu 20. Kontener botoksu 21. W twoim najlepszym interesie 22. Szczegóły, szczegóły 23. Dojrzała kocica i złocistoskóry chłopaczek 24. To wszystko Podziękowania
R i S – z miłością
1 Nawet na końcu świata
Deszcz, zimny i bezlitosny, padał ukośnie, zacinał, a wiatr chlustał ścianami wody ze wszystkich stron, tak że parasolka, płaszcz nieprzemakalny i kalosze były zupełnie bezużyteczne. Nie żeby te rzeczy miała. Warta dwieście dolarów parasolka Burberry nie chciała się otworzyć i w końcu, gdy Andy spróbowała otworzyć ją na siłę, wywinęła się na drugą stronę. Kurtka z króliczej skórki z dużym kołnierzem bez kaptura cudownie opinała ją w talii, lecz ani trochę nie chroniła przed przejmującym zimnem, a nowiutkie zamszowe czółenka od Prady, owszem, cieszyły oczy makowocyklamenowym kolorem, ale miała w nich prawie całkowicie odsłonięte stopy. Mimo obcisłych skórzanych legginsów czuła się naga od pasa w dół, bo na tej niemiłosiernej wichurze skóra chroniła ją mniej więcej tak jak jedwabne pończochy. Czterdzieści centymetrów śniegu, który otulił Nowy Jork, zaczynało się już topić i zmieniać w rozmokłą szarą breję i po raz tysięczny pomyślała, że wolałaby mieszkać wszędzie, byle nie tutaj. Jakby dla podkreślenia tej ostatniej refleksji przejeżdżająca na żółtym świetle taksówka ryknęła klaksonem, dając jej do zrozumienia, że każda próba przejścia przez jezdnię jest ciężkim przestępstwem. Z trudem powstrzymując się przed pokazaniem taksiarzowi środkowego palca – w dzisiejszych czasach wszyscy są uzbrojeni – Andy zacisnęła zęby, posyłając mu w duchu wiązankę. Zważywszy wysokość jej obcasów, następne dwie, trzy przecznice pokonała w dość dobrym tempie. Pięćdziesiąta Druga, Pięćdziesiąta Trzecia, Pięćdziesiąta Czwarta… Już niedaleko i zanim popędzi z powrotem do redakcji, zdąży się troszkę ogrzać. Pocieszała się myślą o gorącej kawie, a może nawet – ale tylko może – o czekoladowym ciasteczku, gdy nagle usłyszała ten dźwięk. Skąd dochodził? Rozejrzała się ukradkiem, ale wyglądało na to, że przechodnie go nie słyszeli. Tymczasem dźwięk z każdą sekundą przybierał na sile. Drrrryń! Drrrryń! Ten charakterystyczny dzwonek. Rozpoznałaby go zawsze i wszędzie, nawet na końcu świata, chociaż była zaskoczona, że wciąż produkują telefony, które tak dzwonią. Tak dawno go nie słyszała, mimo to… wszystko wróciło z siłą lawiny. Wiedziała, co zobaczy, zanim jeszcze wyjęła komórkę z torebki, mimo to była wstrząśnięta, widząc na ekraniku dwa słowa: MIRANDA PRIESTLY Postanowiła nie odbierać. Nie mogła. Wzięła głęboki oddech, nacisnęła przycisk „Odrzuć” i schowała telefon do torebki. Niemal natychmiast zadzwonił znowu. Jej serce biło coraz szybciej i szybciej, brakowało jej tchu. Wdech, wydech, nakazała sobie w duchu, wtulając policzek w zagłębienie ramienia, by ochronić twarz przed deszczem, który siekł teraz na przemian ze śniegiem. Wdech, wydech, i dalej, idź dalej! Od restauracji dzieliły ją tylko dwie przecznice – neon
skrzył się w oddali jak ciepła, migotliwa obietnica – gdy wyjątkowo paskudny podmuch wiatru pchnął ją tak mocno, że straciwszy równowagę, wdepnęła prosto w najgorszy element manhattańskiej zimy: w czarną kałużę błota, soli, śmieci i Bóg wie, czego jeszcze, bajoro tak brudne, zimne i szokująco głębokie, że nie pozostawało jej nic innego, jak tylko skapitulować. Co też zrobiła, tam, w tej piekielnej sadzawce, która rozlała się między jezdnią i krawężnikiem. Przez dobre trzydzieści czy czterdzieści sekund z wdziękiem flaminga stała w niej na jednej nodze, zgrabnie unosząc drugą i zastanawiając się, co dalej. Przechodnie omijali szerokim łukiem ją i to koszmarne jeziorko; tylko ci w wysokich kaloszach mieli odwagę przejść przez sam środek. Ale nikt jej nie pomógł, nikt nie podał ręki i zdawszy sobie sprawę, że bajoro jest zbyt szerokie, by dała radę je przeskoczyć, przygotowała się na kolejny wstrząs i postawiła lewą nogę obok prawej. Momentalnie zalała ją lodowata woda, zatrzymując się w połowie łydki i pochłaniając przy okazji czółenko wraz z trzynastoma centymetrami skórzanej nogawki. Andy o mało się nie rozpłakała. Buty i legginsy były zniszczone i czuła się tak, jakby zaraz miały odpaść jej odmrożone stopy. Żeby wydostać się z bajora, mogła tylko brnąć przed siebie; w jej głowie kołatała się jedna myśl: oto, jaka kara czeka cię za to, że nie chciałaś rozmawiać z Mirandą Priestly. Ale nie było czasu na załamywanie rąk, bo kiedy tylko dotarła do krawężnika i przystanęła, żeby ocenić straty, telefon zadzwonił po raz trzeci. Bezczelnością – ba, nieroztropnością – było już samo to, że odrzuciła pierwsze połączenie. Nie mogła odrzucić drugiego, po prostu nie mogła. Bliska płaczu, ociekając deszczem i drżąc z zimna, stuknęła palcem w ekranik i powiedziała „halo”. – Ahn-dre-ah? Czy to ty? Wyszłaś wieki temu. Spytam cię tylko raz. Gdzie. Jest. Mój. Lunch? Nie zamierzam dłużej czekać. Oczywiście, że to ja, pomyślała Andy. A myślałaś, że kto? Przecież wybrałaś mój numer. – Przepraszam. Na dworze jest naprawdę strasznie i robię, co mogę, ale… – Masz natychmiast wracać. To wszystko. – I zanim Andy zdążyła cokolwiek dodać, Miranda rozłączyła się. Nic to, że w butach obrzydliwie chlupocze woda, nic to, że w tak wysokich szpilkach trudno chodzić nawet wtedy, gdy są suche, nic to, że deszcz zaczyna zamarzać i chodnik z każdą sekundą robi się coraz bardziej śliski: Andy puściła się biegiem. Przebiegła sprintem przez skrzyżowanie i do pokonania została jej tylko jedna przecznica, gdy usłyszała, że ktoś ją woła: – Andy! Andy, stój! Zatrzymaj się! Rozpoznałaby ten głos zawsze i wszędzie. Max. Ale co on tu robił? Przecież wyjechał na weekend na północ stanu, chociaż nie mogła sobie przypomnieć po co. Wyjechał? Zatrzymała się, odwróciła i poszukała go wzrokiem. – Andy, tutaj! Wtedy go zobaczyła. Jej narzeczony, mężczyzna o surowej męskiej twarzy, gęstych ciemnych włosach i przeszywających zielonych oczach, siedział okrakiem na wielkim białym koniu. Nie przepadała za końmi, odkąd w drugiej klasie spadła i złamała sobie rękę w nadgarstku, ale ten sprawiał wrażenie łagodnego. Nieważne, że Max jechał na białym rumaku w centrum Manhattanu, w dodatku w szalejącej śnieżycy – była tak zachwycona jego widokiem, że nawet jej to nie zastanowiło. Max zsiadł z wprawą doświadczonego jeźdźca i Andy spróbowała sobie przypomnieć, czy kiedykolwiek wspomniał, że gra w polo. Zrobił trzy długie kroki, stanął u jej boku i gdy wziął ją w najcieplejsze, najbardziej rozkoszne objęcia, jakie tylko mogła sobie wyobrazić, momentalnie się odprężyła i padła mu w ramiona. – Moja biedna dziecina – wymruczał, nie zwracając uwagi ani na konia, ani na gapiących się przechodniów. – Przemarzłaś do szpiku kości. Gdzieś między nimi znowu zadzwonił telefon – ten telefon! – i Andy szybko sięgnęła do torebki. – Ahn-dre-ah! Powiedziałam „natychmiast”. Nie wiem, której części słowa „natychmiast” nie rozumiesz, ale… Piskliwy głos Mirandy świdrował ucho i Andy znowu zaczęła się trząść, ale zanim zdążyła
poruszyć choćby jednym mięśniem, Max wyjął komórkę z jej ręki, stuknął palcem w ekranik, po czym rzucił telefon za siebie, trafiając idealnie w sam środek kałuży, która przed chwilą z taką zachłannością wessałajej stopy. – Już z nią skończyłaś, kochanie – powiedział, otulając ją dużą puchową pierzynką. – Omójboże, Max, jak mogłeś to zrobić? Jestem strasznie spóźniona! Nie byłam jeszcze w restauracji i Miranda mnie zabije, jeśli zaraz nie wrócę z… – Ciii… – szepnął, przykładając dwa palce do jej ust. – Już nic ci nie grozi. Jesteś ze mną. – Ale jest już dziesięć po pierwszej i jeśli nie przyniosę jej… Max wziął ją pod pachy, bez najmniejszego wysiłku dźwignął z ziemi i łagodnie posadził po damsku na białym koniu, który jak wspomniał, na imię miał Bandyta. Ona, wstrząśnięta i milcząca, po prostu siedziała, a on zdjął jej przemoczone czółenka i rzucił je na chodnik. Z marynarskiego worka – z którym nigdy się nie rozstawał – wyjął jej ulubione wyściełane futerkiem kapcie-botki i delikatnie wsunął je na jej przemarznięte czerwone stopy. Otulił jej kolana pierzynką, głowę owinął swoim kaszmirowym szalikiem, opatulił szyję, po czym podał jej stalowy termos ze specjalnie, jak zaznaczył, wyselekcjonowaną gorącą czekoladą. Jej ulubioną. Potem jednym imponująco płynnym ruchem wskoczył na konia i ujął wodze. I zanim zdążyła cokolwiek powiedzieć, ostrym kłusem ruszyli Siódmą Aleją, poprzedzani przez policyjną eskortę, która torowała im drogę wśród samochodów i pieszych. Co za ulga – było jej cieplutko i czuła się kochana, mimo to wciąż nie mogła otrząsnąć się z paniki, że nie wypełniła przydzielonego jej przez Mirandę zadania. Wyleci z pracy, to nie ulega wątpliwości, ale co będzie, jeśli nie skończy się tylko na tym? Co będzie, jeśli Miranda wścieknie się tak bardzo, że wykorzysta swoje nieograniczone wpływy, by sprawić, żeby Andy już nigdy nie dostała innej pracy? Jeśli postanowi dać swojej asystentce nauczkę i pokazać światu, co się dzieje, kiedy ktoś porzuca pracę u niej, u słynnej Mirandy Priestly, w dodatku nie raz, tylko dwa razy? – Muszę tam wrócić! – krzyknęła pod wiatr, gdy kłus przeszedł w galop. – Max, zawróć! Nie mogę… – Andy! Kochanie, słyszysz mnie? Andy! Otworzyła oczy. Jedyną rzeczą, jaką czuła, było dudnienie szybko bijącego serca. – Już dobrze, skarbie, nic ci nie grozi – powiedział łagodnie Max, dotykając jej policzka chłodną ręką. – To był tylko sen. I z tego, co widziałem, naprawdę paskudny. Andy podparła się łokciami i zobaczyła poranne światło wpadające przez okno do pokoju. Nie było ani śniegu, ani marznącej brei, ani konia. Stopy miała bose, ale cieplutkie pod elegancką, mięciutką jak puch pościelą, i czuła bezpieczny dotyk silnego ciała Maxa. Głęboko wciągnęła powietrze i doszedł jąjego zapach, zapach jego oddechu, skóry i włosów. To był tylko sen. Rozejrzała się. Obudziła się zbyt gwałtownie i wciąż była zaspana i trochę zdezorientowana. Gdzie oni są? Co się tu dzieje? Zerknęła na drzwi, na których wisiała świeżo odprasowana, absolutnie fantastyczna suknia ślubna od Monique Lhuillier, i dopiero wtedy przypomniała sobie, że ten obcy pokój to apartament dla nowożeńców – jej apartament – i że panną młodą jest właśnie ona. Jest panną młodą! Nagły przypływ adrenaliny kazał jej usiąść tak szybko, że zaskoczony Max wykrzyknął: – Co ci się śniło, kruszynko?! Mam nadzieję, że nie nasz ślub! – Nie, nie, stare koszmary. – Nachyliła się, żeby go pocałować, ale wcisnął się między nich Stanley, ich maltańczyk. – Która godzina? Zaraz. Co ty tu robisz? Max posłał jej szelmowski uśmiech, który tak uwielbiała, i wstał z łóżka. Jak zwykle nie mogła się powstrzymać i popatrzyła z podziwem na jego szerokie ramiona i płaski brzuch. Miał ciało dwudziestopięciolatka, tyle że ładniejsze, nieprzesadnie umięśnione, jędrne i wysportowane. – Szósta – odparł, wkładając flanelowe spodnie od piżamy. – Przyszedłem dwie godziny temu. Czułem się samotny. – To lepiej uciekaj stąd, zanim ktoś cię zobaczy. Twojej matce bardzo zależało na tym, żebyśmy
nie widzieli się przed ślubem. Wyciągnął ją z łóżka i objął. – To nic jej nie mów. Nie zamierzam spędzać całego dnia bez ciebie. Udała, że jest poirytowana, ale w głębi duszy cieszyła się, zwłaszcza w świetle nocnego koszmaru, że Max zakradł się do niej na krótkie przytulanki. Teatralnie westchnęła. – No dobrze. Ale teraz wracaj do siebie, i to tak, żeby nikt cię nie zobaczył. Zanim zaczną schodzić się tłumy, zabiorę Stanleya na spacer. Max naparł na nią biodrami. – Jeszcze wcześnie. Gdybyśmy tak szybciutko… Roześmiała się. – Uciekaj! Pocałował ją ponownie, tym razem czule, i wyszedł z pokoju. Andy wzięła psa na ręce i cmoknęła go prosto w mokry nos. – To jest to, Stan! Podekscytowany maltańczyk zaszczekał, próbując się wyrwać, i musiała go puścić, żeby nie podrapał jej ramion. Na kilka cudownych chwil udało jej się zapomnieć o nocnym koszmarze, lecz zmora szybko powróciła wraz ze wszystkimi aż nadto plastycznymi szczegółami. Andy głęboko odetchnęła i przywołała na pomoc swój pragmatyzm: to tylko przedślubna trema. Niespokojny sen panny młodej. Klasyczny atak paniki, nic więcej. Zamówiła śniadanie do pokoju i nakarmiła Stanleya jajecznicą na kawałkach tostu, odbierając jednocześnie telefony od rozemocjonowanej matki, siostry, Lily i Emily, które nie mogły się doczekać, kiedy Andy zacznie przygotowania. Potem wzięła psa na smycz i wyszła na rześkie październikowe powietrze, żeby pospacerować z nim, zanim rozpęta się piekło. Trochę się wstydziła, że ma na sobie frotowe spodnie od dresu z jaskraworóżowym napisem PANNA MŁODA na pupie, które dostała w prezencie na wieczorze panieńskim, ale w głębi duszy była z nich dumna. Wetknęła włosy pod czapkę baseballową, zawiązała adidasy, zaciągnęła zamek u polaru i jakimś cudem udało jej się wyjść na rozległy teren Astor Courts Estate, nie spotykając nikogo po drodze. Stanley skakał radośnie na króciutkich nóżkach, ciągnąc ją w stronę rosnących na skraju parku drzew, których liście mieniły się już wszystkimi kolorami jesieni. Spacerowali prawie pół godziny, wystarczająco długo, żeby wszyscy zaczęli się martwić, gdzie przepadła, ale chociaż powietrze było świeże, a pofałdowana łąka piękna, chociaż z podniecenia kręciło jej się w głowie, nie mogła wymazać z pamięci twarzy Mirandy Priestly. Jak to możliwe, że wciąż ją prześladuje? Przecież minęło prawie dziesięć lat, odkąd Andy uciekła z Paryża, porzucając wyniszczającą duszę posadę jej asystentki. Tak, to był straszny rok, ale od tamtego czasu bardzo wydoroślała. Prawda? Zmieniła się. Wszystko się zmieniło, i to na lepsze: „Runway”, potem pierwsze lata niezależnego pisania, które – z czego była bardzo dumna – zaowocowały z czasem stałą posadą redaktorki pomocniczej ślubnego bloga Iżyli długo i szczęśliwie. Kilka lat i dziesiątki tysięcy słów później udało jej się założyć i wprowadzić na rynek własne czasopismo, „Plunge”, piękny, ekskluzywny magazyn ilustrowany, który miał już trzy lata i wbrew wszystkim przepowiedniom naprawdę zarabiał pieniądze. Co więcej, zbierał liczne nagrody i nominacje, ciesząc się dużą popularnością wśród reklamodawców. A teraz, w wirze tych wszystkich zawodowych osiągnięć, wychodzi za mąż! Za Maxa Harrisona, syna nieżyjącego Roberta Harrisona i wnuka legendarnego Arthura Harrisona, który zaraz po wielkim kryzysie założył przedsiębiorstwo Harrison Publishing Holdings, by przekształcić je następnie w Harrison Media Holdings, jedną z najbardziej prestiżowych i dochodowych firm w Stanach Zjednoczonych. Max Harrison, przez wiele lat jeden z najbardziej pożądanych kawalerów w kraju, mężczyzna, który spotykał się ze wszystkimi Tinsley Mortimer i Amandami Hearst Nowego Jorku, a pewnie i z ich siostrami, kuzynkami i przyjaciółkami, jest jej narzeczonym. Wiedziała, że po południu zaroi się tu od burmistrzów i magnatów prasowych, którzy tylko czekają, żeby zgotować owację młodemu
następcy tronu i jego wybrance. A co w tym wszystkim jest najlepsze? To, że go kocha. Jest jej najlepszym przyjacielem. Szaleje za nią, potrafi ją rozśmieszyć i docenia jej pracę. Czyż nie mówi się, że nowojorczycy są gotowi dopiero wtedy, kiedy są gotowi? Mówi się. A Max zaczął wspominać o małżeństwie już kilka miesięcy po ich pierwszym spotkaniu. No i proszę: trzy lata później biorą ślub. Zganiła siebie w duchu za to, że marnuje czas na analizowanie tak idiotycznego snu, i wróciła z psem do apartamentu, gdzie czekał na nią pułk podekscytowanych i zdenerwowanych kobiet, które zaczynały już wpadać w panikę, najwyraźniej myśląc, że panna młoda w ostatniej chwili dała nogę. Wchodząc, usłyszała zbiorowe westchnienie ulgi, a Nina, jej konsultantka ślubna, natychmiast zaczęła wydawać polecenia. Kilka następnych godzin pamiętała jak przez mgłę: prysznic, suszarka, wałki elektryczne, tusz do rzęs i warstwa podkładu, która wygładziłaby cerę każdej kipiącej hormonami nastolatki. Ktoś zajmował się jej butami, ktoś inny przyniósł bieliznę, ktoś trzeci zastanawiał się nad kolorem jej ust. Zanim zdała sobie sprawę z tego, co się dzieje, jej siostra Jill zdjęła z drzwi suknię ślubną i już sekundę później matka zaczęła ściągać na jej plecach delikatny materiał i zasuwać zamek. Babcia cmoknęła z zachwytu. Lily się popłakała. Emily wymknęła się do łazienki na papierosa, myśląc, że nikt nie zauważy. Andy próbowała to wszystko chłonąć. A potem została sama – tylko na kilka minut, bo zaraz miała przejść do wielkiej sali balowej – bo wszyscy poszli się przygotować. Przycupnęła więc na pikowanym antycznym krześle, niezdarnie i ostrożnie, żeby nie pognieść ani nie zniszczyć ani centymetra kwadratowego sukni. Za niecałą godzinę będzie żoną, kobietą zamężną, do końca życia oddaną Maxowi, tak jak on będzie oddany jej. Trudno to pojąć. Zaterkotał telefon. Dzwoniła matka Maxa. – Dzień dobry, Barbaro – powiedziała Andy najcieplej, jak umiała. Barbara Anne Williams Harrison, Córka Rewolucji Amerykańskiej, potomkini nie jednego, ale aż dwóch sygnatariuszy konstytucji, wieloletnia członkini rad nadzorczych wszystkich liczących się towarzysko organizacji charytatywnych na Manhattanie. Od uczesanych przez Oscara Blandiego włosów po baleriny od Chanel zawsze była dla niej nienagannie uprzejma. Była nienagannie uprzejma dla wszystkich. Uprzejma, lecz nie wylewna. Andy próbowała nie brać tego do siebie, a Max twierdził, że coś sobie ubzdurała. Może na początku ich znajomości Barbara myślała, że Andy jest tylko kolejnym przelotnym flirtem syna? Potem wmówiła sobie, że znajomość Barbary z Mirandą zatruła i przekreśliła wszelką nadzieję na nawiązanie bliższych więzi uczuciowych z przyszłą teściową. Ale w końcu dotarło do niej, że Barbara po prostu już taka jest: chłodna i uprzejma dla wszystkich, nawet dla własnej córki. Nie wyobrażała sobie, żeby mogła nazywać ją „mamą”. Nie żeby ktoś ją do tego zachęcał… – Dzień dobry, Andreo. Właśnie uświadomiłam sobie, że nie dałam ci naszyjnika. Od rana ścigam się z czasem tak rozpaczliwie, że spóźniłam się do fryzjera i na makijaż! Dzwonię, żeby ci powiedzieć, że naszyjnik jest w aksamitnym pudełeczku w pokoju Maxa, w bocznej kieszonce tego okropnego worka. Nie chciałam, żeby obsługa go widziała. Może tobie uda się namówić go, żeby nosił coś bardziej godnego i dystyngowanego? Próbowałam Bóg wie, ile razy, ale on po prostu… – Dziękuję, Barbaro. Zaraz tam zajrzę. – Ani mi się waż! – zabroniła jej stanowczo Barbara. – Nie możecie się teraz widzieć, to przynosi pecha. Wyślij tam swoją matkę albo Ninę. Kogokolwiek. Dobrze? – Dobrze, oczywiście. Andy odłożyła słuchawkę i wyszła na korytarz. Już od dawna wiedziała, że łatwiej jest się z nią zgodzić i zrobić to, co chce, spieranie się do niczego nie prowadzi. To właśnie dlatego miała nosić klejnot rodzinny Harrisonów zamiast „czegoś starego” od krewnych z jej strony: na żądanie Barbary. Miało go na ślubie sześć generacji Harrisonów, więc będzie go miała i ona. Drzwi do pokoju Maxa były lekko uchylone i gdy weszła do środka, usłyszała szum wody w łazience. Typowe, pomyślała. Ja przygotowuję się od pięciu godzin, a on dopiero bierze prysznic. – Max? To ja. Nie wychodź! – Andy? – odezwał się z łazienki. – Co ty tu robisz?
– Przyszłam po naszyjnik. Nie wychodź, dobrze? Nie chcę, żebyś zobaczył mnie w sukni. Poszperała w bocznej kieszeni worka. Pudełeczka tam nie było, ale natrafiła palcami na złożoną kartkę. Była to kremowa kartka z papeterii Barbary, gruba i ozdobiona granatowym monogramem z jej inicjałami: BWH. Andy wiedziała, że Dempsey & Carroll, firma zajmująca się wytwarzaniem artykułów piśmienniczych, utrzymuje się na rynku głównie dzięki jej zakupom. Na ich papeterii, wciąż takiej samej, Barbara już od czterdziestu lat wysyłała znajomym życzenia urodzinowe, liściki z podziękowaniami, zaproszenia na kolację i kondolencje. Jako kobieta staroświecka i bardzo tradycyjna prędzej by umarła, niż wysłałaby komuś jakże nietaktowny e-mail czy – o zgrozo! – SMS. Dlatego było zupełnie zrozumiałe, że w dniu ślubu syna napisała do niego odręczny list. Andy miała właśnie go złożyć i schować do kieszeni worka, gdy jej uwagę przykuło jej imię. I zanim zdążyła się zastanowić, co robi, zaczęła czytać. Drogi M axwellu, dobrze wiesz, że zawsze robiłam wszystk o, by uszanować Twoją prywatność, ale uznałam, że w k westiach tak , wielk iej wagi nie mogę dłużej milczeć. Dzieliłam się z Tobą swoimi obawami już przedtem, a Ty ciągle obiecywałeś, że je rozważysz. J ednak że teraz, w obliczu nieuchronnie zbliżającego się ślubu, doszłam do wniosk u, że nie mogę dłużej czek ać i mam prawo mówić otwarcie i bez ogródek . Błagam Cię, M axwellu, nie żeń się z Andreą. Nie zrozum mnie źle. Andrea jest miła i nie mam wątpliwości, że dla innego mężczyzny będzie dobrą żoną. Ale Ty, k ochanie, zasługujesz na k ogoś dużo lepszego! To musi być dziewczyna z porządnej rodziny, a nie z rodziny rozbitej, naznaczonej cierpieniem i rozwodami. Dziewczyna, k tóra zrozumie nasze tradycje, nasz styl życia. Ktoś, k to przek aże nazwisk o Harrisonów następnemu pok oleniu. A co najważniejsze, partnerk a, k tóra będzie stawiała Ciebie i Twoje dzieci ponad samolubnymi aspiracjami zawodowymi. M usisz to dobrze przemyśleć: czy chcesz, żeby Twoja żona wydawała jak ieś tam pisma i ciągle wyjeżdżała w interesach, czy też pragniesz k ogoś, k to najpierw myśli o innych i dba o filantropijne interesy rodu Harrisonów? Czy naprawdę nie chciałbyś mieć partnerk i, k tórej bardziej zależy na wspieraniu rodziny niż na realizowaniu własnych ambicji? M ówiłam Ci, że to nieoczek iwane spotk anie z Katherine na Bermudach to znak . Och, jak i byłeś zachwycony, że znowu ją widzisz! Proszę, nie lek ceważ tych odczuć. Decyzja jeszcze nie zapadła, nie jest za późno. Z awsze ją lubiłeś i adorowałeś, to oczywiste. J eszcze bardziej oczywiste jest to, że byłaby dla Ciebie cudowną partnerk ą. Z awsze byłam z Ciebie dumna i wiem, że Twój ojciec patrzy na nas z góry, pragnąc, byś podjął właściwą decyzję. Całuję Cię najczulej, matk a
Szum wody ustał i wystraszona Andy upuściła list na podłogę. Gdy schyliła się, żeby go podnieść, zauważyła, że trzęsą jej się ręce. – Andy! – zawołał Max z łazienki. – Jesteś tam? – Tak – wykrztusiła. – Zaczekaj. Właśnie… właśnie wychodzę. – Znalazłaś naszyjnik? Andy znieruchomiała, nie wiedząc, co odpowiedzieć. Czuła się tak, jakby coś wyssało z pokoju cały tlen. – Tak. Szuranie nogami. Znów zaszumiała woda z kranu nad umywalką. I po chwili ucichła. – Już? Muszę wyjść i się przebrać. Błagam Cię, Maxwellu, nie żeń się z Andreą. W jej uszach dudniła krew. Och, jaki byłeś zachwycony, że znowu ją widzisz! Powinna wpaść do łazienki czy wypaść na korytarz? Kiedy zobaczy go następnym razem, będą wymieniali się obrączkami na oczach trzystu osób, łącznie z jego matką. Ktoś zapukał do drzwi. Nina, konsultantka ślubna. – Andy? Co ty tu robisz? Boże, zniszczysz suknię! Przecież mieliście się zobaczyć dopiero przed ceremonią. Jeśli nie, to dlaczego nie zrobiliśmy zdjęć przedtem? – Jej nieustanne trajkotanie doprowadzało Andy do szału. – Nie wychodź, Max! Twoja przyszła żona stoi tu jak łania w świetle reflektorów. Zaczekaj! Jeszcze chwileczkę! – Podbiegła do Andy w chwili, gdy ta próbowała wstać, poprawiając jednocześnie suknię. – Moment, pomogę ci. – Pomogła jej wstać i wygładziła ręką syreni spód sukni. – A teraz chodź, idziemy. Koniec z tym nagłym znikaniem, słyszysz? Co to? – Wyjęła list z jej spoconej ręki i go podniosła. Andy dosłownie słyszała, jak wali jej serce, i pomyślała, że zaraz dostanie zawału. Otworzyła usta, żeby coś powiedzieć, ale ogarnęła ją fala mdłości. – Boże, chyba zaraz… Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, a może dzięki wieloletniej praktyce, w rękach Niny pojawiła się śmietniczka i zaraz potem Andy poczuła, że jej wyłożony plastikiem brzeg wrzyna się jej w szyję. – No, już dobrze – jęknęła nosowo Nina i Andy dziwnie to uspokoiło. – Już dobrze. Nie ty
pierwsza masz tremę i nie ostatnia. Lepiej podziękujmy naszej szczęśliwej gwieździe, że nie zaplamiłaś sukni. – Delikatnymi dotknięciami wytarła jej usta podkoszulkiem Maxa i jego zapach, odurzająca mieszanina woni mydła i miętowo-bazyliowego szamponu do włosów – zawsze lubiła, kiedy tak pachniał – znowu przyprawił ją o mdłości. Ktoś zapukał do drzwi. Do pokoju wszedł słynny fotografik St. Germain z pięknym młodym asystentem. – Mamy uwiecznić przygotowania Maxa – oznajmił z trudnym do uchwycenia teatralnym akcentem. Na szczęście ani on, ani asystent nawet na nią nie zerknęli. – Co się tam dzieje?! – zawołał z łazienki skazany na banicję Max. – Nie wychodź! – krzyknęła władczo Nina. Spojrzała na Andy, która nie była pewna, czy zdoła pokonać trzydzieści metrów dzielących ją od swego apartamentu. – Trzeba poprawić ci makijaż i… Chryste, twoje włosy… – Naszyjnik – szepnęła Andy. – Muszę wziąć naszyjnik. – Jaki naszyjnik? – Barbary, brylantowy. Zaczekaj. Myśl, myśl, myśl. Co to znaczy? Co powinna zrobić? Zmusiła się, by podejść do tego ohydnego worka, na szczęście Nina uprzedziła ją i rzuciła go na łóżko. Szybko przetrząsnęła całą zawartość i wyjęła czarne aksamitne puzderko z napisem „Cartier” na obrzeżu. – Tego szukałaś? – spytała. – Dobra, chodźmy. Wyciągnęła ją na korytarz. Kazała fotografom uwolnić Maxa z łazienki i zamknęła drzwi. Andy nie mogła uwierzyć, że Barbara nienawidzi jej tak bardzo, iż nie chce, żeby Max się z nią ożenił. Co więcej, że znalazła dla niego lepszą kandydatkę: Katherine, która była „bardziej odpowiednia” i „mniej samolubna”. Tę, która – przynajmniej według niej – wymknęła mu się z rąk. Andy wiedziała o niej chyba wszystko. Katherine była spadkobierczynią fortuny von Herzogów i z tego, co pamiętała z bezustannego początkowo googlowania, podrzędną austriacką księżniczką, którą rodzice wysłali do elitarnej prywatnej szkoły średniej w Connecticut, gdzie uczył się Max. Zrobiła dyplom z historii europejskiej w Amherst, gdzie przyjęto ją po tym, jak jej dziadek – podczas drugiej wojny światowej popierający hitlerowców austriacki arystokrata – podarował władzom college’u tyle pieniędzy, że jeden z tamtejszych akademików nazwano imieniem jego zmarłej żony. Max twierdził, że Katherine jest zbyt sztywna, zbyt układna i ugrzeczniona. Ona jest nudna, mówił. Za bardzo tradycyjna, za bardzo dbająca o pozory. Ale dlaczego chodził z nią z przerwami przez pięć lat, tego wytłumaczyć nie umiał, i Andy zawsze podejrzewała, że coś się za tym kryje. Najwyraźniej miała rację. Ostatni raz wspomniał o Katherine, kiedy zamierzał zadzwonić do niej z wiadomością o zaręczynach. Kilka tygodni później dostali od niej piękną kryształową wazę od Bergdorfa z liścikiem i życzeniami dozgonnego szczęścia. Emily, która znała ją przez swojego męża Milesa, przysięgała, że nie ma się czym martwić, bo Katherine jest nudna i sztywna i że chociaż ma „niezły tyłek”, Andy bije ją na głowę pod każdym względem. Od tamtej pory Andy o tym nie myślała. Każdy ma jakąś przeszłość. Czy była dumna ze znajomości z Christianem Collinsworthem? Czy odczuwała potrzebę podzielenia się z Maxem wszystkimi szczegółami swego związku z Alexem? Oczywiście, że nie. Ale przeczytany w dniu ślubu list, w którym przyszła teściowa błaga syna, żeby ten zamiast panny młodej poślubił swoją byłą dziewczynę, to zupełnie co innego. Dziewczynę, którą „był zachwycony” na wieczorze kawalerskim na Bermudach, o czym zapomniał jej napomknąć, bo najwyraźniej tak mu było wygodniej. Andy potarła czoło, próbując zmusić się do myślenia. Kiedy Barbara napisała ten wredny list? Dlaczego Max go zachował? I co to znaczy, że widział się z Katherine zaledwie półtora miesiąca temu i nic jej o tym nie powiedział, racząc ją w zamian szczegółowymi opowieściami o opalaniu się, grze w golfa i stekach na kolację? Musi być jakieś wytłumaczenie, po prostu musi. Tylko jakie?
2 Pokochać Hamptons, 2009
Przez długi czas Andy była dumna, że prawie nigdy nie jeździ do Hamptons. Mnóstwo samochodów, tłumy ludzi, presja, żeby szykownie się ubrać, dobrze wyglądać, być tam, gdzie być trzeba… Nie było to specjalnie relaksujące. Marna ucieczka z miasta. Lepiej już zostać i pobyć trochę sam na sam ze sobą, pooglądać uliczne stragany, poleżeć na łączce w Central Parku czy pojeździć rowerem brzegiem Hudsonu. Mogła wtedy wejść bez rezerwacji do każdej knajpki i restauracji, pozwiedzać nowe, niezatłoczone dzielnice. Uwielbiała spędzać letnie weekendy, czytając i sącząc mrożoną kawę, i nigdy nie czuła się zapomniana czy wyobcowana, z czym Emily nie mogła się po prostu pogodzić. Dlatego na jeden weekend w sezonie wyciągała ją do domu rodziców męża, żeby Andy mogła uczestniczyć w fantastycznych przyjęciach i meczach polo, na których bywało tyle kobiet w najmodniejszych ciuchach od Tory Burch, że mogłyby w nie ubrać pół Long Island. Co roku Andy przysięgała sobie, że już nigdy tam nie wróci, i co roku posłusznie pakowała walizkę i wsiadała do autobusu, by przez dwa dni udawać, że wspaniale się bawi w towarzystwie tych samych ludzi, których regularnie widywała na imprezach branżowych w mieście. Ale ten weekend był inny. Ten szczególny weekend miał zdecydować o jej zawodowej przyszłości. Krótkie pukanie do drzwi i do pokoju wpadła Emily. Sądząc po jej minie, była niezadowolona, że Andy siedzi na luksusowej kołdrze i z jednym ręcznikiem zawiązanym na głowie, a drugim pod pachami patrzy bezradnie na pękającą od ciuchów walizkę. – Dlaczego nie jesteś jeszcze ubrana? Zaraz przyjdą goście! – Nie mam co włożyć! – wyszlochała Andy. – Nie wyznaję się na tym Hamptons. Nie jestem jedną z nich, po prostu nie jestem. Wszystko, co przywiozłam, jest do chrzanu. – Andy… – Emily wysunęła biodro opięte fioletoworóżową, rozkloszowaną jedwabną sukienką tuż pod miejscem, gdzie lejący się materiał był ściągnięty potrójnie owiniętym złotym paskiem, którym nie dałoby się opasać uda większości kobiet. Miała zgrabne jak łania opalone nogi, była w złocistych sandałkach gladiatorkach, a paznokcie pomalowała błyszczącym różowym lakierem w takim samym odcieniu jak suknia. Andy przyjrzała się jej idealnie ułożonym włosom, lśniącym policzkom, błyszczącym bladoróżowym ustom. – Mam nadzieję, że to tylko puder rozjaśniający, a nie twoja naturalna uroda – powiedziała uszczypliwie, wskazując jej twarz. – Nikt nie ma prawa tak dobrze wyglądać. – Andy, przecież wiesz, jaki to ważny wieczór! Żeby wszystkich zaprosić, Miles musiał błagać o przysługę milion osób, a ja przez cały miesiąc użerałam się z florystkami, z tymi od przyjęć i moją pieprzoną teściową. Wiesz, jak trudno było przekonać ich, żeby pozwolili nam wydać to przyjęcie? Ta baba omawiała ze mną wszystkie zasady, jakbyśmy miały siedemnaście lat i chciały zorganizować tu ochlaj z beczką piwa. A ty? Ty miałaś się tylko pokazać, dobrze wyglądać i być
czarująca. No i co? – Przecież przyjechałam, nie? I robię, co mogę, żeby być czarująca. Czy możemy uznać, że spełniam przynajmniej te dwa warunki? Emily westchnęła i Andy po prostu musiała się uśmiechnąć. – Pomóż mi! Pomóż swojej biednej, niepełnosprawnej stylowo przyjaciółce skompletować coś chociaż względnie stosownego, żeby dobrze wyglądała, prosząc obcych o pieniądze! – Powiedziała to, żeby sprawić Emily przyjemność, ale przez te siedem lat zrobiła duże postępy w dziedzinie mody. Czy mogła mieć nadzieję, że kiedyś będzie wyglądała tak ładnie jak Emily? Oczywiście, że nie. Ale abnegatką też nie była. Emily chwyciła kilka sukienek z leżącego na środku łóżka stosu i zmarszczyła nos. – Właściwie co chciałaś włożyć? Andy zanurzyła rękę w rozrzuconych ubraniach i wyciągnęła granatową lnianą szmizjerkę z paskiem ze sznurka i espadryle na koturnach. Szmizjerka była prosta, elegancka i ponadczasowa. Może troszkę zmięta. Ale na pewno odpowiednia. Emily zbladła. – Chyba żartujesz. – Spójrz na te fantastyczne guziczki. Nie była tania. – W dupie mam guziczki! – zapiszczała Emily, rzucając sukienkę na drugi koniec pokoju. – To Michael Kors! Czy to nic nie znaczy? – To jest strój plażowy, Andy. Coś, co modelki zarzucają na kostium kąpielowy. A ty co, kupiłaś go przez internet w Nordstromie? Andy nie odpowiedziała i sfrustrowana Emily wyrzuciła ręce do góry. Andy westchnęła. – Możesz mi po prostu pomóc? Proszę. Jeśli mi nie pomożesz, istnieje duże ryzyko, że padnę na łóżko, nakryję się kołdrą i… Emily momentalnie wrzuciła wyższy bieg, mrucząc pod nosem, jaka Andy jest beznadziejna mimo jej bezustannych wysiłków i prób nauczenia jej tajników kroju, dopasowywania, materiałów i stylu… nie wspominając już o butach. Buty są wszystkim. Pogrzebała w kłębie ubrań, wyjęła dwie sukienki, podniosła je, natychmiast zmarszczyła nos i bezceremonialnie odrzuciła je na bok. Po pięciu minutach denerwującej grzebaniny zniknęła bez słowa na korytarzu i kilka chwil później wróciła ze śliczną bladoniebieską maksi z dżerseju i z przecudnymi wiszącymi kolczykami z turkusami oprawionymi w srebro. – Trzymaj. Masz srebrne sandały, tak? Bo w moje za Boga nie wejdziesz. – Za Boga nie wejdę w to – powiedziała Andy, spoglądając nieufnie na piękną sukienkę. – Wejdziesz. Kupiłam rozmiar za dużą, bo kiedy jestem wzdęta, marszczy się w talii. Ale ty powinnaś się w nią zmieścić. Andy roześmiała się. Przyjaźniły się od tylu lat, że prawie nie zauważała już takich uwag. – No co? – spytała zbita z tropu Emily. – Nic. Jest idealna. Dziękuję. – Dobra, to się wreszcie ubierz. – Jakby dla podkreślenia pilności tego rozkazu w tej samej chwili zadzwonił dzwonek u drzwi. – Pierwsi goście! Biegnę na dół. Bądź urocza. Mężczyzn pytaj o pracę, kobiety o działalność charytatywną. To nie jest kolacja robocza, więc o czasopiśmie nie wspominaj, w każdym razie nie bezpośrednio, chyba że ktoś spyta. – Nie robocza? To nie będziemy chodziły od jednego do drugiego, żebrząc o pieniądze? Rozdrażniona Emily ciężko westchnęła. – Tak, ale dopiero potem. Najpierw będziemy udawały, że udzielamy się towarzysko i dobrze się bawimy. Najważniejsze, żeby zobaczyli, że jesteśmy bystre, odpowiedzialne i że mamy fantastyczne pomysły. Większość to kumple Milesa z Princeton. Stado tych od funduszów hedgingowych, którzy uwielbiają inwestować w projekty medialne. Mówię ci, włóż tę sukienkę, dużo się uśmiechaj, okazuj zainteresowanie, bądź jak zwykle czarująca, a się ustawimy.
– Uśmiechać się, okazywać zainteresowanie, być czarującą. Rozumiem. – Andy zdjęła z głowy ręcznik i zaczęła rozczesywać włosy. – Pamiętaj, posadziłam cię między Farookiem Hamidem, którego fundusz sklasyfikowano ostatnio wśród pięćdziesięciu najbardziej lukratywnych inwestycji tego roku, i Maxem Harrisonem z Harrison Media Holdings, który jest teraz prezesem zarządu. – Niedawno umarł mu ojciec, prawda? Kilka miesięcy temu. – Andy pamiętała transmitowany przez telewizję pogrzeb i to, że przez dwa dni w gazetach roiło się od artykułów, pośmiertnych peanów i hołdów na cześć twórcy jednego z największych imperiów medialnych, który po serii fatalnych decyzji inwestycyjnych, podjętych tuż przed recesją w 2008 roku – Madoff, pola naftowe w niestabilnych politycznie krajach – wprowadził firmę w finansowy korkociąg. Nikt nie wiedział, jak wielkie straty poniósł jego holding. – Tak. Teraz szefem jest Max i z tego, co mówią, naprawdę nieźle sobie radzi. A jedyną rzeczą, którą lubi bardziej niż inwestowanie w nowe projekty medialne, jest inwestowanie w nowe projekty medialne kierowane przez atrakcyjne kobiety. – Boże, Em, czyżbyś nazwała mnie atrakcyjną kobietą? Aż się zaczerwieniłam, poważnie. Emily pogardliwie prychnęła. – Mówiłam o sobie… Posłuchaj, możesz być na dole za pięć minut? Potrzebuję cię! – I wyszła. – Ja też cię kocham! – zawołała za nią Andy, grzebiąc w stosie ubrań w poszukiwaniu stanika bez ramiączek. Kolacja przebiegła zaskakująco spokojnie, o wiele spokojniej, niż przewidywała jej rozhisteryzowana przyjaciółka. Przez otwarte boczne ściany rozstawionego nad wodą namiotu wpadała do środka słona bryza, a blask setek świec w szkle przydał przyjęciu subtelnej elegancji. Menu, w którym dominowały owoce morza, było niesamowite: częściowo rozłupane ponadkilogramowe homary, małże w sosie maślano-cytrynowym, omułki duszone w białym winie, czerwone ziemniaczki z czosnkiem i rozmarynem, kolby kukurydzy oprószone serem cotija, kosze ciepłych maślanych bułeczek, nieskończone zapasy zimnego piwa z limonką, kieliszki orzeźwiającego pinot grigio i najpyszniejsze margarity, jakie Andy kiedykolwiek piła. Napchawszy się domowej roboty szarlotką i lodami, wszyscy ruszyli do ogniska, które obsługa rozpaliła na skraju trawnika, gdzie czekały już deserowe kanapeczki zrobione z dwóch krakersów, kilku kostek czekolady i roztopionej nad ogniem pianki, kubki gęstej gorącej czekolady i stos cienkich koców utkanych z niebiańsko mięciutkiego kaszmiru i włókien bambusa. Dużo pito i dużo się śmiano, tak jak podczas kolacji, nic więc dziwnego, że już wkrótce wokół ogniska zaczęło krążyć kilka jointów. Andy zauważyła, że nie palą tylko ona i Max Harrison, bo tylko oni za każdym razem przekazywali skręta dalej. Kiedy Max przeprosił gości i ruszył w stronę domu, nie mogła się powstrzymać i poszła za nim. – O, cześć – powiedziała, nagle zawstydzona, wpadając na niego na rozległym tarasie. – Szukam… szukam łazienki – zełgała. – Andrea, prawda? – spytał, chociaż przez trzy godziny siedzieli obok siebie przy stole. Ale on rozmawiał głównie z kobietą po jego lewej stronie, rosyjską modelką, która chyba nie znała angielskiego, ale która chichotała i trzepotała rzęsami na tyle, by go zainteresować. Natomiast ona gawędziła z Farookiem – a raczej go słuchała – chwalił się, czym popadnie, od kupionego w Grecji jachtu po notkę biograficzną w ostatnim numerze „Wall Street Journal”. – Tak, ale wolę Andy. – Zapalisz… Andy? – Max wyjął z kieszeni paczkę marlboro lightów, poczęstował ją, a ona, chociaż nie paliła już od roku, bez namysłu sięgnęła po papierosa. W milczeniu pstryknął zapalniczką, podał jej ogień, też zapalił i gdy oboje wypuścili długą smugę dymu, powiedział: – Wspaniałe przyjęcie. Odwaliłyście kawał dobrej roboty. Andy mogła się tylko uśmiechnąć. – Dzięki. Ale to głównie zasługa Emily.
– Dlaczego nie palisz? To znaczy… trawki. Andy zmrużyła oczy. – Zauważyłem, że byliśmy jedynymi, którzy… odmawiali. Zgoda, mówili tylko o paleniu skręta, ale było jej miło, że w ogóle to zauważył. Trochę o nim słyszała, głównie to, że jest najlepszym szkolnym kumplem Milesa i postacią z rubryk towarzyskich i blogów medialnych. Na wszelki wypadek Emily zapoznała ją pokrótce z jego barwną przeszłością, twierdząc, że Max przepada za ładniutkimi, głupiutkimi dziewczynami, że zaliczył ich Bóg wie ile i że chociaż jest nieprawdopodobnie inteligentny, porządny, oddany rodzinie i przyjaciołom, nie potrafi związać się z nikim „na poważnie”. Ona i Miles przewidywali, że pozostanie kawalerem co najmniej do czterdziestki albo i dłużej, dopóki jego dominująca matka nie zażąda od niego wnuka, zmuszając go do małżeństwa z jakąś dwudziestokilkuletnią lasencją, która będzie patrzyła w niego jak w obraz, nigdy nie kwestionując tego, co mąż powie czy zrobi. Andy o tym wszystkim wiedziała – słuchała uważnie, a to, co znalazła na własną rękę, potwierdzało słowa Emily – ale z niewiadomych powodów ocena ta wydała jej się teraz niesprawiedliwa. – Tak naprawdę to nie wiem. W college’u paliłam tak jak inni, ale jakoś mi to nie leżało. Wymykałam się do swego pokoju, gapiłam w lustro, robiłam przegląd wszystkich złych decyzji, które podjęłam, i zawsze wychodziło mi, że jestem koszmarnym nieudacznikiem. – Pełny odlot, co? – rzucił z uśmiechem Max. – Doszłam do wniosku, że i bez tego życie jest wystarczająco ciężkie. Po co mi trawka czy prochy? Żeby się jeszcze bardziej pogrążyć? – Słusznie. – Max zaciągnął się dymem. – A ty? Długo się zastanawiał, jakby nie mógł się zdecydować, którą wersję wybrać. Zacisnął tak charakterystyczne dla Harrisonów mocno zarysowane szczęki, ściągnął ciemne brwi. Był bardzo podobny do swojego ojca, którego zdjęcia Andy widziała w gazetach. Gdy ich spojrzenia się spotkały, znowu się uśmiechnął, lecz tym razem był to uśmiech przyprawiony nutką smutku. – Niedawno zmarł mój ojciec. Oficjalnie podano, że na raka, ale to była marskość wątroby. Przez całe dorosłe życie był alkoholikiem. Doskonale przy tym funkcjonował, jeśli można tak nazwać conocne pijaństwa, ale potem przyszedł kryzys finansowy i jego skutki. Wtedy zaczął podupadać na zdrowiu. Ja też dużo piłem, już w college’u. Po pięciu latach stwierdziłem, że przestaję nad tym panować. Więc rzuciłem. Wszystko. Wódę i prochy, wszystko oprócz tego rakotwórczego świństwa, którego nie potrafię sobie odmówić… Kiedy o tym wspomniał, Andy przypomniała sobie, że podczas kolacji pił tylko wodę z bąbelkami. Wtedy o tym nie myślała, ale teraz, gdy znała już jego historię, miała ochotę objąć go i przytulić. Musiała odpłynąć myślami gdzieś daleko, bo dodał: – Jak się pewnie domyślasz, jestem ostatnio duszą każdego przyjęcia. Roześmiała się. – A ja często znikam bez pożegnania, żeby wrócić do domu, włożyć spodnie od dresu i spokojnie obejrzeć jakiś film. Pijesz czy nie, jesteś pewnie zabawniejszy ode mnie. Paląc papierosa, gawędzili swobodnie przez kilka minut i kiedy odprowadził ją do ogrodu, przyłapała się na tym, że ciągle próbuje przyciągnąć jego uwagę, jednocześnie wmawiając sobie, że Max jest tylko zwykłym podrywaczem. Był niesamowicie przystojny, nie mogła temu zaprzeczyć. Miała alergię na „niegrzecznych” chłopców, ale w nim zobaczyła coś bezbronnego i szczerego. Nie musiał opowiadać jej o swoim ojcu ani o problemach z alkoholem. Był zaskakująco bezpośredni i twardo stąpał po ziemi, czym bardzo jej zaimponował. Ale nawet Emily uważa, że niezłe z niego ziółko, powtarzała sobie w duchu, a zważywszy, że Emily jest żoną jednego z największych balangowiczów na Manhattanie, to mówi samo za siebie. Dlatego gdy Max pożegnał się z nią po północy niewinnym pocałunkiem w policzek i zdawkowym: „Miło było cię poznać”, uznała, że tak jest lepiej. Świetnych facetów jest na pęczki, nie musi przyklejać się do jakiegoś głupiego playboya.
Nawet jeśli jest słodki, uroczy i szczery. O dziewiątej następnego dnia przyszła do niej Emily, która mimo wczesnej pory zdążyła się już zrobić na bóstwo, wkładając krótkie białe szorty, bluzkę z batikowym nadrukiem i sandały na wysokich do nieba koturnach. – Zrobisz mi przysługę? – spytała. Andy zasłoniła ramieniem twarz. – A czy będę musiała wstać? Te wczorajsze margarity zupełnie mnie dobiły. – Rozmawiałaś z Maxem Harrisonem, pamiętasz? Andy otworzyła jedno oko. – Pewnie. – Właśnie dzwonił. Zaprasza nas na wczesny lunch do domu swoich rodziców, ciebie, mnie i Milesa, żeby pogadać o pieniądzach. Chyba chce w nas zainwestować, i to sporo. – To fantastycznie! – wykrzyknęła Andy, nie bardzo wiedząc, czy chodzi jej o zaproszenie, czy o perspektywę dużego zastrzyku finansowego. – Tylko że Miles i ja jesteśmy już umówieni na brunch w klubie z jego starymi. Wrócili dziś rano i rwą się do wyjścia. Wyjeżdżamy za piętnaście minut i nie ma mowy, żebym mogła się od tego wykręcić. Próbowałam, wierz mi. Poradzisz sobie z Maxem sama? Andy udała, że się zastanawia. – Tak, chyba tak – odparła. – Jeśli chcesz, to pójdę. – Doskonale, a więc załatwione. Max przyjedzie po ciebie za godzinę. Powiedział, żebyś wzięła kostium kąpielowy. – Kostium? To muszę jeszcze zabrać… Emily podała jej dużą słomkową torbę od Diane von Furstenberg. – Bikini, dla ciebie z wysokim stanem oczywiście, śliczna mała plażowa sukieneczka od Milly, kapelusz z opadającym rondem i bloker, trzydziestka bez olejku. Na potem weźmiesz białe szorty z paskiem, które miałaś na sobie wczoraj, włożysz lnianą tunikę i te ładniutkie białe buciki Tomsa. Jakieś pytania? Andy roześmiała się, pomachała jej na do widzenia i wysypała na łóżko zawartość torby. Kapelusz i bloker od razu wrzuciła do niej z powrotem wraz ze swoim bikini, z dżinsowymi szortami i topem. Nie zamierzała słuchać dyktatorskich poleceń modowych przyjaciółki, przynajmniej nie do końca, poza tym uznała, że jeśli jej wygląd nie spodoba się Maxowi, to jego problem. To było idealne popołudnie. Pływała jego małą motorówką, często skacząc dla ochłody do morza, a później zjedli lunch, na który składały się: pieczony kurczak na zimno, kilka plastrów arbuza, ciasteczka z masłem orzechowym i lemoniada. Następnie, nie zważając na ostre słońce, prawie dwie godziny spacerowali po plaży, a potem usnęli w miękko wyściełanych leżakach nad brzegiem błyszczącego, zupełnie opustoszałego basenu Harrisonów. Gdy w końcu otworzyła oczy, wydawało się, że wiele godzin później, poczuła na sobie jego wzrok. – Lubisz małże z topionym masłem? – spytał z dziwnym uśmieszkiem. – A kto nie lubi? Dał jej swoją bluzę, którą włożyła na kostium, wskoczyli do jeepa i pojechali. Wiatr potargał jej włosy, splatając je w cudowny słony bałagan na głowie, i stwierdziła, że od lat nie czuła się tak wolna i swobodna. Zanim zaparkowali przed małą budką na plaży w Amagansett, zdążyła się już nawrócić: Hamptons to najwspanialsze miejsce na ziemi pod warunkiem, że mieszka tu Max i że zawsze ma pod ręką kubełek małży i miseczkę topionego masła. Chrzanić weekendy w mieście. To prawdziwy raj. – Niezłe, prawda? – spytał, połykając kolejnego małża i wrzucając skorupkę do plastikowego kosza na odpadki. – Są takie świeże, że w niektórych jest jeszcze piasek – wymlaskała z pełnymi ustami. Ogryzała kolbę kukurydzy, nie zważając na to, że jej podbródek ocieka masłem. – Chcę zainwestować w wasze czasopismo – powiedział Max, patrząc jej w oczy.
– Naprawdę? To wspaniale. Więcej niż wspaniale, to fantastycznie. Emily mówiła, że jesteś zainteresowany, ale nie chciałam… – Jestem pod wrażeniem tego, co już zrobiłaś. Andy poczuła, że się czerwieni. – Szczerze mówiąc, prawie wszystko zrobiła Emily. To niesamowite, jaka jest zorganizowana. I jakie ma kontakty. Ja nie umiem nawet napisać biznesplanu, nie wspominając o… – Tak, Emily jest świetna, ale mówiłem o tobie, o tym, co ty zrobiłaś. Gdy Emily skontaktowała się ze mną kilka tygodni temu, przeczytałem wszystko, co napisałaś. Andy wytrzeszczyła oczy. – Zwłaszcza na tym ślubnym blogu. I żyli długo i szczęśliwie, tak? Przyznam ci się, że rzadko czytam sprawozdania ze ślubów, ale twoje wywiady są znakomite. A ten artykuł o Chelsea Clinton, który napisałaś, kiedy wychodziła za mąż? Jest naprawdę bardzo dobry. – Dziękuję – wyszeptała. – Przeczytałem również ten w „New York Magazine”, ten o literowym systemie ocen restauracji. Bardzo ciekawy. I ten podróżniczy, o przystani dla amatorów jogi. Gdzie to było? W Brazylii? Andy pokiwała głową. – Aż miałem ochotę tam pojechać. A zapewniam cię, że nie przepadam za jogą. – Dzięki. To… – Andy odkaszlnęła, próbując stłumić uśmiech – to dużo dla mnie znaczy. – Nie mówię tego, żeby sprawić ci przyjemność. Mówię ci o tym, bo naprawdę tak jest. Emily przedstawiła mi wstępny zarys waszych pomysłów na to nowe czasopismo i uważam, że jest doskonały. Tym razem Andy pozwoliła sobie na szeroki uśmiech. – Muszę przyznać, że byłam bardzo sceptyczna, kiedy Emily z tym wyskoczyła. Wydawało mi się, że świat nie potrzebuje kolejnego magazynu ślubnego. Że na rynku nie ma już miejsca. Ale kiedy zaczęłyśmy rozmawiać, zdałyśmy sobie sprawę, że jednak tak, że brakuje na nim ślubnego odpowiednika „Runwaya”, ekskluzywnego, luksusowego czasopisma ze wspaniałymi zdjęciami, bez żadnej tandety. Magazynu poświęconego celebrytom, osobom z towarzystwa i ślubom poza zasięgiem finansowym większości czytelników, ceremoniom, które mają jednak wielki wpływ na ich marzenia i plany. Czegoś, co dla każdej praktycznej, wyrobionej i mającej styl kobiety byłoby inspiracją, na której mogłaby wzorować swoją własną uroczystość. W dzisiejszych czasopismach ślubnych dominuje gipsówka, kolorowe buciki i tiary, nie ma tam niczego, co podsunęłoby jakiś pomysł bardziej wyrafinowanej pannie młodej. Myślę, że „Plunge” wypełni tę niszę. Max patrzył na nią z butelką bezalkoholowego piwa korzennego w ręku. – Przepraszam, nie chciałam się tak rozpędzać. Ale kiedy o tym mówię, zawsze mnie ponosi. – Andy upiła łyk corony, zastanawiając się, czy to, że pije przy Maxie alkohol, jest nietaktem. – Byłem gotów zainwestować, ponieważ pomysł wygląda rozsądnie, ponieważ Emily jest bardzo przekonująca, a ty niezwykle atrakcyjna. Ale nie wiedziałem, że potrafisz być równie przekonująca jak ona. – Trochę przegięłam, co? – Andy ukryła twarz w dłoniach. – Przepraszam. – Mówiła, wypowiadała słowa, ale mogła myśleć tylko o tym, że nazwał ją „niezwykle atrakcyjną”. – Jesteś nie tylko dobrą dziennikarką. W przyszłym tygodniu spotkamy się razem w mieście i omówimy szczegóły, ale już teraz mogę powiedzieć, że firma Harrison Media Holdings chciałaby zostać waszym głównym inwestorem. – Byłoby cudownie i pragnę cię zapewnić, że mówię to nie tylko w swoim imieniu, ale i w imieniu Emily – powiedziała i natychmiast pożałowała, że zabrzmiało to tak oficjalnie. – Zarobimy razem dużo pieniędzy. – Max podniósł butelkę jak do toastu. Andy trąciła ją butelką corony. – Za nas. Za przyszłych partnerów w interesach. Max spojrzał na nią dziwnie, ale jeszcze raz trącił jej butelkę swoją i wypił łyk piwa. Przez chwilę Andy czuła się trochę niezręcznie, ale szybko doszła do wniosku, że nie
powiedziała niczego niestosownego. Ostatecznie Max to biznesmen. Powiązany z modelkami i przeróżnymi postaciami z socjety, ale biznesmen. A to ma być interes, dlatego „partnerzy w interesach” brzmi dobrze i elegancko. Zmienił się nastrój, od razu to wyczuła, dlatego nie zdziwiła się, kiedy zaraz po popołudniowej wyprawie na małże odwiózł ją do domu teściów Emily. Pocałował ją w policzek, podziękował za wspaniały dzień, ale nie wspomniał o następnym spotkaniu, nie licząc tego w sali konferencyjnej, w towarzystwie Emily oraz zespołu prawników i księgowych. Niby dlaczego miał wspomnieć? – zganiła siebie w duchu. Tylko dlatego, że trochę z nią poflirtował i nazwał ją „atrakcyjną”? Dlatego że spędzili razem cudowny dzień? Dla niego był to pewnie tylko obowiązek: jak zwykle uroczy i czarujący, przygotowywał po prostu grunt pod nowy interes, a przy okazji nawiązał z nią niewinny flirt. Co, według Emily i tego, co znalazła w internecie, robił często i dobrze. I co wcale nie znaczyło, że się nią interesuje. Emily była zachwycona, że spędzili tak udany i owocny dzień, a w jeszcze większy zachwyt wpadła na ich czwartkowym spotkaniu. W imieniu Harrison Media Holdings Max zobowiązał się do zainwestowania w „Plunge’a” oszałamiającej sześciocyfrowej kwoty, większej, niż mogły to sobie wymarzyć, a co jeszcze lepsze, Emily nie mogła pójść z nimi na lunch, by uczcić ich wspólne przedsięwzięcie, na który Max spontanicznie je zaprosił. – Gdybyście wiedzieli, jak trudno się do niej dostać, nawet byście nie proponowali, żebym nie poszła – powiedziała, pędząc do jakiejś słynnej dermatolożki gwiazd filmowych i gwiazdorów na wizytę, na którą czekała prawie pięć miesięcy. – Łatwiej załatwić spotkanie z dalajlamą, a zmarszczki na moim czole z każdą sekundą robią się coraz głębsze. Tak więc znowu poszli tylko we dwoje i dwie godziny przeciągnęły się do pięciu, wreszcie maître d’ restauracji ze stekami w śródmieściu grzecznie poprosił ich o zwolnienie stolika, który ktoś zarezerwował na kolację. Odprowadzając ją do domu – trzydzieści przecznic w kierunku przeciwnym do tego, w którym mieszkał – Max trzymał ją za rękę i cudownie się czuła u jego boku. Wiedziała, że ładnie razem wyglądają, a ich wzajemne zauroczenie wywoływało uśmiech na twarzach przechodniów. Kiedy doszli do domu Andy, złożył na jej ustach niesamowity pocałunek. Trwał tylko kilka sekund, ale był delikatny i doskonały i na przemian to się cieszyła, to wpadała w panikę, że Max nie chce więcej. Nie wspomniał o następnym spotkaniu i chociaż na pewno całował się z dziewczynami, kiedy i gdzie tylko miał na to ochotę, coś mówiło jej, że wkrótce się do niej odezwie. I się odezwał, już nazajutrz. Wieczorem znowu się spotkali. Pięć dni później rozstawali się – bardzo niechętnie – tylko wtedy, kiedy musieli iść do pracy, śpiąc na zmianę to u niej, to u niego i zastanawiając się, dokąd pójść się zabawić. On zabrał ją do swojej ulubionej knajpki w Queens, bardzo mafijnej w stylu, gdzie wszyscy dobrze go znali. Gdy znacząco uniosła brwi, zapewnił ją, że to tylko dlatego, że kiedy był mały, co najmniej dwa razy w miesiącu bywał tam z rodzicami. Ona zabrała go na nocny występ do swojego ulubionego klubu komediowego w West Village, gdzie śmiali się tak bardzo, że zalali stolik drinkami. Potem, ciesząc się letnią nocą, przeszli pół Manhattanu i dotarli do jej mieszkania dopiero o wschodzie słońca. Jeździli na przejażdżki wypożyczonymi rowerami, napowietrznym tramwajem pojechali na Wyspę Roosevelta, gdzie w sześciu – sześciu! – ruchomych budkach zjedzeniem próbowali chyba wszystkiego, od lodów domowej roboty po tacos dla smakoszy i świeżutkie bułeczki z homarem. No i ten obłędny seks. Kochali się jak szaleni. Często. Pod koniec tygodnia byli wyczerpani, nasyceni i – przynajmniej według niej – bardzo w sobie zakochani. W niedzielę spali do jedenastej, a potem zamówili wielkie śniadanie z bajglami i rozłożywszy się na dywanie w jego salonie, oglądali na przemian program o przeróbkach domów na HGTV i US Open. – Chyba pora już poinformować Emily – rzucił Max, serwując jej latte ze swego kosmicznego ekspresu. – Tylko obiecaj, że nie uwierzysz w to, co powie. – A co powie? Że nie umiesz angażować się w związek i masz skłonność do coraz młodszych dziewczyn? Dlaczego miałabym tego słuchać?
Max potargał jej włosy. – Przesada, gruba przesada. – Mhm, jasne. – Powiedziała to lekko, ale jego reputacja trochę ją niepokoiła. Zgoda, czuła, że to, co ich łączy, wygląda inaczej – który playboy leżałby na dywanie, oglądając HGTV? – ale czy nie myślały tak wszystkie dziewczyny? – Jesteś cztery lata młodsza? To się nie liczy? Roześmiała się. – Chyba tak. Świadomość, że mam dopiero trzydzieści lat i praktycznie rzecz biorąc, jestem małym dzieckiem, bardzo pomaga. Tak, to miłe, zwłaszcza że jesteś cztery lata starszy ode mnie. – Chcesz, żebym powiedział coś Milesowi? Chętnie to zrobię. – Nie, skądże. Em przychodzi dzisiaj do mnie na sushi i na powtórkę House’a. Sama jej powiem. Andy zastanawiała się, jak Emily zareaguje. Poczuje się zdradzona, że nie powiedziała jej wcześniej? Poczuje się niezręcznie, bo Max i Miles są dobrymi kumplami? Zirytuje się, że jej wspólniczka zadała się z ich głównym inwestorem? Do głowy jej nie przyszło, iż Emily mogła podejrzewać coś od samego początku. – Naprawdę? Wiedziałaś? – spytała, wyciągając nogę i kładąc stopę w skarpetce na zniszczonej sofie. Emily zanurzyła kawałek sashimi z łososiem w sosie sojowym i wrzuciła go do ust. – Masz mnie za ostatnią kretynkę? A raczej za ślepą ostatnią kretynkę? Oczywiście, że wiedziałam. – Ale jak… jak się domyśliłaś? Kiedy? – Och, nie wiem. Może wtedy, gdy po waszym pierwszym dniu razem pojawiłaś się w domu rodziców Milesa i wyglądałaś tak, jakbyś przed chwilą uprawiała najwspanialszy seks w życiu. A może po naszym spotkaniu u niego w biurze, kiedy nie mogliście oderwać od siebie oczu? Jak myślisz, dlaczego nie poszłam z wami na lunch? A to, że nagle zniknęłaś, że przez cały tydzień nie odbierałaś telefonów ani nie odpisywałaś na SMS-y i że byłaś bardziej tajemnicza niż nastolatka, która próbuje ukryć coś przed rodzicami? Daj spokój, bądź poważna. – Mała poprawka: w Hamptons ze sobą nie spaliśmy. Nie zrobiliśmy nic, co… Emily podniosła rękę. – Proszę, daruj sobie szczegóły. Poza tym nie musisz się przede mną tłumaczyć. Cieszę się, naprawdę. Max to świetny facet. Andy spojrzała na nią nieufnie. – Zawsze mi powtarzałaś, że to podrywacz i kobieciarz. – Bo tak jest. Ale może to już przeszłość. Ludzie się zmieniają. Wszyscy, tylko nie mój mąż. Mówiłam ci, że znalazłam kilka SMS-ów od jakiejś dupencji o imieniu Rae? To pewnie nic poważnego, ale wymaga śledztwa. Tak czy inaczej, to, że Miles lubi oglądać się za babami, wcale nie znaczy, że Max się kiedyś nie ustatkuje. Może właśnie znalazł tę, której szukał. – Albo jestem tylko dziewczyną tygodnia. – Czas pokaże, tylko czas. Wiem to z doświadczenia. – Jasne, w porządku – mruknęła Andy głównie dlatego, że nic innego nie przyszło jej do głowy. Miles miał taką samą reputację jak Max, ale dochodziła do tego skrytość. Był sympatyczny, na pewno towarzyski i mieli z Emily dużo wspólnego, jak choćby zamiłowanie do imprezowania, luksusowych wakacji i drogich ubrań. Ale chociaż byli razem od tylu lat, Andy miała wrażenie, że tak naprawdę nie zna męża swojej najlepszej przyjaciółki. Emily często wspominała, że Miles lubi „oglądać się za babami”, jak to nazywała, ale ilekroć Andy próbowała coś z niej wyciągnąć, natychmiast zamykała się w sobie. O ile Andy wiedziała, żadnego konkretnego dowodu zdrady nie było – przynajmniej dowodu publicznego – ale to nic nie znaczyło. Miles, mężczyzna sprytny i dyskretny, jako producent telewizyjny wyjeżdżał tak często, że wszystko było możliwe. To, że zdradza Emily, też. Było całkiem prawdopodobne, że ona o tym wie. Ale czy się tym przejmuje? Szaleje z niepokoju i zazdrości, czy też należy do kobiet, które udają, że nic nie widzą, dopóki nie
grozi im publiczne poniżenie? Andy zawsze to zastanawiało, ale zgodnie z ich niepisanym porozumieniem nigdy nie poruszała tego tematu. Emily pokręciła głową. – Nie do wiary. Ty i Max Harrison. Nigdy w życiu nie przyszłoby mi do głowy, żeby was umówić, a tu proszę… Niesamowite. – Em, my się nie pobieramy. Po prostu spędzamy razem czas. – Andy powiedziała to niby obojętnie, ale tak, czasem fantazjowała, jak by to było, gdyby wyszła za Maxa Harrisona. Szalona myśl – znają się niecałe dwa tygodnie – ale już teraz wygląda to zupełnie inaczej niż z jakimkolwiek mężczyzną, z którym dotąd się spotykała, może z wyjątkiem Alexa, tego sprzed lat. Już dawno nikt jej tak nie podniecał. Max jest seksowny, inteligentny, czarujący i, zgoda, ma dobre pochodzenie. Nigdy nie wyobrażała sobie, że wyjdzie za kogoś takiego jak on, ale wcale nie brzmiało to strasznie. – Posłuchaj – odezwała się Emily – ja wszystko rozumiem. Ciesz się. I baw. I niczego przede mną nie ukrywaj, dobra? Jeśli się pobierzecie, chcę, żeby cała zasługa przypadła mnie. I to właśnie do niej Andy zadzwoniła tydzień później, gdy Max poprosił ją, by towarzyszyła mu na przyjęciu w hotelu Carlyle, wydawanym przez jego firmę na cześć Glorii, wydawcy jednego z jego czasopism i córki dwojga słynnych muzyków, która opublikowała właśnie swoje wspomnienia. – Co ja mam włożyć? – spytała spanikowana. – Hm, jeśli on jest gospodarzem przyjęcia, a ty gospodynią, to musi to być coś odlotowego. Co eliminuje większą część twojej „klasycznej” garderoby. Chcesz coś ode mnie pożyczyć czy pójść na zakupy? – Gospodynią przyjęcia? – Andy powiedziała to niemal szeptem. – Ja? – Jeśli on jest gospodarzem, a ty z nim idziesz… – Boże. Nie dam rady. Mówił, że będą setki ludzi, bo jest Tydzień Mody. Nie jestem na to przygotowana. – Musisz przypomnieć sobie czasy „Runwaya”. Ona też tam pewnie będzie. Miranda. Znają się z Glorią od lat. – Wykluczone, nie pójdę… W dzień przyjęcia przyjechała do hotelu godzinę wcześniej, żeby pomóc Maxowi wszystkiego dopilnować, i kiedy weszła na salę w pożyczonej od Emily sukni od Celine, w cudownych szpilkach i ciężkiej, masywnej złotej biżuterii, jego mina była warta każdej ceny. Wiedziała, że ładnie wygląda, i była z siebie dumna. Max objął ją i szepnął jej do ucha, że wygląda oszałamiająco. A potem, gdy przedstawiał ją gościom – kolegom i pracownikom, różnym wydawcom, autorom, fotografom, reklamodawcom i PR-owcom – jako swoją dziewczynę, nie posiadała się ze szczęścia. Swobodnie z nimi gawędziła, starała się ich oczarować i musiała przyznać, że cudownie się przy tym bawiła. Zdenerwowała się dopiero wtedy, gdy przyszła jego matka, która jak drapieżny rekin od razu wzięła ją na celownik. – Musiałam poznać dziewczynę, o której Max nie przestaje mówić – powiedziała zrzędliwie z nie do końca brytyjskim akcentem, którego nauczyła się pewnie podczas zbyt wielu lat przemieszkanych przy Park Avenue. – Andrea, prawda? Andy rozejrzała się szybko w poszukiwaniu Maxa, który nie wspomniał, że matka będzie na przyjęciu, a potem skupiła wzrok na wysokiej kobiecie w tweedowym kostiumie od Chanel. – Pani Harrison? – spytała, z trudem zachowując spokój. – Bardzo mi miło panią poznać. Nie było żadnego: „Mów do mnie Barbaro” czy „Ślicznie wyglądasz, kochanie”, a nawet zwykłego „I wzajemnie”. Matka Maxa bezczelnie otaksowała ją wzrokiem i powiedziała: – Jesteś szczuplejsza, niż myślałam. Słucham? Szczuplejsza, niż opisywał ją Max? Czy według jej rozeznania? Andy odkaszlnęła. Miała ochotę uciec i schować się w mysią dziurę, ale Barbara trajkotała: – Ojejej… Pamiętam, że kiedy byłam w twoim wieku, waga sama spadała. Żałuję, że moja
Elizabeth nie jest taka. Poznałaś już siostrę Maxa? Zaraz powinna tu być, ale ona ma budowę ciała ojca. Niedźwiedziowatą. Atletyczną. Nie jest chyba otyła, ale też nie za bardzo kobieca. Jak matka może mówić tak o swojej córce? Andy nie wiedziała, gdzie Elizabeth teraz jest, ale bardzo jej współczuła. Spojrzała Barbarze prosto w oczy. – Nie, jeszcze jej nie poznałam, ale widziałam jej zdjęcie i uważam, że jest piękna! – Hm… – mruknęła bez przekonania pani Harrison. Suchymi, trochę skórzastymi palcami złapała Andy za nadgarstek i pociągnęła za rękę. Mocno. – Chodź. Usiądźmy i poznajmy się trochę. Andy robiła, co mogła, żeby jej zaimponować, przekonać ją, że jest warta jej syna. Zgoda, Barbara marszczyła nos, kiedy Andy opisywała jej swoją pracę w redakcji „Plunge’a”, i rzuciła kilka niejasnych, niezbyt przychylnych uwag na temat tego, że dziewczyna jej syna pochodzi z miasta leżącego daleko od hrabstwa Litchfield, gdzie Harrisonowie mieli stare ranczo z końmi, mimo to Andy nie odniosła wrażenia, że rozmowa była katastrofą. Okazywała zainteresowanie, zadawała stosowne pytania, przemyciła zabawną anegdotkę o Maxie i opowiedziała, jak i gdzie się poznali, szczegół, który chyba przypadł Barbarze do gustu. W końcu, w akcie rozpaczy, wspomniała, że pracowała kiedyś w „Runwayu” u Mirandy Priestly. Pani Harrison natychmiast się wyprostowała i nachyliła do niej, żeby przeprowadzić dokładniejsze śledztwo. Czy się jej tam podobało? Czy nie uważa, że praca u pani Priestly jest najlepszym doświadczeniem zawodowym, jakie można sobie wyobrazić? Kilka razy podkreśliła, że wszystkie dziewczęta, z którymi Max się wychowywał, dałyby się zabić za posadę w „Runwayu”, że Miranda jest dla nich wzorem wzorów i że marzą, by trafić kiedyś na łamy jej czasopisma. A jeśli ich „mały projekt” nie wypali? Czy Andy rozważyłaby wtedy możliwość powrotu? Bardzo się ożywiła, a Andy uśmiechała się tylko i kiwała głową z największym entuzjazmem, jaki tylko mogła z siebie wykrzesać. – Jestem pewny, że bardzo się jej spodobałaś – powiedział Max, gdy wciąż podekscytowani przyjęciem siedzieli w całodobowej jadłodajni na Upper East Side. – Nie wiem. – Andy wypiła łyk koktajlu czekoladowego. – Nic na to nie wskazywało. – Andy, zrobiłaś furorę. Mój dyrektor finansowy ciągle powtarzał, że jesteś przezabawna. Podobno coś mu opowiedziałaś, tak? – Kończył Dartmouth, więc sprzedałam mu moją standardową anegdotę o tym college’u. – Wszystkie asystentki i wszyscy asystenci szeptali, jaka jesteś piękna i jaka byłaś dla nich miła. Na takich przyjęciach niewielu z nimi rozmawia. Dzięki, że poświęciłaś im trochę czasu. – Max podał jej frytkę z keczupem i kiedy odmówiła, zjadł ją sam. – Byli naprawdę mili i sprawiło mi to przyjemność. – Nie kłamała, cieszyła się, że ich poznała. Wszystkich z wyjątkiem jego lodowatej matki. I dziękowała Bogu za jedno, za to, że Miranda jednak nie przyszła. Był to prawdziwy dar niebios, ale zważywszy, że ma romans z Maxem i że rodzina Harrisonów obraca się w takich, a nie innych kręgach, wiedziała, że prędzej czy później do tego spotkania dojdzie. Wzięła go za rękę. – Cudownie się bawiłam. Naprawdę. Dzięki, że mnie zaprosiłeś. – To ja dziękuję pani, panno Sachs – odrzekł, całując ją w rękę i patrząc na nią tak, że poczuła znajome motylki w brzuchu. – Pójdziemy do mnie? Noc jest jeszcze młoda.
3 Naprzód, siostro
– Nie martw się, skarbie, w dniu ślubu każda się denerwuje. Na pewno to wiesz. Niejedno widziałaś, tak jak ja. Prawda? Mogłybyśmy napisać o tym książkę! Nina położyła jej rękę na plecach i zaprowadziła do apartamentu. Z szerokiego na całą ścianę panoramicznego okna roztaczał się efektowny widok na park tonący we wszystkich odcieniach czerwieni, pomarańczu i żółci. Jesień w Rhinebeck była chyba najpiękniejsza na świecie. Jeszcze przed kilkoma minutami ten widok kojarzył jej się ze szczęśliwym dzieciństwem w Connecticut, z chłodnymi dniami niosącymi zapowiedź rozgrywek futbolowych i ze zbieraniem jabłek w sadzie, a później z powrotem do kampusu i początkiem nowego semestru. Teraz wszystkie kolory były matowe, a niebo niemal złowieszcze. Przytrzymała się antycznego biurka. – Dasz mi trochę wody? – Kwaśny posmak w ustach groził kolejną falą mdłości. – Oczywiście, skarbie. Tylko uważaj, nie oblej się. – Nina odkręciła korek i podała jej butelkę. Woda miała metaliczny smak. – Lydia i jej dziewczyny skończyły już prawie z druhnami i twoją mamą i zaraz tu wpadną, żeby poprawić ci makijaż. Andy kiwnęła głową. – Och, skarbie, wszystko będzie dobrze! Mała trema to normalna rzecz. Ale kiedy otworzą się te drzwi, kiedy zobaczysz swojego przystojnego narzeczonego, zapomnisz o całym świecie i będziesz myślała tylko o jednym: o tym, żeby jak najszybciej wziął cię w ramiona. Andy zadrżała. Jej przyszła teściowa jej nie lubi, nienawidzi. A przynajmniej nie pochwala tego małżeństwa. Tak, podobne problemy miała większość panien młodych, ale pod tym kryje się coś więcej. W najlepszym przypadku to zły znak, w najgorszym zapowiedź koszmaru. Oczywiście mogła popracować nad stosunkami z Barbarą. I na pewno popracuje. Ale nigdy nie będzie Katherine. No i te Bermudy. Dlaczego Max jej o tym nie powiedział? Jeśli nie miał nic do ukrycia, dlaczego to przemilczał? Bez względu na to, czy coś się tam wydarzyło, czy nie, musi poznać prawdę. – À propos. Opowiadałam ci o tej dziewczynie, która wychodziła za magnata naftowego z Kataru? Bardzo przebojowa i wyszczekana osóbka. Zaprosili prawie tysiąc gości, wynajęli całą wyspę Neck, w archipelagu Wysp Dziewiczych, i przewieźli ich tam samolotami. Nieważne. Kłócili się przez cały tydzień dosłownie o wszystko, o to, jak posadzić gości przy stole, i o to, czyja matka zatańczy pierwszy taniec. Normalka. Ale rano w dniu ślubu panna młoda, gospodyni jakiegoś programu lokalnej stacji telewizyjnej, podczas rozmowy z kuzynką mówi: „Ten i ten powiedział, że jeszcze pół roku i dostanę propozycję z sieci krajowej”. Katarczyk zdębiał. „O czym ty mówisz?” – spytał niskim, gniewnym głosem. Przecież uzgodnili, że po ślubie nie będzie pracowała! A ja? O mało tam nie padłam. No bo nie obgadać przed ślubem takiego szczegółu? Ale Andy mogła skupić się tylko na swoim czole. Na rozsadzającym je tępym bólu. Dałaby wszystko, żeby Nina przestała gadać.
– Nino… – Zaczekaj, teraz będzie najlepsze. No więc zostawiam ich samych, żeby się dogadali, i gdy pół godziny później wracam, są spokojni i opanowani. A więc problem rozwiązany, tak? Bum, bum, bum, rusza on, rusza ona, rusza śliczna dziewczynka z kwiatami, potem zostajemy tylko panna młoda, jej ojciec i ja. Wszystko idzie zgodnie z planem. Zaczynają grać jej piosenkę, wszyscy na nią patrzą, a ona uśmiecha się ślicznie i promiennie i nachyla do mojego ucha. Wiesz, co powiedziała? Andy pokręciła głową. – „Dziękuję, Nino, doskonale to zorganizowałaś. Dokładnie tak, jak chciałam, i na pewno skorzystam z twoich usług przed następnym ślubem”. Potem wzięła ojca pod rękę, wysoko podniosła głowę i sobie poszła. Poszła! Dasz wiarę? Andy było za ciepło, chyba miała gorączkę, mimo to dostała gęsiej skórki. – Odezwała się potem? – Oczywiście. Rozwiodła się z nim po dwóch miesiącach i rok później zaręczyła z kimś innym. Drugi ślub był trochę skromniejszy, ale też bardzo ładny. I coś wtedy zrozumiałam. Zerwać zaręczyny, czy nawet odwołać ślub mimo rozesłanych zaproszeń? Tak, to się zdarza. Rzadko, ale się zdarza. Ale w dniu ślubu? Nie. W dniu ślubu trzeba iść, siostro. Przejść szpalerem, a swoje zrobić potem. – Nina roześmiała się i wypiła łyk wody z butelki, potrząsając włosami. Andy potulnie kiwnęła głową. Często rozmawiały o tym z Emily. „Plunge” wychodził od trzech lat i przez ten czas, owszem, kilka razy zdarzyło się, że kilka tygodni przed tym wielkim dniem odwoływano całą imprezę. Ale w dniu ślubu? Ani razu. – Chodź, usiądź i włóż pelerynkę, żeby Lydia mogła zacząć. Po zdjęciach portretowych stonuje ci troszkę makijaż. Och, nie mogę się doczekać, kiedy traficie na okładkę! Sprzedacie milion egzemplarzy! Nina była taktowna i nie powiedziała tego, o czym obie pomyślały: sprzedadzą milion egzemplarzy nie dlatego, że Andy jest współzałożycielką czasopisma, na którego okładce ma się ukazać, nie dlatego, że jej jedyną w swoim rodzaju suknię zaprojektowała osobiście Monique Lhuillier, ani nie dlatego, że Barbara Harrison załatwiła najlepszą konsultantkę ślubną, najlepsze florystki i najlepszą firmę kateringową, jaką tylko można było załatwić, tylko dlatego, że jako przedstawiciel trzeciego już pokolenia Harrisonów Max jest prezesem i przewodniczącym rady nadzorczej jednej z najlepiej prosperujących spółek medialnych w Ameryce. Nieważne, że na skutek kryzysu ekonomicznego i kilku złych decyzji inwestycyjnych musiał kawałek po kawałku sprzedać rodzinny majątek. To, że ciągle martwił się o wypłacalność firmy, dla zwykłych ludzi znaczyło tyle, co nic: nazwisko Harrisonów, w połączeniu z jego urodą, nienagannymi manierami i imponującym wykształceniem, pomagało podtrzymać iluzję, że on, jego siostra i matka są warci o wiele więcej niż w rzeczywistości. Minęły lata, odkąd „Forbes” po raz ostatni umieścił ich na liście najbogatszych Amerykanów, ale wrażenie pozostało. – To na pewno – powiedział śpiewnie ktoś stojący w drzwiach. – Cały nakład zniknie w mig. – Emily obróciła się w miejscu i dygnęła. – Zdajesz sobie sprawę, że jestem pierwszą w historii druhną, która wystąpi w naprawdę ładnej kiecce? Uparłaś się na druhny, niech ci będzie, chociaż uważam, że to kicz i tandeta, ale przynajmniej sukienki oblecą. Andy odwróciła się na krześle, żeby się jej przyjrzeć. Z wysoko upiętymi włosami i łabędzią szyją Emily wyglądała jak cudowna, delikatna porcelanowa lalka. Śliwkowy odcień jedwabiu podkreślał różowość jej policzków i błękit oczu, a luźno udrapowany na piersiach i biodrach materiał spływał swobodnie aż do kostek. Tylko ona umiała się tak zaprezentować, i na własnym ślubie, i na czyimś, jako druhna. – Doskonale wyglądasz – powiedziała, z ulgą witając chwilę wytchnienia od dręczących ją myśli. – Cieszę się, że ci się podoba. – Nie przesadzajmy. „Podoba” to trochę za dużo, ale tak, ujdzie w tłoku. Zaczekaj. Obróć się, niech ci się przyjrzę… Rany! – Emily nachyliła się ku niej tak blisko, że Andy poczuła lekki zapach papierosów zmieszany z zapachem odświeżających oddech miętówek. Znowu ogarnęła ją fala
mdłości, ale szybko je zwalczyła. – Kurde, jak ty to zrobiłaś? Wyglądasz bosko. I twoje piersi. Wstawiłaś implanty i nic mi nie powiedziałaś? Jak mogłaś to przede mną zataić? – To zadziwiające, co dobra krawcowa może zrobić z dwoma kotletami. – Nie dotykaj jej! – krzyknęła Nina z drugiego końca pokoju, ale się spóźniła. – Hm, bardzo ładne. – Emily dotknęła jej dekoltu. – Jakie pełne. Zabójcze cycki i ten idiotyczny kamień? Bosko. Maxowi się spodoba. Z salonu dobiegł głos matki: – Gdzie jest panna młoda? Andy? Kochanie? Są tu Jill i babcia, chcemy cię zobaczyć! Nina wpuściła do pokoju jej matkę, siostrę i babcię, ostrzegając je, żeby się nie tłoczyły, bo Andy potrzebuje powietrza, ponieważ jest trochę oszołomiona, dlatego mogą zostać tylko na chwilkę. Wreszcie poszła dopilnować ostatnich przygotowań. – Co ona sobie myśli? – mruknęła babcia. – Że to odwiedziny w szpitalu czy co? Co się stało, kruszynko? Denerwujesz się przed nocą poślubną? Nie przejmuj się, to normalne. Pamiętaj, nikt nie twierdzi, że musi ci się to podobać, ale musisz… – Mamo, czy babcia może przestać? – wymamrotała Andy, masując sobie skronie. Matka spojrzała na babcię. – Mamo, proszę… – No co? Wszystkie dzisiejsze panienki myślą, że są ekspertkami, bo idą do łóżka z każdym, kto na nie spojrzy. Zachwycona Emily zaklaskała w dłonie. Andy spojrzała błagalnie na siostrę. – Babciu, zobacz, jak Andy ślicznie wygląda – powiedziała Jill. – Prawda? I zobacz, co ma w uszach, widzisz? Kolczyki podobne do tych, jakie nosiłaś na swoim ślubie. Łezki nigdy nie wychodzą z mody. – Kiedy wasz dziadek się ze mną ożenił, miałam dziewiętnaście lat, byłam niewinną dziewicą i zaszłam w ciążę podczas miesiąca miodowego, tak jak wszystkie inne. Wtedy nie było tych idiotyzmów z zamrażaniem jajeczek. Ty też to zrobiłaś, Andreo? Czytałam gdzieś, że wszystkie dziewczęta w twoim wieku powinny zamrozić swoje jajeczka, i to bez względu na to, czy mają mężczyznę, czy nie. Andy westchnęła. – Babciu, mam trzydzieści trzy lata. A Max trzydzieści siedem. Mam nadzieję, że kiedyś doczekamy się dzieci, ale nie zamierzamy starać się o nie już dzisiaj. – Andy? Gdzie są wszyscy? – Lily? Tutaj! Wchodź. Jej najstarsza przyjaciółka weszła do pokoju w wiązanej na szyi ślicznej sukience bez pleców i rękawów, z takiego samego śliwkowego jedwabiu jak sukienki pozostałych druhen. Obok niej, w sukni w innym stylu, lecz z tego samego materiału, stanęła dwudziestokilkuletnia Elizabeth, młodsza siostra Maxa. Ona i Max byli tej samej budowy ciała – mieli mocne nogi i szerokie ramiona, ona może troszkę za szerokie. Ale kobiecego uroku dodawały jej liczne piegi i zmarszczki, które pojawiały się wokół oczu, gdy się śmiała. A jej naturalne blond włosy, spływające na plecy gęstą, lśniącą kaskadą, były naprawdę przecudowne. Niedawno zaczęła spotykać się z Holdenem „Tipperem” White’em, kolegą z Uniwersytetu Colgate’ów. Poznali się na dorocznym charytatywnym turnieju tenisowym na cześć jego ojca, który roztrzaskał się samolotem w chilijskich górach, kiedy Tipper miał dwanaście lat. Andy przyszła do głowy przerażająca myśl: czy Elizabeth też uważała, że Max to dla niej za wysokie progi? Rozmawiały o tym z matką? Wychwalała Katherine za jej imponujący handicap w golfie i śpiewny arystokratyczny akcent? Z zamyślenia wyrwała ją Nina. – Drogie panie? Mogę prosić o uwagę? – Stała w drzwiach i była chyba trochę zdenerwowana. – Pora przejść do głównej sali. Ceremonia rozpocznie się za mniej więcej dziesięć minut. Moje dziewczyny mają wasze bukiety. Czekają na dole i zaprowadzą was na miejsce. Jill, synowie
gotowi? Andy zmusiła się do uśmiechu. Mama, babcia i przyjaciółki pożegnały się z nią, ścisnęły jej rękę i życzyły powodzenia. Było za późno, żeby szepnąć coś Jill czy Lily, wysłuchać ich zapewnień, że jest przewrażliwiona. Słońce już zachodziło. Październikowe dni były coraz krótsze i tak, jak zapewniała ją Nina, dwanaście wysokich srebrnych kandelabrów przydawało uroczystości stosownej dramaturgii. Andy wiedziała, że sala powoli się zapełnia, i wyobrażała sobie, jak goście sączą roznoszonego przez kelnerów szampana, niemal słyszała cichą klawesynową muzykę, którą na tę właśnie chwilę wybrała jedna z niezliczonych pamiętających o wszystkim pracownic Niny. – Kochanie? – Nina trzema długimi krokami pokonała odległość między drzwiami i jej krzesłem. – Mam coś dla ciebie. – Podała jej złożoną na pół kartkę. Andy spojrzała na nią pytająco. – Nie pamiętasz? Akurat wymiotowałaś i schowałam ją do kieszeni. Andy musiała zrobić przerażoną minę, bo Nina szybko dodała: – Nie, nie, nie martw się, nie czytałam tego! List miłosny może przeczytać w dniu ślubu tylko pan młody lub panna młoda, bo jeśli przeczyta go ktoś inny, to przynosi pecha. Nie wiedziałaś? Andy poczuła znajome mdłości. – Dasz mi chwilę? – Oczywiście, kochanie. Ale tylko chwilę! Zaraz wrócę i zaprowadzę cię na dół, bo… – Andy zamknęła drzwi i nie usłyszała reszty. Rozłożyła list i jeszcze raz przebiegła go wzrokiem, chociaż wszystkie słowa wbiły jej się w pamięć jak pacierz. Niewiele myśląc, tak szybko, jak tylko pozwalała jej na to długa suknia, poszła do łazienki, starannie podarła kartkę i wrzuciła ją do muszli. – Andy! – zawołała zza drzwi Nina. – Kochanie, jesteś tam? Pomóc ci? Tylko nie próbuj samodzielnie korzystać z toalety, nie na tym etapie. Andy wyszła z łazienki. – Nino, ja… – Przepraszam, skarbie, ale już czas. Wszystko, co tak starannie planowałyśmy przez ostatnie dziesięć miesięcy, zostało wykonane idealnie. Nadeszła twoja chwila. Mówiłam ci, że widziałam pana młodego? W smokingu wygląda jak młody bóg. Jest już na sali. Czeka na ciebie. Jest już na sali. Kiedy Nina wyprowadziła ją na korytarz, Andy z trudem zapanowała nad nogami. Zaraz za rogiem, obok podwójnych drzwi, stał jej promiennie uśmiechnięty ojciec. Podszedł do niej, wziął ją za rękę, pocałował w policzek i powiedział, że ślicznie wygląda. – Szczęściarz z tego Maxa – dodał, podając jej ramię. Te cztery proste słowa o mało nie rozpętały tsunami, mimo to Andy zdołała przełknąć gulę, którą miała w gardle. Czy naprawdę Max jest „szczęściarzem”? A może popełnia wielki błąd, tak jak sugerowała jego matka? Wystarczyłoby jedno słowo i tata wszystko by załatwił. Jak rozpaczliwie pragnęła nachylić się do niego i szepnąć: „Tatusiu, nie chcę tego robić, jeszcze nie teraz”, tak jak powiedziała, mając pięć lat, gdy namawiał ją do skoku z trampoliny na głębokim końcu miejskiego basenu. Ale kiedy zabrzmiała muzyka, zdała sobie sprawę, że odźwierni otworzyli już drzwi – choć widziała to z boku, jakby opuściła własne ciało – i że wszyscy goście wstali, by ją powitać. Patrzyło na nią trzysta par oczu, uśmiechało się do niej trzysta twarzy, dopingowało ją trzysta osób. – Gotowa? – szepnął jej do ucha ojciec i wróciła do rzeczywistości. Odetchnęła głęboko. Max mnie kocha, pomyślała. A ja kocham jego. Czekali ze ślubem trzy lata, bo ona tego chciała. Nie przepadała za nią teściowa – no to co? No to co, że była dziewczyna jej przyszłego męża rzuca długi cień? Takie rzeczy nie decydują o związku. Prawda? Popatrzyła na swoich przyjaciół i rodzinę, na koleżanki i znajomych, i odpędziwszy wątpliwości, skupiła wzrok na roześmianych oczach Maxa stojącego dumnie na końcu przejścia, powtarzając
sobie, że wszystko jest w porządku. Odetchnęła głęboko przez nos, wyprostowała ramiona i jeszcze raz powiedziała sobie w duchu, że robi dokładnie to, co trzeba. A potem ruszyła.
4 I stało się
Rano obudził ją dzwonek telefonu. Poderwała się i szybko usiadła, znowu nie wiedząc, gdzie jest, ale po chwili zalała ją fala splątanych wspomnień. Morze uśmiechniętych twarzy, gdy ostrożnie stawiając nogi, szła powoli w kierunku Maxa. Pełne uwielbienia czułe spojrzenie, jakim ją obdarzył, wyciągając do niej rękę. Sprzeczne uczucia miłości i strachu, gdy dotknął ustami jej ust, pieczętując ich związek na oczach wszystkich. Pozowanie do zdjęć na tarasie, podczas gdy goście delektowali się koktajlami. Szef orkiestry, który wezwał na parkiet pana i panią Harrison. Ich pierwszy taniec w takt piosenki Vana Morrisona. Wyciskający łzy z oczu toast mamy. Kumple Maxa ze stowarzyszenia studenckiego śpiewający rubaszną, lecz uroczą przeróbkę pieśni bojowej college’u. Wspólne krojenie tortu. Powolny taniec z ojcem. Jej siostrzeńcy tańczący breakdance do Thrillera przy dopingu wszystkich gości. Dla kogoś z zewnątrz wieczór był idealny, jak z obrazka, była tego pewna. Nikt, a już na pewno nie jej właśnie poślubiony mąż, nie domyślał się, przez co przechodziła: smutek i gniew, gdy Barbara Harrison wygłosiła przez zaciśnięte zęby najmniej osobisty toast, jaki tylko matka pana młodego mogła wygłosić, nieustanny niepokój, czy Miles i inni koledzy Maxa wiedzą o Bermudach coś, czego ona nie wie. Co teraz? – myślała. Porozmawiać z nim? Jill, jej rodzice, Emily, Lily, wszystkie jej przyjaciółki i rodzina, przyjaciele i rodzina Maxa przez cały wieczór gratulowali jej, obejmowali ją, podziwiali jej suknię i mówili, że jest najpiękniejszą panną młodą, jaką kiedykolwiek widzieli. Że cała promienieje. Że ma szczęście. Że idealnie wygląda. Nawet Max, ktoś, kto powinien rozumieć ją jak nikt inny, co rusz posyłał jej porozumiewawcze spojrzenia, które mówiły: tak, wiem, może to trochę niemądre, ale cieszmy się, bo taka impreza zdarza się tylko raz w życiu. W końcu, o pierwszej w nocy, orkiestra przestała grać i ostatni goście wyszli z sali, zabierając ślubne upominki: eleganckie płócienne torby z miejscowym winem, miodem i nektarynkami. Oni wrócili do apartamentu. Max musiał słyszeć, jak wymiotowała w łazience, bo kiedy wyszła, był bardzo czuły i troskliwy. – Biedactwo – powiedział łagodnym głosem, głaszcząc ją po zaczerwienionym policzku. Kiedy źle się czuła, zawsze był cudowny. – Ktoś tu wypił za dużo szampana na swoim własnym ślubie. Nie wyprowadziła go z błędu. Była rozpalona i miała mdłości, pozwoliła więc, by pomógł się jej rozebrać i dojść do wielkiego łoża z baldachimem na czterech podporach, gdzie z ulgą położyła głowę na chłodnych poduszkach. Max przyniósł wilgotną myjkę i zrobił jej okład, komentując dobór piosenek, dowcipny toast Milesa, skandaliczną suknię Agathy i to, że o północy w barze zabrakło jego ulubionej whisky. Potem usłyszała szum wody w umywalce, szum wody w muszli i ciche trzaśnięcie drzwi. Położył się i przywarł do niej nagą piersią. – Max, nie mogę. – Powiedziała to stanowczo i ostro. – Oczywiście – szepnął. – Wiem, że paskudnie się czujesz. Zamknęła oczy.
– Jesteś moją żoną, Andy. Moją żoną. Stworzymy razem wspaniały duet. – Pogłaskał ją po głowie tak czule, że o mało się nie rozpłakała. – Zbudujemy cudowne życie i obiecuję, że zawsze będę się o ciebie troszczył. Zawsze. Żeby nie wiem co. – Pocałował ją w policzek i zgasił lampkę. – Śpij, odpoczywaj. Dobranoc, kochanie. Wymamrotała „dobranoc” i po raz tysięczny tego dnia spróbowała zapomnieć o liście. Jakimś cudem już po chwili zasnęła. Smugi światła wpadającego do pokoju przez szpary w drewnianych drzwiach prowadzących na balkon mówiły, że wstał nowy dzień. Hotelowy telefon zadzwonił i umilkł, ale po chwili zadzwonił ponownie. Max cicho jęknął i przewrócił się na drugi bok. To pewnie Nina z wiadomością, że jest ciepło i mogą zjeść brunch na dworze. Była to ostatnia decyzja, jaką Andy musiała podjąć w ten weekend. Szybko wstała i w bieliźnie, której nie zmieniała od poprzedniego dnia, popędziła do salonu, żeby odebrać, zanim dzwonek obudzi Maxa. Nie mogła z nim teraz rozmawiać, po prostu nie mogła. – Nina? – rzuciła bez tchu do słuchawki. – Andy? Przepraszam, chyba w czymś przeszkodziłam… Przekręcę później, miłej zabawy. Emily. Andy niemal widziała jej znaczący uśmiech. – Emily? Która godzina? – Rozejrzała się po salonie w poszukiwaniu zegara. – Przepraszam, skarbie. Wpół do ósmej. Chciałam ci tylko pogratulować jako pierwsza. Notka w „Timesie” jest fantastyczna! Trafiliście na pierwszą stronę działu ślubów, a zdjęcie jest obłędne! To to z sesji zaręczynowej? Jesteś w ślicznej sukni. Dlaczego widzę ją dopiero teraz? Wzmianka w „Timesie”. Prawie o niej zapomniała. Tak dawno wysłali do nich materiał i chociaż ktoś z redakcji zadzwonił, żeby wszystko potwierdzić, wmówiła sobie, że i tak tego nie puszczą. Co było oczywistą bzdurą. Biorąc pod uwagę rodzinne koneksje Harrisonów, jedyną niewiadomą było to, czy wystąpią jako główna para, czy tylko jako jedna z wielu, ale szybko przestała o tym myśleć. Wysłała ich dane na prośbę Barbary, chociaż teraz rozumiała, że nie była to prośba, lecz rozkaz: Harrisonowie dają ogłoszenia ślubne do „Timesa”, i kropka. Andy wmówiła sobie, że czytając je, ich dzieci będą miały kiedyś dobrą zabawę. – Gazeta wisi na drzwiach. Przeczytaj i oddzwoń. – Emily rozłączyła się. Andy narzuciła hotelowy szlafrok, włączyła ekspres do kawy, zdjęła z klamki fioletową aksamitną torbę i rzuciła na biurko niedzielne wydanie „Timesa”. Na pierwszej stronie Stylu życia był artykuł o dwóch młodych właścicielach klubu nocnego, a pod spodem tekst o nowym trendzie w modnych restauracjach, które coraz częściej serwują potrawy z warzyw korzeniowych. Chwilę później, tak jak mówiła Emily, znalazła swoje poletko chwały: oficjalne zawiadomienie, na pierwszym miejscu w dziale ogłoszeń ślubnych. Vivienne Whitney, sędzia Sądu Apelacyjnego Pierwszego Obwodu, udzieliła w sobotę ślubu Andrei J ane Sachs i M axwellowi Williamowi Harrisonowi. Ceremonia odbyła się w Astor Courts Estate w Rhinebeck w stanie Nowy J ork . W sprawach zawodowych Andrea Sachs (33 lata) będzie używała nazwisk a panieńsk iego. Pani Sachs jest współzałożycielk ą i wydawczynią magazynu ślubnego „Plunge”. U k ończyła z wyróżnieniem College Browna. J est córk ą Roberty Sachs i dok tora Richarda Sachsa z Avon w stanie Connecticut. M atk a panny młodej jest pośredniczk ą w handlu nieruchomościami w hrabstwie Hartford, ojciec, psychiatra, prowadzi prywatną prak tyk ę. M axwell Harrison (37 lat) jest prezesem i przewodniczącym rady nadzorczej Harrison M edia Holdings, rodzinnej firmy medialnej Harrisonów. J est absolwentem U niwersytetu Duk e’a i Harvardu, gdzie uk ończył dwuletnie magistersk ie studia menedżersk ie. M axwell Harrison j est synem Barbary Harrison i niedawno zmarłego Roberta Harrisona z Nowego J ork u. M atk a pana młodego jest członk inią M uzeum Whitney, zasiada również w radzie nadzorczej fundacji charytatywnej Susan G. Komen. Ojciec był prezesem i przewodniczącym rady nadzorczej Harrison M edia Holdings. J ego autobiografia, zatytułowana Drukarz, była k rajowym i międzynarodowym bestsellerem.
Drukarz. Książka, którą Max trzymał na nocnym stoliku od dnia, kiedy się poznali. Andy wypiła łyk kawy. Pokazał ją jej po sześciu, może ośmiu miesiącach znajomości i chociaż tego nie powiedział, wyczuła, że jest to najcenniejsza rzecz, jaką posiada. Na pierwszej stronie jego ojciec napisał tylko: Drogi M axie, przeczytaj załącznik . Z miłością, tata.
Do okładki przypięty był list napisany na dwóch kartkach klasycznie złożonego zwykłego
żółtego papieru w linię. Okazało się, że to rozdział lub fragment książki, którego Harrison nie zamieścił w autobiografii, bojąc się, że jego osobisty charakter może zbyt wiele ujawnić i wprawić syna w zakłopotanie. Zaczynał się od dnia jego narodzin (Max przyszedł na świat w nocy, podczas fali letnich upałów w 1975 roku) i Harrison szczegółowo opisał w nim, jak w ciągu następnych trzydziestu lat jego syn wyrósł na najwspanialszego młodego człowieka, jakiego każdy ojciec mógłby sobie wymarzyć. Pokazując jej list, Max nie płakał, ale zauważyła, że ma zaciśnięte zęby i stłumiony głos. A teraz, po kilku fatalnych decyzjach finansowych, które Harrison podjął w ostatnich latach życia, z ich wielkiego rodzinnego majątku pozostały jedynie resztki. Max czuł się odpowiedzialny za to, żeby przywrócić ojcu dobre imię i dopilnować, żeby matce i siostrze nigdy niczego nie zabrakło. Oddanie rodzinie było jedną z cech, które najbardziej w nim lubiła. I głęboko wierzyła w to, że śmierć ojca była dla Maxa punktem zwrotnym. Poznali się niedługo potem i zawsze uważała się za szczęściarę, że jest jego następną dziewczyną. „Moją ostatnią” – powtarzał Max. Czytała dalej. Para poznała się w 2009 rok u przez wspólnych przyjaciół, k tórzy przedstawili ich sobie bez uprzedzenia. „Przyszedłem na przyjęcie, tak ie zwyczajne, firmowe” – mówi pan Harrison. „Ale zanim dotarliśmy do deseru, mogłem myśleć tylk o o jednym, o tym, k iedy znowu ją zobaczę”. „Pamiętam, że M ax i ja wymk nęliśmy się na taras, żeby porozmawiać na osobności. A właściwie to za nim poszłam” – dodaje ze śmiechem pani Sachs. „M ożna chyba powiedzieć, że go nagabywałam”. Z aczęli się spotyk ać niemal od razu, czemu na pewno sprzyjało ich wspólne przedsięwzięcie zawodowe: pan Harrison jest najwięk szym inwestorem czasopisma pani Sachs. Gdy w 2012 rok u zaręczyli się i zamieszk ali razem, obiecali sobie, że będą wspierali się nawzajem w pracy. M łoda para zamieszk a na M anhattanie i w rodzinnej posiadłości pana młodego w Waszyngtonie w stanie Connecticut.
Na Manhattanie i w Connecticut? Niezupełnie, pomyślała. Gdy po śmierci Harrisona wyszła na jaw ich tragiczna sytuacja finansowa, Max podjął szereg trudnych decyzji w imieniu matki, która była zbyt zrozpaczona, by normalnie funkcjonować, i która – tu cytat – „nie miała głowy do interesów, jak mężczyźni”. Ponieważ dopiero co się poznali, Andy nie uczestniczyła w tych rozmowach, pamiętała jednak, jak bardzo Max cierpiał, gdy musiał sprzedać dom w Hamptons, i to zaledwie dwa miesiące po cudownym pamiętnym letnim dniu, który tam spędzili. Pamiętała również bezsenne noce, kiedy Max zdał sobie sprawę, że musi sprzedać dom swojego dzieciństwa, wielką rezydencję przy Madison Avenue. Jego matka od dwóch lat mieszkała w przytulnym mieszkaniu z dwiema sypialniami w starej szacownej kamienicy na rogu Osiemdziesiątej Czwartej i West End Avenue, z wciąż pięknymi dywanami, obrazami i serwetami, ale nigdy nie pogodziła się ze stratą dwóch wspaniałych domów i ciągle narzekała, że czuje się tam jak na wygnaniu. Nadmorski penthouse na Florydzie sprzedali przyjaciołom, rodzinie DuPontów, udającym, że wierzą w maskaradę z Barbarą, która „nie miała już ani czasu, ani siły bywać w Palm Beach”. Dwudziestotrzyletni milioner internetowy kupił za grosze ich alpejski domek w Jackson Hole. Pozostał im tylko wiejski dom w Connecticut. Dom, sześć hektarów cudownie pofałdowanych pól, stajnia na cztery konie i staw tak duży, że można było pływać po nim łódką. Ale konie już dawno sprzedano, bo były zbyt drogie w utrzymaniu, a dom ostatni raz odnawiano w latach siedemdziesiątych. Na remont musieliby wydać zbyt dużo pieniędzy, dlatego wynajmowali go tak często, jak tylko mogli, na tydzień, na miesiąc, czasem nawet na weekend, zawsze przez zaufanego, dyskretnego pośrednika, żeby nikt się nie dowiedział, że należy do legendarnej rodziny Harrisonów. Andy dopiła kawę i jeszcze raz spojrzała na zawiadomienie. Przez ile to lat czytała ten dział, pożerając wzrokiem zdjęcia szczęśliwych par, oceniając ich wykształcenie i pracę, pochodzenie i szanse na przyszłość? Ileż to razy zastanawiała się, czy o niej też tu kiedyś napiszą, jakie podadzą informacje i czy zamieszczą zdjęcie? Kilkanaście? Więcej? A teraz? Jak dziwnie było wyobrazić sobie te wszystkie młode dziewczyny z niechlujnymi kucykami, które w maleńkich mieszkankach, ubrane w podarte bluzy od dresów i zwinięte na kanapach, czytały ojej ślubie i myślały: idealna para! Obydwoje ukończyli dobre szkoły, mają wspaniałą pracę i uśmiechają się na zdjęciu tak, jakby byli obłędnie w sobie zakochani. Dlaczego to ja nie mogę spotkać kogoś takiego? Było coś jeszcze. List. Tak, list. Andy nie mogła przestać o tym myśleć. Ale powróciło również inne wspomnienie – kiedyś pisała do „New York Timesa” inne ogłoszenie, z Alexem w roli pana
młodego – wspomnienie, które sprawiło, że poczuła się trochę nieswojo. Kiedy się spotykali, wymyśliła kilkanaście różnych wersji. Andrea Sachs i Alexander Fineman, absolwenci… Bla, bla, bla. Ćwiczyła to tyle razy, że niemal dziwił ją widok swego nazwiska obok nazwiska Maxa. Dlaczego nie mogła ostatnio uwolnić się od przeszłości? Najpierw koszmar z Mirandą, teraz Alex. Wciąż otulona luksusowym hotelowym szlafrokiem, z brylantową ślubną obrączką na palcu lewej ręki, powiedziała sobie: dość, koniec z powrotami do przeszłości. Tak, Alex był niesamowitym chłopakiem. Co więcej, był jej powiernikiem, partnerem, najlepszym przyjacielem. Ale potrafił również być zdumiewająco uparty i zbyt łatwo ferował wyroki. Kiedy tylko przyjęła pracę w „Runwayu”, uznał, że to niegodne zajęcie, i nie wspierał jej tak, jak tego oczekiwała. Chociaż nigdy tego nie powiedział, czuła, że jest rozczarowany, iż nie wybrała bardziej bezinteresownego zawodu, takiego jak nauczanie, medycyna czy coś równie niedochodowego. Natomiast Max bezgranicznie w nią wierzył. Od razu zainwestował w ich czasopismo, twierdząc, że to najodważniejsza i najlepsza decyzja biznesowa, jaką kiedykolwiek podjął. Podobały mu się jej zapał i ciekawość świata. Ciągle powtarzał, jakie to odświeżające spotkać kobietę, która interesuje się czymś więcej niż tylko kolejnym przyjęciem charytatywnym czy tym, kto wybiera się do St. Barths na Boże Narodzenie. Zawsze miał czas, by wysłuchać jej pomysłów, przedstawić ją cennym kontaktom biznesowym, doradzić w pozyskiwaniu reklamodawców. Nie szkodzi, że nie znał się na tortach czy sukniach ślubnych. Imponował mu ich produkt i nieustannie podkreślał, że jest z niej dumny. Rozumiał napięte harmonogramy i zwariowane godziny pracy: odkąd go poznała, ani razu nie zmył jej głowy za to, że do późna przesiaduje w pracy, odbiera w domu telefony służbowe czy idzie w sobotę do redakcji tylko po to, by przed wysłaniem materiału do drukarni jeszcze raz sprawdzić makietę. Bywało, że on też pracował w weekendy, próbując rozkręcić nowy interes, pilnując kurczących się aktywów, które firma wciąż kontrolowała, że leciał dokądś, by ugasić pożar i ukoić czyjeś zszargane ego. Dostosowywali swój wolny czas do czasu pracy, dopingowali się wzajemnie, doradzali sobie i się wspierali. Obydwoje rozumieli zasady i je akceptowali: ciężko pracuj i baw się na całego. Z tym że praca zawsze była na pierwszym miejscu. Zadzwonił dzwonek u drzwi i Andy gwałtownie wróciła do rzeczywistości. Wciąż niegotowa, by stawić czoło matce czy Ninie, a nawet siostrze, zastygła w bezruchu. Odejdźcie, myślała. Dajcie mi pomyśleć. Ale dzwonek zadzwonił jeszcze raz. Potem znowu, w sumie trzy razy. Zebrawszy resztki sił, zmusiła się do szerokiego uśmiechu i otworzyła drzwi. – Dzień dobry, pani Harrison! – zaświergotał wesoło kierownik kompleksu, starszy, korpulentny mężczyzna, którego nazwiska nie mogła sobie przypomnieć. Towarzyszyła mu kobieta w mundurku kelnerki, która pchała przed sobą wózek. – Proszę przyjąć to skromne śniadanie z naszymi najlepszymi życzeniami. Pomyśleliśmy, że zechcą państwo zjeść coś przed brunchem. – Tak, bardzo dziękuję. To naprawdę urocze. – Andy opatuliła się szczelniej szlafrokiem i zrobiła przejście kelnerce. Tabliczka z napisem NIE PRZESZKADZAĆ, którą w nocy powiesiła na klamce, leżała na podłodze. Andy westchnęła, podniosła ją i powiesiła na tym samym miejscu. Kelnerka wtoczyła wózek do salonu i ustawiła go pod oknem. Zagadując ją o wrażenia z ceremonii ślubnej i przyjęcia, nalała do szklanek świeży sok pomarańczowy, otworzyła pojemniczki z masłem i dżemem, wreszcie – niech Bóg ją błogosławi – niezdarnie dygnęła i wyszła. Ciesząc się, że ślubna dieta przestała obowiązywać, Andy podniosła koszyk, czując przez serwetkę rozkoszny zapach świeżutkiego pieczywa. Wzięła cieplutkiego maślanego croissanta i wbiła weń zęby. Była głodna jak wilk. – Proszę, proszę, widzę, że komuś wyraźnie się polepszyło. – Z sypialni wyszedł Max. Był w spodniach od piżamy z miękkiego dżerseju i miał potargane włosy. – Chodź do mnie, moja mała pijana panno młoda. Jak tam twój kacyk? Objął ją, zanim zdążyła przełknąć. Poczuła dotyk jego ust na szyi i uśmiechnęła się. – Nie byłam pijana – wymamrotała z pełnymi ustami.
– A co to? – Wziął małego jagodowego muffinka i włożył go do ust. Nalał im kawy, przygotowując ją tak, jak Andy lubiła, z odrobiną mleka i dwiema pastylkami słodzika, i wypił długi łyk. – Mmm… pyszna. Stał bez koszuli i pił kawę. Wyglądał bardzo apetycznie i miała ochotę wrócić z nim do łóżka i już nigdy nie wstawać. Czyżby tylko to sobie wyobraziła? Czy to był tylko zły sen? Przecież nie dalej jak przed trzynastoma godzinami stojącego przed nią mężczyznę, który teraz przytrzymując dla niej krzesło i żartobliwie nazywając ją „panią Harrison”, płynnym ruchem położył serwetkę na jej kolanach, bardzo kochała i bezgranicznie mu ufała. Chrzanić ten przeklęty list. Kogo obchodzi, co myśli jego matka? No to co, że spotkał przypadkowo swoją byłą? Niczego nie ukrywa. Kocha tylko ją, Andy Sachs. – Widziałeś? – Podała mu dodatek ślubny. Uśmiechnęła się, gdy wyrwał go jej z ręki. – Dobre, prawda? Szybko przebiegł wzrokiem tekst. – Dobre? – powtórzył po chwili. – Znakomite! Obszedł wózek i uklęknął przed nią jak przed rokiem, gdy prosił ją o rękę. – Andy? – Spojrzał jej prosto w oczy, tak jak najbardziej lubiła, i o mało nie stanęło jej serce. – Widzę, że coś się dzieje. Nie wiem co, nie wiem, czym się tak denerwujesz czy martwisz, ale pamiętaj, że kocham cię jak nikogo na świecie i jeśli tylko będziesz chciała o tym porozmawiać, zawsze jestem do dyspozycji. Dobrze? Widzicie? On mnie rozumie! Chciała to wszystkim wykrzyczeć. Czuje, że coś jest nie tak. Już samo to znaczy, że nie ma żadnego problemu. Prawda? Ale za tymi słowami czaiły się inne: „Czytałam list twojej matki. Wiem, że widziałeś się na Bermudach z Katherine. Czy coś się tam stało? I dlaczego mi nie powiedziałeś, że się spotkaliście?”. Czaiły się tam, lecz nie była w stanie ich wypowiedzieć. Zamiast tego ścisnęła go za rękę, próbując odpędzić strach. To był jej jedyny w życiu ślubny weekend i nie zamierzała go zepsuć poczuciem niepewności i kłótnią. Trochę nienawidziła siebie za to, że stchórzyła i nic mu nie powiedziała. Ale wszystko będzie dobrze. Po prostu musi być dobrze.
5 Nie nazwałabym tego randką
West Chelsea. Otworzyła drzwi do redakcji i wstrzymała oddech. Bezpiecznie. Przed dziewiątą nigdy nie było tu żywej duszy – w Nowym Jorku uważano, że najbardziej twórcze są godziny przedpołudniowe, dlatego nikt nie przychodził do pracy przed dziesiątą, a niektórzy zjawiali się nawet o wpół do jedenastej – i ucieszyła się, że tego dnia jest tak samo. Te dwie, trzy godziny samotności zawsze były najbardziej produktywne, nawet jeśli czuła się trochę jak Miranda, zostawiając pracownikom wiadomości głosowe czy wysyłając do nich e-maile, kiedy jeszcze spali. Nikt, łącznie z Maxem, nawet okiem nie mrugnął, kiedy zaproponowała, żeby skrócić ich ślubny wyjazd do Adirondacks. Po dwóch dniach wymiotowania – i, co smutne dla Maxa, po dwóch dniach braku możliwości skonsumowania małżeństwa – nie zaprotestował ani słowem, kiedy powiedziała, że lepiej im będzie w domu. Zresztą w grudniu, w święta, mieli jechać na dwutygodniowy miesiąc miodowy na Fidżi. Był to prezent od przyjaciół jego rodziców i chociaż nie znała wszystkich szczegółów, słowa takie jak „helikopter”, „prywatna wyspa” czy „szef kuchni”, które często słyszała, były bardzo ekscytujące. Robiło się coraz zimniej i uznała, że skrócenie trzydniowego wypadu na północ stanu nie będzie aż takim wyrzeczeniem. Gdy przed rokiem poprosił ją o rękę i zamieszkali razem, wpadli w swoistą rutynę. W powszednie dni wstawali o szóstej rano. On parzył kawę, ona gotowała owsiankę albo robiła koktajl owocowy. Potem szli razem do siłowni na rogu Siedemnastej i Dziesiątej i spędzali tam dokładnie czterdzieści pięć minut. On dźwigał ciężary i ćwiczył na stepperze, ona wchodziła na bieżnię, ustawiała ją na dziewięć i pół kilometra na godzinę i z oczami utkwionymi w ekraniku iPada oglądała kolejną komedię romantyczną, gorączkowo ponaglając czas: szybciej, szybciej! W domu brali razem prysznic, ubierali się, potem podrzucał ją samochodem służbowym do redakcji, na róg Dwudziestej Czwartej i Jedenastej, i autostradą West Side jechał do swojego biura w zachodniej części śródmieścia. O ósmej rano obydwoje siedzieli już za biurkami i nie licząc jakiegoś wyjątkowo paskudnego choróbska czy pogody, nigdy tego harmonogramu nie zmieniali. Ale poprzedniego wieczoru Andy nastawiła telefon na za dwadzieścia szósta i wyślizgnęła się z łóżka, kiedy tylko zawibrował pod poduszką. Odpuszczając sobie prysznic i kawę, włożyła najwygodniejsze grafitowe spodnie, pasującą do wszystkiego zapinaną na guziki białą bluzkę, najnudniejszą dwurzędową kurtkę i wyszła z domu w chwili, gdy zadzwonił budzik Maxa. Wysłała mu krótki SMS, pisząc, że musiała wyjść wcześniej i że zobaczą się wieczorem na przyjęciu na jachcie, chociaż wciąż miała kłopoty z żołądkiem i chociaż z wyczerpania bolały ją mięśnie. W nocy znowu skoczyła jej temperatura. Telefon zadzwonił, zanim zdążyła się rozebrać. – Emily? Dlaczego nie śpisz? – Zerknęła na subtelny złoty zegarek, podarunek zaręczynowy od ojca. – Dla ciebie to dwie godziny za wcześnie. – Dlaczego odebrałaś? – spytała zbita z tropu Emily.
– Bo zadzwoniłaś. – Chciałam się tylko nagrać. Nie wiedziałam, że odbierzesz. Andy roześmiała się. – To co? Mam się rozłączyć? Zaczniemy od początku? – Przecież miałaś odpoczywać, bo masz przed sobą męczący dzień próbowania wina czy czegoś tam. – Masażu i podziwiania jesiennych drzew. – Nie, poważnie, dlaczego już nie śpisz? Przecież mieliście wyjechać na urlop. Andy nacisnęła przycisk głośniczka, zdjęła kurtkę i opadła na fotel. Czuła się tak, jakby od tygodnia nie spała. – Wróciliśmy, bo koszmarnie się czułam. Ból głowy, wymioty, gorączka. Nie wiem, co to jest, zatrucie, grypa czy może jakieś inne świństwo, w każdym razie daje się we znaki przez całą dobę. Poza tym Max chciał pójść na to dzisiejsze przyjęcie na jachcie, na które też muszę wpaść. No więc wróciliśmy. – Zerknęła na swoje okropne ubranie i pomyślała, że musi wcześniej wyjść z pracy i się przebrać. – Przyjęcie na jachcie? Dlaczego nie jestem zaproszona? – Bo ja też miałam nie iść. Ale skoro już wróciliśmy, zamierzam być tam dokładnie godzinę, a potem wrócić do domu, natrzeć się vicksem i obejrzeć konkurs piękności dla dziewczynek. – Czyj to jacht w tym roku? – Nie pamiętam nazwiska. Jakiś miliarder od funduszy hedgingowych. Ma więcej domów niż my butów. Żon pewnie też. Kiedyś przyjaźnił się z ojcem Maxa, ale Barbara uważała, że ma na niego zły wpływ, i przyjaźń się skończyła. Ma też chyba kilka kasyn. – Wygląda na takiego, co umie wydawać przyjęcia. – Nawet go tam nie będzie. Tylko wypożyczył Maxowi jacht, w ramach przysługi. Nie martw się, nic cię nie ominie. – Jasne, jasne. Tak samo mówiłaś w zeszłym roku i pojawiła się cała obsada Saturday Night Live. Magazyn „Yacht Life” wychodził od dziesięciu lat i przez ten czas nie zarobił ani centa, mimo to Max twierdził, że to jeden z najcenniejszych aktywów Harrison Media Holdings. Dodawał im prestiżu i szyku, bo każdy, kto był kimś, chciał, żeby ukazało się w nim zdjęcie jego łodzi. Co roku, w październiku, redakcja przyznawała nagrodę dla najładniejszego jachtu i na wydawane z tej okazji przyjęcie zawsze ściągały tabuny celebrytów, którzy krążyli po pokładzie jakiegoś odlotowego jachtu, skubiąc nafaszerowane truflami specjały i popijając cristal, jakby zapomnieli, że zamiast po ciepłych wodach Lazurowego Wybrzeża płyną zanieczyszczoną rzeką Hudson, w dodatku późną jesienią. – Ale fajnie było? – chciała wiedzieć Andy. Emily milczała. – To wszystko? – spytała po chwili. – Jesteś chora i idziesz na przyjęcie. W porządku. Nie dzieje się nic więcej? Na pewno? Andy mogła powiedzieć o Emily dużo rzeczy – że jest obcesowa, agresywna, często nawet grubiańska – ale na pewno była najbardziej spostrzegawczą osobą, jaką znała. – A niby co ma się dziać? – Kiedy Andy kłamała albo kiedy czuła się nieswojo, zawsze mówiła lekko podniesionym głosem. – Nie mam pojęcia. Dlatego dzwonię. Przez cały weekend doskonale grałaś, ale mam wrażenie, że świrujesz i coś przede mną ukrywasz. Wątpliwości cię naszły? To normalne. Kiedy wyszłam za Milesa, panikowałam przez cały tydzień. Całymi dniami płakałam. Nie mogłam uwierzyć, że jest ostatnim facetem, przynajmniej teoretycznie, z którym będę sypiała. Ostatnim, z którym będę się całowała. Ale wierz mi, potem jest tylko lepiej. Serce Andy przyspieszyło. Znalazła list przed dwoma dniami i przez ten czas nikomu nie
powiedziała o nim ani słowa. – W worku Maxa znalazłam list od jego matki. Bez owijania w bawełnę pisze w nim, że żeniąc się ze mną, Max popełnia wielki błąd. Tym razem Emily milczała trochę dłużej. – Boże święty, myślałam, że chodzi o coś o wiele gorszego. – I to ma mnie pocieszyć? – Bądź poważna, Andy. Czego się właściwie spodziewałaś? Harrisonowie to staroświecka szkoła. Zresztą która teściowa lubi swoją synową? Dla nich żadna nie jest dobra. – Katherine najwyraźniej jest. Miles mówił ci, że spotkała się z Maxem na Bermudach? – Co takiego? – Emily była szczerze zdziwiona. – Katherine jest taka cudowna i czy Max nie uważa, że to znak, że wpadli na siebie na Bermudach? To słowa Barbary. No i przecież był taki zachwycony, że przyjechała! – Katherine? No przestań. Jak możesz się nią przejmować? Przed każdymi urodzinami i rocznicami podsyłała mu linki do swoich ulubionych stron z biżuterią. Andy, ona nosi sweterkowe bliźniaki! Zgoda, od Prady, ale to niczego nie zmienia. Ze wszystkich jego dziewczyn ją lubiliśmy najmniej. Andy ucisnęła palcami skronie. Emily i Miles znali Maxa o wiele dłużej niż ona, znali dziewczyny, z którymi się przez te lata spotykał. A teraz Emily zaskakuje ją kolejnymi niemiłymi szczegółami. – Cieszę się – mruknęła. Znowu rozbolała ją głowa. – Nie mówił ci o tym, bo to nie ma żadnego znaczenia – dodała Emily. – Bo Max szaleje tylko za tobą. – Em, ja… – Jest w tobie po uszy zakochany, nie wspominając o tym, że to przystojny, supersympatyczny facet, chociaż to prawda, dziewczyny miał nieszczególne. No i co z tego, że Katherine była na Bermudach? Wielkie mecyje. Max nigdy by cię z nią nie zdradził. Z nikim by cię nie zdradził! Obie dobrze o tym wiemy. Jeszcze przed dwoma dniami Andy przysięgłaby, że Emily ma rację. Max nie należał do świętoszków, ale ona zakochała się w kimś, kto w głębi serca jest szczerym, uczciwym człowiekiem. Inne możliwości nie wchodziły w grę, były zbyt potworne, żeby je rozważać. Ale nie powiedział jej o Bermudach i nie mogła zaprzeczyć, że ją to przeraziło. – Emily, to jego była dziewczyna! Jego pierwsza miłość! Stracił z nią cnotę. Podobno nie ożenił się z nią tylko dlatego, że nie była wystarczająco „ambitna”. Nigdy nie powiedział o niej złego słowa, dlatego zastanawiam się teraz, czy nie spróbował przypadkiem ostatni raz, tak, wiesz, przez wzgląd na starą przyjaźń. Nie byłby pierwszym facetem, który zrobił coś głupiego na wieczorze kawalerskim. Może mała, słodka, niepracująca żoneczka, czyli to, co miał jego ojciec, nie byłaby wcale taka zła? No i co? Nagle postanawia się zbuntować i spotyka mnie? Cudownie. – Dramatyzujesz – orzekła Emily, ale Andy zastanowiło coś w jej głosie. Poza tym to ona pierwsza wypowiedziała słowo „zdradził”, bo Andy odpędzała je od siebie aż do tej chwili. Najwyraźniej Emily nie miała takich oporów. – A jeśli jednak zdradził? Co mam teraz robić? – Jesteś śmieszna. Nie wspominając już o tym, że histeryzujesz. Po prostu pogadaj z nim, i już. Dowiedz się, jak było naprawdę. Andy ścisnęło w gardle. Rzadko płakała, a jeśli już, to prawie zawsze ze stresu, a nie ze smutku – mimo to jej oczy wypełniły się łzami. – Wiem. Po prostu nie wierzę, że to się dzieje. Jeśli to prawda, jak mogłabym mu wybaczyć? Przecież on może się w niej kochać! Myślałam, że spędzimy razem resztę życia, a teraz… – Andy! – przerwała jej Emily. – Po prostu z nim porozmawiaj. Przestań beczeć i pogadaj z Maxem, jasne? Dzisiaj wpadnę trochę później. Jem śniadanie z ludźmi od Kate Spade. Ale będę
pod komórką… Andy wiedziała, że musi się uspokoić, zanim przyjdą pierwsi pracownicy. Odetchnęła głęboko i spazmatycznie, obiecując sobie, że z nim porozmawia, chociaż znała siebie i czuła, że będzie to odkładała najdłużej, jak tylko się da. I nagle w jej głowie zaroiło się od najmroczniejszych pytań: kto wyprowadzi się z mieszkania? Jak to kto? Oczywiście ona, przecież kupił je za rodzinne pieniądze. Kto zatrzyma Stanleya, ich maltańczyka? Co powie ludziom? Znajomym. Swoim rodzicom. Siostrze Maxa. Z najlepszych przyjaciół, którzy razem mieszkali, spali ze sobą, którzy dzielili się ze sobą marzeniami i aspiracjami, którzy wzajemnie się wspierali, mają stać się zupełnie obcymi sobie ludźmi? Jak? Jakim sposobem? Dom, rodzina, praca, plan dnia, plany na przyszłość, czasopismo, dosłownie wszystko – jej życie było ciasno splecione z jego życiem. Nie przeżyłaby, gdyby straciła Maxa. Kochała go. Był czterdzieści ulic dalej, ale jakby coś wyczuł, bo w tej samej chwili zapiszczała komórka. Email. Kochana ż ono, wys z łaś wcz e ś nie j, więc mam nadz ie ję, ż e cz uje s z s ię le pie j. Brakowało mi nas z e g o ws pólne g o poranka. Nie mog ę prz e s tać myś le ć o tym nie s amowitym we e ke ndz ie i mam nadz ie ję, ż e Ty te ż je s z cz e s ię uś mie chas z . Dos tałe m s to e -maili z podz iękowaniami z a ws paniałą z abawę. Do drug ie j mam naradę z a naradą, ale pote m z adz wonię, ż e by obg adać plany na wie cz ór. Chciałbym, ż e byś prz ys z ła, ale tylko pod warunkie m, ż e cz uje s z s ię na s iłach. Daj z nać. Całus y. Twój mąż
Żona. Jest jego żoną. Słowo to brzmiało w jej głowie obco, jednocześnie cudownie znajomo. Odetchnęła głęboko, nakazując sobie spokój. Nikt nie umiera. To nie jest nieuleczalny rak. Nie mają trojga dzieci ani miażdżącej hipoteki. Poza tym, mimo jego dominującej i narzucającej się matki, kocha go. Jak mogłaby nie kochać kogoś, kto na ostatnie walentynki – święto, którego szczerze nie znosiła przez ten wszechobecny różowy serduszkowo-hallmarkowy kicz – obwiesił ich malutki balkonik czarnymi prześcieradłami, ponaklejał na nie świecące w ciemności gwiazdki i wystawił stolik nakryty na dwie osoby? Kogoś, kto podał na kolację grillowane kanapki z serem i anchois (jej ulubione), zamiast fileta mignon, bardzo pikantną Krwawą Mary, zamiast caberneta, i kawowe lody Haagen-Dazs, zamiast wykwintnych czekoladek z bombonierki? Siedzieli tam kilka godzin – skończyli dobrze po północy – patrząc w niebo przez wypożyczony przez Maxa potężny teleskop, bo kiedyś, wiele miesięcy temu, powiedziała, że jedyną rzeczą, jakiej nie lubi w mieście, jest to, że nocą nie widać gwiazd. Przebrną przez to. Łatwo było powtarzać to sobie przez następne parę godzin, w ciszy i spokoju, kiedy miała redakcję tylko dla siebie. Lecz gdy o dziesiątej zaczęli schodzić się pracownicy, panika podskoczyła o kilka stopni, każąc jej analizować każdą sekundę weekendu, i sięgnęła zenitu, gdy punktualnie o dziesiątej przyszedł Daniel, dyrektor artystyczny, ze zdjęciami, które musiał natychmiast jej pokazać. – Są wspaniałe. Zapierają dech w piersi. Podjęłaś słuszną decyzję, angażując St. Germaina. To primadonna, wiem, ale jest cholernie dobry. Spójrz tylko na to. – Masz już zdjęcia z weekendu? – spytała. – Nieretuszowane, na ekspres. Nie pytaj, ile nas to kosztowało. Daniel, którego zatrudniła przed rokiem po rozmowach z dziesięcioma innymi kandydatami, wetknął pendrive’a do jej iMaca. Wyskoczyło okienko z zapytaniem, czy importować pliki, i Daniel kliknął „tak”. – Spójrz. – Kliknął jeszcze raz i na dwudziestosiedmiocalowym ekranie pojawiło się zdjęcie jej i Maxa. Patrzyła na nim prosto w obiektyw i miała intensywnie niebieskie oczy i nieskazitelnie gładką cerę. Max całował ją w policzek, tak że widać było zarys jego szczęki i idealny profil. Rozbuchane liście drzew w tle, żółte, pomarańczowe i czerwone, mocno kontrastowały z jego czarnym smokingiem i jej białą suknią. Zdjęcie wyglądało jak wycięte z czasopisma i należało do najpiękniejszych, jakie kiedykolwiek widziała.
– Niesamowite, prawda? Teraz spójrz na to. Parę kliknięć i ekran wypełniło czarno-białe zdjęcie z przyjęcia. Wokół parkietu stały dziesiątki gości, uśmiechając się i klaszcząc, podczas gdy oni tańczyli swój pierwszy taniec do Warm Love. Obejmując ją w talii tuż pod kaskadą spływających na plecy włosów, Max nachylał się, żeby pocałować jąw czoło. Pomyślała, że guziczki, które postanowili dodać do trenu podczas ostatniej przymiarki, wyglądają fantastycznie. Poza tym dobrze, że zdecydowała się na niższe szpilki, bo dzięki większej różnicy wzrostu prezentowali się bardziej elegancko. – A na tych jesteś solo. Są olśniewające, sama zobacz. – Daniel otworzył folder z napisem „Portretowe”, najechał kursorem na jedną z miniaturek i kliknął myszką. Na ekranie ożyły jej twarz i ramiona delikatnie oprószone błyszczącym pudrem, tak że dosłownie promieniała. Na większości zdjęć starała się nie uśmiechać (fotograf twierdził, że przy „pełnym uśmiechu” trudniej jest zamaskować drobne zmarszczki i głębsze bruzdki), ale znalazła wśród nich jedno, na którym uśmiechała się szczerze i nieskrępowanie, i chociaż tak, miała kurze łapki i kilka zmarszczek śmieszek, właśnie to zdjęcie było najbardziej autentyczne. Najwyraźniej zrobiono je, zanim poszła do pokoju Maxa. Wszyscy mówili, że St. Germaina nie da się załatwić, ale ona nie mogła oprzeć się pokusie, żeby chociaż spróbować. Ponad miesiąc wydzwaniała do jego agenta, który ciągle powtarzał, że „Plunge” jest zbyt nędznym czasopismem, żeby jego światowej sławy klient zechciał to rozważyć, ale zgoda, przekaże mu tę prośbę pod warunkiem, że Andy wreszcie przestanie dzwonić. Minął kolejny tydzień i nie doczekawszy się odpowiedzi, napisała do St. Germaina odręczny list, który wysłała kurierem do jego studia w Chinatown. Obiecała mu w nim zdjęcie na okładkę do dwóch przyszłych numerów – plus zwrot wszystkich kosztów bez względu na lokalizację plenerów – i wiedząc, że jego ulubionym rodzajem działalności charytatywnej jest zbiórka pieniędzy na rzecz ofiar trzęsienia ziemi na Haiti, zaproponowała, że „Plunge” będzie współsponsorem kolejnej takiej akcji. To wywołało reakcję: zadzwoniła do niej kobieta, która przedstawiła się jako jego „przyjaciółka”, i kiedy Andy zgodziła się opublikować reportaż o ślubie ukochanej siostrzenicy St. Germaina – była zaręczona i na jesieni miała wyjść za mąż – nieosiągalny dotąd fotografik podpisał z nimi umowę. Było to jedno z jej największych osiągnięć i patrząc na ekran, uśmiechnęła się. Była przerażona, że będzie ją fotografował tak słynny artysta – w dodatku specjalizujący się w aktach – ale od razu się przy nim rozluźniła. Nie bez powodu uchodził za mistrza. – Co za ulga! – wykrzyknął, wkraczając do jej ślubnego apartamentu w towarzystwie dwóch asystentów. Andy pamiętała, że kiedy przyjechali, ucieszyła się bezgranicznie tylko dlatego, że w ogóle raczyli się zjawić. Chociaż była w staniku bez ramiączek i body modelującym ciało od linii biustu do kolan, na jego widok odczuła tylko radość i wdzięczność. – Dlaczego? – spytała. – Bo musi pan sfotografować zwyczajną pannę młodą zamiast batalionu modelek w kostiumach kąpielowych? Cześć, jestem Andy. Bardzo się cieszę, że mogę wreszcie pana poznać. St. Germain miał najwyżej metr sześćdziesiąt pięć wzrostu i alabastrową cerę, lecz mówił głosem zwalistego futbolisty. Nawet jego nieokreślony akcent (francuski? brytyjski? może australijski?) zupełnie do niego nie pasował. – Ha, ha, ha! Otóż to, właśnie. Te dziewczyny są szalone, zupełnie aberrant! Ale mówiąc poważnie, ma chérie, bardzo się cieszę, że nie musimy robić makijażu całego ciała. To takie męczące. – Makijażu całego ciała na pewno nie będzie, ma pan moje słowo. Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, nie będzie pan musiał nawet sprawdzać, czy jestem na bieżąco z depilacją linii bikini. – Andy roześmiała się. Po tej dramatycznej przeprawie z wydzwanianiem, kuszeniem i namawianiem myślała, że go znienawidzi, ale okazało się, że St. Germain jest zniewalająco czarujący. Od jego „przyjaciółki” wiedziała, że przyleciał do Stanów prosto z Rio, gdzie robił
zdjęcia kostiumów kąpielowych do najnowszego numeru „Sports Illustrated”. Pięć dni i dwadzieścia cztery modelki, setki, jeśli nie tysiące centymetrów kwadratowych zgrabnych opalonych nóg. St. Germain kiwnął głową, jakby powiedziała coś bardzo poważnego. – To dobrze. Ach, nie ma pani pojęcia, jak bardzo męczy mnie oglądanie tych wychudzonych modelek w jaskrawych bikini. Tak, oczywiście, to marzenie większości mężczyzn, ale wie pani, co mówią: pokaż mi piękną kobietę, a ja pokażę ci mężczyznę, który ma dość… Pewnie zna pani resztę. – Posłał jej diaboliczny uśmiech. – Nie sprawia pan wrażenia kogoś, kto bardzo się namęczył. – Ona też się uśmiechnęła. – Cóż, może i nie… – Ujął jej podbródek i obrócił go do światła. – Nie ruszaj się. I zanim dotarło do niej, co się dzieje, asystent podał mu aparat z obiektywem wielkości sporego polana i pstryk, pstryk, pstryk, St. Germain pstryknął dwadzieścia, może nawet trzydzieści zdjęć. Andy zasłoniła ręką twarz. – Nie! Niech pan przestanie! Nie zrobiłam jeszcze oczu. I jestem w body! – Nie, nie, jesteś piękna właśnie teraz, w tej chwili. Wspaniała! Narzeczony nie mówił ci, że jesteś cudowna, kiedy się wściekasz? – Nie, nie mówił. St. Germain wyciągnął rękę w bok. Ubrany na czarno asystent natychmiast podał mu drugi aparat. – Hm, a powinien. O tak, właśnie tak. A teraz zrób gwiazdeczkę. Andy opadły ramiona. – Co takiego? – Gwiazdeczkę. Szybciutko! – Nie wiem, co to jest. – Raj! – warknął fotografik. Drugi asystent wybiegł zza sofy, gdzie stał z reflektorem. Wysunął biodro, ściągnął usta, lekko przekrzywił głowę i spuścił oczy, przybierając powabną, seksowną pozę. St. Germain kiwnął głową. – Widzisz? Mówię tak tym ślicznotkom w bikini. Zrób gwiazdeczkę. Andy roześmiała się na to wspomnienie. Pokazała palcem jedno z miniaturowych zdjęć, które przewijał Daniel. Miała na nim przymknięte oczy, jakby była na haju, i usta jak kaczy dziób. – Widzisz? Tu zrobiłam gwiazdeczkę. – Co zrobiłaś? – Nieważne. – Proszę. – Daniel powiększył zdjęcie, na którym całowała się z Maxem w połowie ceremonii. – Zobacz, jak ślicznie wyglądasz. Od chwili, kiedy otworzyły się drzwi, miała wrażenie, że opuściła swoje ciało i ogląda wszystko z boku. Pierwsze dźwięki Kanonu D-dur Pachelbla oznajmiły, że małe okienko, przez które jeszcze przed chwilą mogła uciec, zostało zamknięte. Kurczowo ściskając ramię ojca, zauważyła rodziców jej szwagra, dwoje dalekich kuzynów mamy i karaibską nianię Maxa, kobietę, którą do czwartego roku życia Max uważał za matkę. Ojciec prowadził ją łagodnie, lekko za sobą ciągnąc i jednocześnie podtrzymując. Z prawej strony uśmiechała się do niej grupka przyjaciółek z college’u z mężami. Z przodu patrzyli na nią szkolni kumple Maxa; było ich dwunastu, każdy irytująco przystojny, każdy z równie atrakcyjną partnerką u boku. Przez chwilę zastanawiała się, dlaczego nie podzielono ich na gości panny młodej i gości pana młodego. Czy już tego nie robiono? Czy ona, jakkolwiek na to patrzeć, ekspertka od ślubów, nie powinna tego wiedzieć? Ale nie, nie wiedziała. Jej wzrok przykuła żółtawozielona plama po prawej stronie: Agatha, ich zwariowana na punkcie mody asystentka, którą dzieliły się z Em, najwyraźniej dostała od jakiegoś guru cynk, że poza brodami i filcowymi kapeluszami z rowkiem i wywijanym rondem modne są również kolory neonowe. Otaczali ją pracownicy redakcji, prawie dwudziestu. Był weekend Dnia Kolumba i niektórzy, jak choćby ich kierownik administracyjny czy szef zespołu fotografików, z powodzeniem
udawali, że są zachwyceni, iż mogą spędzić go na ślubie szefowej. Asystentkom, zastępcom redaktorów i dziewczynom z działu sprzedaży wychodziło to dużo gorzej. Andy uważała, że po tylu godzinach pracy okrucieństwem jest zmuszać je do uczestnictwa w czymś, co traktowały zapewne jak kolejną imprezę służbową, ale Emily się uparła. Twierdziła, że skrzyknięcie całego zespołu na wspólne pijaństwo i tańce dobrze wpływa na morale. I, podobnie jak to było z florystką, firmą obsługującą przyjęcie i liczbą zaproszonych gości, Andy jej uległa. Gdy z trudem stawiając nogi i czując się tak, jakby szła przez sześćdziesięciocentymetrowej głębokości śnieg, zbliżała się powoli do końca przejścia, jej uwagę przyciągnęła czyjaś twarz. Jego jasne włosy trochę ściemniały, ale dołeczki miał wciąż te same. Był w nowym dopasowanym czarnym garniturze – oczywiście nie w smokingu, bo nigdy w życiu nie dałby się przyłapać w czymś tak prostackim. Zawsze powtarzał, że wymagania dotyczące stroju są dla ludzi pozbawionych stylu. W ogóle dużo mówił, a ona słuchała tych przemądrzałych wywodów, jakby przemawiał przez niego sam Bóg. Jej kolejna pomyłka, błąd, który popełniła między Alexem i Maxem: Christian Collinsworth. Sprawiał wrażenie równie napuszonego i pewnego siebie jak wtedy, gdy widziała go ostatni raz: przed pięcioma laty, obudziwszy się nago w skłębionej pościeli w jego pokoju w Villa d’Este, tuż przed tym, gdy rzucił od niechcenia, że nazajutrz wybywa nad jezioro Como, gdzie ma przyjechać jego dziewczyna, i zapytał, czy Andy chciałaby ją poznać. Kiedy Emily zażądała, żeby w ramach osobistej przysługi Andy zaprosiła go na ślub, Andy kategorycznie odmówiła, ale kiedy Barbara umieściła go na samej górze listy gości, jego i jego rodziców, bliskich przyjaciół Harrisonów, nie miała nic do powiedzenia. Bo co mogła powiedzieć? „Och, Barbaro, tak mi przykro, ale czy nie uważasz, że zapraszanie na ślub kogoś, z kim miałam cudowny romans, jest trochę nie na miejscu? Nie zrozum mnie źle, Christian był fantastyczny w łóżku, ale boję się, że pijąc z nim koktajl, czułabym się troszkę nieswojo. Chyba mnie rozumiesz, prawda?”. I stał tam z ręką na plecach matki, posyłając jej to swoje spojrzenie. Spojrzenie, które przez te pięć lat nie zmieniło się ani trochę i mówiło: „Oboje wiemy, że łączy nas słodka tajemnica”. Obdarował nim pewnie połowę mieszkanek Manhattanu. – Będę szła przejściem, widząc kogoś, z kim uprawiałam seks – poskarżyła się Emily, patrząc na przygotowaną przez Barbarę listę gości. Nieważne, że na żądanie Maxa skreślono z niej Katherine. Miała ochotę krzyknąć z radości, gdy podczas brunchu, na którym omawiali ślubne plany, mimo jej wysokiego statusu – była „bliską przyjaciółką rodziny” – zdecydowanie oznajmił: – Bez Katherine. Moich byłych dziewczyn nie zaproszę. Ani jednej. Kiedy zwróciła mu potem uwagę, że na liście matki jest również Christian Collinsworth, spojrzał jej w oczy i powiedział: – Jeśli masz go gdzieś, wisi mi to i powiewa. Przyznała mu rację: lepiej było dać temu spokój i nie denerwować jeszcze bardziej Barbary. Emily przewróciła oczami. – Zachowujesz się tak jak dziewięćdziesiąt dziewięć procent panien młodych, wyłączając fanatyczki religijne i dziwaczki, które poznawszy faceta w podstawówce, z nikim innym już nie sypiają. Daj spokój, zapomnij o tym. Gwarantuję ci, że on zapomniał. – Wiem, przede mną zaliczył pewnie setkę innych. Ale i tak będę się dziwnie czuła. – Jesteś trzydziestoletnią kobietą, która od ośmiu lat mieszka w Nowym Jorku – tłumaczyła Emily. – Gdybyś na swoim ślubie nie spotkała, podkreślam, nie spotkała kogoś, z kim spałaś, nie licząc męża, wtedy tak, wtedy bym się martwiła. Andy przestała poprawiać rozkładówkę i podniosła wzrok. – Hm, nasuwa się pytanie… – zaczęła. – Z czterema – odpowiedziała pospiesznie Emily. – Niemożliwe! Z kim? Do głowy przychodzą mi tylko Judei Grant. – Pamiętasz Austina? Tego od kotów? – Nic mi o nim nie mówiłaś! – Bo nie było się czym chwalić. – Emily wypiła łyk kawy.
– To na razie trzech. A czwarty? – Felix. Z „Runwaya”. Pracował w. Andy o mało nie spadła z krzesła. – Przecież on jest gejem! W zeszłym roku wziął ślub ze swoim partnerem. Kiedy z nim spałaś? – Jak ty lubisz szufladkować ludzi. To był jednorazowy numerek, po jakiejś imprezie na Fashion Rocks. Miranda kazała nam zebrać zamówienia na drinki w loży dla VIP-ów. Wypiliśmy za dużo martini i wylądowaliśmy na zapleczu. Fajnie było. On był na moim ślubie, ja byłam na jego. No i co? No i nic. Musisz się trochę wyluzować. Andy wtedy przyznała jej rację, ale to było przed tym, zanim włożyła suknię ślubną i ruszyła przejściem w stronę przyszłego męża, który prawdopodobnie ją zdradził, podczas gdy z boku uśmiechał się do niej (mogłaby przysiąc, że zbereźnie!) mężczyzna, na którego punkcie zawsze miała lekką obsesję. Resztę ceremonii pamiętała jak przez mgłę. Z tego stanu wyrwał ją dopiero trzask szkła pękającego pod butem Maxa. Trach! Stało się. Od tej pory nie będzie już zwykłą Andy Sachs, cokolwiek to znaczy. Od tej pory już do końca życia będzie albo mężatką, albo rozwódką i w tamtej chwili żadne z tych określeń nie było dla niej zbyt atrakcyjne. Boże, jak do tego doszło? Zadzwonił telefon. Zerknęła na zegar: wpół do jedenastej. Przez interkom odezwała się Agatha: – Dzień dobry, Andy. Max na jedynce. Przychodziła do pracy coraz później, mimo to Andy wciąż nie mogła zebrać się w sobie i zdrowo jej objechać. Wyciągnęła rękę, żeby odrzucić połączenie i powiedzieć asystentce, że nie może teraz rozmawiać, i, owszem, nacisnęła guzik, tyle tylko, że przewróciła jednocześnie kubek z kawą. – Andy? Wszystko w porządku? Martwię się o ciebie. Jak się czujesz? Kawa, na tyle już zimna, że gorsza niż gorąca, spływała powoli z blatu prosto na jej spodnie. – Dobrze – rzuciła pospiesznie, rozglądając się za chusteczką higieniczną czy choćby kawałkiem papieru, którym mogłaby ograniczyć rozlewisko. Niczego nie znalazłszy, patrzyła bezradnie, jak kawa wsiąka w kalendarz, który służył jej za podkładkę do pisania, i ścieka na kolana. I rozpłakała się. Znowu. Rzadko płakała, ale ostatnio zdecydowanie przekraczała normę. – Andy, ty płaczesz? Co się stało? – spytał zatroskany Max i łzy popłynęły jeszcze większym strumieniem. – Nie, nie, nic się nie stało – skłamała, patrząc na rozszerzającą się okrągłą plamę na lewym udzie. Odchrząknęła. – Posłuchaj, przed przyjęciem muszę wpaść do domu, żeby się przebrać, więc mogę wyprowadzić Stanleya na spacer. Odwołasz tego chłopaka? Ty też wpadniesz czy spotkamy się na miejscu? Aha, i gdzie stoi ten jacht, przy którym molo? Wszystko uzgodnili i udało jej się rozłączyć bez tłumaczenia, dlaczego płacze. Poprawiła makijaż w podręcznym lusterku, połknęła dwa tylenole, popiła je colą bez cukru i do końca dnia dotrwała prawie bez chwili odpoczynku i, na szczęście, bez płaczu. Znalazła nawet pół godziny na fryzjera, dzięki któremu – i dzięki szklaneczce zimnego jak lód pinot grigio – znowu poczuła się prawie człowiekiem. Max podbiegł do niej, kiedy tylko pokonała wyłożony czerwonym chodnikiem trap i weszła do otwartego salonu na pokładzie jachtu. Od delikatnego pocałunku i korzennomiętowego zapachu jego ciała zakręciło jej się w głowie. Ale zaraz potem przypomniała jej się cała reszta. – Cudownie wyglądasz – szepnął, całując ją w szyję. – Tak się cieszę, że już ci lepiej. Fala mdłości zalała ją jak tsunami. Zasłoniła ręką usta. Max zmarszczył czoło. – Wieje. Są fale i trochę kiwa. Ale nie przejmuj się, zaraz ma się uspokoić. Chodź, chcę się tobą pochwalić. Przyjęcie już się rozkręciło i zdążył odebrać sto gratulacji. Czy to możliwe, że odkąd szła do ślubu, minęły dopiero cztery dni? Powiał chłodny wiatr i jedną ręką dotknęła włosów, a drugą przytrzymała kaszmirowy szal na ramionach. Dziękowała Bogu, że teściowa jest na umówionym
wcześniej spotkaniu towarzyskim na Upper East Side i nie przyszła. – Ten jest chyba najładniejszy – powiedziała, rozglądając się po salonie urządzonym w marokańskim stylu. Ruchem głowy wskazała kunsztownie tkany gobelin na ścianie i przesunęła ręką po ręcznie rzeźbionej ściance barku. – Bardzo gustowne. Żona wydawcy „Yacht Life”, kobieta, której imienia nigdy nie mogła zapamiętać, nachyliła się do niej i szepnęła: – Słyszałam, że dał mu czek in blanco. Dosłownie in blanco, bez limitu. – Ale komu? Za co? Kobieta wytrzeszczyła oczy. – Jak to komu? Valentinowi! Właściciel jachtu zamówił u niego cały wystrój. Wyobrażasz sobie? Najwybitniejszy projektant mody wybiera materiał na obicie twojej sofy. Ciekawe, ile to może kosztować. – Nie mam pojęcia – wymamrotała Andy, chociaż oczywiście miała. Po roku pracy w „Runwayu” nic nie mogło jej zaszokować, a jeśli już szokowało, to na pewno nie to, na co zwariowani bogacze wydają pieniądze. Kobieta (Molly? Sadie? Zoe?) włożyła do ust tortillę z tatarem i łapczywie żując, popatrzyła ponad jej ramieniem. Nagle wytrzeszczyła oczy. – O Boże! On tu jest! Nie wierzę! – wymlaskała, zasłaniając ręką pełne jedzenia usta. – Kto? – spytał obojętnie jej mąż. – Valentino! Właśnie przyszedł! Zobacz! – Kobieta przełknęła tortillę, jednocześnie poprawiając szminką usta, i udało jej się to zrobić niemal z wdziękiem. Max i Andy spojrzeli w stronę trapu i rzeczywiście: sztywno wyprostowany, bardzo opalony Valentino ostrożnie zdjął mokasyny i wszedł na pokład. Stojący nieopodal lokaj podał mu prychającego, zaślinionego mopsa, którego Valentino zaczął głaskać. Bezczelnie powiódł wzrokiem po twarzach zaproszonych gości i ani szczególnie zadowolony, ani niezadowolony wyciągnął rękę w stronę znikających pod pokładem schodów. Nie było z nim jego wieloletniego partnera Giancarla i przerażona Andy zobaczyła, że spod pokładu wysuwa się pięć długich palców z pomalowanymi na czerwono paznokciami, które jak szpony owijają się wokół jego przedramienia. Nie! Zerknęła na Maxa. Naprawdę krzyknęła czy tylko chciała? Kobieta materializowała się znienawidzony centymetr po znienawidzonym centymetrze, jak na filmie puszczonym w zwolnionym tempie: najpierw ukazał się czubek głowy, potem grzywka obciętych na pazia włosów, jeszcze potem twarz wykrzywiona aż w nadto znajomym grymasie ekstremalnego zniesmaczenia. Jej szyte na miarę białe spodnie, jedwabna tunika i kobaltowe czółenka na wysokich obcasach były od Prady, a kurtka w wojskowym stylu i klasyczna pikowana torebka od Chanel. Jedynym klejnotem, jaki ją zdobił, była bransoleta od Hermesa w idealnie dobranym błękitnym odcieniu. Andy czytała kiedyś, że bransolety są teraz jej ulubionąprzytulanką, że zajęły miejsce apaszek – mówiono, że zgromadziła ich prawie pięćset, we wszystkich możliwych rozmiarach i kolorach – i odmówiła w duchu dziękczynną modlitwę za to, że nie odpowiada już za ich zdobywanie. Zafascynowana i przerażona, patrzyła, jak Miranda kręci głową, nie chcąc zdjąć butów, i nie poczuła, że Max ścisnął ją za rękę. – Miranda – wykrztusiła zdławionym szeptem. – Przepraszam – powiedział jej do ucha – nie miałem pojęcia, że tu będzie. Miranda nie lubiła ani przyjęć, ani jachtów, dlatego można było z powodzeniem założyć, że przyjęć na jachcie wprost nie znosi. Na ziemi żyły trzy, może cztery osoby, które potrafiły namówić ją do wejścia na pokład, i należał do nich Valentino. Andy wiedziała, że Miranda raczy zostać tylko dziesięć, piętnaście minut, mimo to wpadła w panikę na myśl, że będzie musiała dzielić tak małą przestrzeń z kimś, kto nawiedza ją w koszmarnych snach. Czy od chwili, gdy wyzwała ją ordynarnie na paryskiej ulicy i uciekła do Stanów, naprawdę minęło prawie dziesięć lat? Bo czuła się tak, jakby
to było wczoraj. Kurczowo zacisnęła palce na telefonie, chcąc zadzwonić do Emily, gdy nagle uświadomiła sobie, że Max puścił jej rękę i wyciąga ją do Valentina. – Miło znowu pana widzieć. – Przyjaciół i znajomych swoich rodziców zawsze witał oficjalnie. – Mam nadzieję, że wybaczysz nam to najście. – Valentino lekko skłonił głowę. – W moim imieniu miał przyjść Giancarlo, ale ponieważ przyjechałem do Nowego Jorku, żeby spotkać się z tą uroczą damą, postanowiłem przy okazji odwiedzić mój jacht. – Jesteśmy zachwyceni, że zechciał pan przyjść. – Skończmy z tym panowaniem. Twój ojciec był moim przyjacielem. Słyszałem, że dobrze ci idzie w interesach. To prawda? Max posłał mu spięty uśmiech, nie wiedząc, czy Valentino pyta z grzeczności, czy chce go podejść. – Cóż, staram się – odparł. – Czy przynieść… państwu coś do picia? – Mirando, kochanie, przywitaj się z naszym gospodarzem. To jest Maxwell, syn niedawno zmarłego Roberta Harrisona, prezes Harrison Media… – Tak, wiem – przerwała mu chłodno Miranda, spoglądając na Maxa z zimną, obojętną miną. Valentino był równie zdziwiony jak Andy. – Aaa, nie wiedziałem, że się znacie – powiedział, czekając na jakieś wyjaśnienia. – A znacie się? – Nie – mruknął Max. – Tak – odparła Miranda. Powiedzieli to jednocześnie. Zapadła niezręczna cisza i Valentino wybuchnął chrapliwym śmiechem. – Czuję, że coś się za tym kryje! Kiedyś was o to wypytam, nie mogę się doczekać! Ha, ha, ha! Andy przygryzła język tak mocno, że poczuła smak krwi. Znowu powróciły mdłości, zaschło jej w ustach, w głowie miała zupełną pustkę. Na szczęście bardziej wyrobiony towarzysko Max położył jej rękę na plecach i powiedział: – To jest moja żona, Andrea Harrison… Chciała go odruchowo poprawić – „W sprawach zawodowych Andrea Sachs” – lecz nagle dotarło do niej, że przedstawił ją tak celowo. Ale nie miało to żadnego znaczenia. Na drugim końcu salonu Miranda dostrzegła kogoś bardziej interesującego i zanim Max skończył mówić, była już sześć metrów dalej. Nie podziękowała mu, a na nią nawet nie zerknęła. Valentino posłał im przepraszające spojrzenie i tuląc mopsa, szybko ruszył za nią. – Tak mi przykro – powiedział Max. – Jeszcze raz cię przepraszam. Nie miałem pojęcia, że… Andy położyła mu rękę na piersi. – Nic się nie stało. Naprawdę. Hej, poszło lepiej, niż się spodziewałam! Nawet na mnie nie spojrzała. Nie ma sprawy. Max pocałował ją w policzek, powiedział, że ślicznie wygląda, że nie musi się nikogo bać – a już na pewno nie legendarnie aroganckiej Mirandy Priestly – kazał jej zaczekać i poszedł poszukać wody. Andy uśmiechnęła się słabo i spojrzała w stronę dziobu, gdzie załoga podniosła już kotwicę. Zawarczał silnik i odbili od molo. Andy oparła się mocno o metalowy reling i spróbowała uspokoić oddech, głęboko wciągając do płuc rześkie październikowe powietrze. Trzęsły jej się ręce, więc objęła się wpół i zamknęła oczy. Ten wieczór wkrótce się skończy.
6 Nekrologi nie zawsze mówią prawdę
Gdy o szóstej rano zadzwonił budzik Maxa, miała ochotę zdzielić go pałką (telefon albo jego) i zwlokła się z łóżka tylko dlatego, że ją popędzał. Włożyła rajstopy do biegania i starą uniwersytecką bluzę, powoli zjadła banana, którego dał jej w drzwiach, i apatycznie poszła z nim do siłowni za rogiem, gdzie już samo włożenie karty członkowskiej do czytnika kosztowało ją dużo wysiłku. Weszła na bieżnię, optymistycznie nastawiła ją na czterdzieści pięć minut, ale kiedy program przeszedł od rozgrzewki do spalania tłuszczu, nacisnęła przycisk szybkiego zatrzymywania, wzięła „US Weekly” oraz butelkę wody Poland Spring i usiadła na ławce przed „rowerownią”. Kiedy zadzwoniła komórka i na ekraniku pojawiło się imię „Emily”, o mało jej nie upuściła. – Jest szósta pięćdziesiąt dwie – powiedziała, przygotowując się do odparcia ataku. – Ty chyba żartujesz. – Dlaczego? – spytała Emily. – Jeszcze nie wstałaś? – Oczywiście, że wstałam. Jestem w siłowni. A ty dlaczego już wstałaś? Dzwonisz z więzienia? Czy z Europy? W tym tygodniu już drugi raz odzywasz się przed dziewiątą. – Nie uwierzysz, kto właśnie dzwonił! – W głosie przyjaciółki zabrzmiała nutka podniecenia zarezerwowana zwykle dla celebrytów, ważnych prezesów i byłych narzeczonych, co do których Emily wciąż miała wątpliwości. – Przed siódmą rano? Mam nadzieję, że nikt. – Zgadnij. – Przestań. – Mała podpowiedź: ktoś, kto bardzo, ale to bardzo cię zainteresuje. I nagle Andy się domyśliła. Tak, już wiedziała. Tylko dlaczego zadzwoniła do Emily? Gryzło ją sumienie i chciała się wyspowiadać? Próbowała bronić się zapewnieniami, że to prawdziwa miłość? Jest z Maxem w ciąży? Tak, była absolutnie pewna, że to ona. – Katherine, tak? – Kto? – Była dziewczyna Maxa. Ta, z którą widział się na Bermudach… – Jeszcze go o to nie spytałaś? Jesteś niepoważna, naprawdę. Nie, to nie była Katherine. Zresztą dlaczego, u licha, miałaby do mnie dzwonić? Dzwonił ktoś z Eliasa-Clarka. – Miranda! – wyszeptała Andy. – Niezupełnie. Jakiś Stanley, który nie raczył nawet powiedzieć, kim jest ani co robi, ale wygooglowałam go i okazało się, że to ich główny doradca. Andy pochyliła się, wcisnęła głowę między kolana i w tym samym momencie z głośników ryknęło Call Me Maybe. Wstała, zasłoniła ręką wolne ucho i zaczęła chodzić nerwowo w tę i z powrotem. – Nie wiem, co jest grane, ale późnym wieczorem zostawił wiadomość, że to ważne i żebym
była tak uprzejma i jak najszybciej oddzwoniła. – Chryste. – Andy krążyła między szafkami przebieralni i matami do rozciągania. Widziała, jak Max ćwiczy mięśnie grzbietu. – Ciekawe, prawda? – ciągnęła Emily. – Muszę przyznać, że jestem zaintrygowana. – To ma coś wspólnego z Mirandą. Widziałam ją wczoraj. Najpierw na własne oczy, a potem w sennym koszmarze. To był bardzo długi wieczór. – Widziałaś ją? – Emily wybuchnęła śmiechem. – Gdzie? W telewizji? – Ha, ha, ha! Moje życie jest tak denne, że trudno to sobie wyobrazić, co? Widziałam ją na jachcie! Przyszła z Valentinem. Wypiliśmy razem drinka, a potem poszliśmy we czworo do Da Silvano na kolację. Była czarująca. Muszę przyznać, że miło mnie zaskoczyła. – Boże, umieram z ciekawości! Dlaczego nie zadzwoniłaś do mnie zaraz po powrocie do domu? Albo z kibelka w restauracji… No nie, kłamiesz jak najęta! To jakiś obłęd! Teraz z kolei roześmiała się Andy. – No pewnie, że kłamię. Wariatka z ciebie. Myślisz, że poszłabym z nią na tagliatelle i nic bym ci o tym nie powiedziała? Tak, była na jachcie, ale nawet nie spojrzała w moją stronę i jedynym kontaktem, jaki z nią miałam, był zapach Chanel Numer Pięć, który poczułam, kiedy minęła mnie bez słowa jak kogoś zupełnie obcego. – Nienawidzę cię. – A ja ciebie. Ale poważnie, nie uważasz, że to nie przypadek? Widzę ją pierwszy raz od Bóg wie ilu lat i jeszcze tego samego dnia ta zmora do ciebie dzwoni. – Nie ona. Dzwonił Stanley. – Wszystko jedno. – Myślisz, że odkryli nasz mały… zwyczaj? – spytała zaniepokojona Em. – To, że powołujemy się na nią, chcąc przyciągnąć celebrytów? To chyba nie zbrodnia, nie? – Może się w końcu domyślili, że zwinęłaś jej notes z dwoma tysiącami najcenniejszych kontaktów, i żeby to wyciszyć, chcą podać cię do sądu? – Po dziewięciu latach? Przestań. Andy rozmasowała bolące mięśnie łydki. – No to może chce cię znowu zatrudnić. Doszła do wniosku, że najlepiej odnosiłaś pranie do pralni, najlepiej przynosiłaś lunch i po prostu nie może bez ciebie żyć. – Urocze. Posłuchaj, zaraz wskakuję pod prysznic i za pół godziny wychodzę z domu. Spotkamy się w redakcji? Andy spojrzała na zegarek, zachwycona, że ma wymówkę, by odpuścić sobie siłownię. – Dobrze. To na razie. – Aha, zaczekaj. Smażę dzisiaj steki. Przyjdź wcześniej, to mi pomożesz. Zrobisz cukinię. Miles będzie dopiero po ósmej. – Dobra. Powiem Maxowi i do niego przekręci. Na razie. Smażone na patelni steki z pokrojoną w słupki cukinią stały się ich ulubionym daniem, odkąd przed pięciu laty nauczyły się je przyrządzać na kursie gotowania. Były jedyną potrawą, której przygotowanie opanowały do mistrzostwa. I bez względu na to, jak często smażyły te przeklęte steki – robiły to co najmniej dwa, trzy razy w miesiącu – Andy zawsze wspominała 2004 rok, gdy rzuciła pracę w „Runwayu” i gdy zmienił się cały jej świat. Nie należała do dziewczyn, które pamiętają, co miały na sobie pierwszego dnia szkoły, na trzeciej randce, na urodzinach, na spotkaniu z tym i tym znajomym ani jak obchodziły to czy tamto święto. Ale rok, gdy odeszła z „Runwaya”, wrył się jej w pamięć na zawsze: ostatecznie nie co roku rzucasz pracę, rozwodzą ci się rodzice, odchodzi od ciebie chłopak, z którym byłaś od sześciu lat, a twoja najlepsza przyjaciółka (dobra, jedyna) przeprowadza się na drugi koniec kraju. Zaczęło się od Alexa zaledwie miesiąc po tym, jak wróciła z Paryża po niechlubnej wyprawie z Mirandą. Tak, ilekroć wspominała tę pamiętną rozmowę, przerażona swoim zachowaniem skręcała się wewnętrznie ze wstydu. Tak, uważała, że był to najbardziej nieprofesjonalny i prostacki sposób
porzucania pracy bez względu na to, jak podła była to praca. I tak, gdyby mogła zrobić to jeszcze raz, gdyby mogła cofnąć się w czasie i przeżyć to od nowa, niczego by pewnie nie zmieniła. Zbyt wspaniale się wtedy poczuła. Powrót do domu był decyzją ze wszech miar słuszną – powrót do Lily, rodziców i Alexa – żałowała tylko, że nie zrobiła tego wcześniej, lecz ku jej zaskoczeniu nie wystarczyło pstryknąć palcami, żeby wszystko samo się ułożyło. Po roku bycia dziewczyną na posyłki i uczenia się, jak przeżyć w koszmarnym basenie pełnym modowych rekinów, była tak zapatrzona w siebie, w swoje zmęczenie i strach, że nie widziała, co się wokół niej dzieje. Kiedy zdążyli oddalić się od siebie tak bardzo, że nie mieli już ze sobą nic wspólnego? Alex ciągle powtarzał, że zmieniło się wszystko, przynajmniej między nimi. Że już jej nie zna. To świetnie, że odeszła z „Runwaya”, ale czy nie widzi, że teraz jest zupełnie inna? Dziewczyna, w której się zakochał, była panią samej siebie, a ta nowa Andy robi to, co jej każą. „Co to znaczy?” – pytała, przygryzając wargę, na przemian smutna i zła. A Alex tylko kręcił głową. Ciągle się sprzeczali. Ciągle był nią „zawiedziony”. Gdy w końcu oświadczył, że chce zrobić sobie przerwę – „aha, tak przy okazji: właśnie przyjąłem pracę nauczyciela w delcie Missisipi” – była zdruzgotana, ale nie zaskoczona. Oficjalnie wszystko się skończyło, ale tylko oficjalnie. Przez następny miesiąc wciąż rozmawiali przez telefon i się widywali. Zawsze był jakiś powód, żeby zadzwonić albo napisać email, a to zostawiony drobiazg, a to pytanie do jej siostry, a to, co zrobić z biletami na jesienny występ Davida Graya, które kupili kilka miesięcy wcześniej. Nawet pożegnanie było trochę surrealistyczne i pierwszy raz czuła się przy nim nieswojo. Ona życzyła mu powodzenia. On objął ją i przytulił jak siostrę. Ale w głębi serca wszystko to wypierała: Alex nie może zostać w Missisipi na zawsze. Tak, będzie daleko, ale trochę od siebie odpoczną i wykorzystają ten czas, żeby swobodniej odetchnąć i pomyśleć, i kiedy Alex zrozumie, że popełnił potworny błąd (zarówno z nią, jak i z Missisipi), wróci pędem do Nowego Jorku. Są sobie przeznaczeni. Wszyscy o tym wiedzą. To tylko kwestia czasu. Tylko że Alex nie zadzwonił. Ani z dwudniowej podróży, ani zaraz po przyjeździe, ani po tym, jak wynajął mały domek, bo nie było tam kamienic. Wymyślała najprzeróżniejsze powody, powtarzając je jak mantrę: „jest zmęczony jazdą”, „żałuje, że wybrał takie życie” i najlepszy powód: „w Missisipi nie działają komórki”. Ale kiedy minęły trzy dni, kiedy minął tydzień, a on nie napisał nawet głupiego e-maila, w końcu coś do niej dotarło: to się dzieje naprawdę. Alex odszedł. A przynajmniej postanowił się zdystansować i wszystko wskazywało na to, że nie wróci. Co rano płakała pod prysznicem, co wieczór przed telewizorem, a od czasu do czasu i w środku dnia, tylko dlatego, że mogła. Pisanie do I żyli długo i szczęśliwie, dobrze zapowiadającego się bloga ślubnego, z którym współpracowała jako wolny strzelec, nie pomagało. Bo jak mogła doradzać komuś w sporządzaniu idealnej listy prezentów ślubnych, jak mogła podsuwać komuś pomysły na idealną podróż poślubną mało uczęszczanymi szlakami, skoro jej własny chłopak uważał, że jest zbyt okropna, by do niej zadzwonić? – Były chłopak – zauważyła Lily, odpowiadając na to samo pytanie. Siedziały w jej dziecięcej sypialni w domu jej dziadków w Connecticut, pijąc przesłodzoną herbatę z cytrusów, którą Lily kupiła od swojej koreańskiej manikiurzystki. Andy rozdziawiła usta. – Naprawdę to powiedziałaś? – Nie chcę cię zranić, ale myślę, że musisz wreszcie stawić czoło rzeczywistości. – Stawić czoło rzeczywistości? Co to znaczy? Minął zaledwie miesiąc. – Miesiąc bez jednego słowa z jego strony. To się na pewno zmieni, ale według mnie Alex wysyła ci bardzo jasną wiadomość. Nie twierdzę, że się z nim zgadzam, ale nie chcę, żebyś myślała… Andy podniosła rękę. – Jasne, rozumiem. Wielkie dzięki. – Nie bądź taka. Wiem, że ci ciężko. Nie mówię, że nie. Przecież się kochaliście. Ale myślę, że powinnaś żyć dalej i skupić się na przyszłości.
– To kolejna perełka mądrości ze spotkań AA? – prychnęła Andy. Lily odchyliła się do tyłu, jakby dostała w twarz. – Mówię to tylko dlatego, że mi na tobie zależy – powiedziała cicho. – Przepraszam, Lil, nie chciałam – wyszlochała Andy. – Masz rację, wiem, że masz rację. Po prostu nie mogę uwierzyć, że… – Próbowała się nie rozpłakać, ale ścisnęło ją w gardle, a jej oczy wypełniły się łzami. Pociągnęła nosem. – Chodź do mnie, skarbie. – Lily przysunęła się bliżej. Kiedy ją objęła, Andy zdała sobie sprawę, że od wielu tygodni nikt jej nie przytulał. Cudowne uczucie. Żałośnie wspaniałe. – Alex zachowuje się jak typowy facet. Robi swoje, potrzebuje czasu. Prędzej czy później się opamięta. Andy otarła łzy i zdobyła się na słaby uśmiech. – Wiem. Chodziło o to, że obie wiedziały, że Alex nie jest typowym facetem i nic nie wskazywało na to, że zamierza się opamiętać, ani teraz, ani nigdy. Lily usiadła na podłodze. – Powinnaś pomyśleć o jakimś romansie, najwyższa pora. – O romansie? Żeby kogoś zdradzić, trzeba być z tym kimś w związku. Prawda? – No to nie o romansie. O małej przygodzie, o szybkim numerku. Muszę ci przypominać, kiedy ostatni raz spałaś z innym facetem? Bo jeśli chcesz, to ci przypomnę… – To nie ma żadnego… – Na drugim roku, w toalecie w naszym akademiku, ze Scottem jakimś tam, tym z tragicznie wystającą szczęką. Przypadliście sobie do gustu, kiedy rzygałam w kibelku. Pamiętasz go? Andy przyłożyła rękę do czoła. – Boże, przestań. – A pamiętasz kartkę, którą ci potem przysłał? Na jednej stronie Wczoraj wieczorem, a na odwrocie: Wstrząsnęłaś moim światem. Uważałaś, że to najsłodsza, najbardziej romantyczna rzecz, jaką można zrobić. – Błagam, przestań. – Sypiałaś z nim przez cztery miesiące! Nie przeszkadzały ci ani jego sandały, ani to, że nie lubił prać swoich rzeczy, ani to, że zasypywał cię rzewnymi hallmarkowymi pocztówkami z cyklu Tylko Ty i Na zawsze. Udowodniłaś, że jeśli chodzi o mężczyzn, potrafisz mieć klapki na oczach. Dlatego mówię: zrób to jeszcze raz! – Lily… – Albo nie, zaczekaj. Możesz przejść na wyższy standard. Dwa słowa: „Christian Collinsworth”. O ile wiem, co jakiś czas się pojawia, prawda? – Tak, ale interesuje się mną tylko dlatego, że jestem zajęta. To znaczy… byłam zajęta. Gdy tylko wyczuje, że jestem wolna, weźmie nogi za pas. – Jeśli „wolna” znaczy „otwarta na kolejny związek”, to tak, pewnie masz rację. Ale jeśli znaczy „otwarta na możliwość seksu bez zobowiązań, tylko dla przyjemności”, przypuszczam, że będzie chętny. – Posłuchaj, a może dokądś pojedziemy? – Rozpaczliwie pragnąc zmienić temat, Andy przejrzała e-maile w komórce. – Travelzoo oferuje cztery dni i trzy noce na Jamajce w weekend urodzin Waszyngtona. Przelot, hotel i posiłki za trzysta dziewięćdziesiąt dziewięć dolarów. Tanio. Lily milczała. – Pojedźmy, będzie fajnie. Będziemy się opalały, piły margarity, dobra, ty nie, ale ja na pewno, i może kogoś poznamy? To była ciężka zima. Zasługujemy na odpoczynek. Ale Lily wciąż milczała ze wzrokiem wbitym w dywan i Andy wyczuła, że coś jest nie tak. – No co? Weźmiesz książki. Poczytasz na plaży. Dokładnie tego nam trzeba. – Przeprowadzam się. – Lily powiedziała to niemal szeptem. – Co?
– Przeprowadzam się. – Do innego mieszkania? Znalazłaś coś? Przecież chciałaś zaczekać do końca roku, bo masz tylko parę zajęć tygodniowo, i poszukać czegoś latem. – Przeprowadzam się do Kolorado. Andy patrzyła na nią, nie mogąc wykrztusić słowa. Lily odłamała mikroskopijny kawałek cynamonowego rogalika, ale zostawiła go na talerzu. Milczały prawie przez minutę, która ciągnęła się jak godzina. W końcu Lily głęboko odetchnęła. – Chyba potrzebuję zmiany. To picie, wypadek, miesiąc na rehabilitacji… To miasto budzi za dużo złych skojarzeń. Jeszcze nie powiedziałam babci. – Do Kolorado? – Andy miała tysiąc pytań, ale była zbyt wstrząśnięta, by coś powiedzieć. – Na uniwerek w Boulder. Uznają wszystkie moje zaliczenia i proponują pełne stypendium w zamian za poprowadzenie tylko jednego kursu licencjackiego w semestrze. Świeże powietrze, fajny program i ludzie, którzy nic o mnie nie wiedzą. – Lily podniosła wzrok. Oczy miała pełne łez. – Tylko nie będzie tam ciebie. To jedyna rzecz, która mnie smuci. Tak bardzo będzie mi cię brakowało. I się popłakały. Szlochały, obejmowały się i wycierały rozmazany tusz z policzków, nie mogąc sobie wyobrazić, że jedna mieszka na jednym końcu kraju, a druga zamieszka na drugim. Andy próbowała pocieszyć Lily, zadając milion pytań i uważnie słuchając odpowiedzi, ale mogła myśleć tylko o tym, co najbardziej oczywiste: że za kilka tygodni zostanie sama jak palec. Bez Alexa. Bez Lily. Bez życia. Parę dni po jej wyjeździe wróciła do Avon, do rodziców. Pochłonąwszy trzecią porcję ziemniaków puree, solidnie przyprawionych przez matkę masłem i śmietaną, i popiwszy je dwoma kieliszkami pinota, zastanawiała się właśnie, czy rozpiąć dżinsy, gdy matka wzięła ją za rękę i oznajmiła, że rozwodzi się z ojcem. – Oboje bardzo was kochamy – dodała szybko. – Ciebie i Jill. I chcę cię zapewnić, że nie ma to nic wspólnego ani z tobą, ani z nią. – Andy nie jest już dzieckiem, Roberto. Na pewno nie uważa, że rozwodzimy się przez nią. – Ojciec powiedział to ostrzejszym niż zwykle tonem i jeśli Andy miała być ze sobą szczera, musiałaby przyznać, że mówił tak już od jakiegoś czasu. – Decyzję podjęliśmy wspólnie i polubownie – ciągnęła matka. – Z nikim się nie spotykamy, ani ja, ani ojciec. Po prostu przez te wszystkie lata bardzo się od siebie oddaliliśmy. – Czego innego pragniemy – dodał ojciec. Andy pokiwała głową. – Nic nie powiesz? – Rodzicielsko zatroskana matka ściągnęła brwi. – A co tu mówić? – Andy dopiła wino. – Jill już wie? Ojciec kiwnął głową, matka odchrząknęła. – Jeśli… jeśli masz jakieś… pytania… Mama sprawiała wrażenie zmartwionej. Andy zerknęła na ojca i wyczuła, że zaraz przejdzie na tryb wrzaskliwo-śledczy, to znaczy zacznie wypytywać ją o odczucia i robić irytujące uwagi w stylu: „Cokolwiek teraz czujesz, jest jak najbardziej zrozumiałe” czy „Wiem, że nieprędko do tego przywykniesz”, na co w ogóle nie miała ochoty. Wzruszyła ramionami. – Posłuchajcie: podjęliście decyzję. Jeśli jesteście zadowoleni, to nie moja sprawa. Wytarła usta serwetką, podziękowała za kolację i wyszła z kuchni. Nie ulegało wątpliwości, że zachowała się jak nastoletnia smarkula, ale nie mogła się powstrzymać. Najpierw Alex, potem Lily, a teraz to – wiedziała, że rozpad trzydziestoczteroletniego małżeństwa rodziców nie ma z nią nic wspólnego, ale nie mogła odpędzić od siebie tej myśli. Tak, próbowała się od tego oderwać, zapomnieć. Pisała do ślubnego bloga, przeprowadzała wywiady, całymi godzinami szukała materiałów w internecie, co trochę pomagało, mimo to wciąż
nie mogła wypełnić tej niekończącej się części dnia między końcem pracy a pójściem spać. Parę razy umówiła się na drinka ze swoją wydawczynią, prawdziwą tygrysicą, która ciągle patrzyła ponad jej ramieniem na studentów kłębiących się w barze podczas happy hour, parę razy widziała się ze znajomymi ze studiów, którzy przyjechali do Nowego Jorku w interesach, ale głównie była sama. Alex zniknął z powierzchni ziemi. Ani razu nie zadzwonił, a jedyny kontakt, jaki z nią nawiązał, sprowadzał się do krótkiego e-maila – Bardzo dziękuję za pamięć, mam nadzieję, że u Ciebie wszystko dobrze – którego napisał w odpowiedzi na długą, wzruszającą i patrząc wstecz, poniżającą wiadomość, jaką nagrała mu z okazji jego dwudziestych czwartych urodzin. Podekscytowana Lily, szczęśliwie zadomowiona w Boulder, paplała radośnie o swoim nowym mieszkaniu, nowym gabinecie na uniwerku i niesamowitym kursie jogi, na który się ostatnio zapisała. Nie udawała nawet, że jej źle, chociaż mogłaby, przez wzgląd na Andy. Rodzice rozstali się, uzgodniwszy, że mama zatrzyma dom, a tata przeprowadzi się do mieszkania bliżej miasta. Złożyli papiery rozwodowe i, „pogodzeni” z decyzją, chodzili na terapię, ale już oddzielnie. To była długa, mroźna zima. Długa, mroźna i samotna. Dlatego Andy zrobiła to, co prędzej czy później robi każda mieszkanka Nowego Jorku podczas pierwszych dziesięciu lat spędzonych w mieście: zapisała się na kurs gotowania dla opornych: Jak ugotować wodę. Wydawało się, że to dobry pomysł, zważywszy, że w kuchence przechowywała czasopisma i katalogi. Do „gotowania” używała jedynie ekspresu do kawy i słoika masła orzechowego, a zamawianie jedzenia do domu – bez względu na to, jak bardzo próbowała oszczędzać – było zbyt drogie. Tak, pomysł byłby bardzo dobry, gdyby nie okazało się, że kiedy szuka się anonimowości, Nowy Jork jest najmniejszym miastem świata: pierwszego dnia kursu, dokładnie naprzeciwko niej, usiadł nie kto inny, jak naburmuszona i maksymalnie zestresowana pierwsza asystentka Mirandy Priestly, Emily Charlton. W Nowym Jorku mieszkało osiem milionów ludzi, a ona nie mogła uniknąć jedynego znanego wroga? Dałaby wszystko za czapkę baseballową, duże okulary przeciwsłoneczne, za cokolwiek, co osłoniłoby ją przed gniewnym spojrzeniem tych upiornie gorejących oczu, które wciąż nawiedzało ją w koszmarnych snach. Wstać i wyjść? Zrezygnować z kursu? Przenieść się na inny termin? Ona się zastanawiała, a instruktor zaczął sprawdzać listę obecności. Na dźwięk jej nazwiska Emily drgnęła, ale szybko się opanowała. Udało im się uniknąć kontaktu wzrokowego i doszły do niepisanego porozumienia, że będą udawały, iż się nie rozpoznały. Na następnych zajęciach Emily nie było i Andy miała nadzieję, że zrezygnowała. Z powodu pracy na trzecich nie było z kolei jej. Z wyraźnym niezadowoleniem spotkały się dopiero na czwartych, ale ponieważ coś się przez ten czas subtelnie zmieniło i trudno im było całkowicie się ignorować, lodowato skinęły sobie głową. Pod koniec piątych zajęć Andy posłała w jej stronę ledwie zrozumiałe „cześć” i Emily zrewanżowała się tym samym. Jeszcze tylko jedne zajęcia i koniec! Było całkiem możliwe, a nawet prawdopodobne, że ukończą kurs, poprzestając na wymianie burkliwych pozdrowień, i Andy bardzo ulżyło. Ale wtedy zdarzyło się coś nie do pomyślenia: instruktor przeczytał listę składników na potrawę, którą miały gotować tego wieczoru, po czym zrobił z nich „kuchenny duet” – z zaprzysiężonych wrogów! – przydzielając Emily obowiązki tej, która przygotowuje składniki, a Andy tej, która je smaży. Po raz pierwszy spotkały się wzrokiem, ale szybko odwróciły głowę. Wystarczyło jedno zerknięcie i Andy wiedziała już, że Emily boi się tego tak samo jak ona. Bez słowa stanęły obok siebie i kiedy Emily wpadła w rytm, krojąc cukinię w słupki, Andy z trudem wykrztusiła: – Więc… co słychać? – U mnie? Wszystko dobrze. Emily wciąż umiała dać jej do zrozumienia, że każde wypowiedziane przez Andy słowo napawa ją wyjątkową odrazą. Tak, wciąż była w tym znakomita. To, że nic się pod tym względem nie zmieniło, było nawet pocieszające. Emily nie miała ochoty jej wypytywać, bo miała ją gdzieś – Andy wyraźnie to czuła – mimo to wysiliła się na krótkie: – A u ciebie?
– U mnie? Też dobrze, tak. Nie do wiary, że to już rok, prawda? Cisza. – Pamiętasz Alexa? No więc wyjechał do Missisipi, bo dostał tam pracę w szkole. – Andy wciąż nie potrafiła otwarcie przyznać, że ją rzucił. Próbowała przestać mówić, ale nie mogła. – A pamiętasz Lily, moją przyjaciółkę, która wpadała do redakcji po wyjściu Mirandy, tę, która miała wypadek, kiedy byłam w Paryżu? Ona też się przeprowadziła! Do Boulder. Nie przypuszczałam, że może jej aż tak odwalić, bo nie minęło pół roku i stała się fanatyczką jogi i wspinaczki. A ja? Pisuję teraz do I żyli długo i szczęśliwie, tego ślubnego bloga. Słyszałaś o nim? Emily uśmiechnęła się, nie złośliwie, lecz bynajmniej nie ciepło. – Należy do „New Yorkera”? Bo pamiętam, że ktoś ciągle mówił, że chce tam pracować… Andy poczuła, że pieką ją policzki. Jaka była wtedy naiwna! Młoda i głupia. Dwa lata wydeptywania ścieżek, przeprowadzania wywiadów, pisania artykułów bez szans na publikację i bezustannego szukania pomysłów otworzyły jej wreszcie oczy: w tym mieście niezwykłym osiągnięciem jest możliwość pisania o czymkolwiek i publikowania tego gdziekolwiek. – Tak, byłam głupia – przyznała cicho. Zerknęła ukradkiem na jej sięgające ud kozaczki i lanserską motocyklową kurtkę ze skóry. – A ty? Ciągle w „Runwayu”? Spytała z czystej uprzejmości, bo dawała głowę, że Emily dostała awans i pracuje teraz na jakimś prestiżowym stanowisku, na którym szczęśliwie pozostanie, dopóki nie wyjdzie za miliardera albo nie umrze, bez względu na to, co zdarzy się najpierw. Nóż zaczął siekać cukinię dwa razy szybciej i Andy modliła się, żeby Emily nie obcięła sobie palca. – Nie. Napięcie stało się niemal namacalne. Andy oprószyła cukinię solą, pieprzem i pokrojonym czosnkiem i wrzuciła ją na mocno rozgrzaną patelnię. Prysnęła oliwa. – Zmniejszcie gaz! – krzyknął instruktor z drugiego końca kuchni. – Mamy przyrumienić cukinię, a nie rozpalić ognisko. Emily zmniejszyła gaz, ledwie dostrzegalnie przewróciła oczami i Andy przeniosła się natychmiast do sekretariatu „Runwaya”, gdzie tymi samymi, może trochę jaśniejszymi oczami Emily przewracała tysiąc razy dziennie. Miranda krzyczała, domagając się koktajlu mlecznego, nowego SUV-a, torebki ze skóry pytona, biletu na Dominikanę albo każąc im znaleźć dobrego pediatrę – Andy miotała się, by zrozumieć, o co jej chodzi, a Emily przewracała oczami i głośno wzdychała, dziwiąc się jej niekompetencji. Spełniały jej żądanie, a potem wszystko zaczynało się od początku. – Em, posłuchaj… Emily poderwała głowę. – Mam na imię Emily – wycedziła. – Przepraszam. Jak mogłabym zapomnieć? Miranda zwracała się tak do mnie przez cały rok. To zadziwiające, ale Emily cicho prychnęła, a na jej ustach pojawił się cień uśmiechu. – Wiem, wiem. – Emily… – Nie wiedząc, jak to rozegrać, Andy zamieszała cukinię, chociaż instruktor wyraźnie powiedział, że ma „zarumienić się bez zbyt częstego mieszania”. – Wiem, że minęło dużo czasu, ale wciąż mam wyrzuty sumienia, że tak się rozstałyśmy. – Że wygryzłaś mnie z wyjazdu do Paryża, chociaż marzyłam o tym przez całe życie? Chociaż pracowałam dłużej i ciężej niż ty? Że po tym wszystkim miałaś czelność zrezygnować w połowie wyjazdu? Że ani przez chwilę nie pomyślałaś, jak bardzo wkurzy to Mirandę i ile czasu zajmie mi znalezienie i wyszkolenie nowej asystentki? Nawiasem mówiąc, trwało to prawie trzy tygodnie, co znaczy, że przez trzy tygodnie miałam ją na głowie przez dwadzieścia cztery godziny na dobę, zupełnie solo. Wiesz, jak to jest? – Emily spojrzała na cukinię. – Nie przysłałaś mi nawet jednego głupiego e-maila, nie pożegnałaś się, nie podziękowałaś za pomoc, nie posłałaś mnie do wszystkich diabłów. Nie zrobiłaś nic. Właśnie tak się rozstałyśmy. Andy wpatrywała się w nią intensywnie. Czyżby Emily była urażona? Nie uwierzyłaby, gdyby
nie widziała tego na własne oczy, ale tak, Em miała jej za złe, że się do niej nie odezwała. – Przepraszam. Myślałam, że jestem ostatnią osobą, z którą masz ochotę rozmawiać. To nie tajemnica, że nienawidziłam tej pracy. Ale teraz widzę, że tobie też nie było łatwo, a ja mogłam pewnie być trochę mniej… trudna. – Trudna? – prychnęła Emily. – Byłaś wredną suką. Andy wciągnęła nosem powietrze i wypuściła je ustami. Chciała to wszystko odwołać, wyzwać ją od wstrętnych pochlebczyń i lizusek i raz na zawsze pożegnać się z „Runwayem” i wszystkimi tymi, którzy mieli z nim coś wspólnego. Rozmawiały o tym nie dłużej niż sześćdziesiąt sekund, ale to wystarczyło, żeby powrócił dawny ból i niepokój: bezsenne noce, niekończące się żądania, wiecznie dzwoniący telefon, ciągłe lekceważenie, obrażanie i pasywno-agresywne uwagi. To, że codziennie rano czuła się gruba, głupia i niekompetentna, a co wieczór zmęczona, dobita i przygnębiona. Ale jaki miało to teraz sens? Za półtorej godziny kurs skończy się na dobre, a ona wróci do domu, kupując po drodze pół litra lodów Tasti D-Lite, i już nigdy więcej jej nie zobaczy. – Cukinia gotowa – powiedziała, przestawiając patelnię na tylny palnik i wlewając trochę oliwy do nowej. – Co dalej? Emily wrzuciła na patelnię dwie garście przekrojonych na pół brukselek, dodała sos z musztardą z Dijon, wino i ocet. – Wyrzuciła mnie. Drewniana łyżka Andy zaklekotała na podłodze. – Co zrobiła? – Wyrzuciła. Cztery miesiące po twoim odejściu, gdy właśnie skończyłam szkolić czwartą kandydatkę. Ósma rano, normalny dzień, a ona wchodzi jak królowa i ledwie na mnie spojrzawszy, mówi, że nie muszę jutro przychodzić do pracy. Ani jutro, ani nigdy. Andy rozdziawiła usta. – Poważnie? I nie wiesz dlaczego? Emily zamieszała brukselkę. Lekko trzęsła jej się ręka. – Nie mam pojęcia. Pracowałam u niej prawie trzy lata, nauczyłam się, kurwa, francuskiego tak dobrze, że w wolnym czasie mogłabym uczyć Caroline i Cassidy, a ona wyrzuciła mnie jak worek śmieci. Za kilka tygodni miałam dostać awans na zastępczynię redaktora działu mody i nagle dup! Do widzenia. Bez wyjaśnienia, bez przeprosin, bez podziękowań. Bez niczego. – Strasznie mi przykro, to potworne… Emily podniosła rękę. – To było w zeszłym roku. Już się otrząsnęłam. Może nie do końca, bo wciąż modlę się co rano, żeby przejechał ją autobus, ale potem mogę już zaczynać nowy dzień. Gdyby nie wyraz bólu na twarzy Emily, Andy skakałaby z radości. Ileż to razy zastanawiała się, dlaczego Emily nie widzi, że Miranda znieważa i terroryzuje wszystkich swoich pracowników? Ileż to razy żałowała, że nie ma w redakcji żadnej przyjaciółki? O ile łatwiej by się jej pracowało, gdyby miała chociaż jedną wspólniczkę, której mogłaby się wyżalić? Nikt nie pracował ciężej i z większym oddaniem niż Emily, mimo to Miranda nie dotrzymała obietnicy i jej nie awansowała. Cóż za rażąca niesprawiedliwość. Wytarła ręce w fartuch. – Raz napisałam jej nekrolog. Myślisz, że to dziwne? Emily odłożyła szczypce i wytrzeszczyła oczy. Po raz pierwszy nawiązały bezpośredni kontakt wzrokowy. – Co napisałaś? – Nekrolog. Wiesz, tak dla wprawy. I szczerze mówiąc, nie rozwodziłam się zbytnio nad jej dokonaniami. Zaskakująco oczyszczające przeżycie. Nie tylko ty życzysz jej nagłej śmierci. Emily w końcu się uśmiechnęła.
– Czy to znaczy, że pracowałaś w jakiejś gazecie? Kiedy odeszłaś, szukałam cię w internecie, ale prawie nic nie znalazłam. Andy nie wiedziała, od czego zacząć. No i odczuwała dziwną satysfakcję, że Emily próbowała się czegoś o niej dowiedzieć. Przez wiele tygodni po powrocie z Paryża chciała do niej zadzwonić, przeprosić ją za nagłe odejście i za to, że postawiła ją w tak parszywej sytuacji, ale zawsze tchórzyła. Nie wyzywało się Mirandy Priestly, nie obrywając za to od Emily Charlton. Dlatego, żeby uniknąć stuprocentowo pewnych obelg, przekleństw i trzaskania słuchawką, pełna poczucia winy w końcu nie zadzwoniła. – Pewnie dlatego, że nie było tam czego szukać. Kiedy Lily wracała do zdrowia po wypadku, przez jakiś czas mieszkałam u niej. Woziłam ją na fizjoterapię, na spotkania AA i tak dalej. Trochę pisałam do lokalnej gazety, głównie o zaręczynach i ślubach. Kiedy w końcu przeprowadziłam się z powrotem do miasta, rozesłałam CV chyba do wszystkich możliwych gazet i wylądowałam w tym blogu. Na razie nie narzekam, jest dobrze. Dużo piszę… A ty? Znalazłaś coś innego? – Ale co tam właściwie robisz? To ta strona ślubna, tak? Czasem zaglądam na ich stronę partnerską, tę o projektowaniu wnętrz. Jest całkiem niezła. Był to najbardziej entuzjastyczny komentarz, jaki Andy kiedykolwiek usłyszała z ust Emily, więc poszła za ciosem. – Dzięki! Tak, wszystko o zaręczynach i ślubach, od pierścionków zaręczynowych po kwiaty, suknie, listę prezentów, listę gości, lokal, miesiąc miodowy, akcesoria, planowanie i pomysły na muzykę do pierwszego tańca. Wiesz, o co chodzi. – Świata z posad może nie ruszyła, ale znalazła dla siebie przytulną niszę i była całkiem zadowolona. – A co ty porabiasz? – Panie w kącie! – ryknął instruktor, wskazując je silikonową skrobaczką. – Mniej gadania, więcej gotowania. Mimo nazwy kursu powinnyście się tu nauczyć czegoś więcej niż gotowania wody. Emily kiwnęła głową. – Teraz pamiętam. Niedawno robiłaś wywiad z Victorią Beckham, tak? Pytałaś ją o wspomnienia ze ślubu i o to, co poradziłaby pannie młodej, gdyby chciała zaszaleć i kupić sobie coś naprawdę odlotowego. A ona powiedziała, że wódkę, bo wódka to gwarancja, że wszyscy będą dobrze się bawili. To byłaś ty? Andy mogła się tylko uśmiechnąć. To, że ludzie naprawdę ją czytają, wciąż było dla niej wielką nowością. – Tak, to był mój wywiad. – W pierwszej chwili tak pomyślałam, ale potem doszłam do wniosku, że to musi być jakaś inna Andrea Sachs, bo dawałam głowę, że zostaniesz korespondentką wojenną czy kimś takim. Tak, teraz pamiętam. Ustawiłam alert Google na nazwisko „Beckham” i czytam o niej wszystko jak leci. Naprawdę z nią rozmawiałaś? Ale tak osobiście? Czy to możliwe, żeby Emily pytała ją o to, jak się jej żyje? Okazywała zainteresowanie? Czy to możliwe, żeby Andy czymś jej zaimponowała? Prawdziwy obłęd, trudno w to było uwierzyć. – Tylko piętnaście minut, ale tak, gdy parę miesięcy temu przyjechała do Nowego Jorku, byłam u niej w hotelu, w pokoju. Nawet spotkałam… jego. – Coś ty! Andy kiwnęła głową. – Bez urazy, ale jak namówiłaś ją na wywiad dla bloga ślubnego? Andy zawahała się, nie wiedząc, jak bardzo może być z nią szczera. – Zadzwoniłam do jej agentki, powiedziałam, że przez rok byłam prawą ręką Mirandy Priestly z „Runwaya”, a ponieważ Miranda jest wielką wielbicielką Victorii Beckham, zapytałam, czy pani Beckham zechce udzielić mi krótkiego wywiadu. – I już? To wystarczyło? – Tak. – Przecież Miranda nawet jej nie lubi.
Emily wygarnęła cukinię i brukselkę na talerz i usiadła na stołku. Andy nałożyła na półmisek trochę sera i krakersów, postawiła go między nimi i usiadła obok niej. – Nieważne. Zadziałało, bo Victoria, a przynajmniej jej agentka, lubi Mirandę, a lubią ją wszystkie celebrytki. Jak dotąd nikt mi nie odmówił. – Co? To znaczy, że próbowałaś tego nie tylko z nią? Stwarzałaś wrażenie, że pisałaś dla „Runwaya”? – Nie kłamię. – Andy wrzuciła do ust kawałek cheddara. – A jak to sobie zinterpretują, to ich sprawa. – Genialne. Po prostu genialne. Bo niby dlaczego nie? Harowałaś u niej jak wół, masz prawo. Kogo jeszcze poznałaś? – Hm, zobaczmy. Britney Spears zrobiła mi listę dziesięciu najlepszych kawałków na pierwszy taniec, Kate Hudson opowiedziała, jak uciekłaby z kochankiem, Jennifer Aniston opisała swoją wymarzoną suknię ślubną, z Heidi Klum rozmawiałam o fryzurach i makijażu, a z Reese Witherspoon zastanawiałam się nad plusami i minusami wychodzenia za mąż w młodym wieku. W przyszłym tygodniu robię wywiad z J. Lo. Chcę ją spytać, jak według niej powinien wyglądać ślub numer dwa i trzy. Emily zrobiła małą kanapkę z sera i krakersów i Andy o mało nie spadła ze stołka. Emily Charlton je? – Świetnie – wymlaskała. – Dla mnie bomba. Andy musiała wybałuszyć oczy, bo Em uśmiechnęła się i dodała: – Tak, zaczęłam jeść. To była pierwsza rzecz, jaką odzyskałam, kiedy mnie wyrzuciła: apetyt. – Może i tak, ale nic na to nie wskazuje – powiedziała szczerze Andy i Emily znowu się uśmiechnęła. – No więc co teraz robisz? Jak spod ziemi wyrósł przed nimi instruktor. – Moje panie! Co tu się dzieje? Siedzenie i objadanie się przekąskami nie wchodzi w zakres kursu. – Klasnął i uniósł brwi. – A dupowaty instruktor wchodzi? – Emy zerknęła na Andy. – Chyba tak, ale my już wychodzimy. – Właśnie. Dzięki za wspaniałe przepisy. Andy powiedziała to tak pogodnie, że Emily radośnie zapiszczała i spojrzeli na nie wszyscy kursanci. Zebrały swoje rzeczy, wyszły na korytarz i wybuchnęły śmiechem. Po chwili, kiedy już się uspokoiły, powinny poczuć się niezręcznie, ale tak nie było. Kiedyś się nienawidziły, ale spędziły ze sobą tyle czasu, że czuły się w swoim towarzystwie zupełnie swobodnie. Andy niepewnie zaproponowała drinka, żeby jeszcze trochę powspominać, na co Emily chętnie przystała. Jedna margarita przeszła w trzy, trzy margarity w kolację, kolacja w spotkanie dwa dni później. Wkrótce zaczęły spotykać się regularnie, zwykle w pubach, podczas happy hour, na niedzielnych lunchach czy na szybkiej kawie w redakcji „Harper’s Bazaar”, gdzie Emily awansowano ostatnio na młodszą redaktorkę działu mody, przydzielając jej mały, za to własny kącik z oknem. Andy towarzyszyła jej na najbardziej eleganckich imprezach modowych, a Emily chodziła z nią na wywiady w charakterze „współpracowniczki”. Wymieniały się opiniami na temat swojej pracy, podobnie się ubierały i do późnej nocy nie wyłączały komórki, żeby jedna mogła zadzwonić do drugiej po powrocie z randki. Andy wciąż tęskniła za Alexem i Lily, wciąż smucił ją rozwód rodziców i wciąż była samotna i wyobcowana, ale na pewno mniej niż kiedyś, bo Emily wydzwaniała do niej i zasypywała ją SMS-ami, a to chcąc spróbować sushi w nowej restauracji w SoHo, a to chcą kupić czerwoną szminkę, nowy ekspres do kawy czy sandały bez obcasów. Na pewno nie z dnia na dzień, ale w jej świecie zdarzyło się coś najmniej prawdopodobnego: Emily Charlton, jej zaprzysięgły wróg, została jej przyjaciółką. I to nie zwykłą, tylko najlepszą, pierwszą osobą, z którą Andy dzieliła się wszystkimi wieściami, dobrymi i złymi. Dlatego zupełnie naturalne było to, że dwa lata później – kiedy Emily odeszła z „Bazaaru”, a Andy zaczęła nudzić
się w I żyli długo i szczęśliwie – wpadły na pomysł założenia własnego czasopisma. Tak naprawdę był to pomysł Emily, ale Andy szczegółowo dopracowała jego cel i misję, pisała artykuły przewodnie, projektowała okładki i zbierała materiały na temat pierwszych ślubów, którymi się zajmowały. Z kontaktami biznesowymi Emily i jej doświadczeniem w „Runwayu”, z umiejętnościami pisarskimi Andy i jej wiedzą na temat wszystkich spraw związanych ze ślubem stworzyły piękny i wyjątkowy magazyn. Dodać do tego Maxa, najlepszego kumpla męża Emily, ich głównego inwestora i przyszłego męża Andy, i ich życie splotło się ze sobą tak, że Andy zapomniała, iż kiedyś się nienawidziły. Dzięki ciężkiej pracy i upływowi czasu udało im się zostawić Mirandę daleko w tyle. Aż do teraz. Wciąż w bluzie i butach do biegania, Andy siedziała w gabinecie Emily i zaciskając spocone ręce tak mocno, że na dłoniach miała ślady od paznokci, patrzyła, jak Agatha wybiera numer EliasaClarka. – Na pewno chcemy to zrobić? – jęknęła. Nie mogła uwierzyć, że aż tak bardzo się boi. Bała się, a jednocześnie rozpaczliwie chciała się dowiedzieć, o co chodzi. – Tak, z panem Stanleyem Groginem poproszę. Dzwonię z redakcji „Plunge’a”… Agatha odchrząknęła i kiwnęła głową, zadowolona, że jest w samym centrum tych dramatycznych wydarzeń. – Pan Grogin? Mówi asystentka Emily Charlton. Pani Charlton jest w podróży, ale kazała mi oddzwonić i spytać, w czym możemy pomóc. – Znowu skinęła głową. Andy poczuła, że między jej piersiami spływa strumyk potu. – Hm… rozumiem. Rozmowa konferencyjna. Mogę spytać, na jaki temat? – Agatha skrzywiła się, jakby spróbowała czegoś obrzydliwego, i tak jak Emily przewróciła oczami. – Oczywiście. Przekażę i zadzwonię. Bardzo dziękuję. Emily nacisnęła widełki, nie czekając, aż asystentka odłoży słuchawkę. – Co powiedział? – spytały chórem. Agatha wypiła łyk zielonego koktajlu mlecznego. Wyglądało na to, że doskonale się bawi. – Że chce umówić się z wami na telekonferencję. – Na telekonferencję? – powtórzyła Andy. – O czym? – Dlaczego, u licha, ugania się za nimi główny doradca prawny Eliasa-Clarka, w dodatku po tylu latach? Chyba że dowiedzieli się, iż aby pozyskać znanych celebrytów, Andy – co było trochę mylące – wciąż powołuje się na Mirandę. – Nie chciał powiedzieć. – Co znaczy „nie chciał”? – Emily o mało nie krzyknęła. – A co powiedział? – Że codziennie przed jedenastą jest wolny i chce omówić z wami jakąś prywatną sprawę w obecności… paru kolegów. – Boże, ona wróciła! – jęknęła Andy. – Chce podać nas do sądu. Zamieni nasze życie w piekło, zobaczysz… – Zapewniam cię, że Miranda ma nas gdzieś – powiedziała Emily z dawną stanowczością pierwszej asystentki. – Jeśli niczego nie pamiętasz, to zapamiętaj jedno: jesteśmy dla niej martwe. Ma na głowie ważniejsze sprawy niż grzebanie w starym gównie. Musi chodzić o coś innego. Miała rację. Musiało chodzić o coś innego. Ale Andy uderzyło to, że kiedy tylko na ekraniku ich telefonu pojawił się numer Eliasa-Clarka, natychmiast wpadła w otchłań najczarniejszej paniki. Nieważne, czego od nich chcą. Miranda Priestly, ten merdający ogonem i wymachujący torebką od Prady diabeł, znowu wypełniła jej świat bolesnymi wspomnieniami i nowym niepokojem. Jakby tych dziesięciu lat w ogóle nie było.
7 Faceci muszą się wyszaleć
Od ślubu minął tydzień, a ona, zamiast lepiej, czuła się coraz gorzej. Często bolała ją głowa, przez cały czas była senna i skołowana, miewała mdłości. Gorączka to rosła, to spadała, ale nigdy nie ustępowała całkowicie. Wyglądało na to, że Andy w życiu nie wyjdzie z tej przeklętej grypy. Kiedy otworzyła szafę, żeby wyjąć swój najbardziej złachany szlafrok z fioletoworóżowego polaru, Max podniósł głowę. – Dzień dobry – rzucił, posyłając jej swój najmilszy senny uśmiech. – Chodź się poprzytulać. Andy owinęła się szlafrokiem i zawiązała pasek. – Źle się czuję. Wstawię kawę. Nie nadaję się dzisiaj na siłownię, więc pójdę wcześniej do pracy. – Andy? Możesz na minutę? Chcę porozmawiać. Przez jedną straszną chwilę myślała, że chce jej wyznać prawdę o Katherine. Może szukał listu matki i go nie znalazł? Może… – Co się stało? – spytała, przysiadając na brzegu łóżka, jak najdalej od niego. Stanley spojrzał na nią żałośnie, zdenerwowany, że perspektywa śniadania nagle się oddaliła. Max wziął ze stolika okulary, założył je i podparł głowę ręką. – Chcę, żebyś poszła do lekarza. Nalegam. Andy milczała. – Od ślubu minęło dziewięć dni. Czujesz się tak już dziewiąty dzień… Wiedziała, o co mu chodzi. Minął z górą tydzień, a oni kochali się tylko raz, po czym przez ponad godzinę moczyła się w wannie, twierdząc, że jej zimno. Ale naprawdę było. Jemu wyczerpała się cierpliwość, a jej wymówki. Zrobiłaby wszystko, żeby poczuć się lepiej. – Już się umówiłam, na dziś rano. Pomyślałam, że jeśli poczuję się lepiej, to odwołam, ale czuję się fatalnie. Max nie ukrywał radości. – Świetnie. To wspaniała wiadomość. Zadzwonisz do mnie? Kiwnęła głową. Max opatulił się kocem. – Poza tym wszystko dobrze? Wiem, że źle się czujesz, ale jesteś… Nie wiem, jakaś taka nieobecna. Już od tygodnia. Zrobiłem coś złego? Nie zamierzała z nim rozmawiać, nie teraz. Czekała na idealny moment, kiedy nie będą chorzy, zestresowani i zagonieni, ale nie, dość tego: nadeszła pora, by go przepytać. – Wiem o Bermudach. – Nie zdawała sobie sprawy, że przez cały czas wstrzymywała oddech. Skonsternowany Max zmrużył oczy. – O Bermudach? Chodzi ci o wieczór kawalerski? – Tak. – Skłamie? Była to jedyna rzecz, która mogłaby jeszcze bardziej pogorszyć sytuację. Max spojrzał na nią.
– O Katherine, tak? – spytał cicho. Zamarło jej serce. A więc to prawda. Barbara nie zmyślała: Max coś przed nią ukrywa. Teraz sprawa była jasna. – A więc spotkałeś ją tam – powiedziała bardziej do siebie niż do niego. – Tak, spotkałem. Ale wierz mi, nie miałem zielonego pojęcia, że ona tam będzie. Tak, jej rodzice mają tam dom, ale nie wiedziałem, że ze wszystkich weekendów w roku ona i jej siostra wybiorą akurat ten, żeby przyjechać do spa. Raz wpadły do nas na drinka, wieczorem. To żadna wymówka, ale proszę, nie myśl, że do czegoś doszło, bo nie doszło. Absolutnie do niczego. Wysłuchiwanie nawet tych okrojonych szczegółów dobijało ją bardziej, niż się spodziewała. Chciała krzyknąć: „W takim razie dlaczego nic mi nie powiedziałeś?! Skoro to było takie słodkie i niewinne, skąd ten list? I dlaczego to przede mną ukryłeś?”. – Jak się dowiedziałaś? Nie żeby to była jakaś tajemnica, po prostu się zastanawiam. – Znalazłam list od twojej matki. Ten, w którym błagała cię, żebyś się ze mną nie żenił. Nie chodzi tylko o Katherine, prawda? Skrzywił się, jakby poczuł mdłości, co dało jej małą satysfakcję. – Nie, to była tajemnica, inaczej zadzwoniłbyś do mnie z Bermudów – ciągnęła Andy. – Albo powiedziałbyś mi zaraz po powrocie. Tymczasem ty, zamiast mnie, powiedziałeś matce. To coś znaczy. – Max milczał, więc wzięła na ręce Stanleya i dodała: – Idę pod prysznic, bo nie zdążę do lekarza. – Chciałem ci powiedzieć, przysięgam, ale pomyślałem, że byłbym egoistą, każąc ci się denerwować i przejmować czymś, czego naprawdę nie było. – Denerwować się? Myślisz, że bym się zdenerwowała? Nie. O wiele bardziej prawdopodobne jest to, że zdjęłabym ten pierścionek! – Po tylu dniach zamartwiania się i zastanawiania cudownie było trochę pokrzyczeć. – Że nie włożyłabym białej sukni i nie przysięgła ci miłości przed przyjaciółmi i rodziną. Zwłaszcza przed twoją, bo oni nawet mnie nie lubią. Uważają mnie za kogoś gorszego. Oto co mogłam zrobić. Dlatego nie waż mi się tu siedzieć i mówić, że ukrywałeś to z troski o moje samopoczucie. Wiedziała, że jest niesprawiedliwa. Oczywiście, że miała wtedy wybór. I wolała doprowadzić to do końca, niż zawstydzać siebie, jego i ich rodzinę wybuchem histerycznej zazdrości. Zrobiła to, bo go kochała i mu ufała – a przynajmniej chciała ufać – bo była pewna, że wszystko da się logicznie wyjaśnić. Z powodu pozbawionego daty listu swojej wrednej teściowej miałaby odwołać ślub kilka minut przed ceremonią? Czy w ogóle przyszło jej to do głowy? Oczywiście, że nie. Ale Max nie musiał o tym wiedzieć. Jeszcze nie. – Andy, przesadzasz… Przycisnęła do piersi psa, weszła do łazienki, trzasnęła drzwiami i zamknęła je na klucz. Max wściekle walił do drzwi i krzyczał, ale szybko zagłuszył go szum wody. Kiedy już ubrana weszła do kuchni po banana i butelkę mrożonej herbaty, zerwał się z krzesła i próbował ją objąć. – Andy, przecież nic się nie stało! Wyszarpnęła się, tak że został tylko z ręką na jej ramieniu. Rozejrzała się po mieszkaniu. Trzynaste piętro, południowa strona, dwieście osiemdziesiąt metrów kwadratowych, dwie sypialnie – z głównej wychodziło się na taras – gabinet, świeżo odnowiona kuchnia połączona z dużym salonem i jadalnią. Rodzice kupili je dla Maxa, gdy skończył studia, i chociaż dużo kosztowało, jego cena nie umywała się do ceny innych nieruchomości należących do majątku Harrisonów. Dlatego za namową Barbary nie sprzedał go, choć pozbył się prawie całej reszty. Ostatecznie była to dobra inwestycja. Chciał to zrobić, kiedy postanowili zamieszkać razem, sprzedać je i kupić coś nowego, ale Andy przekonała go, że ponoszenie dodatkowych kosztów jest bezsensowne, ponieważ dla nich dwojga jego stare, ukochane mieszkanie wystarczy aż nadto. Wycałował ją za to i powiedział, że kocha ją za to, że nie jest materialistką. Roześmiała się wtedy i zapowiedziała, że wyrzuci większość jego mebli i wynajmie dekoratora wnętrz. A teraz, rozglądając się po salonie, pomyślała, że mieszkanie jest naprawdę piękne i jakie ma szczęście, że
może tu mieszkać. Imitująca berberyjski dywan wykładzina, obite aksamitem sofy i wygodne fotele, które zachęcały do przytulanek. Na ścianach oprawione w ramki zdjęcia z przygód na całym świecie, które zrobili sami lub we dwoje. Ich bibeloty (jej zrobiona z listewek afrykańska żaba, która upiornie chichotała, kiedy potarło się jej grzbiet patykiem, jego półleżący Budda, którego przytaszczył aż z Tajlandii), ich książki i tysiące, tysiące płyt tworzyły dom ciepły, przytulny i dający wytchnienie. – Zadzwoń, gdy tylko wyjdziesz z gabinetu, dobrze? Martwię się o ciebie. Po drodze do domu mogę kupić antybiotyk czy coś, powiedz tylko co. Musimy porozmawiać, wiem, dlatego wrócę, gdy tylko będę mógł. Przejdziemy przez to, zobaczysz. Powinienem był ci powiedzieć, tak, teraz już wiem. Ale przysięgam, że cię kocham. I że na Bermudach nic się nie stało. Nic. Absolutnie nic. Czuła, że ciąży jej ręka, którą wciąż trzymał na jej ramieniu. – Andy? Nie spojrzała na niego, nie zareagowała. – Bardzo cię kocham. Zrobię wszystko, żeby odzyskać twoje zaufanie. Źle zrobiłem, że nie powiedziałem ci o spotkaniu z moją byłą, ale cię nie zdradziłem. I nie jestem moją matką. Proszę, wróć do domu i porozmawiajmy. Dobrze? Proszę. Z trudem podniosła wzrok. Pełen obaw, tak jak ona, patrząc na nią zatroskanym wzrokiem, stał przed nią jej najlepszy przyjaciel, jej wspólnik, mężczyzna, którego kochała bardziej niż kogokolwiek innego na świecie. Wiedziała, że to jeszcze nie koniec. Nie czuła się przekonana i wiedziała, że wieczorem czeka ich długa rozmowa. Wieczorem, ale nie teraz. Kiwnęła głową, ścisnęła go za rękę, bez słowa zarzuciła torebkę na ramię i zamknęła za sobą drzwi. ♦ ♦ ♦ – Andrea? Miło znowu panią widzieć – odezwał się doktor Palmer, studiując jej kartę. Nawet nie podniósł wzroku. Jak długo pracował w tym zawodzie? Pewnie ze czterdzieści lat. Jak po czterdziestu latach można znosić narzekania na ból głowy czy gardła? Andy prawie mu współczuła. – Zobaczmy… Ostatni raz była pani na badaniach kontrolnych dwa lata temu, więc już najwyższy czas, ale dzisiaj jest pani chora. Co się dzieje? – Myślę, że nic poważnego, ale od tygodnia fatalnie się czuję i nie chce mi przejść. Mam bóle głowy i podrażniony żołądek. – Pewnie jakiś wirus, o tej porze roku to częste. A górne drogi oddechowe? W porządku? – Kazał jej otworzyć usta. Zakrztusiła się, kiedy przycisnął jej język szpatułką. – Tak, chyba tak. Ale często gorączkuję. – Hm… Proszę nabrać powietrza. O tak. Szybko sprawdził jej oczy i uszy, potem zaczął ugniatać brzuch, pytając, czy boli. Brzuch nie bolał, ale z jakiegoś irracjonalnego powodu korciło ją, żeby dać mu w twarz za to, że ugniatając, zbierał skórę (tłuszcz?) w wałki. – Skoro już pani przyszła i ma podrażnione gardło, zrobimy wymaz na paciorkowca, ale jestem prawie pewny, że to nie to. To jakiś wirus, ale organizm sobie z nim poradzi. Zalecałbym zaszczepić się przy okazji przeciwko grypie. Proszę brać tylenol, pić dużo płynów, odpoczywać i zadzwonić do mnie w razie silnej gorączki. Mówił coraz szybciej, coś tam pisał, potem złożył kartę, szykując się do wyjścia. Co ich tak zawsze goni? Czekała prawie godzinę, a on chce uciec z gabinetu już po czterech minutach. – Nie chcemy się zbadać na choroby przenoszone drogą płciową, prawda? – spytał, nie racząc nawet podnieść głowy znad papierów. – Słucham? – Andy odkaszlnęła.
– Standardowa procedura. Pytamy o to wszystkie niezamężne pacjentki. – Ale ja jestem zamężna. Od tygodnia. – To niesamowite, jak dziwnie brzmiało to słowo. „Zamężna”. – Gratuluję! Jeśli to wszystko, będę już szedł. Miło było panią widzieć. Wkrótce poczuje się pani lepiej. Doktor Palmer ruszył do drzwi i nie zdążywszy się nawet zastanowić, Andy wypaliła: – Chciałabym się zbadać na wszystko, co możliwe. Doktor Palmer się odwrócił. – Pewnie coś sobie ubzdurałam i nie ma się czym martwić, ale właśnie odkryłam, że mój mąż widział się ze swoją byłą dziewczyną na wieczorze kawalerskim. Wiem, że to była dziewczyna, a nie prostytutka, i oczywiście nie przypuszczam, że do czegoś doszło, bo mąż przysięga, że nie, ale… lepiej dmuchać na zimne. Prawda? – Zrobiła pauzę i odetchnęła głęboko. I już spokojniej dodała: – Pobraliśmy się w ostatni weekend. Dziewięćdziesiąt dziewięć procent jej umysłu wiedziało, że to idiotyzm. Była niemal pewna, że Max nie zdradził jej z Katherine ani z nikim innym. Zawsze był kochający i szczery i chociaż popełnił błąd, nie mówiąc jej o tym przypadkowym spotkaniu, wierzyła w jego zapewnienia, że do niczego nie doszło. A nawet gdyby doszło – choć to zupełnie nieprawdopodobne – czy mógł złapać jakieś choróbsko od Katherine von Herzog, tej cnotliwej księżniczki? Von Herzogowie nie miewają opryszczki. I kropka. Ale jeśli istniało choćby tycie, tyciuteńkie prawdopodobieństwo, że jej choroba ma coś wspólnego z Maxem i Katherine, wreszcie pozna prawdę, tu i teraz. Doktor Palmer kiwnął głową. – Laboratorium jest na końcu korytarza, po lewej stronie. Niech pani tam pójdzie, to pobiorą pani krew. Próbkę moczu proszę zostawić w toalecie. Po powrocie proszę wszystko z siebie zdjąć. Na krześle jest papierowa koszula z rozcięciem. Zaraz przyjdę tam z pielęgniarką. Andy chciała mu podziękować, ale za szybko zniknął. Wstała i poszła do laboratorium, gdzie nawet na nią nie patrząc, tęga, ponura kobieta prawie bezboleśnie pobrała jej krew, po czym wysłała ją do toalety. Wróciwszy do gabinetu, Andy rozebrała się, tak jak jej kazano, włożyła papierową koszulę i usiadła na stole. Zobaczyła na krześle stary numer „Real Simple” i ledwie udało jej się skupić na dziesięciopunktowym planie uprzątnięcia domowej pralni, gdy do gabinetu wszedł doktor Palmer w towarzystwie jakiegoś mężczyzny. – To jest pan Kevin, nasz pielęgniarz stażysta. – Ruchem głowy wskazał Azjatę, który wyglądał najwyżej na siedemnaście lat. – Przepraszam, ale wszystkie pielęgniarki są zajęte. Mam nadzieję, że nie ma pani nic przeciwko temu… – Ależ skąd – skłamała Andy. Na szczęście badanie trwało krótko. Nie widziała, co doktor Palmer tam robi, a on nie raczył jej nic powiedzieć, czuła tylko lekki ucisk i znajome pocieranie, jak podczas zwykłego pobierania wymazu. Próbowała nie zwracać uwagi na „pana Kevina”, który gapił się między jej rozłożone nogi, jakby nigdy przedtem tego nie widział. Czuła się coraz bardziej nieswojo, gdy nagle doktor Palmer zakrył koszulą jej podbrzusze i poklepał ją po kostce u nogi. – I po wszystkim. Część wyników będzie dzisiaj, pozostałe jutro, zależnie od obłożenia laboratorium. Wychodząc, proszę sprawdzić, czy w recepcji mają pani aktualny numer. Jeśli nie zadzwonię do jutra do siedemnastej, proszę się ze mną skontaktować. – Hm, dobrze. Czy są jeszcze jakieś inne… – Zrobimy wszystkie. Do usłyszenia. – I zanim zdążyła powiedzieć coś więcej czy spytać, co to za badania, zniknął za drzwiami. Dopiero kiedy odliczywszy dopłatę, włożyła płaszcz, wyszła i przeciągnęła przez czytnik kartę w metrze, zdała sobie sprawę, że nie powiedział niczego pocieszającego. Nic a nic. Żadnego: „Jestem pewny, że nie ma się czym martwić”, „Ostrożności nigdy za wiele, ale wszystko na pewno jest w porządku” czy nawet „Niczego tu nie widzę”. Tylko zdawkowe: „I po wszystkim” i szybki odwrót. Bał się kolejnego wybuchu histerii czy zobaczył coś, co go zaniepokoiło?
Ledwie mogła skupić się na pracy. Z jednej strony Barbara, Katherine, Bermudy i jakiś wirus, z drugiej Miranda. Naprawdę nie wiedziała, co jest bardziej przerażające. Próbowała oderwać się od tego, zaglądając na „Page Six”, ale zobaczyła tam zdjęcie jej córek. Chociaż nie przypominały już małych dziewczynek, które dręczyły ją przed laty, wyglądały nie mniej żałośnie. Zdjęcie zrobiono poprzedniego dnia na otwarciu jakiejś galerii, gdzie od stóp do głów ubrana na czarno Caroline wisiała na jakimś chłopaku z nawoskowanymi wąsami i trądzikiem. Natomiast Cassidy postawiła – trzeba przyznać, że z sukcesem – na do połowy ogoloną głowę. Podkreślające jej przerażająco szczupłą sylwetkę obcisłe spodnie z błyszczącej skóry w połączeniu z rubinową szminką nadawały jej wygląd porcelanowej lalki w gotyckim wydaniu. Napis pod zdjęciem głosił, że obie są na pierwszym roku studiów, Caroline na Akademii Sztuk Pięknych w Providence, Cassidy na jakimś francuskim uniwersytecie w Dubaju, i właśnie przyjechały do domu na jesienną przerwę w zajęciach. Providence i Dubaj – ciekawe, co na to Miranda? Andy aż się uśmiechnęła. Emily zapukała do drzwi i weszła, nie czekając na „proszę”. – Cześć, fatalnie wyglądasz. Ciągle jesteś chora? À propos: rozmawiałaś z Maxem? – Tak, jestem chora. I tak, rozmawiałam z Maxem. – Andy wzięła ze szklanej wazy czekoladowy cukierek i pchnęła wazę w stronę Emily. Em westchnęła, rozwinęła cukierek i wrzuciła go do ust. – I co powiedział? Aha, pytałam Milesa i przysięga, że nie było tam żadnych dziewczyn. Wierzę mu. Nie żeby nigdy nie kłamał, ale zwykle wyczuwam, kiedy… – To prawda, Em. Katherine tam była. Przyznał się. Głowa Emily odwróciła się jak na gumce. Andy patrzyła na smużkę czekolady na jej dolnej wardze, zastanawiając się, dlaczego czuje się w środku zupełnie martwa. – Jak to? Do czego się przyznał? Zapiszczała komórka i na ekraniku pojawiła się wiadomość. Nachyliły się, żeby sprawdzić, czy od Maxa – i tak było – i Emily posłała jej pytające spojrzenie. Co powiedział lekarz? Zimny stół, dwóch mężczyzn, którzy robiąc wymaz, wpatrywali się w jej odsłonięte krocze – wszystko wróciło i miała nieodpartą ochotę zamordować swego właśnie poślubionego męża. Była aktywna seksualnie od czasów ogólniaka i przez te lata – włączając w to wszystkie randki w basenie z rekinami, jakim był Nowy Jork – ani razu nie pomyślała, że mogłaby się zarazić od kogoś chorobą przenoszoną drogą płciową. Jej ostrożność graniczyła z obsesją i była z tego dumna. Jakie to niesprawiedliwe, że gdy w końcu opuściła gardę i całkowicie oddała się mężowi – na miłość boską, własnemu mężowi! – przeżywa katusze, czekając na wyniki badań wenerycznych. Zastukała kciukiem w klawiaturę. Wyniki po południu albo jutro. Pewnie wirus. – Andy? Rozwinęła kolejny cukierek, odgryzła czubek i wrzuciła resztę do ust. – Możesz przestać się na chwilę obżerać i powiedzieć, co się dzieje? – Emily zabrała wazę i postawiła ją na podłodze. – Bez względu na to, jak to wszystko się skończy, na pewno się nie ucieszysz, kiedy przytyjesz pięć kilo na tanich czekoladkach. Wierz mi. – Nie ma o czym mówić. Powiedziałam mu, że wiem o Bermudach, a on pękł i przeprosił. Emily przekrzywiła głowę. Wszystkie kobiety świata dałyby się zabić za jej falujące rudawobrązowe włosy, a ona chciała przefarbować je na jasny blond. – Aha, no dobrze… Ale nie wiesz, co tam się stało. Wiesz tylko, że przypadkiem spotkał swoją byłą. Andy podniosła rękę.
– Proszę cię, przestań. Nie ma o czym rozmawiać. Wiem, że chcesz mnie pocieszyć, ale Max przepraszał mnie tysiąc razy, przysięgał, że tego nie zaplanował, że Katherine była tam z siostrą, że przypadkiem na siebie wpadli i wypili razem drinka. Twierdzi, że chciał mi powiedzieć, ale z jakiegoś pokręconego powodu uznał, że postąpiłby egoistycznie, więc nie powiedział, mając nadzieję, że nikt się nie dowie. – No nie, nie uwierzę, że… – To lepiej uwierz – warknęła Andy, poirytowana, że jej najlepsza przyjaciółka wątpi w jej słowa. – Rano zbadałam się na choroby weneryczne. Emily rozdziawiła usta w najbardziej nieelegancki i niepasujący do niej sposób. I nagle roześmiała się. – Andy! – Śmiała się tak, że trzęsły jej się ramiona. – Chyba żartujesz. Max niczym cię nie zaraził. I zapewniam cię, że Katherine nie zaraziła niczym jego. Andy wzruszyła ramionami. – Nie wiem, co ci powiedzieć. Mówi, że do niczego nie doszło. Ale przez przypadek półtora miesiąca temu był na Bermudach ze swoją byłą, a ja mam teraz objawy jakiegoś świństwa. Co byś pomyślała na moim miejscu? – Że umiesz dramatyzować jak nikt na świecie. Bądź poważna. Choroba weneryczna? Milczały, wsłuchując się w odgłosy wydawane przez schodzących się powoli pracowników, potem dobiegł je głos Agathy przeglądającej wiadomości z poprzedniego dnia. – Mogę być przez chwilę twoją najgorszą przyjaciółką? Obiecujesz, że mnie za to nie znienawidzisz? – Nie wiem, ale spróbuję – odparła Andy. Emily otworzyła usta, ale zaraz je zamknęła. – Nie, przepraszam, nieważne. – Chciałaś mnie spytać o Eliasa-Clarka, tak? O nasz następny ruch? – Od telefonu minęły cztery dni i przez ten czas Emily pytała ją o to kilka razy. A tamci nie odpuszczali, bo Grogin zadzwonił ponownie, by ustalić termin rozmowy, i Agatha obiecała, że jak najszybciej się z nimi skontaktują. – Chyba musimy do nich zadzwonić. Emily kiwnęła głową, ale było widać, że jest zadowolona. – Dobra, słusznie. – Zadzwonił jej telefon i zerknęła na ekranik. – Daniel. On pewnie też nie daje ci spokoju, ale musi wiedzieć, co będzie na okładce lutowego numeru. – Jeszcze nie zdecydowałyśmy – powiedziała Andy, doskonale wiedząc, że to żadna odpowiedź. – Ale zgadzasz się na wasze ślubne zdjęcia, tak? Na twoim miejscu nie wahałabym się ani sekundy. Andy westchnęła. Prawie o tym zapomniała. – Daniel już je odebrał i są wspaniałe, poza tym prawie cały budżet poszedł na St. Germaina i nie mamy niczego choćby w połowie równie dobrego. Jedzie na nich cały numer, tak? – Z ust mi to wyjęłaś. Bez żadnego ostrzeżenia Andy ścisnęło w gardle. – Co ja mam robić, Em? Odnoszę wrażenie, że wszystko wymyka się spod kontroli. Nie mogę uwierzyć, że jego rodzina mnie nienawidzi. A ta sprawa z Katherine zupełnie mnie dobiła. Emily przerwała jej szybkim machnięciem ręki. – Widziałam, jak na siebie patrzycie. Boże, gdyby Milesa i mnie łączyła chociaż połowa tego, co was, byłoby cudownie. Max cię uwielbia i dobrze go znam: pewnie rwie sobie teraz włosy z głowy, zastanawiając się, dlaczego był takim dupkiem, i jest przerażony, że cię straci. Ale wiesz, kim jest? Facetem. Facetem, który dał ciała, nic ci nie mówiąc, co nie zmienia faktu, że jest to ten sam mężczyzna, w którym się zakochałaś, ten, który ciągle powtarzał, że nie spotkał nikogo, z kim chciałby się ożenić i ustatkować. Dopóki nie poznał ciebie. Andy się skrzywiła.
– Jeśli to jest ustatkowanie się, to wolę nie wiedzieć, co robił przedtem. – Pamiętasz, jak pół roku po tym, jak się poznaliście, prosił cię, żebyś z nim zamieszkała? Na pierwszą rocznicę waszej znajomości chciał ci kupić pierścionek zaręczynowy! A jeśli jeszcze raz powie choć słowo o „zakładaniu rodziny”, Miles go zabije. On cię naprawdę kocha, Andy, i dobrze o tym wiesz. – Tak, wiem. Tylko muszę ciągle to sobie powtarzać. – Andy odkaszlnęła i szybko wytarła oczy chusteczką. – Dobrze, puśćcie te zdjęcia w lutowym numerze. – Naprawdę? – Wyraz ulgi na twarzy Emily był niemal komiczny. – Tak. Są piękne. Nie ma powodu ich marnować. Emily kiwnęła głową i uciekła z gabinetu, nie chcąc, żeby jedna albo druga powiedziała coś, co wszystko zepsuje. Zanim Andy wróciła piechotą do domu, czuła się jeśli nie zupełnie spokojnie, to prawie. Raz w tygodniu Max grał po pracy w kosza, ale wiedziała, że tego wieczoru chce zrezygnować z treningu i się nią zająć. Jeśli wyszedł z pracy o zwykłej porze, za pół godziny powinien być w domu. Co ma zrobić? Pogodzić się z tym, że mąż widział się ze swoją pierwszą miłością i skłamał? Była wystarczająco dorosła, by wiedzieć, że nie ma dymu bez ognia. Skoro przemilczał to, że widział się z Katherine, musiało tam do czegoś dojść, prawda? A skoro tak, to co powinna zrobić? Zostawić go? Chryste, Barbara oszalałaby z radości: ślub i dwa tygodnie później do widzenia. Obejrzał się za nią jakiś mężczyzna w garniturze. Powiedziała to na głos? Zaczyna tracić zmysły? Rzuciła torebkę na ławę w przedpokoju – torebkę od Louisa Vuittona, z tych olbrzymich, które wytrzymywały podobno obciążenie rzędu dwustu trzydziestu kilo i nie pękały im rączki – i zdjęła buty. Spojrzała na zegarek. Jeszcze dwadzieścia pięć minut. Znalezienie i zjedzenie kawałka chleba razowego z masłem orzechowym i popicie tego zimną jak lód colą bez cukru zajęło kolejne osiem. Jak zacząć? „Max, bardzo cię kocham, ale uważam, że powinniśmy zrobić sobie parodniową przerwę i przemyśleć kilka spraw”. Brzmiało to jak z filmu. Głęboki oddech. Nie. Kiedy nadejdzie pora, powie to, co przyjdzie jej do głowy. Rozjarzył się ekranik komórki. SMS. Będę za 10 minut. Potrzebujesz czegoś? Nie, dzięki. Na razie. Chciała do kogoś zadzwonić, żeby zabić czas, ale nie wiedziała, co mogłaby powiedzieć. „Cześć, Lily. Dobrze się bawiłaś? Jak minęła podróż? To świetnie! Tak, właśnie czekam na Maxa, żeby powiedzieć mu, że przydałoby mi się kilka dni przerwy na przemyślenie kilku spraw. Tak, tydzień po ślubie!”. Obgryzając skórkę wokół paznokcia, patrzyła na godzinę na ekranie komórki i kiedy zaterkotał dzwonek, o mało nie spadła z krzesła. Numer był „nieznany”, ale już dawno przestała sprawdzać tożsamość dzwoniących. – Halo? – To dziwne, ale drżał jej głos. – Z panią Andreą Sachs poproszę. – Przy telefonie. Kto mówi? – Dzień dobry. Kevin, pielęgniarz stażysta doktora Palmera. Dzwonię w sprawie badań. Nie przeszkadzam? Czy to dobry moment? Pewnie, pomyślała, zawsze jest dobry. Przecież mogę powiedzieć Maxowi, że jestem chora na syfilis, i połączyć to z delikatną prośbą o „trochę swobody”. Jasne, moment jest wspaniały. – Tak, tak, oczywiście. Dziękuję, że pan zadzwonił. – Dobrze, a więc zobaczmy… Paciorkowców brak, ale tego się spodziewaliśmy, prawda? Jeśli zaś chodzi o choroby przenoszone drogą płciową, wiadomości też są dobre. Chlamydia, rzeżączka, WZWC, opryszczka, HIV, wirus brodawczaka ludzkiego, syfilis, bakteryjne zapalenie pochwy:
wyniki są negatywne. Andy czekała na ciąg dalszy, ale pielęgniarz umilkł i zapadła niezręczna cisza. – To dobrze – powiedziała w końcu, zastanawiając się, dlaczego Kevin tak dziwnie mówi. – Dobrze, prawda? Że wszystkie są negatywne. Pielęgniarz odkaszlnął. – Hm… niezupełnie wszystkie. Andy wytężyła umysł, próbując przypomnieć sobie, czy czegoś nie pominął. HIV? Było. Opryszczka? Też. Czyżby pojawiła się jakaś nowa, dopiero co odkryta choroba, o której jeszcze nie słyszała? Boi się jej powiedzieć, bo wie, że jest nieuleczalna? Śmiertelna? Poprzysięgła sobie, że jeśli tak, Max pójdzie do grobu wraz z nią, że… – Ma pani podwyższony poziom HCG. Moje gratulacje! Jest pani w ciąży. Chyba wyczuła, co chce jej powiedzieć – dotarło to do niej w okolicach słowa „gratulacje” – ale za nic nie mogła tego ogarnąć. Nagle zrobiło się tak, jakby ktoś wziął olbrzymi czarny koc i zasłonił nim obiektyw jej życia. Sama czerń, nic więcej. Nie, nie straciła przytomności, wciąż oddychała, ale nic nie widziała i nie słyszała. Miała mnóstwo pytań, dziesiątki pytań, ale za bardzo przytłaczało ją poczucie przytłumionego niedowierzania połączonego z obezwładniającym osłupieniem. W ciąży? Niemożliwe. To nie może być prawda. To jakaś pomyłka. Powtarzała to sobie, chociaż cichutki głos w jej głowie mówił: podejrzewałaś to przez cały czas. Wymioty, nieregularny okres, częste bóle, ociężałość i złe samopoczucie. Tak, wiedziałaś, Andy, wiedziałaś, ale nie potrafiłaś stawić temu czoła. Z chaosu myśli wyrwało ją szczekanie Stanleya. Szczekał tylko wtedy, kiedy otwierały się frontowe drzwi, co znaczyło, że wrócił Max. – Andrea? – Przez chwilę nie była pewna, czy powiedział to on, czy pielęgniarz. – Tak, tak, jestem – rzuciła do słuchawki. – Dziękuję za wiadomość. – Czy ma pani położnika, czy dać pani skierowanie? Bez badania ultrasonograficznego nie potrafię dokładnie określić, który to tydzień, ale sądząc po poziomie HCG, nie powiedziałbym, że to bardzo wczesna ciąża. Dobrze by było, gdyby jak najszybciej umówiła się pani na wizytę. – Andy! Jesteś w domu?! – zawołał Max, trzaskając drzwiami. Stanley dostał szału i ujadał jak najęty. – Bardzo panu dziękuję, poradzę sobie – skłamała chyba po raz setny tego dnia. „Nie powiedziałbym, że to bardzo wczesna ciąża”. Co to właściwie znaczy? – Hej – szepnął Max, podchodząc do niej z tyłu i całując ją w kark. – Kto to? Zasłoniła ręką komórkę. – Nikt, nikt. – Andreo? Czy mógłbym jeszcze w czymś pomóc? – spytał bezcielesny głos w telefonie. – To dlatego tak źle się czuję? – spytała. Pielęgniarz odchrząknął. – To na pewno wyjaśniałoby mdłości i ogólne zmęczenie. Doktor Palmer uważa, że pozostałe symptomy, ból gardła, gorączka i bóle mięśni, nie mają z tym związku. To pewnie jakiś wirus, stres, może chwilowe osłabienie. Wkrótce powinna pani poczuć się lepiej. – Tak, na pewno. Dziękuję za wiadomość. – Rozłączyła się i głęboko odetchnęła, żeby uspokoić oszalały puls. – Wszystko w porządku? – Max otworzył lodówkę, wyjął butelkę zielonego napoju izotonicznego i w trzy sekundy wypił połowę. Andy nie odpowiedziała. Nie była pewna, czy nie straciła głosu. Max otarł ręką usta i posłał jej smutne spojrzenie. – Przepraszam za spóźnienie. Wiem, że musimy porozmawiać. Co się dzieje? To był ten lekarz? Chodź, usiądźmy. Pozwoliła zaprowadzić się na sofę i kiedy tylko usiadła, zaczęła obliczać w myśli odległość między salonem i toaletą w korytarzu, na wypadek gdyby znowu poczuła mdłości. Max głaskał ją
po głowie, a ona nie miała siły powiedzieć mu, żeby przestał. – Porozmawiaj ze mną, kochanie. Wiem, że masz za sobą ciężki tydzień: ślub, wymioty i… ta sprawa z Katherine. Andy, powtórzę to jeszcze raz, bo rano nie powiedziałem tego dość wyraźnie: do niczego nie doszło. Dużo o tym myślałem i zrobię wszystko, absolutnie wszystko, żeby przez to z tobą przejść i żebyś się lepiej poczuła. Andy próbowała coś powiedzieć, ale nie mogła. Dziecko. Ich dziecko. Mały Harrison. Zastanawiała się, czy Barbara znienawidzi i jego. – Andy, co się dzieje w tej małej główce? Co powiedział lekarz? Dostałaś antybiotyk? Mam pójść po receptę? Powiedz. Nie wiedziała, jak znalazła w sobie siłę, ale zanim zdążyła się zastanowić, zmusiła się do uśmiechu. Jest w ciąży. W ciąży. W ciąży. Słowa te rozbrzmiewały w jej głowie jak echo i o mało ich nie wykrzyczała. Boże, jak bardzo chce mu powiedzieć! Ale nie, najpierw musi się zastanowić. Poklepała go po ręku. – Porozmawiamy kiedy indziej, dobrze? Wciąż kiepsko się czuję. Chyba pójdę się położyć. I zanim zdążył cokolwiek powiedzieć, wstała i wyszła.
8 Ani klasycznych sukni, ani tradycyjnych kwiatów, ani głupich pantofelków
Odkąd pielęgniarz Kevin przekazał jej przez telefon wiadomość, która odmieniła jej życie, przez cały tydzień nie powiedziała o tym nikomu. Ani Emily, ani Lily, ani matce, ani siostrze, a już na pewno nie Maxowi. Chciała spokojnie pomyśleć, zastanowić się, bez tych wszystkich nieproszonych rad, uwag i opinii, a zwłaszcza bez radosnych gratulacji, którymi na pewno by ją zasypano. Z jednej strony była zachwycona. Dziecko! Nie należała do kobiet, które już jako dziesięcioletnie dziewczynki potrafią opisać każdy, najmniejszy nawet szczegół swego wymarzonego ślubu, od materiału sukni ślubnej po odcień bukietu, ale tak, często wyobrażała sobie siebie w roli matki. Wtedy chciała mieć przed trzydziestką dwoje dzieci, chłopca i dziewczynkę (najpierw chłopca, oczywiście). Ale kiedy przybyło jej lat i kiedy uświadomiła sobie, że dwoje dzieci przed trzydziestką – nie tylko dwoje, ale w ogóle dzieci – nie jest tak piękną bajką, jak kiedyś myślała, zmieniła składniki równania. Myślała o tym intensywnie od dwudziestego piątego do dwudziestego dziewiątego roku życia i doszła do wniosku, że dwoje, może nawet troje dzieci między trzydziestką a czterdziestką to idealne rozwiązanie. Między pierwszym i drugim, starszym chłopcem i młodszą dziewczynką, byłyby dwa lata różnicy, co mimo różnej płci gwarantowałoby przyjaźń i bliskość kontaktów w przyszłości. Trzecie dziecko, też dziewczynka, urodziłoby się trzy lata później, żeby Andy zdążyła odetchnąć, ale nie na tyle późno, żeby była już za stara albo żeby najmłodsza córeczka nie zdążyła zaprzyjaźnić się z siostrą i nie została oczkiem w głowie braciszka. Oczywiście nie przewidziała tylko tego, co sprawiło, że nowina nie była tak do końca fantastyczna (pomijając już tak nieistotny drobiazg, że, co wyliczyłby każdy przedszkolak, brała ślub, będąc w ciąży), a mianowicie faktu, że nie ufała ojcu swego dziecka, że nienawidziła jej teściowa, że dowiedziała się o ciąży trzydzieści sekund przed tym, jak chciała zaproponować mężowi przerwę na zastanowienie. I co tu mówić o zmianie zasad gry. Jej doskonały pod względem logicznym wywód, którym przekonała samą siebie, że powinna odejść od Maxa, gdyby okazało się, że zdradził ją z Katherine – to, że łączą ich tylko dokumenty i że nie mają dzieci, którym mogliby zniszczyć życie – wszystko to rozwiało się jak dym z powodu plastikowego kubeczka moczu i telefonu od pielęgniarza stażysty. Przygasło światło i z kuchni wyszła mama z jarzącym się od świeczek tortem. Zaczęli śpiewać. – Pewnie dokładnie sprawdziłaś, czy na pewno są czterdzieści dwie – powiedziała Jill. – Czterdzieści trzy – odparła matka. – Jedna więcej na szczęście.
Chłopcy i Kyle skończyli wyć Sto lat i nadeszła pora, żeby Jill wypowiedziała życzenie. – Chciałabym, żeby mój mąż zrobił sobie wazektomię – wymamrotała pod nosem, pochylając się nad tortem. Andy o mało nie zakrztusiła się kawą. Wybuchnęły śmiechem. – Co powiedziałaś, mamusiu? – Że życzę zdrowia i szczęścia moim dzieciom, mojemu mężowi, siostrze i mamie – wyrecytowała Jill i zdmuchnęła świeczki. – Hej, wszystko dobrze? – spytał Kyle, trącając Andy łokciem w ramię. Podał jej kawałek tortu na papierowym talerzyku, ale Jonah porwał go, zanim zdążyła wyciągnąć rękę. – Jonah! Natychmiast oddaj to cioci. Znasz zasady: najpierw panie. Zrozpaczony Jonah podniósł wzrok i widelczyk zastygł w powietrzu tuż nad lukrem. Andy roześmiała się. – Daj mu spokój, wezmę następny. Widelczyk momentalnie opadł. Jonah zapchał usta dużym kawałkiem tortu i posłał jej w podzięce szeroki czekoladowy uśmiech. Kyle podał jej drugi talerzyk, którego nikt już nie przechwycił, i spojrzał jej prosto w oczy. – Poważnie. Wszystko w porządku? Mam wrażenie, że jesteś… zmęczona. „Zmęczona” – eufemizm, słowo zastępujące zdanie: „Koszmarnie wyglądasz i nie wiem dlaczego”. Tak, pewnie jest zmęczona. Z tysiąca różnych powodów. Zmusiła się do uśmiechu. – Harówka w pracy, nic więcej, ten ślub i w ogóle. Nie chce mi się nigdzie wyjeżdżać. Na szczęście to Anguilla. Kyle pytająco uniósł brwi. – Harper Hallow i Mack. W ten weekend biorą ślub w Viceroyu i muszę tam być. On chciał się pobrać w przerobionej hali zdjęciowej we Fresno, bo chyba tam się poznali czy coś, ale ona namówiła go na Karaiby. I dzięki Bogu. – Niezła fucha. Cały świat chce zobaczyć ten ślub, a ty naprawdę tam jedziesz? – Niesamowite, co? – powiedziała Jill, zeskubując z ramienia coś rozkawałkowanego i obrzydliwego. – Ma najlepszą pracę pod słońcem. Chociaż Andy wciąż instynktownie spinała się w sobie, ilekroć ktoś tak mówił, nawet ona musiała przyznać, że praca jest wspaniała. Uwielbiała świadomość, że tworzy coś od zera, że może rozwinąć zrodzony z małego zalążka pomysł i dać mu życie w postaci idealnie dopracowanej szaty graficznej, a potem całego numeru. Jednego dnia burza mózgów, drugiego pisanie, potem kilka dni redagowania, wreszcie tydzień projektowania całości – dawało jej to olbrzymią satysfakcję. Ta różnorodność była niezwykle ekscytująca i zawsze pojawiały się nowe wyzwania. Ale najbardziej podobało jej się to, że jest panią samej siebie. Kiedy Emily wyskoczyła z pomysłem stworzenia magazynu ślubnego, Andy stanowczo odmówiła. Spędzały wtedy swój drugi coroczny weekend w spa, podtrzymując tradycję, którą zainicjowała, zdawszy sobie sprawę, że przez cały rok sknerzyła i oszczędzała tylko po to, by stwierdzić, że nie ma z kim wyjechać na urlop. Mimo niedawnego i (według niej) zbyt pospiesznego ślubu z Milesem, pięć lat od niej starszym producentem telewizyjnym, którego program – reality show – odniósł właśnie wielki, zaskakujący sukces, Emily zgodziła się zostawić niedawno poślubionego męża i wyjechać z nią na cztery dni zabiegów, słońca i piasku. Siedziały właśnie w najcieplejszej z trzech wewnętrznych wanien w Mandarin Oriental’s Spa na Riwierze Majów. Zupełnie nago. Przedtem miały masaż gorącymi kamieniami w pokoju dla romantycznych par z widokiem na ocean, po czym przeszły do części relaksacyjnej dla kobiet, gdzie Emily rzuciła ręcznik na szezlong, odtańczyła krótki taniec radości, wypiła łyk herbaty imbirowej, skubnęła kawałek suszonej moreli, a potem powoli – bardzo powoli – zanurzyła się w gorącej wodzie. Andy patrzyła z zazdrością na jej podręcznikowe proporcje talia – biodra, idealne piersi, umięśnione nogi
i ładnie zaokrągloną pupę bez śladu cellulitu. Sama była szczupła, zgoda, ale jej kanciaste ciało w ogóle nie miało dojrzałości ciała Emily. Zastanawiała się, dlaczego, u licha, tak bardzo wstydzi się swojej najlepszej przyjaciółki, mimo to rzuciła ręcznik na brzeg wanny i zanurzyła się w trzy sekundy. Emily trajkotała z ożywieniem, a ona przez cały czas skupiała się tylko na tym, żeby nie wystawiać ramion nad powierzchnię wirującej wody, bo chociaż była całkowicie zasłonięta, wciąż czuła się jak na wystawie. – Co znaczy „nie”? – jęknęła uroczo nadąsana Emily i Andy natychmiast wyczuła, że przyjaciółka nie jest tak naprawdę wkurzona. – Jeszcze nic ci nie powiedziałam. – Nie musisz. Skończyłam z drukowaną prasą. Tak jak reszta świata. Pewnie mi nie uwierzysz, ale lubię swoją pracę. Miała wtedy rozsądną szefową, przez cztery dni w tygodniu pisała do I żyli długo i szczęśliwie, a w jej głowie powoli wykluwał się pomysł na powieść. Mogąc regularnie pisać, w dodatku w nienormowanym czasie pracy, doszła do wniosku, że już wkrótce będzie mogła pozwolić sobie na agenta. Była na najlepszej drodze do zapewnienia sobie… stałej nędznej pensji i równie nędznej egzystencji, ale cóż, zawsze to coś. – Tak, ale to tylko praca! A ja mówię o karierze. O przedsiębiorczości. Założymy to pismo i będzie to nasza wspólna perełka. Nie powiesz mi chyba, że do końca życia chcesz układać listę najmodniejszych fryzur ślubnych! I żyli długo i szczęśliwie to mała, urocza strona internetowa, gdzie czasem można znaleźć parę ciekawych tekstów, ale gdzie zawsze roi się od oklepanych wypełniaczy. Obie to wiemy. – Wielkie dzięki. Emily chlasnęła ręką wodę. – Boże, coś ty taka przewrażliwiona? Ty się tam marnujesz. Stać cię na dużo więcej. A u nas będziesz pisała artykuły przewodnie, pracowała z genialnymi fotografikami, którzy będą realizowali twoje wizje, przydzielała pomysły innym, będziesz nimi kierowała i ich nadzorowała. Będziesz podróżowała po całym świecie i przeprowadzała wywiady z największymi gwiazdami, no i oczywiście będziemy przyjmowały wszystkie propozycje darmowego sponsoringu i wszystkie możliwe zniżki, bo ani przez chwilę nie będziemy udawały, że jesteśmy bezstronne, wprost przeciwnie. No i co? Czy to nie fajne? Andy wysunęła dolną wargę. – Niespecjalnie. – Akurat. Bardzo fajne. Będę twarzą czasopisma i zajmę się wszystkim tym, czego ty nie znosisz. Organizowaniem przyjęć, podlizywaniem się reklamodawcom, przyjmowaniem i wyrzucaniem pracowników. Znajdę miejsce na redakcję, kupię cały sprzęt i wyposażenie. Ściągnę wspaniałych ludzi, którzy zajmą się większością bieżących spraw, żebyśmy mogły skupić się na tworzeniu i prowadzeniu najlepszego magazynu ślubnego w kraju. Wspomniałam już o ubezpieczeniu zdrowotnym? I o pensji, dzięki której będziesz mogła jadać w najlepszych restauracjach? Wyobrażasz to sobie? Andy trochę się odprężyła i jej ramiona zaczęły się wreszcie rozluźniać. Musiała przyznać, że tak, może to sobie wyobrazić. Mało tego, roztaczane przez Emily wizje były naprawdę niesamowite. Zastanawiała się tylko, co kwalifikuje je do założenia i prowadzenia prawdziwego czasopisma. Kilka lat pracy w charakterze mało ważnej asystentki, a potem zastępczyni redaktora działu mody, i kilka lat pisania do ślubnego bloga? Czym ich magazyn miałby różnić się od dziesiątek innych, mało ambitnych czasopism piszących z zapartym tchem o zwiewnych welonach i obcisłych sukniach? I właściwie skąd wytrzasną na to pieniądze? Redakcja na Manhattanie? W jej kawalerce mieścił się z trudem stół pełniący jednocześnie funkcję biurka i chociaż bliźniak, w którym Emily mieszkała z Milesem, był oczywiście większy i bardziej luksusowy, to i tak nie znalazłyby tam miejsca nawet na przeglądarkę do przezroczy, nie mówiąc o całym dziale artystycznym. Brzmiało to fantastycznie, tylko czy naprawdę miało szanse powodzenia?
Emily odchyliła głowę, zanurzając w wodzie ściągnięte gumką wspaniałe włosy. – Andy, jesteś zbyt praktyczna i nie wychodzi ci to na dobre. Mówię ci, zostaw to mnie. Wszystko mam opracowane. – Świetnie, nie ma to jak dobry biznesplan. Kiedy pójdę do banku po kredyt i spytają mnie, po co nam pieniądze, powiem, że Emily wszystko już opracowała. – Bo opracowałam! Miles ma dziesiątki kumpli, może nawet więcej, tych wszystkich nowojorskich bankierów i facetów z Hollywood, którzy tylko czekają, żeby w coś takiego zainwestować. Uwielbiają lokować kasę w nowych twórczych firmach, zwłaszcza związanych z mediami czy działalnością wydawniczą. Nie mogą się powstrzymać, od razu myślą o seksie, modelkach, przepychu i splendorze. A my będziemy ich do tego zachęcały, to oczywiste. Bo nasz magazyn będzie zupełnie inny od tych wszystkich szmatławców na rynku. Chociaż Andy nie zdążyła jeszcze przetworzyć informacji o szastających pieniędzmi inwestorach, to wzmianka o tym, że ich czasopismo miałoby różnić się aż tak bardzo od innych, zabrzmiała jeszcze bardziej absurdalnie. – Co ty powiesz? Znam ten ślubny światek i wierz mi, nie tak łatwo ciągle wymyślać coś nowego. Coroczne zmiany to nie w tej branży. – Nieważne! – prychnęła Emily. Bąbelków było coraz mniej, więc ociekając wodą, szybko wyszła z wanny. Usiadła na ławce i wypiła łyk herbaty. – Nasz magazyn będzie superstylowy. Topowy. Tylko śluby w wersji de luxe. Żadnej „sprzedaży promocyjnej”. Żadnych reklam w stylu „miesiąc miodowy dostępny dla każdego”, „jak mądrze zaoszczędzić” czy „piękne bukiety za pół ceny”. Nie będzie żadnych rad, jak i gdzie zrobić dobry interes, nic z tych rzeczy. Nie będzie ani klasycznych sukni, ani tradycyjnych kwiatów, ani głupich pantofelków. – Ale zdajesz sobie sprawę, że mamy ogólnoświatową recesję, tak? – I właśnie dlatego nasi czytelnicy będą szukali czegoś inspirującego! Myślisz, że dziewięćdziesiąt dziewięć procent kobiet, które czytają „Runwaya”, stać choćby na jedną parę prezentowanych tam pończoch? Oczywiście, że nie. Andy była osobą pragmatyczną, mimo to nie mogła oprzeć się podnieceniu. – To prawda – przyznała. – „Runway” nie jest dla nich katalogiem, tylko źródłem inspiracji. Dla bystrych, wyrobionych stylowo kobiet, które nie mają pieniędzy, żeby modnie się ubierać, jest natchnieniem, dzięki któremu mogą wybrać coś, na co mogą sobie pozwolić. I te, które czerpią inspirację z nieosiągalnych wzorów z „Runwaya”, będą czerpały ją ze ślubów, które zobaczą w „Plunge’u”. Emily uśmiechnęła się promiennie. – W „Plunge’u”? – Fajna nazwa, prawda? Plunge, jak „skok na głęboką wodę”, jak „głęboki dekolt”… Prosta, lekka i dramatyczna. Doskonała. – Jezu, absolutnie fantastyczna! „Plunge”. Jesteś genialna! Tak się nazwiemy! – Emily wstała i odtańczyła nago krótki radosny taniec. – Wiedziałam, że na to pójdziesz. Zacznij już myśleć, co damy w pierwszym numerze. Może coś z Sydney? Maui? Prowansji? Buenos Aires? Zobaczysz, będzie fantastycznie. Emily, ta zwariowana, impulsywna Emily, miała rację. Tak, oczywiście, były różne kłody i przeszkody (loft, w którym miała mieścić się redakcja, pomieszczenie w surowym stanie, przekazano im do użytku z półrocznym opóźnieniem, a kupno odpowiedniej drukarki było o wiele trudniejsze, niż się spodziewały, podobnie jak przejrzenie dwóch tysięcy pięciuset CV, które otrzymały w odpowiedzi na ofertę ośmiu stanowisk pracy), ale ogólnie rzecz biorąc, droga od pomysłu do sukcesu była względnie gładka, niemal wyłącznie dzięki ślepej wierze Emily i ustosunkowanym bogatym znajomym Milesa, w tym Maxowi, ich największemu inwestorowi, który wykupił osiemnaście i trzy dziesiąte procent udziałów firmy. Grupa pięciu innych inwestorów podzieliła się w sumie piętnastoma procentami, tak więc każdej z nich przypadła jedna trzecia reszty. Dysponowały razem prawie sześćdziesięcioma sześcioma i siedmioma dziesiątymi procent udziałów
i jako główne właścicielki mogły każdego przegłosować, zapewniając sobie ostatnie słowo przy podejmowaniu wszystkich najważniejszych decyzji wydawniczych. „Plunge” był ukłonem w stronę wykwintności i topowej mody. Zamieszczały w nim zdjęcia jedynych w swoim rodzaju, specjalnie zaprojektowanych sukien ślubnych i brylantowej biżuterii, którą warto przekazywać z pokolenia na pokolenie, radziły, jak wybierać srebrne serwisy, jak wynająć prywatną wyspę na miesiąc miodowy i jak sporządzić unikalną, dopieszczoną pod każdym względem listę prezentów. Zaczynały skromnie, od kwartalnika liczącego zaledwie czterdzieści stron, ale po dwóch latach wydawały już siedem numerów rocznie (magazyn ukazywał się co drugi miesiąc, ze specjalnym dodatkiem w czerwcu), mając więcej subskrybentów i większą sprzedaż stoiskową, niż początkowo zakładały. Tak jak przewidziała Emily, bardzo niewiele czytelniczek mogło pozwolić sobie na styl życia proponowany przez „Plunge’a”, ale wszystkie były kobietami na tyle mądrymi, szykownymi i łaknącymi luksusu, że z zamieszczanych w czasopiśmie wspaniałych zdjęć i szczegółowych opisów czerpały natchnienie dla swoich ślubów. Pierwsze numery nie były zbyt szałowe. Opisywały w nich każdą co bardziej seksowną i wystawną ceremonię, o której się dowiedziały: ślub koleżanki Emily z „Bazaaru”, która w klubie jachtowym wyszła za właściciela funduszu hedgingowego, ślub innej koleżanki, z college’u, której narzeczony wyreżyserował kilka słynnych filmów akcji, ślub jej dermatolożki, lekarki sław – wyszła za znanego prezentera telewizyjnego i zgodziła się na ich obecność pod warunkiem, że w reportażu padnie nazwa specjalnego żelu do redukcji zmarszczek i modelowania twarzy. Panny młode i panowie nie pochodzili co prawda ze słynnych rodów, ale śluby zawsze były wystawne, a zrobione na nich zdjęcia zapewniały im prestiż, jakiego nie zyskałyby, publikując tylko listy prezentów i porady w rodzaju „jaki kupić pierścionek”. Paradoksalnie to dzięki znajomościom Andy udało im się być na ślubie pary, dzięki której „Plunge” wyszedł z półniebytu i zaciekawił całą Amerykę. Max został zaproszony na ślub znajomej z dzieciństwa, znanej bywalczyni salonów i córki wenezuelskiego miliardera, która wychodziła za syna meksykańskiego „biznesmena” (tu należałoby znacząco unieść brew i puścić do czytelnika oko). Wystarczył jeden telefon Maxa i zapewnienie, że panna młoda będzie miała ostatnie słowo co do tego, które fotki pójdą w magazynie. Reportaż, wraz ze wspaniałymi zdjęciami posiadłości w Monterrey i obsypanych brylantami oszałamiających Latynosek, zwrócił uwagę wszystkich internetowych magazynów plotkarskich, wspomniano o nim nawet w 60 Minutes, w materiale poświęconym FBI, meksykańskiemu „biznesmenowi” i jego arsenałowi automatycznej broni palnej, którego mogli mu pozazdrościć chłopcy z SEALs. Od tej pory nie miały już trudności ze zdobywaniem zleceń. Zachowały listę kontaktów Mirandy z czasów „Runwaya” i nie bały się z niej korzystać. Opracowana przez nie taktyka przypominała starannie wyreżyserowane przedstawienie baletowe. Na stronach internetowych, blogach i w magazynach plotkarskich wyszukiwały wiadomości o zaręczynach, czekały kilka tygodni, aż podniecenie opadnie, a potem dzwoniły albo bezpośrednio do panny młodej lub pana młodego, albo do ich rzecznika prasowego, zależnie od tego, jak blisko byli związani z „Runwayem” czy Mirandą. Podczas rozmowy bezczelnie wymieniały jej nazwisko, wspominały, że współpracowały z nią „przez wiele lat” (co biorąc pod uwagę ich wspólny staż, nie było kłamstwem), i dodawały (bez wdawania się w szczegóły), że „poszerzywszy swoją działalność”, prowadzą obecnie ekskluzywny magazyn ślubny. Po każdym telefonie wysyłały rozmówcy numer z meksykańskim ślubem, czekały dokładnie tydzień, po czym dzwoniły jeszcze raz. Jak dotąd sześciu z siedmiu celebrytów zgodziło się, żeby „Plunge” relacjonował ich ślub pod warunkiem zachowania praw do sprzedaży zdjęć innym czasopismom. Nigdy przeciwko temu zastrzeżeniu nie protestowały: dzięki ich zdjęciom, ich interesującym wywiadom z parą młodą i ciepłym, przystępnie napisanym artykułom Andy od tandetnych czasopism ślubnych sprzedawanych w marketach dzieliły ich lata świetlne. Poza tym każdy numer, w którym występowali słynna aktorka, modelka, muzyk, artysta czy celebryta, bardzo ułatwiał nawiązanie kontaktu z następną sławą, zwykle już bez konieczności powoływania się na Mirandę Priestly i „Runwaya”. Metoda ta działała gładko od lat i nie zamierzały jej zmieniać.
Śluby gwiazd i gwiazdeczek stały się nie tylko główną atrakcją każdego numeru, ale i znakiem rozpoznawczym czasopisma, cechą decydującą o jego atrakcyjności. Czasem Andy nie mogła tego pojąć. Nawet teraz, przeglądając nowy, listopadowy numer z Drew Barrymore i Willem Kopelmanem na okładce, wciąż nie mogła uwierzyć, że „Plunge” powstał tylko dzięki temu, że Emily miała kiedyś wizję, dzięki wielkiej burzy mózgów, ich pomysłom i błędom, jakie od tamtej pory popełniły. Tak, Andy weszła w to z wahaniem, ale „Plunge” stał się jej miłością, jej ukochanym dzieckiem. Od zera stworzyły razem coś, z czego mogły być dumne, i nie było dnia, żeby w głębi serca nie dziękowała Emily za czasopismo, za wysokie dywidendy, jakie przynosiło, i za to, że przedstawiła ją Maxowi. – Myślisz, że będzie tam Madonna? – spytała matka, siadając z talerzykiem obok niej, Kyle’a i Jill. – Podobno Harper i ona chodzą do tego samego centrum studiów kabały. Jill i Andy zrobiły wielkie oczy. – No co? Nie mogę poczytać „People” u dentysty? – fuknęła mama, dziobiąc widelczykiem tort. Od rozwodu coraz bardziej uważała na to, co je. – Też się zastanawiałam – odrzekła Andy. – Ale chyba nie, bo jest teraz gdzieś na południowym Pacyfiku. Ale od rzeczniczki prasowej wiem, że przyjedzie Demi Moore. Bez Ashtona nie będzie już tak zabawnie, ale na pewno ciekawie. – Chciałabym zdobyć dowód, że w jej ciele nie ma niczego naturalnego – powiedziała mama. – Lepiej bym się poczuła. – Nie tylko ty – mruknęła Andy, zjadając ostatni kawałek tortu. Miała ochotę włożyć w tort rękę i zapchać nim usta jak małe dziecko. Tysiąc razy bardziej wolała mdłości od głodu. – Dobra, żołnierze, koniec zabawy – oznajmiła Jill. – Jake i Jonah, proszę zanieść talerze do kuchni i pocałować wszystkich na dobranoc. Tatuś przygotuje wam kąpiel, a ja dam Jaredowi butelkę. – Spojrzała znacząco na Kyle’a. – Ponieważ dzisiaj są moje urodziny i mogę robić, co chcę, zaraz pójdę spać, a gdybyście czegoś potrzebowali, oficerem dyżurnym będzie dzisiaj tatuś, zrozumiano? – Posadziła sobie Jareda na biodrze i go pocałowała. Maluch pacnął ją rączką w policzek. – Zły sen, „chce mi się pić”, „zimno mi”, „chcę przytulanek”: od razu idziecie do tatusia i go budzicie. Jego, nie mnie. Dobrze? Jake i Jonah z powagą pokiwali głowami, a Jared zaklaskał i zapiszczał radośnie. Jill i Kyle zgarnęli dzieci, podziękowali matce za tort, pocałowali wszystkich na dobranoc i zniknęli na górze. Chwilę później Andy usłyszała szum wody w łazience. Mama poszła do kuchni i wróciła z dwoma kubkami angielskiej herbaty bezkofeinowej, jeszcze nie do końca zaparzonej, ale już z mlekiem i ze słodzikiem. Jeden kubek przesunęła po blacie w stronę Andy. – Słyszałam, jak Kyle pytał cię, czy wszystko w porządku… – W skupieniu zaczęła wyciskać torebkę na łyżeczce. Andy otworzyła usta, żeby coś powiedzieć, ale szybko je zamknęła. Nie należała do dziewcząt, które na studiach trzy razy dziennie dzwonią z akademika do domu, nie dzieliła się również z rodzicami intymnymi szczegółami swoich aktualnych związków, ale nigdy nie przypuszczała, że będzie jej tak trudno – wprost niemożliwie trudno – powiedzieć własnej matce, że spodziewa się dziecka. Wiedziała, że powinna, chciała jej o tym powiedzieć. Było nienaturalne, że nie licząc lekarza i techników z laboratorium, jedynymi osobami na świecie, które wiedzą o jej ciąży, są pielęgniarz Kevin i ona sama, mimo to nie mogła się przełamać. Czuła się jak we śnie i chociaż wciąż nie wiedziała, co myśleć o Maxie, uznała, że byłoby nie fair, gdyby powiedziała o tym komuś – nawet własnej matce – nie mówiąc przedtem jemu. – Tak, w porządku – odparła, unikając jej wzroku. – Jestem po prostu zmęczona. Matka kiwnęła głową, chociaż na pewno domyślała się, że Andy coś ukrywa. – O której jutro lecisz? – O jedenastej, z Kennedy’ego. Mają po mnie przyjechać o siódmej. – Przynajmniej spędzisz dwa dni w cieple. Wiem, że na tych ślubach nie odpoczywasz, ale może
znajdziesz dwie godzinki, żeby posiedzieć na dworze? – Mam nadzieję. – Andy zastanawiała się, czy powiedzieć jej o telefonie z Eliasa-Clarka, ale wiedziała, że pociągnęłoby to za sobą długą rozmowę. Wolała odpocząć, niż nakręcać się i znowu mieć koszmarne sny o Mirandzie. – Co u Maxa? Nie jest zły, że wyjeżdżasz zaraz po ślubie? Andy wzruszyła ramionami. – Nie. W niedzielę idzie z kolegami na mecz Jetsów i pewnie nawet nie zauważy, że mnie nie ma. Matka zbyła to milczeniem i Andy pomyślała, że chyba przesadziła. Mama zawsze lubiła Maxa i cieszyła się, że Andy jest szczęśliwa, ale bogactwo Harrisonów i ich ciągła potrzeba bycia na towarzyskim świeczniku, jak to nazywała, były dla niej czymś zupełnie obcym. – W zeszłym tygodniu byłam na lunchu związkowym i spotkałam Robertę Fineman. Mówiłam ci? Andy spróbowała zrobić obojętną minę. – Nie, nie mówiłaś. Co u niej słychać? – A dobrze, wszystko dobrze. Spotyka się z kimś, już od lat. To chyba coś poważnego. Z jakimś wdowcem, dentystą czy kimś, pewnie się pobiorą… – Hm… Mówiła coś o Alexie? Spytała. Nienawidziła siebie za to, ale spytała, nie mogła się powstrzymać. Minęło ponad osiem lat – przez ten czas spotkali się tylko raz – i wciąż szokowało ją, że tak mało o nim wie. W internecie znalazła tylko kilka podstawowych informacji biograficznych i, przed trzema laty, jeden jedyny artykuł, w którym cytowano Alexa entuzjazmującego się sceną muzyczną w Burlington. Skończył studia podyplomowe na Uniwersytecie Vermont i wciąż tam mieszkał. Kiedy się spotkali, wspomniał o dziewczynie, którą poznał na nartach, ale nie podał żadnych szczegółów. Nie było go na Facebooku, co jej nie zaskoczyło. Lily albo nie wiedziała nic więcej, albo nie chciała jej powiedzieć – pewnie to pierwsze, bo Andy wiedziała, że ona i Alex pisują do siebie tylko z okazji świąt i że raz, zastanawiając się nad zmianą uniwersytetu, Alex spytał ją w e-mailu, co myśli o Boulder. – Tak, mówiła. Zrobił magisterium i chce przeprowadzić się z dziewczyną do Nowego Jorku. A może już się przeprowadził? Ona ma jakiś twórczy zawód, nie pamiętam dokładnie jaki, i coś tu dla siebie znalazła, więc Alex też pewnie będzie szukał. Ciekawe. Alex i śliczna, twórcza narciarka wciąż są razem, trzy lata po ich przypadkowym spotkaniu. A co jeszcze ciekawsze, przeprowadzają się do Nowego Jorku. – Tak, mówił mi o niej, kiedy wpadliśmy na siebie w Whole Foods. Boże, to już chyba… ile? Właśnie zaczęłam umawiać się z Maxem, więc są razem już trzy lata. Poważna sprawa. Powiedziała to, chcąc, żeby matka zaprzeczyła, jakoś go usprawiedliwiła, przeanalizowała to i wyciągnęła absurdalny wniosek, że nie, ależ skąd, Alex na pewno nie traktuje tego poważnie, ale ona pokręciła głową i powiedziała: – Tak, Roberta ma nadzieję, że zaręczą się przed końcem roku. Ona ma dopiero dwadzieścia kilka lat, więc nie ma pośpiechu, oczywiście. Ale jestem pewna, że Roberta nie może się już doczekać wnuków, tak jak ja. – Ty już masz wnuki. I to aż trzech. A każdy to prawdziwy skarb. Mama roześmiała się. – Straszne z nich urwisy, co? Nikomu nie życzyłabym trzech chłopców. – Wypiła łyk herbaty. – Nie pamiętam, żebyście wpadli na siebie w Whole Foods. Mówiłaś mi o tym? – Pracowałam wtedy w tym blogu i właśnie poznałam Maxa. Akurat popłynęłaś w rejs z klubem czytelniczym. Dobrze to pamiętam, bo napisałam ci o tym, a ty odpisałaś, ale na zepsutym komputerze, który każde „y” zastępował „z”. – Twoja pamięć nie przestaje mnie zadziwiać. – Alex był tu wtedy na jakimś stażu z Columbii. Nie wiem, co robił tamtego dnia w Whole Foods, ale my z Maxem akurat biegaliśmy i wstąpiliśmy tam po wodę. Wyglądałam koszmarnie,
a on był maksymalnie odstawiony, bo szedł na jakąś ważną rozmowę. Poszliśmy we troje na szybką kawę i było bardzo niezręcznie. Wspomniał, że spotyka się z jakąś studentką, ale że to nic poważnego. Andy nie chciała jej mówić, że przez całe to stanowczo za krótkie spotkanie przy kawie waliło jej serce, że ilekroć Alex rzucał jakiś żart czy jakąś uwagę, za głośno się śmiała i zbyt energicznie kiwała głową. Nie powiedziała, że przez cały czas zastanawiała się, czy Alex cieszy się na wieczorne spotkanie ze swoją dziewczyną, czy ją kocha, czy myśli o niej jak o tej, która naprawdę go rozumie. Nie wspomniała, że po spotkaniu z rozpaczliwą nadzieją czekała chociaż na jeden telefon czy e-mail i jak bardzo ją zabolało – mimo podekscytowania nową znajomością z Maxem – kiedy się nie odezwał. Że tamtego wieczoru długo płakała pod prysznicem, wspominając spędzone razem lata i zastanawiając się, dlaczego tak się od siebie oddalili, że w końcu skrzyczała samą siebie, powiedziała dość, pora zapomnieć o Alexie i skupić się na tym, co czuje do Maxa. Przystojnego, seksownego, zabawnego, czarującego i, co najważniejsze, pomocnego Maxa. I chociaż to przemilczała, matka chyba i tak ją zrozumiała. Andy pomogła jej sprzątnąć ze stołu, schowała tort do lodówki. Mama nie przestawała mówić o ich ślubie, komentować strojów gości, tego, jak dużo pili, czy dobrze się bawili i jak to wszystko wypadło w porównaniu ze ślubami dzieci jej przyjaciółek, na których była w ciągu ostatnich kilku lat (oczywiście o niebo lepiej, i to pod każdym względem). I przez cały czas uważała, żeby ani razu nie wspomnieć o Harrisonach. Do kuchni wpadła na chwilę Jill po dwa kubki mleka i butelkę dla Jareda. Nie mówiąc im o ciąży, Andy poczuła się jak zdrajczyni. Jeszcze raz życzyła siostrze wszystkiego najlepszego, pocałowała ją i mamę na dobranoc i poszła do swojej dziecięcej sypialni, pokoju na piętrze, najdalej od schodów. Już dawno dorosła i zamierzały ją odnowić – pomogła nawet mamie wybrać podwójne łóżko ze skórzanym wezgłowiem, komplet pościeli w hotelowym stylu i lekką kołdrę-narzutę, bielutką, z wyraźnymi kasetonowymi przeszyciami – ale na zamiarach się skończyło. Jej biały dywan z długim włosem, poszarzały od lat potajemnego chodzenia w butach po domu, i narzuta w białe i fioletowe kwiatki miały chyba tysiąc lat. Na sześciu korkowych tablicach roiło się od pamiątek z czasów ogólniaka: plan treningów tenisa z jesieni 1997 roku, wydarte z czasopism kartki ze zdjęciami Matta Damona i Marky Marka, plakat z Titanica, lista telefonów redakcji szkolnego rocznika, uschnięta łodyżka kwiatka – płatki już dawno opadły – który przypięła sobie do sukienki na jakiejś potańcówce, pocztówka od Jill z wyprawy do Kambodży, dokąd pojechała po college’u, rachunek z TCBY, gdzie pracowała zaraz po ukończeniu studiów, no i zdjęcia, dziesiątki zdjęć. Niemal na każdym była ona, a obok niej uśmiechnięta Lily: obie w sukniach z tafty na balu maturalnym, w dżinsach, kiedy jako wolontariuszki pracowały w schronisku dla zwierząt, w identycznych dresach, kiedy postanowiły uprawiać biegi przełajowe. Andy wyjęła pineskę i zdjęła jedno z tablicy: ona, Lily i grupa przyjaciół w wesołym miasteczku. Właśnie wychodzili z gravitronu, jedno bardziej zielone na twarzy od drugiego. Pamiętała, że zaraz potem pobiegła w krzaki, żeby zwymiotować, i przez trzy dni przekonywała rodziców, że zemdliło ją tylko na skutek zbyt wielu przejażdżek tą zwariowaną karuzelą, a nie dlatego, że w akcie młodzieńczego buntu za dużo wypiła (chociaż picie też oczywiście było). Klapnęła na małe łóżko, trochę już zapadnięte od lat używania, i wybrała numer Lily. W Kolorado była za dziesięć dziewiąta i Lily położyła już pewnie Miśka spać. Odebrała po drugim sygnale. – Cześć, piękna! Jak ci się żyje w stanie małżeńskim? – spytała Lily. – Jestem w ciąży – wypaliła Andy, żeby mieć już to za sobą i się nie rozmyślić. Zanim Lily się odezwała, przez trzy, może pięć sekund panowała zupełna cisza. – Andy? To ty? – Tak, i jestem w ciąży. – O Boże! Moje gratulacje! Nie tracicie czasu, co? Czekaj, ale to chyba niemożliwe… Ona liczyła, a Andy wstrzymała oddech. Wiedziała, że cały świat zrobi dokładnie to samo i że
doprowadzi ją to do szału, ale z Lily było inaczej. Ulżyło jej, że wreszcie komuś powiedziała. – Pewnie, zupełnie niemożliwe. Lekarz mówi, że to nie jest „wczesna ciąża cokolwiek to znaczy, no i oczywiście jesteśmy małżeństwem zaledwie od kilkunastu dni. W przyszłym tygodniu mam USG. Zaczynam panikować, bo… – Przestań, nie panikuj! Boisz się, wiem, dobrze to pamiętam. Ale to takie cudowne… Będziecie chcieli wiedzieć, czy to chłopiec, czy dziewczynka? No i oczywiście padło: typowe, zupełnie normalne pytanie do przyjaciółki, która zaszła w ciążę. Andy o mało nie zachłysnęła się jego niewinnością i zdenerwowała się jeszcze bardziej, zdawszy sobie sprawę, że rozmowa z najlepszą i najstarszą przyjaciółką nie będzie tylko fetą. Że nie pogadają o tym, czy to chłopiec, czy dziewczynka, nie ułożą listy imion ani nie porównają wad i zalet jednego astronomicznie drogiego wózka z wadami i zaletami innego. Miały do omówienia poważniejsze sprawy. – Co na to Max? Cieszy się? Jeju, nawet nie umiem sobie tego wyobrazić! Mówił o dziecku, odkąd tylko się poznaliście. – Max nie wie. – Andy powiedziała to tak cicho, że nie była pewna, czy Lily ją usłyszała. – Co takiego? Jak to nie wie? – Trochę się między nami porobiło. W dniu ślubu znalazłam list od Barbary i nie mogę przestać o nim myśleć. – Ale co się porobiło? Jest aż tak źle, że nie możesz powiedzieć mężowi, że nosisz jego dziecko? Andy zaczęła mówić, a kiedy już zaczęła, nie mogła przestać. Powiedziała Lily wszystko, wszyściutko, łącznie ze szczegółami, których nie zdradziła nawet Emily: to, że pięć sekund przed tym, jak miała poprosić Maxa o kilka dni przerwy, dostała wiadomość o ciąży. Że nie ma ochoty dotykać własnego męża. Zdołała nawet wykrztusić, pierwszy raz, że ma wątpliwości, czy Max powiedział jej prawdę o Katherine. – No i tyle. Ładnie, co? – Ściągnęła gumkę z kucyka i potrząsnęła głową. Przyłożyła policzek do poduszki w różowe kwiatki i wciągnęła powietrze: ten sam płyn do płukania, Tide albo Bounce, ale pachniał dzieciństwem i nie chciała go zmieniać. – Nie wiem, co powiedzieć. Chcesz, żebym przyjechała? Mogłabym zostawić Miśka z Bodhim i wsiąść jutro w samolot… – Dzięki, Lil, ale jutro rano lecę na Anguillę. Po prostu o tobie pomyślałam i byłaś. Ale dzięki. – Biedactwo. Pieprzyć Barbarę! Wredna wiedźma. Boże, musisz czuć się taka bezbronna! Dobrze pamiętam, kiedy byłam w ciąży z Miśkiem. Też się bałam, właściwie to byłam przerażona, że Bodhi mnie zostawi, że zostanę zupełnie sama, z brzuchem i bez pomocy. Nie wiem dlaczego, ale kiedy jest się w ciąży, tak się właśnie myśli. Nie umiem tego wytłumaczyć. – Nie, nie, właśnie wytłumaczyłaś, doskonale to rozumiem. Tydzień temu zastanawiałam się, czy nie lepiej by było rozstać się na jakiś czas i spokojnie pomyśleć. Dać nam obojgu szansę na całkowitą szczerość, wypracować jakieś rozwiązanie. Było mi ciężko, ale naprawdę chciałam to zrobić. A teraz? Będę miała dziecko! Jego dziecko. I tak, Max ciągle mnie wkurza, chcę, żeby mnie wkurzał, ale już to dziecko kocham. – Och, Andy, wiem. A to dopiero początek. Andy pociągnęła nosem. Nie zdawała sobie sprawy, że płacze. – Myślałam… Po prostu myślałam, że będzie inaczej. Lily milczała. Andy dobrze ją znała i wiedziała, że przyjaciółka, choć zmartwiona jej problemami, zastanawia się pewnie, czy nie skupić uwagi ponownie na sobie, nie powołać się na swoje własne przeżycia i doświadczenia. Ale po chwili powiedziała: – Wiem, skarbie. Nie opuszcza cię wizja, że pewnego ranka budzisz się u boku swojego poślubionego przed dwoma laty męża, że idziecie razem do łazienki, żeby popatrzeć na paseczek testu ciążowego, na który przed chwilą nasiusiałaś, potem wracacie do sypialni i radośnie podnieceni padacie na łóżko, obejmując się i śmiejąc. Że mąż będzie chodził z tobą na wszystkie wizyty
u lekarza, masował ci stopy, kupował kiszone ogórki i lody. Wiesz, jak często to się zdarza? Nigdy. Ale uwierz mi, ciąża nie jest przez to mniej cudowna. Andy przypomniał się dzień przed czterema laty, kiedy Lily zadzwoniła do niej z wiadomością, że zaszła. Mieszkała w Boulder już od dwóch lat i postanowiła zwolnić z doktoratem, żeby skupić się na nauczaniu. Nie dzwoniły do siebie zbyt często, ale kiedy już dzwoniły, Andy zawsze zazdrościła przyjaciółce radości, jaką słyszała w jej głosie. Początkowo myślała, że jej obsesja na punkcie jogi jest tym samym, czym długa lista jej własnych krótkotrwałych zainteresowań i hobby, które z pasją zaczynała uprawiać i szybko porzucała: tenis, garncarstwo, przędzenie, gotowanie. Kiedy Lily oznajmiła, że w zamian za niewielką pensję i nieliczne klasy postanowiła uczyć w szkole, Andy tylko pokręciła głową. Cała Lily. Kiedy oznajmiła, że zapisała się na pięciusetgodzinny kurs nauczycielski, Andy roześmiała się w duchu. Ale kiedy Lily w rekordowym czasie ukończyła kurs i na pozostałe cztery miesiące wyjechała do aśramu w Kodaikanal w Indiach, gdzie pod okiem światowej sławy swami o niemożliwych do wymówienia imionach ćwiczyła na kursach takich jak Joga na brak równowagi emocjonalnej czy Joga na zdrowe serce, była szczerze zdumiona. Zaraz po powrocie do Stanów Lily zaczęła spotykać się z właścicielem i kierownikiem szkoły jogi, do której uczęszczała przed wyjazdem, nawróconym buddystą imieniem Bodhi – tak naprawdę miał na imię Brian i pochodził z północnej Kalifornii – i rok później zadzwoniła do niej z wielką nowiną: za pół roku spodziewa się dziecka. Andy nie mogła w to uwierzyć. Dziecka? Z Bodhim? Poznała go, kiedy przyjechali do Connecticut, i nie mogła znieść widoku jego grubych dredów, jeszcze grubszych muskułów i tego, że ciągle, czy to lato, czy zima, dosłownie co chwila popijał z termosu zieloną herbatę. Wydawał się miły i na pewno zakochany, mimo to Andy wciąż miała wątpliwości. Nie zadawała zbyt wielu pytań, ale Lily dobrze ją znała. – To nie była wpadka – zaznaczyła. – Bodhi i ja jesteśmy partnerami na całe życie i nie potrzebujemy jakichś tam papierków, żeby wszystko było oficjalnie i formalnie. Kocham go i chcemy mieć dzieci. Przez całą ciążę Lily pełna poczucia winy Andy miała wątpliwości, zastanawiając się, co napadło przyjaciółkę, dlaczego postanowiła skoczyć na głęboką wodę. Ale gdy dwa tygodnie po porodzie zobaczyła ją z synkiem na rękach, od razu wiedziała, że Lily zrobiła dobrze i dla siebie samej, i dla jej partnera, i dla ich dziecka. Początkowo dzielił je pewien dystans – Andy nie mogła zrozumieć, jak Lily czuje się w nowej dla siebie roli matki i (swego rodzaju) żony – ale cieszyła się, że przyjaciółka stworzyła sobie nowe życie. A teraz cieszyła się, że Lily tak dobrze ją rozumie. – Masaż stóp i lody? Cholera, wystarczy mi kilka tygodni bez strachu przed tymi przeklętymi bakteriami. – Cieszę się, że potrafisz się z tego śmiać – powiedziała Lily i Andy usłyszała nutkę ulgi w jej głosie. – Wiem, to dla ciebie bardzo ciężki okres, ale wolno mi się cieszyć, prawda? Kurczę, będziesz miała dziecko! – Wiem. Gdyby nie ciągłe mdłości i zmęczenie, sama bym w to nie uwierzyła. – Zanim się dowiedziałam, myślałam, że to rak – wyznała Lily. – Budziłam się i po trzech godzinach, dosłownie po trzech, znowu zamykały mi się oczy. Rak, nic innego nie przychodziło mi do głowy. Andy umilkła. Tak cudownie i dziwnie było rozmawiać o ciąży z najstarszą i najlepszą przyjaciółką, że musiała chyba przysnąć, bo Lily spytała: – Andy? Jesteś tam? Zasnęłaś? – Przepraszam – wymamrotała Andy, wycierając ślinę z kącika ust. – To idź już spać. Andy uśmiechnęła się. – Tęsknię za tobą, Lil. – Zawsze tu jestem, kochanie. Dzwoń o każdej porze dnia i nocy. A na Anguilli pozwól sobie na trochę słońca. Pij bezalkoholową piña coladę i o wszystkim zapomnij. Dobrze? Obiecujesz? – Spróbuję.
Pożegnały się i chociaż Andy nie spytała jej ani o Miśka, ani o Bodhiego, uznała, że nie musi mieć wyrzutów sumienia. Bo jeśli choć raz w życiu może być troszkę samolubna, to kiedy, jeśli nie teraz? Zdjęła dżinsy, trochę już przyciasne, i sweter. Mycie twarzy, mycie zębów, nitkowanie… to wszystko może poczekać. Przytuliła policzek do chłodnej kwiaciastej poduszki i przykryła się pod szyję kołdrą. Rano będzie lepiej.
9 Bezalkoholowa piña colada na okrągło
Wylot o jedenastej. Trzygodzinne opóźnienie i nieplanowany postój w Puerto Rico. „Prom” z Saint-Martin, na którym czuła się jak na skuterze wodnym podczas sztormu. Wreszcie długie oczekiwanie w nieklimatyzowanej hali przylotów, kontrola celna i jazda zakurzonymi wyboistymi drogami. Podróżowanie było ciężkie i bez ciąży, ale w ciąży po prostu wykańczało. Hotel to wszystko rekompensował, chociaż słowo „hotel” miało się nijak do tego, co zobaczyła. To była prawdziwa kraina czarów. Urokliwa kraina czarów, a w niej cudowna wioska pełna krytych strzechą chatek drzemiących w bujnej zieleni przy plaży w kształcie półksiężyca. Z „holu”, otwartego pawilonu z marmurową posadzką, balijskimi rzeźbionymi meblami i misternymi klatkami, w których mieszkały śpiewające tropikalne ptaki, roztaczał się widok na ocean tak czysty i błękitny, że chwilami aż fantasmagoryczny. Kiedy zaraz po przyjeździe Andy wyszła na balkon, na gałęzi górującego nad chatką drzewa zobaczyła huśtającą się małpkę. Usiadła na łóżku i rozejrzała się. Wielkie łoże było zasłane bielutką pościelą, a materac był twardy i czarodziejsko mięciutki zarazem. Tuż obok drzwi stały stolik i krzesła z drewna kokosowego, a po lewej stronie łóżka rozkładana sofa w kształcie litery „L”, szklany stolik i aparatura stereo Bose’a. Dzięki opartej na bambusowej ramie strzesze i trzem przeszklonym rozsuwanym ścianom miało się wrażenie, że apartament mieści się na otwartym powietrzu. W dole, tuż pod balkonem, był basenik ze zlewającą się z otoczeniem zielonkawą wodą, a dwa stojące na jego brzegu szezlongi z drewna tekowego, z pasiastymi poduszkami i regulowanym parasolem, tworzyły najbardziej szykowny i stylowy kącik do opalania, jaki kiedykolwiek widziała. Biały marmur pokrywał niemal całą powierzchnię olbrzymiej łazienki, w której były podwójna umywalka i przeszklona kabina prysznicowa niemal tak duża, jak pokój gościnny w ich nowojorskim mieszkaniu. Na cienkich podgrzewanych rurkach wisiały ręczniki – były bieluśkie i puchate i wyglądały jak wata cukrowa. Garderobę ozdabiały świeże kwiaty uroczynu. W glinianych buteleczkach z odciśniętym śladem sznurka wokół szyjki były wonny szampon i odżywka do włosów. A na końcu łazienki, wśród palm i bujnych krzewów, stała wielka wanna. Z trzech stron otaczały ją prawie dwuipółmetrowej wysokości ściany, ale z czwartej roztaczał się widok na ocean i, co najcudowniejsze, była już napełniona cieplutką, pachnącą wodą. Na brzegu stał gliniany pojemnik z solą do kąpieli, skądś sączyła się cichutka muzyka, a wszystko tonęło w popołudniowym upale przesyconym zapachem zielonych drzew, krzewów i ziemi. Andy zrzuciła legginsy i podkoszulek, zanim się jeszcze w pełni obudziła. Zanurzyła się w pachnącej wodzie – powietrze było wilgotne i woda miała idealnie dobraną temperaturę – i zamknęła oczy. Odruchowo przesunęła rękami po brzuchu, wciąż nie mogąc uwierzyć, że rośnie tam malutkie życie. Chociaż do tej pory o tym nie myślała, chociaż nie chciała o tym myśleć, nagle zdała sobie sprawę, że chciałaby mieć synka. Nie wiedziała dlaczego. Może dlatego, że zarówno jej siostra, jak i najlepsza przyjaciółka, miały chłopców i że były to jedyne małe dzieci, które dobrze
znała i kochała. A może przemawiała do niej wizja ukochanego synka mamusi, słodkiego maluszka o długich włoskach, który w miniaturowej granatowej marynarce i pod krawatem siedzi jej na kolanach z ulubioną przytulanką w rączce. Nie była tego pewna, ale wydawało jej się, że Max już dawno temu oznajmił, iż bez wątpienia będą mieli same córeczki. Mówił, że nie może się już doczekać, kiedy będzie uczył je grać w tenisa, futbol i golfa, kiedy będzie ubierał je w jednakowe stroje i trenował jak rodzinną minidrużynę. Przewidywał, że urodzą im się same blondynki, chociaż ani on, ani ona nie mają blond włosów, i że będą kochały tatusia jak nikogo na świecie. Między innymi właśnie to ją w nim zauroczyło: ten powszechnie znany playboy miał miękkie serce, był mężczyzną, który życie rodzinne przedkładał ponad wszystko i nie bał się do tego przyznać. Nie wiedziała, jaki był przedtem, ale jego siostra zdradziła jej kiedyś, że ich związek zmienił go w kogoś, kim zawsze pragnął być. Pewnie umarłby z radości, gdyby dowiedział się o ciąży. W pokoju zadzwonił telefon. Rozejrzała się spanikowana i dopiero po chwili zauważyła drugi aparat dyskretnie zamontowany na ścianie przy wannie. – Halo? – Pani Harrison? Mówi konsjerż Ronald. W imieniu pani Hallow mam pani przekazać, że przyjęcie rozpocznie się za godzinę, na plaży. Czy przysłać kogoś po panią? – Tak, dziękuję. Będę gotowa. Puściła gorącą wodę i włożyła stopy pod strumień. Była zmęczona fizycznie, ale umysł miała rozbudzony i rześki. Za godzinę będzie na przyjęciu przedślubnym najsłynniejszej pary muzycznej świata. Harper Hallow zdobyła dwadzieścia dwie nagrody Grammy – wyrównując rekord U2 i Steviego Wondera – chociaż nominowano ją do kilkunastu więcej. Jej narzeczony, Clarence Dexter, urodzony raper, pseudonim sceniczny Mack, zarobił setki milionów dolarów, podwajając dochody ze sprzedaży płyt dochodami z promowanej przez niego lukratywnej linii butów i ubrań. Dzięki ślubowi mieli zostać jednym z najbogatszych i najsłynniejszych małżeństw w świecie. Po kilku minutach moczenia się Andy niechętnie wyszła z luksusowej wanny i pobiegła pod prysznic, gdzie przy okazji ogoliła nogi, siadając na przemyślnie ustawionej tam ławeczce z drewna tekowego. Włożyła białe płócienne spodnie, jedwabny pomarańczowo-turkusowy top i srebrzyste sandały, myśląc, że Emily byłaby z niej dumna. Kiedy wkładała notebook i komórkę do przygotowanej przez hotel dużej słomkowej torby, zadzwonił dzwonek u drzwi. Młody, nieśmiały tubylec w czyściutkiej koszuli z krótkimi rękawami powitał ją cicho i dał jej znak, żeby poszła za nim. Po trzyminutowym spacerze doszli do pawilonu z basenem i barem. Słońce znikało powoli za horyzontem. Trochę się ochłodziło i na niebie pojawił się srebrzysty rogalik księżyca. W pawilonie roiło się od ludzi z koktajlami w skorupach orzecha kokosowego i karaibskim piwem w rękach. Dwunastoosobowa orkiestra grała lokalne melodie, a grupa rozchichotanych dzieci ubranych w najmodniejsze ciuchy tańczyła przed nimi reggae. Andy rozejrzała się, ale nigdzie nie dostrzegła ani Harper, ani Macka. Telefon zadzwonił w chwili, gdy kelner zaproponował jej szklankę wody z bąbelkami. Andy odeszła na bok i wyjęła komórkę z torby. – Em? Cześć. Słyszysz mnie? – Gdzie ty jesteś? Wiesz, że kolacja zaczęła się dwadzieścia minut temu? Wiesz? Emily mówiła tak głośno, że Andy musiała odsunąć telefon od ucha. – Wiem, bo właśnie tu jestem i rozmawiam z tymi czarującymi ludźmi. O nic się nie martw. – Bo wiesz, że potrzebujemy szczegółów, tych wszystkich ploteczek i toastów, inaczej będzie mdło i bezosobowo… – Dlatego tu jestem, z notesem w ręku… – Andy spojrzała na swoją malutką kopertówkę i zdała sobie sprawę, że nie zabrała nawet głupiego długopisu. Jeśli tak jest w pierwszym trymestrze, to co będzie za pół roku? – Co Harper ma na sobie? – spytała Emily. – Em? Słabo cię słyszę. Strasznie wieje. – Dla większego efektu Andy dmuchnęła w telefon.
– Hm. To kończmy i wyślij mi zdjęcie. Bardzo chcę zobaczyć, jak to wszystko wygląda. Andy dmuchnęła jeszcze raz. – Dobrze! Muszę lecieć! – Rozłączyła się i popatrzyła na tłum. Cały teren otaczały pochodnie ogrodowe, w tym masywną ladę barową na środku namiotu, zastawioną przekąskami, którymi częstowali się goście. Andy już miała nagrać kilka uwag na dyktafon, gdy drogę zastąpiła jej kobieta ze słuchawką w uchu i pękatą od dokumentów skórzaną aktówką. – Pani Andrea Sachs, prawda? – powiedziała z ulgą. – A pani jest pewnie rzeczniczką prasową Harper. – Tak, mam na imię Annabelle. – Kobieta chwyciła ją za ramię i pociągnęła w stronę ustawionych na piasku stołów. – W koszu są japonki, jeśli pani chce. Mamy tu bar z przekąskami, no i oczywiście drinki, jakiekolwiek pani sobie życzy. Mack ściągnął tu samolotem mnóstwo jedzenia i picia, więc proszę wszystkiego spróbować. Oczywiście jest też dokładny jadłospis, gdyby potrzebowała go pani do artykułu. Andy kiwnęła głową. Rzecznicy prasowi gwiazd byli zwykle spięci i mówili trzy razy szybciej niż normalny człowiek, ale to ułatwiało jej pracę. – Zaraz podamy kolację, potem będą toasty, na które przeznaczyliśmy pół godziny i które poprowadzi agent Macka i zarazem jego przyjaciel, a po toastach będą desery i drinki. Po kolacji podstawimy samochody, które zawiozą młodszych gości na najlepszą na wyspie dyskotekę. Oczywiście zaraz po deserach Harper wróci do apartamentu, ale serdecznie zapraszam panią na afterparty. – Na dyskotekę? Myślę, że wolałabym chyba… – Świetnie – rzuciła Annabelle, wciąż ciągnąc ją za sobą. Podeszły do okrągłego stołu na osiem osób z efektownym rajskim ptakiem w charakterze głównej ozdoby, przy którym siedziało siedmioro pochłoniętych rozmową gości. – No i jesteśmy. To jest pani Andrea Sachs z „Plunge’a”. „Plunge” relacjonuje naszą imprezę, więc dobrze panią zabawcie. Wszyscy na nią spojrzeli i Andy poczuła, że się czerwieni. A zaraz potem żołądek podjechał jej do gardła, bo usłyszała znajomy głos, rozbawiony, lecz drapieżny, który momentalnie przeniósł ją w czasie dziesięć lat wstecz. – Proszę, proszę, a kogóż my tu widzimy? Co za miła niespodzianka! Uśmiechał się do niej Nigel, niemal świecąc w mroku zbyt idealnymi zębami. Andy próbowała coś powiedzieć, ale zaschło jej w ustach. Annabelle roześmiała się wesoło. – Prawda, zupełnie zapomniałam, że kiedyś razem pracowaliście. Cudownie! – zaświergotała, wskazując Andy krzesło. – Mamy tu mały zlot pracowników „Runwaya”! Dopiero wtedy Andy zauważyła, że Nigel siedzi między Jessicą, która za jej czasów zajmowała się planowaniem redakcyjnych imprez, i Sereną, jedną z młodszych redaktorek. Jakimś cudem obie wyglądały młodziej, były jeszcze szczuplejsze i pewniejsze siebie niż przed dziesięcioma laty. Nie żeby się zdziwiła, ostatecznie to typowe przedstawicielki „Runwaya”. – Czyż nie jestem najszczęśliwszą dziewczynką na świecie?! – zakrzyknął Nigel. – Pani Andreo Sachs, zapraszam do mnie. Był ubrany na biało, w coś, co wyglądało jak szlafrok skrzyżowany z sukienką wyłożony na dżinsy tak obcisłe, że bardziej przypominały legginsy. Z szyi aż do kolan zwisała mu jedwabna apaszka z niezbyt subtelnym znakiem firmowym Louisa Vuittona biegnącym przez całą długość. Mimo tropikalnego upału był w kozackiej czapie z norek i fioletowych aksamitnych pantoflach. Andy mogła tylko usiąść, nie miała wyjścia. Nigel uśmiechnął się szeroko, choć niezbyt miło. – Nawet nie wspomnę, w jakim stylu mnie rzuciłaś! Wziąłem cię pod swoje skrzydła, a ty… – Lekko szarpnął materiał jej kolorowego topu i skrzywił się zniesmaczony. – A ty tak mi odpłacasz? Odchodząc? W dodatku bez pożegnania?
Po aferze w Paryżu Andy nie wróciła do redakcji „Runwaya” choćby po nędzny ołówek, ale napisała do Nigela pełen uznania długi list, w którym przeprosiła go za brak szacunku dla Mirandy i podziękowała za to, że się nią opiekował. Nigel nie odpowiedział. W ciągu następnych kilku miesięcy wysłała mu kopię listu i parę krótkich e-maili w stylu: Co słychać? Brakuje mi ciebie!, a nawet napisała coś w jego blogu modowym. I nic. Tymczasem Emily twierdziła, że dosłownie kilka sekund po tym, jak wyrzucono ją z pracy, pognała do jego gabinetu tylko po to, żeby zobaczyć zamknięte drzwi i niewzruszoną sekretarkę. Ona też do niego napisała, a potem zaprosiła nawet na prywatne przyjęcie na cześć Marca Jacobsa, który był gościem „Harper’s Bazaar”, ale nie dostała odpowiedzi. Andy odchrząknęła. – Przepraszam. Naprawdę próbowałam… – Błagam, daruj sobie! – zaskrzeczał Nigel, machając ręką. – Nie rozmawiajmy o pracy, jesteśmy na przyjęciu. Dziewczęta, na pewno pamiętacie Andreę Sachs, prawda? Dziewczęta: Serena i Jessica. Żadna nie skinęła nawet głową ani nie zmusiła się do uśmiechu. Jessica z lodowatą naganą spojrzała na jej top, a Serena wypiła łyk wina, gapiąc się na nią znad brzegu kieliszka. Nigel zaczął paplać coś o stroju, w jakim ma wystąpić Harper, i o sportowej marynarce Macka. Andy sączyła pellegrino i słuchała. Nigel był obłąkany, to nie ulegało wątpliwości, ale jakaś część jej dawnego „ja” wciąż go lubiła. W końcu posłał jej znaczące spojrzenie i odwrócił się, żeby porozmawiać z modelką siedzącą po jego lewej stronie. Serena i Jessica wmieszały się w tłum i Andy uznała, że ona też powinna poudzielać się towarzysko. Ale od lat nie czuła się tak niezręcznie. Dokładnie od dziesięciu. Skubała chleb kukurydziany, piła wodę z cytryną i przez cały czas głaskała się pod stołem po brzuchu. Denerwował ją ten upiorny klimat jak w „Runwayu” czy to – o czym ciągle próbowała zapomnieć – że nieoczekiwanie zaszła w ciążę, o czym nie wie nawet jej mąż? Zaczęły się toasty. Najlepsza przyjaciółka Harper, fryzjerka znana nie tylko ze swoich umiejętności, ale i z tego, że jest aktywną działaczką ruchu na rzecz pomocy transseksualistom, wygłosiła wzruszająco słodką i trochę nudną mowę pochwalną na cześć nowożeńców. Zaraz po niej przemawiał jeden z braci pana młodego, zawodowy koszykarz, który wtrącał liczne wzmianki na temat Macka i Magica Johnsona, zdaniem Andy zupełnie beznadziejne. Na końcu wystąpił Nigel z piękną opowieścią o Harper, którą znał jeszcze jako niezgrabną nastolatkę, zupełnie nierozpoznawalną dla milionów, które dzięki jego intensywnej pracy dzisiaj ją wielbiły. Goście dosłownie ryczeli ze śmiechu. Kiedy wszyscy zajęli się deserem, Andy przeprosiła sąsiadów i wyszła z namiotu. Wygrzebała z torebki komórkę i nie zważając na koszty roamingu, wybrała numer. Musiała. To sprawa niecierpiąca zwłoki. Emily odebrała po pierwszym sygnale. – Co się stało? Błagam, nie mów mi tylko, że odwołali ślub. – Niczego nie odwołali – odparła Andy, z ulgą słysząc jej głos. – To po co dzwonisz do mnie w połowie przyjęcia? – Bo Nigel tu jest! Nigel, Serena i Jessica. Siedzę z nimi. To koszmar koszmarów! Emily roześmiała się. – Oj, przestań, nie jest tak źle. Niech zgadnę: Nigel udaje, że się do niego nie odezwałaś. Że wykreśliłaś go ze swojego życia. Tak? – Właśnie. – Dziękuj Bogu, że jej tam nie ma. Mogło być dużo gorzej. – Dwa spotkania w ciągu dwóch tygodni zupełnie by mnie wykończyły. Jak nic trafiłabym do czubków. Emily umilkła. – Em, jesteś tam? Dziękujesz swojej szczęśliwej gwieździe, że cię tu nie ma? Nie masz mi czego zazdrościć, Anguilla jest taka sobie.
– Posłuchaj, nie chcę cię straszyć, ale… – Emily zniżyła głos. – O nie, błagam. Co się stało? – Nic się nie stało! Boże święty, dlaczego ty zawsze tak dramatyzujesz? – Em… – Właściwie to wspaniała wiadomość. Chyba najlepsza, jaką kiedykolwiek dostałam. Andy wstrzymała oddech. – Rozmawiałam z doradcą prawnym Eliasa-Clarka. Facet mnie wytropił, wytrzasnął skądś mój prywatny numer i pół godziny temu zadzwonił, dość późno, jak na telefon w sprawach służbowych. Ale to pokazuje tylko, jak bardzo im zależy! Uwierzyłabyś, że… – Na czym im zależy? Emily, czego on chciał? – Ktoś stał przed mikrofonem, wygłaszając kolejny toast, i Andy zapragnęła nagle wrócić do domu, położyć się do łóżka i przytulić do Maxa, tak jak robiła to, zanim znalazła list od Barbary. – Początkowo powtórzył tylko, że chcą się z nami spotkać. Aha, myślę, ani chybi chcą podać nas do sądu. Za przeinaczanie faktów, bezprawne powoływanie się na Mirandę… – Emily, błagam. – Zaczekaj, to jeszcze nie koniec! Przez telefon nie chciał zdradzić żadnych szczegółów, ale niejasno wspomniał, że, jak to ujął, „interesują się »Plunge’em«”. Wiesz, co to znaczy? Andy kiwnęła głową. Wiedziała, i to doskonale. – Wygląda na to, że chcą nas kupić. – Tak! – Andy wiedziała, że Em próbuje opanować podniecenie, ale nie może. – Uzgodniłyśmy, że przez pierwsze pięć lat niczego nie sprzedajemy, że bez pośpiechu stworzymy porządne czasopismo o solidnych podstawach. Em, minęły dopiero trzy lata… – zauważyła. – Wiesz tak samo jak ja, że takiej okazji się nie przepuszcza! – Emily o mało tego nie wykrzyczała. – To jest Elias-Clark. Jedna z największych i najbardziej prestiżowych firm wydawniczych w świecie. To może być nasza życiowa szansa. Andy przeżyła mały wstrząs. To, że ci z Eliasa-Clarka zainteresowali się „Plunge’em”, było wspaniałe, podniecające i napawało ją głęboką satysfakcją. Satysfakcją, ale i przerażeniem. – Em, czy muszę o tym mówić? Naprawdę muszę? Zapomniałaś, że Miranda jest teraz nie tylko naczelną „Runwaya”, ale i szefową wszystkich czasopism w stajni Eliasa-Clarka? Że gdybyśmy sprzedały „Plunge’a”, znowu zostałaby i naszą? – Andy zrobiła pauzę, żeby się uspokoić. – To tylko mały drobiazg, ale może zechcesz się jeszcze zastanowić. – Oj tam, w ogóle się tym nie przejmuję – odparła Emily i Andy niemal widziała, jak macha ręką, jakby zastanawiały się, gdzie kupić kanapki. – Nie wiem, czybyś się nie przejmowała, gdybyś siedziała tu z tymi klakierami. Emily westchnęła, jakby spodziewała się takiej reakcji. – Posłuchaj, możesz przynajmniej podejść do tego z otwartą głową? I najpierw wysłuchać, co mają do powiedzenia? Obiecuję, że nie zrobimy niczego, z czym będziesz się źle czuła… – To świetnie, bo właśnie tak się czuję na myśl o tym, że miałabym znowu pracować u Mirandy Priestly. Od razu ci to mówię. – Nie wiemy nawet, co chcą nam zaproponować! Idź, wypij drinka, zabaw się trochę, a resztę zostaw mnie. Dobra? Andy rozejrzała się po wspaniałej plaży. Dlaczego nie? Jeszcze jedna bezalkoholowa piña colada dobrze jej zrobi. – To tylko zwykłe spotkanie, Andy. Na pewno sobie poradzimy. Powtarzaj za mną: „To tylko zwykłe spotkanie”. – Dobrze. To tylko zwykłe spotkanie. – Andy powtórzyła to jeszcze trzy razy, próbując w to uwierzyć. Naprawdę próbowała, ale kogo chciała oszukać? Za tym zwykłym spotkaniem kryło się coś dużo bardziej przerażającego.
10 Pół szlafroka na dwoje
Kiedy ostatni raz się całowali? Próbowała sobie przypomnieć. Wydawało się, że to niemożliwe, ale odkąd przysięgli sobie miłość i pocałowali się na oczach trzystu świadków, zrobili to chyba nie więcej niż kilka razy. Dotyk ust Maxa był znajomy, lecz wciąż podniecający i kiedy bez uprzedzenia przyjechał po nią taksówką, wszystko wydawało się proste i nieskomplikowane: ucieszyła się na jego widok. Z ulgą zostawiła za sobą Anguillę, Nigela i dziewczyny z „Runwaya” i czuła się bezpiecznie w jego ramionach na tylnym siedzeniu, gdy wśród znajomych zapachów zasypywał ją wprawnymi pocałunkami. Było tak, jakby naprawdę wróciła do domu, przynajmniej do chwili, gdy na ekranie wmontowanego w przedni fotel telewizora pojawiła się reklama lotów na Bermudy linii lotniczych JetBlue. Max podążył za jej spojrzeniem. Dobrze wiedział, o czym Andy myśli, i próbował odwrócić jej uwagę jeszcze bardziej namiętnymi pocałunkami. Początkowo je oddawała, lecz nagle zrobiło się tak, że mogła myśleć tylko o liście jego matki. – Andy… Wyczuł, że od niego ucieka. Chciał wziąć ją za rękę, ale ją zabrała. Hormony ciążowe na pewno nie pomagały. Czytała gdzieś, że kobiety spodziewające się dziecka przestają lubić zapach swojego męża. Czy to możliwe, że ona też? Kiedy zatrzymali się przed domem na rogu Szesnastej i Ósmej, Max przeciągnął kartę przez czytnik. Otworzył dla niej drzwi i wymienił uprzejmości z odźwiernym. Weszła do mieszkania i jak tornado rzucił się na nich radośnie rozszczekany Stanley. Wbiegła z nim do sypialni, gdzie stały podwójne łóżko z baldachimem i szezlong do czytania, a gdy cmoknęła, posłusznie potruchtał za nią do łazienki. Zamknęła drzwi na klucz, puściła wodę do wanny i wzięła go na ręce. – Chryste, jak ty śmierdzisz – szepnęła mu do ucha, wtulając twarz w jego ciepłą szyję. Stanley nałogowo obżerał się sztucznymi kośćmi, specjalnymi gryzakami zrobionymi podobno z byczych penisów, i – ciąża – nie ciąża – na myśl o tym zawsze zbierało jej się na wymioty. Pies polizał ją po twarzy. Udało mu się wsunąć czubek języka do jej ust i żołądek podjechał jej do gardła. Stanley przeprosił ją przytłumionym szczeknięciem. – Nie ma sprawy – powiedziała. – Ostatnio nie tylko na twój widok mam mdłości. Zdjęła portfelową sukienkę, czarne rajstopy, stanik i majtki i stanęła bokiem do lustra. Nie licząc jaskrawoczerwonego śladu w miejscu, gdzie przez cały dzień uciskały ją rajstopy, brzuch wyglądał tak samo jak zwykle. Przesunęła po nim ręką i stwierdziła, że nie jest zupełnie płaski. Ale nie, ta lekka wypukłość na pewno nie jest niczym nowym. Może tylko talię ma troszkę mniej wciętą niż przed paroma miesiącami, ale tylko troszkę. Niedługo w ogóle jej nie będzie. Wiedziała o tym, ale nie mogła sobie tego wyobrazić, podobnie jak malutkiej fasolki z bijącym w środku serduszkiem, którą nosi w brzuchu. Zgasiła górne światło i gdy Stanley wyciągnął się na ręczniku na bocznej półce wanny (od czasu
do czasu maczając pyszczek w wodzie, żeby się napić), zanurzyła się i wypuściła powietrze. Max zapukał do drzwi i spytał, czy wszystko w porządku. – Tak, kąpię się. – Dlaczego się zamknęłaś? Chcę wejść. Andy spojrzała na Stanleya, który ciężko dyszał z głową tuż nad gorącą wodą. – Przepraszam, nie chciałam. Max odszedł. Namoczyła myjkę i położyła ją na piersiach. Głęboki wdech, długi, powolny wydech. Wyciągnęła się na wodzie, żeby choć przez chwilę poczuć się nieważka. W cotygodniowym e-mailu z BabyCenter, które śledziło rozwój jej dziecka, wyczytała, że kobieta w ciąży powinna kąpać się w ciepłej wodzie, ciepłej, nie gorącej, a ponieważ ona takiej nie znosiła, musiała pójść na kompromis i wyszła z wanny już po pięciu minutach. Nie była to długa, relaksująca kąpiel, jakiej zwykle zażywała przed pójściem spać, ale teraz musiała wystarczyć. Kiedy w wannie zabulgotała spływająca woda, włożyła puszysty frotowy szlafrok. Była to połowa prezentu zaręczynowego od dziadków Maxa ze strony matki. Jej był w kolorze czerwonego jabłka i na lewej piersi miał wyhaftowany napis „Pani Harrison”, a Maxa był biały, z napisem „Pan Harrison”. Gdy zawiązywała pasek, przypomniała jej się sprzeczka, do której doszło, kiedy mu je pokazała. – Super – powiedział, rzucając na podłogę swój wyświechtany marynarski worek, który wszędzie ze sobą targał – nawet wtedy. – To bardzo miłe, ale nie spytali mnie nawet, czy chcę zmienić nazwisko. – Przestań. – Przyciągnął ją do siebie, chcąc ją pocałować. – Babcia tak założyła. Ma dziewięćdziesiąt jeden lat, daj jej spokój. – Tak, wiem, ale ja… nie zmienię nazwiska. Max parsknął śmiechem. – Oczywiście, że zmienisz. Nie mógł zrobić albo powiedzieć niczego gorszego. Jego butna pewność siebie sprawiła, że Andy momentalnie się zjeżyła. – Od ponad trzydziestu lat nazywam się Andrea Sachs i nie chcę nazywać się inaczej. Jak byś się poczuł, gdyby ktoś kazał ci nagle zmienić swoje? – To co innego… – Akurat. Spojrzał na nią, ale tak naprawdę. – Dlaczego nie chcesz przyjąć mojego nazwiska? – spytał głosem tak żałosnym i urażonym, że mało brakowało, a by się zgodziła. Ścisnęła go za rękę. – Max, to nie jest żadna deklaracja polityczna i nie ma w tym nic osobistego. Sachs jest po prostu nazwiskiem, z którym dorastałam, do którego przywykłam. Ciężko pracowałam, żeby je sobie wyrobić. Czy to tak trudno zrozumieć? Max wzruszył ramionami i westchnął. Wiedziała, że jest to prawdopodobnie tylko pierwsza z wielu rozmów. Ostatecznie są małżeństwem, prawda? Sprzeczki i kompromisy? No właśnie. Objęła go i pocałowała w szyję i wyglądało na to, że się dogadali, ale sprawa nazwiska powracała podczas rozmów na inne, poważniejsze tematy. „Kto to widział, żeby nie przyjąć nazwiska męża?” – powtarzał z niedowierzaniem. Próbował rozgrywać to kartą rodzicielską („Moja matka kocha cię jak własną córkę”) i chciało jej się wtedy krzyczeć. Rzucał na stół kartę pokoleniową („Używamy tego nazwiska od pokoleń”) albo kartę poczucia winy („Myślałem, że będziesz dumna, mając mnie za męża, tak jak ja jestem dumny, że będziesz moją żoną”), a kiedy to wszystko zawiodło, bez przekonania próbował ją zaszantażować: „Jeśli nie chcesz chwalić się moim nazwiskiem, to może ja nie będę się chwalił obrączką?”. Ale gdy wzruszyła ramionami i powiedziała: „Jak chcesz”, od razu ją przeprosił. Przyznał, że jest zawiedziony, ale uszanuje jej decyzję. Natychmiast poczuła się głupio,
że uparła się przy czymś, co najwyraźniej miało dla niego wielkie znaczenie, zwłaszcza że wcale aż tak bardzo jej na tym nie zależało. Kiedy objęła go za szyję i oznajmiła, że nazwiska Sachs będzie używała tylko w sprawach zawodowych, a wszędzie indziej nazwiska Harrison, o mało nie zemdlał z ulgi i wdzięczności. Właściwie zrobiła to z przyjemnością, chociaż oczywiście mu tego nie powiedziała: może było to trochę antyfeministyczne i staromodne, ale chciała nosić nazwisko męża. A teraz będzie nosiło je ich dziecko. – Hej – rzucił znad „GQ”, gdy weszła do sypialni. Był tylko w bokserkach Calvina Kleina. Śliczna oliwkowa skóra, która zawsze wyglądała jak lekko opalona, dobrze, lecz nieprzesadnie umięśniony brzuch, bezpieczne szerokie ramiona – wbrew sobie poczuła, że Max bardzo ją pociąga. – Przyjemna kąpiel? – Jak zawsze. – Nalała sobie szklankę wody z karafki na nocnym stoliku i wypiła łyk. Chciała się odwrócić i jeszcze raz spojrzeć na jego ciało, ale zamiast tego sięgnęła po książkę. Przysunął się bliżej. Objął ją od tyłu, pocałował w szyję i zobaczyła, jak napinają mu się mięśnie ramion. Załaskotało ją w brzuchu. – Jesteś taka ciepła. Pewnie się tam gotowałaś… – wymruczał i natychmiast pomyślała o dziecku. Znowu pocałował ją w szyję i zanim się zorientowała, zsunął jej z ramion szlafrok i delikatnie ujął w dłonie jej piersi. Odsunęła się i poprawiła szlafrok. – Nie mogę. – Uciekła wzrokiem w bok. – Andy… – szepnął zbolałym głosem, w którym brzmiał zawód. Głosem człowieka pokonanego. – Przepraszam. – Chodź tu. Spójrz na mnie. – Ujął w dłonie jej twarz, łagodnie obrócił ją w swoją stronę i lekko pocałował ją w usta. – Wiem, że sprawiłem ci ból, i nie masz pojęcia, jak mnie to dobija. Cała ta sytuacja… – Zatoczył ręką kółko. – Moja matka, ty, to, że przestałaś mi ufać, że ode mnie uciekasz… to moja wina i rozumiem, dlaczego tak się czujesz. Ale to był tylko list i do niczego, absolutnie do niczego tam nie doszło. Przepraszam cię, ale tylko za to, że ci nie powiedziałem, za nic więcej. – Zrobił pauzę i poirytowany dodał: – Przestań, Andy. To kara nieproporcjonalna do przestępstwa. Ścisnęło ją w gardle i wiedziała, że zaraz się rozpłacze. – Jestem w ciąży. – Powiedziała to cichutkim szeptem. Max zamarł. Czuła, że na nią patrzy. – Co? Co ty… – Tak. Jestem w ciąży. – Boże, Andy, to… to niesamowite! – Wstał i podekscytowany zaczął chodzić nerwowo po pokoju. – Kiedy się dowiedziałaś? Jak? Byłaś u lekarza? Który to tydzień? – Ukląkł przy łóżku i wziął ją za ręce. Jego oczywista radość podniosła ją na duchu. I tak było jej ciężko i nie mogła sobie wyobrazić, jak by się poczuła, gdyby zachował się obojętnie (albo jeszcze gorzej). Lekko ściskał jej dłonie i była mu za to wdzięczna. – W zeszłym tygodniu byłam u doktora Palmera, pamiętasz? Przed wyjazdem na Anguillę. Zrobili mi badanie moczu i wieczorem zadzwonili. – Postanowiła nie mówić mu, że przy okazji przebadała się na wszystkie możliwe choroby weneryczne. – Wiesz od tygodnia i mówisz mi dopiero teraz? – Przepraszam. Musiałam to sobie przemyśleć. Patrzył na nią z nieprzeniknioną miną. – Podobno nie jest to „wczesna ciąża”, cokolwiek to znaczy. Będą wiedzieli dokładniej dopiero po USG, ale myślę, że zaszłam… wiesz, wtedy… w Hilton Head… Max zmarszczył czoło. Dom, który wynajęli z Emily i Milesem na weekend babiego lata. Wieczór tuż przed kolacją, gdy wymknęli się pod prysznic jak dwoje nastolatków. Andy
przysięgała, że jest bezpiecznie, że tydzień wcześniej skończył jej się okres, i ich poniosło. – Wtedy? Pod prysznicem? Myślisz, że wtedy? Kiwnęła głową. – Akurat zmieniałam pigułki. Zrobiłam sobie kilka tygodni przerwy i chyba źle coś obliczyłam. – Wiesz, co to znaczy? Że tak miało być. Że to dziecko było nam pisane. – Jego ulubione powiedzonko. To, że się spotkali? Tak było im pisane. Sukces ich czasopisma? Tak było im pisane. Ich małżeństwo? Też. A teraz dziecko. – Tego nie wiem – odrzekła, ale nie mogła się nie uśmiechnąć. – Zyskaliśmy mocny dowód na to, że kalendarzyk nie działa, ale masz rację, chyba można tak na to spojrzeć. – Kiedy idziesz na USG? Kiedy poznamy datę porodu? – Umówiłam się na jutro. – Na którą? – spytał, zanim skończyła mówić. – Na wpół do dziesiątej. Chciałam wcześniej, ale nie było innego terminu. Max natychmiast podniósł słuchawkę telefonu. Miała ochotę go wyściskać, gdy kazał sekretarce odwołać albo poprzenosić poranne spotkania. – Czy przed wizytą dasz się zaprosić na śniadanie? Dlaczego tak długo zwlekała? Dlaczego nie powiedziała mu wcześniej? Przecież to on, Max, mężczyzna, za którego wyszła. Oczywiście, że jest zachwycony. Oczywiście, że natychmiast odwołał wszystkie spotkania, żeby być na jej pierwszej wizycie u ginekologa. Gotowa była się założyć, że będzie i na wszystkich pozostałych. Oczywiście, że od razu, pewnie odruchowo, przeszedł na „my” i że zacznie teraz mówić: „jesteśmy w ciąży” i „nasze dziecko”. Wiedziała, że nie może być inaczej, mimo to odczuła wielką ulgę. Nie jest sama. – Chciałam wpaść przedtem do redakcji. Mam coraz większe zaległości. Najpierw ślub, potem nudności, teraz ta sprawa z Eliasem-Clarkiem… – Andy. – Znowu ścisnął jej rękę. – Proszę. – Dobrze. Nie ma to jak pyszne śniadanie. Poczuła mdłości. Musiał poznać to po jej twarzy, bo spytał, czy znowu. Nie mogła mówić, więc tylko kiwnęła głową i pobiegła do łazienki. Wymiotując, słyszała, jak zamawia przez telefon napój imbirowy, słone krakersy, banany i mus jabłkowy ze sklepu spożywczego na rogu. Gdy wróciła do łóżka, spojrzał na nią ze współczuciem. – Biedactwo. Zaopiekuję się tobą. Od wymiotów rozbolała ją głowa, ale, co dziwne, od tygodni nie czuła się tak dobrze. – Daj, pomasuję ci stopy. – Kazał Andy usiąść obok siebie i położył jej nogi na swoich kolanach. Masował bosko. Zamknęła oczy. – Nici z naszego miesiąca miodowego na Fidżi. – Dopiero teraz sobie o tym przypomniała. – Ale jeśli wszystko będzie w porządku, nie ma powodu, żebyśmy nie mogli pojechać w grudniu. Max znieruchomiał. – Bez lekarza? Na drugi koniec świata? Stres i zmęczenie długą podróżą? Wykluczone. Fidżi może zaczekać. – Nie żal ci? Pokręcił głową. – Nasze dziecko będzie miało wszystko, zobaczysz. Urządzisz dla niego idealny pokój pełen pluszaków, ślicznych ubranek i książeczek, a ja nauczę się wszystkiego o dzieciach, żebym od samego początku wiedział, co robić. Będę zmieniał pieluszki, dawał jej butelkę i chodził na spacer z wózkiem. Codziennie będziemy jej czytali i opowiadali o tym, jak się poznaliśmy, będziemy jeździli z nią nad morze, żeby mogła pobawić się na piasku i nauczyć się pływać. I wszyscy będziemy ją kochali. My i nasze rodziny. – Ją? – Andy odprężyła się i po raz pierwszy od długiego czasu przestało ją mdlić. – Oczywiście, że ją. Naszą śliczną małą blondyneczkę. Była nam pisana. Kiedy otworzyła oczy, zegar wskazywał za kwadrans siódmą rano. Leżała w szlafroku pod
narzutą, a obok niej cicho pochrapywał Max. Światło było przygaszone, lecz wciąż się paliło. Musieli zasnąć podczas rozmowy. Kiedy wzięli prysznic i się ubrali, Max złapał taksówkę i pojechali do Sarabeth’s na Upper East Side, do małej, uroczej restauracyjki niedaleko gabinetu jej ginekolożki, a poza tym zupełnie nie po drodze. Andy wmusiła w siebie tylko grzankę z domowej roboty dżemem i wypiła kubek herbaty rumiankowej, ale z przyjemnością patrzyła, jak Max pochłania omlet, frytki, kilka plasterków chrupkiego bekonu, popijając to wszystko dwiema szklankami soku pomarańczowego i dużą latte. Podekscytowany pierwszą wizytą, przez cały czas rozprawiał z ożywieniem, spekulował na temat daty porodu, zastanawiał się nad pytaniami do lekarki i nad tym, jak powiedzą o tym rodzinie. Zapłacili i wyszli na Madison Avenue. Gabinet mieścił się sześć ulic dalej, a w poczekalni był tłok. Andy naliczyła trzy kobiety w zaawansowanej ciąży, w tym dwie z mężami, i kilka zbyt młodych lub za starych, by spodziewać się dziecka. Jak to możliwe, że nigdy dotąd nie zwracała uwagi na takie rzeczy? Dziwnie było wejść tam z Maxem za rękę, podejść do rejestracji i podać swoje nazwisko. Była wstrząśnięta, kiedy siedząca tam kobieta ledwie na nich spojrzała. Przecież przyszli na USG. Jej pierwsze badanie! Powinien na nią patrzeć cały świat! Kwadrans później pielęgniarka wywołała ją i dała jej plastikowy pojemnik. – Toaleta jest na końcu korytarza, po prawej stronie. Proszę to przynieść do gabinetu numer pięć. Mąż może tam zaczekać. Max uśmiechnął się, posłał jej spojrzenie mówiące „powodzenia” i wraz z pielęgniarką poszedł do gabinetu. Gdy weszła tam trzy minuty później, krążył nerwowo po malutkim pokoiku. – No i jak? – spytał, przeczesując ręką włosy. – Obsiusiałam sobie rękę. Jak zawsze. – To naprawdę takie trudne? – Roześmiał się, ucieszony, że czymś go zajęła. – Nie masz pojęcia. Do gabinetu weszła kolejna pielęgniarka, krępa kobieta o miłym uśmiechu i srebrzystych włosach. Zanurzywszy pasek testera w pojemniczku z moczem i stwierdziwszy, że wynik jest idealny, zmierzyła jej ciśnienie (też było idealne) i spytała o datę ostatniej miesiączki (którą Andy mogła podać tylko w przybliżeniu). – Dobrze. Pani doktor zaraz przyjdzie. Proszę się zważyć i odjąć od tego pół kilograma na ubranie. Potem proszę zdjąć cały dół i nakryć się tym. – Podała jej papierową płachtę i wskazała fotel. Z fascynacją i odrazą patrzyli, jak bierze podłączoną do ultrasonografu sondę, nakłada na nią coś w rodzaju prezerwatywy i wyciska żel. Potem pożegnała się i wyszła. – Do czego to doszło – zażartował Max, patrząc na przypominającą penis sondę. – Myślałam, że zrobią mi to przez brzuch, jak w telewizji… Otworzyły się drzwi i weszła doktor Kramer. Musiała ich usłyszeć, bo uśmiechnęła się i powiedziała: – Boję się, że jeszcze na to za wcześnie. W tym stadium płód jest tak mały, że wychwyci go tylko ultrasonograf dopochwowy. Przedstawiła się Maxowi i zaczęła przygotowywać urządzenie. Była ładną drobną kobietą koło czterdziestki i miała szybkie, pewne ruchy. – Jak się pani czuje? – rzuciła przez ramię. – Ma pani mdłości? Wymiotuje pani? – Jedno i drugie. – To zupełnie normalne. U większości kobiet złe samopoczucie mija między dwunastym i czternastym tygodniem. A czyste napoje i na przykład krakersy? Też pani zwraca? – Raczej nie. – Na razie proszę nie przejmować się dietą. Dziecko czerpie wszystkie niezbędne składniki pokarmowe z pani organizmu. Niech pani je mało i często i dużo odpoczywa, dobrze? Andy kiwnęła głową. Doktor Kramer kazała jej usiąść w fotelu, włożyć nogi w strzemiona i podciągnęła wyżej papierową osłonę. Andy poczuła lekki ucisk, uczucie zimna w podbrzuszu, a potem przestała odczuwać cokolwiek. Z ulgą stwierdziła, że badanie jest mniej inwazyjne niż
badanie ginekologiczne. – No to zaczynajmy… – Doktor Kramer lekko poruszyła sondą i ekran wypełniły czarno-białe cienie, które tyle razy widzieli na filmach. Lekarka wskazała plamkę na środku czegoś, co wyglądało jak mała czarna dziura. – Tutaj. Widzą państwo? Tę migoczącą plamkę? To serce. Max zerwał się z fotela i wziął Andy za rękę. – Gdzie? To tutaj? – Tak. – Lekarka zmrużyła oczy. – Bije silnym, równym rytmem. Chwileczkę… – Znowu poruszyła sondą i podkręciła głośność. – Teraz. – Dochodzący jak spod wody odgłos przypominał dudnienie kopyt galopującego konia. Wypełniał cały pokój. Andy leżała na plecach i mogła tylko lekko unieść głowę, mimo to doskonale widziała ekran i pulsujące na nim serce: jej dziecko. Było prawdziwe, żyło, rosło w jej ciele. Łzy popłynęły same, po cichu, i nie mogła ich powstrzymać. Kiedy spojrzała na Maxa, który ze wzrokiem wbitym w ekran wciąż kurczowo ściskał jej rękę, zobaczyła, że on też ma mokre oczy. – Płód ma dziesięć tygodni i pięć dni i wszystko jest w jak najlepszym porządku. – Lekarka wzięła kalkulator ciąży i zakręciła plastikowymi kółkami. – Ponieważ nie jest pani pewna terminu ostatniej miesiączki, datę porodu będziemy wyznaczali na podstawie wyników USG, ale z tego, co dzisiaj widzę, powinna pani urodzić pierwszego czerwca. Moje gratulacje! – Pierwszego czerwca – westchnął z nabożną ulgą Max, jakby był to najważniejszy dzień w historii świata. – Wiosenne dziecko. Cudownie. Wątpliwości, obawy i gniew nie zniknęły jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki – Andy nie była pewna, czy kiedykolwiek znikną – ale świadomość, że żyje w niej to maleństwo, że stworzyli je wraz z Maxem, że już niedługo się z nim spotkają i jeśli Bóg pozwoli, do końca życia będą jego rodzicami, zepchnęła to wszystko na dalszy plan. I kiedy poprosiwszy ich do gabinetu, lekarka wyszła, kiedy uszczęśliwiony Max o mało nie wskoczył na fotel, krzycząc: „Kocham cię!”, wątpliwości i strach rozwiały się jak dym. Tak, wszystko się ułoży. Wybaczy mu i zapomni. Tylko tak może dalej żyć. Dla dziecka.
11 Słynniejszy niż Beyoncé?
Budynek, w którym mieściła się redakcja „Plunge’a”, różnił się na szczęście od gmachu EliasaClarka – i to pod każdym względem – a nawet od budynku bez windy w West Village, w którym znalazła dom redakcja I żyli długo i szczęśliwie. Odkąd w latach dziewięćdziesiątych XIX wieku był tu skład drewna, gmach przeszedł kilka transformacji – zakłady mięsne, zakład przetwórstwa spożywczego, skład materiałów tekstylnych i zakład meblarski – by zgodnie z przewidywaniami stać się w końcu budynkiem mieszkalnym z ceglanymi ścianami, oryginalnymi drewnianymi podłogami i wysokimi pod sufit oknami, z których roztaczał się ekscytujący widok na rzekę Hudson (czytaj: na Jersey City). Andy wciąż pamiętała, w jaką ekstazę wpadła Emily, gdy przed trzema laty pośrednik w handlu nieruchomościami przyprowadził je pierwszy raz na róg Dwudziestej Czwartej i Jedenastej. Podobny do fortecy gmach był imponujący, to prawda, ale ona zastanawiała się, czy okolica nie jest trochę zbyt… niebezpieczna. Emily tylko prychnęła. Ostrożnie przeszła nad śpiącym w progu pijakiem i wkroczyła do środka. – Niebezpieczna? Ma swój charakter, a my tego właśnie szukamy! Charakter zamiast dobrego ogrzewania i względnej pewności, że nikt ich tu nie zamorduje? Andy trochę to niepokoiło, ale nie mogła zaprzeczyć, że pomieszczenia biurowe były tysiąc razy ładniejsze niż te, które dotąd widziały, nie wspominając o tym, że tańsze. Jednym płynnym ruchem, który wypracowała, nosząc w „Runwayu” mnóstwo kubków z gorącą kawą, otworzyła stalową klatkę windy, weszła do środka i zasunęła drzwi. Codziennie obiecywała sobie, że tym razem skorzysta ze schodów. Codziennie wsiadała do windy i myślała: jutro. Na trzecim piętrze uśmiechnęła się do recepcjonistki, świeżo upieczonej absolwentki college’u, dziewczyny o zdecydowanie zbyt wysokich kwalifikacjach, która pracowała u nich tylko dlatego, że Emily wciąż nie mogła wybrać innej kandydatki. Miło było choć raz spóźnić się do pracy. – Dzień dobry – powiedziała Agatha. Była w granatowej sukience, kremowych rajstopach i masywnych czerwonych lakierowanych szpilkach i Andy jak zwykle pomyślała, że jej asystentka jest niedoścignionym wzorem dla wszystkich tych, którzy śledzą na bieżąco najnowsze trendy modowe. Biedaczyna musi lecieć z nóg. – Dzień dobry – odpowiedziała śpiewnie. Agatha czekała w progu jak pies obronny. Andy minęła ją i weszła do gabinetu, większej, przeszklonej wersji sąsiadujących z nim boksów. – Wejdź – rzuciła i uznawszy, że zabrzmiało to zbyt ostro i rozkazująco, natychmiast dodała: – Jeśli masz chwilę. – Emily wydzwania do ciebie co trzy sekundy. Obiecałam jej, że od razu cię do niej wyślę. – Uprzedzałam ją, że dzisiaj będę później. Pierwszy raz od pół roku przychodzi przede mną i wpada w histerię? – Andy wyczuła, że powodem histerii jest telefon z Eliasa-Clarka. – Dobrze, już
do niej idę. Jeśli zadzwonią w sprawie ślubu Harper, przełącz ich do gabinetu Emily, dobrze? Agatha kiwnęła głową. Sprawiała wrażenie potwornie znudzonej. Cecha wspólna „Plunge’a” i „Runwaya”? Długonogie dziewczyny w wysokich szpilkach i designerskich ciuchach. Zgodnie z ustalonym podziałem pracy za ich nabór odpowiadała Emily, która osobiście zatrudniła wszystkie oprócz Carmelli Tindale, pół redaktor, pół dyrektor naczelnej, którą Andy ściągnęła z I żyli długo i szczęśliwie, doszedłszy do wniosku, że nie może bez niej żyć. Carmella miała lekką nadwagę i niesforne rude włosy z trzycentymetrowej długości szarymi odrostami. Lubiła workowate kostiumy ze spodniami i chodaki Merrella – zimą – które latem zmieniała na klapki, a jedyną modną rzeczą, jaką nosiła, był autentyczny (według Emily) plecaczek od Prady, który własnoręcznie ozdobiła interesującą kompozycją z farby 3D, kryształków i kolorowych nici. Była uosobieniem katastrofy modowej epickich wprost rozmiarów i Andy bardzo ją lubiła. Pozostałe dziewczyny, jedna szczuplejsza i bardziej długonoga od drugiej, mogły być bliskimi kuzynkami klakierek z „Runwaya”. Co bardzo Andy przygnębiało. – Dzień dobry – powiedziała Tal, smukła Izraelka o bladej cerze, kruczoczarnych włosach i figurze, którą mogłaby zatrzymać czołg. Była w obcisłych bojówkach, krótkiej marynareczce i zamszowych botkach na wysokich obcasach. – Dzień dobry. Skontaktowałaś się z OPI? Do końca tygodnia musimy wiedzieć, czy na to idą, czy nie. Tal kiwnęła głową. Zadzwoniła komórka. – Świetnie. Przyjdź do mnie, kiedy się zdecydują. – Andy spojrzała na ekranik telefonu. – Max? Jesteś? – Witaj, miła. Jak się czujesz? Do tej chwili czuła się dobrze, ale kiedy tylko ją o to spytał, znowu zrobiło jej się niedobrze. – W porządku. Właśnie idę do Emily. Coś się stało? – Nie, tylko tak sobie myślę… Może byśmy zaprosili moją matkę i siostrę, twoją mamę, Jill, Kyle’a, twojego tatę i Noreen? Do nas, na kolację, co? Że niby wybieramy zdjęcia ślubne do albumu i chcemy, żeby nam pomogli. A my powiemy im o dziecku. Tak bardzo chciała powiedzieć mamie i Jill, kiedy widziała się z nimi ostatni raz, ale skoro wiedzieli już o tym Max i Lily – no i Emily, którą chciała zaraz wtajemniczyć – uznała, że wystarczy tego odwlekania. – Sama nie wiem… – Będzie wspaniale, zobaczysz. Mamy to badanie… Jak to się nazywa? – NT. Przezierność fałdu karkowego. – O właśnie. Na początku przyszłego tygodnia będziemy mieli tę przezierność i jeśli okaże się, że wszystko jest w porządku, a na pewno się okaże, nasze rodziny będą najszczęśliwsze pod słońcem. Mój spec od imprez znajdzie dobrą firmę cateringową. Wszystko przywiozą, wszystko przygotują, ugotują i posprzątają, nie będziesz musiała kiwnąć palcem. Co ty na to? Andy uśmiechnęła się do klakierki z działu artystycznego, która minęła ją w wysokich do ud kozakach, podzwaniając ważącymi co najmniej pięć kilo złotymi łańcuchami fachowo zawiązanymi na szyi. – Andy? – Przepraszam. Hm… No dobrze. Niech będzie. – Doskonale. W sobotę wieczorem? – Nie, w sobotę Jill i Kyle wracają rano do Teksasu. Może w piątek? – Nie ma sprawy. Porozmawiam, z kim trzeba, i wszystko załatwię. Andy? – Tak? – Będzie wspaniale. Zobaczysz, jak się ucieszą… Andy zastanawiała się, jak zareaguje Barbara. Okropna synowa i tak długo wyczekiwana wnuczka czy wnuczek. Cóż za dylemat! Ta naszprycowana botoksem twarz niczego pewnie nie
zdradzi. Ale może wiadomość o dziecku zmieni wszystko na lepsze? – Świetnie – powiedziała. – Masz rację, kolacja to najlepszy sposób. – Kocham cię, Andy. Andy zawahała się, ale trwało to tylko ułamek sekundy. – Ja ciebie też. – Andy? Ja czekam! – krzyknęła z gabinetu Emily. Zabrzmiało to dziwnie znajomo i upiornie. – Chyba cię wzywają. Pogadamy później. – Max rozłączył się i Andy niemal widziała, jak się uśmiecha. Weszła do przeszklonego boksu, usiadła w lekkim, leżakopodobnym skórzanym fotelu, zrzuciła mokasyny i zanurzyła stopy w dywaniku z puszystej owczej skóry. Nie zważając na skromny budżet na wystrój wnętrz, Emily wydała mnóstwo własnych pieniędzy po to, żeby jej gabinet wyglądał jak te z „Elle Decor”. Czerwone biurko z laki, białe skórzane fotele i owcza skóra na podłodze? To dopiero początek. Nierzucająca się w oczy wytworna gablota mieściła jej kolekcję książek i czasopism, wysokie okna były przesłonięte delikatnymi białymi firankami, a na jedynej w pomieszczeniu ceglanej ścianie wisiały przeniesione na płótno zdjęcia okładek wszystkich numerów „Plunge’a”. Na dwóch szklanych ścianach, oddzielających gabinet od pozostałej części loftu, połyskiwała kolekcja figurynek z witrażowego szkła i ozdóbek, które przechwytywały światło, rzucając na wszystkie strony kolorowe promyki. W kącie dokazywały dwa naturalnej wielkości rzeźbione dalmatyńczyki, a we wbudowanej w półkę lodówce Emily przechowywała zapas wody mineralnej Evian, różowego szampana i buteleczki z organiczną Honest Tea. Wszędzie stały oprawione w eleganckie ramki prywatne zdjęcia, które przypominały, że chciała zostać asystentką Mirandy już w wieku dwunastu lat. Asystentką, a może Mirandą? – Nareszcie, dzięki Bogu! – Emily zerknęła na Andy znad ekranu komputera. – Moment, skończę tylko ten e-mail… Na biurku leżały zdjęcia robocze z ich ślubu. Andy wzięła pierwsze z wierzchu. Podobało jej się już przedtem, na ekranie laptopa, ale na papierze było jeszcze ładniejsze. Trzymała w ręku jedno z nielicznych zdjęć, na którym uśmiechała się szczerze i bez przymusu. Kiedy orkiestra zaczęła grać ich pierwszy taniec, Max podszedł do niej, objął ją od tyłu i pocałował w szyję, a ponieważ ją załaskotało, zaskoczona roześmiała się radośnie z głową na jego ramieniu. Zdjęcie było bardzo naturalne, w ogóle niepozowane. Na okładkę zawsze dawały pozowane, ale zastanawiały się, czy nie zmienić tej tradycji. – Uwierzysz, że zaraz zamkniemy marcowy numer? – spytała, patrząc na zdjęcie. – Uhm… – mruknęła Emily ze wzrokiem wbitym w ekran. – Naprawdę myślisz, żeby dać na okładkę coś naturalnego? Czy to nie jest zbyt… frywolne? Emily westchnęła. – Frywolne czy nie, to autentyczny St. Germain. Nie ma porównania z tym, co twoja kuzynka przysłała nam z Shutterfly. – To prawda. Podoba mi się. Emily otworzyła górną szufladę biurka, wyjęła paczkę marlboro i zapalniczkę, wzięła papierosa i poczęstowała Andy. – Tu się nie pali – syknęła Andy, nienawidząc siebie za to, że mówi jak komenderująca matka. Emily musnęła płomieniem czubek papierosa, zaciągnęła się głęboko i wypuściła długą, wąską smużkę dymu. – Ale dzisiaj świętujemy. – To już sześć lat – powiedziała Andy, patrząc tęsknie na papierosa. – Cholera, dlaczego wciąż mnie tak kusi? Emily podsunęła jej paczkę, ale ona tylko pokręciła głową. Wiedziała, że powinna wyjść – musiała teraz myśleć o dziecku – ale Em by ją zabiła. – Co świętujemy? – spytała zahipnotyzowana jej długimi, zmysłowymi wdechami i wydechami. – Nie zgadniesz, kto zadzwonił do mnie dziś rano. – Emily odtańczyła w fotelu krótki dziwny
taniec. – Beyonce? – Nie. Dlaczego akurat Beyonce? – Ktoś słynniejszy czy mniej słynny? – A znasz kogoś słynniejszego? – O rany, no to powiedz wreszcie. – Zgadnij. Musisz zgadnąć. Nie zgadniesz, ale spróbuj. – Superzabawa. Dobrze, zobaczmy… Jay-Z? Emily jęknęła. – Zupełnie wyprało cię z polotu. Kto mógłby być ostatnią osobą w znanym nam świecie, która zadzwoniłaby do nas, prosząc o spotkanie? Andy chuchnęła na ręce, żeby je trochę ogrzać. – Obama? – Jesteś niewiarygodna. Nie masz ani krzty wyobraźni! – Emily… – Zadzwoniła do nas sama Miranda, pieprzona Priestly! – Niemożliwe. – Andy pokręciła głową. – Sprzeczne z faktami. Chyba że w „Runwayu” doszło do rewolucji ludowej, o której nie słyszałyśmy. Bo Miranda do nikogo nie dzwoni. Bo z doświadczenia wiem, że bez czyjejś pomocy Miranda nie umie wybrać numeru, że nie jest do tego zdolna ani fizycznie, ani mentalnie, ani emocjonalnie. Emily zaciągnęła się szybko i zgasiła papierosa w ozdobnej popielniczce z witrażowego szkła, którą trzymała w biurku. – Andy, czy ty mnie w ogóle słuchasz? – Ale co? Wstrząśnięta Em patrzyła na nią z niedowierzaniem. – Słyszałaś, co powiedziałam? – Oczywiście. Ale powtórz jeszcze raz. Chyba trudno mi to przetworzyć. Emily dramatycznie westchnęła. – Dobrze. A więc nie, nie zadzwoniła osobiście, masz rację. Zadzwoniła jej starsza asystentka z Republiki Południowej Afryki, niejaka Charla. Zadzwoniła i spytała, czy mogłybyśmy wpaść do nich na spotkanie. Za dwa tygodnie. Podkreśliła, że na spotkanie z Mirandą. – Skąd wiesz, że z Rebubliki Południowej Afryki? – spytała Andy tylko po to, żeby ją wkurzyć. Em o mało nie eksplodowała. – Słyszałaś, co przed chwilą powiedziałam? Mamy spotkać się z Mirandą Priestly. My, ty i ja! – Tak, tak, słyszałam. Próbuję tylko za szybko nie oddychać. Emily klasnęła. – Może być tylko jedno wytłumaczenie. Chcą nas kupić. Andy zerknęła na swoją komórkę i wrzuciła ją do torebki. – Jeśli myślisz, że tam pójdę, to zwariowałaś. – Oczywiście, że pójdziesz. – Nie! Moje słabe serce tego nie wytrzyma. Nie wspominając o szacunku do samej siebie. – Andy, ta kobieta jest dyrektorką do spraw wydawniczych Eliasa-Clarka. Decyduje o ostatecznej formie wszystkich czasopism, jakie tam mają. Z Bóg wie jakich powodów zaprosiła nas do siebie w przyszły piątek, na jedenastą. Dlatego, moja droga przyjaciółko i wspólniczko, na pewno tam będziesz. – Myślisz, że wie o notesie z adresami? Że go świsnęłyśmy? – Kochana, myślę, że ona ma to gdzieś. – Czytałam gdzieś, że ten słynny historyk, jak mu tam, ten intelektualista, pisze jej biografię. Może chce, żeby z nami porozmawiał? Em przewróciła oczami.
– Na pewno, to bardzo prawdopodobne. Z trzech milionów osób pracujących u niej przez te wszystkie lata zażyczyła sobie akurat tej, którą bez żadnego powodu wyrzuciła na oczach trzydziestu podwładnych, i tej, która kazała jej się odpierdolić. Próbuj dalej. – Nie, nie mam pojęcia. Ale wiesz co? Całkiem mi z tym dobrze. – Ale z czym? – Z tym, co powiedziałam. Że mogę cieszyć się pełnią życia, nie wiedząc, dlaczego Miranda Priestly chce się ze mną widzieć. Emily westchnęła. – Co? – Nic. Wiedziałam, że staniesz okoniem. Ale i tak potwierdziłam spotkanie. – Kłamiesz. – Nie. Uważam, że to ważne. – Ważne? – Andy wiedziała, że zaczyna trochę histeryzować, ale nie mogła się powstrzymać. – Jeśli nie zauważyłaś, to uwolniłyśmy się od tej wariatki już lata temu. Dzięki ciężkiej pracy i poświęceniu stworzyłyśmy popularne czasopismo, nikogo przy tym nie terroryzując ani nie niszcząc mu życia. Moja noga nigdy więcej tam nie postanie, nie w gabinecie tej baby. Emily zbyła ją machnięciem ręki. – Siedzi teraz gdzie indziej, zmieniła piętro. I możesz składać takie deklaracje dopiero po spotkaniu. W każdym razie ja muszę się dowiedzieć, czego od nas chce, i nie mogę pójść sama. – Dlaczego? Tak się nią zachwycasz. Idź, potem mi opowiesz. Chociaż nie musisz. Wszystko mi jedno. – Ja się nikim nie zachwycam. – Emily była coraz bardziej wkurzona. – Ale kiedy Miranda Priestly zaprasza, to się idzie. – Wzięła Andy za rękę, wydęła wargi i zrobiła smutne oczy. – Powiedz, że pójdziesz. Proszę… Andy zabrała rękę. Milczała. – No, proszę. Widzisz, jak ładnie cię proszę? Nie zrobisz tego dla swojej najlepszej przyjaciółki i wspólniczki? Tej, która poznała cię z twoim mężem? – Chwytasz się wszelkich możliwych sposobów, co? – Proszę cię, Andy. Potem zabiorę cię do Shake Shack. – Rany. Wytaczasz najcięższe działa. – Zrobisz to? Dla mnie? Będę ci wdzięczna do końca życia. Proszę… Andy ciężko westchnęła. Perspektywa spotkania z Mirandą na jej własnym terenie była równie kusząca jak dzień za kratkami, ale musiała przyznać, że ona też jest ciekawa. Oparła się o blat biurka i wstała, ciężko i z teatralnym wysiłkiem. – Dobrze, pójdę. Ale oprócz hamburgera chcę firmowy podkoszulek, frytki, koktajl i śpioszki dla mojego dziecka. – Załatwione! – wykrzyknęła zachwycona Emily. – Kupię ci, co tylko… – Urwała. – Co ty powiedziałaś? – Słyszałaś. – Nie, chyba nie. Wydawało mi się, że powiedziałaś coś o dziecku, ale jesteś mężatką od niecałych pięciu minut, więc to raczej niemożliwe… – Spojrzała jej prosto w oczy i jęknęła. – O Boże, ty nie żartujesz. Zaszłaś? – Aż za daleko. – Ludzie, co się z wami dzieje? Po co ten pośpiech, do cholery? – Raczej tego nie planowaliśmy, ale… – Co, zapomniałaś, skąd się biorą dzieci? Przez ostatnie piętnaście lat robiłaś wszystko, żeby nie zajść. Co się stało? – Dzięki, że podtrzymałaś mnie na duchu. – Dzieci niekoniecznie idą w parze z prowadzeniem czasopisma. Zastanawiam się, jak odbije się to na mnie.
– Do tego jeszcze daleko. Kończę dopiero pierwszy trymestr. – Pięknie, mówimy już slangiem. – Emily szybko coś obliczyła i ze złośliwym uśmiechem opadła na fotel. – Jezu, ty naprawdę tego nie planowałaś. – Zniżyła głos do rozradowanego szeptu. – To na pewno Maxa? – Przestań. Myślisz, że co, że przypomniały mi się studenckie czasy i na wieczorze panieńskim w spa uprawiałam dziki seks z instruktorem jogi? – Ale musisz przyznać, że byłoby super. – Nie zadasz mi żadnego normalnego pytania? Na przykład kiedy rodzę albo czy znam płeć dziecka? A może jak się czuję? – To na pewno nie bliźniaki? Albo trojaczki? To by było coś. Andy westchnęła. Em podniosła ręce. – Dobrze, już dobrze. Przepraszam. Ale sama przyznasz, że to niesamowite. Wyszłaś za mąż kiedy? Miesiąc temu? I już od dwóch jesteś w ciąży? To zupełnie do ciebie niepodobne, tylko tyle. No i co powie na to Barbara? Wzmianka o teściowej trochę Andy zabolała, pewnie dlatego, że sama zastanawiała się, co powie teściowa. – Masz rację, to zupełnie nie ja, ale stało się i teraz nawet Barbara tego nie powstrzyma. Ale jeśli pominąć całą resztę i skupić się tylko na dziecku, jest całkiem fajnie. Urodzi się wcześniej, niż planowaliśmy, ale to niczego nie zmienia. Jest fajnie. – Hm… W tym, że Emily nie okazała entuzjazmu, nie było niczego zaskakującego. Nigdy otwarcie nie powiedziała, że nie chce dzieci, ale chociaż prawie od pięciu lat była żoną Milesa i niezbyt udaną ciotką jego siostrzenic, Andy zawsze podejrzewała, że nie zamierza zostać matką. Dzieci to bałagan. Dzieci są kłopotliwe, głośne i nieprzewidywalne, poza tym tyje się po nich i na długo traci figurę. Tak, dzieci zdecydowanie do niej nie pasują. Rozległo się pukanie do drzwi i weszła Agatha. – Daniel pyta, czy możesz do niego wpaść. Na dwie sekundy, ale już teraz, bo musi ci coś pokazać, a czeka na telefon. – Idź – powiedziała Andy, ciesząc się, że ma już to za sobą. – Pogadamy później. – To na pewno. Na razie skupmy się na spotkaniu, dobra? Musimy się zastanowić, w czym pójdziesz… – Em wyszła zza biurka i rozchyliła poły kaszmirowego swetra Andy. – W oczy się nie rzuca, ale trzeba coś z tym zrobić, definitywnie. Postawimy na linię A, na tę wełnianą sukienkę ze złotymi naramiennikami. Piękna nie jest, ale ma przynajmniej małe drapowanie w talii… Andy roześmiała się. – Dzięki, wezmę to pod rozwagę. – Nie, poważnie. Wielka nowina i tak dalej. Ja to wszystko rozumiem, ale u Mirandy musimy być w naszym najlepszym wydaniu. Chyba jej nie obrzygasz, co? – Nie obrzygam. – To dobrze. Dam ci znać, jak poszło z Verą. I nie zapomnij zadzwonić do St. Germaina. Czekają na telefon. Emily wzięła trencz i torbę i wychodząc, pomachała Andy przez ramię. – Jeszcze raz gratuluję! – krzyknęła. Andy aż się skrzywiła. Miała nadzieję, że Em nie wypapla tego całej redakcji. Z drugiej strony, jakie to ma znaczenie? Jest w ciąży i jeśli wszystko pójdzie dobrze – a żywiła głęboką nadzieję, że pójdzie – za pół roku urodzi dziecko. Dziecko. Spotkanie z Mirandą, idiotyczne plotki – wystarczyło, że wyobraziła sobie, jak trzyma na rękach słodko pachnące niemowlę o mięciutkiej skórze, i wszystko inne odchodziło w cień. Położyła ręce na brzuchu i uśmiechnęła się do siebie. Dziecko.
12 Sfabrykowane zarzuty i kaftan bezpieczeństwa
Andy weszła do Starbucksa mieszczącego się nieopodal Eliasa-Clarka i musiała przytrzymać się lady. Nie była tu od dziesięciu lat i wspomnienia okazały się tak plastyczne i nieprzyjemne, że o mało nie zemdlała. Rozejrzała się szybko i stwierdziła, że nie widzi żadnych znajomych twarzy, ani przy kasie, ani przy ekspresie do kawy. Kątem oka zobaczyła Emily, która machała do niej, siedząc przy stoliku w kącie. – Nareszcie jesteś, dzięki Bogu. – Em wypiła długi łyk mrożonej kawy, bardzo uważając, żeby nie rozmazać sobie szminki. Andy zerknęła na zegarek. – Przyszłam prawie kwadrans za wcześnie. Długo tu siedzisz? – Lepiej nie pytaj. Ubierałam się, przebierałam i rozbierałam od czwartej rano. – Bardzo relaksujące. Emily przewróciła oczami. – Ale warto było – dodała Andy, patrząc z aprobatą na jej doskonale dopasowaną ołówkową spódnicę z przędzy pętelkowej, obcisły kaszmirowy golf i kozaczki na niebotycznych obcasach. – Wyglądasz fantastycznie. – Dzięki, ty też – mruknęła Em, nie odrywając wzroku od ekranu komórki. – Tak, pomyślałam, że jak na ciążową ta pożyczona sukienka jest całkiem niezła. Spanikowana Em momentalnie poderwała głowę. – Ha! Żartowałam. Włożyłam tę, którą kazałaś. – Uroczo. Andy stłumiła śmiech. – Kiedy idziemy? – Za pięć minut? A może już? Ona nie znosi, kiedy ktoś się spóźnia. Andy poczęstowała się jej kawą. Była tak gęsta od cukru, że ledwie przechodziła przez słomkę. – Jak ty możesz to pić? Emily wzruszyła ramionami. – Dobra – powiedziała Andy. – Pamiętaj jedno: nic nie musimy. Przyszłyśmy wyłącznie po to, żeby posłuchać, co ma do powiedzenia, po nic więcej. Już nie zniszczy nam życia jednym machnięciem ręki, nie może. – Brzmiało nieźle, ale sama nie bardzo w to wierzyła. – Daj spokój, przestań się oszukiwać. Ona jest redaktor naczelną całego Eliasa-Clarka. Najpotężniejszą kobietą świata wydawniczego i świata mody. Jeśli tylko zechce, może to zrobić bez żadnego powodu, ot tak, poza tym ty też na pewno nie śpisz od trzeciej.
Andy wstała i zapięła puchowy płaszcz. Chciała włożyć coś bardziej eleganckiego, ale było lodowato i nie zamierzała bać się, że zmarznie. Na przygotowania poświęciła jak zwykle pół godziny, włożyła sukienkę i tyle. Nie wyglądała szałowo, ale i nie okropnie. – Chodź. Im szybciej wejdziemy, tym szybciej wyjdziemy. – Nie ma to jak dobre nastawienie. – Emily pokręciła głową. Ale również wstała i zapięła zamek wspaniałej króciutkiej futrzanej kurteczki. Po drodze nie zamieniły ani słowa i Andy czuła się w miarę dobrze, dopóki nie weszły do holu i nie skierowały się do recepcji, czego nie robiły, odkąd były tu na pierwszej rozmowie w sprawie pracy. – Czysty surrealizm – szepnęła Em, rozglądając się ukradkiem. Drżały jej ręce. – Nie ma Eduarda przy bramce. Ani Ahmeda w kiosku. Nikogo nie poznaję… – Jej też nie? – Chowając do torebki plakietkę z napisem „Gość”, Emily ruchem oczu wskazała kogoś z tyłu. Andy podążyła za jej wzrokiem i od razu zobaczyła Jocelyn, niedawno awansowaną redaktorkę działu urody i ulubienicę nowojorskich salonów. Z blogów plotkarskich wiedziała, że ostatnie dziesięć lat porządnie dały się jej we znaki – dwoje dzieci z bankierem milionerem, rozwód i ślub z miliarderem ze starego rodu z dwójką własnych dzieci – ale patrząc na nią, nigdy by tego nie powiedziała: Jocelyn wyglądała dokładnie tak samo jak kiedyś, wciąż szczupła, młoda i świeża. Przekroczyła trzydziestkę w pięknym stylu, nosząc się ze spokojem i królewską pewnością siebie, której nie miała, gdy była młodsza. Andy gapiła się na nią jak sroka w gnat, nie mogła się powstrzymać. – Chyba nie dam rady – wymamrotała. Znowu zalała ją fala niepokoju. Co ona wyprawia? Myślała, że co, że po tym wszystkim wejdzie tanecznym krokiem do gabinetu Mirandy Priestly, jakby nigdy nic? Koszmarny pomysł, pomysł wprost katastrofalny. Miała ogromną ochotę uciec, po prostu zwiać. Emily wzięła ją za ramię, dosłownie przeciągnęła przez bramkę i zaprowadziła do windy, do której na szczęście wsiadły same. Nacisnęła guzik siedemnastego piętra, spojrzała na nią i nieco drżącym głosem powiedziała: – Przeżyjemy to, tak? Spójrzmy na to pozytywnie: nie musimy przynajmniej wchodzić do redakcji. Andy nie zdążyła odpowiedzieć, bo drzwi otworzyły się i w oczy uderzyła je biel typowa dla wszystkich pomieszczeń recepcyjnych Eliasa-Clarka. Po wielkim awansie Miranda przeniosła się do dużego gabinetu na piętrze dla kierownictwa, chociaż w nienaruszonym stanie zachowała również ten w redakcji „Runwaya”. Najwyraźniej przemieszczała się teraz między jednym i drugim, terroryzując przy okazji dwa razy więcej ludzi w dwa razy krótszym czasie. – Chyba nie zmienili wystroju – mruknęła Andy. Sekretarka, gibka brunetka z aż zbyt surową fryzurą w stylu bob i szokującym odcieniem czerwonej szminki na ustach, posłała im sztuczny uśmiech, a raczej szyderczy uśmieszek. – Andrea Sachs i Emily Charlton? Zapraszam. I zanim zdążyły potwierdzić lub zaprzeczyć – czy choćby zdjąć szalik – brunetka przyłożyła kartę do czytnika, pchnęła wielkie szklane drzwi i pofrunęła przed siebie, w czym nie przeszkodziły jej dziesięciocentymetrowe obcasy. Żeby za nią nadążyć, musiały biec. Szły przez labirynt korytarzy, mijając po drodze przeszklone pałacowe wnętrza z olśniewającym widokiem na Empire State Building i drogo ubranych pracowników szczebla kierowniczego, na pewno wysokiego. Wszystko działo się tak szybko! Nie zdążyły nawet usiąść i złapać tchu czy pocieszyć się wzajemnie ciepłym słowem. Brunetka nie zaproponowała im nawet wody, nie poprosiła, żeby zdjęły wierzchnie okrycia. Dopiero teraz Andy zrozumiała – ale tak naprawdę – jak czuli się tu ci wszyscy redaktorzy, autorzy, modelki, projektanci, spece od reklamy, fotograficy i zwykli pracownicy „Runwaya”, którzy musieli opuścić swoje względnie bezpieczne biuro, by stawić czoło Mirandzie. Nic dziwnego, że wyglądali jak chodzące trupy. Po chwili weszły do pomieszczenia podobnego do biura Mirandy w „Runwayu”: do sekretariatu
z dwoma nieskazitelnie uporządkowanymi biurkami stojącymi naprzeciwko oszklonych drzwi prowadzących do ogromnego gabinetu z panoramicznym widokiem na miasto, elegancko urządzonego w przygaszonych odcieniach szarości i bieli z rzuconymi tu i ówdzie plamami koloru jasnożółtego i turkusowego, co nadawało całości wygląd słonecznego nadmorskiego domu. W malowanych ramkach ze starego drewna, które sprawiały wrażenie antycznych i nowoczesnych zarazem, wisiały zdjęcia osiemnastoletnich już Caroline i Cassidy, dziewcząt ładnych, lecz jednocześnie dziwnie nieprzyjemnych. Całą podłogę pokrywał szokująco biały dywan, ozdobiony samotną niebieskozieloną wstęgą. Andy spojrzała właśnie na olbrzymi patchwork wiszący na ścianie za biurkiem, dzieło przypominające obraz olejny, gdy otworzyły się drzwi i wkroczyła ona. Miranda. Nie patrząc ani na nie, ani na swoje asystentki, podeszła do biurka i zaczęła wydawać dobrze znajome rozkazy: – Charla? Słyszysz mnie? Halo? Jest tam ktoś? Charla, dziewczyna, która przygotowywała się właśnie, by je powitać, podniosła palec wskazujący, każąc im zaczekać, chwyciła podkładkę z klipsem, pewnie biuletyn, i popędziła do gabinetu. – Tak, Mirando, już jestem. Co mogę… – Zadzwoń do Cassidy i każ jej zaprosić na weekendowy wyjazd trenerkę, tę od tenisa, a potem zadzwoń do niej i zaproś ją sama. Odmowa nie wchodzi w rachubę. Zawiadom mojego męża, że wyjeżdżamy jutro punktualnie o siedemnastej. Poinformuj o naszym przyjeździe garaż i personel w Connecticut. Przed wyjazdem przyślij mi do domu tę nową książkę, tę, którą recenzowano w zeszłą niedzielę, i umów mnie na telefon z autorem, jak najwcześniej, na poniedziałek rano. O pierwszej jem lunch. Zrób mi rezerwację i poinformuj nowojorskie biuro Karla. Sprawdź, gdzie zatrzymali się ci od Bulgariego, i wyślij im kwiaty, dużo kwiatów. Powiedz Nigelowi, że przyjdę na przymiarkę o piętnastej, ani minuty później, i upewnij się, czy przygotowano suknię i wszystkie dodatki. Wiem, że butów jeszcze nie ma, robiąje na zamówienie w Mediolanie, ale dowiedz się o rozmiar i przygotuj ich dokładną kopię do przymiarki. – Wreszcie zrobiła pauzę, dopiero teraz, i spojrzała w sufit, jakby szukała tam ostatniego polecenia. – Aha, tak. Zadzwoń do tych ze Świadomego Planowania Rodziny i umów mnie na spotkanie w celu omówienia szczegółów tej wiosennej imprezy dobroczynnej. Czy umówieni na jedenastą już są? Andy była tak pochłonięta szczegółami jej poleceń, automatycznie i odruchowo próbując zapamiętać i przetworzyć wszystkie informacje, że prawie nie usłyszała ostatniego zdania. Wróciła do rzeczywistości dopiero wtedy, gdy ktoś dźgnął ją łokciem w bok. – Szykuj się – syknęła Emily, zdejmując kurtkę i rzucając ją na podłogę obok biurka sekretarki. Andy poszła w jej ślady. – Niby jak? – szepnęła. – Miranda prosi – oznajmiła Charla. Zrobiła to bez uśmiechu, co źle wróżyło. Nie wprowadziła ich do gabinetu. Może założyła, że znają protokół, może uznała, że są zbyt mało ważne, a może zmienił się obowiązujący przed laty system, ale kiedy gestem ręki wskazała drzwi, Andy i Emily jednocześnie nabrały powietrza i wykrzesawszy z siebie resztki pewności siebie, ramię w ramię przekroczyły próg. Na szczęście, co zakrawało na prawdziwy cud, Miranda nie otaksowała ich spojrzeniem. Nawet nie podniosła głowy. Nie poprosiła, żeby usiadły, nie przywitała ich i w ogóle ich nie zauważyła. Andy z trudem stłumiła w sobie chęć zameldowania, że są postępy, że już coś zrobiła, że zarezerwowała stolik albo załatwiła trenerkę. Czuła, że Emily też jest spięta. Nie wiedząc, co powiedzieć czy zrobić, po prostu stały w trwającej co najmniej czterdzieści pięć sekund najbardziej niezręcznej ciszy, jaką komukolwiek dane było przeżyć, i to z jakiegokolwiek powodu. Andy zerknęła na przyjaciółkę, ale Emily była sparaliżowana strachem i niepewnością. No więc nadal stały. Miranda siedziała na brzeżku zimnego metalowego krzesła sztywno, jakby połknęła kij, a jej słynna równiutka grzywka wyglądała jak peruka. Była w grafitowej plisowanej spódnicy, wełnianej,
a może kaszmirowej, i we wzorzystej jedwabnej bluzce w oszałamiających odcieniach czerwonego i pomarańczowego. Na jej ramionach elegancko spoczywała delikatna biała pelerynka z króliczego futra, a z szyi zwisał na łańcuszku pojedynczy rubin wielkości małego czekoladowego jajka. Paznokcie i usta miała pomalowane na kolor czerwonego wina. Na oczach zahipnotyzowanej Andy te cienkie czerwone usta przylgnęły do brzegu papierowego kubka, upiły łyk kawy i rozchyliły się. Powoli i z rozwagą czubek języka przesunął się najpierw po górnej, potem po dolnej wardze. Andy poczuła się tak, jakby obserwowała kobrę pożerającą mysz. W końcu – nareszcie! – Miranda Priestly podniosła wzrok znad dokumentów i spojrzała na nie, chociaż w jej oczach nie pojawił się najmniejszy błysk rozpoznania. Lekko przekrzywiła głowę, popatrzyła na Emily, potem na Andy, potem znowu na Emily i znowu na Andy i powiedziała: – Tak? Tak? „Tak” jak: „Tak? W czym mogę wam pomóc, moje drogie intruzki?”. Czyżby Miranda naprawdę nie skojarzyła, że sama je zaprosiła? Andy słyszała coraz szybsze bicie swojego serca. Omal nie zemdlała z ulgi, kiedy Emily otworzyła usta. – Dzień dobry, Mirando. – Em powiedziała to ze sztucznym uśmiechem przyklejonym do twarzy, głosem silniejszym i pewniejszym niż jej mina. – Miło cię znowu widzieć. Andy też się uśmiechnęła, odruchowo, równie szeroko i sztucznie, entuzjastycznie kiwając przy tym głową. Cały spokój, opanowanie szlag trafił. Tak, pamiętała, że Miranda nie może im nic zrobić, że niczego od niej nie potrzebują, że już dawno nie ma nad nimi władzy – tylko co z tego? Stały przed nią, szczerząc zęby jak dwie szympansice. Miranda wciąż przyglądała im się bez śladu rozpoznania w oczach. Chyba naprawdę nie wiedziała, że do spotkania doszło z jej inicjatywy. Emily spróbowała jeszcze raz: – Było nam bardzo miło, kiedy nas zaprosiłaś. Czy możemy w czymś pomóc? Czuwająca w sekretariacie Charla gwałtownie wciągnęła powietrze. Sytuacja mogła się szybko pogorszyć, szybko i tragicznie. Ale nie, Miranda zrobiła zaskoczoną minę. – Tak, oczywiście. Wezwałam was, żeby porozmawiać o waszym magazynie. Elias-Clark jest zainteresowany jego kupnem. Ale co miałaś na myśli, mówiąc „znowu”? Andy obróciła się, żeby spojrzeć na Emily, ale Em zamarła, gapiąc się na Mirandę. Andy zaryzykowała: ukradkiem podążyła za jej wzrokiem i zobaczyła, że Miranda przeszywa ją morderczym spojrzeniem. Nie miała wyboru. – Emily chciała chyba powiedzieć, że minęło tyle czasu, odkąd tu pracowałyśmy. To już prawie dziesięć lat! Emily była przez dwa lata twoją pierwszą asystentką… – Dwa i pół – warknęła Em. – …a ja pracowałam tu rok. Miranda dotknęła czerwonym paznokciem niepokojąco wilgotnych czerwonych ust. W skupieniu zmrużyła oczy. Chwila niezręcznej ciszy i wreszcie powiedziała: – Nie pamiętam. Ale cóż, nie wyobrażacie sobie, ile asystentek przewinęło się tu od tamtej pory. Emily patrzyła na nią z żądzą mordu w oczach. Przerażona tym, co przyjaciółka może powiedzieć, Andy postanowiła przeć do przodu. Roześmiała się sztucznie, doskonale słysząc, że śmiech brzmi metalicznie i gorzko. – To dobrze – powiedziała – bo… bo nie rozstałyśmy się w najlepszych stosunkach. Byłam wtedy młoda, a Paryż, chociaż cudowny, przytłoczył mnie i oszołomił, dlatego… Czuła, że Emily przeszywa ją wzrokiem, każąc jej się zamknąć, ale to nie ona jej przerwała. – Czy któraś z was jest tą żałosną dziewczyną, która wpadła w katatonię i skończyła w szpitalu psychiatrycznym? Emily i Andy pokręciły głową. – I żadna z was nie jest wariatką, która wielokrotnie groziła, że spali moje mieszkanie… –
Zabrzmiało to bardziej jak stwierdzenie niż pytanie, chociaż Miranda nie omieszkała zerknąć na nie, by sprawdzić, jak zareagują. Obydwie znowu pokręciły głową. Miranda Priestly ściągnęła brwi. – Była tu taka jedna bez wyrazu, taka w okropnych tandetnych butach, która chciała, żeby na podstawie sfabrykowanych zarzutów aresztowano mnie za mobbing, ale ona była blondynką. – To nie my – zaprzeczyła Andy, czując, że wzrok Mirandy przeszywa na wylot jej buty, bynajmniej nie tandetne, ale i nie designerskie. – Cóż, w takim razie musiałyście być mało ciekawe. Andy uśmiechnęła się, tym razem szczerze. Chyba masz rację, pomyślała. To, że kazałam ci się odpierdolić na rogu paryskiej ulicy i zostawiłam cię w połowie imprezy, nie jest warte zapamiętania. Rozumiem, dotarło. Ze wstrząsu wyrwał ją piskliwy głos, po tylu latach wciąż niezmieniony, o takim samym tonie i takiej samej barwie, głos, który prześladował ją we wspomnieniach i w koszmarnych snach. – Charla! Haloooo! Jest tam ktoś? Haloooo! W drzwiach zmaterializowała się młoda dziewczyna, która na pewno nie była Charlą, tylko jej młodszą, ładniejszą i bardziej znerwicowaną wersją. – Tak, Mirando? – Charla, przyślij tu Rinalda. Potrzebuję kogoś od finansów. Polecenie wprawiło dziewczynę w wyraźną panikę. – Ale… ale… Rinalda chyba nie ma. Jest na urlopie. Mam zadzwonić do kogoś innego? Miranda westchnęła tak głęboko i z tak wielkim rozczarowaniem, że Andy pomyślała, iż Charli numer dwa grozi zwolnienie w trybie natychmiastowym. Zerknęła ukradkiem na Emily, rozpaczliwie pragnąc nawiązać z nią jakiś kontakt, ale Em stała obok niej z kurczowo zaciśniętymi rękami, jakby wpadła w katatonię. – W takim razie wezwij Stanleya. Natychmiast. To wszystko. Charla, która nie była Charlą, wybiegła z gabinetu z twarzą wykrzywioną niepokojem i strachem i Andy miała ochotę ją przytulić. Ale zamiast tego pomyślała o swoim Stanleyu, który bezpiecznie zwinięty w kłębek pogryza pewnie byczy penis, i strasznie za nim zatęskniła. A może tęskniła za wszystkim, tylko nie za tym tutaj. Chwilę później do gabinetu wszedł mężczyzna w średnim wieku i zaskakująco niemodnym garniturze. Minął je i bez zaproszenia usiadł przy okrągłym stole. – Mirando? Przedstawisz mnie swoim gościom? Emily opadła szczęka. Andy była tak zaskoczona, że o mało się nie roześmiała. Kim jest ten dzielny rycerz w kiepskim garniturze mający odwagę przemawiać do niej jak do zwykłej śmiertelniczki? Zdawało się, że Miranda lekko nastroszyła pióra, mimo to gestem ręki zaprosiła je do stołu. Usiadły. – Stanleyu, przedstawiam ci Andreę Sachs i Emily Charlton, wydawczynię i redaktor naczelną „Plunge’a”, nowego magazynu ślubnego, na który zwróciłam ci uwagę kilka tygodni temu. Drogie panie, to jest Stanley Grogin. Andy czekała na ciąg dalszy – miło by było wiedzieć, kim Grogin jest i czym się zajmuje – ale Miranda już skończyła. Stanley rozłożył na stole papiery, mruknął coś do siebie, po czym ze skórzanej teczki wyjął trzy pliki zszytych dokumentów i dał po jednym każdej z nich. – Nasza propozycja – rzucił. – Propozycja? – powtórzyła piskliwie Emily. Było to pierwsze słowo, jakie wypowiedziała w ciągu ostatnich kilku minut, i zabrzmiało jak wołanie o pomoc. Stanley spojrzał na Mirandę. – Omówiłaś z nimi podstawowe sprawy?
Miranda łypnęła na niego spode łba. – Miranda… – zaczęła Emily – Miranda wspomniała tylko, że chcecie… że Elias-Clark chce kupić nasze czasopismo. Tak? – Rozpoczęły panie działalność trzy lata temu i w ciągu tego czasu „Plunge” odnotował duży wzrost liczby subskrybentów i reklamodawców. Imponuje mi jego elegancja i wyrobienie, cechy, które rzadko kojarzą się z magazynem ślubnym. Szczególnie atrakcyjne i godne uwagi są comiesięczne artykuły poświęcone znanym celebrytom. Za swoje osiągnięcia zasługują panie na uznanie. – Miranda położyła ręce na pliku dokumentów, splotła palce i spojrzała na Andy. – Dziękujemy – wychrypiała Andy załamującym się głosem. Nie zerknęła na Emily, bała się zaryzykować. – Proszę to przejrzeć i spokojnie się zastanowić – powiedział Stanley. – Na pewno zechcecie, żeby zapoznali się z tym wasi ludzie, to oczywiste… Dopiero teraz Andy uświadomiła sobie, jak prymitywnie musiały wypaść, przychodząc tu bez „swoich ludzi”. Wzięła papiery i zaczęła je przeglądać. Emily poszła w jej ślady. Im więcej widziała określeń w rodzaju „obecny zespół redakcyjny”, „okres przejściowy”, „zmiana siedziby”, bla, bla, bla, tym trudniej jej było o skupienie i po chwili słowa zaczęły się ze sobą zlewać. Jej wzrok wyostrzył się gwałtownie dopiero na przedostatniej stronie, gdzie widniała proponowana cena zakupu, kwota tak zdumiewająco wysoka, że Andy momentalnie wróciła do rzeczywistości. Miliony. Trudno było przejść obojętnie obok milionów. Stanley wyjaśnił kilka punktów, które nie do końca rozumiała, dał im kilka egzemplarzy umowy dla zespołu prawników (zapamiętać, pomyślała Andy: zorganizować zespół prawników) i zaproponował, żeby za parę tygodni spotkali się ponownie, aby przedyskutować ewentualne problemy. Mówił tak, jakby wszystko było już postanowione, dając im do zrozumienia, że byłyby szalone, odrzucając tak hojną propozycję od tak prestiżowego wydawcy. Jakby decyzja już zapadła i chodziło tylko o to, kiedy dojdzie do sprzedaży. W progu stanęła Charla numer dwa, by oznajmić, że na dole czeka już samochód, który ma zawieźć Mirandę na lunch. Andy bardzo chciała spytać, czy szoferem nadal jest Igor, a jeśli tak, to co u niego słychać, ale tylko zacisnęła usta. Nie pokazując po sobie, czy to usłyszała, czy nie, Miranda kazała asystentce przynieść szklankę zimnej pellegrino z limonką i wstała. – Emily, Ahn-dre-ah… Andy czekała na „miło było was znowu widzieć”, „miłego popołudnia” czy „do szybkiego usłyszenia”, ale trwająca kilka sekund cisza wskazywała na to, że żadne z tych słów nie padnie. Miranda skinęła im głową, mruknęła, że nie zamierza czekać na odpowiedź przez cały dzień, i wyszła. Charla, która nie była Charlą, podała jej wytworne futro z norek i kryształowy kieliszek, które Miranda wzięła, nie zwalniając kroku. Dopiero kiedy zniknęła w korytarzu, Andy zdała sobie sprawę, że nie oddycha co najmniej od sześćdziesięciu sekund. – Nie ma to jak przygoda, prawda? – powiedział Stanley, zbierając dokumenty. Wręczył im wizytówkę. – Z utęsknieniem czekamy na wyniki waszych przemyśleń. W razie jakichkolwiek pytań proszę do mnie dzwonić. Na pewno złapiecie mnie szybciej niż ją. Ale o tym chyba już wiecie. Pospiesznie uścisnął im rękę i bez słowa zniknął w korytarzu. – Przyjemniaczek – mruknęła Emily. – Myślisz, że wie, kim jesteśmy? – Na sto procent. Wie nawet, spod jakiego jesteśmy znaku. Pracuje u niej. – Dobrali się jak w korcu maku – szepnęła Andy. – Ile to trwało? Siedem minut? Dziewięć? No i po wystawnym obiedzie. Emily chwyciła ją za rękę i ścisnęła tak mocno, że Andy skrzywiła się z bólu. – Czy ty wiesz, co tu się stało? Możesz w to uwierzyć? Chodź. Musimy pogadać. Podziękowały Charli i Charli, która nie była Charlą, i Andy pomyślała, że to niesamowite: przez całe spotkanie Miranda mówiła jej po imieniu, ani razu się przy tym nie myląc! Miała ochotę usiąść
z tymi dwiema nieszczęsnymi dziewczętami (Charla sprawiała wrażenie sponiewieranej, ale tylko trochę, jakby Miranda tylko wycisnęła, a nie zmiażdżyła jej ducha, natomiast Charla, która nią nie była, miała martwe oczy i niespokojną twarz kobiety w depresji klinicznej) i zapewnić je, że życie nie kończy się na Mirandzie Priestly i jeśli tylko zechcą, zawsze mogą wybrać inne. Że nadejdzie taki dzień, kiedy spojrzą na te lata niewolnictwa i mimo zespołu stresu pourazowego, który będzie im pewnie dokuczał, odczują dumę, że wytrwały na stanowisku asystentki najbardziej przerażającej szefowej w świecie. Ale tylko uśmiechnęła się ciepło, podziękowała im za pomoc, wzięła płaszcz i uciekły stamtąd, starając się nie stracić przy tym resztek godności. – Shake Shack gdzieś dalej od centrum czy przy Madison Square Garden, tak jak się umawiałyśmy? – spytała Andy, gdy tylko wyszły na ulicę, bo stwierdziła, że jest głodna jak wilk. – No przestań. – Emily głośno westchnęła. – Jak ty możesz myśleć o hamburgerach? W takiej chwili? – Umawiałyśmy się! Miał być hamburger, frytki i koktajl. I śpioszki. Taki był warunek! Na wpół idąc, na wpół biegnąc, Emily zaciągnęła ją do Starbucksa, gdzie spotkały się niecałą godzinę wcześniej. – Możesz skupić się na sekundę na czymś innym niż żarcie? Tak, tak, wiem, mam u ciebie dług. Masz, wypij to. Emily zamówiła dla niej mrożoną herbatę, a dla siebie kawę. Wzięły napoje i nie chcąc robić sceny, poirytowana Andy powlokła się za nią do stolika w najdalszym rogu. Oczy Emily błyszczały z podniecenia, drżały jej ręce. – Nie mogę w to uwierzyć! – zapiszczała. – To znaczy… miałam taką nadzieję. Miles był przekonany, ja na pewno nie. Chcą nas kupić! Nasz magazyn zrobił wrażenie na samej Mirandzie Priestly. Chce nas kupić Elias-Clark. Chwytasz? Andy kiwnęła głową. – Nawet nas nie poznała, czysty obłęd. Tak się martwiłyśmy, co powie, a ona nie miała nawet pojęcia, że u niej… – Andy! Miranda, pieprzona Priestly chce kupić nasz magazyn! Nasz magazyn! Chce go kupić! Czy to do ciebie dociera? Pijąc herbatę, Andy zauważyła, że jej też trzęsą się ręce. – O tak, dociera. To najbardziej obłąkana rzecz, jaką kiedykolwiek słyszałam. Miła, ale przede wszystkim obłąkana. Emily w bardzo nieciekawy sposób rozdziawiła usta. Z dolną szczęką tuż nad blatem stolika patrzyła na nią przez całą wieczność, w końcu pokręciła głową. – Boże, nawet przez myśl mi to nie przeszło… – Co? – Ale tak, to się trzyma kupy. – Ale co? Usta Emily ułożyły się w podkówkę, na jej czole pojawiły się zmarszczki. Jest zawiedziona? Zrozpaczona? Zła? – Emily? – Ty nie chcesz sprzedać „Plunge’a”, prawda? Masz zastrzeżenia. Andy ścisnęło w gardle. Niedobrze to szło. Z jednej strony pękała z dumy. Odniosły tak duży sukces, że zwrócił na nie uwagę jeden z największych wydawców na świecie. Elias-Clark chciał włączyć „Plunge’a” do swojej stajni. Czy potrzebują lepszej reklamy? Ale Elias-Clark to synonim Mirandy Priestly. Czy to możliwe, żeby Emily chciała – ale tak naprawdę chciała – sprzedać jej ich własne czasopismo? Atmosfera natychmiast się zmieniła. – Zastrzeżenia? – wykrztusiła Andy. – Tak, można tak powiedzieć. – Andy, nie rozumiesz, że od samego początku na to pracowałyśmy? Że od samego początku chciałyśmy to zrobić?
I nagle, lata przed tym, zanim w ogóle pomyślałyśmy, że to możliwe, zgłasza się do nas najbardziej prestiżowe wydawnictwo świata. Jak ci się może to nie podobać? – Nie, bardzo mi się podoba – zapewniła powoli Andy, ważąc każde słowo. Emily uśmiechnęła się szeroko. – Em, schlebia mi to tak samo jak tobie. To, że Elias-Clark chce kupić nasze małe czasopismo, jest po prostu powalające. Pod każdym względem niezwykłe. Poza tym widziałaś za ile? – Andy klepnęła się w czoło. – Nigdy w życiu nie myślałam, że zobaczę taką kwotę. – To dlaczego wyglądasz, jakby ktoś ci umarł? – Zadzwoniła komórka i Em odrzuciła połączenie, widząc na ekraniku zdjęcie Milesa. – Dobrze wiesz dlaczego. Ty też to widziałaś. Emily udała, że nie wie, o co chodzi. – Nie przyglądałam się każdemu słowu, to prawda, ale umowa jest w większości… Andy wyjęła swoją kopię i otworzyła ją na siódmej stronie. – Pamiętasz tę małą klauzulę? Tę tutaj? Tę, która mówi, że cały starszy personel redakcyjny musi przepracować u nich cały rok kalendarzowy, żeby pomóc w sprawnym przejęciu czasopisma? Em machnęła ręką. – To tylko rok. – Tylko rok? Kurczę, nie mogę sobie przypomnieć, gdzie ja to słyszałam. – Daj spokój. Przez rok można wszystko. Andy zmrużyła oczy. – Nieprawda, nie wszystko. Bo na przykład ja nie mogłabym pracować przez rok u Mirandy Priestly. I chyba to udowodniłam. Emily spojrzała jej w oczy. – Nie chodzi tylko o ciebie. Jesteśmy wspólniczkami i właśnie spełniło się nasze marzenie. Sama propozycja była bardzo satysfakcjonująca, to nie ulegało wątpliwości, ale jak można sprzedać własne dziecko, i to akurat Eliasowi-Clarkowi, nie wspominając o tym, że łączyłoby się to z rocznym przymusem pracy w ich firmie? To było wprost nie do pomyślenia, a nie zdążyły nawet poplotkować, nacieszyć się tym, co tam zobaczyły: zmartwychwstałą Mirandą, jej gabinetem, ogłupiałymi asystentkami i całą resztą. Andy potarła oczy. – Może obie reagujemy przesadnie. Może pójdźmy do jakiegoś prawnika, speca od działalności wydawniczej, i poprośmy, żeby negocjował warunki w naszym imieniu? Może udałoby się wykreślić z umowy klauzulę o rocznej pracy? A może teraz, kiedy Elias-Clark złożył nam oficjalną propozycję, znajdą się inni chętni? Jeśli tak ich przypiliło, są na to duże szanse. Em pokręciła głową. – To jest Elias-Clark. Na miłość boską, to jest Miranda Priestly! To jest jak namaszczenie! – Próbuję coś wymyślić, Em. – Próbujesz? Ty się zastanawiasz, a ja nie mogę uwierzyć, że nie chcesz wykorzystać takiej okazji. Andy opuściła głowę. – Po co ten pośpiech? To jest dopiero pierwsza propozycja, która pada w dodatku lata wcześniej, niż się spodziewałyśmy. Po co mamy się na to rzucać? Przemyślmy wszystko spokojnie i podejmijmy decyzję najlepszą dla nas obu. – Ty na poważnie? Jeśli na to nie pójdziemy, poślą nas do domu wariatów. Obie dobrze o tym wiemy. – Kocham „Plunge’a” – powiedziała cicho Andy. – Kocham to, co razem stworzyłyśmy. Kocham naszą redakcję, naszych pracowników, uwielbiam codziennie z tobą gadać. I bardzo cenię sobie to, że nikt nie mówi nam, co i jak mamy robić. Nie chcę jeszcze z tego rezygnować. – Ja też kocham nasz magazyn. Naprawdę. Ale trafia nam się okazja, za którą milion ludzi chętnie by zabiło. A już na pewno każdy, kto zbudował od podstaw jakąś firmę. Trzeba spojrzeć na
to z szerszej perspektywy. Andy wstała i zebrała swoje rzeczy. Ścisnęła Emily za ramię. – Dowiedziałyśmy się o tym pięć minut temu. Przemyślmy to, dajmy sobie trochę czasu, dobrze? Coś wymyślimy. Sfrustrowana Emily trzasnęła ręką w stół. Niezbyt mocno, ale to wystarczyło, żeby Andy zamarła. – Oby! Chętnie o tym porozmawiam, ale jedno powiem ci już teraz: nie możemy zmarnować tej okazji. Nie pozwolę, żebyśmy zepsuły coś tak fantastycznego. Andy zarzuciła torbę na ramię. – To znaczy ja. Nie pozwolisz, żebym to ja zepsuła coś tak fantastycznego dla ciebie – sprostowała. – Nie to powiedziałam. – Ale to miałaś na myśli. Emily wzruszyła ramionami. – Mogą ci się nie podobać, ale są najlepsi i dzięki nim możemy stać się bardzo bogate. Nie możesz choć raz spojrzeć na to perspektywicznie? – Czyli jak? Z czcią, jaką zawsze darzyłaś Eliasa-Clarka? I, bądźmy szczere, Mirandę też? Em łypnęła na nią spode łba. Andy wiedziała, że powinna przestać, ale nie mogła się powstrzymać. – Co, nie mam racji? Daję głowę, że do dzisiaj obwiniasz się za to, że cię wywaliła. Że chociaż byłaś najlepszą asystentką, jaką kiedykolwiek miała, wciąż ją usprawiedliwiasz i uważasz, że dobrze zrobiła, wyrzucając cię jak zeszłotygodniowe śmieci. Przez twarz Emily przemknął gniew i Andy wiedziała, że posunęła się za daleko. Ale Em powiedziała tylko: – Zostawmy to teraz, dobrze? – Świetnie. Przed lunchem muszę coś załatwić. Zobaczymy się w redakcji. – I bez słowa wyszła. Zanosiło się na ciężki dzień.
13 Do tego czasu już mnie tu nie będzie
Andy oparła głowę o zagłówek i odetchnęła zapachem wanilii z dyndającego pod lusterkiem odświeżacza. Nie był nieprzyjemny. Po raz pierwszy od wielu tygodni czuła coś i nie zbierało jej się na wymioty. Oddychała głęboko, gdy zadzwoniła komórka. Max. – Cześć – rzuciła z nadzieją, że nie zacznie wypytywać o wizytę w Eliasie-Clarku. Cieszyła się na wieczorne spotkanie, na to, że będzie mogła powiedzieć rodzinie o dziecku, i nie chciała ciągle myśleć o Mirandzie. – Gdzie ty byłaś? Zostawiłem u Agathy ze sto wiadomości. Jak poszło? – Mówił szybko i niecierpliwie. – Jak się czuję? Świetnie, dzięki, że pytasz. Pewnie się o mnie martwiłeś! – Przez pół nocy nie dała mu zasnąć, bo tak denerwowała się spotkaniem. – Nie, poważnie, Andy, jak poszło? Chcą was kupić, tak? Andy zesztywniała. – Tak. Skąd wiesz? – A czego innego mogliby chcieć? – Aż zapiał z zachwytu. – Wiedziałem! Po prostu wiedziałem! Nawet założyłem się z Milesem o cenę. Musisz skakać z radości! – Wprost przeciwnie. Jadę taksówką i jestem przerażona. To dużo lepsze określenie. – Powinnaś być z siebie dumna! Udało wam się. Na przekór wszystkiemu stworzyłyście coś od zera, a teraz chce to od was kupić najbardziej prestiżowe wydawnictwo na świecie. Lepiej być nie może. – Tak, to zaszczyt – przyznała Andy. – Ale jest kilka niepokojących szczegółów. – Wszystko da się załatwić. Mogę polecić wam świetnego prawnika, którego czasem wynajmujemy. To spec od takich spraw, wygładzi każdy szczegół. Andy zaczęła wyłamywać sobie palce. Max mówił tak, jakby wszystko było już załatwione, tymczasem one dostały tę propozycję dopiero przed chwilą. – O której wszyscy przychodzą? – spytała, próbując zmienić temat. – Myślisz, że coś podejrzewają? – Nie, już ci mówiłem, nad wszystkim panuję. Są tu kucharze, mąż z żoną, i robota pali im się w rękach. Moi i twoi mają przyjść za godzinę. Padną, kiedy powiemy im o dziecku, a do tego ta fantastyczna wiadomość o „Plunge’u”! – Nie, nie chcę im o tym mówić… – Andy? Słyszysz mnie? Muszę jeszcze gdzieś zadzwonić. Zaraz się widzimy, tak? Rozłączył się, a ona znowu oparła głowę o zagłówek. Tak, Max zainwestował w „Plunge’a”, i to sporo. To zrozumiałe, że się ucieszył. Wyszedł na geniusza, nie wspominając o tym, że jeśli sprzedadzą czasopismo, skarbiec Harrisonów otrzyma pokaźny zastrzyk gotówki. Ale nie była jeszcze gotowa dzielić się nowiną. Dziecko to jedno, proszę bardzo – właśnie o tym mówi się
przyszłym dziadkom, a nawet Barbarom Harrison tego świata – ale spędzić cały wieczór na rozmowach o Mirandzie Priestly? Dziękuję, postoję. Mimo początkowych zastrzeżeń o dziesiątej wieczorem musiała przyznać, że spotkanie było udane. Nikt nie chciał wyjść. To, że nie chciała wyjść jej rodzina, wcale jej nie zaskoczyło – „pora iść” znaczyło dla nich tyle, co pora zacząć się żegnać, obejmować, przytulać, znowu się obejmować, na odchodnym zajrzeć do łazienki, jeszcze raz zaproponować pomoc przy zmywaniu i ze wszystkimi się całować – zaskakujące natomiast było to, że nie chciała wyjść Barbara, która zawsze modnie się spóźniała, gość bardzo układny, liczący się z innymi i zawsze skory do tego, żeby podziękować gospodarzom, szybko się pożegnać i zniknąć. Nie licząc Elizy, która musiała wyjść już po godzinie na spotkanie z przyjaciółmi, o dwudziestej drugiej wszyscy członkowie ich najbliższej rodziny wciąż siedzieli w salonie, z ożywieniem rozmawiając, dużo pijąc i chichocząc jak nastolatki. – Tak się cieszę z waszego szczęścia. – Barbara powiedziała to tak, że trudno było odgadnąć jej prawdziwe uczucia. Ale może mówiła szczerze? Może rodząc dziecko – dając jej obietnicę wnuka czy wnuczki – Andy zdobędzie jej szacunek i akceptację? Siedziały obok siebie na szezlongu bez oparcia. – Wnuczek, coś takiego. Zawsze miałam nadzieję, oczywiście, ale tak szybko? To prawdziwa niespodzianka. „Tak szybko” – Andy spróbowała puścić to mimo uszu. Max prosił ją, żeby nie wdawała się w szczegóły i nie wspominała, że tego nie planowali – nie chciał, żeby wyglądało to na wpadkę – ale była pewna, że jego matka byłaby zachwycona i wtedy, gdyby celowo poczęli dziecko dwa miesiące przed ślubem. Bo czyż nie pasowałoby to do jej pochodzącej z nizin synowej? – Jeśli to chłopiec, nazwiecie go oczywiście Robert – dodała Barbara i nie było to bynajmniej pytanie. Co bardziej irytujące, powiedziała to do syna, jakby to zależało tylko od niego. – Oczywiście – zgodził się z nią Max, nie zerknąwszy nawet na Andy. Nie było wątpliwości, że nadadzą chłopcu imię jego ojca i że dziewczynkę nazwą pewnie Roberta – zresztą Andy nie chciałaby inaczej – ale zjeżyła się na myśl, że nikt nie pyta jej o zdanie. Jill musiała dostrzec coś w jej oczach, bo zakaszlała. Głośno. – Z dziećmi nigdy nie wiadomo. Czuję, że to dziewczynka. Słodka, malutka, idealna dziewczynka. Miód z mlekiem, czyli wszystko to, czego brakuje moim urwisom. Taką przynajmniej mam nadzieję. – Dziewczynka też byłaby słodka – zgodziła się z nią Barbara. – Ale kiedyś powinni mieć syna, żeby mógł zadbać o rodzinne interesy. Rodzinne interesy. Andy chciała zauważyć, że ona, kobieta, doskonale sobie z tym radzi, tak jak na pewno poradziłaby sobie jej córka, ale tylko zacisnęła usta. Nie wspomniała również, że ojciec Maxa, mężczyzna, nie wykazał się zbytnią przenikliwością w podejmowaniu decyzji z ramienia Harrison Media Holdings. Max podziękował jej spojrzeniem. – Urodzi się dopiero za pół roku – odezwała się z sofy babcia. – Do tego czasu pewnie mnie już nie będzie, dlatego chcę, żebyście nazwali ją po mnie. Ida to coraz popularniejsze imię, prawda? Wraca moda na stare. – Babciu – odrzekła Andy – masz dopiero osiemdziesiąt osiem lat i jesteś silna jak byk. Nigdzie się nie wybierasz. – Oby Bóg cię wysłuchał. – Babcia szybko splunęła, trzy razy. – Skończmy już z tymi imionami. – Jill klasnęła w dłonie. – Czy ktoś chce jeszcze bezkofeinówki? Jeśli nie, przyszli rodzice są zmęczeni i powinniśmy chyba pozwolić im odpocząć. Andy podziękowała jej uśmiechem. – Tak, lecę z nóg, więc… – W naszej rodzinie nikt nie dożył osiemdziesięciu jeden lat! – wykrzyknęła babcia. – Ty chyba zwariowałaś, ja lada dzień umrę.
– Przestań, mamo. Jesteś zupełnie zdrowa. Chodź, zbierajmy się. Babcia lekceważąco machnęła ręką. – Dożyłam chwili, kiedy ta tutaj wyszła za mąż, choć myślałam, że nigdy nie wyjdzie. Nie tylko wyszła, ale i zaszła. Cud za cudem! Zapadła niezręczna cisza i Andy wybuchnęła śmiechem. Cała babcia, stary dobry rocznik. Objęła ją i szepnęła do Jill: – Dzięki, że już ich zgarniasz. – Zanim wyjdziecie… – Max wstał, żeby zwrócić ich uwagę – chcemy jeszcze coś ogłosić. – O Chryste – jęknęła babcia – to bliźniaki. Dwa identyczne urwisy za jednym zamachem. – Bliźniaki? – Głos Barbary wzniósł się o co najmniej trzy oktawy. – O Boże. Kątem oka Andy zobaczyła, że Jill patrzy na nią pytająco, ale właśnie próbowała spiorunować Maxa wzrokiem i nie odpowiedziała. Max nawet na nią nie spojrzał. – Nie, nie, to nie bliźniaki. Chodzi o „Plunge’a”. Wygląda na to, że Andy i Emily… – Max, proszę – powiedziała Andy cicho i spokojnie, choć nie na tyle twardo i stanowczo, by zrobić scenę. Albo jej nie słyszał, albo nie chciał słyszeć. – …dostały niezwykłą propozycję od Eliasa-Clarka, który chce kupić ich magazyn. A dokładniej, propozycję nieprawdopodobnie wprost hojną. Nasze dziewczyny dokonały czegoś niemożliwego, sprawiając, że początkujące na rynku czasopismo tak szybko zwróciło na siebie uwagę i tak szybko zaczęto o nie zabiegać. Wznieśmy toast za ciężką pracę mojej żony. Toastu nie wzniósł dosłownie nikt. Bo wszyscy zaczęli mówić jednocześnie. Ojciec Andy: – Elias-Clark? To znaczy, że znowu będziesz miała do czynienia z tą… wiesz? Barbara: – Trudno o lepszy moment! Będziesz wreszcie mogła pozbyć się tej próżnej zachcianki i poświęcić czas czemuś przynoszącemu prawdziwą satysfakcję, jak choćby opiece nad dzieckiem. Mogłabyś również rozpocząć działalność charytatywną… Jill: – Rany, moje gratulacje! Nawet jeśli nie sprzedacie, zaszczytem jest już sama propozycja. Matka Andy: – Nie podoba mi się, że znowu będziesz pracowała z tą… tą… Jak ona się nazywa? Ta, która przez cały rok cię zadręczała… Babcia: – Jak to? Tak długo harowałyście, żeby wprowadzić to cholerstwo na rynek, a teraz je sprzedajecie? Nie rozumiem dzisiejszej młodzieży. Andy spiorunowała Maxa wzrokiem, ale on podszedł do niej i objął ją na niedźwiedzia. – Cudownie, prawda? Jestem z niej bardzo dumny. Jill musiała zauważyć coś na jej twarzy, bo zerwała się z fotela i powiedziała, że dość już tych sensacji i że powinni natychmiast wyjść, żeby ona i Max mogli się wreszcie położyć. – Zadzwonię jutro z lotniska. – Stanęła na palcach i objęła Andy. – Tak się cieszę. To cudowna wiadomość. I nie bój się, nie opieprzę cię za to, że dowiedziałam się razem z twoją teściową. Nie obraziłam się. – To dobrze – szepnęła Andy z szerokim uśmiechem. – Kobiety w ciąży podobno nie grzeszą, o czym zaczynam się szybko przekonywać. Jill włożyła kurtkę – było okropnie zimno, nawet jak na listopad – i dodała: – Ciesz się, dopóki możesz. Wszystkich interesuje tylko pierwsze. Możesz być w dziewiątym miesiącu z drugim i prawie rodzić i nikt nie ustąpi ci miejsca. A z trzecim? – Prychnęła pogardliwie. – Od razu pytają, czy to planowane. W głowie im się nie mieści, że ktoś mógłby po prostu chcieć. Andy parsknęła śmiechem. – Nie żebyśmy specjalnie chcieli…
– Szczegóły. – Andy założyła jej włosy za ucho. Prawie już zapomniała, jak to jest spędzić kilka spokojnych chwil sam na sam z siostrą. Mieszkały na dwóch krańcach kontynentu i rzadko się widywały, a jeśli już, prawie zawsze towarzyszyli im Max, Kyle, dzieci i mama. Gdy dorastały, nie były ze sobą blisko związane – dziewięć lat różnicy oznaczało, że Jill wyjechała na studia, kiedy Andy była małą dziewczynką – ale teraz, od pięciu, sześciu lat, regularnie do siebie dzwoniły i próbowały się częściej widywać. Odkąd Andy się zaręczyła, przybyło im tematów do rozmowy, od ślubnych planów po narzekania, że wszyscy narzeczeni i mężowie są osobnikami tajemniczymi i nieprawdopodobnie wkurzającymi, a na ślubie Jill Andy bardzo wspierała ją jako druhna. Patrząc, jak siostra zakłada wysokie brązowe buty, coś w rodzaju oficerek dojazdy konnej, zdała sobie sprawę, że nic nie zbliżyło ich bardziej niż to, że zaszła w ciążę. Od dziesięciu lat życie siostry kręciło się wokół synów i było czymś, co Andy rozumiała intelektualnie, ale z czym tak naprawdę nie potrafiła się zidentyfikować. Ale teraz, jako przyszła matka, czuła, że będą miały ze sobą więcej wspólnego niż kiedykolwiek dotąd, i nie mogła się doczekać, kiedy wreszcie z nią o tym porozmawia. Włożenie butów i palt, czułe pożegnania i ostatnie gratulacje trwały kolejne dwadzieścia minut. Kiedy drzwi się w końcu zamknęły, Andy była skonana. – Zmęczona? – Max stanął za sofą i zaczął masować jej ramiona. – Tak. Ale szczęśliwa. – Wszyscy wyglądali na szczerze zadowolonych. A twoja babcia była dzisiaj we wspaniałej formie. – Jeszcze nie pokazała wszystkiego. Ale tak, wszyscy doskonale się bawili. – Odwróciła się, by na niego spojrzeć. Postanowiła nie wypominać mu, że powiedział im o propozycji Eliasa-Clarka. Włożył dużo wysiłku w zorganizowanie tego spotkania i bardzo się cieszył z jej sukcesu. Spróbowała skupić się na plusach. – Dzięki za miły wieczór. To cudowne, że przyszli i mogliśmy im powiedzieć. – Dobrze się bawiłaś? Naprawdę? – Zadał to pytanie z taką nadzieją, że zrobiło jej się smutno. – Naprawdę. – Ja też. I tak bardzo ucieszyli się wiadomością o „Plunge’u”. Niesamowite. Zaledwie trzy lata na rynku i już… Andy przerwała mu gestem ręki. – Porozmawiamy o tym kiedy indziej, dobrze? Nie chcę psuć sobie nastroju. Podszedł bliżej, naparł na nią całym ciałem, przycisnął do kuchennej wyspy i poczuła przypływ znajomego podniecenia. Chwilę trwało, zanim zdała sobie sprawę, że po raz pierwszy od ślubu nie czuje się wyczerpana ani nie ma mdłości. Max musnął ustami jej dolną wargę, lekko ją zagryzł, a potem pocałował ją niecierpliwie. Zerknęła na kucharzy, którzy sprzątali w kuchni. Podążył za jej spojrzeniem. – Chodź – szepnął ochryple i wziął ją za rękę. – Nie musisz im zapłacić? – Zachichotała, biegnąc za nim do sypialni. – Nie powinniśmy się przynajmniej pożegnać? Wciągnął ją do pokoju i cicho zamknął drzwi. Bez słowa rozebrał ją i objął. Całując się, upadli na łóżko, ona na niego. Przycisnęła jego ręce do poduszki, pocałowała go w szyję i szepnęła: – Pamiętam to. Przewrócił ją na plecy i położył się na niej. Czuła się cudownie: ciężar jego ciała, zapach skóry, dotyk rąk. Kochali się delikatnie i niespiesznie. Kiedy skończyli, położyła głowę na jego piersi i wsłuchała się w jego oddech, coraz wolniejszy i bardziej rytmiczny. Słyszała jeszcze, jak Stanley szczeka na wychodzących kucharzy, a potem musiała przysnąć, bo kiedy znowu otworzyła oczy, drżała z zimna na kołdrze, a między nimi leżał pies. Nakryła się i leżała tak dziesięć minut, może kwadrans. Sen nie nadchodził, chociaż ze zmęczenia nie miała siły przewrócić się na bok. Była to kolejna dolegliwość ciążowa: straszliwe znużenie połączone z niewytłumaczalną bezsennością. Max oddychał równo i spokojnie, jego pierś
podnosiła się i opadała z przewidywalną regularnością. Chociaż za dnia był bardzo aktywny i tryskał energią, nocą spał mocno na plecach, prawie nie zmieniając pozycji, i z rękami skrzyżowanymi na piersi wyglądał jak martwy. W sypialni mógłby wylądować wielki jumbo jet, a on pewnie tylko by westchnął, lekko poruszył głową i znowu zaczął regularnie oddychać. Doprowadzał ją tym do szału. Po cichu wstała, narzuciła na siebie szlafrok z napisem „Pani Harrison” i założyła puchate skarpetki, które kupiła w kiosku z prasą na lotnisku Kennedy’ego. Wzięła na ręce postękującego Stanleya, poszła do salonu i jak kłoda zwaliła się na sofę. W nagrywarce były same rozczarowania, głównie stare mecze futbolowe, które Max nagrał tylko po to, żeby potem obejrzeć je w internecie, kilka programów sportowych, stareńki odcinek Prywatnej praktyki, 60 Minutes, które już widziała, Współczesna rodzina – obiecała Maxowi, że obejrzą ją razem – i ostatnia godzina specjalnego programu ślubnego Today Show sprzed dwóch tygodni, który nagrała, by wraz z Emily sprawdzić potem butiki i trendy modowe omawiane przez Hodę i Kathie Lee. W telewizji też nie było nic ciekawego: nocne programy rozrywkowe, reklamy informacyjno-promocyjne, powtórka Design Star na HGTV. Już miała zrezygnować, gdy jej uwagę przykuł tytuł programu o północy: Najwyższa kapłanka mody: życie i czasy Mirandy Priestly. Cholera, pomyślała. Czy naprawdę muszę? Film szedł w kinach przed rokiem i w przeciwieństwie do wszystkich innych, w tym Emily, nie chciała go wtedy oglądać. Po co komu takie retrospekcje? Ten głos, ta twarz, ten wiecznie zawiedziony ton, te ciągłe reprymendy. Pamiętała to wszystko, jakby zdarzyło się wczoraj – po co miałaby oglądać to w kolorze? Ale zwyciężyły ciekawość i poczucie bezpieczeństwa, to, że była teraz we własnym salonie. Muszę. Nastawiła program, zawahała się i nacisnęła przycisk pilota. Z ekranu spojrzała na nią gniewna twarz Mirandy w kremowej sukience od Prady, cudownych szpilkach z delikatnymi złotymi klamerkami i z nieodłączną bransoletką Hermesa na ręku. – „Nie sądzę, żeby były to odpowiednie miejsce i czas” – powiedziała lodowato do nieszczęśnika z kamerą. – „Przepraszam” – powiedział pozbawiony ciała głos i ekran sczerniał. Sekundę później pojawiła się znowu, wciąż w swoim gabinecie, z tym że teraz była w wełnianym kostiumie, chyba od Chanel, i sięgających kostek botkach. Wyglądało na to, że od poprzedniej sceny nie zmienił jej się humor. – „Aliyah? Słyszysz mnie?”. Kamera wykonała obrót, by pokazać niezwykle szczupłą, najwyżej dwudziestojednoletnią dziewczynę w błyszczących białych legginsach, botkach dziwnie podobnych do botków Mirandy, obłędnej kaszmirowej kamizelce i robionej na męską jedwabnej koszuli. Jej kręcone włosy były w seksownym nieładzie a la Giselle – Andy za nic nie mogła ułożyć tak swoich – a oczy pociągnięte dymną kredką. Wyglądała uwodzicielsko, ponętnie i frywolnie, jakby właśnie uprawiała seks na biurku w sekretariacie i Miranda jej przerwała. I była oczywiście przerażona. – „Zawiadom wszystkich, że jestem gotowa do próby. Miała się odbyć po południu, ale za dwadzieścia minut wychodzę. Niech podstawią samochód. Zadzwoń na komórkę do Caroline i przypomnij jej o popołudniowym spotkaniu. Co się stało z tą torbą, którą kazałam naprawić? Będzie mi potrzebna na piętnastą. Torba i sukienka, którą miałam na sobie na imprezie w Bibliotece Nowojorskiej rok czy dwa lata temu. A może na tej kolacji dla dzieci z AIDS? Albo w tym okropnym lofcie przy Varick Street zeszłej jesieni? Nie pamiętam, ale wiesz, o którą chodzi. Niech przywiozą mi ją do mieszkania przed siedemnastą, sukienkę i odpowiednie sandały. Aha, i kolczyki do wyboru. Zarezerwuj na wieczór stolik w Nobu i stolik w Four Seasons na rano. Tym razem niech przygotują stosowny zapas różowego soku grejpfrutowego. Różowego, nie białego, biały jest ohydny. Powiedz Nigelowi, żeby o czternastej czekał na mnie w studiu Jamesa Holta. Odwołaj fryzjera, ale potwierdź manikiurzystkę i pedikiurzystkę”. Miranda zrobiła pauzę, żeby nabrać powietrza. – „Po dwudziestej trzeciej, ale koniecznie przed północą, będę potrzebowała Księgi. Tylko nie
zostawiaj, powtarzam, nie zostawiaj jej temu idiocie odźwiernemu i nie przynoś jej na górę, chyba że już będę. Mamy dzisiaj gości i nie chcę, żeby do niej zaglądali. To wszystko”. Dziewczyna niepewnie kiwnęła głową. Andy natychmiast wyczuła, że jest nowa i że już za kilka godzin, może nawet minut, wyleci z pracy. Nie miała notesu ani długopisu, nie mogła zapamiętać wszystkich poleceń, nie miała szans na znalezienie wszystkich odpowiedzi. Andy zareagowała jak pies Pawłowa, w jej głowie zaroiło się od pytań: dokładnie których „wszystkich” trzeba zawiadomić o próbie? Gdzie jest teraz szofer i czy zdąży dojechać na czas? Dokąd Miranda jedzie? Jakie spotkanie ma po południu Caroline i czy już o tym wie? Która torba? Czy na pewno będzie gotowa na piętnastą, a jeśli tak, jak ściągnąć ją do redakcji? Czy Miranda będzie wtedy u siebie, czy już w domu? Która sukienka? Na każdej z tych imprez była na pewno w innej, więc skąd, u licha, mam wiedzieć, o którą chodzi? Podała jakieś szczegóły – kolor, krój, nazwisko projektanta – żeby to choć trochę zawęzić? I jakie sandały? Czy w redakcji jest teraz asystentka od dodatków, czy zdąży załatwić na czas kolczyki? I które będą pasowały do tej tajemniczej sukienki? Dokładnie na którą ma być rezerwacja w Nobu? Nobu w Tribece czy Nobu przy Siedemdziesiątej Siódmej? A śniadanie w Four Seasons? Na siódmą? Ósmą? Czy na dziesiątą? Sok: pamiętać o upominku dla kierownika za sok. Znaleźć Nigela, przekazać mu na szczęście dokładne informacje, potem zadzwonić do manikiurzystki i pedikiurzystki. Uprzedzić cios i zarezerwować pokój w Peninsuli, na wypadek – nieunikniony – gdyby Miranda zadzwoniła w środku nocy, narzekając na swoich gości (na pewno znajomych męża), i zażądała natychmiastowej ewakuacji. Uprzedzić szofera, że prawdopodobnie czeka go nocny kurs jej mieszkanie – hotel. Zaopatrzyć apartament w pellegrino, zawieźć tam Księgę i ubrania na jutro, łącznie ze wszystkimi dodatkami, z butami i przyborami toaletowymi. Przez całą noc nie zmrużyć oka – trzeba pomóc szefowej w tej ciężkiej próbie. Powtórz. Kamera powędrowała za dziewczyną do biurka w sekretariacie – tego samego, przy którym Andy siedziała przed dziesięciu laty – obserwując, jak biedna asystentka sięga po plik malutkich karteluszków i zaczyna gorączkowo notować. Duże zbliżenie i na ekranie pojawiła się pojedyncza łza spływająca po jej brzoskwiniowym policzku. Andy ścisnęło w gardle. Włączyła pauzę. – Weź się w garść! – syknęła. Siedziała skulona tak bardzo, że ramionami prawie dotykała uszu, tak kurczowo zaciskała w ręku pilota, że paznokcie wbijały jej się w dłoń. Chociaż obraz znieruchomiał, bała się podnieść wzrok przerażona, jakby oglądała horror z dziewczyną biegnącą samotnie przez gęsty las, dzięki słuchawkom na uszach błogo nieświadomą, że za drzewami czai się obłąkany seryjny morderca. Właśnie dlatego, mimo licznych zachęt i szyderstw, nie poszła do kina, kiedy dokument o Mirandzie wszedł na ekrany. Czuła się tak przez dwadzieścia cztery godziny na dobę, przez cały rok. Po co miałaby czuć się tak znowu? Stanley zaszczekał do swojego odbicia w oknie i przyciągnęła go bliżej. – Zrobimy sobie herbaty? Na jaką masz ochotę? Na miętową? Pies popatrzył na nią w niemym osłupieniu. Wstała, przeciągnęła się i opatuliła szlafrokiem. Nie chcąc czekać, aż zagotuje się woda, pogrzebała w wielkiej misie, w której Max trzymał torebki z kawą i herbatą. Znalazła saszetkę ziołowej, wrzuciła ją do ekspresu, dodała prawdziwego cukru (koniec ze słodzikiem!), potem mleko i niecałą minutę później wróciła na sofę. Emily utrzymywała kontakt z garstką dziewczyn z „Runwaya” i była na bieżąco z obłąkanymi żądaniami Mirandy, tym, w jaki sposób zwalniała pracowników i jak ich poniżała. Wyglądało na to, że wiek nie nauczył jej pokory ani nie pozbawił energii. Wciąż zmieniała asystentki częściej niż bransoletki. Wciąż kończyła polecenia słynnym: „To wszystko”. Wciąż wydzwaniała do swoich pracowników we dnie i w środku nocy, łajając ich za to, że nie czytają jej w myślach, wydając dziesiątki poleceń i rzucając słuchawkę tylko po to, by za chwilę znowu do nich zadzwonić. Andy nie musiała oglądać filmu, żeby sobie o tym przypomnieć – czy to w autobusie, czy w barze pewna charakterystyczna melodyjka, dzwonek starej nokii, po dziś dzień przyprawiała ją o paroksyzm strachu i paniki. A ekran telewizora znowu pokazał to wszystko w jaskrawych kolorach.
Od tamtego brzemiennego w skutki popołudnia w Paryżu minęło wiele miesięcy, zanim przespała spokojnie całą noc. Budziła się gwałtownie, przekonana, że coś źle zrobiła, że znowu zapodziała gdzieś biuletyn, że wysłała Mirandę na lunch nie do tej restauracji. Odkąd odeszła, ani razu nie wzięła do ręki „Runwaya”, ale oczywiście szydził z niej w sklepach spożywczych, salonach fryzjerskich, poczekalniach u lekarza, salonach urody, dosłownie wszędzie. Kiedy starsza od niej zaledwie o kilka lat dziewczyna zaproponowała jej pracę w I żyli długo i szczęśliwie, obiecując „dużą niezależność” pod warunkiem, że będzie pisała na tematy ogólnie akceptowalne i na czas dostarczała materiał, zaświeciła dla niej nowa gwiazda. Lily przeprowadzała się do Boulder. Zerwał z nią Alex. Rodzice oznajmili, że się rozwodzą. Kilka miesięcy wcześniej skończyła dwadzieścia cztery lata i mieszkała samotnie w mieście, które po raz pierwszy od prawie dwóch lat wydawało jej się przytłaczająco wielką metropolią. Za towarzysza miała tylko telewizor i czasem, jeśli naszła ją ochota, tę czy inną koleżankę ze studiów. A potem na szczęście pojawiła się Emily. Z zamyślenia wyrwał ją piskliwy głos Mirandy. Pauza się skończyła i ekran znowu ożył. Asystentka, a już wkrótce była asystentka Mirandy, na próżno próbowała przypomnieć sobie listę zadań, którą zrzucono jej na głowę. Wyraz zaskoczenia i paniki na jej twarzy ustąpił miejsca najpierw wyrazowi zrozumienia, a potem rezygnacji – Andy miała ochotę ją przytulić. Ale to, że wyleci z pracy, miało być zaskoczeniem tylko dla niej, bo przychodząc do „Runwaya”, była przekonana, że dostaje bilet do większego, lepszego świata. Nie rozumiała, nie mogła rozumieć, że za osiem, dziesięć lat, siedząc w swoim salonie, być może już z mężem i dzieckiem w drodze, wciąż będzie dostawała mdłości, wciąż będzie miała ochotę kogoś zamordować, ilekroć usłyszy tę przeklętą melodyjkę, zobaczy białą apaszkę albo surfując po kanałach, przypadkowo natrafi na pewien program. Jakby na umówiony znak napis na dole ekranu oznajmił, że od poprzedniej sceny minął jeden dzień. Teraz, wchodząc do sekretariatu w drodze na lunch czy jakieś spotkanie, Miranda miała na sobie oszałamiający płaszcz Burberry i torebkę od Yves’a Saint Laurenta na ramieniu. Przystanęła przed starszą asystentką, dziewczyną, której Andy nigdy nie widziała, ale którą zidentyfikowała po tym, że siedziała na dawnym miejscu Emily, i patrzyła na nią, dopóki ta nie odważyła się podnieść wzroku. – „Zwolnij ją” – rozkazała, nie zawracając sobie głowy zniżaniem głosu choćby o decybel. – „Słucham?” – Asystentka zadała to pytanie nie dlatego, że jej nie słyszała. Była po prostu wstrząśnięta. – „Ją – powtórzyła Miranda, ruchem głowy wskazując jej koleżankę. – To idiotka. Kiedy wrócę, ma jej tu nie być. Natychmiast zacznij szukać następnej. I tym razem spisz się lepiej”. Zacisnęła pasek trencza wokół mikroskopijnie wąskiej talii i wyszła. Kamera znowu pokazała biurko młodszej asystentki, zaszokowanej tak, jakby ktoś nagle ją spoliczkował. Zanim z jej ślicznych dużych oczu popłynęły łzy, Andy pokręciła głową i pstryknęła pilotem. Dość, wystarczy.
14 Mało brakowało, a Miranda Priestly powiedziałaby, że jesteś zachwycająca
Andy roześmiała się, kiedy Emily kurczowo zacisnęła ręce na podłokietnikach i ostrożnie usiadła na krześle w pierwszym rzędzie, tuż przy linii bocznej boiska. Em łypnęła na nią spode łba. – Nie wiem, co cię tak bawi. Ja przynajmniej jestem tylko poharatana, a ty wielka jak stodoła. Andy spojrzała na swój brzuch, który przez pięć miesięcy zdążył się bardzo zaokrąglić. Z uśmiechem kiwnęła głową. – To prawda. – Prawie jak na koncercie Jaya-Z. – Emily wyciągnęła szyję i rozejrzała się. Max i Miles siedzieli tuż przy ławce dla zawodników, oglądając rozgrzewkę, i byli w siódmym niebie. Ilekroć któryś z mierzących dwa i pół metra koszykarzy przebiegł przed nimi, kozłując czy robiąc wsad, ich głowy natychmiast wędrowały za nim. – Nawet Milesowi wychodzi czasem coś fajnego. – Szkoda, że nie znam się na tych wszystkich Knicksach i w ogóle na koszykówce. – Andy pomasowała sobie brzuch. – Mam wyrzuty sumienia, że tego nie doceniamy. Na boisko wybiegł Carmelo Anthony i tłum ryknął. – Przestań. – Emily przewróciła oczami. – Ja przyszłam tu, żeby posiedzieć w loży dla VIP-ów, a ty, żeby się najeść. Pogódźmy się z tym i wszystko będzie dobrze. Andy opychała się makaronem z trzema rodzajami sera i truflami. – Naprawdę powinnaś spróbować… Em zbladła. – No co? – wymlaskała Andy. – Lekarka kazała mi przytyć trzynaście kilo… – Ale chyba przez dziewięć miesięcy, a nie przez pięć – zauważyła Emily, patrząc z odrazą na jej kopiasty talerz. – Nie znam się na ciąży, ale jeszcze trochę i pobijesz Jessicę Simpson. Andy uśmiechnęła się. Tak, mdłości ustały i od czasu do czasu pozwalała sobie na babeczkę czy kawałek pizzy. Nie tylko brzuch jej urósł – zaokrągliły się też twarz i pupa – ale wiedziała, że to nic nadzwyczajnego. Myślała o tym tylko wtedy, kiedy rozmawiała z Emily, która wszystkie kobiety w ciąży nazywała grubaskami albo wielorybami. Pogodziła się z tym, że jej jedyną prawdziwą przyjemnością jest ostatnio jedzenie i że nikt nie patrzy na kobietę w ciąży, myśląc, że jest chuda czy gruba, wysoka czy niska – jest po prostu w ciąży. Max i Miles odwrócili się i pomachali do nich. Emily odmachała, skrzywiła się i złapała za brzuch. – Chryste, jak boli. Te prochy są do bani! Niektórzy biorą oxy i się uzależniają, przez co reszta z nas do końca życia musi łykać advil.
– Mówiłam, że to szaleństwo. Kto idzie do Madison Square Garden tydzień po wyjściu ze szpitala? – A co miałam zrobić? – spytała szczerze zaskoczona Em. – Siedzieć w domu w piżamie i oglądać film na Lifetime? Wy tutaj, a ja tam? Poza tym… – Ruchem głowy wskazała pierwszy rząd foteli po drugiej stronie boiska. – W domu nie zobaczyłabym Bradleya Coopera. – A on nie mógłby podziwiać twojej złocistej opalenizny. Emily przesunęła palcami po policzku. – Właśnie. Noworoczny wypad na wyspę Vieques z Emily i Milesem był fantastyczny: cudowna nadmorska willa z dwiema królewskimi sypialniami, basenem, barmanem, który specjalizował się w owocowych drinkach na rumie, dużo pływania, tenisa i leniuchowania na plaży. Nie tylko ani razu nie ubrały się, żeby gdzieś wyjść, ale i nie zawracały sobie głowy przebieraniem się do kolacji, którą jadły w kostiumach kąpielowych i plażowych tunikach. Umówiły się, że podczas urlopu nie będą wracały do sprawy Eliasa-Clarka ani w ogóle rozmawiały o interesach, i nie licząc tego, że przy którejś kolacji padła propozycja, by po dobiciu targu z Mirandą zainwestować w nadmorską nieruchomość, umowy dotrzymały. Andy wiedziała, że odkładają na później to, co nieuchronne, i że w pierwszy poniedziałek po powrocie są umówione na konferencję telefoniczną ze Stanleyem. Ale przedtem? Przez cały tydzień spali, ile wlezie, dużo pili (Andy pozwalała sobie od czasu do czasu na kieliszek szampana, ale głównie na wysokokaloryczną piña coladę; będąc w ciąży, w końcu zrozumiała, jak musi czuć się Max, który nawet teraz, po tylu latach, nie tyka alkoholu), czytali szmatławe czasopisma i przez osiem godzin dziennie byczyli się na słońcu. Był to najbardziej relaksujący urlop, jaki pamiętała – do chwili, kiedy Emily dostała ostrego zapalenia wyrostka robaczkowego. – Pewnie czymś się strułam – powiedziała ósmego dnia rano, zjawiając się na śniadaniu blada, spocona i zdenerwowana. – Tylko nie mówcie, że jestem w ciąży, bo nie jestem. – Skąd wiesz? Jeśli rzygasz, to… – Z pigułkami i ze spiralą? Jeśli tak, to jestem wybrykiem natury i powinnam być gwiazdą każdego pokazu osobliwości. – Emily zgięła się wpół, z trudem łapiąc oddech. – Nie jestem w ciąży. Miles posłał jej współczujące spojrzenie, nie przestając jeść francuskiego tosta. – Mówiłem ci, że te omułki podejrzanie wyglądają… – Tak, ale ja też je jadłem i nic mi nie jest – zauważył Max, nalewając sobie i Andy kawy ze srebrzystego dzbanka. – Czasem wystarczy jeden – mruknął Miles i zaczął przeglądać „Timesa” na iPadzie. Emily ostrożnie wstała, chwyciła się za brzuch i tak szybko, jak tylko mogła, pobiegła do swojego pokoju. – Martwię się o nią – powiedziała Andy. – Do wieczora jej przejdzie. – Miles nawet nie podniósł głowy. – Znacie ją. Max i Andy wymienili spojrzenia. – Zajrzysz do niej? – spytał cicho Max. Andy kiwnęła głową. Em leżała na łóżku zwinięta w kłębek, krzywiąc się z bólu. – To chyba jednak nie zatrucie – wyszeptała. Andy zadzwoniła do recepcji i powiedzieli jej, że już wysyłają pielęgniarkę. Pielęgniarka przyszła, spojrzała na Emily, kilka razy ucisnęła jej brzuch i oznajmiła, że to wyrostek. Wysłała SMS i parę minut później przyjechała hotelowa furgonetka, która miała odwieźć ją do miejscowej kliniki. Kiedy Em wyciągnęła się wygodnie na środkowych siedzeniach, wsiedli i oni. Byli na wyspie od ponad tygodnia, ale nie licząc szybkiego wypadu na lunch do pobliskiego hotelu, ani razu nie opuścili domu. Droga była krótka, lecz wyboista – Andy, Max i Miles w milczeniu wyglądali przez
okno, a ciszę przerywało tylko pojękiwanie Em. Kiedy wreszcie zatrzymali się na parkingu, Max powiedział na głos to, o czym wszyscy pomyśleli. – To jest ta klinika? – spytał z niedowierzaniem, patrząc na rozpadający się budynek, coś w rodzaju nieukończonego sklepu spożywczego skrzyżowanego z wojskowym hangarem lotniczym. Nad wejściem palił się neon: „Centro de Salud de Familia”, ale ponad połowa liter była przepalona. – Ja tam nie wejdę. – Emily pokręciła głową i o mało nie zemdlała z wysiłku. – Nie masz wyboru. – Miles podtrzymał ją pod ramię z jednej strony i ruchem głowy dał znak Maxowi, żeby ten podtrzymał ją pod drugie. – Ktoś musi cię zbadać. Wnieśli ją do środka, gdzie powitała ich głucha cisza. Nie licząc samotnego nastolatka, który gapił się na zamontowany na ścianie czarno-biały telewizor i oglądał odcinek General Hospital z początku lat osiemdziesiątych, nie było tam żywego ducha. – Zabierzcie mnie stąd – jęknęła Emily. – Jeśli przedtem nie umrę, to i tak mnie zabiją. Miles zaczął masować jej ramiona, a Max i Andy ruszyli na poszukiwania. W recepcji na końcu holu nikogo nie było, mimo to towarzysząca im pielęgniarka jak gdyby nigdy nic weszła za ladę, otworzyła boczne drzwi i coś krzyknęła. Po chwili stanęła przed nimi zaskoczona kobieta w fartuchu. – Mam tu młodą kobietę z podejrzeniem wyrostka – oświadczyła władczym głosem pielęgniarka. – Trzeba zbadać jej krew i prześwietlić brzuch. Kobieta zerknęła na jej identyfikator i ze znużeniem kiwnęła głową. – Dajcie ją do zabiegowego. – Machnęła ręką. – Tam. Krew możemy zbadać, ale rentgen wysiadł. Ruszyli za nią korytarzem pod rzędem lamp, które to zapalały się, to nagle gasły. Emily rozpłakała się i Andy zdała sobie sprawę, że chociaż znają się od dziesięciu lat, pierwszy raz widzi, jak przyjaciółce puszczają nerwy. – To tylko badanie krwi – powiedziała uspokajająco. Kobieta wprowadziła ich do gabinetu, rzuciła na stół bawełnianą koszulę nie pierwszej czystości i bez słowa wyszła. – Zaraz przyjdą pobrać krew – powiedziała hotelowa pielęgniarka. – Nie musi się pani przebierać. – To dobrze, bo nie zamierzałam – wystękała Emily, trzymając się za brzuch. Weszła inna kobieta, też w fartuchu, z podkładką do pisania w ręku. – Państwo z boreliozą? – spytała. – Nie – odparł zaniepokojony Miles. – Aha, tak. Dobrze, więc… – Podejrzenie ostrego zapalenia wyrostka robaczkowego – przerwała jej pielęgniarka. – Liczba białych krwinek i rentgen dla potwierdzenia. Emily Charlton. Po kolejnych pięciu minutach, kiedy każde z nich po dwakroć i trzykroć sprawdziło, czy igła na pewno jest nowa i szczelnie zapakowana, Emily wyciągnęła prawą rękę i skrzywiła się z bólu, gdy kobieta w fartuchu pobrała krew. Potem pielęgniarka zaprowadziła ją do sąsiedniego pokoju na rentgen, który jakimś cudem nagle ożył, i wróciła z ostateczną diagnozą: to wyrostek, tak jak podejrzewała. Trzeba natychmiast operować. Słysząc słowo „operować”, Emily o mało nie zemdlała i nie spadła z fotela. – Odpada – jęknęła. – Po moim trupie. – Jest tu jakiś szpital? – spytał Max. – Coś trochę bardziej… nowoczesnego? Pielęgniarka pokręciła głową. – Tylko ta klinika. Nie mają tu odpowiedniego sprzętu, ale nawet gdyby mieli, stanowczo bym odradzała. Emily rozpłakała się na dobre, Miles wyglądał tak, jakby miał zaraz zemdleć. – Wasi goście nigdy nie przechodzili żadnych zabiegów chirurgicznych? Na pewno musieli. Co
robimy? – Powinniśmy przewieźć ją helikopterem do San Juan. – Dobrze. Jak szybko można to załatwić? Tak robili wasi goście? – Nie, nie. Raz mieliśmy tu przedwczesny poród, raz koszmarny przypadek kamieni nerkowych. Aha, był jeszcze taki starszy pan z lekkim zawałem, ale nie, żadne z nich nie pojechało do San Juan. Wszyscy polecieli na Florydę. – Jak długo wytrzyma bez operacji? – spytał Max. – To zależy. Oczywiście im szybciej, tym lepiej. Pęknięcie wyrostka jest niebezpieczne. Ale zważywszy, że boli ją dopiero od wczoraj i że liczba białych krwinek nie jest zbyt wysoka, myślę, że powinniście zdążyć. Andy to wystarczyło, by natychmiast przejść na tryb planowania a la „Runway”. Pracując jednocześnie na dwa telefony, swój i Maxa, i pokrzykując na Milesa, w ciągu niecałej godziny zdołała wynająć małą awionetkę, a wszystko to podczas jazdy wyboistą drogą na lotnisko. Załatwiła karetkę, która miała czekać na nich na międzynarodowym lotnisku w Miami, potem zadzwoniła do chirurga ze szpitala Mount Sinai, kolegi Maxa ze studiów, żeby wyznaczył kogoś do natychmiastowej operacji. Ona i Max mieli tylko odprowadzić Emily i Milesa, potem zamierzali wrócić do hotelu, spakować wszystkie rzeczy i wsiąść do pierwszego samolotu na Florydę. Gdy się żegnali, Max powiedział: – Niesamowite. Jesteś jak prawdziwa menedżerka. W życiu czegoś takiego nie widziałem. – Zuch dziewczyna – szepnęła Emily ze słabym uśmiechem. – Moja szkoła. – Ty też jesteś niezła, ale i tak nie umywasz się do Mirandy. – Andy poklepała ją delikatnie po głowie. – Kiedyś mi się zrewanżujesz. Zważywszy na okoliczności, operacja przebiegła dość gładko. Ponieważ wyrostek uległ częściowemu pęknięciu, lekarze wypisali Em dopiero po tygodniu, ale obyło się bez komplikacji. Andy i Max zatrzymali się w Miami na dwa dni i przed wyjazdem zdążyli jeszcze zobaczyć szokująco ekstrawagancką aranżację kwiatową z karteluszkiem, na którym widniało tylko sześć słów: Od Mirandy Priestly i jej pracowników. Emily była po operacji, więc znowu musiały przełożyć rozmowę ze Stanleyem, tym razem na czas nieokreślony. Andy z radością wróciła do redakcji, by przez cały błogi tydzień pracować bez wiszącego nad nią widma negocjacji z Eliasem-Clarkiem. Wpadła do kilku okolicznych butików z ubrankami dla dzieci, wypróbowała parę wózków i kupiła idealną jasnozieloną pościel w białe słoniki, która nadawała się zarówno dla chłopczyka, jak i dla dziewczynki. Gdy dwie minuty po wylądowaniu Emily zadzwoniła do niej z lotniska Kennedy’ego z wiadomością, że Miles załatwił dla nich „bilety chorobowe” na wieczorny mecz Knicksów, tylko pokręciła głową. Bo kto inny wysiadłby z samolotu – w dodatku fantastycznie wyglądając – i zaledwie tydzień po tym, jak wycięto mu coś z brzucha, pojechałby prosto na mecz koszykówki? Pooglądały rozgrzewających się zawodników, a potem Andy uparła się, żeby pójść do prywatnego pomieszczenia klubowego na małe co nieco. Poszły i nałożyła na talerz kolbę kukurydzy, kopiastą porcję krewetek, paluszków krabowych w maśle, pieczonego kurczaka i kruchych słonych biskwitów – było tego tyle, że wystarczyłoby dla czterech osób. Zostawiła talerz na narożnym stoliku i wróciła po duży kubek coli (och, przecież jeden nie zaszkodzi!) oraz po solidny kawałek ciasta czekoladowego. – Ty naprawdę idziesz na całość, co? – rzuciła Emily z talerzykiem surowych warzyw w ręku. – Jestem w piątym miesiącu ciąży i niedługo będę wielka jak stodoła – powiedziała Andy, odgryzając koniuszek krewetki. – Chcę trochę pożyć. Ale Em była zbyt zajęta wypatrywaniem znakomitości, żeby zwracać na nią uwagę. Powoli i dyskretnie wędrowała wzrokiem po salonie dla VIP-ów, badając każdą napotkaną twarz, każdą torebkę i każde buty. Nagle wytrzeszczyła oczy. Andy podążyła za jej spojrzeniem, gwałtownie wciągnęła powietrze i krewetka utknęła jej w gardle. Mogła oddychać, ale chociaż odkaszlnęła, krewetka nie chciała przesunąć się ani w górę,
ani w dół. Emily spiorunowała ją wzrokiem. – Możesz przestać? Miranda tu jest! Andy wciągnęła potężny haust powietrza i jeszcze raz mocno zakaszlała. Wreszcie, dopiero po kilku takich kaszlnięciach, krewetka wyskoczyła z gardła prosto na jej ręce. Andy zawinęła ją w serwetkę i rzuciła na stolik. – Coś obrzydliwego – syknęła Em. – Śmiało, następnym razem obrzygaj wszystkich dookoła. – Już w porządku, dzięki, że spytałaś. Jak to miło, że się o mnie troszczysz. – Miranda na meczu Knicksów? Przecież ona nie lubi koszykówki. – Emily zerknęła ukradkiem w tamtą stronę. – Hm, chyba już wiem. Jest z przyjacielem. A on pewnie lubi. Andy zmrużyła oczy i zobaczyła, że obok Mirandy siedzi Rafael Nadal. Pili kawę, a Miranda śmiała się z każdego słowa, jakie wypowiadał. Miała proste, zupełnie normalne zęby – nie było w nich absolutnie nic godnego uwagi, były po prostu zwyczajne – ale ilekroć się śmiała, Andy dostawała gęsiej skórki. Ta napinająca się blada skóra twarzy, te cienkie białe wargi, które rozciągały się i robiły jeszcze cieńsze, no i zęby gotowe wyskoczyć z ust i ugryźć, gdyby ktoś podszedł za blisko… Zadrżała na samą myśl. – Boże, on jest boski – westchnęła Emily, przestając udawać, że na nich nie patrzy. – Myślisz, że ze sobą sypiają? Em wzniosła oczy do nieba. – Chyba żartujesz. On jest jej muzą. Małym zauroczeniem. Zjadłaby go żywcem. Andy umoczyła w maśle krabowy paluszek. – Poszukajmy naszych. Nie chcę ryzykować. Jak na jeden tydzień miałam dość wrażeń, ty też. – Nie bądź niepoważna. – Emily wstała, krzywiąc się z bólu. Poprawiła włosy i strzepnęła niewidzialny pyłek z kaszmirowego swetra. – Idziemy się przywitać. Przysłała mi kwiaty do szpitala! Muszę jej podziękować, inaczej weźmie mnie za chamkę. – Em, to nie ona przysłała ci kwiaty. Pamiętasz, jak… Ale było już za późno. Em chwyciła ją za rękę i pociągnęła do góry, jakby pomagała wstać przyjaciółce w zaawansowanej ciąży. Najpierw do góry, a potem za sobą, prosto w stronę Mirandy. – Po prostu rób to co ja – rzuciła, przemierzając wyłożone wykładziną pomieszczenie. Niecałe dziesięć sekund później stały już przed ich stolikiem. Andy zerknęła na swoją rękę, którą Em wciąż ściskała jak w kleszczach. Modliła się, żeby włączył się alarm pożarowy i żeby kibice musieli wziąć nogi za pas. Ale na wszystkich frontach panowała martwa cisza, przynajmniej do chwili, gdy słynny tenisista, z bliska jeszcze przystojniejszy, odchrząknął i spytał: – Mam coś dla pań podpisać? Czy wystarczy serwetka? – Patrzył na Emily, bo Andy wciąż wbijała wzrok w podłogę. – Nie – wykrztusiła Emily, zdenerwowana zupełnie jak nie ona. – Nie, nie, nie. Nadal roześmiał się. – Głuptas ze mnie. Wystarczy na panie spojrzeć. Nie chodzi o mój autograf, prawda? Chodzi o autograf pani Priestly. – Odwrócił się do Mirandy i dodał: – Chciałbym mieć tyle pięknych wielbicielek co ty. – Och, Rafa! – Miranda zachichotała, upiornie rozciągając usta i pokazując zęby. – Pochlebiasz mi. Mnie też, pomyślała Andy. Czy to możliwe, że Rafael Nadal powiedział przed chwilą, że są piękne? Miranda położyła mu rękę na ramieniu. I znowu zachichotała. Emily i Andy wymieniły spojrzenia. Miranda z nim flirtuje! Na szczęście Em odzyskała głos, zanim zrobiło się jeszcze bardziej niezręcznie. – Nazywam się Emily Charlton, a to jest Andy… Andrea Sachs. Z „Plunge’a”. Nie wspominając o okresie kontraktowego niewolnictwa w „Runwayu”, dodała w duchu Andy.
– Bardzo dziękuję za kwiaty. Były cudowne. To bardzo miło z twojej strony. Miranda przypatrywała się im chłodno, chociaż na pewno je poznała. Mimo to Andy poczuła, że pieką ją policzki, gdy Miranda powoli otaksowała ją wzrokiem od głowy po same stopy. I miała ochotę własnoręcznie je amputować, gdy jej spojrzenie zatrzymało się na butach (tak się przypadkiem złożyło, że tego dnia była w starych, brudnych sportowych conversach, które wygrzebała z dna szafy – musiało jej być wygodnie, w pełni na to zasługiwała). Ale kiedy Miranda znowu powędrowała wzrokiem w górę i spojrzała na jej brzuch, naprawdę chciała stamtąd uciec. – Proszę, proszę. – Gapiła się na jej talię jak na ekran w IMAX-ie. – Spodziewamy się dziecka, prawda? – Tak, mój mąż i ja… – odparła szybko Andy, czując, że jakaś tajemnicza siła każe jej wspomnieć o Maxie. – Jestem pod koniec pierwszej połowy. Wzięła się w garść, czekając na nieuchronne – uniesienie brwi i uwagę w rodzaju: „Dopiero w połowie, hm?” – dlatego zatkało ją, kiedy Miranda znowu się uśmiechnęła. I nie wiadomo, dlaczego ten uśmiech wcale nie był koszmarny. – Jakie to urocze. – Powiedziała to chyba szczerze. – Ubóstwiam dzieci. To twoje pierwsze? Ślicznie wyglądasz. Wstrząśnięta Andy oniemiała. Spojrzała na nią, kiwnęła głową i opiekuńczym gestem pogłaskała się po brzuchu. Nie była pewna, czy się nie przesłyszała. – Tak, to jej pierwsze i nie chcą wiedzieć, czy to chłopiec, czy dziewczynka. Ale nic się nie martw. Rodzi dopiero na wiosnę, a do tego czasu na pewno zdążymy dopracować szczegóły naszej… – wtrąciła Emily. Miranda błysnęła zimno oczami, a jej wargi rozciągnęły się jak pysk szarżującej kobry. – Nie nauczyłam cię – syknęła, momentalnie zmieniając się w potwora – że niegrzecznie jest rozmawiać w towarzystwie o interesach? „Nie nauczyłam cię”. Emily drgnęła, jakby ją spoliczkowano. – Przepraszam, nie chciałam… – Mirando, dajże im spokój – przerwał ze śmiechem Rafael. Zauważył przy barze znajomego czy wielbiciela i je przeprosił. – Miło było panie poznać. Powodzenia… we wszystkim. – Andy usłyszała w jego głosie wyraźną nutkę ostrzeżenia. – Przepraszam – wybąkała Emily. – Po prostu… po prostu pomyślałam, że… Ale Miranda nie dała jej dojść do słowa. – Jeśli chcesz o tym porozmawiać, w poniedziałek rano zadzwoń do Stanleya. Em tylko kiwnęła głową. Andy miała już powiedzieć, że musi natychmiast iść do toalety albo poszukać męża – wszystko, byle jak najszybciej wziąć nogi za pas – ale Miranda zatrzymała ją wzrokiem. – A ty, Ahn-dre-ah… Moja asystentka przyśle ci listę rzeczy dla dziecka. Myślę, że ci się przyda. Andy odkaszlnęła. – Dziękuję – wychrypiała, nie wiedząc, co powiedzieć. – To bardzo miło z twojej strony. – Mmm… I daj mi znać, jeśli będziesz potrzebowała dobrej niańki czy pielęgniarki. Mogę ci polecić naprawdę cudowne. Andy o mało nie zemdlała. Była to najdłuższa rozmowa, jaką kiedykolwiek odbyła z Mirandą Priestly, podczas której nie została zrugana, zasypana rozkazami czy poniżona. Przez chwilę miała nawet wyrzuty sumienia, że pomyślała: oczywiście, że tak. Jedynie najlepsze mogły wychowywać jej córki. Ale uśmiechnęła się tylko i podziękowała. – Miło było cię widzieć – odezwała się zdesperowana Emily. – Do zobaczenia, mam nadzieję, że już wkrótce. Miranda ją zignorowała. Skinęła głową Andy i poszła po Rafaela.
– Mam zwidy czy była to najdziwniejsza rozmowa, w jakiej kiedykolwiek uczestniczyłam? – spytała Andy, patrząc, jak Miranda i Nadal wychodzą z sali dla VIP-ów. – Dlaczego? Moim zdaniem wszystko poszło idealnie – odparła wciąż zdenerwowana Emily. Andy spojrzała na nią. – Nawet nie spytała, jak się czujesz. – To co? Taka już jest, nie ma w tym nic osobistego. A jak zachwycała się twoją ciążą. Powiedziała, że ślicznie wyglądasz. W jej krainie to jak wyznanie miłości. – Tak, ale zaraz potem wystawiła pazury i omal nie urwała ci głowy! A więc nawet diabeł ma słabość do nienarodzonych dzieci. Super. Ale nie będę w ciąży do końca życia. Jeśli mamy sprzedać „Plunge’a”, musisz zajść i tu i ówdzie przytyć. Em zbladła. – Wypluj to słowo. Andy roześmiała się. – Poważnie! Miranda Priestly zachowuje się jak człowiek tylko w obecności ciężarnych. Przy innych zamienia się w potwora. Wiem, że ciągle wokół tego krążysz, ale daj spokój, chyba nie rozważasz tego na poważnie? Już i tak rozszerzone oczy Emily zrobiły się jeszcze większe. – Ja? Oczywiście, że rozważam! Mało tego: ja w to wchodzę! Gdybyś miała choć odrobinę zmysłu do interesów, też byś weszła. – A gdybyś ty miała choć odrobinę instynktu samozachowawczego, zrobiłabyś to, co ja: uciekłabyś, gdzie pieprz rośnie. – I znowu dramatyzujesz – westchnęła teatralnie Em. – Dziesięć lat terapii, koszmarów i wspomnień nazywasz dramatyzowaniem? Jeśli zrzucisz się z nią na mojego psychiatrę i dołożysz do tego nieograniczony zapas proszków nasennych i masaży co dwa tygodnie, to się zastanowię. Bez tego ani rusz, nie dam rady. Nagle wyrośli przed nimi Max i Miles. – Nie uwierzycie, kogo przed chwilą widzieliśmy. – Max był tak podekscytowany, jakby widział kogoś jeszcze słynniejszego niż Miranda Priestly. – Pewną powszechnie znaną osobistość ze świata mody? – spytała z powagą Emily. Max zmarszczył czoło. – Nie. Megan Fox z mężem, tym z 90210. Siedzą obok nas. – W realu jest jeszcze seksowniejsza niż na ekranie – dodał usłużnie Miles. Andy i Em nie zareagowały i panowie wymienili spojrzenia. – Co tu się dzieje? – spytał Miles. – Właśnie miałyśmy bliskie spotkanie trzeciego stopnia z Mirandą – powiedziała Andy, szukając u Maxa współczucia. Była zaskoczona, jak bardzo się ożywił. – Z Mirandą Priestly? Wspominała coś o umowie? Nie jest wkurzona, że musi tak długo czekać? Andy spiorunowała go wzrokiem. – To wcale nie jest „tak długo”. Pierwszą propozycję złożyli nam zaraz po naszym ślubie i chcieli sprawdzić wyniki sprzedaży w czwartym kwartale. A między Świętem Dziękczynienia i sylwestrem Miranda wyjeżdża na urlop i ma wszystko gdzieś. Mija dopiero pierwszy tydzień nowego roku. Niczego specjalnie nie przeciągamy. Miles klepnął Maxa w plecy. – Chodźmy na kielicha. Tu jest zbyt stresująco. Max kiwnął głową. – Myślę tylko, że jeśli chcecie dobić targu, powinnyście zrobić jakiś ruch, żeby nie pomyślała, że… – Nad wszystkim panujemy – przerwała mu Andy, zirytowana bardziej, niż chciała. Max podniósł ręce, jakby się poddawał.
– Powiedziałem tylko, co myślę. Ilekroć o tym rozmawiali, bez końca rozwodził się o tym, że propozycja Eliasa-Clarka, tak hojna i złożona po tak krótkim czasie, to wielki zaszczyt i prestiż i że dzięki niej Andy będzie mogła robić coś innego, równie albo jeszcze bardziej interesującego – oczywiście po roku piekła. Andy podejrzewała, że mąż myśli głównie o swoim portfelu, że chciałby pochwalić się swoją mądrą inwestycją i mądrą żoną, bo nie ma to jak dwa w jednym. Wiedziała, że w tym roku przedsiębiorstwo Harrison Media Holdings podupadło finansowo jeszcze bardziej niż w poprzednim, a jej dochody są przecież dochodami Maxa i odwrotnie: chciał, żeby pobrali się bez spisywania intercyzy, na równych prawach – układ ten bardzo ją zresztą faworyzował i doprowadzał do furii jego matkę – dlatego Andy cieszyła się, że na sprzedaży skorzystaliby obydwoje. Nie cieszyła się natomiast z ciągłej presji, którą Max, delikatnie, lecz stale, na nią wywierał. Ona nie próbowała wpływać na jego decyzje biznesowe. – Kiedy skończycie, będziemy w barze – powiedział Miles. – Tylko żadnych pyskówek, dobrze? Zaraz zaczyna się mecz. Emily odwróciła się do Andy, ale ta nie mogła spojrzeć jej w oczy. W końcu podniosła głowę. – No co? – Ty się nie zgodzisz, prawda? Ani teraz, ani nigdy. – Em splotła palce, robiąc wszystko, by utrzymać ręce na kolanach. Wyglądała jak szykująca się do ataku tygrysica. Andy otworzyła usta, żeby znowu się usprawiedliwić, ale zaraz je zamknęła. – Em, po prostu nie dam teraz rady. Wiem, że to zrozumiesz. Próbuję być na bieżąco w pracy, przez wiele tygodni ciągle rzygałam i leciałam z nóg, za kilka miesięcy rodzę, bo dziecko pędzi jak pociąg towarowy. Tyle rzeczy muszę jeszcze przygotować. To naprawdę fatalny okres na sprzedaż, tym bardziej jej… – A więc nie. Mówisz „nie”, tak? – Emily była zdruzgotana. Oczywiście, że mówiła „nie”, i gdyby miała odwagę, na pewno by to rozwinęła, dodając: wolałabym umrzeć, zbankrutować lub nigdzie nie pracować, niż spędzić rok u tej baby. Ale ponieważ była taka, jaka była, ponieważ nie znosiła konfliktów i nie lubiła sprawiać nikomu zawodu, odparła: – Nie mówię „nie” w ogóle. Mówię tylko, że nie teraz. W oczach Emily zapłonęła iskierka nadziei. – Dobrze, rozumiem. Teraz byłoby po prostu trochę za dużo. Zanosi się na bogaty sezon wiosenny, mnóstwo ślubów. Stanley wspomniał nawet o wspólnej burzy mózgów, żeby sprawdzić, jak wyglądałaby nasza współpraca koncepcyjna z Eliasem-Clarkiem… – Właśnie, wróćmy do tego po porodzie. – Andy miała wyrzuty sumienia, że ją zwodzi, zastanawiała się jednocześnie, kiedy Em rozmawiała ze Stanleyem i dlaczego bez niej. Emily wydęła wargi. – Po warunkiem że wciąż będą zainteresowani. – Na pewno. Do tego czasu jeszcze bardziej zwiększymy nakład i zdobędziemy więcej subskrybentów, a ponieważ jesteś w tym naprawdę dobra, jeszcze więcej reklamodawców. Z każdym kwartałem idzie nam coraz lepiej i nie ma powodu zakładać, że w tym będzie inaczej. Poza tym im bardziej się opierasz, tym bardziej cię chcą, tak? Kto wie o tym lepiej niż ty? – Nie jestem pewna, czy ta strategia zadziała z Mirandą. Ona jest chyba inna. Ale skoro ma być to albo nic, nie mam wyboru – skonstatowała Em z nietypową dla siebie rezygnacją. – Zuch dziewczyna! – powiedziała Andy, chcąc ją rozśmieszyć. Ale rezygnacja trwała tylko chwilę. – Mam nadzieję, że po dziecku zmiękniesz. Albo że zrobisz się tak gruba, że sama będę mogła przetoczyć cię na drugą stronę. Zadzwonię do Stanleya i powiem mu, że zawieszamy negocjacje. Do czasu, aż urodzisz. Andy kiwnęła głową.
– Chodź, weźmy coś do picia. Trzeba to uczcić. Emily pomogła jej wstać i obydwie się skrzywiły, jedna z bólu, druga z wysiłku. – Co uczcić? – spytała Andy. – Przeżyłam wizytę w klinice na kompletnym zadupiu. Mało brakowało, a Miranda Priestly powiedziałaby, że jesteś zachwycająca. No i prawdopodobnie sprzedamy nasz magazyn najsłynniejszemu wydawnictwu w świecie. Jeśli to nie zasługuje na bezalkoholowe mojito, to ja już nie wiem. Andy patrzyła, jak Em, znowu wytworna i zadowolona z siebie, idzie w stronę Maxa i Milesa. Wiedziała, że popełniła przed chwilą wielki błąd – tylko odsunęła od siebie to, co było nieuchronne – ale przysięgła sobie, że wymaże to z pamięci. Że nie będzie o tym pamiętała dopóty, dopóki będzie mogła.
15 Podwójne zaprzeczenie jest twierdzeniem
Gdy Andy obudziła się z głębokiego czarnego snu, pierwszą rzeczą, jaką zarejestrowała, był wyraźny zapach lawendy i szum morskich fal. – Cieszę się, że mogła się pani odprężyć – powiedziała cicho masażystka, robiąc porządek na ladzie, gdzie leżały ciepłe ręczniki i stały buteleczki z olejkami. – Pomóc pani zejść? Andy spróbowała skupić wzrok, ale czuła się tak, jakby zamiast soczewek kontaktowych miała w oczach szkło. – Nie, dziękuję, poradzę sobie – odparła, dziękując w duchu Olive Chase za to, że swój wieczór panieński zorganizowała akurat tutaj, w hotelu-spa Surrey, i że ją zaprosiła. Kiedy Andy zaprotestowała, mówiąc, że wystarczy jej godzina na wywiad, aktorka roześmiała się swoim słynnym śmiechem i oznajmiła, że zapisała ją na serię superluksusowych zabiegów przedporodowych, łącznie z nacieraniem solą, kąpielą w mleku i masażem całego ciała na specjalnej poduszce z otworem w środku, dzięki której ciężarna może położyć się na brzuchu. Jeśli Andy kiedykolwiek kochała swoją pracę, to na pewno teraz. Niechaj ci z „New Yorkera” przestrzegają etyki zawodowej, proszę bardzo. Ona zamierza spędzić rozkoszne popołudnie. Podparła się rękami, usiadła i prześcieradło zsunęło jej się na brzuch. A brzuch był już potężny, napięty jak skóra bębna i sterczący tak bardzo, że stanie było równie niewygodne jak kładzenie się czy siadanie. Uczucie ciężkości i ucisku mijało tylko wtedy, kiedy była zanurzona w wodzie, dlatego spędzała w wannie tyle czasu, ile tylko mogła. Minęło już osiem i pół miesiąca i nie chodziła do pracy codziennie. Ale kiedy Olive Chase zaprosiła „Plunge’a” na swój wieczór panieński, wykorzystała nadarzającą się okazję: aktorka brała ślub już po jej porodzie i szkoda by było to stracić. Ostrożnie spuściwszy nogi na podłogę, Andy rozpoczęła żmudny proces ubierania się: legginsy ciążowe na brzuch, potem bardzo nieciekawy stanik, kombinacja sportowego i takiego do karmienia, na koniec marszczona tunika w ohydnym kolorze bakłażana. Na tę fazę gry nie wymyślono po prostu nic ładnego ani bardziej stylowego. Wsunęła spuchnięte stopy w birkenstocki (nie mogła już się schylać, żeby samodzielnie zapiąć klamerkę czy zawiązać sznurowadła), ciesząc się, że Emily nie widzi tych wygibasów. Przypomniał jej się ostatni dramat. Ni stąd, ni zowąd skontaktowali się z nimi ci z Eliasa-Clarka, pierwszy raz od stycznia, kiedy to przełożyły termin dalszych negocjacji. Była akurat na badaniach kontrolnych – nie mogła uwierzyć, że pewnie już ostatnich – kiedy zadzwoniła do niej rozhisteryzowana Emily. – Stanley zostawił mi wiadomość na poczcie głosowej – powiedziała bez tchu. – Mówi, że to coś
ważnego i musimy natychmiast oddzwonić. Kiedy przyjedziesz? – Nie wiem – odparła Andy zgodnie z prawdą. – Już skończyłam, ale lekarka mówi, że dziecko za mało się rusza. Chce coś jeszcze sprawdzić. – O jedenastej? O dwunastej? Ale przyjedziesz, tak? Andy spróbowała zignorować brak zainteresowania Emily stanem zdrowia jej nienarodzonego dziecka. – Przyjadę – powiedziała przez zaciśnięte zęby – gdy tylko będę mogła. Doktor Kramer martwiła się, że dziecko zachowuje się „zbyt sennie”. Zbadała ją jeszcze raz, potem zrobiła USG, wreszcie próbę wysiłkową – wszystko bez jednoznacznych rezultatów. Kazała im pójść na lunch, koniecznie z deserem albo czymś słodkim do picia, żeby trochę wstrząsnąć dzieckiem, i po godzinie wrócić na kolejną próbę. – To nic takiego – zapewniała – proszę się nie denerwować. Jest pani w tak zaawansowanej ciąży, że nawet gdybyśmy musieli wywołać poród dzisiaj, wszystko byłoby dobrze. Max i Andy wymienili spojrzenia. „Wywołać poród”? Już dzisiaj? Na szczęście za drugim razem badania wypadły dobrze i Andy odetchnęła. Emily była mniej wyrozumiała. – Szybko, od razu dzwonimy do Stanleya – rzuciła, wchodząc z nią do gabinetu. – Nawet nie zdejmuj kurtki. – Dziecko i ja czujemy się dobrze, dzięki, że pytasz – mruknęła Andy. – No pewnie, że dobrze, inaczej byś nie przyszła. Ale niedobrze jest olać Mirandę Priestly. Sekretarka połączyła je z Eliasem-Clarkiem i Emily o mało nie wyszła ze skóry, próbując wytłumaczyć Stanleyowi, dlaczego tak późno dzwonią. Stanley udał, że jej nie słyszy. A może naprawdę nie słyszał. Powiedział tylko: – W imieniu Eliasa-Clarka podwyższamy proponowaną cenę zakupu o dwanaście procent. Miranda chciałaby oczywiście poznać natychmiast waszą decyzję. Em zerknęła na Andy, która energicznie pokręciła głową. – Nie teraz! – powiedziała bezgłośnie, wskazując swój wielki brzuch. – Umawiałyśmy się, że nie teraz! Emily wyglądała tak, jakby miała zaraz dostać ataku serca. Dla podkreślenia swoich słów chwyciła za słuchawkę. – Odezwiemy się do was, kiedy tylko będziemy mogły. Andy zaraz rodzi. Potem będziemy w o wiele lepszej sytuacji, bo… Odpowiedź Stanleya nie była zbyt zachęcająca: – Przekażę Mirandzie. Ale nie muszę wam chyba przypominać, jak bardzo nie lubi czekać. – Andy szybko wróci do pracy. – Emily zbielały kłykcie. – Pewnie będziemy musiały odłożyć tę rozmowę na parę miesięcy, ale to niczego nie zmienia… – Miranda nie uznaje urlopów macierzyńskich – przerwał jej Stanley. – Siedemdziesiąt dwie godziny po urodzeniu córek była już w pracy. – Tak, to naprawdę niezwykłe – wymamrotała Andy do słuchawki, robiąc kółko na czole. Stanley odchrząknął. – Chcę tylko, żeby wszystko było jasne: czekanie nie należy do jej najmocniejszych stron. Ale wiem już przynajmniej, jak wygląda sytuacja. Do usłyszenia. Kiedy się rozłączył, Emily spojrzała na Andy z obłędem w oczach. – Możemy to stracić! – Umawiałyśmy się: żadnych rozmów przed porodem. – Może wyślijmy do nich naszego prawnika? Żeby ich ugłaskać. Zyskać na czasie. – To żadne rozwiązanie. Uspokój się, Em. Właśnie podnieśli cenę, nie słyszałaś? Zrobią wszystko, żeby nas kupić. Zaczekałyśmy i mamy lepsze warunki. Parę miesięcy dłużej na pewno nie zaszkodzi. – Twoja ciąża zaczyna być uniwersalną wymówką. – Emily powiedziała to cicho i spokojnie, ale było widać, że jest sfrustrowana. Tego samego popołudnia posłaniec z Hermesa przywiózł im dwa charakterystyczne
pomarańczowe pudełeczka przewiązane brązową wstążką: w każdym były trzy bransoletki, każda inna i każda pięknie ozdobiona. Emily założyła swoje tak szybko, jakby się paliło. Andy przyglądała się jej z uśmiechem. Może jednak Miranda lubi takie wyzwania? Pomyślała o tym teraz i zadrżała. Masażystka zaprowadziła ją do pokoju relaksacyjnego, pomogła usiąść na szezlongu wyłożonym tkaniną frotte i po chwili przyszła Olive ubrana w szlafrok. Jej twarz dosłownie promieniała po zabiegu oczyszczania cery. Zaczerwienienia i podrażnienia? Jej to nie dotyczyło. – I jak było? – spytała, sięgając po talerzyk suszonych brzoskwiń i migdałów. – Bosko. Jak w raju – odparła Andy, jakby rozmawiała z przyjaciółką. Surrealistycznie było gawędzić tak swobodnie z jedną z najsłynniejszych kobiet na świecie. Filmy z Olive Chase zarobiły na czysto dziewięćset pięćdziesiąt milionów dolarów. Jej twarz znano wszędzie, od beduińskich piasków Egiptu i lodowatych równin Syberii po najdziksze wioski Amazonii. Jej romantyczne perypetie były przedmiotem niekończących się spekulacji i analiz, ciągnął się za nią długi kilwater nieudanych związków. Świat przestał już mieć nadzieję, że Olive znajdzie wreszcie odpowiedniego mężczyznę czy choćby utrzymanka, że wreszcie kogoś pokocha, i jej status Najpiękniejszej Singielki Wszech Czasów został ostatecznie ugruntowany – ku trwodze i konsternacji setek tysięcy zwykłych mężczyzn, którzy twierdzili, że doskonale by się dla niej nadawali – gdy nagle oznajmiła, że przejdzie po czerwonym dywanie właśnie z takim: ze zwykłym mężczyzną. Bo nawet najbardziej intensywne przesiewanie i polerowanie faktów, najbardziej twórcza beletrystyka nie mogła zmienić tego, że dwudziestodziewięcioletni Clint Sever, inżynier z wykształcenia i projektant stron internetowych z zamiłowania, jest zwykłym facetem. Gdy przed rokiem poznali się w tajemniczych okolicznościach (głównym celem wywiadu Andy miało być właśnie to, szczegóły ich pierwszego spotkania), od hollywoodzkiego blichtru i przepychu dzielił go cały wszechświat, bo mieszkał wtedy w Louisville w Kentucky i widział ją na ekranie tylko raz, w bożonarodzeniowym filmie sprzed dwudziestu lat. Średniego wzrostu i średniej wagi, miał przeciętną urodę i we wszystkich wywiadach, jakie Andy oglądała, robił wrażenie zupełnie nieporuszonego perspektywą nowego życia u boku słynnej narzeczonej. Z własnej inicjatywy podpisał intercyzę, która w razie ewentualnego rozwodu nie gwarantowała mu dosłownie ani centa, i to bez względu na to, jak długo byliby małżeństwem, ile mieliby dzieci i ile Olive by w tym czasie zarobiła. Kiedy musiał, udzielał wywiadów, bywał na premierach, galach i najważniejszych przyjęciach, ale nigdy nie sprawiał wrażenia kogoś, komu to imponuje, kto jest tym przestraszony, zachwycony czy nawet zainteresowany. Natomiast Olive nie mogła przestać mówić o swoim „nowym mężczyźnie”, „seksownym nowym facecie”, nazywając go „kimś, u czyjego boku jest szczęśliwsza niż kiedykolwiek dotąd”. Chociaż była dziesięć lat od niego starsza i zdążyła przespać się prawie z każdym słynnym aktorem, sportowcem i muzykiem (krążyły pogłoski, że nie dyskryminuje przy tym kobiet), zakochała się po uszy w przeciętniaku i chciała mówić tylko o tym. – Boże! Tu jest fantastycznie. – Podwinęła szczuplutkie nogi i usiadła na szezlongu obok Andy. – Dziewczyny są jeszcze na zabiegach, więc pomyślałam, że mogłybyśmy spokojnie porozmawiać. – Świetnie. – Andy wyjęła notes, ale Olive nie spieszyła się z rozpoczęciem wywiadu. Skinieniem ręki przywołała dziewczynę z obsługi, która stała dyskretnie w drzwiach. – Kochanie, myślisz, że mogłabyś złamać przepisy i przynieść nam prawdziwego drinka? Herbata chyba dzisiaj nie wystarczy. Dziewczyna uśmiechnęła się promiennie. – Oczywiście. Co mam podać? – Dla mnie margaritę na tequili, bez soli… – Olive urwała i pokręciła głową. – Nie, właściwie to z mnóstwem soli. Najwyżej spuchnę. – Spojrzała na Andy. – Chcesz Shirley Temple? Nie, nie, lepiej nie, pełno tam czerwonych barwników i innych świństw. A te wisienki do koktajli to gwarantowany rak, prawda? Nie, weźmiemy pellegrino! Tym od razu ją ujęła. – Uciekłam Daphne, mojej specjalistce od PR-u – szepnęła konspiracyjnie. – Wkurzy się, że hej!
Ale, Boże, co się może stać? Przecież piszesz do magazynu ślubnego, tak? To nie jest wywiad dla 60 Minutes. – To prawda – odrzekła Andy, ciesząc się, że może mieć kilka niecenzurowanych minut sam na sam ze słynną aktorką. Gdyby Olive wypiła parę margarit, mogłaby jej zadać każde pytanie. Prawa do pierwszych zdjęć ślubnych kupił już „US Weekly”, ale miała nadzieję na dobry wywiad, który zamierzała uzupełnić mnóstwem innych różnorodnych fotek, dzięki czemu materiał zamieszczony w „Plunge’u” będzie o wiele bogatszy niż czterostronicowa rozkładówka, którą tamci muszą puścić najpóźniej trzydzieści sześć godzin po imprezie. – Kiedy rodzisz? Sądząc po brzuchu, lada chwila. Andy roześmiała się. – I tak się czuję. Ale nie, mam jeszcze trochę czasu. Olive przyglądała się jej z zazdrością. – Bardzo chcę mieć dziecko, nie mogę się już doczekać. To chłopiec czy dziewczynka? – Nie wiem. Lubię niespodzianki, zwłaszcza po dziewięciu miesiącach czekania. Na twarzy aktorki pojawił się wyraz, którego Andy nie potrafiła zidentyfikować. Coś kazało jej natychmiast zmienić temat, ale Olive ją uprzedziła: – Dobrze, więc od czego zaczniemy? Mam ci opowiedzieć o swoim dzieciństwie? O całym, poczynając od… poczęcia? Andy znowu się roześmiała. Nigdy dotąd nie przeprowadzała wywiadu z kimś takim jak ona. A przecież rozmawiała z Harper Hallow i Mackiem, którzy wyznaczyli nowy pułap sławy (przynajmniej dla niej). Rozmawiała ze słynną stylistką z własnym programem telewizyjnym, ze słynną szefową kuchni, która ciągle rzucała mięsem i obrażała swoich pracowników, z młodą piosenkarką country wychodzącą za o wiele starszego piosenkarza pop, ze słynną tenisistką, pierwszą w rankingu najlepszych rakiet świata, z gwiazdą telewizyjną, która na podstawie serialu Gotowe na wszystko zrobiła znany na cały świat reality show, rozmawiała z latynoską zdobywczynią Oscara, aktorką o powalającej figurze. Wiele bohaterek jej wywiadów miało powszechnie znane nazwisko. Większość była zupełnie zwariowana. Wszystkie były piękne i intrygujące, często dziwne. A teraz rozmawia z Olive Chase, bez wątpienia najsłynniejszą z nich wszystkich, aktorką bijącą je na głowę pod każdym względem, kobietą, która wydaje się… zupełnie normalna. Zabójcze ciało? Jest. Cudowne włosy? Są. Wspaniała cera i zaraźliwy śmiech? Też. Ale rozbrajająco miła? Chętna do rozmowy na wszystkie tematy (w dodatku bez cenzora!)? Ktoś, z kim mogłaby się natychmiast zaprzyjaźnić? Tego się nie spodziewała. – Zacznijmy od tego, jak się poznaliście – powiedziała Andy z długopisem w ręku, modląc się, żeby Olive nie ograniczyła się do banałów. – Och, całkiem zwyczajnie. Tak jak wszyscy w dzisiejszych czasach: przez internet. Andy z trudem zapanowała nad podnieceniem, nie słyszała, żeby Olive flirtowała online. – Tak, ale nie przypuszczam, żeby wielu znanych aktorów czy aktorek tak się umawiało. Nie bałaś się o swoją prywatność? Znowu śmiech, kolejny łyk margarity, odgarnięcie niesfornego kosmyka jedwabistych włosów. Olive zawahała się i kiwnęła głową. – Oczywiście, że tak. Ale musiałam znaleźć jakiś sposób! Nie masz pojęcia, z iloma aktorami, sportowcami, modelami, muzykami, miliarderami od funduszów hedgingowych, z iloma zwykłymi dupkami umawiałam się przez te lata. Poznałam chyba wszystkich idiotów z Ameryki Północnej i kilku z Europy. Ale późnym wieczorem wracałam samotnie do domu, zasiadałam przed komputerem i zaczynałam przeglądać strony zwykłych ludzi. Ilu tam było wspaniałych facetów! Zabawnych, czarujących, uroczych mężczyzn. Mężczyzn, którzy pisali wiersze, uwielbiali łowić ryby na muszkę, budować od zera domy czy uczyć w ogólniaku. Korespondowałam z pewnym ojcem z Tampy, który po śmierci żony – zmarła na raka jajników – samotnie wychowywał trójkę dzieci. Wyobrażasz to sobie? Andy tylko pokręciła głową.
– Ja też nie. Nigdy dotąd kogoś takiego nie spotkałam, bo zawsze otaczali mnie mężczyźni, którzy chwalili się, jacy to są utalentowani, wspaniali, bogaci i wpływowi. I miałam tego dość. Stworzyłam profil, w którym szczerze opisałam, jaka jestem. Byłam bardzo otwarta, ale nie zamieściłam zdjęcia ani nie wspomniałam o aktorstwie. Nie sądziłam, że bez zdjęcia ktoś do mnie napisze, ale napisali. Zdziwiłabyś się, ilu. Clint jako jeden z pierwszych i natychmiast przypadliśmy sobie do gustu. Bywało, że pisaliśmy do siebie dziesięć, dwanaście e-maili dziennie. Po dwóch tygodniach zaczęliśmy rozmawiać przez telefon. Poznaliśmy się… nie wiem, w najbardziej organiczny sposób z możliwych, bo nie wpływał na to ani wygląd, ani pieniądze, ani status. – Tak, coś w tym jest – przyznała Andy. – Zakochał się w prawdziwej mnie, a nie w kimś, kogo stworzyły media. – Ale jak wyglądało wasze pierwsze spotkanie w realu? – Andy uważała, żeby nie być zbyt natarczywą. Nie miała pojęcia, dlaczego Olive zwierza jej się z czegoś, co powinna zachować tylko dla siebie, ale bardzo chciała, żeby mówiła dalej. – Hm, to było chyba po pięciu czy sześciu tygodniach codziennych rozmów przez telefon. Wiedział już, że mieszkam w Los Angeles i marzę o karierze aktorskiej. Chciał przyjechać, ale bałam się, że przez cały czas będą mnie ścigali reporterzy. Nie wspominając już o tym, że mój dom pewnie by go trochę przytłoczył. Dlatego pojechałam do Louisville. – Olive wymówiła to jak rodowita mieszkanka Kentucky: Luu-ah-ville. – Do Louisville? – Andy próbowała ją naśladować, ale w jej ustach zabrzmiało to jak Luueyville. – Tak, komercyjnymi liniami przez Denver, słowem, pełen wypas. Nie chciałam, żeby czekał na mnie na lotnisku, bo mogli tam czyhać paparazzi. Przyszedł do hotelu. – Do tego pięknego, starego, słynnego hotelu, który ostatnio… Olive roześmiała się wesoło. – Nie, nie, zatrzymałam się w Marriotcie. Żadnych penthouse’ów, prezydenckich apartamentów, prywatnych kamerdynerów czy specjalnej obsługi. Wystarczyły zmyślone nazwisko i zwykły pokój. – No i? – No i było fantastycznie! Może nie do końca, bo łazienka była okropna, ale to pierwsze spotkanie było naprawdę niesamowite. Kiedy zadzwonił z holu, zaprosiłam go na górę, żeby nikt mnie tam nie rozpoznał. Zażartował, że rzeczywiście jestem bardzo bezpośrednia, ale kiedy zapukał do drzwi, wiedziałam, że wszystko będzie dobrze. Andy wypiła łyk wody. – I było? Olive o mało nie zapiszczała z radości. – Było więcej niż dobrze, było idealnie! Oczywiście od razu mnie poznał… – Andy nie wiedziała, jak Olive to zrobiła, ale nie zabrzmiało to jak przechwałka. – Ale powiedziałam, że wciąż jestem tą samą dziewczyną, z którą przez cały czas korespondował i rozmawiał. Był zaskoczony, chyba nawet zaszokowany – miał koszmarne sny, że okażę się facetem, stupięćdziesięciokilogramowym grubasem – ale otworzyliśmy butelkę wina i zaczęliśmy rozmawiać. O wszystkim, o miejscach, które chcielibyśmy zobaczyć, o naszych psach, o jego relacjach z siostrą i moich z bratem. Otworzyliśmy się przed sobą jak zwykli ludzie. Wtedy już wiedziałam, że za niego wyjdę. – Naprawdę? Już wtedy? Niesamowite. Olive nachyliła się do Andy i konspiracyjnym szeptem dodała: – Może niezupełnie wtedy, ale na pewno parę godzin później, po najwspanialszym seksie, jaki tylko możesz sobie wyobrazić. – Kiwnęła głową, jakby się ze sobą zgadzała. – Tak, wtedy już wiedziałam. – Hm… – mruknęła Andy, zerkając na notatki. Modliła się, żeby telefon dobrze nagrał tę rozmowę, bo inaczej nikt w to wszystko nie uwierzy. Zerknęła na do połowy opróżniony kieliszek Olive, zastanawiając się, czy piła i przedtem, ale nie, sprawiała wrażenie zupełnie trzeźwej.
Zadzwoniła komórka. Andy wyłączyła dzwonek i przeprosiła. – Odbierz – powiedziała Olive. – Gadam jak nakręcona. Dajmy szansę komuś innemu. – Nie, to pewnie nic ważnego… – Odbierz! Uśmiechnęła się swoim słynnym hollywoodzkim uśmiechem i Andy wiedziała, że musi jej posłuchać. Nacisnęła przycisk, powiedziała „halo”, ale dzwoniący już się rozłączył. – Za późno. – Znów nacisnęła guzik nagrywania. – Jesteś mężatką? Zaszłaś przypadkowo? Jesteś singielką z dzieckiem od dawcy? Ja też tak chciałam, mało brakowało, a poszłabym do banku spermy. Andy uśmiechnęła się, bo od razu przypomniała jej się babcia. – Nie, jestem zwykłą, staromodną mężatką. Chociaż tak, można chyba powiedzieć, że wpadłam. – Niczego nie stosowałaś, ale opowiadałaś wszystkim, że nie próbujesz? Bardzo mi się to podoba. Zawsze wtedy mówię: kochanie, jeśli nie grasz defensywnie, grasz ofensywnie. Niepróbowanie na niby to jak próbowanie, prawda? – Jeszcze przed chwilą bym się z tobą nie zgodziła – odparła ze śmiechem Andy. Weszła dziewczyna z obsługi, która spytała, czy podać jeszcze coś do picia. – Wielu ludzi jest zdania, że siedem miesięcy to za mało, żeby kogoś dobrze poznać, ale nam to wystarczy. Często mam wrażenie, że znamy się od urodzenia. Nie potrafię tego wytłumaczyć, ale tak jest. Po prostu coś nas łączy i nie ma to nic wspólnego ani z moją pracą, ani z jego. Rozumiesz? – Tak – odparła Andy, chociaż nie rozumiała. Należała do obozu, który uważał, że podejmowanie tej życiowej decyzji po ledwie siedmiomiesięcznej znajomości jest czystym szaleństwem. Znowu zadzwoniła komórka, tym razem nie jej. – Halo? Cześć, kochanie… – Olive kiwnęła głową, wymruczała coś cichutko, a w pewnym momencie zachichotała jak nastolatka. – Wstrętny łobuziak! Właśnie udzielam wywiadu. Nie, Clint, nic z tego. Dzisiaj jest dzień dla dziewczynek. Dobrze. Ja ciebie też. Rozłączyła się i spojrzała na Andy. – Przepraszam, skarbie, o czym rozmawiałyśmy? – Komórka znowu zabuczała. SMS. Olive zerknęła na ekranik. – Dziewczyny już kończą. Masz wszystko, czego ci potrzeba? Jeśli chcesz, przedstawię cię reszcie… Zabrzmiało to bardzo szczerze i miło, ale Andy wyczuła, że aktorka zaproponowała to tylko z grzeczności. – Bardzo dziękuję, chyba już wszystko mam, chciałabym tylko spytać o szczegóły samego ślubu. Idę na urlop macierzyński, ale wyślę moją koleżankę Emily. Olive wydęła wargi. – Przyjedź. Chcę, żebyś przyjechała. Andy o mało nie zemdlała z wrażenia. – Bardzo bym chciała, wierz mi. W Santa Barbara jest cudownie, ale nie będę mogła zostawiać dziecka. Dlatego chciałabym cię spytać o suknię, kwiaty, menu, wystrój wnętrz i tak dalej. – Przyślę ci moją stylistkę. To ona wszystko wybierała. – Wszystko? Suknię też? Olive pokiwała głową i wstała. – Suknię, jedzenie, kwiaty, muzykę, przy której dźwiękach będziemy szli po czerwonym dywanie, wszystko. Dobrze mnie zna. Kazałam jej wybrać to, co najbardziej jej się spodoba. Andy bywała na ślubach od wielu lat i nigdy o czymś takim nie słyszała. Olive Chase nie chciała wnieść żadnego wkładu w najważniejszy dzień swojego życia? Czy to możliwe? Na jej twarzy musiał pojawić się wyraz niedowierzania, bo aktorka roześmiała się wesoło. – Znalazłam mojego mężczyznę! Po ponad dwudziestu latach bycia singielką po dwudziestu latach samotności, szarpaniny i bycia zdradzaną, nareszcie znalazłam bratnią duszę. Przepraszam za łacinę, ale co mnie, kurwa, obchodzą jakieś kwiaty?
Andy uśmiechnęła się i też wstała, choć z mniejszym wdziękiem niż ona. To, że Olive ma taki stosunek do ślubu, mogłaby przypisać różnicy między panną młodą, która ma trzydzieści dziewięć lat, i panną młodą, która ma dwadzieścia pięć, ale czuła, że to nie to, że Olive Chase, słynąca z fantastycznych piersi i umiejętności płakania na zawołanie, odkryła coś, na co pozostali jeszcze nie wpadli. – Rozumiem – powiedziała, chociaż chciała powiedzieć o wiele więcej. – Dobrze. Dzięki za drinka i pogawędkę. Muszę wracać do dziewczyn. Cieszę się, że cię poznałam, naprawdę. – Olive posłała jej promienny uśmiech. – Ja też dziękuję. – Aktorka już się odwracała i Andy pomachała jej na pożegnanie. – Powodzenia. We wszystkim. Ale Olive już wyjmowała z torebki komórkę, już z kimś rozmawiała, już śmiała się radośnie. Andy opadła na krzesło i wypuściła powietrze. Miała plotkarską amunicję na najsłynniejszą celebrytkę świata, ale mogła myśleć tylko o jej ostatnich słowach: „Nareszcie znalazłam bratnią duszę… Co mnie, kurwa, obchodzą jakieś kwiaty?”. Wyciągnęła nogi i popatrzyła na dachy sąsiednich domów. Wypiła łyk wody z limonką i odetchnęła głęboko, mając nadzieję, że dziewczyna z obsługi zostawi ją na kilka minut samą. Przed powrotem do tego zwariowanego miasta, do planowania przyszłych obowiązków rodzinnych, do telefonów i nieustannie spanikowanej Emily chciała trochę posiedzieć i przemyśleć to, co przed chwilą usłyszała. Ilekroć wracała myślami do swojego ślubu, zawsze przypominało jej się, jak obsesyjnie dbała o każdy szczegół, ile czasu, uwagi i wysiłku poświęciła na upewnienie się, czy wszystko jest dokładnie tak, jak chciała. Z jak niewzruszonym przekonaniem spotykała się z Maxem przez te trzy lata, bo był przystojny, czarujący i bogaty, bo było jej łatwo, bo akceptowała to jej rodzina i przyjaciele, no i, oczywiście, bo go kochała. Szła za nim, robiąc to, co uważała za stosowne. Za mężczyzną prawie idealnym: bogatym, przystojnym, miłym, chcącym mieć dzieci. Tylko czy nie przeoczyła czegoś po drodze? Czy ich małżeństwo na pewno było czymś nieuchronnym? Kocha go, oczywiście, że tak, ale czy na pewno jest jej bratnią duszą? Czy kocha go tak, jak Olive Clinta? Westchnęła i odstawiła szklankę. Po co się tak zadręcza? Max jest idealny i jako mąż, i jako przyszły ojciec, i – tak – jako bratnia dusza też. To normalne, że tuż przed porodem jest niespokojna i rozdygotana. Prawda? Wszystkie kobiety w ciąży tak się czują. Rozejrzała się, by sprawdzić, czy jest sama, i wybrała jego numer. Nie odebrał, ale pocieszyło ją samo brzmienie jego nagranego głosu. – Cześć, skarbie – powiedziała szeptem. – Chciałam się tylko przywitać. Niedługo będę w domu i bardzo chcę cię zobaczyć. Kocham cię. – Uśmiechnęła się i rozłączyła. Potarła brzuch. Już niedługo.
16 Mały egzamin
– Omójboże! Ona jest cudowna! Chodź do mnie, malutka. Ciocia Lily tak długo czekała, żeby cię poznać. O rany, wykapany tatuś! – Niesamowite, co? – Andy podała jej córeczkę. – Lily, to jest Clementine Rose. Clem, to jest ciocia Lily. – Co za oczy! Są zielone? I te czarne włoski! Ale szczęściara, urodzić się z taką czupryną. Jakbym patrzyła na śliczną miniaturową wersję Maxa w żeńskim wydaniu. – Wiem – powiedziała Andy, patrząc, jak córeczka przygląda się jej najlepszej przyjaciółce. – Jest podobna do Maxa i do jego ojca. Rose to na cześć Roberta. Jakbym była tylko naczyniem do produkcji harrisonowskich klonów. Lily parsknęła śmiechem. Od narodzin Clementine Andy tęskniła za nią bardziej niż kiedykolwiek dotąd. Poznała kilka kobiet z grupy wsparcia dla młodych mam, do której zapisała się przed miesiącem, ale najczęściej była sama. Nieprzyzwyczajona do ciągnącego się w nieskończoność urlopu, półprzytomna z niewyspania zmagała się z obowiązkami, czując, jak jeden dzień przechodzi powoli w drugi, identyczny z poprzednim i tak jak poprzedni wypełniony karmieniem, ściąganiem pokarmu, przewijaniem, kąpielą, ubieraniem, kołysaniem, śpiewaniem, chodzeniem na spacery, gotowaniem i sprzątaniem. Czynności, które przedtem, w tamtych dawnych zwariowanych dniach, wykonywała w wykradzionych chwilach – pranie, zakupy spożywcze, wypad na pocztę czy do drogerii – pochłaniały teraz godziny, czasem nawet całe dnie, bo nieustanne żądania córeczki zawsze miały pierwszeństwo. Uwielbiała spędzać z nią czas i chociaż za nic nie zrezygnowałaby ze wspólnego polegiwania „na łyżeczkę”, jedzenia kanapek w parku High Line w słoneczny dzień, podczas gdy Clem jadła z butelki, czy z wolnego tańca z córeczką w rytm największych przebojów Chicago w zaciszu salonu, codzienna harówka dawała jej się we znaki o wiele bardziej, niż przewidywała. Kiedy Andy oświadczyła, że nie chce niańki, Barbara doznała szoku – w całej historii Harrisonów nie było ani jednego dziecka, którym nie zajmowałaby się wierna wynajęta opiekunka – ale Andy nie ustąpiła. – Gdybym tylko pozwoliła, twoja matka wynajęłaby nawet mamkę – powiedziała po pewnej wyjątkowo niemiłej wizycie teściowej, ale Max tylko się roześmiał. Jej mama przychodziła raz w tygodniu, dla towarzystwa i żeby pomóc przy dziecku, i Andy z utęsknieniem tych dni wyczekiwała, ale poza tym nie działo się prawie nic. Jill wróciła do Teksasu. Emily zawsze pamiętała, żeby w rozmowie telefonicznej spytać ją o Clem, ale Andy dobrze wiedziała – i dobrze to rozumiała – że Em nie dzwoni po najnowsze informacje na temat liczby porannych kupek czy tego, jak się córeczce leżało na brzuszku. Dzwoniła tylko w jednym celu: żeby jak najszybciej wrócić do negocjacji z Eliasem-Clarkiem. Miranda i Stanley krążyli jak rekiny, Emily dosłownie odliczała dni do końca jej urlopu. Jedyną osobą, która mogła bez przerwy
rozmawiać o karmieniu o czwartej nad ranem czy o wadach i zaletach smoczka, była Lily, ale Lily mieszkała tysiące kilometrów od Nowego Jorku, opiekowała się jednym dzieckiem i spodziewała się drugiego. Andy ostrożnie usiadła na sofie, czując na sobie wzrok przyjaciółki. Dochodziła trzynasta, a ona wciąż była w spodniach od dresu Maxa, puchatych skarpetkach, które wyglądały jak australijskie uggsy z garbowanej owczej skóry, noszone futerkiem do środka, i bluzie z kapturem tak obszernej, że musiała kiedyś należeć do futbolisty. – Na dole wciąż kiepsko? – spytała ze współczuciem Lily. – Fatalnie. – Andy ruchem głowy wskazała lemoniadę, którą przed nią postawiła. Lily uśmiechnęła się i wypiła łyk. – Mówią, że wszystko się zapomina. Nigdy w to nie wierzyłam, ale przysięgam, że nic nie pamiętam. Tylko to, że strasznie ciągnęły mnie szwy. Tego nie zapomniałam. – Nie wiem, czy ci wybaczę, że mnie nie uprzedziłaś i nie przygotowałaś. A podobno jesteś moją najlepszą przyjaciółką. Już to wszystko przerabiałaś i nie pisnęłaś ani słowa. Lily przewróciła oczami. – No pewnie, że nie! To kodeks wszystkich kobiet i trzeba go przestrzegać. Zasada ważniejsza nawet od tej, która zakazuje sypiania z byłymi narzeczonymi przyjaciółek. – Niebotyczna bzdura. Ja opowiem każdej chętnej wszystkie najkrwawsze szczegóły. Kobiety powinny je znać, zasługują na to. Cała ta społeczność rodzących jest śmieszna. – Andy! Jakie szczegóły chciałabyś usłyszeć? Że prąc, czujesz się tak, jakbyś miała zaraz pęknąć na pół? I to miałoby ci pomóc? – Tak! Może wtedy nie pomyślałabym, że umieram. Miło byłoby wiedzieć, że kiedy pielęgniarka pomaga ci przy pierwszym siusiu, stanie po kostki we własnej krwi jest czymś zupełnie normalnym, że zakładają ci szwy w miejscach, o których nie wiesz nawet, że istnieją, że karmiąc piersią, masz wrażenie, że w sutek wgryza ci się pirania. Lily uśmiechnęła się. – I że znieczulenie zewnątrzoponowe rzadko kiedy działa na obie strony? Że na poważnie zastanawiasz się, czy kiedykolwiek będziesz nosiła coś innego niż tylko jednorazowe gatki poporodowe, które zwinęłaś ze szpitala? O to ci chodzi? – Tak! Właśnie! – Śnij dalej, kochana. Gdybym ci powiedziała, byłabyś kłębkiem nerwów, poza tym ominęłaby cię radość odkrywania. – To niesprawiedliwe. – Andy pokręciła głową. – Ale tak musi być. Wciąż pamiętała swój szok – i niedowierzanie – gdy po szesnastu godzinach porodu doktor Kramer włożyła ręce między jej uda, wyciągnęła stamtąd umazanego krwią, kwilącego noworodka i oznajmiła: – Dziewczynka! W doskonałej formie! Andy uzmysłowiła to sobie dopiero po tuzinach pieluszek, po dziesiątkach różowych śpioszków, pajacyków, kocyków, misiów i malutkich spódniczek tutu. Ma córkę. Małą córeczkę. Idealną, słodką, niezwykłą dziewczynkę. Jakby dla zaakcentowania tych myśli Clementine wydała cichy krzyk, który zabrzmiał jak miauknięcie. Andy szybko wzięła ją z ramion Lily i zaniosła do pokoju dziecięcego. – Cześć, żabko – szepnęła. Ostrożnie położyła ją na stoliku do przewijania, rozchyliła kocyk, zdjęła fioletowy pajacyk i wyjęła mokrą pieluszkę. Wytarła małej pupę, przypudrowała zasypką, założyła świeżą pieluszkę i ubrała córeczkę w podkoszulek w różowoszare paski, dobrane kolorem legginsy i różowoszarą czapeczkę od kompletu. – No i już. Dużo lepiej, prawda? Wzięła ją na ręce, wprawnie ułożyła w zagłębieniu ramienia i wróciła do salonu, gdzie Lily zbierała się już do wyjścia. – Nie idź. – Andy czuła, że zaraz się rozpłacze. Nieprzewidywalne napady płaczu ostatnio
zdarzały się coraz rzadziej, ale teraz znowu ścisnęło ją w gardle. – Nie chcę – powiedziała Lily. – Ale muszę. Będzie mi was bardzo brakowało. Jestem umówiona z moim dawnym promotorem i jeśli zaraz nie wyjdę, spóźnię się. – Kiedy znowu się zobaczymy? – spytała Andy, robiąc w myśli szybkie obliczenia. – Kiedy urodzę, musisz mnie odwiedzić. – Lily opatuliła się swetrem. Objęły się na pożegnanie i Andy poczuła dotyk jej brzucha. Położyła na nim ręce, nachyliła się i szepnęła: – Nie rozrabiaj tam, nie dokuczaj mamie. Dobrze? Żadnych fikołków. – Za późno. Objęły się jeszcze raz i Lily zniknęła w korytarzu. Andy wytarła kilka łez, powiedziała sobie, że to tylko hormony, i zaczęła pakować torbę z pieluchami. Wiedziała, że jeśli zaraz nie wyjdą, one też spóźnią się na spotkanie. Szłaby o wiele szybciej, gdyby nie wózek i niezagojone krocze. Clem płakała. – Już prawie jesteśmy, myszko. Wytrzymasz jeszcze trochę? Do sali gimnastycznej dla dzieci, gdzie co tydzień zbierała się grupa wsparcia dla młodych mam, było niedaleko – i dzięki Bogu, bo płacz, początkowo pełen żalu, przeszedł w głośne zawodzenie. Matki spojrzały na nią ze współczuciem, gdy wyjęła córeczkę z wózka, osunęła się na wyłożoną matami podłogę i niczym się nie przejmując, wyjęła lewą pierś. Chociaż Clem miała zaciśnięte powieki i sztywne od płaczu ciałko, znalazła sutek jak na ekranie radaru i momentalnie przyssała się ze wszystkich sił. Andy odetchnęła. Rozejrzała się szybko i stwierdziła, że nie jest osamotniona: trzy inne matki były w różnym stadium wyjmowania piersi, dwie zmieniały pieluszki, trzy leżały na podłodze i oszołomione, ze łzami w oczach, pochylały się nad swoimi wierzgającymi, niewspółpracującymi i nieszczęśliwymi dziećmi. Tylko jedna wyglądała tak, jakby właśnie wyszła spod prysznica, i była ubrana jak człowiek, a nie jak świeżo upieczona mama. Ciotka czyjegoś dziecka. Liderka grupy, kobieta z kręconymi włosami o imieniu Lori, samozwańcza „nauczycielka życia”, zasiadła w kręgu udręczonych matek i posławszy każdemu dziecku troszkę obłąkany uśmiech, rozpoczęła spotkanie od cytatu. – Macierzyństwo: tu zaczyna się i kończy każda miłość. Robert Browning. Piękne słowa, prawda? Czy ktoś chciałby je skomentować? Mama chłopca o imieniu Theo, prawniczka, wysoka, elegancka Murzynka, która zadręczała się tym, czy zrezygnować z dalszej kariery zawodowej i na pełen etat zająć się synkiem, westchnęła głęboko. – W tym tygodniu noc w noc przesypiał sześć godzin, ale od dwóch dni budzi się co czterdzieści pięć minut i nie sposób go uśpić. Na kilka dyżurów wysłałam męża, ale zasypiał w pracy. Co się dzieje? Dlaczego się cofamy? Wszystkie mamy pokiwały głową. Tak zaczynało się każde spotkanie. Od pięknego, inspirującego cytatu z ust hippisującej nauczycielki życia. Ani jedna z nich nie próbowała nawet udawać, że ją to interesuje, a dwie reagowały jawną wrogością. W końcu któraś, ignorując jakże cenny wkład liderki, rzucała jakieś palące pytanie i mamy szły za najsilniejszą. To, że w ten niezmienny, niepisany sposób przejmowały władzę nad grupą, zawsze wywoływało uśmiech na twarzy Andy. Często wyobrażała sobie, że siedzi z nimi Emily. Na pewno patrzyłaby ze współczuciem, jak zmordowane, nieumalowane, umazane śliną i kupką, żyjące bez prysznica, seksu, ćwiczeń i snu siedzą w półkręgu, słuchając bajeczek swojej liderki. Mimo to coś w tej scenie przynosiło jej ulgę: te kobiety nie były może jej najbliższymi przyjaciółkami, ale w tym momencie życia rozumiały ją lepiej niż ktokolwiek inny. Nie mogła uwierzyć, że tak szybko zżyła się z grupą zupełnie obcych ludzi, i w głębi duszy bardzo te spotkania lubiła. – Witaj w klubie, jedziemy na tym samym wózku – odparła Stacy, zapinając top po karmieniu. Jej ośmiotygodniowa córeczka Sylvie, która pod względem ilości włosków biła na głowę pozostałe
niemowlęta, beknęła jak dorosły mężczyzna. – Wiem, że na przyzwyczajanie do regularnych godzin snu jest jeszcze za wcześnie, ale naprawdę odchodzę od zmysłów. Dzisiaj nie spała od pierwszej do trzeciej i była przeszczęśliwa! Uśmiechała się, gruchała, trzymała mnie za palec. Ale kiedy tylko ją kładłam, od razu podnosiła wrzask. Odezwała się Bethany, dyrektorka marketingu w firmie kosmetycznej, która jak sama kiedyś przyznała, nie znała się nawet na błyszczykach do ust. – Stacy, wiem, co myślisz o zabieraniu dziecka do łóżka, ale moim zdaniem powinnaś się nad tym zastanowić. Naprawdę. Nie wyobrażasz sobie, o ile łatwiej jest, kiedy przez całą noc mam Micaha w zasięgu ręki. Przewracasz się na bok, wystawiasz pierś, karmisz i znowu zasypiasz. Daj sobie spokój z tym stopniowym zacieśnianiem więzi, to bzdury. Ja robię to z czystego lenistwa. Stacy wetknęła pod pachę kocyk Sylvie. – Nie zrobię tego Markowi. Już i tak poświęcam małej dziewięćdziesiąt procent czasu i energii. Nie mogę przynajmniej poudawać, że wciąż jesteśmy małżeństwem? – Małżeństwem? Z dwumiesięcznym dzieckiem? – zapiszczała Melinda, mama Tuckera, która właśnie przeszła operację oka. – Twoje życie seksualne jest aż tak bogate, że dziecko by wam w nim przeszkadzało? Wybuch śmiechu. Andy pokiwała głową: ona też nie kochała się jeszcze z Maxem i w ogóle jej tego nie brakowało. Rachel, najnowsza mama w grupie, drobna blondynka z czerwonymi plamami na twarzy i szeroką blizną na prawej ręce, pochyliła się nieco. – Miałam właśnie badanie, kontrolę po porodzie – powiedziała prawie szeptem. – No i co? Wszystko w porządku? – spytała Sandrine z lekkim francuskim akcentem. Jej córeczka, czteromiesięczna chudzina z podwójnym obywatelstwem, cichutko zakwiliła. Rachel pokiwała głową. Na jej twarzy pojawił się wyraz najwyższego przerażenia i ona też się rozszlochała. – Ethan o niczym innym nie mówi. Kilka tygodni temu powiesił na lodówce kalendarz i skreśla dni. Na samą myśl o tym wpadam w panikę, nie jestem jeszcze gotowa! – Pewnie, że nie jesteś – poparła ją Bethany. – Przez trzy miesiące nie mogłam nawet o tym myśleć. Mojej przyjaciółce przeszło dopiero po pół roku. – Max patrzy na mnie tęsknym wzrokiem i po prostu tego nie rozumie – wtrąciła Andy. – Nawet moja lekarka była przerażona tym, co zobaczyła tam po sześciu tygodniach. Mam pozwolić, żeby zobaczył to mąż? – Nie – odparła Anita, cicha dziewczyna, która rzadko się odzywała. – Prosta sprawa. – Moja siostra – ciągnęła Andy – ma troje dzieci i twierdzi, że potem jest lepiej. Przynajmniej na tyle, że można znowu zajść. – Super – powiedziała z uśmiechem Rachel. – Już się cieszę. – Bardzo przepraszam, ale naprawdę mnie przerażacie – odezwała się Sophie, jedyna niemama w grupie. – Wszystkie moje znajome z dziećmi mówią, że nie jest tak źle. – Kłamią. – Bezczelnie. – I będą kłamały, dopóki sama nie urodzisz i im tego nie wytkniesz. Tak się to robi. Sophie roześmiała się, odrzucając do tyłu gęste kasztanowe włosy, świeżo obcięte i idealnie ułożone w obramowujące twarz warstwy. Jako jedyna spośród nich nie nosiła legginsów, sukienki z wysokim stanem ani bluzy. Miała zrobione paznokcie, zdrową cerę i była opalona. Andy dawała głowę, że ma również ogolone nogi, wydepilowaną linię bikini i że pod obcisłym sweterkiem z dekoltem w szpic nosi koronkowy stanik zamiast biustonosza z grubego spandexu. Pewnie także stringi. Trudno to było znieść. Nawet jej podopieczna, zaledwie dziewięciotygodniowa Lola, była ślicznie wystrojona. Od stóp do głów w ubrankach Burberry, była w sukieneczce, rajstopkach i botkach, a na głowie miała przepaskę. Na spotkaniach rzadko płakała, nigdy się nie śliniła i, przynajmniej według cioci Sophie,
od siódmego tygodnia życia przesypiała spokojnie całą noc. Sophie przychodziła z nią co tydzień, podczas gdy jej szwagierka spędzała całe dnie, pracując w prywatnej klinice pediatrycznej i na oddziale dziecięcym w szpitalu Mount Sinai. Najwyraźniej myślała, że grupa wsparcia dla młodych mam to tak naprawdę miejsce, gdzie maluszki przychodzą się pobawić – chociaż żaden z nich nie umiał jeszcze siedzieć – i poprosiła Sophie, żeby ta przyprowadzała tu Lolę. Tak więc tydzień w tydzień szczupła, atrakcyjna Sophie, bez wątpienia z niepokancerowaną pochwą, przywoziła jej uroczo ubraną córeczkę, żeby posłuchać, jak Andy i jej znajome mamy narzekają, płaczą i błagają o radę. Andy próbowała ją znienawidzić, ale Sophie była na to za słodka. – Nie wiem, czy zniosę teraz opowieści o normalnym seksie – oświadczyła Rachel, tuląc dziecko do ramienia. – Spokojnie, moje życie seksualne jest dalekie od normalnego – odparła Sophie ze wzrokiem wbitym w podłogę. – Dlaczego? – spytała Andy. – Myślałam, że mieszkasz z kimś, kto bardzo cię kocha. Czyżby kłopoty w raju? I wtedy Sophie się rozpłakała. Andy nie byłaby tak wstrząśnięta, gdyby dziewczyna nagle wstała i zaczęła robić striptiz. – Przepraszam – wyszlochała Sophie. Nawet zapłakana wyglądała słodko i delikatnie. – To nie miejsce… – Powiedz nam, co się stało – poprosiła liderka irytująco pocieszającym głosem, najwyraźniej szczęśliwa, że ma szansę w ogóle się odezwać. – Jesteśmy tu po to, żeby się sobie zwierzać. Tutaj jest bezpiecznie, powinnaś czuć się swobodnie. Jestem pewna, że mówię to w imieniu wszystkich tu obecnych. Początkowo wyglądało na to, że Sophie jej nie słyszała albo, tak jak pozostałe mamy, postanowiła ją zignorować, ale po cichu wydmuchawszy nos i posławszy Loli całusa, powiedziała: – Ja go zdradzam. Przez kilka sekund w wyłożonej matami sali panowała głucha cisza. Umilkły nawet dzieci. Andy z trudem ukryła zaszokowanie. Przecież Sophie uwielbia swojego chłopaka. Mówiła, że Xander jest słodki, troskliwy i wrażliwy, że można z nim porozmawiać o uczuciach, ale że mimo to w niedzielę potrafi przesiedzieć przed telewizorem bitych sześć godzin, oglądając mecz. Spotykali się od lat, ostatnio zamieszkali razem i do niedawna, jeszcze przed dwoma tygodniami, wszystko układało się bardzo dobrze, przynajmniej jej zdaniem. Nie rozmawiali o tym, ale czuła, że obydwoje zakładają, iż pobiorą się i będą mieli dzieci, i chociaż jest sześć lat od niego młodsza, uznała, że jest na to gotowa. – Co znaczy „zdradzam”? – spytała Bethany i Andy ulżyło, że ktoś przerwał ciszę. – Nie, nie robimy niczego szalonego – odparła Sophie, patrząc na ręce. – Nie spaliśmy ze sobą ani nic… – No to go nie zdradzasz – zawyrokowała Sandrine. – Wy, Amerykanki, macie szmergla na punkcie niuansów i w ogóle tego wszystkiego, ale jeśli on kocha ciebie, a ty jego, prędzej czy później ci przejdzie. To tylko małe zauroczenie. – Też tak myślałam, ale to nie przechodzi! – lamentowała Sophie. – Prowadzę zajęcia z fotografii, on jest moim kursantem, więc widujemy się trzy razy w tygodniu. Zaczęło się od flirtowania, głównie z jego strony, ale przyznaję, że bardzo mi to schlebiało. Bo ktoś wreszcie zwrócił na mnie uwagę… – To znaczy, że Xander nie zwraca? – spytała Rachel. Sophie załamała ręce. – Ostatnio prawie w ogóle. Odkąd zamieszkaliśmy razem… Nie wiem, co to jest, ale czuję się jak mebel. – Zapewniam cię, że wiele z nas chciałoby, żeby mężowie patrzyli na nas jak na meble – powiedziała Andy. Znowu wybuch śmiechu.
Ale Sophie nawet się nie uśmiechnęła. – Tak, ale my nie mamy dziecka. Nie jesteśmy małżeństwem. Nie jesteśmy nawet zaręczeni! Mieszkamy ze sobą jak dwoje współlokatorów. Nie uważacie, że trochę na to za wcześnie? – Ale co się właściwie stało? – spytała Anita. – Poflirtowaliście ze sobą i tyle? Gwarantuję ci, że Xander nie ma wyrzutów sumienia, ilekroć pośmieje się w pracy z jakąś dziewczyną. Ty też nie powinnaś. – Wczoraj poszliśmy po zajęciach na kolację. Nie, nie, nie sami – dodała szybko Sophie – w kilka osób. Ale potem uparł się, że mnie odprowadzi. Początkowo nie chciałam, bo wiedziałam, że Xander jest w domu, ale skończyło się na tym, że zaczęliśmy się całować na mojej ulicy. To było czyste szaleństwo, bo Xander mógł w każdej chwili wyjść. Boże, gdzie ja miałam rozum? – Aha – mruknęła Stacy. – A więc fajnie było, tak? Sophie wzniosła oczy do nieba i jęknęła. – Fajnie? Było fantastycznie! Kilka mam wesoło zakrzyknęło. Sophie uśmiechnęła się słabo, a potem klepnęła się w czoło. – To się już nie powtórzy. Zgadzacie się ze mną, że gorzej by było, gdybym dla czystego sumienia mu o tym powiedziała, niż gdybym udawała, że nic się nie stało? – Oczywiście, że mu nie mów! – ofuknęła jąpo królewsku Sandrine. – Nie bądź taka cnotka. Kilka mam kiwnęło głową, chociaż nie było wiadomo, czy zgadzają się z nią dlatego, że ma rację, czy dlatego, że jest Francuzką. – Czuję się taka winna. Kocham Xandra, naprawdę go kocham. Ale zaczynam się zastanawiać, co to znaczy… – Zdecydowałaś już, co ma się stać, kiedy znowu się z nim spotkasz? – spytała jak zawsze praktyczna Anita. – Z tym… Jak on ma na imię? – Tomas. Widzę się z nim jutro, na zajęciach. Oczywiście powiedziałam mu, że to był błąd, że to się już nie powtórzy, ale nie mogę przestać o nim myśleć. No i… – Sophie zrobiła pauzę i rozejrzała się nerwowo. – Przysłał mi e-mail. Napisał, że nie może się już doczekać następnego spotkania. Czy ja naprawdę jestem taka zepsuta? Któreś dziecko zaniosło się płaczem i kolejna matka rozpięła bluzę, uwalniając pierś. Płacz ustał. – Przestań, Soph – powiedziała Andy, kładąc Clem na kolanach i rytmicznie klepiąc ją w plecki. – Jesteś wolna, bardzo atrakcyjna i nie masz dzieci. Pożyj trochę! Może mnie znienawidzisz, ale myślę, że powinnaś pójść na całość i zrobić temu Tomasowi mały egzamin. A za tydzień przyjść tu i opowiedzieć nam wszystko z najdrobniejszymi szczegółami. I znowu wszystkie matki roześmiały się wesoło. Dlaczego uważa, że związek Sophie z Xandrem nie jest równie poważny jak ich? Dlatego że nie złożyli przysięgi ślubnej czy nie spłodzili dziecka? Nie była tego pewna. Miała wyrzuty sumienia, że zachęca ją do zdrady, ale niewielkie, mniejsze niż powinna. Jej mała przygoda z Tomasem (sądząc po imieniu, bardzo seksownym chłopakiem), jakże ryzykowna i podniecająca zarazem, była dokładnie tym, co powinno się przeżyć, zanim życiem kobiety zawładną rozmowy o pompkach do ściągania pokarmu, środkach na zmiękczanie kupek i kremach do smarowania niemowlęcej pupy: szaloną zabawą. Sophie sama wyciągnie wnioski: albo wróci do Xandra bardziej przekonana do tego, co ich łączy, albo nie. Może Tomas jest właśnie tym, kogo potrzebuje, a może jeszcze kogoś takiego nie spotkała. Andy zdawała sobie sprawę, że stosuje podwójną miarę, była w pełni świadoma, że ktoś – a konkretnie Xander – wyjdzie z tego poraniony, mimo to nie mogła oprzeć się wrażeniu, że stawka w tej grze nie jest aż tak wysoka. Dochodziła piętnasta, marudziło coraz więcej dzieci, więc Lori oznajmiła, że spotkanie dobiegło końca i że zobaczą się za tydzień. – Macie do przemyślenia kilka ciekawych spraw, moje panie – powiedziała, gdy matki zaczęły pakować butelki, smoczki, gryzaki, śliniaczki, kocyki, ściereczki i pluszowe zwierzątka. – Na najbliższe spotkanie zaprosiłam specjalistkę z Baby Dziewięćset Jedenaście, która opowie nam, jak i kiedy przestawiać dziecko na inny rytm snu i czuwania. Jeśli któraś z was nie będzie mogła przyjść,
proszę uprzedzić mnie e-mailem. Bardzo mnie zainspirowałyście, jak zwykle! Miłego tygodnia. – Wyszła z sali, żeby mogły pobyć trochę same. Kiedy tylko zamknęły się drzwi, siedząca obok Andy kobieta głośno jęknęła. Bethany wymamrotała: – Siedzimy tu w dresach umazane kupą i rzygami i to jest dla niej inspirujące? No nie, błagam! – Widziałyście jej minę, kiedy powiedziałam, że się całowaliśmy? – spytała Sophie. – Daję głowę, że szukała na to inspirującego cytatu. Andy spakowała Clementine i się pożegnała. Zaczynała traktować te kobiety jak prawdziwe przyjaciółki. Zorientowała się, że Max jest w domu, dopiero wtedy, gdy wjechała z wózkiem do salonu i zaczęła się rozpakowywać. – A kogo my tu mamy? – spytał, klepiąc ją delikatnie w policzek i natychmiast przenosząc uwagę na Clementine. W odpowiedzi Clem posłała mu szeroki bezzębny uśmiech i Andy odruchowo też się uśmiechnęła. – Samo słońce i radość – powiedział Max, wyjmując córeczkę z wózka i układając ją w zagłębieniu ramienia. Pocałował ją w nosek i podał Andy. – Weźmiesz ją na kilka minut? Na pewno chciałaby spędzić trochę czasu z tatusiem. – Muszę się położyć. – Max szedł już do sypialni. – To był ciężki tydzień. Bardzo stresujący. Andy weszła do sypialni i położyła małą na łóżku. – Bardzo ci współczuję, ale przydałoby mi się pół godzinki na prysznic i miseczkę płatków. – Pocałowała córeczkę i ułożyła ją na jego poduszce. – Andy. – Czasem tak do niej mówił. Tonem, który ostrzegał, że jeszcze trochę i straci cierpliwość. – Jestem teraz pod wielką presją. – Najlepszym lekarstwem na stres jest gruchanie małego dzidziusia. Baw się dobrze. – Andy wyszła i zamknęła drzwi. Opłukała się szybko w łazience dla gości, przebrała w spodnie do jogi i polar. W lodówce nie było mleka, ale zrobiła sobie kanapkę z masłem orzechowym i bananem, wzięła colę bez cukru i opadła na sofę. Kiedy ostatnio oglądała coś w telewizji bez dziecka wiszącego u piersi? Albo spokojnie zjadła cały posiłek? Boże, co za rozkosz. Musiała przysnąć, bo kiedy otworzyła oczy, obok siedzieli Max i Clem. Max rozchylił córeczce piżamkę i łaskotał ją w brzuszek. Clem podarowała mu w nagrodę swój najpiękniejszy uśmiech. – Lepiej? – spytał, łaskocząc małą pod pachami. – Teraz tak – odrzekła Andy, bo już dawno nie czuła się tak zrelaksowana. Właśnie tak ostatnio było z tą zmiennością nastrojów: to depresja, to euforia, jak na huśtawce. Do szerokiego bezzębnego uśmiechu dołączyło coś w rodzaju radosnego pisku. – To był śmiech? – spytał Max. – Chyba jest za mała, żeby się śmiać. Andy ścisnęła go za ramię. – Nie, brzmiało jak śmiech. Zawsze wiedziała, że będzie po uszy zakochana w swoim dziecku, ale nigdy nie myślała, że równie zakochany będzie jej mąż. Max był cudownym ojcem – oddanym, zaangażowanym, czułym i zabawnym – i nic nie cieszyło jej bardziej niż patrzenie, jak mąż bawi się z córką. Wiedziała, że mimo małych terytorialnych spięć, takich jak choćby to przed półgodziną, nie dzieje się nic złego. Wszystko jest w porządku, właściwie pierwszy raz od wielu miesięcy. Ma zdrową, radosną córeczkę, chętnego do pomocy – na ogół – męża i naprawdę cieszyła się tymi wyczerpującymi, lecz bezcennymi chwilami ze swoim malutkim dzieckiem. List Barbary, to, że Max zataił przed nią spotkanie z Katherine – to były odległe wspomnienia. Lekki niepokój, jaki wciąż odczuwała, brał się z hormonów albo niewyspania, albo z jednego i drugiego. Skupiła się na rodzinie. Są razem, zmęczeni, lecz szczęśliwi. Razem cieszą się dzieckiem i zamierzała delektować się każdą sekundą wspólnie spędzonego czasu.
17 James Bond spotyka Pretty Woman z małą domieszką Mary Poppins
– Jesteś gotowa?! – zawołał z salonu Max. Andy wiedziała, że siedzi tam, niespiesznie sącząc piwo korzenne. Wyobraziła sobie, jak wyciągnięty na sofie w ciemnym garniturze ko lasycznym europejskim kroju i w drogich włoskich mokasynach popija piwo, leniwie bawiąc się iPhone’em. Ostrzyżony i świeżo ogolony pachnie pewnie szamponem, miętowym płynem po goleniu i, nie wiadomo dlaczego, czekoladą. Podekscytowany przyjęciem, chciał jak najszybciej się tam znaleźć i zacząć krążyć wśród tych, których znał i lubił. Pewnie niecierpliwie postukuje nogą. Tymczasem w głębi korytarza Isla, dwudziestodwuletnia australijska opiekunka, karmiła Clementine. Andy wynajęła ją po rozmowach z mamami z grupy wsparcia i po sprawdzeniu jej w internecie. Czyli praktycznie nic o niej nie wiedząc. Zadzwonił dzwonek u drzwi. W pierwszej chwili pomyślała, że to telewizor, ale kiedy usłyszała szczekanie Stanleya i kiedy, zerknąwszy na ekran monitora, zobaczyła siedzące w bujanym fotelu Islę i Clem, doszła do wniosku, że to pewnie dostawca jedzenia. Prawdopodobnie do Isli. Zaterkotał telefon i podniosła słuchawkę. – Tak – rzuciła szybko – w porządku, wpuść go. – Andrea? Przepraszam, chciałem tylko uprzedzić… Dzwoniącemu z holu portierowi przerwał czyjś piskliwy głos – dobiegający z korytarza w mieszkaniu. – Halo! Jest tu ktoś? Halo… – …że przyszła pani Harrison. Mówi, że jej oczekujecie. – Tak, oczywiście. Dziękuję. Andy spojrzała na swoje nagie ciało. Usłyszała, jak Max wita się z matką przed drzwiami do sypialni. Chwilę później wetknął do środka głowę. – Hej, mama przyszła. – Zabrzmiało to niemal jak pytanie. – Była na otwarciu galerii. To blisko, więc wpadła przywitać się z Clem. – Uśmiechnął się zmieszany. – Naprawdę? – burknęła Andy i pomyślała: potrzebna jest tu jak piąte koło u wozu, zwłaszcza teraz. – Przepraszam, kotku. Była dosłownie tuż za rogiem. Za pół godziny ma być na jakiejś imprezie w śródmieściu, więc zostanie tylko chwilę. Może napijemy się drinka przed wyjściem? – Max, nie jestem nawet ubrana – powiedziała, wskazując kłąb ręczników, sukienek i bielizny na łóżku. – Nie przejmuj się, ona chce tylko zobaczyć Clem. Nie spiesz się, naleję ci szampana.
Przyjdziesz, kiedy będziesz gotowa. Miała ochotę skrzyczeć go za tę niemiłą niespodziankę, którą zrobił jej bez konsultacji i uprzedzenia, ale tylko kiwnęła głową i poprosiła, żeby zamknął drzwi. Słyszała, jak przedstawia matkę Isli – „Australia? Naprawdę? Bardzo interesujący kraj” – a potem ich głosy ucichły, bo przeszli do salonu. Skupiła uwagę na spanxach, majtkach korygujących w rozmiarze „S”. Centymetr po centymetrze naciągnęła je na uda, choć stawiały zaciekły opór. Pokonanie najszerszego miejsca nóg mogło być powodem do świętowania, ale radość trwała krótko: musiała teraz naciągnąć je na brzuch i pośladki. Długo uciskała, ugniatała i przyszczypywała całą dolną część ciała i gdy w końcu znalazły się na miejscu, po plecach i między jej piersiami spływały strużki nieprzyjemnego potu. Włosy, po raz pierwszy od porodu ułożone przez fryzjera, przywarły do twarzy i karku. Chwyciła jakieś czasopismo, żeby się powachlować, i stojąc w zdecydowanie za ciasnych cielistych majtkach i odpornym na wszystko staniku do karmienia, z wylewającym się z jednego i drugiego ciałem, wybuchnęła śmiechem. Nie ma to jak być sexy. Zadzwoniła komórka leżąca na nocnym stoliku. Andy przetoczyła się po łóżku jak wysmarowana tłuszczem świnka i odebrała. – Fatalny moment – rzuciła machinalnie tonem, na jaki może pozwolić sobie jedynie młoda mama. – Chciałam ci tylko życzyć powodzenia na przyjęciu. Moje gratulacje. Głos Jill brzmiał ciepło i znajomo i od razu trochę się uspokoiła. – Gratulacje? Z okazji tego, że jako młoda, przeciekająca i karmiąca mama będę wyglądała jak gruba krowa w morzu pięknych, wspaniale ubranych ludzi, czy tego, że zostawiam córeczkę pod opieką zupełnie obcej dziewczyny, którą znalazłam przez internet? – Tego i tego! – odparła wesoło Jill. – Jak ja to przeżyję? – jęknęła Andy, wiedząc, że jest już spóźniona. – Tak jak wszyscy: włóż coś czarnego, co pięć sekund sprawdzaj komórkę i pij, ile wlezie. – Dobra rada. Pić i sprawdzać komórkę. Dotarło. Muszę tylko naciągnąć na tyłek tę czarną sukienkę z długimi rękawami. Tę z wycięciem na plecach, pamiętasz? Byłam w niej na przyjęciu przedporodowym. Jill roześmiała się. Niezbyt przyjemnie. – Andy, urodziłaś dopiero cztery miesiące temu. Nie oczekuj cudów. Andy spojrzała na leżącą na łóżku sukienkę. W zależności od tego, czy nosiła rozmiar trzydzieści sześć czy trzydzieści osiem, sukienka była albo elegancko dopasowana, albo seksownie uwypuklała kształty i zależnie od dodatków doskonale nadawała się na wszystkie okazje, od wyjścia na szybkiego drinka po wielki bal. Ale teraz wyglądała jak uszyta na lalkę, no, może na czternastoletnią dziewczynę. – Ale cudu nie będzie, prawda? – powiedziała prawie szeptem. – Pewnie nie. Ale czym się przejmujesz? Za parę miesięcy znowu będzie leżała jak ulał, więc nie ma problemu, tak? – Jest, bo nie mam co na siebie włożyć! – Andy nie chciała, żeby zabrzmiało to histerycznie, ale coraz bardziej się pociła, a zegar tykał. Nie miała żadnego planu awaryjnego. – Oczywiście, że masz – powiedziała Jill głosem, którym przemawiała do Jonaha, kiedy wyjątkowo kaprysił. – Choćby tę czarną z rękawami trzy czwarte. Tę, w której byłaś w marcu na obiedzie u babci. – To jest sukienka ciążowa! – jęknęła Andy. – Nie wspominając już o tym, że nadaje się tylko na przyjęcie z okazji osiemdziesiątych dziewiątych urodzin. – Ale pomyśl, jaka będziesz w niej szczuplutka. Andy westchnęła. – Muszę kończyć. Przepraszam, że nie pytam, co u ciebie. Barbara tu jest. Przyszła zobaczyć Clem. Daję głowę, że zrobiła to celowo, w ten jeden jedyny wieczór, kiedy nie mogę się zdenerwować, bo i tak jestem już kłębkiem nerwów. – Urwała. – Wszystko w porządku?
– Tak, jak najbardziej. Pozbądź się Barbary i idź się zabawić. To twoje pierwsze wyjście od niepamiętnych czasów, wieczór ekscytujący i ważny zawodowo. Baw się, zasługujesz na to. – Dzięki. – Tylko pamiętaj: pij. – Tak, wiem. Czarna sukienka, komórka i drinki. Na razie. – Andy odłożyła słuchawkę i uśmiechnęła się do telefonu. Czasem strasznie za Jill tęskniła, zwłaszcza w wieczory takie jak ten. W drzwiach stanął Max. – Jeszcze nieubrana? Co się stało? Andy podniosła z podłogi mokry ręcznik i zasłoniła piersi. – Nie patrz! Max podszedł bliżej i pogłaskał ją po spoconych włosach. – Co się dzieje? Codziennie widzę cię nago. Andy nie odpowiedziała, więc wskazał leżącą na łóżku sukienkę. – Ta jest zbyt menedżerska – powiedział życzliwie. Musiał podsłuchać końcówkę rozmowy z Jill i mówiąc „menedżerska”, miał pewnie na myśli „za mała”. Otworzył szafę i przejrzał jej sukienki. Wyjął dokładnie tę, którą zaproponowała Jill. – Ta. – Podniósł ją. – Zawsze mi się w niej podobałaś. Bliska płaczu Andy pociągnęła nosem i jeszcze mocniej przycisnęła ręcznik do piersi. Max zdjął sukienkę z wieszaka i położył ją na łóżku. – Ubierz się i popraw makijaż, dobrze? Samochód już czeka, ale jest jeszcze wcześnie. Przywitasz się z matką i pojedziemy. – Świetnie – mruknęła, patrząc, jak mąż wciera we włosy odrobinę żelu i poprawia niewidoczny niesforny kosmyk. Włożyła sukienkę. Jill i Max mieli rację: to był jedyny możliwy wybór i wcale nie wyglądała źle. Była wytworna? Nie. Seksowna? Nie. Ale ukrywała przynajmniej gigantyczny stanik, trochę galaretowaty brzuch i pośladki, którym daleko było do normalnej formy, a szczerze mówiąc, nie liczyła nawet na to. Doszły do tego cieniutkie pończochy, takie ze szwem z tyłu, i ośmioipółcentymetrowe szpilki Chloe, które uwierały ją już przed dzieckiem, a w których teraz czuła się jak w chińskich bucikach złotego lotosu. Nie zważając na tępy ból łydek, który pod koniec wieczoru będzie na pewno promieniował na całe nogi, pociągnęła usta nową soczyście czerwoną szminką, kupioną specjalnie na tę okazję, przygładziła włosy i stanęła prosto. Wygląda jak przed ciążą? Niezupełnie. Ale całkiem nieźle jak na kobietę, która niedawno urodziła. Max zagwizdał z podziwem, przyglądając się jej w lustrze. – Bardzo gorąca mamusia – powiedział, obejmując ją od tyłu. Pozwoliła mu dotknąć brzucha. – Kręcą cię te wałeczki, co? No, przyznaj. Roześmiał się wesoło. – Wyglądasz fantastycznie. – Delikatnie ujął w dłonie jej pierś. – A to… to po prostu marzenie. – Same piersi są tego warte, hę? – Piersi i dziecko. Z takim biustem i dzieckiem piszę się na wszystko. Wyszli na korytarz, gdzie pomógł jej włożyć jedwabną narzutkę i mocno ścisnął jej rękę, gdy z pokoju dziecięcego wyszła Isla z przysypiającą Clem. Tuż za nimi kroczyła Barbara w szytej na miarę obcisłej sukience, doskonale dobranym blezerze i cielistych czółenkach. Wyglądała rewelacyjnie. – Witaj, Barbaro – powiedziała Andy, czując się przy elegancko uczesanej teściowej jak wielki, zwalisty czołg. – Jak to miło, że wpadłaś. – Mam nadzieję, że nie nachodzę, ale dawno nie widziałam wnuczki, a ponieważ byłam w okolicy… – Barbara urwała i rozejrzała się po korytarzu. – Coś tu się zmieniło? To nowy obraz?
Przesunęliście lustro? Co za ulga! Nie podobał mi się ten… ten kolaż, który tak wyeksponowaliście. – Mamo – powiedział Max – ten „kolaż” to wykonane techniką mieszaną dzieło bardzo modnego młodego artysty, który wystawia swoje prace w całej Europie. Wypatrzyliśmy go z Andy w Amsterdamie i bardzo się nam podoba. – Hm, cóż. Jak to mówią? – zaświergotała Barbara. – O gustach się nie dyskutuje, prawda? Max posłał Andy przepraszające spojrzenie, a ona tylko wzruszyła ramionami. Są małżeństwem od roku i chociaż nie zapomniała o liście, w którym Barbara napisała, co myśli o niej jako o swojej przyszłej synowej, i chociaż niezupełnie do niej przywykła – wątpiła, żeby to kiedykolwiek nastąpiło – teściowa przestała ją właściwie zaskakiwać. Weszli do salonu i Barbara przysiadła na brzeżku fotela, jakby roiło się tam od pluskiew. Andy nie mogła się powstrzymać. – Max, przypomnij mi, żebym w poniedziałek rano koniecznie zadzwoniła do tego pana od dezynsekcji. Nie było go tu od Bóg wie kiedy. Zaniedbujemy się. Max spojrzał na nią pytająco. Barbara zerwała się na równe nogi. Andy z trudem powstrzymała śmiech. – Jak poszło z butelką? – spytała Islę, nie pragnąc niczego więcej, jak tylko wyrwać córeczkę z ramion obcej dziewczyny. – Świetnie, wypiła całą, sto czterdzieści gramów. Przewinęłam ją i zaraz pójdzie spać. Ale przedtem chciała pożegnać się z mamusią. – Och, chodź do mnie, żabko – wymruczała Andy, ciesząc się, że może po raz ostatni potrzymać córeczkę, nie wychodząc przy tym na psychotyczną idiotkę, którą się czuła. Była wdzięczna Isli za ten gest. – Bądź grzeczna dla swojej nowej opiekunki, dobrze? – Pocałowała ją w pyzate policzki raz, potem drugi i trzeci i oddała ją Isli. Ta ułożyła ją wygodnie na ramieniu i kiwnęła głową. – Przeczytam jej Goodnight Moon i ukołyszę ją do snu. Potem… – Tylko nie zapomnij włożyć ją do śpiworka – przerwała jej Andy. Max ścisnął jej rękę. – No co? – fuknęła Andy. – To ważne. – Oczywiście – odrzekła szybko Isla. – Włożyć do śpiworka, przeczytać Goodnight Moon, ukołysać do snu. Przygasić światło, ale tak, żeby nie było zupełnie ciemno, i włączyć elektroniczny usypiacz. Między wpół do dziesiątej a dziesiątą obudzi się pewnie na karmienie, a jeśli nie, nakarmić ją przez sen butelką z lodówki. Sto trzynaście gramów, tak? Andy kiwnęła głową. – Jeśli nie pamiętasz, jak używać podgrzewacza, na kilka minut włóż butelkę do kubka z gorącą wodą. Tylko pamiętaj, żeby przed karmieniem sprawdzić temperaturę. – Andy, wygląda na to, że wszystko jest w jak najlepszym porządku. – Max pocałował córeczkę w czoło. – Chodź, usiądźmy na chwilę, zaraz wychodzimy. – Masz nasze numery, tak? Na ladzie w kuchni jest lista ze wszystkimi numerami alarmowymi, pamiętasz? Moja mama jest teraz w Teksasie, więc na nic się nie przyda, ale… – Andy zerknęła na Barbarę, która coś uważnie czytała. – Nie, lepiej od razu zadzwoń pod dziewięćset jedenaście… – Obiecuję, że cudownie się nią zajmę – zapewniła ją Isla z uspokajającym uśmiechem, mimo to Andy żałowała, że nie zainstalowali kamery do podglądania nianiek. Nagle znieruchomiała, zamarła, zastanawiając się, jak to się stało. Przysięgała sobie, że będzie opanowaną mamą, spokojną i zrelaksowaną, mamą, która nie ma szmergla na punkcie zarazków, opiekunek i wszystkiego, co organiczne. Mamą, która popłynie z prądem i nie da się zwariować. Ale wystarczyło jedno spojrzenie na tę malutką, bezbronną, całkowicie od niej zależną istotkę i wszystko się zmieniło. Zostawiała Clem tylko ze swoją matką, a raz, w akcie desperacji, powierzyła ją opiece siostry Maxa, i to tylko dlatego, że miała wizytę u lekarza i nie chciała ciągać małej po brudnych poczekalniach. Zwracała wszystkie śpioszki i pajacyki, które dostawali
w prezencie, chyba że mogła przedtem ponad wszelką wątpliwość sprawdzić i potwierdzić, że nie zawierają trujących czy łatwopalnych materiałów. Zwracała również wszystkie plastikowe zabawki z napisem „Made in China” i te bez atestu na brak bisfenolu A, polichlorku winylu i związków kwasu ftalowego. Wbrew wszystkim obietnicom złożonym sobie samej, swemu mężowi i wszystkim tym, którzy chcieli jej wysłuchać, poruszyła niebo i ziemię, żeby dostosować się do porządku dnia córeczki, do starannie wyreżyserowanego rytmu karmień, drzemek, zabaw i spacerów, które miały pierwszeństwo przed wszystkim i wszystkimi. Nie żeby chciała być matką zwariowaną i nadopiekuńczą, ale nie mogła nad tym zapanować. Wzięła głęboki oddech, powoli wypuściła powietrze i zmusiła się do uśmiechu. – Wiem. Dziękuję. – Odprowadziła je wzrokiem do pokoju. Do rzeczywistości przywołał ją głos Barbary: – Andreo, kochanie, co to jest? – Teściowa trzymała w ręku plik kartek. Andy usiadła na sofie i wzięła kieliszek szampana, odwagi w płynie. Barbara uznała pewnie, że sofa jest mniej narażona na atak pasożytów, bo usiadła obok synowej i skrzyżowała nogi. – To. Mirandy Priestly pełna lista rzeczy dla dziecka. Ale to chyba nie od tej Mirandy, prawda? Kartki były przypięte do korkowej tablicy nad biurkiem i to dziwne, że Barbara tam myszkowała, ale Andy nie miała ochoty na kłótnię. – Tak, od tej. Przysłała mi to zaraz po porodzie. Nie lubi ludzi jako takich, ale ma najwyraźniej słabość do dzieci. – Naprawdę? – mruknęła Barbara, z błyskiem w oczach przeglądając kartki. – Jest bardzo wyczerpująca. – Owszem – przyznała Andy, zerkając jej przez ramię. O mało nie zemdlała z wrażenia, gdy dwa tygodnie po porodzie posłaniec przywiózł pudło owinięte różowym papierem, przewiązane białą wstążką i ozdobione srebrną grzechotką od Tiffany’ego. W środku był liścik napisany na papeterii Mirandy: Gratulacje z ok azji narodzin dzieck a!
A pod listem i pod sześcioma warstwami bibułki leżał najpiękniejszy kocyk z norek, jaki Andy kiedykolwiek widziała. A dokładniej mówiąc, jedyny, jaki widziała. Był jedwabiście miękki i olbrzymi i Andy natychmiast położyła go w nogach swojego łóżka, by prawie co wieczór się do niego przytulać. Clem jeszcze go nie zakupkała, nie obśliniła ani nie obrzygała i Andy postanowiła dopilnować, żeby nigdy tego nie zrobiła. Prawdziwe norki! Dla dziecka! Przypomniała sobie z uśmiechem to, co zauważyła Emily: prezent musiała wybrać Miranda, osobiście, bo żadna asystentka nie odważyłaby się kupić w jej imieniu pełnowymiarowej narzuty z norek. Nigdy. Dla nikogo. Jakby tego było mało, była jeszcze Mirandy Priestly pełna lista rzeczy dla dziecka. Dwadzieścia dwie gęsto zapisane strony. Spis treści obejmujący tematy takie, jak: Rzeczy do szpitala, Rzeczy do domu: pierwsze dwa tygodnie, Dziecięce przybory toaletowe, Potrzeby medyczne i Środki bezpieczeństwa. Były też oczywiście zalecenia dotyczące idealnej wyprawki (najlepiej od Jacadi, Bonpoint i Ralpha Laurena): śpioszki z długimi rękawkami, śpioszki z krótkimi rękawkami, kombinezony do spania, skarpetki, buciki, czapeczki z dzianiny, rękawiczki, koszulki i spodenki dla chłopców, sukieneczki i rampersy z legginsami dla dziewczynek. Myjki, ręczniczki i prześcieradła. Kocyki do owijania, kocyki do wózka, kocyki z haftowanym monogramem do sypialni. Załączyła nawet spis akcesoriów do włosów swoich ulubionych marek. Mało tego, była tam również lista polecanych przez nią pediatrów, konsultantów laktacyjnych, dietetyków, alergologów, stomatologów dziecięcych i lekarzy przychodzących na wizyty domowe. Pełen spis rzeczy niezbędnych do załatwienia bar micwy, chrztu czy uroczystości nadania imienia wraz z namiarami nadających się według Mirandy synagog, kościołów, rzezaków, firm obsługujących przyjęcia i florystów. Dekoratorów wnętrz specjalizujących się w wystroju pokojów dziecięcych. Numer telefonu kogoś od Tiffany’ego, kto robi monogramy na srebrnych łyżeczkach, kubeczkach i pamiątkowych tabliczkach. Numer eksperta od brylantów, u którego tatuś może kupić mamusi
doskonały prezent z okazji porodu. Ale najważniejsza była lista tych, którzy mogli pomóc w wychowaniu dziecka: nocnych pielęgniarek, nianiek, opiekunek, korepetytorek, logopedów, konsultantów edukacyjnych i co najmniej sześciu agencji osobiście wybranych i zatwierdzonych przez Mirandę jako te, które „gwarantują odpowiednią opiekę”. Barbara skończyła czytać i odłożyła kartki na stolik. – To bardzo ładnie z jej strony. – Przekrzywiła głowę i spojrzała na Andy. – Musiała coś w tobie dostrzec. – Mhm – mruknęła Andy, nie chcąc stracić szacunku, jakiego nabrała do niej teściowa. Wiedziała, że listę opracowały asystentki, i schlebiało jej tylko to, że Miranda kazała im ją wysłać. To i kocyk z norek, który bezwstydnie pokazała Barbarze. – Przepiękny! – zachłysnęła się teściowa, gdy Andy położyła go na jej kolanach. Pogłaskała go z nabożną czcią. – Jaki unikatowy i oryginalny prezent. Clementine musi go uwielbiać. Max wlał resztkę szampana do kieliszka Andy. Sobie i matce dolał wody mineralnej. – Mamo, jeśli chcesz, możesz zostać, ale my musimy już iść. Samochód czeka od dwudziestu minut i już jesteśmy spóźnieni. Barbara kiwnęła głową. – Rozumiem, mój drogi. Chciałam tylko zobaczyć wnuczkę, nie mogłam nie skorzystać z okazji. Andy posłała jej wspaniałomyślny uśmiech. – Clem też było bardzo miło – zełgała. – Wpadaj, kiedy tylko możesz, zapraszamy. – Nie wspomniała, że teściowa nawet nie wzięła małej na ręce ani nie pogłaskała jej po główce. Podziwiała ukochaną wnuczkę, gdy ta leżała bezpiecznie w ramionach opiekunki, i Andy po raz pierwszy zdała sobie sprawę, jak musiał czuć się Max, dorastając z taką matką. Wstały. Andy pocałowała ją w policzek i odwróciła się, żeby poszukać torebki, ale Barbara wzięła ją za rękę. – Andreo, chcę ci coś powiedzieć – powiedziała z akcentem z Park Avenue. Andy wpadła w panikę. Max był już w korytarzu, poszedł po płaszcze. Nie pamiętała, kiedy ostatni raz rozmawiały w cztery oczy, a nie mogła przecież… Ręce zacisnęły się na jej ręku i teściowa przyciągnęła ją bliżej. Tak blisko, że Andy poczuła delikatny zapach jej perfum i zobaczyła zmarszczki wokół ust tak głębokie, że nie mogły ich zlikwidować najlepsze i najnowsze wypełniacze. Wstrzymała oddech. – Kochanie, nie wiem, czy to coś dla ciebie znaczy, ale chciałam ci powiedzieć, że jesteś cudowną matką. Andy rozdziawiła usta. Byłaby chyba mniej wstrząśnięta, gdyby Barbara wyznała, że jest uzależniona od metadonu. Zmieniła się tak nagle dlatego, że Miranda Priestly uznała ją za osobę na tyle ważną, żeby podzielić się z nią swoją listą? Prawdopodobnie. Ale Andy miała to gdzieś. Miała to gdzieś, bo miło było usłyszeć taki komplement z ust kobiety, która uważała, że ona, Andy, nie jest godna jej syna, tym bardziej że się z nią zgadzała: tak jak każdy ma swoje wady, ale w gruncie rzeczy jest cholernie dobrą matką. – Dziękuję – powiedziała, ściskając jej dłonie. – To dużo dla mnie znaczy, zwłaszcza z twoich ust. Barbara zabrała ręce i odgarnęła z oczu nieistniejący kosmyk. Czar prysł. Mimo to Andy nie przestała się uśmiechać. – Dobrze – rzuciła śpiewnie teściowa. – Lepiej już pójdę, nie mogę się spóźnić. Wszyscy tam będą. – Max podał jej płaszcz i nadstawiła policzek do pocałowania. – Do widzenia, mamo. Dzięki, że wpadłaś. Po twarzy męża Andy poznała, że słyszał ich rozmowę. Zaczekała, aż zamkną się drzwi, i otulając ramiona kaszmirowym szalikiem, rzuciła: – Cuda nad cudami. Jeszcze trochę i powiedziałaby, że mnie kocha. Max roześmiał się.
– Nie zagalopowujmy się – odparł, ale widziała, że jemu też jest miło. – Tak, ona mnie kocha! – wykrzyknęła Andy. – Wszechmogąca Barbara Harrison wielbi Andy Sachs, matkę extraordinaire! Max pocałował ją. – I słusznie. – Wiem – powiedziała z uśmiechem. Na korytarz wyszła Isla. – Obiecuję, że dobrze się nią zaopiekuję. Ale zanim Andy zdążyła coś powiedzieć albo jeszcze raz pocałować córeczkę na pożegnanie, Max pociągnął ją do drzwi, potem do windy, by w końcu wsadzić ją na tylne siedzenie wielkiego lincolna, w którym pachniało nową skórą i który, tak jak wszystkie lincolny, kojarzył jej się z „Runwayem”. – Nic jej nie będzie – powiedział Max i znowu ścisnął jej rękę. ♦ ♦ ♦ Przed gmachem Skylight West na rogu Trzydziestej Szóstej i Dziesiątej Alei dołączyli do długiego rzędu podobnych limuzyn. W niektórych siedział tylko szofer, z innych wysiadały elegancko ubrane pary, małżeństwa i przyjaciele. Andy otworzyła drzwi, zanim samochód zdążył się zatrzymać. – Uwierzysz, że Emily tak szybko to załatwiła? – szepnęła do Maxa, gdy pomagał jej wysiąść. – Świetnym pomysłem jest już samo to, żeby wydać przyjęcie z okazji naszych czwartych urodzin, ale to, że udało jej się ściągnąć tu Verę Wang i Laurę Mercier, jest po prostu genialne. Max kiwnął głową. – Doskonała reklama. Znając Emily, zaprosiła wszystkie nazwiska z pierwszych stron gazet, a wiesz, kto najbardziej lubi takie imprezy… – Kto? – spytała zbita z tropu Andy. – Elias-Clark! To ich żywioł. Wydać głośne przyjęcie, zaprosić kilka znanych twarzy, a nazajutrz ogłosić to we wszystkich plotkarskich czasopismach. Takie coś podnosi prestiż, i to nie tylko u czytelników. Emily dobrze wie, że po dzisiejszej imprezie „Plunge” będzie dla Mirandy jeszcze cenniejszym nabytkiem. Powiedział to rzeczowo, jak znający branżę biznesmen, mimo to sprawił jej ból. Oczywiście wiedziała, że sponsorowana przez reklamodawców impreza zapewni im doskonałą reklamę i zwiększy ich prestiż, ale nie pomyślała, jak przełoży się to na ich pozycję w dalszych negocjacjach. No tak, cała Emily. To takie do niej podobne. Jeszcze bardziej denerwowało ją to, że Max zdawał się nie rozumieć, dlaczego ją to denerwuje. Doszli do windy, ale pociągnęła go za rękę, dając czekającym znak, żeby jechali bez nich. Wszyscy byli elegancko ubrani, ale nie zauważyła wśród nich znajomych twarzy. – Wszystko w porządku? – spytał Max. Andy ścisnęło w gardle. Zawibrowała komórka i na ekraniku pojawiła się wiadomość. – Emily pyta, gdzie jesteśmy. – Chodź, jedźmy się zabawić. – Max wziął ją za rękę i wciągnął do pustej windy. Zanim zamknęły się drzwi, wsiadła młoda kobieta w seksownej czerwonej sukience. – Państwo na dach? – Na przyjęcie „Plunge’a”? – spytał Max i dziewczyna uśmiechnęła się promiennie. – Nie byłam zaproszona. Zaproszono moją szefową, ale coś jej wypadło i ubłagałam ją, żeby pozwoliła mi przyjść. Ta impreza to dzisiaj mus! – Na jej twarzy pojawił się przebłysk rozpoznania. – Czy pan nie jest przypadkiem… Pan Harrison, prawda? O rany, miło mi pana poznać! Uścisnęli sobie ręce. Dziewczyna ucieszyła się tak, jakby poznała samego Ryana Goslinga. Otworzyły się drzwi. Max posłał Andy figlarny uśmiech i uniósł brwi. Andy chciała natychmiast
znaleźć Emily i opowiedzieć jej o spotkaniu w windzie – nie ma to jak smaczny kąsek – ale kiedy tylko wyszli na dach, zupełnie o tym zapomniała. To były czary, czysta magia. Miała wrażenie, że otwarta przestrzeń ciągnie się kilometry w każdą stronę i jedyną, jakże widowiskową granicą oddzielającą gości od Manhattanu jest rozświetlona linia horyzontu. Dokładnie naprzeciwko w srebrzystobłękitnej poświacie tonął Empire State Building na tle czerwonego neonu „New Yorkera”. Po prawej stronie, nad rzeką Hudson, właśnie zachodziło słońce w morzu efektownych pomarańczowych i fioletowych cieni, a nieco dalej skrzyło się New Jersey. Zgodnie z codziennym rytmem miasto przechodziło właśnie z fazy pracy do fazy odpoczynku i w którąkolwiek stronę spojrzała, gasły światła w biurowcach i sklepach, a zapalały się w mieszkaniach, barach i restauracjach. Z dołu, z ulicy, biła w niebo kakofonia dźwięków: wycie syren, trąbienie klaksonów, muzyka i ludzie, tylu ludzi. W ten ciepły październikowy wieczór miasto tętniło życiem i pomyślała, że nie ma na ziemi miejsca lepszego niż to. – Kurwa, czy ty to widzisz? – Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki wyrosła przed nią Emily. Miała karygodnie zabójczą figurę, była w jaskraworóżowej sukience od Herve Legera opinającej jak bandaż, a jej włosy opadały kaskadą idealnie ułożonych loków na nagie ramiona. Chwyciła ją za rękę. – Czysty obłęd. To, że nie spytała o Clem czy o nią samą, w ogóle Andy nie zdziwiło. Em odwiedziła ją zaraz po ich powrocie ze szpitala – przyniosła Clem horrendalnie drogą i zupełnie niepraktyczną kaszmirową sukieneczkę, czapeczkę i rękawiczki (w czerwcu!) – ale od tamtej pory była właściwie nieobecna. Tak, odbywały konferencje telefoniczne z pracownikami, codziennie wysyłały do siebie kilka emaili, ale w ich przyjaźń wdarł się chłód. Andy nie wiedziała, czy chodzi o dziecko, czy o to, że nie chce rozmawiać o sprzedaży „Plunge’a” – a może po prostu jest przewrażliwiona – w każdym razie czuła, że coś się między nimi zmieniło. Max dał jej znak, że idzie do baru i zaraz wróci. Andy odwróciła się do Emily i spróbowała zażartować. – Skróciłaś ją i zwęziłaś? Już i tak była jak gorset. Em cofnęła się i spojrzała na swój brzuch. – Jest za bardzo obcisła? Mam lustrzane omamy? Wydawało mi się, że wyglądam nieźle! Andy klepnęła ją w ramię. – Przestań, wyglądasz fantastycznie. Przemawia przeze mnie zazdrość wielorybicy w zasłonie prysznicowej. – Tak? To dobrze. Też tak myślałam, ale nigdy nie wiadomo. – Machnęła ręką. – Ty też lepiej wyglądasz. – Jakaś ty miła. Dzięki. – Nie, naprawdę. Biust masz już prawie normalny i podobają mi się te szpilki. – Ruchem głowy wskazała tłum gości. – Niesamowite, co? Andy odwróciła się powoli, chłonąc widok. W żeliwnych koksownikach tańczyły płomienie. Nad głowami zebranych krzyżowały się sznury malutkich lampek. Śmiejąc się i sącząc firmowego drinka, boski koktajl z tequili Patrón, syropu, kolendry i soku cytrynowego, wszędzie kręcili się goście, piękne kobiety i przystojni mężczyźni. Lekko i swobodnie krążyli między oświetlonym barem, niskimi sofami z białej skóry i akrylowymi stolikami do kawy, które rozstawiono na dachu jak w domowym salonie. Przy barierkach stały grupki podziwiających bezkresne widoki. Emily zaciągnęła się i powoli wypuściła dym. Andy nie jest już w ciąży. Jeden jej nie zabije. Wskazała paczkę. – Chcesz? – spytała Em. Pierwszy sztach palił w gardle i smakował obrzydliwie, ale po chwili zrobiło się dużo lepiej. – Boże, czysta rozkosz. Em nachyliła się do niej. – Patrick McMullan tu jest, robi zdjęcia. Matt Damon i ta jego słodka żoneczka podobno też, ale jeszcze ich nie widziałam. Jest mnóstwo modelek z Victoria’s Secret, więc mam nadzieję, że faceci
się cieszą. Agatha dostała przed chwilą wiadomość od rzeczniczki Olive Chase, że Olive wpadnie tu z Clintem po jakiejś imprezie w Tribece. Nie wiem, jakim cudem, ale robi się z tego przyjęcie roku. Wrócił Max z koktajlem dla Andy i wodą dla siebie. – Przepraszam, Em, nie wiedziałem, na co masz ochotę. Zanim Andy zdążyła mrugnąć, Emily ruszyła do baru. – Nie paliłaś od lat – zauważył Max, zerknąwszy na jej papierosa. Andy zaciągnęła się leniwie. Delektowała się dymem i zaskoczoną miną męża. Na pobliskiej sofie Miles rozmawiał z kilkoma pracownikami „Plunge’a”, najwięcej z Agathą, która przyszła w kostiumie z szortami z cieniutkiej białej krepy, ściągniętym w nieistniejącej talii złocistym paskiem w kształcie węża, i odlotowych szpilkach ze złotej lamy, w których każda inna kobieta wyglądałaby kiczowato, a w których ona wyglądała szałowo. Andy nie podobała się zażyłość, z jaką gawędzili, ale zanim zdążyła o tym pomyśleć, Miles zauważył ją i zerwał się z sofy. – Proponuję wznieść toast! – wykrzyknął, unosząc kufel. – Za Andy i Emily, gdziekolwiek teraz jest. Udało im się sprawić, że każdy ślub stał się piękną, ciekawą uroczystością. Stylową ceremonią. I najwyraźniej nie tylko my tak uważamy. Siedzący przy stoliku goście zgotowali Andy owację. Miles zatoczył kuflem łuk i trącił się najpierw z nią, a potem z Agathą. – Wszystkiego najlepszego z okazji urodzin. Cztery lata to piękny wiek. Andy uśmiechnęła się, może trochę sztucznie, i trąciła się kieliszkiem z pozostałymi. Po kilku minutach rozmowy o wszystkim i o niczym przeprosiła ich, żeby poszukać Emily i sprawdzić, czy przygotowują już do uroczystej odsłony olbrzymi tort ślubny zaprojektowany przez Sylvię Weinstock, który zamówiła, co było jej jedynym wkładem w przygotowanie przyjęcia. Mijała właśnie narożny barek, gdy usłyszała, że ktoś ją woła. Niemożliwe, pomyślała, nie patrząc w tamtą stronę. On mieszka teraz w Londynie. Prawie nigdy nie przyjeżdża do Nowego Jorku. Nie ma go nawet na liście gości. Dopiero kiedy na nagim ramieniu poczuła dotyk ręki, wiedziała już na pewno, że to on. – No co? Nawet się ze mną nie przywitasz? Przyciągnął ją do siebie. Był jak zwykle bez krawata, w szytym na miarę europejskim garniturze – to znaczy obcisłym – i bielutkiej koszuli rozpiętej o jeden guzik za dużo. Miał jednodniowy zarost i kilka dodatkowych zmarszczek wokół oczu, które jednak nie zmniejszały jego seksowności. I patrzył na nią z miną, która mówiła, że dobrze o tym wie. Mogła zrobić tylko jedno: zapomnieć o rozpadającej się fryzurze, o braku dodatków i rozdętej tu i ówdzie figurze (pośladki, uda i biust) i po prostu pójść na całość. Wypięła piersi, nie zważając na to, że otaksowuje ją wzrokiem od stóp do głów. – Christian Collinsworth… – wymamrotała. – Co ty tu robisz? Roześmiał się i wypił łyk drinka. Wiedziała, że to wytrawny dżin z tonikiem. – Myślałaś, że będąc w Nowym Jorku, mógłbym dowiedzieć się o imprezie roku i nie wpaść? Zwłaszcza po to, żeby tak jak wszyscy uczcić dokonania mojej Andy? Roześmiał się swobodnie i spróbowała pójść w jego ślady, ale jej śmiech zabrzmiał jak ryk osła, gardłowo, tubalnie i o wiele za głośno. – Twojej Andy? – Pokazała mu lewą rękę. – Jestem mężatką, Christianie. Rok temu byłeś na moim ślubie, pamiętasz? Mamy córeczkę. Jego dołeczki pogłębiły się jeszcze bardziej, a uśmiech, który to sprawił, był chyba trochę protekcjonalny. – Tak, słyszałem, ale nie mogłem w to uwierzyć. Winszuję, Andy. „Nie mogłem w to uwierzyć”? Dlaczego? Dlatego że nie mieści mu się w głowie, że mogłam zostać matką? W mgnieniu oka jego ręka znalazła się w miejscu, gdzie plecy przechodzą w biodra, czyli dokładnie tam, gdzie spod majtek wychodzą wałki tłuszczu i przeklęte oponki, których za nic nie
może się pozbyć. Ścisnął je i Andy spojrzała na niego przerażona. Podniósł ręce. – No co? Jesteś teraz nie tylko mężatką, ale i mormonką? Jak spod ziemi wyrośnie tu twój mąż i da mi w mordę, bo śmiałem dotknąć jego własności? Przestań. Chodź, napijemy się i opowiesz mi, co się przez ten czas działo. Jakiś głos szeptał jej do ucha, że powinna odejść i pomóc Emily, zadzwonić do opiekunki, poszukać toalety, zrobić wszystko, byle tylko nie leźć za nim ślepo do baru, ale nie potrafiła go zostawić. Podał jej drinka, koktajl na tequili, i spróbowała oprzeć się o ladę z całą pewnością siebie, wyniosłością i seksownością, na jaką było ją stać. Miała tylko nadzieję, że nie straci równowagi i nie zaczną jej przeciekać piersi. – Jak ma na imię twoja córka? – Patrzył jej prosto w oczy, mimo to udało mu się powiedzieć to tak, jakby miał to gdzieś. – Clementine Rose. Urodziła się w czerwcu. – Ładnie. Już przywykłaś do macierzyństwa? Za daleko to zaszło i Andy z przyjemnością stwierdziła, że znowu może mówić. – Daruj sobie, Christianie. Naprawdę chcesz rozmawiać o kocykach i cyklu spania i czuwania? Może lepiej porozmawiajmy o tym, co naprawdę lubisz? Jak ci się wiodło od naszego ostatniego spotkania? Wypił łyk dżinu, pewnie po to, żeby się zastanowić. – Muszę powiedzieć, że dobrze. Wiesz, że mieszkam teraz w Londynie? – Nie czekał na odpowiedź. – Przeprowadzka dobrze mi zrobiła. Nowe twarze, mnóstwo czasu na pisanie, możliwość podróżowania po całej Europie. Nowy Jork bardzo mnie… nużył. – Hm. – Prawda? Nie myślisz czasem, że wolałabyś być wszędzie, tylko nie tutaj? – Właściwie to… – Andy, Andy, Andy… – Nachylił się do niej, spuścił głowę i zatrzepotał tymi niesprawiedliwie długimi rzęsami. – Tak cudownie się bawiliśmy. Co się z nami stało? Andy roześmiała się, nie mogła się powstrzymać. – Co się stało? Tego ranka w Villa d’Este, gdy spytałeś mnie, czy chcę poznać twoją dziewczynę? Która, tak się przypadkiem zdarzyło, miała przyjechać jeszcze tego samego dnia? Chociaż spotykaliśmy się wtedy prawie od pół roku? – Nie powiedziałbym, że… – Przepraszam. Chociaż sypialiśmy ze sobą prawie od pół roku. – To nigdy nie jest proste. Ona nie była moją dziewczyną sensu stricto. To była skomplikowana sytuacja. Kątem oka Andy dostrzegła coś żółtawozielonego. – Andy? – Christian przysunął się jeszcze bliżej, ale przestała zwracać na niego uwagę. Stwierdziła, że ta żółtawozielona plama nie jest plamą: to było poncho, futrzane poncho, które kołysząc się na wszystkie strony, coraz bardziej się do niej zbliżało. Zanim zdążyła wziąć się w garść, Nigel objął ją od tyłu i naparł na jej twarz włochatym ramieniem. – Andy, kochanie! Miałem nadzieję, że cię tu spotkam. Bardzo udane przyjęcie, jestem pod wrażeniem. Christian nachylił się do jej ucha i szepnął: – Wypadałoby się przywitać. Andy zerknęła na jego uśmiechniętą twarz, na dołeczki, i przez ułamek sekundy miała ochotę wsunąć mu język do ust. Ale Nigel nie zauważył jej zmieszania. Chwycił ją za ramiona, odsunął od siebie i ucałował w policzki. – Przyprowadziliśmy tu cały zespół. Nikt nie chciał przegapić takiej wspaniałej imprezy! Andy myślała, że zemdleje. Czy taka jest cena sukcesu? To, że nieustannie, uporczywie
i z ponurą regularnością w jej życiu pojawia się Miranda? Czy naprawdę na swoim pierwszym po porodzie przyjęciu musi mieć do czynienia nie tylko z zawiedzioną przyjaciółką, ze swoim niewiernym eks i z grożącymi przeciekiem piersiami, ale i z Mirandą Priestly? Na szczęście Christian przywitał się z Nigelem i niemal od razu zaczęli rozmawiać o harmonogramie zbliżającego się Tygodnia Mody, dzięki czemu mogła zerknąć na panienki z „Runwaya”. Serena, Jessica i trzy czy cztery inne klakierki. Każda wyglądała inaczej, ale każda wspaniale: kilometry gęstych, błyszczących, znakomicie ułożonych włosów, kuse sukienki, wysokie szpilki, kształtne ramiona, płaskie brzuchy, opalone nogi i skrząca się biżuteria. Ani jedna nie popełniła najmniejszego błędu ubraniowego, każda prezentowała się fantastycznie, a razem tworzyły grupkę wprost nieprzyzwoicie atrakcyjną. – Mirandy nie ma? – wypaliła, nie zdając sobie sprawy, że przerywa Christianowi i Nigelowi. Spojrzeli na nią. Christian ze współczuciem, z miną, z jaką patrzy się w metrze na mówiącego do siebie wariata. Nigel z rozbawieniem. – Nie, moja droga – odrzekł Nigel. – Myślisz, że Miranda nie ma dzisiaj nic lepszego do roboty? Gdyby nie było to takie egocentryczne, byłoby niemal słodkie… – Uśmiechnął się do niej wielkodusznie. Andy wpadła w przerażenie. – Nie, nie. Nie żebym chciała ją tu widzieć, ale… Nigel leniwie pokiwał głową i wrócił do rozmowy z Christianem, który nie zrobił nic, żeby wybawić ją z niezręcznej sytuacji. Uratował ją Max i łyk tequili. – Cześć, skarbie. – Może niepotrzebnie tak go powitała, ale ucieszył ją mroczny cień, który przemknął przez twarz Christiana. – Na pewno pamiętasz Christiana Collinswortha. Nigela też znasz. – Miło cię widzieć – powiedzieli unisono Max i Christian, ściskając sobie ręce. Była dumna, że mąż, wyższy, pewniejszy siebie i bardziej męski, objął jej byłego chłopaka i poklepał go po plecach. Tuż obok przechodził kelner. Nigel wziął z tacy koktajl z parasolką i uniósł go jak do toastu. – Pan Harrison! Jak miło. – Wspaniałe przyjęcie, prawda? – Max wypił łyk wody sodowej. – Kto by uwierzył, że zaledwie po czterech latach na rynku można przyciągnąć taki tłum? Andy zaczerwieniła się, zdając sobie sprawę, że mąż próbuje ją zareklamować, ale Nigel nie zwrócił na to uwagi. – Dziewczyny uwielbiają śluby, prawda? Wszystkie, nawet ta! – Dźgnął się palcem w pierś. Max i Christian nic z tego nie zrozumieli, ale Andy tak. – Pobieracie się? – spytała. – Ty i Neil? Nigel uśmiechnął się szeroko. – Karl pracuje już nad moim strojem. Wyobraź sobie Jamesa Bonda, który spotyka Pretty Woman z małą domieszką Mary Poppins. Wszyscy troje z entuzjazmem pokiwali głowami. Christian wykorzystał tę chwilę, żeby ich przeprosić, i Andy zauważyła, że Max odprowadza go wzrokiem. – Fantastycznie – rzuciła, chociaż nie miała zielonego pojęcia, o czym Nigel mówi. – To będzie ślub roku – dodał bez cienia ironii czy skromności. Wtedy ją olśniło. Pomysł był tak oczywisty i tak doskonały, że prawie nie mogła mówić. – To naprawdę wstyd, ale „Plunge” nigdy nie pisał o ślubie osób tej samej płci. Będę musiała porozmawiać najpierw z Emily, ale jestem przekonana, że ucieszyłaby się, gdybyście nas zaprosili. Oczywiście zagwarantowalibyśmy wam całą okładkę i wywiad o tym, jak się poznaliście, jak zaczęliście się spotykać, jak się zaręczyliście i tak dalej. Nie mogę nic obiecać, ale może udałoby nam się ściągnąć St. Germaina czy Testina… Coś w uśmiechu Nigela – filuternym, porozumiewawczym, ale i współczującym – kazało jej urwać w pół zdania. – Tak, to naprawdę niesamowite. – Nigel pokręcił głową. – Jak przeznaczenie!
– A więc podoba ci się ten pomysł? – spytała z nadzieją, wyobrażając sobie entuzjastyczną reakcję Em. – Bardzo, kochanie. Dzisiaj rano omawialiśmy go z Mirandą i oboje zgodziliśmy się, że warto spróbować. Miranda woli Demarcheliera, ale myślę, że Mario też będzie doskonały. Tak czy inaczej, na pewno będzie cudownie. Uwielbiam, kiedy wszystko pięknie się układa. – Omawialiście ten pomysł? Ty i Miranda? – spytała Andy. Niemal natychmiast przyszło rozczarowanie. – Nie wiedziałam, że „Runway” interesuje się tego typu imprezami… – Jesteś urocza, kochanie! – zaskrzeczał Nigel. – Oczywiście, że się nie interesuje, ale to coś w sam raz dla „Plunge’a”. Zbita z tropu Andy zmrużyła oczy. – A więc chcesz o tym porozmawiać? Byłoby wspaniale zrobić… I znowu uciszyła ją jego mina. – Nie ma potrzeby, skarbie. Wszystko zostało już postanowione. Andy spojrzała na Maxa, który wbijał wzrok w podłogę. – Aha, mówisz o propozycji Eliasa-Clarka, tak? – spytała zaskoczona, próbując choć trochę nad sobą zapanować. Nikt jej nie odpowiedział. Nigel patrzył na nią, jakby zaproponowała mu lot statkiem kosmicznym. – Negocjacje jeszcze trwają i bardzo nam się ten pomysł podoba – zełgała. – Ale jeszcze nie podjęłyśmy decyzji. I znowu zapadła długa, nieznośna cisza. Nigel uśmiechnął się protekcjonalnie. – Ależ oczywiście, moja droga. Max odchrząknął. – Bez względu na to, jak to się dalej potoczy, na pewno wszyscy się zgodzimy, że to wspaniały pomysł. Moje gratulacje! A teraz przepraszam, ale muszę ją ci na chwilę ukraść. Nigel wrócił do dziewczyn z „Runwaya”, zanim Max zdążył ruszyć z Andy w stronę baru. – Czy to było to, co myślę? – spytała odrętwiała, gdy podał jej kieliszek wina. – Ale co? Że Nigel przesadził z entuzjazmem? To chyba dobry znak, że tak bardzo chce, żebyście napisały o jego ślubie, prawda? – Na pewno. Ale mówił tak, jakby wszystko było już postanowione i załatwione, jakby Miranda już nas kupiła i znowu o wszystkim decydowała. Nie wie, że zawiesiliśmy negocjacje? – Zawiesiliśmy, pomyślała, ale ad Kalendas Graecas. – Nie martw się – odrzekł Max. – Sama mówiłaś, że Nigel jest bardzo egzaltowany. Andy pokiwała głową, ale nie mogła zignorować zimnego lęku, który nią zawładnął. Na samą myśl, że Miranda mogłaby wybierać śluby i decydować o tym, kto będzie je fotografował, spociła się ze zdenerwowania i strachu. I z jeszcze większą niż dotąd determinacją postanowiła, że nigdy do tego nie dopuści. – Bywaj, kochanie, przyszedłem się pożegnać – szepnął jej do ucha Christian. Stanął tuż za nią i skrępowana poczuła, że kładzie ręce na jej biodrach. Pocałował ją w oba policzki i spojrzał na Maxa, który łypał na niego spode łba. – Miło było cię widzieć, staruszku. I gratuluję uroczej żony. Jest naprawdę wspaniała. Max ścisnął ją za ramię, skinął głową i poprowadził Andy do stolika. – Nie musiałeś być niegrzeczny – powiedziała, chociaż w głębi duszy była zachwycona jego reakcją: odwal się od mojej żony… ty, twój przyciasny garnitur i twoje dołeczki. – No przestań. Byłbym niegrzeczny, mówiąc temu palantowi, żeby przestał się do ciebie otwarcie przystawiać i zniknął mi z oczu. Nie mogę uwierzyć, że się z kimś takim spotykałaś. Mądrze postanowiła nie wyprowadzać go z błędu i nie mówić, że oprócz tego, że ze sobą sypiali, nie robili nic więcej. Wzięła go za rękę i dołączyli do gości śpiewających porywające Sto lat dla „Plunge’a”. Zrobiło
się wesoło. Przekąski, muzyka, rozmowy, nawet trochę tańca – następne trzy godziny Andy pamiętała jak przez mgłę. Rozmawiała z dziesiątkami, może nawet setkami ludzi i chociaż nie była nawet na rauszu – przestała pić dość wcześnie z uwagi na nocne karmienie – nie pamiętała z tych rozmów nic z wyjątkiem słów Nigela. Dlaczego był przekonany, że sprzedaż „Plunge’a” jest już przesądzona? Chciała spytać o to Emily, ale widząc, jak Em je – naprawdę je! – kawałek tortu Sylvii Weinstock, uznała, że jeden wieczór jej nie zbawi. Wciąż wierzyła – wiedziała, że to irracjonalne – że cała sprawa się rozmyje. Dlatego pocałowała przyjaciółkę na pożegnanie, pogratulowała jej wspaniałego przyjęcia i wsiadła z Maxem do taksówki. Kiedy dojechali do domu, dosłownie wbiegła do holu. Pierwszy raz zostawiła córeczkę na cały wieczór i nie wytrzymałaby bez niej ani sekundy dłużej. Clem właśnie się obudziła, więc wzięła ją na ręce i ucałowała w cieplutkie rumiane policzki. Mogłabym ją schrupać, pomyślała z uśmiechem, gdy mała ostrzegawczo zmarszczyła buzię, zapowiadając, że zaraz się rozpłacze. – Jak Clem? – spytał Max, zapłaciwszy opiekunce i odprowadziwszy ją do taksówki. – Po prostu rozkoszna. Idealne zgranie w czasie: obudziła się akurat na karmienie. Max potrzymał ją, podczas gdy Andy zrzuciła buty, sukienkę i majtki ze spandexu, które od razu wyrzuciła do śmieci. Położyła się nago do łóżka, nakryła lekką jak puch kołdrą, opadła na poduszkę i jęknęła z rozkoszy. – Daj mi ją. – Wyciągnęła ręce. Max podał jej pochlipujące zawiniątko i świat Nigela, Emily, „Plunge’a” i Mirandy Priestly rozmył się w błogim niebycie. Przekręciwszy się na bok, rozpięła córeczce piżamkę i położyła rękę na jej cieplutkim brzuszku. Głaszcząc jej brzuszek i plecki, szepcząc do niej cichutko, podała jej pierś i odetchnęła z ulgą, gdy Clem zaczęła ssać. Max okrył je szczelniej, a ona, nie przestając masować plecków powolnymi, rytmicznymi ruchami, dotknęła ustami słodką, malutką główkę. – Jesteście piękne – powiedział wzruszony Max. Andy tylko się uśmiechnęła. Max położył się w ubraniu obok nich. Andy obserwowała małą jeszcze przez kilka chwil i widząc, że Maxowi zamykają się oczy i że na jego twarzy błądzi lekki uśmiech, bez namysłu wyciągnęła rękę i ścisnęła go za ramię. Nie otworzył oczu, ale wiedziała, że nie śpi. Zalała ją fala spokoju, nadziei i ulgi. Bardzo dawno mu tego nie mówiła i chciała, by o tym wiedział. – Kocham cię – szepnęła.
18 Przestań gadać i wsiadaj
Obsypała jej twarzyczkę pocałunkami i podała ją Isli. Clem uśmiechnęła się, wyciągnęła do niej rączkę i natychmiast popłynęły łzy. I to wcale nie córeczka płakała. Czy Andy ma zamiar szlochać jak wariatka codziennie, przez całą wieczność? Czy kiedy Clementine, z plecaczkiem i warkoczykami, już w czwartej klasie, będzie wsiadała rano do autobusu, ona zostanie na przystanku roztrzęsiona i zapłakana? Wtedy też? – To dopiero trzeci dzień – uspokajał ją Max, obserwując ich wzruszające pożegnanie. – Potem będzie łatwiej. – Nie mogę uwierzyć, że dziś dopiero środa. – Andy ostrożnie wytarła oczy. Max przytrzymał dla niej drzwi i z trudem zmusiła się do wyjścia. To było słodkie i gorzkie zarazem: rozpaczliwie tęskniła za małą i nie znosiła zostawiać jej na cały dzień, a jednocześnie z przyjemnością wracała do pracy. Do dorosłych rozmów, do nieobślinionych ubrań, do tego, że znowu mogła wykorzystywać umysł do czegoś więcej niż tylko do śpiewania Jesteś moim słoneczkiem. – Podrzucić cię? – spytał Max. Stanął na krawężniku i wyciągnął rękę, żeby zatrzymać taksówkę. – Nie, muszę coś jeszcze załatwić. Po pracy nigdy nie ma czasu. Nadjechała taksówka. Max cmoknął Andy w policzek i wsiadł. – Dzwoń do mnie i pisz, dobrze? Ściągnęła brwi. – Przecież Isla informuje o wszystkim i ciebie, i mnie. – Nie, mówię o rozmowie z Emily. Andy dobrze wiedziała, o co mu chodzi, ale udała, że jest zbita z tropu. – Dzisiaj macie tę ważną nasiadówkę, prawda? Na temat tego, co dalej. – Mhm – mruknęła Andy, chcąc jak najszybciej odejść. – Miłego dnia. Max zatrzasnął drzwi i taksówka ruszyła jak samochód wyścigowy. Andy spojrzała na zegarek. Ósma. W niepamięć odeszły leniwe poranki przy kawie i koktajlu mlecznym, w niepamięć odeszły wypady na siłownię – chociaż Max wciąż ćwiczył, trzy razy w tygodniu, tyle że bez niej – ale zupełnie jej tego nie brakowało. Wolała spędzić parę godzin więcej z Clem, tuląc się do niej w łóżku czy bawiąc się z nią na puszystym dywaniku. Była to teraz najprzyjemniejsza pora dnia. Właśnie wykładała ubrania na ladę w pralni, gdy właścicielka, czterdziestokilkuletnia Ekwadorka, która zawsze częstowała ją ciągutkami, powitała kogoś ponad jej ramieniem. – Ha! Nowy klient! Witam pana! Andy nawet się nie odwróciła. – Ile by kosztowało skrócenie tej sukienki? – spytała. – O dwa i pół, trzy centymetry, żeby była dokładnie przed kolana, a nie do połowy.
Kobieta pokiwała głową, ale jej uwagę przyciągnął głos kogoś stojącego przy drzwiach. – Możesz śmiało skrócić więcej. Masz śliczne nogi. Głos przeniknął aż do palców u nóg i już wiedziała, że to on. Jej Alex. Jej pierwsza miłość, mężczyzna, za którego zawsze chciała wyjść. Był z nią przez cztery lata studiów, przeżył z nią obłąkany rok w „Runwayu”, podtrzymywał ją na duchu, kiedy odeszła z pracy. Spędzał wakacje z jej rodziną. Bywał na świątecznych obiadach, przyjęciach urodzinowych, na wszystkich uroczystościach. Wiedział, że Andy nie znosi krojonych pomidorów, ale lubi robione z pomidorów potrawy. Nie śmiał się, gdy kurczowo ściskała go za rękę, kiedy samolot wpadł w turbulencję. Przez prawie sześć lat zdążył poznać każdy centymetr kwadratowy jej ciała. – Hej! Cześć! – wykrzyknęła, padając mu w ramiona i czując się w nich jak w domu. Pocałował ją w policzek niczym serdeczny wujek, krótko, szorstko i platonicznie. – Mówię poważnie. Na stare lata robisz się konserwatywna? Niemożliwe. – Na stare lata? – powtórzyła, udając, że się wkurzyła. – O ile pamiętam, jesteś dwa miesiące starszy ode mnie. Odsunął ją od siebie, przytrzymał za ramiona i powoli, dokładnie otaksował ją spojrzeniem. Czułość, szeroki uśmiech, to urocze skinienie głową – natychmiast poczuła się swobodnie. Nabrała nawet jeszcze większej pewności siebie. Chociaż wciąż ważyła cztery, cztery i pół kilo za dużo i nie miała tak jędrnego ciała jak przed ciążą, poczuła się atrakcyjna. – Wspaniale wyglądasz. Kwitnąco. Jestem ci winny gratulacje. Masz córeczkę. Clementine, tak? Zaskoczył ją jego ciepły uśmiech. Alex sprawiał wrażenie szczerze ucieszonego. – Wiesz od mojej mamy? Kiwnął głową. – Mam nadzieję, że nie wpadniesz w histerię, ale przysłała mi zdjęcia ze szpitala. Była tak podekscytowana, że rozesłała je chyba wszystkim znajomym. Masz śliczną córeczkę, a twój mąż był bardzo, bardzo szczęśliwy. – Czy coś jeszcze? – spytała Ekwadorka. – Przepraszam, już wychodzimy. I dziękuję. Wyszli na ulicę. Andy próbowała skupić się na chwili obecnej, ale jej myśli wciąż krążyły wokół zdjęć ze szpitala: ona kilka minut po porodzie, zlana potem, blada i nieumalowana. Clementine, najpierw cała we krwi i w mazi płodowej, potem już wytarta, ale wciąż czerwona i ze spiczastą główką. Zarośnięty Max, który raz wyglądał tak, jakby miał za chwilę zwymiotować, a raz tak, jakby chciał kogoś wycałować. Były to zdjęcia z najintymniejszych chwil ich życia, a Alex je widział. Miała ochotę udusić matkę własnymi rękami, boleśnie ją ukarać, ale gdzieś tam, w głębokich zakamarkach duszy, cieszyła się, że uczestniczył w tym i on. – Dokąd idziesz? – spytał. – Masz czas na kawę? Zerknęła na zegarek, dobrze wiedząc, że da się zaprosić bez względu na godzinę. Poza tym po co ma przychodzić do pracy przed wszystkimi innymi? – Tak, pewnie. Niedawno skończył mi się urlop i mogę się trochę spóźnić. Alex uśmiechnął się i podał jej ramię, a ona chętnie je przyjęła. Minęli Starbucksa, Au Bon Pain i Le Pain Quotidien i zastanawiała się, dokąd idą. – No i jak się czujesz po powrocie do pracy? – spytał. Zrobiło się już zimno i widziała, że wydmuchuje obłoczki pary, ale świeciło słońce i poranek zrobił się nagle jaśniejszy i pełen nadziei. Tym pytaniem Alex przypomniał jej o tym, co ani przez chwilę nie dawało jej spokoju. Pracowała dopiero od trzech dni i rozstania z córeczką wciąż były dla niej udręką. Mimo to uważała, że nie powinna narzekać. Była panią samej siebie, a dzięki ruchomym godzinom pracy nie musiała przekładać wizyt u lekarza i w każdej chwili mogła wytrzeć małej zasmarkany nos. Isla była wspaniała i Andy całkowicie jej ufała. Mama przychodziła do niej raz w tygodniu, żeby spędzić popołudnie z wnuczką i wszystkiego dopilnować. Miała pieniądze na wynajęcie wspaniałej opiekunki, miała wsparcie rodziny i oddanego męża, miała łatwo adaptujące się dziecko, które szybko przystosowało się do stałych godzin jedzenia, spania i zabawy. Mimo to trudno jej było to wszystko wyważyć. Jak radziły sobie kobiety z kilkorgiem dzieci, z długimi godzinami katorżniczej
pracy, niską pensją i bez lub prawie bez żadnej pomocy? Nawet nie próbowała sobie tego wyobrazić. – Dobrze – odparła machinalnie. – Poszczęściło mi się. Mam wspaniałego męża i nianię. Dzięki nim jest mi o wiele łatwiej. – Pewnie ciężko ci zostawiać takie maleństwo. Tak, cudownie jest wyjść z domu, porozmawiać z dorosłymi i skupić się na pracy, ale musisz strasznie za nią tęsknić. Powiedział to otwarcie, z empatią i bez osądzania. Ścisnęło ją w gardle. – To prawda – przyznała, próbując się nie rozpłakać. Pomyślała o córeczce, która bawi się teraz na kocyku, czekając na ciepłą butelkę przed pierwszą tego dnia drzemką. Po drzemce obudzi się pewnie radosna i gruchająca, z odgniecioną od snu różową twarzyczką i uroczo potarganymi włoskami. Gdyby zamknęła oczy, poczułaby zapach jej szyi, dotyk aksamitnej skóry, zobaczyłaby jej rumiane jak jabłuszko policzki. I chociaż Alex najwyraźniej nie miał dzieci, coś jej mówiło, że dobrze ją rozumie. Zeszli schodami do piekarni, czegoś w rodzaju nielegalnej meliny skrzyżowanej z paryską kawiarenką, i usiedli przy jedynym stoliku. Ona sprawdziła komórkę, on podszedł do lady. – To co zwykle? – spytał i Andy skinęła głową. – Proszę. – Postawił przed nią bezkofeinową latte z pianką w filiżance, która bardziej przypominała miskę do zupy, a sam wypił łyk mrożonej americano. Poczuła się tak, jakby od ich ostatniego spotkania nie upłynęła ani jedna chwila. – Dziękuję – powiedziała, zlizując piankę najdelikatniej, jak umiała. – Dobrze, twoja kolej. Możesz zacząć od tego, skąd wiedziałeś o tej uroczej kawiarence. Mieszkam sześć ulic stąd i nigdy tu nie byłam. – Chciałbym, żeby kryła się za tym jakaś fascynująca historia i żebym mógł zaszpanować, ale nie, przeczytałem o niej w przewodniku. Andy uniosła brwi. – Wróciłem jesienią i poczułem się tak, jakbym wypadł z obiegu. No więc kupiłem jeden z tych przewodników „nie dla turystów”, wiesz, tych, które nie nadają się dla nikogo innego niż dla turystów. Napisali tam, że przychodzą tu tylko miejscowi i wtajemniczeni. – Cholera, kupię ten przewodnik, gdy tylko usiądę do komputera – powiedziała z uśmiechem Andy. Wypiła łyk kawy. – Więc gdzie teraz mieszkasz? – W West Village. W okolicach Christopher Street i przelotówki. Kiedyś była to podejrzana okolica, ale teraz jest dużo lepiej. – I robisz pranie w Chelsea? – Andy nie mogła się powstrzymać. Posłał jej rozbawione spojrzenie w stylu: przejrzałem cię. – Nie, nie. Idę na wystawę do Muzeum Rubinów. Zobaczyłem cię i wszedłem. – Do Muzeum Rubinów? – Sztuka tybetańska. Róg Siedemnastej i Siódmej. Nie mów, że o nim też nie słyszałaś. – Oczywiście, że słyszałam! – powiedziała Andy, pewnie z niepotrzebnym oburzeniem, zwłaszcza że prawie codziennie to muzeum mijała i jak dotąd ani razu tam nie zajrzała. – Co sprowadza cię do Nowego Jorku? Niedawno zrobiłeś dyplom, tak? Wiem od mamy. Moje gratulacje! Wiedzieli, co każde z nich robi, od swoich matek, i jeśli Alex czuł się z tym równie dziwnie jak ona, to tego nie okazał. – Tak, na wiosnę. Lato spędziłem w Vermoncie, żeby trochę się poobijać i odpocząć. Wróciłem pod koniec sierpnia, było gorąco jak diabli. Od tamtego czasu poznaję na nowo miasto. To niesamowite, jak bardzo się zmieniło, odkąd… odkąd tu mieszkałem. Milczeli przez chwilę, wspominając. – Tak – odezwała się Andy – ale tak naprawdę Nowy Jork nigdy się nie zmienia. Po prostu teraz inaczej się tu czujesz. – Może. A może tak wtedy harowaliśmy, że nie mieliśmy czasu na zwiedzanie? Przez dwa miesiące nie miałem nic do roboty, więc dużo chodziłem. W przyszłym tygodniu zaczynam pracę.
Myślałem, że będę podekscytowany, a jestem trochę przybity. Andy wypiła łyk kawy, próbując nie myśleć o tym, że jak dotąd Alex nie wspomniał o swojej drugiej połowie. Przez cały czas używał zaimka „ja”, nie powiedział, że został na lato w Vermoncie, a potem wrócił do Nowego Jorku z powodu dziewczyny lub kogoś, kto przyczynił się do tego, że przez dwa miesiące włóczył się samotnie po mieście. Mama twierdziła, że chcą się pobrać, ale nic na to nie wskazywało. Może ze sobą zerwali? – Dlaczego się uśmiechasz? – spytał, również się uśmiechając. Przerażona, że Alex może czytać w jej myślach, szybko pokręciła głową. – Bez powodu. A więc w poniedziałek zaczynasz? Gdzie? – W nowej szkole w West Village. Imagine, tak się nazywa. Będę pomagał opracowywać program, a potem mam być zastępcą dyrektora. – Imagine, Imagine… Skąd ja znam tę nazwę? – Andy zmarszczyła czoło. – Czy to nie jest ta elitarna międzynarodowa szkoła, której uczniowie, nie tracąc ani jednej lekcji, mogą polecieć z Nowego Jorku do Szanghaju czy gdzieś tam, żeby popatrzeć, jak pracują brokerzy? – Tak, to ta. – Niedawno czytałam o niej długi artykuł w „Timesie”. Na liście chętnych jest podobno tysiąc osób, chociaż przedszkole kosztuje tam pięćdziesiąt tysięcy dolarów. To prawda? – Czesne nie różni się aż tak bardzo od tego w innych prywatnych szkołach na Manhattanie. Wydaje się, że jest wyższe tylko dlatego, że nasi uczniowie będą uczyli się przez cały rok. Badania dowodzą, że po wakacjach dzieciaki drastycznie odstają od swoich azjatyckich rówieśników, którzy nie mają trzymiesięcznej przerwy w nauce. Andy wyciągnęła rękę i dała mu kuksańca w ramię. Nie mogła nie zauważyć, że jest twarde jak skała. Dawny Alex od czasu do czasu biegał i grał w kosza, ale wygląda na to, że ten nowy ćwiczy w siłowni. – Chcesz powiedzieć, że jesteś wicedyrektorem najmodniejszej, najbardziej snobistycznej i najdroższej prywatnej szkoły średniej w Stanach? Ty, nauczyciel biedaków? Uśmiechnął się smutno. – Tak naprawdę to trzecia najdroższa szkoła na świecie. Dwie pierwsze też są nasze: jedna jest w Hongkongu, druga w Dubaju. Kosztują jeszcze więcej. Ale tak, trzeba przyznać, że program jest niesamowity. Andy spojrzała na stolik, potem znowu na Alexa, który bawił się papierkiem od słomki. Była rozdarta, nie widziała go od lat i nie wiedziała, czy ostrożnie badać grunt, czy rozmawiać z nim szczerze i otwarcie, w sposób, z którego byli kiedyś tacy dumni. – To wielka zmiana w porównaniu z tym, do czego przywykłeś. Jesteś zadowolony? Słowa te musiały ugodzić go mocniej, niż się spodziewała, bo aż drgnął. – Tak jak mówiłem, mają wspaniały program i złożyli mi dobrą ofertę. Czy wolałbym nadal pracować w instytucjach non profit? Prawdopodobnie tak. Ale pensja ledwie wystarczała mi na utrzymanie, a robię się na to… za stary. No tak. Nie powiedział tego otwarcie, ale nie musiał. Szuka dobrze płatnej pracy, bo już się ożenił albo zamierza to zrobić. Chciała powiedzieć tysiąc rzeczy, ale żadna z nich nie zabrzmiałaby dobrze ani stosownie. Już miała mruknąć „mhm” albo rzucić „rozumiem”, gdy dodał: – Odkąd bratu mojej dziewczyny urodziło się dziecko, nie mówi o niczym innym. A z tego, co słyszę, dzieci są bardzo drogie. – To na pewno. – Nie mogła wykrztusić nic więcej i była zaskoczona, że w ogóle cokolwiek powiedziała. A tak dobrze im szło. Flirtowali, nie przekraczając granic, obydwoje byli podekscytowani spotkaniem, wzajemnie sobą zainteresowani. Ale dziecko? Sama była mężatką i matką zdrowej córeczki, dlatego nie miała prawa czuć się jak balon, z którego nagle spuszczono powietrze. Gdyby była w miarę przyzwoitym człowiekiem, ucieszyłaby się, że Alex, którego zawsze będzie kochała i uwielbiała, znalazł szczęście. Mimo to zrobiło jej się trochę niedobrze.
Zadzwonił telefon i ucieszyła się jak nigdy, ale widząc, że to Emily, odrzuciła połączenie i schowała komórkę do torebki. – Czy to była Emily Charlton? – spytał. – Dobrze widziałem? – Tak, jedyna i niepowtarzalna. – Nie mogę uwierzyć, że zostałyście przyjaciółkami, to niesamowite. Pamiętam tylko, że się nienawidziłyście. – Nie tylko przyjaciółkami. Najlepszymi przyjaciółkami. I wspólniczkami. Spotkałyśmy się na kursie gotowania i połączyło nas potężne uczucie: nienawiść do Mirandy. Andy umilkła. Nagle zrozumiała, co się między nimi zmieniło. Emily z kursu gotowania powiedziałaby otwarcie, że Miranda jest tym, czym w rzeczywistości była: oszalałym tornadem, które nie zostawia za sobą nic oprócz zniszczenia i spustoszenia. Kimś, kogo należy za wszelką cenę unikać. A teraz, zamiast tak jak ona drżeć na myśl o tym, że miałyby znowu pracować u tej wariatki, Em wróciła do „ja” z epoki „Runwaya”, znowu stając się dziewczyną, która zawsze Mirandę wielbiła i która od dzieciństwa chciała u niej pracować. Podróż pociągiem nienawiści była krótka: kiedy tylko Elias-Clark okazał zainteresowanie „Plunge’em”, Emily natychmiast wybaczyła Mirandzie to, że wyrzuciła ją z pracy, że ją poniżyła i zniweczyła jej marzenia. Co więcej, chcąc sprawdzić, jak będzie układała się ich współpraca, nie mogła się już doczekać burzy mózgów z nią i jej podwładnymi. Kiedy Andy zażartowała, że powystrzela ich tam jak kaczki, Em wzruszyła ramionami i spytała: – Co? Nigdy nie myślałaś, że może przez te wszystkie lata za bardzo się przejmowałyśmy? Że Miranda nie zdobędzie pewnie nagrody za urok osobisty, ale nie jest wcielonym diabłem? Znowu zapiszczała komórka. Andy niechętnie zerknęła na wyświetlacz. Emily. – Może lepiej odbierz? Spojrzała na zegarek. Było dopiero kilka minut po dziewiątej. Wiedziała, że Em dzwoni, żeby spytać, kiedy wreszcie zaczną rozmowy. – Zaraz zobaczę się z nią w redakcji. Teraz z kolei on spojrzał na zegarek. – Chciałbym, żebyś opowiedziała mi o waszym magazynie. Wiesz, że kupiłem kilka numerów? Muzeum otwierają dopiero o dziesiątej. Masz czas na szybkie śniadanie? Musiała wyglądać na osłupiałą, a przynajmniej na zbitą z tropu, bo dodał: – Tu za rogiem jest całkiem przyzwoita jadłodajnia, gdzie można dostać coś więcej niż muffinki. Co ty na to? Masz jeszcze kilka minut? Chciała go spytać, czy kupił numer z jej ślubem, ale powiedziała tylko: – Jasne. Świetnie. Poszli do Chelsea Diner, usiedli w boksie na końcu sali i Andy przeżyła dziwne déjà vu. Przed tygodniem, w sobotę o wpół do siódmej rano, wpadli tu z Clem, ona i Max. Była to jedyna restauracja w okolicy, którą otwierano tak wcześnie. Spojrzała na stolik, przy którym wtedy siedzieli, niemal pragnąc zobaczyć tam Clem, uśmiechniętą i przebierającą nóżkami w foteliku samochodowym, sprawić, by się tam znowu pojawiła. Zapiszczała komórka. Emily. Andy nie odebrała. – No to opowiedz mi o tej swojej tajemniczej dziewczynie – wypaliła, nie zdążywszy nawet spróbować omletu z cheddarem. O mało nie dodała: „Mama mówi, że to poważna sprawa”. Była niebezpiecznie blisko, ale się powstrzymała. Alex uśmiechnął się, kiedy tylko o niej wspomniała. I, co było jeszcze bardziej irytujące, chyba szczerze. – Jest niesamowita – powiedział, kręcąc głową. Andy omal nie wypluła kawy. Niesamowita w łóżku? O tym mówił? – Nie sposób się przy niej nudzić. Znaczy, że co? Że jest pełna wigoru? Przebojowa? Inteligentna? Zabawna? Czarująca? Że ma
ikrę? Wszystko razem? – To znaczy? – Andy odkaszlnęła. – Po prostu wie, czego chce. Oczywiście daje jej do zrozumienia, że ona nie wie. – Mhm. – Kolejny kawałek omletu. Kolejne upomnienie, żeby jeść powoli i ostrożnie przełykać. Kolejne przypomnienie, że jest szczęśliwą mężatką. Matką. Że wolno mu mieć dziewczynę z ikrą czy bez. – Jest artystką, swobodnym duchem, wolnym strzelcem. Trochę uczy, udziela konsultacji, ale głównie siedzi w studiu, szukając natchnienia. – Wróciłeś do Nowego Jorku ze względu na jej pracę, tak? Skinął głową. – Nie żeby chodziło o coś konkretnego, po prostu tutaj jest więcej możliwości. Tu się wychowała, ma tu wielu przyjaciół, rodziców i brata z rodziną. Mnóstwo znajomych. Od naszego pierwszego spotkania w Burlington zawsze podkreślała, że przy pierwszej okazji chce wrócić do Nowego Jorku. Pod stolikiem znowu zadzwoniła komórka, ale Andy czuła się jak podczas ostatnich chwil przed zderzeniem czołowym, kiedy umysł nie postrzega niczego oprócz tego, co widzą oczy, kiedy wyłącza się słuch i wszystko skupia się tylko na tej jednej jedynej sekundzie. – Ożenisz się z nią? – spytała. Odłożyła widelec i spojrzała mu prosto w oczy. Była tak spięta, że przeszedł ją dreszcz. Nie umiała nawet udać, że jest jej to obojętne, nie umiała się powściągnąć. Alex roześmiał się, chyba trochę nieszczerze. – Nie odbierzesz? – Co? Nie, to na pewno Emily. Jest uparta. No więc? Ale czar prysnął. Alex szybko zmienił temat, pytając, czy dziecko dobrze śpi i czy w najbliższym czasie zamierzają dokądś wyjechać. Swoboda ustąpiła miejsca skrępowaniu. Był tak samo zdenerwowany jak ona i nie wiedziała dlaczego. Z drugiej strony rozmowa z byłym zawsze trochę stresuje, zwłaszcza z takim, który znaczył dla niej tyle co on. Jak to jest, że ludzie, których łączyła kiedyś intymna znajomość, którzy dzielili się ze sobą wszystkimi lękami, myślami i marzeniami, stają się sobie zupełnie obcy? Działo się tak cały czas, co nie zmieniało faktu, że było to bardzo surrealistyczne. Dałaby głowę, że jeśli za sześćdziesiąt lat wpadną na siebie na ulicy, będzie darzyła Alexa takim samym uczuciem jak teraz, ale że już nigdy nie będą powiernikami ani nawet bliskimi przyjaciółmi. Zapłacił rachunek, zanim przyniesiono go do stolika, a jej wylewne podziękowania tylko pogorszyły już i tak niezręczną sytuację. – Przestań – powiedział, przytrzymując dla niej drzwi. – Od przyszłego tygodnia zaczynam tłuc tęgi szmal. Będę tarzał się w pieniądzach. Klepnęła go w ramię. Ulżyło jej, że wyszli na ulicę i nie muszą już patrzeć sobie w oczy. – Jedziesz taksówką czy metrem? Spojrzała na komórkę. Odrzuciła pięć telefonów od Emily. – Lepiej taksówką. Alex wystawił rękę i kilka sekund później z piskiem opon zahamował przed nimi żółty samochód. – Odkąd tu mieszkam, nigdy tak szybko nie przyjechała – powiedziała Andy, zastanawiając się, czy dobrze odczytał podtekst: przyjechała za szybko, nie chcę się jeszcze żegnać. Alex otworzył ramiona. Podeszła do niego z wahaniem i pozwoliła zamknąć się w uścisku. Mało brakowało, a padłaby mu w objęcia, wtuliła twarz w jego szyję. Tak dobrze znała jego zapach, to, w jaki sposób pocierał jej plecy między łopatkami. Mogłaby tak stać cały dzień, ale kierowca zatrąbił klaksonem. – Było wspaniale – powiedział Alex z trudną do określenia miną. – Cieszę się, że się spotkaliśmy.
– Ja też. I dzięki za śniadanie. Następnym razem musimy wyskoczyć gdzieś razem, we czworo. Chciałabym poznać twoją dziewczynę – skłamała. Zamknij się! – krzyknęła na siebie w duchu. Przestań gadać i wsiadaj! Alex roześmiał się. Nie złośliwie, ale i nie sympatycznie. – Może kiedyś. Bądźmy w kontakcie, dobrze? Tym razem nie czekajmy tak długo… Wsiadła. – Jasne! – wykrzyknęła wesoło. Taksówka ruszyła, zanim zdążył zamknąć drzwi. Roześmiali się oboje i pomachali sobie na do widzenia. Wypuściła powietrze dopiero kilka ulic dalej. Trzęsły jej się ręce. Kiedy znowu zapiszczała komórka, z trudem znalazła ją w torebce. – Halo? – rzuciła i zaskakując samą siebie, pomyślała, że może to on. – Andy? Wszystko w porządku? Dzwoniłem do redakcji, ale Agatha powiedziała, że cię jeszcze nie ma. Emily wydzwania do ciebie od samego rana. Max. – Ale co się dzieje? – Gdzie jesteś? – Bo co, pilnujesz mnie? – spytała bezsensownie rozwścieczona. – Nie, nie pilnuję… Tak, chyba pilnuję. Rozstaliśmy się ponad dwie godziny temu. W redakcji mówią, że cię nie ma i nie odbierasz telefonów, więc tak, można powiedzieć, że trochę się zdenerwowałem. A teraz mnie za to zabij. Z Andy uszła cała para. – Przepraszam. Miałam coś do załatwienia. Ale już siedzę w taksówce. – Coś do załatwienia? I trwało to dwie godziny? Nigdy nie jeździsz do pracy taksówką. Andy westchnęła najgłośniej, jak umiała. – Max, trochę boli mnie głowa – powiedziała, mając wyrzuty sumienia, że kłamie, że nie wspomniała o spotkaniu z Alexem i że tak naprawdę to nie miała nic do załatwienia, ale rozpaczliwie chce zakończyć tę rozmowę. Czy właśnie tak pomyślał Max, postanowiwszy nie mówić jej o Katherine i Bermudach? Że pewne rzeczy lepiej przemilczeć, zwłaszcza kiedy nie popełniło się żadnego przestępstwa. To, że na widok tego kogoś wciąż ma się motylki w brzuchu, to, jak się reaguje, kiedy dotyka twego ramienia lub kiedy śmieje się, gdy z czegoś zażartujesz. Pierwsza miłość to silne, bardzo intymne uczucie, które długo nie umiera. Które nosi się w sobie do końca życia. Można kochać innego jak nikogo na świecie, ale małą cząstkę serca zawsze przeznacza się dla tego, kto był tym pierwszym. Ona przeznaczyła ją dla Alexa i nagle zrozumiała, że Max musi czuć to samo do Katherine. Złagodniała jeszcze bardziej. – Po co dzwonisz, kochanie? – Chciałem ci tylko życzyć powodzenia. Dzisiaj jest dzień ważnych decyzji. Elias-Clark. To dlatego jej szukał. Żeby ją znaleźć, Emily zadzwoniła do niego. Znowu połączyli siły. Odetchnęła głęboko, żeby się uspokoić. – Dziękuję, Max – powiedziała oficjalnie i z nutką irytacji w głosie. Zanim zdążył odpowiedzieć, zapiszczał sygnał połączenia oczekującego. – To Emily, dzwoni po raz setny. Porozmawiamy później, dobrze? – Nawet się z nim nie pożegnała. – Cześć. – Gdzie ty, do diabła, jesteś?! – wrzasnęła Em. – Dzwonię do ciebie od rana. – Dzięki, u mnie wszystko dobrze. A u ciebie? – Mówię poważnie. Już późno, a mamy do obgadania mnóstwo spraw. Gdzie jesteś? Taksówka zatrzymała się przed redakcją i Andy ją zobaczyła. Emily stała tyłem do jezdni, dziko wymachując niezapalonym papierosem. Była bez płaszcza. – Tutaj. – Gdzie tutaj?! – wydarła się Em, żeby przekrzyczeć hałas dobiegający z pobliskiego placu budowy.
Andy zapłaciła kierowcy i wysiadła. Słyszała ją teraz i przez telefon, i z drugiej strony chodnika. – Chcesz zapalić czy po prostu lubisz łoskot młota pneumatycznego? Emily odwróciła się na pięcie i zamknęła klapkę komórki. Przypaliła papierosa, zaciągnęła się głęboko i podbiegła do krawężnika. – Nareszcie! Kazałam Agacie odwołać wszystkie spotkania. Długo to odwlekałyśmy i musimy się skupić. – Witaj – rzuciła Andy, czując, że znowu ogarnia ją zimny lęk. – Tobie też życzę miłego dnia. – Gdzieś ty była? – Em nacisnęła guzik windy. Andy uśmiechnęła się do siebie. Nie zamierzała dzielić się Alexem. Z nikim. – Miałam coś do załatwienia. – Przypomniało jej się śniadanie: kawa, rozmowa, śmiech. Ledwie się rozstali, a już za nim tęskniła. A to bardzo, bardzo zły znak.
19 Ceviche i skóra węża, czyli noc strachu
Andy stała przy kuchennym blacie, rozpuszczając pedialyte w ciepłej wodzie, gdy zadzwoniła komórka. – Agatha? – Przycisnęła aparat ramieniem do twarzy. – Wszystko w porządku? Asystentka mówiła znużonym głosem osoby ustawicznie wykorzystywanej, jak zwykle. – Emily dzwoniła z Santa Barbara. Kiepsko było słychać, nie wiem, pewnie przez te góry czy doliny, ale mam ci przekazać, że Olive pożarła się z Clintem. Przesunęli ślub, na razie tylko o godzinę, ale Em boi się, że w ogóle wszystko odwołają. – Nie… – Andy przycisnęła telefon tak mocno, że rozbolał ją policzek. – Nic więcej nie wiem. Ciągle nam przerywało. – Agatha była tak poirytowana, jakby Andy zarzuciła ją dziesiątkami pytań. Obydwu szefowych nie było i popijając kawkę, musiała tylko odbierać telefony – czy naprawdę ma aż tak koszmarny dzień? W pokoju dziecięcym rozpłakała się Clem. – Agatho? Muszę kończyć. Zaraz oddzwonię. – Ale kiedy? Bo jest już piąta i… Ile razy chciała zadać to samo pytanie Mirandzie, ale tylko zaciskała zęby i czekała godzinę, dwie, trzy? Ale Miranda nigdy nie miała wyrzutów sumienia. Andy regularnie ślęczała przy telefonie do dziesiątej, jedenastej wieczorem, czasem nawet do północy, jeśli dział artystyczny spóźniał się z Księgą. A jej własna asystentka jest wkurzona już o piątej po południu? – Po prostu siedź i czekaj, dobrze? – Bez dalszych wyjaśnień przerwała połączenie, chociaż chciała wykrzyczeć, że utknęła w domu z niemowlęciem, które od dwudziestu czterech godzin nieustannie rzyga, podczas gdy jej wspólniczka bezskutecznie próbuje przekazać im najświeższe informacje z czarnej dziury komunikacyjnej, jaką jest ślub Olive Chase w Santa Barbara. Dodatkowe pół godziny siedzenia przy biurku i surfowania po Facebooku na pewno Agathy nie zabije. Wzięła Clem na ręce, wycałowała jej buzię i główkę. Mała była ciepła, ale nie miała zbyt wysokiej gorączki. – I jak tam, żabko? – wymruczała. – Lepiej? Clem żałośnie zakwiliła. W głębi domu zadzwonił telefon. Andy nie miała ochoty odbierać, ale ponieważ mogła to być lekarka albo Emily, która próbowała złapać ją pod numerem stacjonarnym, wybiegła z pokoju. – Andy?! Słyszysz mnie?! – wrzasnęła Em. – Głośno i wyraźnie, nie musisz krzyczeć – odparła Andy, na próżno próbując zetrzeć placek wymiocin, który przywarł jej do ramienia. – Zobaczymy, czy nie zmienisz zdania, kiedy ci powiem, że odwołali ślub. Pach! I koniec! Hotel Biltmore, ośmiuset gości, w tym ja, a panny młodej nie ma! – Z każdym słowem Emily mówiła coraz głośniej.
– Jak to nie ma? – Po prostu nie ma! Już dwa razy przesuwała godzinę ślubu. Nikt jej nigdzie nie widział! Andy gwałtownie wciągnęła powietrze. Niedobrze. Bardzo niedobrze. – To Olive Chase – powiedziała spokojniej, niż się czuła. – Znalazła faceta idealnego. Może się po prostu spóźnia? – Kurwa mać, ale żeby aż dwie godziny? Już przedtem krążyły plotki, że niby żarli się do białego rana. W sumie nic konkretnego. Ale potem czyjś mąż przyleciał tu późnym samolotem z Los Angeles i twierdzi, że widział na lotnisku ją, jej matkę i makijażystkę: czekały na samolot American Airlines do LA. To już koniec, Andy. Oficjalnie jeszcze tego nie potwierdzili, ale mówię ci, to koniec. Diabli wzięli ślub i cały nasz numer. – Co robimy? – spytała szeptem Andy, nie będąc w stanie ukryć paniki. – Natychmiast wracam do Nowego Jorku i wszystko przerobimy. Tych dwoje piosenkarzy country, których poznałyśmy w Nashville, jak im tam? Ten duet, on seksowny jak cholera, ona nie. Ci, którzy pobrali się półtora miesiąca temu. Damy ich na okładkę, o to się nie martwię. Martwię się o wstępniak i o to, że praktycznie cały numer miał być poświęcony Olive. Andy wiedziała, że dosłownie każdy artykuł jest związany z nią tematycznie: jak dobrać makijaż ślubny najstosowniejszy dla „dojrzałej” panny młodej, dokąd pojechać na miesiąc miodowy, żeby uciec przed wścibskim wzrokiem ciekawskich, przewodnik po Santa Barbara, przewodnik po Louisville, wywiady z właścicielami miejscowych sklepów, hotelarzami i organizatorami przyjęć. – O Boże – jęknęła. – Za dużo tego. Nie damy rady. – Tylko nie przypominaj mi o reklamach. Sześćdziesiąt procent reklamodawców wykupiło miejsce tylko ze względu na jej ślub. Może nawet więcej. W dodatku co najmniej połowa z nich jest u nas pierwszy raz i musimy zrobić wszystko, żeby ich zatrzymać. W korytarzu rozległ się jakiś hałas, trzasnęły drzwi. – Halo?! Kto to?! – zawołała Andy, próbując stłumić panikę. Nikogo nie oczekiwała, ale wyraźnie słyszała, jak otwierają się i zamykają drzwi. Isla ma wolne, bo uczy się do egzaminu, a Max pojechał już na lotnisko, bo miał dokądś lecieć w interesach. Usłyszała kroki w korytarzu. Przytuliła Clem do piersi i przytknęła usta do słuchawki. – Emily, ktoś tu jest! Dzwoń pod dziewięćset jedenaście! Co ja mam… – Spokojnie – mruknęła poirytowana Em. – To twoja niania. Kazałam jej natychmiast przyjść. – Isla? – nie zrozumiała skonsternowana Andy. – Przecież ona ma… – Podejdzie do tego cholernego egzaminu innym razem. Jesteś potrzebna w redakcji, i to natychmiast! – Ale skąd wiedziałaś… – Zapomniałaś, z kim rozmawiasz? Myślisz, że jeśli znalazłam Miuccię Pradę, która w Nowy Rok jeździła psim zaprzęgiem w Górach Skalistych, gdzie sam diabeł się nie dodzwoni, to nie znajdę twojej głupiej niańki? A teraz ubieraj się i leć do redakcji! W słuchawce trzasnęło i Andy uśmiechnęła się wbrew sobie. Do pokoju weszła Isla. – Cześć – rzuciła. – Jak Clemmie? – Strasznie cię przepraszam. Nie miałam pojęcia, że Emily do ciebie zadzwoni. Nie miała prawa kontaktować się z tobą bez mojego pozwolenia i prosić cię, żebyś przyszła. Nigdy bym do tego… – Nie ma sprawy – przerwała jej z uśmiechem Isla. – Wszystko rozumiem. No i nie ukrywam, że dwutygodniowa pensja, którą mi obiecała, pomoże mi pokryć czesne za szkołę. Bardzo się z tego cieszę. – Znasz Em, ona zawsze ma dobre pomysły – powiedziała wesoło Andy, wyobrażając sobie, z jaką przyjemnością będzie mordowała swoją najlepszą przyjaciółkę. Pocałowała córeczkę w policzek i podała ją opiekunce. – Gorączka spadła, ale sprawdzaj co dwie godziny i zadzwoń do mnie, jeśli przekroczy trzydzieści siedem kresek. Może wypić tyle butelek mojego mleka, ile tylko zechce, i podaj jej
trochę pedialyte rozpuszczonego w ciepłej wodzie. Niech pije jak najwięcej. Wrócę, gdy tylko będę mogła, ale na pewno późno. Isla przytuliła Clem i machnęła ręką. – Emily mówiła, że będę musiała zostać na noc, więc wzięłam śpiwór. Proszę się nie martwić, nad wszystkim panuję. – Tak powiedziała? – mruknęła Andy. – No tak, oczywiście. Bardzo chciała wziąć prysznic, ale wiedziała, że nie ma czasu. Dlatego zdjęła tylko zabrudzoną bluzkę, włożyła czystą, zebrała włosy w kucyk i założyła adidasy, w których w normalnych okolicznościach nigdy nie poszłaby do pracy. Dziesięć minut później była już w drzwiach. Kiedy tylko wsiadła do taksówki, zadzwonił telefon. – Wszczepiłaś mi chipa czy co? Przed chwilą wsiadłam do taksówki. – Dlaczego dopiero teraz? – warknęła zirytowana Emily. – Pytasz poważnie? Uspokój się. Nie za ostro? – Andy powiedziała to żartobliwie, ale nie podobał jej się ten szorstki ton. Za bardzo kojarzył się z „Runwayem”. – Pędzę do LA na nocny samolot i rano przyjadę do redakcji prosto z lotniska. Zawiadomiłam resztę. Już jadą albo zaraz wychodzą z domów. Kazałam Agacie zamówić dla wszystkich kolację. Chińszczyznę, bo to najszybciej. Powinni dostarczyć za dwadzieścia minut. Aha, i kazałam jej schować bezkofeinówkę. Dzisiaj wszyscy mają pić zwykłą kawę. To będzie ciężka noc. – Jezu, a wyznaczyłaś przerwy na siusiu czy to zależy od nas? Emily westchnęła. – Nabijaj się ze mnie, ile chcesz, ale obie wiemy, że nie ma innego wyjścia. Jeszcze zadzwonię. Znowu rozłączyła się bez pożegnania i Andy i tym razem miała niemiłe skojarzenia z „Runwayem”. Wiedziała, że będzie musiała spędzić w redakcji całą noc i że Em odwaliła za nią najczarniejszą robotę, ale nie mogła pozbyć się znajomego wrażenia, że była asystentka Mirandy jak dawniej terroryzuje ją i jej rozkazuje. Zapłaciła taksówkarzowi i weszła do biura. Nieszczęśliwa Agatha spojrzała na nią znad biurka. – Przykro mi, ale dzisiaj… – zaczęła Andy. Agatha podniosła rękę. – Wiem. Emily dzwoniła. Zamówiłam jedzenie, nastawiłam kawę i wszystkich wezwałam. – Powiedziała to tak apatycznie i z takim smutkiem, że mało brakowało, a Andy zrobiłoby się jej żal. Ale pomyślała o chorym dziecku, które zostało w domu z opiekunką, o Emily w nocnym samolocie do Nowego Jorku, pomyślała o koszmarnej nocy, jaka ich czeka, i tylko podziękowała jej i zamknęła za sobą drzwi. Pracowała bez przerwy prawie przez dwie godziny, przeglądając tekst o piosenkarzach country, wynotowując szczegóły do rozwinięcia i fakty do sprawdzenia. Już miała pójść do działu artystycznego, żeby porozmawiać o zdjęciach, kiedy zadzwonił Max. Spojrzała na zegarek: dwudziesta. Musiał właśnie wylądować w Bostonie. – Dostałem twój e-mail – powiedział. – Chryste, co za koszmar. – Ano koszmar. Gdzie jesteś? – Na lotnisku… Zaczekaj, właśnie przyjechał mój wóz. Za pół godziny mam w centrum spotkanie z tymi od Kirby’ego. – Max przywitał się z szoferem i podał mu adres. – Przed chwilą rozmawiałem z Islą. Mówi, że Clem nie ma już gorączki i przygotowuje dla niej butelkę. – Dobrze spała? – Nie wiem, rozmawialiśmy tylko chwilę. Powiedziała, że zostaje na noc, tak? – Tak, Emily ją ściągnęła. Będę tu siedziała do rana. – Emily? – Lepiej nie pytaj. Max roześmiał się. – Dobrze. Powiesz mi, co się stało? Kiepsko to wygląda. – Napisałam ci. Wiem tylko tyle, że Olive w ostatniej chwili odwołała ślub. Nigdy w życiu bym
się tego nie spodziewała. Na szczęście mamy kogoś, kim możemy ją zastąpić, ale zepsuło nam to dosłownie cały numer. – Jezu. Strasznie mi przykro. Myślisz, że wpłynie to na przebieg dalszych rozmów? – spytał ostrożnie Max. – Dalszych rozmów? – Z Eliasem-Clarkiem – odparł półszeptem. – Emily mówiła, że zbliża się ostateczny termin. Oczywiście nie znam szczegółów, ale moim zdaniem lepiej by było sprzedać już teraz, zanim wynikną problemy z następnym numerem. Andy aż się zjeżyła. – Elias-Clark jest teraz ostatnią rzeczą, jaką mam w głowie – skłamała, myśląc, jak bardzo dzisiejszy koszmar przypomina te w „Runwayu”. – Poza tym wiesz, co myślę o ich propozycji. – Wiem, uważam tylko, że… – Przepraszam cię, ale muszę kończyć. Mam mnóstwo pracy, a robi się coraz później. Max milczał przez chwilę, w końcu poprosił: – Zadzwoń do mnie, dobrze? Andy obiecała, że zadzwoni, i się rozłączyła. Spojrzała na rozciągające się przed nią morze papieru – na rozkładówki na podłodze, na biegające w tę i we w tę asystentki, redaktorki i projektantki – i wiedziała już, że ta noc ich wykończy. Niemal natychmiast telefon zadzwonił ponownie i odebrała, nie czekając na Agathę. – Słucham – rzuciła bardziej obcesowo, niż zamierzała. – Mogę rozmawiać z Andreą Sachs? – spytał ktoś z miłym, choć trudnym do określenia akcentem. – Przy telefonie. Można spytać, kto mówi? – Zirytowała się. Bo kto oprócz Maxa i Emily może dzwonić do niej do pracy o tej godzinie? – Charla, asystentka Mirandy. Irytacja natychmiast ustąpiła miejsca lękowi. Dzwonią do niej z biura Mirandy Priestly? Szybko przeanalizowała wszystkie możliwości i żadna nie wyglądała zbyt zachęcająco. – Witaj, Charlo. Jak się masz? Zapadła cisza. Andy wiedziała, że dziewczynę zamurowało, bo kto pyta asystentki o samopoczucie? W „Runwayu”? Aż za dobrze wiedziała, że ludzie, z którymi codziennie rozmawia, bywa, że co godzinę, nie zauważyliby nawet, gdyby zniknęła, a już na pewno nie zainteresowaliby się dlaczego. – Dobrze, dziękuję – skłamała dziewczyna. – Dzwonię w imieniu Mirandy. Na dźwięk tego imienia Andy odruchowo się skuliła. – Tak? – wychrypiała. – Miranda zaprasza cię na kolację w piątek wieczorem. – Na kolację? – powtórzyła z niedowierzaniem. – W ten piątek? – Tak. U niej w domu. Na pewno pamiętasz adres, prawda? – U niej w domu? Charla nie odpowiedziała. Andy zadrżała w tej lodowatej ciszy i dopiero po dłuższej chwili wykrztusiła: – Tak, oczywiście. – Świetnie, w takim razie wszystko ustalone. Koktajle o dziewiętnastej, kolacja o dwudziestej. Andy otworzyła usta, ale nie wydobyło się z nich ani jedno słowo. Dopiero po długim jak wieczność milczeniu powiedziała: – Przykro mi, ale w ten piątek nie mogę. – Ach tak? Pani Priestly będzie zawiedziona. Przekażę jej. Charla rozłączyła się. Dziwaczna rozmowa. Andy pokręciła głową. To nie ma sensu. Miranda zaprasza ją na kolację? Po co? Z kim? Coraz bardziej zdenerwowana, zdała sobie sprawę, że może to oznaczać tylko jedno. Zadzwoniła do Emily.
– Tak? – wysapała Em. – Gdzie ty jesteś? Miałaś złapać samolot. – A myślisz, że dokąd teraz biegnę? Były piekielne korki i dopiero dotarłam na lotnisko. Co się dzieje? – Nie uwierzysz, ale właśnie dzwonił do mnie ktoś od Mirandy. – Tak? – rzuciła Emily ani trochę niezaskoczona. Może podekscytowana, ale na pewno nie zaskoczona. – Żeby zaprosić cię na kolację? – Tak. Skąd wiesz? W tle rozległo się ostatnie wezwanie dla pasażerów lecących do Charlotte. Jakiś mężczyzna powiedział: – Proszę pani, przecież pani nie leci do Charlotte. – Nie widzi pan, że jestem kurewsko spóźniona? I czy koniecznie muszę zdejmować buty do kontroli? Naprawdę? To idiotyczne. – Proszę pani, przypominam, że przeklinanie w obecności agenta Administracji Bezpieczeństwa Transportu jest… Em mruknęła coś pod nosem i syknęła: – Dobrze, proszę, weźcie sobie te cholerne sandały. – Nie wiem, dlaczego jeszcze cię nie aresztowano – powiedziała Andy. – No więc do mnie też dzwoniła – ciągnęła Em jak gdyby nigdy nic. – Ta asystentka. Andy o mało nie upuściła słuchawki. – I co jej powiedziałaś? – Jak to co? Że z przyjemnością przyjdziemy. Miranda uważa, że to dobra okazja, by sprawdzić, jak się będziemy dogadywały w sprawach redaktorskich. To kolacja robocza, Andy. Nie możemy odmówić. – Ja odmówiłam. Powiedziałam, że nie mogę. Jakiś szelest i szuranie. Andy przygotowała się na wybuch gniewu, ale ten nie nastąpił. – Nic się nie martw. Powiedziałam jej, że będziemy, chętne i gotowe do rozmów o przyszłości „Plunge’a”. – Tak, ale ja… – Dziesięć sekund temu dostałam od niej SMS. Musiałyście skończyć chwilę przedtem. Napisała, że nie możesz przyjść, a ja na to, że absolutnie możesz. Przestań, umówiłyśmy się, że ich wysłuchamy. I pomyśl tylko, co to będzie za przeżycie. Kolacja u Mirandy! Do gabinetu zajrzała Agatha, ale Andy odprawiła ją machnięciem ręki. – Zdecydowałaś za mnie? Powiedziałaś, że przyjdę? – Och, nie bądź taka marudna! Uważam, że to z jej strony uroczy gest. Miranda zaprasza tylko tych, których lubi. Andy nie mogła się powstrzymać. Głośno prychnęła. – Doskonale wiesz, że ona nikogo nie lubi. Czegoś od nas chce, to jasne jak słońce. Konkretnie „Plunge’a”, a kolacja to część jej strategii. Emily roześmiała się. – Oczywiście, że tak. No to co? Pomyśl tylko: kolacja przygotowana przez wyszkolonego w Per Se szefa kuchni, wspaniały penthouse przy Piątej Alei z widokiem na Central Park, tłum ciekawych, twórczych ludzi, czy to naprawdę takie straszne? Daj spokój. Idziesz. – Niedobrze mi, ale nie mogę tam zadzwonić i powiedzieć, że gadasz bzdury. Mamy przyjść z mężami? W co się mamy ubrać? Będziemy tylko my czy ktoś jeszcze? To ponad moje siły, Em, naprawdę nie dam rady. – Posłuchaj, właśnie wsiadam do samolotu. Przestań się stresować. Załatwię ci jakąś kieckę i wszystko rozpracujemy. Na razie skupmy się na ratowaniu numeru, dobra? Zadzwonię zaraz po wylądowaniu albo jeszcze z samolotu, jeśli mają tu Wi-Fi. – Em rozłączyła się. Zespół „Plunge’a” pracował przez całą noc, cały dzień i następną noc, drzemiąc na zmianę na
dmuchanym materacu w magazynie i biorąc prysznic w pobliskim klubie fitness. Emily wisiała na telefonie, prosząc, błagając i przekonując reklamodawców, którzy wykupili miejsce tylko ze względu na nazwisko Olive, że nie warto rezygnować. Dział artystyczny wychodził z siebie, żeby w ciągu niecałego dnia zmienić okładkę i zdjęcia, a Andy przez wiele godzin ślęczała nad wstępniakiem, w którym jasno, prosto i przejrzyście, nie oskarżając o nic Olive ani nie sprawiając przykrości pannie młodej, która ją zastąpiła, wyjaśniła czytelnikom sytuację. Wszyscy byli wyczerpani, przepracowani i nieprzekonani, że ich wysiłki zaowocują w miarę porządnym numerem. Wybawienie nadeszło po drugiej nocy – o dziesiątej czasu Los Angeles – w postaci telefonu od rzeczniczki Olive, która zarzekała się, że tym razem ślub jednak będzie. Ani Andy, ani Emily z początku jej nie wierzyły, ale dziewczyna, równie rozhisteryzowana i wykończona jak oni, przysięgała na swoje życie i na życie swego pierworodnego, że wszystko, łącznie z gołębiami, które młodzi mają wypuścić po uroczystym „tak”, jest przygotowane na następny dzień po południu. – Ale skąd możemy mieć pewność? – Gdybyście zobaczyły jej twarz, kiedy wróciła helikopterem do Santa Barbara, też byłybyście pewne. O dziewiątej rano włosy i makijaż. O jedenastej drugie śniadanie, o czternastej zdjęcia, o siedemnastej ślub, o osiemnastej koktajle, od dziewiętnastej do północy przyjęcie, a potem afterparty, do ostatniego gościa. Wierzcie mi, jestem pewna. Andy i Em wymieniły spojrzenia nad głośnikiem telefonu. Em uniosła pytająco brwi i Andy gwałtownie pokręciła głową. Emily ciężko westchnęła. – Dobrze, przyjadę. – Krzyknęła do Agathy, która z niewyspania ledwie widziała na oczy, żeby zarezerwowała jej bilet na pierwszy poranny samolot i zawiadomiła mieszkającego w LA fotografa, że będzie musiał jeszcze raz przyjechać do Santa Barbara. Andy próbowała jej podziękować, ale Em powstrzymała ją gestem ręki. – Gdybym to ja miała dziecko, też byś pojechała. – Wstała i zaczęła zbierać rzeczy, by wrócić do domu i się spakować. – Oczywiście – powiedziała Andy, chociaż nie była tego pewna. Po kilku nocach i dniach redakcyjnego piekła nie wyobrażała sobie, że mogłaby wsiąść do samolotu. Nie powiedziała tego na głos, ale gdyby to zależało tylko od niej, pewnie poszłaby na łatwiznę i puściła do druku nowy, przerobiony numer. Em podjęła właściwą decyzję i Andy była jej wdzięczna za upór i wytrwałość. Chaos towarzyszący usuwaniu, przerabianiu i przywracaniu zawartości oryginalnego numeru był chyba jedyną rzeczą, dzięki której mogła choć na chwilę zapomnieć o widmie kolacji u Mirandy, ale kiedy tylko Emily potwierdziła, że tak, tym razem Olive nie skrewiła i stanęła przed ołtarzem, Andy nie mogła myśleć o niczym innym. U Mirandy. W jej mieszkaniu. Kto tam będzie? O czym będą rozmawiali? Co będą jedli? W co się ubierze? Nie mieściło jej się w głowie, że kiedyś, w czasie zakontraktowanej u Mirandy służby, tyle razy wślizgiwała się tam nocami i ukradkiem stamtąd wyślizgiwała, a teraz będzie jadła kolację przy jej stole. Tak, powinna była odmówić, ale ostatecznie postanowiła wziąć głęboki oddech, włożyć pożyczoną od Emily sukienkę i podejść do tego jak dorosła kobieta. To tylko jeden wieczór, tylko jeden wieczór. Powtarzała to sobie do chwili, kiedy taksówka zatrzymała się przed elegancką kamienicą na Upper East Side i ubrany w uniform odźwierny zaprowadził je do windy. – Do pani Priestly – rzucił i zabrzmiało to jak coś pośredniego między pytaniem a poleceniem. – Tak – odparła Andy – w rzeczy samej. Dziękujemy. Zerknęła na Emily, która posłała jej ostrzegawcze spojrzenie, jakie doprowadzona do rozpaczy matka mogłaby posłać swojemu rozwydrzonemu dziecku. – No co? – spytała bezgłośnie Andy. Em przewróciła oczami. Odźwierny wjechał z nimi na górę i zniknął, zanim Andy zdążyła przywrzeć do jego nóg, błagając, żeby zabrał ją ze sobą. Wiedziała, że Emily jest tak samo spanikowana jak ona, choć próbowała sprawiać wrażenie spokojnej i pozbieranej. Stanęły pod drzwiami – tymi samymi
drzwiami, którymi tyle razy tam wchodziły – i Emily cicho zapukała. Drzwi się otworzyły i Andy niemal natychmiast zauważyła dwie rzeczy: po pierwsze, że Miranda całkowicie zmieniła wystrój wnętrza i mieszkanie jest teraz wprost niewyobrażalnie piękne, po drugie, że szczupła dziewczyna, która właśnie pokazuje im plecy, idąc w stronę imponujących schodów, jest prawdopodobnie jedną z bliźniaczek. Jej domysły potwierdziły się chwilę później, gdy Cassidy odwróciła się na pięcie i z ręką na balustradzie, tudzież z rozwianymi włosami na do połowy ogolonej głowie, oznajmiła: – Mama zaraz przyjdzie. Proszę się rozgościć. – I gdy nie spojrzawszy już w ich stronę, pobiegła na górę jak dziewczyna o wiele młodsza niż osiemnastoletnia, Andy zastanawiała się, co też studentka college’u robi w domu na początku października. – Co teraz? – szepnęła, podziwiając grafitową wykładzinę, żyrandol co najmniej z setką łezkowatych żarówek różnej wielkości, wielkie czarno-białe zdjęcia słynnych modelek z lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych, futrzane narzuty na inspirowanych epoką wiktoriańską sofach i, co znając (albo przynajmniej uważając, że się zna) gust Mirandy, było najbardziej szokujące, intensywnie fioletowe aksamitne zasłony, tak grube, że miała ochotę zanurzyć w nich twarz. Pokój był elegancki, lecz nieprzytłaczający: urządzenie salonu i holu musiało kosztować fortunę, więcej niż przeciętna amerykańska rodzina zarobiłaby przez cztery lata, mimo to było tam przytulnie, wygodnie i, co zaskakujące, bardzo odjazdowo. Weszły do salonu i usiadły obok siebie na kozetce. Andy założyła lewą nogę na prawą, potem prawą na lewą. Strasznie chciało jej się pić. Rozejrzała się ukradkiem: służących było tam tylu, że mogliby obsłużyć Downton Abbey, ale żaden z nich nie zaproponował im nic do picia ani do jedzenia. Zastanawiała się właśnie, czy wyjść do łazienki i poprawić poskręcane i wpijające się w ciało rajstopy, gdy rozległ się aż nadto znajomy głos. – Witam wszystkich – powiedziała Miranda, klaszcząc prawie jak dziewczynka. – Tak się cieszę, że mogliście przyjść. Andy i Emily wymieniły spojrzenia – „wszystkich”? „mogliście”? – a potem skupiły uwagę na Mirandzie, która wyglądała… zupełnie jak nie Miranda. Odkąd Andy sięgała pamięcią, pierwszy raz nie miała na sobie niczego dopasowanego, niczego zapinanego na guziki ani niczego co do milimetra skrojonego na miarę. Tak, cynobrowa sukienka maksi leżała na niej doskonale i była uszyta z najdelikatniejszego jedwabiu z pięknymi szwami, ale rozkloszowana omywała kostki nóg miękką elegancką falą. Do tego nagie ramiona – i znowu: Miranda nie odsłaniała ich nawet na najbardziej wytwornych przyjęciach, była konserwatywna nawet w wyborze strojów do gry w tenisa – i oszałamiające brylantowe kolczyki rzucające malutkie, jaskrawe rozbłyski światła. Oczywiście na jej lewej ręce pobrzękiwało kilka bransoletek od Hermesa, ale nie licząc tego, jedynym dodatkiem był mięciutki skórzany pasek, który oplatał ją dwa, może trzy razy w wąziutkiej talii, zachodząc na siebie stylowo i swobodnie zarazem. Nawet jej słynna fryzura na pazia była jakby mniej wymuskana; włosy nie były może potargane, ale na pewno w wyszukany sposób rozwichrzone. Ale jeszcze bardziej zaskakujące niż sukienka, uczesanie i biżuteria było coś, czego nikt by się nigdy po niej nie spodziewał: ludzki uśmiech. Uśmiech prawie ciepły. Emily zerwała się z kozetki i podbiegła do niej, by wymienić się pocałunkami, komplementami i zachwytami. Jeśli Miranda udawała, że cieszy się na jej widok – a Andy nie miała co do tego wątpliwości – trzeba było przyznać, że robiła to po mistrzowsku. Emily trajkotała o wspaniałych zasłonach, zapierającym dech w piersi widoku z okien i cudownych zdjęciach, a ona słuchała tego ze skromnością i z wdzięcznością. I kiedy Andy pomyślała, że dziwniej już być nie może, Miranda wskazała jadalnię i powiedziała: – Usiądziemy? Andy spojrzała na porażoną jak ona sama przyjaciółkę. Nikt inny nie przyjdzie? A gdzie koktajle? W tym tempie za godzinę będą wychodziły do domu. Podejrzewała, że tylko ona się z tego cieszy. Weszły do jadalni. Andy z ulgą stwierdziła, że stół jest nakryty na pięć osób. A więc przyjdą
jeszcze dwie! Wśród pięciu trudno się ukryć, ale wolała to niż wystawianie się na cel w samotnym duecie z Em przez cały wieczór. Właśnie siadały, kiedy weszła Cassidy. – Gdzie Jonas? – spytała Miranda, z dezaprobatą ściągając usta. – Nie zje z nami? Jonas: najwyraźniej nie miał u niej dobrych notowań. – Nie. Ja też nie. W kuchni powiedziano mi, że znowu będzie stek. Poważnie? – Cassidy wzięła wieloziarnistą bułeczkę z drewnianej miski i zaczęła jeść ją jak jabłko. Jej do połowy ogolona głowa wyglądała drapieżnie i modnie zarazem. Miranda przeszyła ją morderczym spojrzeniem. – Siadaj – warknęła, natychmiast zapominając o delikatności i łagodności. – Zachowujesz się niegrzecznie, mamy gości. Cassidy spojrzała na nie pierwszy raz, odkąd przyszła. – Przepraszam – powiedziała do nikogo w szczególności. Przeniosła wzrok na matkę. – Od ponad roku jestem wegetarianką i to, że nie chcesz tego zauważyć… Miranda podniosła rękę. – Doskonale. Damien przyniesie wam jedzenie do pokoju. To wszystko. Cassidy łypnęła na nią spode łba. Wyglądało na to, że coś odszczeknie, ale nie – wzięła drugą bułkę i wybiegła z pokoju. Zostały same. Ku ich zaskoczeniu Miranda opanowała się i znowu stała się przemiła. W trakcie przystawek – podano ceviche z tuńczyka z awokado i grejpfrutem w delikatnych kryształowych miseczkach – raczyła je anegdotami z Tygodnia Mody, opowiastkami o zabawnych gafach, nieporozumieniach i innych katastrofach. – No więc siedzimy tam podekscytowani i rozszczebiotani i nagle gaśnie światło. Trrrach! Zapada ciemność. Nie mam pojęcia, co modelki mogą robić w ciemności. Wyobrażacie to sobie? – Roześmiała się, Emily wraz z nią, a Andy zaczęła się zastanawiać, co też te modelki robiły. Kiedy kelnerzy wnieśli półmiski z plasterkami delikatnej japońskiej wołowiny wagyu, Miranda zwróciła się bezpośrednio do niej. – Planujesz jakieś podróże? – spytała nie tylko ze skupieniem, ale i z zainteresowaniem. – Tylko służbowe – odparła Andy. Uważnie kroiła mięso, ale odsuwała je na bok, bo była za bardzo zdenerwowana, by jeść, rozmawiając. – W przyszłym miesiącu polecę chyba na Hawaje, na ślub Miraflores. Miranda delikatnie przeżuła i przełknęła kęs mięsa. Wypiła łyk białego wina i z aprobatą skinęła głową. – Mmm, zawsze ciekawiło mnie, jak wygląda Wielka Wyspa w martwym sezonie. Musisz mi koniecznie opowiedzieć. – I po chwili dodała: – Przypomnij mi, żebym dała ci namiary na szofera Maui, jeśli tam będziesz. Jest naprawdę znakomity. Andy podziękowała jej i zerknęła na Emily, która natychmiast posłała jej spojrzenie mówiące: widzisz? Nie mogła zaprzeczyć. Nigdy by się tego nie spodziewała, ale może przez te dziesięć lat Miranda naprawdę złagodniała? Właśnie polecała im pewną willę w Tryall, gdy w holu rozległ się jakiś hałas. Wydawało się, że nikt nie zwrócił na to uwagi. Miranda nadal opisywała piękny, stapiający się z morzem basen, ultranowoczesne sypialnie i zapierający dech w piersi widok na ocean. Nagle spojrzała na Andy i spytała ją o Clementine. – Urocze imię – zaszczebiotała. – Masz może zdjęcia? „Masz może zdjęcia?”. Andy nie zamierzała wyjmować komórki i pokręciła głową. – Nie, niestety, nie przyniosłam. Miranda zachowywała się jak ktoś… zupełnie normalny. Andy już miała spytać ją o Caroline i Cassidy, ale jej uwagę przykuł jakiś ruch w drzwiach. Miranda i Emily podążyły za jej wzrokiem i zobaczyły, że do holu wchodzi na palcach wykończona Charla. Biedna dziewczyna kurczowo
ściskała w rękach Księgę i tyle toreb z pralni, że w mieszczące się w nich rzeczy można by ubrać cały East Side. Zauważyła, że na nią patrzą, dopiero wtedy, gdy włożyła torby do pierwszej szafy po lewej stronie, a Księgę – tę bezcenną, tę czczoną przez wszystkich Księgę – położyła na małym stoliku pod wielkim, oprawionym w szewronową ramę lustrem. – Bardzo przepraszam, Mirando – wyszeptała. Andy miała ochotę zerwać się z krzesła i ją przytulić. Charla nie była specjalnie miła ani na żywo, ani przez telefon, ale doskonale ją rozumiała. Zwłaszcza że biedactwo było teraz takie przerażone. – Można wiedzieć za co? – Miranda uniosła brwi, ale chociaż ktoś śmiał przeszkodzić jej w kolacji, nie sprawiała wrażenia tak zbulwersowanej, jak Andy mogłaby przypuszczać. Charla zerknęła w stronę drzwi. – Za mnie! – zaśpiewał wesoło czyjś głos. – Nie chciała mnie zabrać, naprawdę, ale jeszcze dzisiaj musiałem wiedzieć, co o tym myślisz. Nigel. Charla miała słaby charakter i najwyraźniej zabrał się z nią na przejażdżkę. – To wszystko, Charlo – rzuciła poirytowana Miranda. Charla wycofała się na korytarz i zamknęła za sobą drzwi. – Kochanie? – zapiszczał Nigel. – Gdzie jesteś? W tych przestronnych wnętrzach nigdy nie mogę cię znaleźć! Miranda złożyła ręce. – Przestań krzyczeć. Jesteśmy tutaj, przy stole. Powiedzieć, że Nigel pojawił się w jadalni, byłoby niedomówieniem: ubrany w warstwy kontrastującego ze sobą tartanu w szkocką kratę, w kilcie i kraciastych podkolanówkach, wyglądał tak, jakby teleportowano go prosto ze szkockiej chmury. Muzyka wydała się głośniejsza. Atmosfera bardziej naładowana. Nawet powietrze, dotąd bez zapachu, nabrało dziwnego, lecz miłego aromatu sosnowego, wymieszanego z nutką zmiękczacza do tkanin. A może sprayu do włosów? Andy nie potrafiła tego określić. Miranda westchnęła, chociaż było widać, że nie jest tak bardzo zirytowana, jak udaje. – Czemu zawdzięczamy tę przyjemność? – Przepraszam, że przeszkadzam, ale zabija mnie to i dobija: nie mogę się zdecydować, czy dać na rozkładówkę suknię de la Renty, czy McQueena. Są zupełnie inne, wiem, ale ciągle zmieniam zdanie. Dlatego musiałem zasięgnąć twojej opinii. – Nigel otworzył torbę listonoszkę z wężowej skóry i wyjął z niej dwa projekty. Jeśli Miranda była zaskoczona, że przyjechał tu z jej asystentką i niezapowiedziany wtargnął do jadalni, by położyć rozkładówki tuż obok jej nie całkiem pustego talerza, w ogóle tego nie okazała. Zerknęła tylko na projekty i długim czerwonym paznokciem wskazała ten po lewej, zwiewną różową suknię, która – przynajmniej dla niewprawnego oka Andy – nie wyglądała na dzieło któregokolwiek z wymienionych przez Nigela projektantów. – Tę, to oczywiste. – Oddała mu rozkładówki. – Oscar przestał wreszcie projektować w swoim starym, dobrze znanym stylu i czytelniczki na pewno to docenią. Nigel pokiwał głową. – Tak myślałem. Jakby na dany znak jeden z ubranych jak ninja kelnerów zabrał talerz Mirandy, stawiając w jego miejsce filiżankę gorącej latte. Miranda wsypała ostrożnie troszkę cukru, zamieszała i upiła łyk. Ani nie zaprosiła Nigela do stołu, ani nie dała mu do zrozumienia, że może odejść. Zapadła niezręczna cisza i nagle Nigel wykrzyknął: – A kogóż my tu mamy! Chyba nie umiem się zachować. Nasz ślubny duet! Witaj, Emily. Witaj, Andreo. Jak się czujemy po tej stronie stołu? Dziwacznie, chciała powiedzieć Andy, ale uśmiechnęła się tylko i rzuciła: – Cześć. Miło cię widzieć.
Nigel przyglądał się ich twarzom kilka sekund za długo, czym poczuła się zażenowana, potem otaksował wzrokiem biżuterię, włosy i ubranie. Nie próbował nawet ukryć, że je ocenia. – Cudownie znowu was widzieć. To co? Już świętujemy? Czy wciąż omawiamy te wszystkie nudne szczegóły? Skrępowana Miranda zerknęła na swój pusty talerzyk deserowy. – Po prostu cieszymy się swoim towarzystwem – odrzekła sztywno. I rzuciła: – Marietto, proszę przynieść jeszcze jeden talerz. Nigel najwyraźniej nie rozumiał jej dyskretnych upomnień. – Moje panie! – zakrzyknął. – Nie cieszycie się, że „Plunge” dołączy do rodziny Eliasa-Clarka? Ja się cieszę! – Nikt się nie odezwał, więc mówił dalej: – Andy, opowiedz Mirandzie o swoim pomyśle na jeden z najbliższych numerów. Andy musiała mieć zdziwioną minę, bo dodał: – O moi? I moim ukochanym? Zapomniałaś? – A tak… – wymamrotała Andy. Nie wiedziała, jak z tego wybrnąć, ale zrobiłaby wszystko, żeby tylko wypełnić ciszę. – Pomyślałam, że dobrze by było, gdybyśmy kwietniowy numer „Plunge’a” poświęciły ich ślubowi. – Spojrzała na Nigela. – Pobieracie się w Boże Narodzenie, tak? Bardzo by nam to pasowało. Nigel uśmiechnął się promiennie. Emily patrzyła to na nią, to na niego, to na Mirandę i jej głowa poruszała się jak podczas piątego seta meczu tenisowego US Open. Miranda wypiła łyk wina. – Tak, Nigel mi mówił i uważam, że to doskonały pomysł. Z tym że pierwszemu w historii ślubowi osób tej samej płci powinien być poświęcony numer czerwcowy, to oczywiste. Kwietniowy nie zyskałby tak wielkiej uwagi. Ale tak, pomysł bardzo mi się podoba. Andy dostała wypieków. – W kwietniu czy w czerwcu, na pewno będzie wspaniale – wtrąciła Emily. – Pomyślałyśmy z Andy, że kapitalnie by było sfotografować ich w ratuszu, kiedy będą składali papiery. Zrobić coś w rodzaju reportażu, uwiecznić tę chwilę dla historii. Miranda skupiła na niej uwagę ze znajomym gniewnym błyskiem w oczach. – Ratusz kojarzy się z przestępcami, wykrywaczami metalu i posępnymi żebrakami proszącymi o jałmużnę. Nigel i Neil to szyk, styl i wyszukana elegancja. W ogóle tam nie pasują. – Moje słowa! – zapiszczał Nigel. – Moje słowa! – Rozumiem – powiedziała Emily, jakby naprawdę rozumiała. Andy wbiła wzrok w stół, nienawidząc siebie za to, że milczy. – Popieram gejowskie małżeństwa – ciągnęła Miranda – ale nikt nie skorzysta ze źle napisanego artykułu. Znam czytelniczki „Plunge’a”. One też nie mają nic przeciwko takim małżeństwom, ale nie chcą grzęznąć w nudnych tekstach politycznych. Wolą oglądać wspaniałe stroje! Piękne kwiaty. Drogą biżuterię. Chcą, żeby było romantycznie! – Spojrzała na Andy. – Zawsze o tym pamiętaj: waszym jedynym zadaniem jest dać im to, czego pragną. Cała ta gadanina o prawach homoseksualistów byłaby potwornym błędem. – Dobrze powiedziane – mruknął Nigel. Emily miała nietęgą minę – pewnie bała się reakcji Andy – ale ona też kiwnęła głową. – Masz rację. Zawsze staramy się podsuwać naszym czytelniczkom to, czego chcą. Całkowicie się z tobą zgadzam. Ty też, Andy, prawda? – I posłała jej ostrzegawcze spojrzenie. Andy już otwierała usta, żeby coś powiedzieć, ale je zamknęła. Co zyska na bezpośrednim starciu? W sumie ulżyło jej, że oto znowu ma przed sobą dawną Mirandę Priestly. Udawać przez dwa dania? Dla kogoś pozbawionego ludzkich cech to bardzo długo, ale jej się to udało. Jej urok osobisty, wdzięk i gościnność były denerwujące i niepokojące. Teraz przynajmniej znalazły się na znajomym gruncie.
Odstawiła filiżankę. Starała się być taktowna, ale nie zamierzała udawać, że zgadza się ze wszystkimi, tylko po to, żeby nie pokłócić się przy kolacji. Poza tym może dobrze by było, gdyby Miranda wpadła we własne sidła. Niech Emily wreszcie zobaczy, że bardzo, bardzo długo będą całkowicie zależne i od niej, i od jej pomysłów. – Tak, dobrze to wszystko rozumiem i oczywiście staramy się podsuwać czytelniczkom jak najciekawszy materiał. Z ich opinii wiemy, że lubią czytać o innych kulturach i zwyczajach, zwłaszcza tych, które różnią się od naszych. Właśnie dlatego pomyślałam, że dział poświęcony małżeństwom homoseksualnym na całym świecie mógłby być dla nich fascynujący. Wszystko tak szybko się zmienia, nie tylko w Stanach. Przoduje oczywiście Europa, ale duże postępy są również w miejscach tak zaskakujących, jak Azja i Ameryka Łacińska. Jeszcze im trochę brakuje, ale po raz pierwszy powiało optymizmem. Miałybyśmy świetny materiał na okładkę i artykuły przewodnie, mogłybyśmy pomóc… Miranda roześmiała się. Pozbawionym wesołości przenikliwym śmiechem, rozciągając cienkie usta i odsłaniając zęby. Andy zadrżała. – Jakie to słodkie. – Miranda położyła widelczyk na talerzyku, dając znak, że skończyła. W tej samej chwili do jadalni wpadło trzech kelnerów, którzy zebrali wszystkie talerze, chociaż dwoje gości jeszcze jadło. – Słodkie? – powtórzyła Andy, nienawidząc siebie za piskliwy głos. – Piszecie o ślubach, Ahn-dre-ah. Nie jesteście czasopismem naukowym. Ani magazynem informacyjnym. Tego rodzaju materiał byłby bardzo niestosowny i nigdy nie dopuszczę do jego publikacji. „Nie dopuszczę do jego publikacji”. Andy poderwała głowę, jakby ją spoliczkowano, ale wydawało się, że poza nią nikt z obecnych nie zauważył – albo było im wszystko jedno – iż Miranda ponad wszelką wątpliwość potwierdziła właśnie, że zamierza cenzurować, redagować, wykreślać, zezwalać, zabraniać i zmieniać każde zamieszczane w „Plunge’u” słowo. Mało tego: chociaż nie doszło jeszcze do sprzedaży, nie udaje nawet, iż mogłoby być inaczej. – Tak, ale to nasz magazyn – powiedziała Andy ledwie słyszalnym szeptem. Zaryzykowała i zerknęła na Mirandę, która wydawała się zaskoczona. Emily i Nigel znowu milczeli. – Tak, w rzeczy samej. – Miranda odchyliła się do tyłu i skrzyżowała nogi, jakby dobrze się bawiła. – Ale czy muszę ci przypominać, że macie przed sobą długą drogę? – Oczywiście, zawsze można coś poprawić – odezwała się Emily. – Chciałyśmy tylko… Miranda przerwała jej, jakby Em w ogóle tam nie było. – Każdy magazyn można ocenić po wrześniowym numerze, a wasz był… Jak by to ująć? Cieniutki. Pomyśl tylko o tych wszystkich firmach, które będą się zabijały, żeby wykupić u was miejsce na reklamę, kiedy dowiedzą się, że „Plunge” jest związany z „Runwayem”. Że stoi za wami cały autorytet, doświadczenie i prestiż Eliasa-Clarka. Tylko pomyśl. Wtedy będziesz miała pełne prawo się na mnie powoływać. Emily wyglądała tak, jakby chciała wczołgać się pod stół. Andy odkaszlnęła. Czuła, że ma czerwoną twarz. – Przepraszam – wychrypiała, zaskoczona, że Miranda o tym wie. – Powoływałyśmy się na „Runwaya” tylko po to, żeby łatwiej nam było nawiązywać kontakty, na całą resztę ciężko zapracowałyśmy. – Oj, błagam, nie dostań tylko zawału. Oczywiście, że zapracowałyście. Odniosłyście sukces, inaczej byście tu nie siedziały. Ale nadeszła pora, żeby podnieść poprzeczkę. Kto był na waszej ostatniej okładce? Ci Grecy? Emily powiedziała, że była to najsłynniejsza grecka para, syn premiera i spadkobierczyni jednego z najbogatszych ludzi na świecie. Obydwoje wyglądali wspaniale, obydwoje ukończyli Cambridge i byli przyjaciółmi księcia Williama i księżnej Kate. – Nie są warci zapamiętania – orzekła Miranda. – Trzeba skończyć z tymi obcokrajowcami,
chyba że trafi wam się para królewska. Trzeba być ambitnym. I, szczerze mówiąc, Ahn-dre-ah, przesadziłyście z tym twoim ślubem. Owszem, Maxwell Harrison pochodzi z legendarnej rodziny, ale nie przykuwa uwagi na tyle, żeby pociągnąć cały numer. Kto idzie do kiosku i kupuje magazyn z nikim na okładce? – W tamtym miesiącu mieliśmy znakomitą sprzedaż – przypomniała Andy, chociaż częściowo się z nią zgadzała. Ale czy nie można było powiedzieć tego taktowniej? Emily o mało nie zerwała się z krzesła. – Tak, to prawda. Jeśli chodzi o okładkę, może powinnyśmy były pójść w innym kierunku, ale udało nam się załatwić St. Germaina, więc… Miranda roześmiała się szczekliwie. – Cóż, kiedy zaczniecie pracować u mnie, najlepsi fotograficy będą warunkiem sine qua non. Ze stojącym za wami „Runwayem” będziecie mogły dyktować swoje warunki. – To znaczy twoje warunki – zauważyła cicho Andrea. – Warunki oznaczające, że będziecie miały do dyspozycji najlepszych i najsłynniejszych fotografów, stylistów, celebrytów. Wymienicie tylko nazwisko i będą wasi. Nigel zagwizdał. – Ona jest najlepsza, moje panie! Uważnie słuchajcie: Miranda Priestly nie codziennie udziela porad. Andrea i Emily wymieniły spojrzenia. Ale Miranda jeszcze nie skończyła. – I będziecie musiały zmienić personel. Interesują mnie tylko najlepsi. Dlatego chcę was. Ale w okresie przejściowym trzeba będzie oczyścić redakcję z darmozjadów. Aha, skończymy również z bzdurami z cyklu „ruchome godziny pracy”. I z „pracą na odległość”. Zakazaliśmy tego w „Runwayu” i różnica jest kolosalna. Andy pomyślała natychmiast o Carmelli Tindale, swojej ulubionej pół redaktorce, pół dyrektorce, której głowa na pewno poszłaby pod topór. Ale jeszcze gorsze byłoby to, że ona też musiałaby pożegnać się z ruchomym czasem pracy. Koniec z wtorkowymi czy czwartkowymi porankami z Clem. Koniec z chodzeniem do pediatry. Koniec z dopasowywaniem godzin pracy do swojego planu dnia. Emily odchrząknęła. – Nie wiem, czy mogłybyśmy pozwolić sobie na stratę wielu ludzi… Andy spiorunowała ją wzrokiem. – Mamy doskonałych, oddanych redaktorów, którzy pracują do upadłego i potrafią poświęcić wszystko dla dobra naszego magazynu. Nie chciałabym się rozstawać z żadnym z nich. Miranda przewróciła oczami, jakby zaczynało ją to męczyć. – Przesiadują w pracy, żeby móc plądrować szafy z ubraniami i rozmawiać przez telefon z celebrytami. U Eliasa-Clarka będą mieli dziesięć razy więcej możliwości. I właśnie dlatego muszą się odpowiednio prezentować. I zachowywać jak na naszych pracowników przystało. Osobiście tego dopilnuję. – Tak, myślę, że… – zaczęła Emily, ale Miranda znowu jej przerwała. – Wracając do ślubu Nigela… – Odczekała chwilę, żeby wszyscy na nią spojrzeli. – Gwarantuję, że będzie to wasz najlepszy numer. O wiele lepszy od poprzednich. – Emily i ja mamy kilka dopracowanych pomysłów. Chciałybyśmy, żeby… – Przyjaciele! – wykrzyknął Nigel. – Nie kłóćmy się o szczegóły. Pamiętajmy, że mówimy tu o ślubie stulecia, czyli moim, dlatego to ja będę podejmował decyzje. Uważajcie mnie za nieustraszonego króla, a siebie za damy dworu. – Odsunął krzesło od stołu, zerwał się na równe nogi i opatulił peleryną. Roześmiała się Emily, roześmiała się i Andy. Na twarzy Mirandy zagościł natomiast gniewny
uśmieszek. Nigel zasalutował. – Za ślubną jedność! – Coraz bardziej się rozkręcał. – Obiecuję wam jedno: mojej świetności wystarczy dla wszystkich. Co powiecie na toast? Jak spod ziemi wyrósł przed nimi kelner z tacą, na której stały cztery smukłe szampanki i butelka moeta. – Nie, nie, to nie wystarczy – wymamrotał Nigel. Zniknął w kuchni i wrócił z czterema małymi eleganckimi kryształowymi kieliszkami. Po bliższym zbadaniu okazało się, że są to filiżanki do espresso, ale jemu to nie przeszkadzało. – Co to jest? – spytała Emily, delikatnie ujmując swoją dwoma palcami. – Oj, Nigelu, naprawdę… – powiedziała Miranda z udawanym rozdrażnieniem. Mimo to ona też wzięła filiżankę. – Za wspaniałą współpracę wspaniałych kobiet! – wykrzyknął Nigel, podnosząc wysoko swoją. – „Plunge” jest prawdziwym szczęściarzem, że ma tylu wielbicieli. – Dobrze powiedziane. – Emily pochyliła się, żeby się z nimi trącić. Trąciła się z Andy, Mirandą i Nigelem i wypiła, elegancko odchylając do tyłu głowę. – No, pijcie! – zawołał piskliwie Nigel i Em roześmiała się. Andy patrzyła z niedowierzaniem, jak Miranda ostrożnie wypija jeden łyczek, potem drugi. Nie chcąc zostać jedyną z pełnym kieliszkiem, przypomniała sobie studenckie czasy, nabrała powietrza i jednym haustem wypiła wszystko do dna. Zapiekło ją w gardle, oczy zaszły łzami – nie miała pojęcia, czy to wódka, whisky, dżin, czy jeszcze coś innego. – Ohyda – oznajmiła Miranda, przyglądając się resztce trunku. – Jestem zbulwersowana, że znalazłeś coś takiego w moim domu. Nigel uśmiechnął się szelmowsko. Sięgnął za pazuchę i wyjął srebrzystą piersiówkę w skórzanym futerale z dużym kwiecistym monogramem, literą „N”. – Nie znalazłem. Do końca deseru obyło się już bez incydentów, ale Andy wciąż nie mogła otrząsnąć się po tym, co usłyszała. Kiedy weszli już do holu, z trudem powstrzymała się, żeby nie chwycić kurtki i czym prędzej nie uciec z tego strasznego miejsca. – Bardzo dziękujemy za przemiły wieczór – rozpływała się Emily, cmokając Mirandę w policzki, jakby były koleżankami ze stowarzyszenia studenckiego, które nie widziały się od stu lat. – To prawda, kochanie, przeszłaś samą siebie – dodał Nigel. Chociaż na dworze nie było zimno, założył rękawiczki bez palców i opatulił szyję wielkim jak koc kaszmirowym szalikiem. Wydawało się, że tylko Andy zauważyła, że Miranda nagle sztywnieje i zaciska usta. – Dziękuję za zaproszenie – powiedziała cicho, zmagając się z guzikami kurtki. – Było bardzo miło. – Ahn-dre-ah. – Miranda też mówiła cicho, ale w jej głosie było coś bardzo stanowczego. Coś pełnego stalowej determinacji. Andy podniosła głowę i o mało nie straciła równowagi. Miranda patrzyła na nią z tak jawną, tak bezwstydną nienawiścią, że zaparło jej dech w piersiach. Nigel i Emily zastanawiali się, czy lepiej pojechać taksówką razem, czy osobno, i nie zauważyli, że Miranda zacisnęła na jej ramionach długie, szczupłe palce, przyciągnęła ją bliżej i nachyliła się do jej ucha. Andy nigdy dotąd nie była tak blisko niej i stanęły jej dęba włoski na karku i ramionach. – Podpiszesz papiery jeszcze w tym tygodniu – szepnęła Miranda, owiewając jej policzek lodowatym oddechem. – Podpiszesz i przestaniesz przysparzać wszystkim problemów. – A potem, tak szybko, jak ją do siebie przyciągnęła, lekko ją odepchnęła. Już z tobą skończyłam. Możesz odejść. Zanim Andy zdążyła zareagować, w drzwiach stanął portier i wszyscy zaczęli się żegnać. Nikt nie zauważył, że ona, osłupiała i milcząca, od razu wsiadła do windy. Wyszli na ulicę, Nigel i Emily podchmieleni i roześmiani, trzymając się za ręce.
– Do widzenia, moje kochane! – zawołał Nigel, wsiadając do taksówki, nie ustępując im pierwszeństwa ani nie proponując, żeby się z nim zabrały. – Cieszę się, że znowu będziemy razem pracowali! Emily wyciągnęła rękę, żeby złapać taksówkę, gdy zatrzymała się przed nimi limuzyna. – Goście pani Priestly? – spytał szofer, mężczyzna o sympatycznej twarzy i przyprószonych siwizną włosach. – Mam odwieźć panie do domu czy dokądkolwiek panie sobie zażyczą. Emily popatrzyła na Andy triumfalnie i rozpromieniona opadła na tylne siedzenie. – Czy to nie miłe z jej strony? – rzuciła, wyciągając nogi. Andy wciąż nie mogła otrząsnąć się z szoku. Czy Miranda jej groziła? Czy to się naprawdę stało? Nie znajdowała słów, żeby powiedzieć o tym Em. – Co za fantastyczna kolacja! – paplała Emily. – Wspaniale urządziła mieszkanie, a jedzenie było oczywiście wyśmienite. Gdy teraz o tym myślę, to dobrze, że nie było Cassidy i jej chłopaka. Miałyśmy Mirandę tylko dla siebie i mogłyśmy się dowiedzieć, co naprawdę myśli o „Plunge’u”. Tak, wiem, że niektóre jej propozycje są trochę za bardzo… radykalne. Ale czy to nie cudowne, że jeden z największych umysłów świata mody i jeden z najsłynniejszych wydawców chce pomóc nam podnieść poziom „Plunge’a”? To po prostu niewiarygodne! Dlaczego Emily nie była bardziej zdenerwowana? Dlaczego nie widziała, że Miranda otwarcie przyznała, iż zamierza traktować ich magazyn jak swój prywatny folwark? Że zamierza zatrudniać i zwalniać pracowników, narzucać swoje decyzje na wszystkich frontach, od redakcyjnego po reklamowy, ustanawiać drakońskie godziny pracy i wymagania dotyczące stroju? Że w gruncie rzeczy znowu będą asystentkami bez prawa głosu i żadnych wpływów, pionkami w jej despotycznym królestwie? – Chyba byłyśmy na dwóch różnych kolacjach – powiedziała. – Naprawdę uważam, że zmieniła się na lepsze. Dzisiaj była tak miła, że przeszła samą siebie. – Emily uśmiechnęła się błogo, jak po rozkosznym masażu całego ciała. – Emily! Nie słyszałaś, jak powiedziała: „Nie dopuszczę do jego publikacji”? Jakby to było jej czasopismo? Nie słyszałaś, jak oświadczyła, że Nigel i Neil powinni znaleźć się na okładce czerwcowego numeru? Nie chciałam dzisiaj nic mówić, ale może będę miała dojście do Angeliny i Brada. Więc kogo damy na czerwcową okładkę? Nigela, ekstrawaganckiego wydawcę i jej muzę? Czy Brangelinę? Weź ty w końcu otrzeźwiej! Emily zamknęła oczy i błogo westchnęła. – Nie umarłaś, kiedy weszła ta asystentka? – Wiem. Biedactwo. Musiała być spanikowana. No widzisz? To wciąż ta sama Miranda. Traktuje asystentki jak niewolnice. Zauważa je dopiero wtedy, kiedy mają odejść. Daję głowę, że ta wyleci za to, że przyprowadziła Nigela. – Cóż, z drugiej strony, jaka idiotka idzie do Mirandy z Księgą, ciągnąc za sobą kogoś postronnego, nawet jego? Czysta głupota. My nigdy byśmy tego nie zrobiły. No, może ty tak, ale ja natychmiast bym go odprawiła. Jeśli Miranda wie, co dla niej dobre, wyrzuci tę dziewczynę z samego rana. Jechały, a Andy patrzyła przez szybę na wspaniale rozświetlone okna domów przy Piątej Alei. Tyle się zmieniło, odkąd odeszła z „Runwaya”. Kosztowało ją to wiele lat ciężkiej pracy i dużo bólu, ale wreszcie znalazła swoje miejsce w życiu: miała przyjaciół, z którymi mogła się wszystkim dzielić, miała kochających rodziców i siostrę, miała ambitną i satysfakcjonującą pracę, a przede wszystkim miała swoją własną rodzinę. Męża. Córeczkę. Nie wszystko ułożyło się tak, jak oczekiwała, ale czy miało to teraz jakieś znaczenie? – Sama powiedz: czy nie było fantastycznie? – Emily znowu westchnęła. Wciąż miała zamknięte oczy i zaróżowione radością policzki. Andy nie odpowiedziała. – Naprawdę uważam, że Miranda wykonała dzisiaj bardzo przyjazny gest. I myślę, że nie tylko ze względu na nas. Bardzo się zmieniła, nie sądzisz?
– Em… – Andy urwała, zbyt zmęczona, by się kłócić, na pewno doszłoby do kłótni, gdyby powiedziała to, co powiedzieć musiała. – Umówmy się w tym tygodniu na lunch i podejmijmy wreszcie ostateczną decyzję w sprawie Eliasa-Clarka, dobrze? Ostatnim razem coś nas od tego odwiodło. Mamy różne zdania na ten temat, ale jesteśmy to winne i sobie, i wszystkim pozostałym. Co ty na to? Emily otworzyła oczy. Uśmiechnęła się i dała Andy kuksańca. – Dobrze, a zatem lunch. Pierwsza przyznam, że Miranda była kiedyś wariatką i że teraz też trochę jej odbija, ale jestem przekonana, że damy jej radę. Mówię ci, stworzymy superzasty zespół i zrobimy zawrotną karierę. – Zaczekajmy do lunchu – poprosiła Andy, czując, że ogarnia ją znajomy lęk. Po dzisiejszym wieczorze wiedziała już, że nie ma mowy o żadnych negocjacjach. Dość. Basta. Wystarczy. Zbyt długo i ciężko pracowała, by osiągnąć to, co osiągnęła, żeby znowu podporządkować życie Mirandzie Priestly. I powie to Emily w tym tygodniu. Nie może być inaczej.
20 Kontener botoksu
Zadzwonił budzik. Zdezorientowana Andy przekręciła się na bok, żeby zobaczyć, która godzina, i o mało nie spadła z łóżka: jedenasta! Jak to możliwe? – Spokojnie. – Max położył rękę na jej nagim ramieniu. – Mamy mnóstwo czasu. Zdążymy. – Dokąd zdążymy? – Powiedziałem tylko, że się nie spóźnimy. – Ale dokąd idziemy? Gdzie jest Clementine? Max roześmiał się. Już ubrany, w koszuli z kołnierzykiem zapinanym na guziki i dżinsach, leżał na łóżku, czytając coś na iPadzie. – Śpi, ale lada chwila powinna się obudzić. Spałaś jak zabita Bóg wie ile godzin. A jesteśmy umówieni na brunch z twoimi matkami w jak dotąd niewiadomym miejscu. Już kojarzysz? Andy jęknęła. Natychmiast przypomniała jej się wczorajsza kolacja. Czy Miranda naprawdę na nią nasyczała? Spotkanie z mamami z grupy wsparcia było bardzo fajne, ale myśl, że będzie musiała wstać, ubrać się, ubrać dziecko i dokądś pojechać, była równie porywająca jak ta o wizycie u ginekologa. – Niestety, to brunch z tatusiami. Przez ponad trzy miesiące wywlekałyśmy najintymniejsze szczegóły naszego życia, twojego też. Pora poznać obiekty naszych zbiorowych analiz. – Kapitalna impreza. Mówiłaś, że zaczyna się o wpół do pierwszej? Andy kiwnęła głową. Już miała powiedzieć mu o Mirandzie, kiedy zadzwonił telefon. – To do mnie – powiedział i wyszedł z pokoju. Andy zdjęła koszulę i przeciągnęła się rozkosznie pod kołdrą. Pościel była jedwabiście gładka i chłodna i na kilka chwil udało jej się zapomnieć o Mirandzie Priestly. W łóżku było bardzo przyjemnie, ale w łazience jeszcze przyjemniej, bo prysznic zawsze ją uspokajał. I tak jak każdego dnia znowu zdumiało ją, że ta niezrównana kombinacja ciśnienia i pozornie nieograniczonego zapasu gorącej wody może z powodzeniem wynagrodzić jej wszelkie trudy życia w wielkim mieście: brud, ciasnotę, tłumy ludzi, drożyznę, pośpiech i ogólne zamieszanie. Wyszła spod prysznica i się wytarła. Max wszedł do łazienki i objął ją od tyłu, ciepłą i nagą. Ukrył twarz w zagłębieniu jej ramienia i wciągnął powietrze. – Bardzo chciałem cię wczoraj obudzić – powiedział ochrypłym głosem. – To dlaczego nie obudziłeś? – Nie chciała mu mówić, że gdy po powrocie do domu okazało się, że nie wrócił jeszcze ze spotkania z klientem, odczuła ulgę zamiast zawodu: po prostu nie miała siły. – To były dwa zwariowane tygodnie. Musiałaś się wyspać. – Max opłukał maszynkę do golenia gorącą wodą. – Jak było? Andy podeszła do szafy i wyjęła z niej pierwsze rzeczy, które wpadły jej w oko. Wróciła do łazienki i zaczęła się ubierać.
– Było… interesująco. Zobaczyła w lustrze, jak Max unosi brwi. – A bardziej konkretnie? – Miranda dokonała nadludzkiego wysiłku, żeby być czarującą, to na pewno. Tak bardzo chce nas kupić, że nawet mi to schlebia, ale szybko wróciła do swoich normalnych nieludzkich zagrywek. – To znaczy? – Po prostu. Nawet nie próbowała ukryć, że zamierza przejąć pełną kontrolę nad „Plunge’em” i decydować o naszych planach wydawniczych. Robiła to tak bezczelnie, że byłam w szoku. Rozdrażniło ją coś w wyrazie jego twarzy. – No co? – spytała. Max uciekł wzrokiem w bok. Uważnie obejrzał zarost na policzku i wzruszył ramionami. – Nic. Nic nie mówiłem. – Ale widziałam, że chciałeś. No więc? Max odłożył maszynkę. – Andy, wiem, że myślisz, że nie rozumiem, jak ciężko było ci u Mirandy, i, szczerze mówiąc, pewnie nie rozumiem. Nikt tego nie zrozumie. Ale nie sądzisz, że mogłabyś o tym zapomnieć i podjąć właściwą decyzję? Andy była bez stanika i nagle poczuła się skrępowana. Chwyciła szlafrok. – Chcę tylko powiedzieć, że nie uważam, żeby Miranda celowo zamierzała zniszczyć wam życie. Spojrzała na niego. – Wiem. Ona działa inaczej. Niszczenie ludziom życia jest tylko niezamierzoną konsekwencją, chociaż nie wiem, czy to coś zmienia. – Przecież potrafisz obronić się przed takimi despotkami. Bo w gruncie rzeczy Miranda jest zwykłą, typową despotką, nikim innym. Despotką, która lubi znęcać się nad słabszymi. Jak te zbiry w szkole. Pamiętasz? – Może tak powiedzieć tylko ktoś, kto nigdy z nią nie pracował – rzuciła Andy lekko, chociaż była zirytowana. Nie chciała przedłużać tej rozmowy, ale zdała sobie sprawę, że próbując wymazać Mirandę z pamięci, nigdy nie opisała jej mężowi wystarczająco dobrze. Tak, wiedział, że jest bezceremonialna, lubi stawiać na swoim i ma „trudny charakter”. A także reputację twardej, wymagającej szefowej. Przez te wszystkie lata widział ją wystarczająco wiele razy, by na własnej skórze przekonać się, iż jest obcesowa i wyniosła. „Wyniosła” to za mało powiedziane – że jest „wroga”, bo takie odniósł wrażenie, kiedy Barbara ich sobie przedstawiła. Ale z jakichś powodów – może dlatego, że Andy nie chciała o tym rozmawiać – nie rozumiał prawdziwej Mirandy. Złej, wrednej, a nawet sadystycznej Mirandy, która po dziś dzień prześladuje jego żonę. Andy odetchnęła i przysiadła na brzegu wanny. – Ona nie jest zwykłą despotką, Max. Z despotką teraz bym pewnie sobie poradziła. Ale to jest coś gorszego. Trudniejszego. Miranda skupia się całkowicie na tym, co jest dla niej najlepsze, kosztem wszystkich i wszystkiego. Jej asystentki, redaktorki, jej tak zwani przyjaciele – bo nie wierzę, żeby miała prawdziwych, ona ma tylko znajomych, których lub od których czegoś potrzebuje – to tylko pionki w grze wideo, których jedynym celem jest zrobić wszystko, żeby wygrała. Za wszelką cenę. Jeśli spóźnisz się na lunch z Mirandą Priestly, nie ma znaczenia, czy jesteś projektantem, szefem Eliasa-Clarka czy redaktorem naczelnym włoskiego wydania „Runwaya”. Nie, nie będzie krzyczała, wrzeszczała ani nie zrobi ci wykładu na temat savoir-vivre’u. Kiedy będzie gotowa, po prostu złoży zamówienie bez względu na to, czy już tam jesteś, czy nie, a potem spokojnie zje i wyjdzie. Czy to ważne, że zachorowało ci dziecko albo że twoja taksówka miała po drodze
stłuczkę? Ależ skąd. Nie czuje się głupio, dzwoniąc po szofera, podczas gdy tobie dopiero podają zupę? Ani przez chwilę. Dlaczego? Dlatego że w ogóle jej nie obchodzisz, nie postrzega cię nawet jako kogoś, kto ma uczucia i potrzeby. Ona nie gra według tych samych reguł współżycia z ludźmi co ty i ja. Już dawno temu odkryła, że najszybszym sposobem na osiągnięcie celu jest poniżanie, krytykowanie, marginalizowanie i zastraszanie innych po to, żeby robili to, na czym jej zależy. A w tych rzadkich przypadkach, kiedy to nie skutkuje – jak choćby w naszym, bo nie chcemy jej sprzedać „Plunge’a” – natychmiast przechodzi do ofensywy innego rodzaju i robi się czarująca: obdarowuje ludzi ekstrawaganckimi prezentami, wydzwania do nich zatroskana, wysyła im zaproszenia na ekskluzywne imprezy. Co jest oczywiście tylko inną formą manipulowania pionkami w jej wielkiej grze. Max odłożył maszynkę i delikatnie wytarł twarz ręcznikiem do rąk. – Z twojego opisu wynika, że to socjopatka. Andy wzruszyła ramionami. – Nie jestem psychiatrą. Ale jest naprawdę straszna. Max objął ją i pocałował w policzek. – Słyszę cię i rozumiem. Zgoda, jest straszna. I nie podoba mi się myśl, że mogłaby cię unieszczęśliwić. Proszę tylko, żebyś spojrzała na to z szerszej perspektywy. Jest mnóstwo… Przerwał mu płacz Clem. – Pójdę do niej – powiedziała Andy, rzucając szlafrok na podłogę i wkładając stanik i sweter. Max nic z tego nie zrozumiał. Cieszyła się, że ma wymówkę i może zakończyć tę rozmowę. Jakimś cudem zdążyli i pół godziny później byli już na rogu Dwunastej Ulicy i Piątej Alei. Najpierw kolacja u Mirandy, potem rozmowa z mężem i to, że jej nie zrozumiał – Andy pomyślała, że jeszcze trochę i z bólu pęknie jej głowa. Jak wytrzyma dwie godziny zmuszania się do uśmiechów i rozmów z koleżankami-mamami i ich mężami? – Więc kto to jest? – spytał szeptem Max, gdy czekali, aż portier pozwoli im wejść. – Stacy jest mamą z mojej grupy. Jej mąż ma na imię Mark. Nie pamiętam, czym się zajmuje. Córeczka ma na imię Sylvie i jest kilka tygodni młodsza od Clementine. Nic więcej nie wiem. Elegancki portier w liberii wskazał im windę i wjechali na samą górę, do penthouse’u, gdzie powitała ich otyła pokojówka w fartuszku i chodakach ortopedycznych. Zaparkowała wózek Clem w wielkim przedpokoju i wprowadziła ich do środka. Idąc, wymienili spojrzenia. Weszli do dużej jadalni, w której kręcili się już goście, ale Andy nie widziała nic oprócz wysokich na sześć metrów okien otaczających pokój z trzech stron, z których roztaczał się najwspanialszy widok na Dolny Manhattan, jaki kiedykolwiek widziała. Jej koleżanki witały się, przedstawiały swoich mężów, sadzały dzieci w bujakach i sprężynujących fotelikach, ale ona mogła się skupić tylko na tym: na mieszkaniu. W wysokim suficie w równych odstępach zamontowano świetliki, które wraz z gigantycznymi oknami sprawiały, że miało się wrażenie, iż pokój żegluje w powietrzu. Po lewej stronie był kominek z wypolerowanego kamienia, wielki jak wystawa sklepowa, a nad nim, na masywnej szarej kamiennej płycie wisiał olbrzymi płaski telewizor, w którym odbijały się gazowe płomienie i jesienne słońce, wypełniając całe pomieszczenie widmowym, niebiańsko białym światłem. Nowoczesne niskie sofy były w gustownym kolorze kości słoniowej przeplatanym odcieniami szarości, podobnie jak wbudowane w ściany półki tworzące kącik do czytania. Wykonany z drewna stolik do kawy pasował idealnie do stołu jadalnego na szesnaście osób, przy którym stały chromowane krzesła obite kremową skórą. Jedyną rzeczą w jaskrawym kolorze był skandalicznie luksusowy puszysty dywan w abstrakcyjne kobaltowe, czerwone i fioletowe pętle i wiszący na wysokości piętra żyrandol z dmuchanego szkła, którego części – przeróżne owale, zakrętasy, spirale i rurki – zdawały się eksplodować w gęstwinie błękitnego szaleństwa. Nawet pies, spaniel cavalier king charles w obroży z wytłoczonym imieniem Harley, spoczywał dostojnie na wyłożonym pikowanymi skórzanymi poduszkami miniaturowym modernistycznym szezlongu z chromowanymi nóżkami. – Rany – wymamrotała Andy, próbując się nie gapić – nie tego się spodziewałam.
– Pełna ekstrawagancja. – Max objął ją i szepnął: – Nie to, co stare mieszkanko Harrisonów, ale to prawda, jest niesamowite. Będziemy takie mieli, kiedy moja żona zostanie magnatką prasową. – Żartował, mimo to Andy poczuła się nieswojo. – Andy! Przynieść wam coś? Max, prawda? Miło mi cię poznać. – Podeszła do nich Stacy, która w pięknym kaszmirowym poncho i szpilkach, elegancko uczesana i bezbłędnie umalowana, natychmiast skojarzyła się Andy z „Runwayem”. W zapomnienie odeszły legginsy i bluzy z kapturem, niezdrowa cera i niemyte włosy, do których Andy przywykła na cotygodniowych spotkaniach. Przemiana była iście epicka. – Cześć – rzuciła, robiąc wszystko, żeby nie okazać zdziwienia. – Masz cudowne mieszkanie. I fantastycznie wyglądasz. Stacy machnęła ręką. – Bez przesady. Przynieść ci coś do picia? Może szampana z sokiem cytrusowym? Max, ty pewnie wolałbyś Krwawą Mary. Nasza gosposia przyrządza naprawdę przepyszną. Stacy pocałowała Clem w czoło i zniknęła, żeby zamówić drinki. Widząc, że inne matki też tak robią, Andy położyła córeczkę w kręgu dzieci na dywanie. – Kiepski pomysł – mruknęła, podkładając jej śliniaczek pod głowę. – Lepiej nic nie mów – szepnęła Bethany. – Micah zdążył już zwymiotować cały szpinak, a słyszałam, że Tuckerowi puściła pieluszka na samym środku tych zachodzących na siebie kolorowych zawijasów. – Stacy nie chce podłożyć tu jakiegoś koca czy czegoś? Bethany wzruszyła ramionami. – To chyba nieważne. Od razu przybiega tu ktoś w mundurku. Sprząta, zabiera kieliszki i przynosi żarcie. Mają tu pułk służących. Nie przesadzam: cały pułk. – Wiedziałaś? – Andy jeszcze bardziej zniżyła głos. Theo przewrócił się na brzuszek i poklepała go po pleckach. Kątem oka zobaczyła, jak jakaś kobieta, też w stroju służbowym, ale innym niż ten pokojówki, która otworzyła im drzwi, podaje Maxowi Krwawą Mary tak smukłą, tak soczyście czerwoną i apetyczną, że można by ją od razu sfotografować do reklamy w czasopiśmie. Max taktownie przyjął poczęstunek, ale wiedziała, że dyskretnie odstawi szklankę nietkniętą. Zanotowała sobie, żeby przynieść mu sok pomarańczowy. – A skąd! Na spotkaniach Stacy wygląda bardziej na bezdomną niż na milionerkę. Z drugiej strony, która z nas wygląda inaczej? W ciągu kilku minut zebrała się cała grupa i wszyscy rozmawiali z ożywieniem, podczas gdy dzieci baraszkowały na podłodze. Większość mężów była dokładnie taka, jak Andy się spodziewała, to znaczy podobna do jej męża: mieli trzydzieści, trzydzieści pięć lat, byli w wypuszczonych na spodnie koszulach lub bluzach z kapturem, podkoszulkach i designerskich dżinsach, które żony kupiły im mimo protestów, że stare lewisy ze studenckich czasów są jeszcze całkiem dobre. Krótko ostrzyżeni, z drogimi zegarkami na rękach, wszyscy mieli minę mówiącą, że woleliby teraz poczytać gazetę, obejrzeć jakiś mecz, poćwiczyć w siłowni, poleżeć na sofie, być wszędzie, byle nie tu, w pokoju pełnym obcych mężczyzn, rozkrzyczanych dzieci i żon pogrążonych w zażartej dyskusji na temat najodpowiedniejszego czasu przestawiania pociech na przeciery. Zaskoczyło ją tylko kilka osób. Mąż Stacy, Mark, był co najmniej piętnaście lat starszy od pozostałych. Przyprószone siwizną włosy i okulary w drucianej oprawce sprawiały, że wyglądał bardzo dystyngowanie i doroślej niż reszta, ale natychmiast ujął Andy tym, jak radośnie podrzucał małą Sylvie, i tym, że ciepło witał bez wyjątku wszystkich gości. Po raz pierwszy zobaczyła rodziców Loli, pediatrów, którzy czuli się tu zaskakująco nieswojo jak na ludzi spędzających z dziećmi ponad dwanaście godzin dziennie. Oboje byli w czarnych spodniach i odprasowanych niebieskich koszulach, jakby zaraz mieli włożyć biały fartuch i pójść na obchód. Lola wyrywała się, ilekroć matka próbowała podnieść ją z podłogi, a ojciec sprawiał wrażenie zniecierpliwionego, niezainteresowanego i jeszcze bardziej pochłoniętego telefonem niż pozostali tatusiowie. Obydwoje
wyglądali tak, jakby chcieli jak najszybciej opuścić to dziwaczne towarzystwo, z którego nie znali nikogo, a w którym wszyscy znali ich córeczkę. Zaskoczeniem był również dwudziestokilkuletni mąż Anity Dean, typ rockmana z portfelem na łańcuszku, w skaterskich butach i z wywoskowanymi wąsami. Radosny i bezpośredni, nie czuł się ani trochę skrępowany, w przeciwieństwie do swojej płochliwej, nieśmiałej i cichej jak myszka żony. Zadziwił Andy, gdy wyjął z torby gitarę, usiadł w kręgu dzieci i zaczął grać rockową wersję Mrugaj, mrugaj, mała gwiazdeczko i Małego pajączka, i o mało nie zemdlała, kiedy Anita dołączyła do niego z wokalem wspierającym i jako perkusistka, grając na przemian to na tamburynie, to na cymbałkach, to potrząsając profesjonalnie wyglądającymi marakasami. Dzieci, które umiały już klaskać, radośnie klaskały, pozostałe radośnie krzyczały i piszczały. Co najmniej kilkunastu rodziców wyjęło iPhone’y, żeby uwiecznić ten zaimprowizowany występ, a kilka mam zaczęło tańczyć. – Widzisz? – Andy dała Maxowi kuksańca. – Zabieram cię tylko w najlepsze miejsca. Max wpatrywał się w skupieniu w ekranik telefonu, próbując nagrać Clementine potrząsającą marakasem. – To prawda. Powinni robić to za pieniądze. Zadzwonił dzwonek u drzwi i pokojówka zawiadomiła Stacy, że przyszli kolejni goście. Rachel rozejrzała się i teatralnie policzyła zebranych. – Ale wszyscy już są. Kto to? – Może jacyś inni znajomi? – rzuciła Sandrine. – Boże, chyba nie zaprosiłaś Lori! – zapiszczała Bethany. – Zobaczy gitarę i od razu każe nam utworzyć krąg przyjaźni. Nie zniosę jej życiowych nauk, nie w sobotę. Stacy roześmiała się, a mężowie, początkowo skonsternowani, szybko stracili zainteresowanie. – Nie, to Sophie i Xander. – Pani domu spojrzała na pediatrów, szukając u nich potwierdzenia. – Obiecali, że wpadną, prawda? Matka Loli kiwnęła głową. – Widuje was co tydzień i bardzo się do was przywiązała, więc… Chce się tylko przywitać, mam nadzieję, że to nie problem. Powiedziała to tak, że Andy zrobiło się przykro. Niełatwo jest połączyć wyczerpującą codzienną pracę w szpitalu z opieką nad malutkim dzieckiem, dlatego bez względu na to, jak ważna była dla niej kariera zawodowa, matka Sylvie na pewno nie cieszyła się, że szwagierka nawiązuje coraz silniejszą więź z jej córeczką, że zabiera ją na spotkania z rówieśnikami, utula do snu i że pod jej okiem mała bawi się nowymi zabawkami. Obiecała sobie, że coś zrobi, że przedstawi się jej i zaprosi ją na kawę. Sophie jak zwykle wyglądała przepięknie. Jej uroczo zaróżowione od wiatru policzki pojaśniały, gdy pomachała im na powitanie, w jej długich, gęstych włosach rozbłysły świetliste refleksy. – Miałam nadzieję, że poznamy jej chłopaka – szepnęła cicho Rachel. Andy kiwnęła głową. – Ja też. Umieram z ciekawości. Chociaż jeszcze lepiej by było, gdyby przyprowadziła tego nowego. Jak mu na imię? – Tomas – szepnęła któraś z przesadnym akcentem. – Seksowny, uzdolniony artystycznie Tomas. – A gdzie twój chłopak?! – zawołała z sofy Bethany, która nigdy się niczym nie krępowała. – Musiał do kogoś zadzwonić, już kończy – odparła Sophie z wymuszonym śmiechem. – Jest bardzo podekscytowany naszym spotkaniem. Sprawiała wrażenie zaniepokojonej – chłopak chciał pewnie przyjść i czuła się nieswojo, że w ciągu tych paru miesięcy tyle o nim naopowiadała. Romans z Tomasem był już na etapie namiętnych pieszczot, chociaż nie widzieli się jeszcze nago ani – jak twierdziła – „niczego tak naprawdę nie skonsumowali”, próbowała więc sobie wmówić, że według ogólnie przyjętych norm nie zrobiła nic złego. Ale po jej nieobecnym spojrzeniu i po tym, jak z podniecenia wyłamywała sobie palce, łatwo było poznać, że zakochuje się w swoim młodym kursancie, że dręczą ją wyrzuty
sumienia i strach i że nie wie, co ma teraz zrobić ze swoim chłopakiem. Grupa wsparcia stała się dla niej bezpiecznym azylem, a młode mamy powierniczkami tak bardzo oderwanymi od jej prawdziwego życia, że bez skrępowania opowiadała im szczegóły, których nie zdradziłaby nawet najlepszej przyjaciółce, i Andy wiedziała, że musi wpadać w histerię na myśl, że te dwa światy mogą się kiedyś zderzyć. Chciała wyciągnąć do niej rękę, jakoś ją uspokoić. Nie martw się, nikomu nic nie powiemy. Żadna z nas nie piśnie ani słowa… Dynamika spotkania uległa nagłej zmianie, ale uwagę Andy przyciągnęła na chwilę Clem, która rozpłakała się tak gwałtownie i spazmatycznie, że ścisnęło jej się serce. Wzięła córeczkę na ręce i szukając skaleczeń czy potencjalnego źródła bólu, szybko obejrzała jej ciało, twarzyczkę, pulchne rączki i pokrytą meszkiem główkę. Nie dostrzegłszy niczego groźnego, wtuliła twarz w zagłębienie jej ramienia i łagodnie ją huśtając, cichutko zaśpiewała jej do uszka. Kiedy płacz trochę ucichł, szybko przejrzała w myśli matczyną listę kontrolną: jest głodna, zmęczona, ma mokro, za gorąco jej, za zimno, boli ją brzuszek, ząbkuje, jest za bardzo pobudzona, wystraszona, czuje się porzucona. Już miała spytać Stacy, czy mogłaby zabrać małą do jakiegoś pokoju i ją uspokoić, gdy poczuła na uchu oddech Maxa. – Czy to nie twój Alex? – spytał z ręką na jej ramieniu. Minęło dwadzieścia, może nawet trzydzieści długich sekund, zanim dotarło do niej, co to znaczy. Mówiąc „twój Alex”, mógł mieć na myśli tylko Alexa Finemana i nie mogła zrozumieć, dlaczego wspomina o nim akurat teraz. – Mój Alex? – powtórzyła zbita z tropu. Max odwrócił ją w stronę holu, gdzie stojący do nich tyłem mężczyzna zdejmował właśnie kurtkę i szalik. Wystarczyło jedno spojrzenie na jego ciemne włosy i szare sportowe buty New Balance, wystarczyła szybka ocena mowy jego ciała, gdy żartował z pokojówką, i nie miała już żadnych wątpliwości: tak, to był rzeczywiście jej Alex. Clementine, Max, Stacy, grupa hałaśliwych dzieci i rozgadanych rodziców momentalnie wyparowali: pole jej widzenia natychmiast zawęziło się do niego i tylko do niego, mimo to nie przychodziło jej do głowy ani jedno racjonalne wytłumaczenie jego obecności na brunchu dla mam z grupy wsparcia. – Xander! – zapiszczała Sophie przenikliwie i szokująco nie swoim głosem. – Chodź do nas, skarbie, chcę cię przedstawić moim nowym przyjaciołom. „Xander”. Andy poczuła się jak po zderzeniu z ciężarówką. Znała go przez dziesięć lat i przez ten czas nikt – ani ona, ani ich znajomi z college’u, ani jego matka, ani brat – dosłownie nikt nie nazywał go inaczej niż Alex. Nawet nie Alexander. A tu nagle Xander? Co to za idiotyzm? Ale nie, naprawdę tu był, stał przed nią, całując w usta swoją piękną młodszą dziewczynę i posyłając gospodarzom rozdzierający serce szelmowski uśmiech. Jeszcze jej nie widział, nie widział nikogo oprócz Sophie, Stacy i Marka i Andy cieszyła się, że ma kilka sekund, żeby się uspokoić. – To on, tak? – spytał Max, biorąc od niej wyrywającą się Clementine. – Wyglądasz, jakbyś zobaczyła ducha. – Po prostu nie zdawałam sobie sprawy, że kiedy Sophie opowiadała nam o swoim chłopaku, mówiła właśnie o nim – szepnęła Andy z nadzieją, że nikt ich nie usłyszy. – O Boże… – Co? – O. Mój. Boże. – Co się stało? – spytał Max. – Źle się czujesz? Xander. Jestem z nim od lat. Kocham go, ale coś się zmieniło. Chyba go nudzę. Traktuje mnie jak mebel. Właśnie zamieszkaliśmy razem. Nie pochodzi stąd. Tomas. Mój kursant. O wiele młodszy. To tylko niewinny flirt. Namiętne pocałunki. Daleko posunięte pieszczoty. Chyba się w nim zakochałam… Andy nie wiedziała, dlaczego tak długo układała tę układankę, ale kiedy już ją ułożyła, zabrakło jej tchu. Nie miała czasu, żeby to przeanalizować, zastanowić się nad konsekwencjami, przeprowadzić telefoniczną rozmowę konferencyjną z Emily i Lily i przekazać im te wszystkie
okropne szczegóły, bo w tej samej chwili stanął obok niej. – A to jest moja przyjaciółka Andy! – wykrzyknęła piskliwie podekscytowana Sophie. – A to jej mąż… Przepraszam, zapomniałam… – To jest mój mąż Max. – Andy z ulgą stwierdziła, że głos ma opanowany i krzepiąco normalny, chociaż zbierało jej się na wymioty. Pomyślała, że Max i Alex spotykają się dopiero drugi raz – poznali się przed laty, podczas niezręcznego spotkania w Whole Foods – ale nie zdążyła tego dokładnie zarejestrować. – To jest Xander, mój chłopak. Mówiłam mu, że zanudzi się tu na śmierć, ale nie chciał siedzieć sam w domu. – Coś ty, naprawdę? – Max poklepał go w plecy. – Oddałbym pół życia, żeby zostać w domu. Miło cię znowu widzieć. – Ciebie też – powiedział Alex, który sprawiał wrażenie równie zaskoczonego jak Andy. – Wy się znacie? – Zaniepokojona Sophie zmarszczyła czoło. Gdybyś tylko wiedziała, pomyślała Andy. Na wypełnienie tej zmarszczki nie wystarczyłby cały kontener botoksu. Przekonana, że Max będzie na tyle taktowny, by skłamać i wymyślić jakąś historyjkę o pracy czy imprezie sprzed stu lat, o mało nie zemdlała, gdy zamiast tego powiedział: – Tak. Alex chodził kiedyś z moją żoną. Sophie rozdziawiła usta i Andy wiedziała już, o czym dziewczyna myśli i jak się czuje. Na pewno przegląda w duchu listę pikantnych szczegółów, jakie zdradziła im podczas ostatniego spotkania, z których żaden nie był przeznaczony dla uszu kogoś, kto znał zdradzanego przez nią faceta. Szok szybko ustąpił miejsca panice. Patrzyła to na Alexa, to na nią. – Wy ze sobą chodziliście? Andy i Alex tylko skinęli głową, ale Max najwyraźniej doskonale się bawił. Roześmiał się, podniósł Clementine wysoko, opuścił ją, pocałował w nosek i znowu podniósł. Clem zachichotała. – „Chodziliście” to chyba nieodpowiednie słowo. Byli ze sobą sześć lat. Przez całe studia. Nie do wiary, co? Na moje szczęście nie zdążyli się pobrać i… – Ty jesteś Andy? – Sophie zasłoniła ręką usta. – Ta Andy-Andy? Andy z Browna? Andy, jego była dziewczyna? O mój Boże… – Przedstawiam się ostatnio jako Andrea, bo to lepiej brzmi. – Andy umilkła. Bo co tu mówić? Nie wiedziała, czy ma się martwić, czy cieszyć, że Alex tyle jej o niej opowiadał. No i co jej właściwie powiedział? Jakie zdradził szczegóły? Pomyślała o ich zerwaniu, które było wyłącznie jego decyzją, o tym, jak oświadczył, że wyjeżdża bez niej do Missisipi, że boi się, iż na pierwszym miejscu zawsze będzie stawiała pracę, a nie jego, przypomniały jej się kłótnie, które zaczęły się niemal zaraz po tym, jak zaczęła pracować w „Runwayu”. Sprzeczki, urażone uczucia, rozżalenie, wynikający z tego brak seksu i czułości. Opowiadał jej o tym? O tym wszystkim? – Chyba nie skojarzyłyście, że macie… hm… wspólnego znajomego, prawda? – spytał Alex, który – co było widać – czuł się równie niezręcznie jak ona. – To na pewno – odparła Sophie. Jej entuzjazm momentalnie wyparował. – Jak mogłyśmy cokolwiek skojarzyć? – rzuciła lekko Andy. – Znam go jako Alexa i chociaż wiedziałam, że ma dziewczynę, nie znałam jej imienia. – A ja nie wiedziałam, że ta słynna Andy ma dziecko – odparowała Sophie, chociaż Andy nie chciała jej dogryźć. Sophie przeszyła Alexa wzrokiem. – Nigdy mi nie mówiłeś, że wyszła za mąż, nie wspominając już o tym, że ma dziecko. – À propos dziecka… – Alex pociągnął kołnierzyk koszuli, chociaż nie wyglądało na to, żeby go uwierał, i ruchem głowy wskazał Clementine. – Nie miałem jeszcze okazji poznać waszej
córeczki. Max odwrócił Clem buzią do niego i jak na umówiony znak mała uśmiechnęła się szerokim, bezzębnym uśmiechem. – To jest Clementine Rose Harrison. Clem, poznaj naszych przyjaciół, Sophie i… Xandra. – Jest piękna – rzekł Alex i szczerość, z jaką to powiedział, sprawiła, że już i tak niezręczna sytuacja stała się jeszcze bardziej niezręczna. – Śliczniusia – rzuciła Sophie, rozglądając się wokoło i najwyraźniej chcąc od nich uciec. – Nie przywitałam się z bratem i Lolą. Przepraszam. Odeszła, zanim którekolwiek z nich zdążyło zareagować. – Trochę niezręcznie to wypadło – powiedział Max z przewrotnym błyskiem w oczach. – Mam nadzieję, że nie powiedziałem nic złego. – Ależ skąd – mruknęła Andy, doskonale wiedząc, co mąż robi. – Była po prostu zaskoczona – powiedział bez przekonania Alex. Anita i jej rockman wznowili koncert na dywanie, a pokojówka ogłosiła, że w jadalni podano brunch. – Dobra, pogadajcie sobie. – Max podniósł Clem i posadził ją sobie na ramieniu. – Ktoś tu chce posłuchać muzyki, prawda, kochanie? Odszedł i zapadła cisza. Alex patrzył na czubki swoich butów. Andy nerwowo bawiła się włosami. W jej głowie rozbrzmiewały tylko dwa słowa: „Powiedz mu, powiedz mu, powiedz mu”. – Jest śliczna. Przez upiorny ułamek sekundy myślała, że Alex mówi o Sophie. – Kto? Clem? Dzięki. Tak, chyba jej nie oddamy. Roześmiał się, a Andy nie mogła się powstrzymać i uśmiechnęła się do niego. Śmiał się tak naturalnie, tak swobodnie. – To niesamowite, że się znacie. Sophie ciągle mi o was opowiada, chociaż pewnie nie tego się spodziewała, zabierając Lolę na wasze spotkania, ale przez myśl mi nie przeszło, że to ty. – Ani mnie. Ale jak mogło? Na Manhattanie są tysiące młodych mam. Kto mógł przypuszczać, że trafimy do tej samej grupy. Zwłaszcza że Sophie nie jest matką… – Andy zdała sobie sprawę, że to drugie zdanie zabrzmiało agresywnie, oskarżycielsko albo sondująco. Całkiem możliwe, że zabrzmiało tak, tak i tak. – Lepiej jej tego nie mów – powiedział ze śmiechem. – Zupełnie zapomniała, że jest tylko ciocią. Ciągle mówi o dzieciach i jeśli nic się nie zmieni, wkrótce też będzie mamą. Teraz z kolei Andy wbiła wzrok w podłogę. Nagle zapragnęła być wszędzie, byle nie tutaj. – Przepraszam. – Alex położył rękę na jej ramieniu. – Jestem nietaktowny? Za dużo powiedziałem? To wszystko jest dla mnie takie nowe… Machnęła ręką. – Jesteśmy teraz dorosłymi ludźmi. Nie widzieliśmy się od lat. To naturalne, że każde z nas poszło swoją drogą. Muzyka nagle ucichła i wszyscy usłyszeli Andy, ale odwrócili się tylko Sophie i Max. – Pójdę coś zjeść – rzuciła Andy. – Dobry pomysł. Ja już się chyba pożegnam. Wpadłem tylko się przywitać, mam jeszcze, hm, coś do zrobienia. Przyjmując tę wymówkę, oboje kiwnęli głową i wymienili drętwe pocałunki w policzek. Andy zdołała utrzymać język za zębami: jeśli czuli się tak nieswojo, rozmawiając o tym, że ma dziecko, jak, u licha, mogła mu powiedzieć, że jego dziewczyna zdradza go ze swoim kursantem? Poszła prosto do jadalni i jej uwagę przykuł na chwilę widok, jaki tam zobaczyła. „Brunch” – do ostatniego szczegółu, w tym do wyrzeźbionej w lodzie żaby – był nie mniej wystawny niż przyjęcie ślubne w Ritzu-Carltonie. Srebrne półmiski na gazowych podgrzewaczach uginały się od kopiastych stosów jajecznicy, bekonu, domowej roboty frytek, naleśników i gofrów. Było tam z sześć rodzajów
płatków zbożowych, były dzbanki z mlekiem odtłuszczonym, sojowym i pełnotłustym, a na ladzie barku owocowego leżały plastry arbuza, połówki grejpfruta, kiście winogron i bananów, kiwi, ananasy, czereśnie, pokrojony melon i jagody. Z boku był bufet dla dzieci: miniaturowe talerzyki z drobniutko pokrojonymi owocami, pojemniczki z jogurtem YoBaby w różnych smakach, do tego malutkie łyżeczki pod kolor, saszetki z ryżowymi krążkami Baby Mum-Mum i niezliczone miseczki organicznych bezglutenowych przekąsek Happy Puffs. Przy oddzielnym stole barmanka przygotowywała koktajle na szampanie z cytrusami, Krwawą Mary i Bellini ze świeżym nektarem brzoskwiniowym. Kobieta w uniformie podała Andy talerz i zawinięte w serwetkę sztućce, a jej męski odpowiednik spytał, czy kucharz ma zrobić dla niej omlet, czy frittatę. Dopiero teraz Andy zdała sobie sprawę, że to luźne spotkanie „poznaj mojego męża” jest obsługiwane przez firmę cateringową. – Rany, coś fantastycznego – powiedział Max, stając obok niej i patrząc na jedzenie. – Moglibyśmy tak żyć, nie uważasz? Andy zignorowała to pytanie. – Warto było odpuścić sobie mecz Jetsów? – Prawie. Nie wspominali o Sophie i Alexie. Nie wiedziała, czy Max nie chce o tym mówić, czy jest mu wszystko jedno, ale nie zamierzała do tego wracać. Na zmianę zajmowali się Clem i jedli, bezwstydnie opychając się podczas wymuszonej rozmowy grzecznościowej z innymi rodzicami. Gdy pół godziny później Max posłał jej spojrzenie pod tytułem „jestem gotowy”, nie zaprotestowała. W domu uprzejmie zaproponował, że jeśli Andy chce wyskoczyć na manikiur, na który próbowała wybrać się już od tygodnia, położy Clem spać, zostanie w domu i obejrzy mecz. Nieważne, że zrobiła paznokcie poprzedniego dnia (mężczyźni nigdy takich rzeczy nie zauważają) – ale tak, chciała jak najszybciej wyjść z domu. Niecałe dziesięć minut później siedziała przy stoliku w Cafe Grumpy i rozmawiała przez telefon z Lily. – Źle zrobiłam, że mu nie powiedziałam, prawda? Powinnam była powiedzieć… – Przestań, oczywiście, że nie! – Głos Lily wzniósł się co najmniej o kilka oktaw. – Co ci przyszło do głowy? – Znam go od college’u. Był moją pierwszą miłością. I pewnie nigdy nie przestanę go kochać. Sophie widuję raz w tygodniu od kilku miesięcy. To nie jest zła dziewczyna, wierz mi, ale nie uważam, że muszę być wobec niej lojalna. – Nie o to chodzi. To po prostu nie twoja sprawa. – Jak to nie moja? W tle rozpłakał się malutki Skye. Lily przeprosiła ją, ale po chwili wróciła. – To, co się dzieje między Alexem i jego dziewczyną, dotyczy tylko ich. Jesteś mężatką, masz dziecko i to, kto kogo zdradza, to nie twój interes. Andy westchnęła. – Nie chciałabyś wiedzieć, gdyby Bodhi miał romans? Jesteś moją przyjaciółką, bez wahania bym ci powiedziała. – Tak, ale różnica jest taka, że ja jestem twoją przyjaciółką, a on nie. On jest twoim byłym chłopakiem. Dlatego to, co robi albo czego nie robi w swojej sypialni, nie powinno cię interesować. – Mówisz takie rzeczy, że można boki zrywać, wiesz? – Przepraszam. Mówię tylko prawdę. Andy spytała ją o Bodhiego, o Miśka i Skye’a i szybko się rozłączyła. Emily nie odbierała, więc zadzwoniła do Milesa. Wiedziała, że pojechał z Em do Chicago na spotkanie z potencjalnym reklamodawcą i że potem on ma pojechać do Los Angeles, a ona wrócić do domu. Odebrał po pierwszym sygnale. – Cześć. Przepraszam, że przeszkadzam, ale nie mogę złapać Emily. Nie wiesz, gdzie jest? – Tuż obok mnie. Odrzuciła połączenie. Jesteśmy w wypożyczalni, wybieramy samochód. – Aż tak źle się wam leciało?
– Mówię tylko, co powiedziała. – To przekaż jej, że dziewczyna Alexa jest ze mną w grupie wsparcia dla młodych mam i sypia z kursantem, który dopiero co ukończył college. Miles powtórzył to Emily, i tak jak Andy się spodziewała, Em wzięła od niego telefon. Napięcie związane ze sprawą Eliasa-Clarka to jedno, a pikantna ploteczka – drugie. – Nie rozumiem – powiedziała. – Nigdy nie mówiłaś, że Alex ma dziecko. Zważywszy, że wciąż masz na jego punkcie obsesję, to bardzo dziwne, że pominęłaś taki szczególik. Andy nie wiedziała, czy bardziej rozwścieczyło ją to oskarżenie, czy to, że słucha tego Miles. – Czy Miles jest obok ciebie? – Nie, odeszłam na bok. No więc? – Alex nie ma dziecka. Jego dziewczyna ma na imię Sophie i tak się przypadkiem składa, że jest naprawdę wystrzałowa. To dziecko jej brata, śliczna dziewczynka imieniem Lola. Ponieważ jej rodzice przez cały dzień pracują, Sophie przyprowadza małą na nasze spotkania. Chyba myślała, że to coś w rodzaju grupy zabawowej dla dzieci, a nie grupa wsparcia dla młodych mam, ale… – Rozumiem. A o tym, że bzyka się ze swoim kursantem, wiesz skąd? – Powiedziała mi. Powiedziała nam wszystkim. Twierdzi, że technicznie rzecz biorąc, jeszcze ze sobą nie spali, ale na pewno doszło do czegoś niestosownego… – Chcesz powiedzieć, że wiesz to na pewno, w dodatku bezpośrednio od niej, i nic mu nie powiedziałaś? – Tak. – Dlaczego? – Jak to dlaczego? – Nie uważasz, że to dość ważna informacja? – Uważam. Po prostu nie byłam pewna, czy to moja sprawa. – Nie twoja sprawa?! – wykrzyknęła Emily. – Jezu Chryste, przestań być wreszcie taka grzeczna i podnieś słuchawkę. Będzie ci dozgonnie wdzięczny, zobaczysz. – Sama nie wiem. Naprawdę myślisz… – Tak, naprawdę. Kończę, bo po trzecim w tym tygodniu locie czekają mnie dwie godziny jazdy samochodem i jestem gotowa kogoś zabić. – Bądźmy w kontakcie – powiedziała Andy, ale Em już się rozłączyła. Andy zamówiła szklankę wody z lodem i zapatrzyła się w dal. Naprawdę powinna zadzwonić? Jak wyglądałaby ich rozmowa? Alex byłby wstrząśnięty, urażony, poniżony. Dlaczego to właśnie ona miałaby przekazać mu tę druzgoczącą nowinę? Co gorsza, co by było, gdyby to wcale nie była nowina? Skąd pewność, że już o tym nie wiedział, że sam nie odkrył, iż Sophie ma romans, albo że tonąc we łzach, sama mu tego nie wyznała? Mogli nawet żyć w otwartym związku i chociaż Sophie miała wyrzuty sumienia, faktycznie nie zrobiła nic złego. Gdyby Andy zadzwoniła, wyszłaby na wtykającą nos w nie swoje sprawy wścibską byłą dziewczynę i wszystko to, co do tej pory zrobili, żeby znów się do siebie zbliżyć, a może nawet zostać przyjaciółmi, byłoby nieodwracalnie stracone. Doszła do wniosku, że chociaż decyzja jest pod każdym względem straszna i zła, będzie trzymała język za zębami. Zaczyna być w tym dobra.
21 W twoim najlepszym interesie
Max postawił przed nią dymiącą filiżankę i wrócił do kuchni, żeby zaparzyć kawę dla siebie. Andy odsunęła filiżankę i jęknęła. – Może wolisz herbatę? – Nie, dzięki. Mam żyletki w gardle. – Mówiłaś, że to taka jednodniówka. Że lekarz tak powiedział. Kiwnęła głową. – Tak, ale u Clem trwało to całe trzy dni, a u mnie zaczyna się już czwarty. Dlatego mu nie wierzę. Max pocałował ją w czubek głowy jak małego szczeniaczka i współczująco zacmokał. – Biedactwo, ty cała płoniesz. Nie pora na tylenol? Andy wytarła pot z górnej wargi. – Dopiero za godzinę – wychrypiała. – Powinnam zmienić nagranie powitalne w telefonie stacjonarnym i komórce. Mam teraz seksowny głos, co? – Jakbyś zachorowała na dżumę. – Max włożył do teczki jakieś dokumenty. – Muszę lecieć. Chcesz czegoś jeszcze? Owinęła się szczelniej szlafrokiem i natychmiast go poluźniła. – Chyba nie. Zaraz przyjdzie Isla. – Przełknęła ślinę, próbując nie krzywić się z bólu. – Powinnam być dzisiaj w redakcji. Emily dzwoniła wczoraj trzy razy, niby po to, żeby spytać, jak się czuję, ale tak naprawdę to chce tylko porozmawiać o sprzedaży „Plunge’a”. Jutro jesteśmy umówione na lunch, żeby podjąć ostateczną decyzję. Od kolacji u Mirandy minęły cztery dni i obie wyczuły, że w sprawie sprzedaży „Plunge’a” nigdy nie będą jednomyślne. Grały teraz w króla ciszy, czekając, która odezwie się pierwsza. A Andy dobrze wiedziała, po czyjej stronie jest jej mąż. Max odwrócił się i powiedział: – Do redakcji na pewno nie pójdziesz, bo jesteś zbyt słaba, ale rozumiem, dlaczego Emily chce o tym porozmawiać… Coś w jego głosie sprawiło, że podniosła wzrok. Delikatnie wypytywał ją o to od wielu tygodni, interesując się jej pracą bardziej niż kiedykolwiek przedtem. Ostatnio przestał się hamować i pytał ją o to codziennie, a od kolacji u Mirandy dawał jej do zrozumienia, że zachowuje się jak idiotka. Oczywiście nie tymi słowami, powtarzał tylko, że jest „krótkowzroczna” – to było jego ulubione określenie. Andy milczała. Chciała go spytać, do jakiego stopnia to naleganie na sprzedaż „Plunge’a” jest związane z sytuacją finansową Harrison Media Holdings, ale wiedziała, że dalsza rozmowa do niczego nie doprowadzi. – Ta propozycja to wielki zaszczyt. Nie wspominając o cenie.
– Już to mówiłeś. – Tysiąc razy, dodała w duchu. – Po prostu myślę, że to życiowa okazja. – Max nie odrywał od niej wzroku. Andy rozwinęła ricolę i wrzuciła ją do ust. – Hm, gdzie ja to słyszałam… Powiedziała to tak, że zrozumiał, iż to już koniec rozmowy. Zapewnił, że ją kocha, pocałował Clem i wyszedł. Poczuła kolejne uderzenie gorąca i nie chcąc zostawiać córeczki samej w wysokim krzesełku i bojąc się, że ponieważ kręci jej się w głowie, mogłaby ją upuścić, osunęła się na podłogę obok niej. Kilka minut później przyszła Isla i Andy miała ochotę ją wyściskać, tak się cieszyła, że może wreszcie pójść do sypialni, przebrać się w czystą piżamę i zapaść w rozgorączkowany, lecz głęboki sen bez snów. Obudziło ją szczekanie Stanleya. Przecierając oczy, weszła chwiejnie do kuchni. Drzemka pomogła, czuła się lepiej. – Kto to był? – spytała Islę, która podgrzewała butelkę. – Chyba kurier. Przyniósł to. – Opiekunka podała jej dużą żółtą kopertę z napisem: Zdjęcia. Nie zginać! – A tak, ślub Olive. Zapomniałam, że mają być gotowe na dzisiaj. – Andy wyjęła plik błyszczących zdjęć dwadzieścia na dwadzieścia pięć i karteczkę od Daniela: M am nadzieję, że spodobają Ci się tak jak mnie. Chciałem wysłać je Em, ale jest dzisiaj w Chicago. M ogłabyś je przek azać Emily? Daj znać, co o nich myślisz.
Usiadła przy kuchennym stole z filiżanką rumianku i rozłożyła zdjęcia. Przeglądała jedno po drugim, uśmiechając się coraz szerzej – były przepiękne. Wysłała do Em SMS: Właś nie dos tałam z djęcia Olive . Są fantas tycz ne . Zrobią furorę. Uś cis ki.
Odpowiedź nadeszła niemal natychmiast: Supe r! Sie dz ę u tych od Role xa. Prz yś le s z mi je do domu? Mus z ę je mie ć jutro na porannym s potkaniu. Uca.
Andy odpisała: Jasne, otworzyła laptop i zaczęła pisać artykuł o ślubie Olive. Niełatwe zadanie, zwłaszcza że na nim nie była, ale Emily robiła dość szczegółowe notatki. Andy wysłała jej emailem trzystronicową listę rzeczy, na które ma zwrócić uwagę – a jeszcze lepiej, o które mogłaby kogoś spytać, oczywiście w miarę możliwości – i Emily spisała się całkiem nieźle. Isla przyniosła jej Clem do pocałowania – szły pobawić się do centrum muzycznego Gymboree – i po chwili w mieszkaniu zapanowała błoga cisza, idealna na trzygodzinną sesję roboczą, pierwszą, odkąd Andy zachorowała. Kiedy wróciły, czuła się już prawie zdrowa, co lepsze, napisała trzy czwarte artykułu. Wyjęła córeczkę z wózka i obsypała pocałunkami. – Czuję się dużo lepiej – powiedziała do Isli, która przyglądała się jej podejrzliwie. – Na pewno? Bo mogę zostać dłużej. – Nie, naprawdę, prawie mi przeszło. Zaraz położę ją spać, a potem będzie już kolacja. Dzięki za wszystko. Clementine spała półtorej godziny i obudziła się o wpół do czwartej z rozkosznie rumianymi policzkami i szerokim uśmiechem. Andy powitała ten widok z wielką ulgą, bo ilekroć biedactwo wymiotowało czy płakało, z bólu pękało jej serce. Już miała zadzwonić do Agathy i zamówić kuriera, ale wyjrzawszy przez okno na cudownie słoneczny październikowy dzień, doszła do wniosku, że spacer z wózkiem do Emily będzie bardzo miłą wycieczką. – Chcesz pójść z mamusią na pierwszy od trzydziestu sześciu godzin spacerek? Oczywiście, że chcesz. Przebrała się w dżinsy i sweter i zapakowała Clem do lekkiego śpiworka-spacerówki. Na dworze było chłodno i rześko, niemal ożywczo, i idąc, Andy rozśmieszała Clem głupimi minami.
Patrząc na jej uśmiechniętą buźkę, wiedziała już – od chwili, gdy przed kilkoma miesiącami otrzymały propozycję od Eliasa-Clarka, nigdy nie była tego aż tak pewna – że nie może i w żadnym wypadku nie będzie pracowała przez rok pod rządami Mirandy Priestly. Przeżyła prawdziwy koszmar, kiedy była młoda i niezamężna, i nie było mowy, żeby mogła znosić jej nieustanne telefony, niekończące się żądania i całodobowe rozkazywanie, które nieuchronnie oderwałyby ją od domu, od Maxa, a zwłaszcza od Clementine. Zaczynali właśnie przyzwyczajać się do życia z dzieckiem i dobrze się między nimi układało. Może nie idealnie, ale kto widział idealne małżeństwo? Była szczęśliwa. Byli bardzo dobrymi rodzicami i prawdziwymi partnerami i nie mogła wymarzyć sobie lepszego ojca dla małej Clem. Układały się nawet sprawy zawodowe, bo nigdzie indziej nie miałaby tak elastycznych godzin pracy: harowała jak wół, gdy tuż przed zamknięciem numeru byli zawaleni robotą, i zwalniała, gdy wszystko wracało do normy. Była swoją własną szefową, a najlepsza przyjaciółka jej wspólniczką. Wspólniczką i mimo wszystko tak, przyjaciółką. Za ciężko i za długo pracowały, żeby to teraz rzucić i przejść do Eliasa-Clarka, zwłaszcza że mogły – była tego pewna – sprzedać „Plunge’a” wydawcy bardziej zdrowemu na umyśle. Będzie bolało, ale wiedziała, że musi powiedzieć to Emily. Najwyższa pora. Kiedy tylko usiądą do lunchu, od razu przejdzie do rzeczy i oznajmi: nie, ja w to nie wchodzę. Z trudem wciągnęła wózek na piąty stopień schodów do frontowych drzwi. Schody – jak to możliwe, że zauważyła je dopiero teraz? Strasznie dawno nie była u Emily, ile to czasu minęło? Dwa miesiące? Trzy? Zanim urodziła się Clem, a nawet zanim poznała Maxa, bywało, że dosłownie biwakowały na sofie Em, zajadając się pikantnymi roladkami z tuńczykiem oraz kilogramami strączków edamame, bez końca analizowały swoje życie. Chociaż Emily była w Chicago albo w drodze do domu, a Miles na planie swego nowego reality show w Los Angeles, Andy nie mogła zmusić się do tego, żeby bez pukania otworzyć drzwi kluczem. Zapukała więc – jaskrawoczerwone drzwi prowadziły prosto do salonu – i już miała otworzyć zasuwę, gdy coś usłyszała. Śmiech? Czyjeś głosy? Nie wiedziała, kto ani dlaczego, ale na pewno ktoś tam był. Zapukała jeszcze raz. Bez odpowiedzi. Napisała do Em SMS: gdzie jesteś? Emily odpisała natychmiast: zaraz startuję z o’hare. Dalej ci się foty podobają? gdzie miles? do jutra w la… bo? coś się stało? nie, wszystko ok. To telewizor? Wyjechali i sprzątaczka skorzystała z okazji? Odstąpili mieszkanie znajomym? Andy przyłożyła ucho do drzwi. Nic nie słyszała, ale wiedziała – po prostu wiedziała – że coś jest nie tak. Gotowa była się założyć, że Miles skłamał, że wcale nie wyjechał do Los Angeles i zaszył się w domu z jakąś dziewczyną. Ani Max, ani Emily nigdy jednoznacznie nie potwierdzili, że zdarzają mu się skoki w bok, ale wszyscy wiedzieli, że tak jest. Nie myśląc o następstwach swojej decyzji – i, co ważniejsze, nie zastanawiając się, co powiedziałaby Em, gdyby jej podejrzenia się potwierdziły – przekręciła klucz w zamku i pchnęła drzwi. Kiedy tylko wyjęła z wózka fotelik samochodowy, Clem zapiszczała z zachwytu i zaczęła przebierać nóżkami. Andy podążyła za jej wzrokiem i zobaczyła w salonie zmiętoszonego, rozczochranego, możliwe, że skacowanego Milesa, który półleżał na sofie w kraciastej koszuli
i złachanych sztruksach. Ale dopiero kiedy stanęła w drzwiach do salonu, zobaczyła, kto siedzi naprzeciwko niego: Max. Wszyscy odezwali się jednocześnie. – Przepraszam! Mam klucz, ale pukałam i nikt… – Cześć, Andy. Kopę lat. Przynieś tu Clem, wujek chce się z nią przywitać… – Andy? Co ty tu robisz? Z Clem wszystko w porządku? Wiesz, że… I wszyscy jednocześnie urwali. Pierwsza przemówiła Andy: – Pewnie nie słyszeliście pukania. Przyniosłam zdjęcia dla Emily. Jutro ma spotkanie i musi je mieć przed porannym zebraniem zespołu. Wyjęła córeczkę z fotelika i weszła do salonu. Max szybko wstał, żeby je pocałować. Andy zerknęła na jego garnitur, teczkę, na jego zaniepokojoną twarz i musiała ugryźć się w język, żeby w obecności Milesa nie spytać, dlaczego tak wcześnie wyszedł z biura. Ostatnio przeżywał w pracy ciężkie chwile i od wielu tygodni nie wracał do domu przed dwudziestą czy dwudziestą pierwszą. Bardzo żałował, że nie może być przy niej, kiedy kładzie Clem spać, a tu proszę: późne popołudnie, a on siedzi sobie u Milesa, popija snapple’a i wygląda tak, jakby przyłapano go ze spuszczonymi spodniami. Clem znowu zapiszczała i wyciągnął do niej ręce, ale coś kazało Andy mocniej przytulić córeczkę do piersi. Spojrzała na Milesa. – Co się dzieje? – spytała, starając się mówić swobodnie. Ale nikt nie wyjaśnił jej, dlaczego Max nie jest w pracy, a Miles w Los Angeles. Ani dlaczego mają niezaprzeczalnie skruszone miny. – Nic takiego – odparł Miles, chociaż ton jego głosu sugerował coś zupełnie innego. – Daj. To te zdjęcia? Dam je Em, gdy tylko wróci… – Co mi dasz? – Najpierw usłyszeli jej głos, a ułamek sekundy później Em weszła do salonu w okularach na nosie, ze stertą teczek, z papierem do pisania i butelką wody. W dresie i puchatych skarpetkach, miała niedbale związane tłuste włosy i ani odrobiny makijażu. Wyglądała tragicznie. Andy była tak zaskoczona, że prawie zapomniała, iż ledwie przed kilkoma minutami Em twierdziła, że siedzi w samolocie na pasie startowym lotniska O’Hare. Emily zobaczyła ją i na jej twarzy pojawił się najpierw wyraz zaszokowania, a potem paniki. – Andy! Co ty tu robisz? Obydwie osłupiały. – Ja? Przyniosłam ci zdjęcia. A ty? Zapadła cisza. Przerażona Andy patrzyła, jak Max, Miles i Emily wymieniają spojrzenia. – Co tu się dzieje? Coś się stało, tak? – Spojrzała na męża. – Jesteś chory? Coś złego w pracy? Znowu milczenie. W końcu Max powiedział: – Nie, Andy, nic… hm… nic z tych rzeczy. – Na pewno nie planujecie niespodzianki na moje urodziny, więc co to za tajemnice? Znowu wymienili spojrzenia. – Lepiej coś powiedzcie, bo zaczyna być dziwnie. – Cóż, chyba należą się wam gratulacje. – Miles przeczesał ręką włosy. – Wygląda na to, że zrobiłyście wspaniały interes. Nie wspominając o tym, że zarobiłyście… – Miles! – syknęła Emily, posyłając mu mordercze spojrzenie. – Słucham? – Andy poklepała Clem po pleckach. Max rozejrzał się w poszukiwaniu kurtki. – Andy, zaraz kolacja. Zabierzmy małą do domu i wszystko ci wyjaśnię, dobrze? Andy pokręciła głową. – Nie jest głodna. Powiedzcie, co się dzieje. Emily? Co to znaczy, że „zrobiłyśmy wspaniały interes”? Max, Miles i Em milczeli. – Emily? – drążyła Andy coraz bardziej histerycznym głosem. – Co to znaczy?
Emily wskazała jej sofę i usiadła. – Podpisaliśmy umowę. – Co takiego? Jacy „my”? Jaką umowę? – I nagle wszystko do niej dotarło. – Z EliasemClarkiem? Sprzedałaś nas? Max znowu spróbował zabrać jej Clem, a kiedy jej nie puściła, popchnął ją lekko w stronę wyjścia. – Chodź, skarbie, wyjaśnię ci wszystko po drodze. Połóżmy dziecko… Odwróciła się do niego z furią w oczach. – Przestań mnie uciszać i powiedz wreszcie, co się tu, do diabła, dzieje. Wiedziałeś o tym? Wiedziałeś, że chce podpisać umowę moim nazwiskiem, i jej nie powstrzymałeś? Emily uśmiechnęła się rozkosznie, protekcjonalnie, jakby uważała, że Andy przesadza. – Kochanie, nie możesz wściekać się na mnie za to, że zarobiłam dla ciebie małą fortunę. O tym właśnie mówiłyśmy: będziesz miała teraz czas i swobodę, żeby znowu pisać to, co chcesz i kiedy chcesz. Będziesz opiekowała się Clem… – Nieprawda – przerwała jej Andy z narastającym niedowierzaniem. – To ty o tym mówiłaś, a ja się nie zgadzałam. Czas i swobodę? Gdzie ty żyjesz? Będę zakładniczką! Ty też! Emily poklepała ręką oparcie sofy. – Andy, jesteś taka małostkowa, taka krótkowzroczna… – No i proszę: znowu to słowo. – Wszyscy byli zgodni, że to dobra decyzja, więc ją podjęłam. Nie będę cię przepraszała za to, że działałam w naszym najlepszym interesie. Andy nie wierzyła własnym uszom. Nie, to niemożliwe. Nic do niej nie docierało, nic nie miało sensu. Łzy gniewu ściskały jej gardło. – Nie zrobię tego, Em. Zadzwonisz do nich i powiesz, że sfałszowałaś mój podpis i że umowa jest nieważna. Zadzwonisz do nich zaraz, teraz, w tej chwili. Emily posłała Maxowi i Milesowi spojrzenie: wy jej powiecie czy ja? Clementine zakwiliła. Andy robiła wszystko, żeby do niej nie dołączyć. Em przewróciła oczami. – Niczego nie sfałszowałam. Podpisał Max. Andy odwróciła głowę i spojrzała na spanikowanego męża, ale w tej samej chwili Clem, z zaciśniętymi piąstkami i szeroko otwartymi ustami, rozpłakała się na całego. – Daj mi dziecko – poprosił łagodnie Max. – Precz z łapami! – syknęła Andy, odsuwając się od niego. Poszperała w kieszeni dżinsów i z ulgą znalazła smoczek, z paproszkami, ale wystarczająco czysty. Usta Clem zamknęły się na nim łapczywie i płacz ustał. – Andy – powiedział błagalnie Max – pozwól mi to wyjaśnić. Odraza poraziła ją jak prąd. Te słowa, ten błagalny ton, ta skrucha – nie mogła tego znieść. – Wyjaśnić? Niby co? Że sfałszowałeś mój podpis na umowie, której od samego początku nie chciałam podpisać? – Andy, kochanie, nie przesadzajmy. Nie sfałszowałem twojego podpisu. Nigdy bym tego nie zrobił. Emily kiwnęła głową. – Oczywiście. – To co zrobiłeś? Bo jestem pewna, że ja niczego nie podpisywałam. – Nic strasznego. Na pewno pamiętasz, że mój początkowy wkład finansowy upoważniał mnie do osiemnastu procent udziałów w „Plunge’u”, tak więc… – Boże, nie, nie zrobiłeś tego… Andy nagle zrozumiała. Warunki umowy, którą podpisały z inwestorami, przyjmując ich pieniądze, były jasne i klarowne: ona miała jedną trzecią, Emily miała jedną trzecią, ich inwestorzy jako grupa też mieli jedną trzecią. Największym inwestorem był Max, który wykupił osiemnaście i trzy dziesiąte procent udziałów. Wtedy się tym nie martwiły, ani ona, ani Emily, ponieważ dzięki
swoim połączonym udziałom mogły wszystkich przegłosować, a Andy nigdy, ale to nigdy nie przypuszczała, że Max może zbratać się z Em. Mógł się z nią zgadzać, tak. Mógł próbować wpłynąć na Andy, tak. Ale całkowicie ją wykluczyć i odebrać jej możliwość podejmowania decyzji, w dodatku bez jej wiedzy? Nie, nawet za milion lat. Szybko to obliczyła i wyszło jej, że razem mają ponad pięćdziesiąt jeden procent udziałów. – Zrobiłem to dla ciebie – tłumaczył Max z kamienną twarzą. – To dla was niesamowita okazja, obie tak ciężko pracowałyście. Takie propozycje nie padają codziennie. Nie chciałem, żebyś potem tego żałowała. – Znowu chciał dotknąć jej ramienia, a ona znowu się cofnęła. – Oszukałeś mnie. – Świadomość, że naprawdę ją oszukał, uderzyła ją jak młot. – Doskonale wiedziałeś, co o tym wszystkim myślę, i to zlekceważyłeś. Zmówiłeś się z nią przeciwko mnie! Zrobiłeś to za moimi plecami! Miał czelność zrobić urażoną minę. – Oszukałem? – powtórzył zbulwersowany. – Ja ciebie? Miałem na względzie tylko twój najlepszy interes. – Mój najlepszy interes?! – Andy zdała sobie sprawę, że zaczyna krzyczeć, ale nie potrafiła ani mówić ciszej, ani mniej histerycznie. Wściekłość, jaką odczuwała, napawała ją przerażeniem; zalewały ją fale gniewu, który brał górę nad szokiem i smutkiem. – Nie myślałeś o tym ani przez sekundę, bo gdybyś pomyślał, nigdy byś tego nie zrobił! Nigdy! Myślałeś tylko o sobie, o firmie ojca i swoim nazwisku. O niczym więcej! Max spuścił wzrok, ale po chwili spojrzał jej w oczy. – O naszej firmie – powiedział cicho. – I o naszym nazwisku. Zrobiłem to dla nas wszystkich. Dla Clem też. Gdyby nie miała na rękach córeczki, pewnie by go uderzyła. Ale tylko przytuliła ją mocniej i odparła: – Jak możesz tak myśleć? To chore. Emily westchnęła, jakby cała ta awantura zaczynała ją męczyć. – Przesadzasz, Andy. Przez następny rok, może nawet dłużej, nic się nie zmieni. Wciąż będziesz wydawczynią, a ja redaktor naczelną, i jestem przekonana, że cała redakcja chętnie do nas dołączy. Wciąż będziemy o wszystkim decydowały. I prawdopodobnie już nigdy nie zobaczymy Mirandy. Będziemy tylko jednym z magazynów w jej stajni. Andy była tak wściekła na męża, że prawie o niej zapomniała. – Byłaś tam. Widziałaś, jak się zachowywała. Myślisz, że jak to będzie? Że Miranda będzie wpadała do nas na jogę, na lunch czy na popołudniowy pedikiur? Że będziemy popijały drinki, plotkowały o facetach i chichotały? Emily musiała zrozumieć ten sarkazm, mimo to uśmiechnęła się. – Będzie jeszcze lepiej. Obiecuję. – Mam gdzieś twoje obietnice, bo ja się na to nie piszę. Chciałam ci to powiedzieć jutro, przy lunchu, ale widzę, że nie mogłaś wytrzymać. – Andy… – zaczął Max, ale Andy mu przerwała. – Ani słowa – warknęła niskim, gniewnym głosem, z oczami jak wąskie szparki. – To mój magazyn, moja praca, a ty wpieprzasz się w to pod bzdurnym, jakoby bezinteresownym pozorem ratowania mnie przed samą sobą, oszukujesz mnie, żeby postawić na nogi firmę, którą twoja rodzina zrujnowała. Dlatego wiesz co? Nic z tego, po moim trupie. Idź do diabła. Emily odkaszlnęła. Pierwszy raz od początku rozmowy sprawiała wrażenie zaniepokojonej. Andy odwróciła się do niej. – Ty im powiesz, że w to nie wchodzę, czy ja mam to zrobić? Rozumiem, że nie mogę już tego odwołać, ale na pewno mogę złożyć rezygnację, i to ze skutkiem natychmiastowym. Emily spojrzała jej w oczy i atmosfera w pokoju się zmieniła. Ich gniew był niemal namacalny i zanosiło się na to, że Em powie zaraz coś naprawdę strasznego. Otworzyła usta, ale zaraz je
zamknęła. Zapominając o wózku i telefonie, pamiętając tylko o dziecku w ramionach, Andy odwróciła się i wyszła.
22 Szczegóły, szczegóły
Prawie przez całą drogę biegła i zdyszana, na skraju załamania nerwowego, ledwie zdołała położyć córeczkę spać: obmyła ją pobieżnie nad kuchennym zlewem, założyła jej nocną pieluszkę, ubrała w piżamkę ze stopkami i nakarmiła – wszystko to bez płaczu. Dała upust łzom dopiero wtedy, kiedy położywszy Clem w kołysce, zgasiła światło i włączyła monitor. Mimo że była w domu dopiero od godziny, czuła się tak, jakby wróciła przed dziesięcioma laty i nie wiedziała, jak przeżyje noc. Nie chcąc, żeby Max widział ją zapłakaną, zamknęła się w łazience i stała pod prysznicem przez dwadzieścia minut, może nawet pół godziny, podczas gdy łzy mieszały się z wodą, a ciałem wstrząsał szloch. Kiedy wreszcie wyszła spod prysznica i włożyła flanelową piżamę z długimi spodniami, męża wciąż nie było. Szybkie zerknięcie w lustro potwierdziło, że ma koszmarną twarz, całą w czerwonych plamach, podpuchnięte i zaczerwienione oczy. Ciekło jej z nosa. Z głębokich zakamarków umysłu coraz częściej wypływało słowo, o którym przez cały rok małżeństwa ani razu nie pomyślała: rozwód. Tym razem nie było wyjścia. Wiedziała, że nie zrobi już ani jednego kroku. Przypomniawszy sobie, że zostawiła komórkę u Emily, podniosła słuchawkę i wybrała numer Jill. – Andy? Mogę oddzwonić jutro? Właśnie mamy kąpiel. Jared zrobił kupę do wanny, Jake ma gorączkę, Jonah chce sprawdzić, czy da się tę brudną wodę wychlapać do muszli, i uważa, że to przekomiczne, a Kyle jest na służbowej kolacji. Andy z trudem zapanowała nad głosem. – Oczywiście, zadzwonię do ciebie… – Super, dzięki. Kocham cię! – Jill się rozłączyła. Andy wybrała numer matki, ale telefon dzwonił i dzwonił i przypomniała sobie, że we wtorki wieczorem mama chodzi na spotkania klubu książki i że wróci do domu dużo, dużo później, lekko wstawiona, śmiejąc się, że kolejne trzygodzinne spotkanie minęło bez choćby minuty dyskusji o książkach. Następna była Lily. Nie chciała zmuszać jej do długiej, bolesnej rozmowy, bo na pewno siedzieli jej na głowie Misiek i Skye, ale nie miała wyboru. Kiedy przyjaciółka podniosła słuchawkę, w dodatku już po pierwszym sygnale, i kiedy, jak to ona, rzuciła wesoło: „Hej, cześć!” – Andy od razu się rozpłakała. – Andy? Co się stało? Kochanie? Powiedz coś! – Nie powinnam była iść tym przejściem! – zawodziła Andy, mgliście zdając sobie sprawę, że mówi bez sensu i że nie może przestać. Stanley wskoczył na łóżko i zaczął zlizywać jej łzy. – Jakim przejściem? Andy, co się dzieje? Wtedy wszystko jej powiedziała.
Lily oniemiała. – Tak mi przykro – wykrztusiła po chwili. – Jak mógł cię zdradzić? – Zmówił się z nią przeciwko mnie – ciągnęła Andy, wciąż nie mogąc w to uwierzyć. – Wykorzystał drobny szczegół prawny i sprzedał moją własną firmę. Kto tak robi? Poważnie, powiedz kto? – Miała mokre policzki, a gardło suche jak pieprz. Nalała sobie trochę wody, wypiła i nalała do szklanki białego wina. – Och, Andy, nie wiem, co powiedzieć… – Nigdy w życiu nie przypuszczałabym, że Emily, jakoby moja najlepsza przyjaciółka, może zmówić się przeciwko mnie z moim własnym mężem. Nawet teraz to do mnie nie dociera. Usłyszała, że otwierają się drzwi. Żołądek podjechał jej do gardła. Nie wiedziała, jak przetrwa następne piętnaście minut. – Wrócił – szepnęła. – Jestem tu, skarbie. Będę przez całą noc. Dobrze? Zadzwoń, kiedy tylko zechcesz. Andy podziękowała jej i rozłączyła się w chwili, gdy w drzwiach stanął Max. Już sam jego widok, jego skruszona mina, bukiet tulipanów w jednej ręce i reklamówka Pinkberry w drugiej wystarczyły, żeby znowu popłynęły łzy. Tylko że tym razem towarzyszyła im wstrząsająca świadomość, że nie jest już jej mężem. Przytuliła mocniej Stanleya i zanurzyła palce w jego sierści. – Przysięgam na życie Clementine, że nigdy nie chciałem zrobić ci krzywdy – powiedział Max, przystając w progu. – Na jej życie, Andy. Przysięgam. Nawet jeśli już nigdy mi nie uwierzysz, uwierz przynajmniej w to. Proszę. Wierzyła mu. Chociaż było to trudne, nie miała wątpliwości, że nigdy nie przysięgałby fałszywie na życie córki. Kiwnęła głową. – Wierzę. – Otarła łzy. – Ale to niczego nie zmienia. Położył kwiaty na toaletce i usiadł w nogach łóżka. Nie zdjął kurtki ani butów, jakby wiedział, że nie zostanie. Wyjął z reklamówki masło orzechowe i czekoladowy jogurt z Oreo, duży zestaw, i podał go jej, ale ona wciąż patrzyła mu w oczy. – Twój ulubiony. – Wybacz, ale nie jestem głodna. Z kieszeni kurtki wyjął jej komórkę. – Przyprowadziłem też wózek. – Doskonale. – Andy, nie umiem nawet… – To nie próbuj. Zaoszczędź nam obojgu nerwów. – Andy zakaszlała. Gardło miała podrażnione i obolałe. – Chcę, żebyś wyszedł – dodała i dopiero teraz zdała sobie sprawę, jak bardzo tego pragnie. – Porozmawiaj ze mną. Musimy sobie z tym poradzić. Musimy pomyśleć o Clem. Powiedz, co… Poderwała głowę, spojrzała mu w oczy i zalała ją fala wściekłości. – O nikim innym w tej chwili nie myślę. Miałaby dorastać, patrząc, jak jej perfidny ojciec robi z jej matki popychadło i jak ją zdradza? Po moim trupie. Nie moja córka. Dlatego wierz mi, będzie dla niej lepiej, jeśli stąd wyjdziesz. Max spojrzał na nią ze łzami w oczach. Była zaskoczona, ale nic nie czuła. Odkąd byli razem, widziała go płaczącego tylko raz, może dwa razy, jednak teraz nie wywołało to u niej żadnych emocji. Otworzył usta, żeby coś powiedzieć, ale nie powiedział nic. – Pójdę – rzucił cicho. – Przyjdę jutro i porozmawiamy. Wyszedł z sypialni i cicho zamknął drzwi. Po chwili usłyszała, jak otwierają się i zamykają te frontowe. Nie zabrał ubrania. Nawet szczoteczki do zębów i szkieł kontaktowych. Dokąd pójdzie? Gdzie będzie nocował? Myślała o tym bezwiednie, martwiła się o niego, tak jak martwiłaby się o swoją matkę czy przyjaciółkę, o każdego, kogo kochała i na kim jej zależało. Ale kiedy tylko przypomniała sobie, co zrobił, postanowiła przestać. Łatwo powiedzieć. Chociaż koło północy udało jej się zasnąć, o pierwszej otworzyła oczy,
zastanawiając się, gdzie Max śpi, o drugiej, jak powie o tym rodzicom i Jill, o trzeciej, jak zareaguje na to Barbara, o czwartej myślała o zdradzie Emily, o piątej o tym, jak poradzi sobie jako samotna matka, a o szóstej, gdy łzy na dobre obeschły, z braku snu i od czarnych myśli rozbolała ją głowa. Bolała ją dosłownie cała czaszka, od karku po oczodoły, a od ciągłego zaciskania zębów bolały ją szczęki. Bez patrzenia w lustro wiedziała, że ma twarz w plamach i zaczerwienione oczy, zaczerwienione i podpuchnięte, jakby była chora albo w ciężkiej depresji, co w sumie było prawdą. Uspokoiła się dopiero wtedy, gdy wyjęła Clem z kołyski i musnęła nosem delikatny meszek na jej główce. Jedyną rzeczą na ziemi, która mogłaby wywołać uśmiech na jej twarzy, był widok córeczki łapczywie pijącej mleko z butelki, dotyk jej opatulonego w śpiworek z polaru, zwiniętego w kłębek ciałka i zapach jej jedwabistej skóry. Pocałowała ją, wdychając rozkoszny zapach jej szyi, i za chwilę pocałowała ją jeszcze raz. Gdy o wpół do siódmej zaterkotała komórka, nawet nie sprawdziła, kto dzwoni, ale o mało nie wyskoczyła ze skóry, gdy zaraz potem ktoś zadzwonił do drzwi. Pomyślała, że to Max, ale natychmiast się zreflektowała: bez względu na to, jak głęboki przeżywają kryzys, wciąż jest to jego dom i jego córka i nigdy, przenigdy nie zadzwoniłby do drzwi. O tej porze żaden z jej znajomych nie wystawiłby nawet nogi spod kołdry, nie mówiąc o tak wczesnej wizycie, a gdyby nawet przyszedł, uprzedziłby ją portier. Serce zabiło jej szybciej. Coś się stało? Powinna zacząć się denerwować? Położyła Clem na macie i wyjrzała przez judasza. Emily, od stóp do głów w designerskim stroju do biegania – w butach do biegania, legginsach, jaskraworóżowym polarze, odblaskowej kamizelce i opasce na włosach – rozciągała ścięgna podkolanowe. Spojrzała na ekranik komórki, pokręciła głową i kazała jej otworzyć drzwi. – Wiem, że tam jesteś. Max spał u mnie. Musimy pogadać. Andy bardzo chciała odejść bez słowa albo krzyknąć, żeby dała jej święty spokój i poszła do diabła, ale wiedziała, że nic to nie da. Nie mając siły ani wystarczająco silnej woli, żeby ją przetrzymać, otworzyła drzwi. – Czego chcesz? Emily wyciągnęła szyję, tak jak zawsze pocałowała ją w policzek i przemknąwszy obok niej, weszła do domu jak każdego normalnego dnia, jakby wcale nie zniszczyła ich przyjaźni. – Powiedz, że wstawiłaś kawę – rzuciła, idąc prosto do kuchni. – Boże, to okrutne wstawać tak wcześnie. Jak ty to wytrzymujesz? Uwierzysz, że zdążyłam już przebiec ponad sześć kilometrów? Cześć, Clemmie! Cześć, złotko, ślicznie wyglądasz w tych śpioszkach! Na dźwięk swojego imienia Clem przestała oglądać wiszącą nad nią karuzelę, ale nie odwróciła się i nie posłała Emily rozbrajającego uśmiechu. Andy podziękowała jej w duchu. – Hm, nie ma kawy. Zrobić i tobie? – Em nie czekała na odpowiedź; wyjęła kubek ze zmywarki, wyrzuciła stary nabój z ekspresu, włożyła nowy, zamknęła pokrywkę i nacisnęła guzik z napisem „Start”, przez cały czas paplając o ogłoszeniodawcy, który zadzwonił do niej o dziesiątej wieczorem z jakimś głupim pytaniem. – Przyszłaś opowiedzieć mi o De Beers? O wpół do siódmej rano? Emily udała, że jest zaskoczona. – Naprawdę jest tak wcześnie? Barbarzyńska pora. – Wyjęła ze zmywarki drugi kubek, nalała do obu trochę mleka i przesunęła jeden w stronę Andy. Wypiła długi łyk kawy, usiadła przy stole i wskazała jej krzesło. Poirytowana, że znowu słucha jej rozkazów, Andy usiadła naprzeciwko niej. Czekała. – Chciałam ci tylko powiedzieć, że fatalnie się czuję po wczorajszym. – Emily umilkła, obserwując jej twarz. Andy wciąż patrzyła prosto przed siebie. Bała się, że jeśli Emily powie coś jeszcze, bez wahania ją zamorduje. Ale Emily jakby tego nie zauważała. – Jeśli chodzi o tę klapę z umową… Przyznaję, że nie załatwiłam tego najlepiej i pod tym względem doskonale cię rozumiem, ale w głębi serca czułam, że kiedy tylko zrozumiesz wagę
i znaczenie tej niezwykłej okazji, dojdziesz do takiego samego wniosku: że nie mogłyśmy z tego zrezygnować. Po prostu to wiedziałam, a ponieważ za długo się namyślałyśmy, nie chciałam, żeby taka okazja przeszła nam koło nosa. A kiedy okazało się, że numer z Olive może nie wyjść, uznałam, że muszę natychmiast coś zrobić. Andy milczała. Emily zerknęła na nią i zaczęła oglądać paznokcie. – Pomyśl tylko: za te pieniądze możesz zrobić sobie wolne i pobyć dłużej z Clem, możesz podróżować, pracować jako wolny strzelec, zacząć jakiś ciekawy projekt, napisać książkę. Cokolwiek zechcesz! Prawnicy nie mogli wykreślić tej klauzuli, tej o obowiązku rocznej pracy, ale Elias-Clark jest skłonny znacząco podnieść cenę. Znacząco, rozumiesz? Andy, rok szybko zleci! Nie muszę ci chyba przypominać, jak szybko zleciało nam ostatnie kilka lat, prawda? Zachowamy nasze stanowiska i będziemy robiły to, co zawsze lubiłyśmy robić dla magazynu, który razem stworzyłyśmy. Jedyna różnica jest taka, że będziemy pracowały w ładniejszym gabinecie. Czy to naprawdę tak strasznie brzmi? – Nie będziemy – odparła Andy ledwie słyszalnym szeptem. – Hm? – Emily spojrzała na nią pierwszy raz od kilku minut, jakby dopiero teraz przypomniała sobie ojej obecności. – Mówię, że nie będziemy pracowały w ładniejszym gabinecie. Ani w gabinecie, ani nigdzie. Mam dość. Skończyłam z tym. Wczoraj mówiłam poważnie. Dziś po południu złożę oficjalną rezygnację. – Słowa wypłynęły jej z ust, zanim zdążyła się zastanowić, ale wcale tego nie żałowała. – Przestań, nie możesz! – zaprotestowała Emily i jej upiorny spokój i opanowanie po raz pierwszy naruszyła lekka panika. – Ależ oczywiście, że mogę. I zrobię to. Znowu. – Ale według umowy starsi redaktorzy muszą przepracować u nich cały rok kalendarzowy. Jeśli nie wypełnimy tej klauzuli, będą mieli prawo się wycofać. – To już chyba nie mój problem, prawda? – Ale podpisałyśmy umowę, przyjęłyśmy ich warunki. Jeśli tego nie dotrzymamy, wszystkie pieniądze mogą przepaść! – „Podpisałyśmy”? – powtórzyła Andy. – Naprawdę to powiedziałaś? Masz niesamowitą zdolność do zmieniania historii. Po prostu niesamowitą. Powtórzę jeszcze raz: to nie mój problem, bo już nie pracuję w „Plunge’u”. Jeśli uda wam się ominąć tę klauzulę, wezmę swój procent od ceny sprzedaży. Jeśli nie, możesz wykupić mnie zgodnie z warunkami naszej umowy partnerskiej. Wszystko mi jedno, jak to załatwisz, grunt, żebym już nigdy nie musiała cię oglądać. – Drżał jej głos i z trudem powstrzymywała łzy, ale zmusiła się i dodała: – A teraz wyjdź. Już skończyłyśmy. – Andy, wysłuchaj mnie. Gdybyś tylko zechciała… – Skończyłam i ze słuchaniem. To ostateczna decyzja. Takie są moje warunki i szczerze mówiąc, uważam, że jestem bardzo wielkoduszna. A teraz wyjdź. – Ale… – Emily wyglądała jak rażona piorunem. Pierwszy raz od prawie piętnastu godzin Andy ogarnęło coś w rodzaju spokoju. Nie było to łatwe ani przyjemne, ale wiedziała, że postępuje słusznie. – Wyjdź – powtórzyła i zabrzmiało to niemal jak warknięcie. Clem spojrzała na nią, ale Andy uśmiechnęła się, by dać jej znać, że nie dzieje się nic złego. Emily nie ruszyła się z miejsca, jakby nie mogła zrozumieć, co się stało, więc Andy wstała, wzięła córeczkę na ręce i ruszyła do łazienki. – Weźmiemy prysznic i się ubierzemy – rzuciła przez ramię. – Spodziewam się, że kiedy wyjdziemy, już cię tu nie będzie. – Zabarykadowała się z córeczką w łazience. Po chwili usłyszała szuranie butów: Emily sprzątnęła ze stołu, wzięła swoje rzeczy, a potem drzwi otworzyły się i zamknęły. Andy wytężyła słuch i niczego nie usłyszawszy, odetchnęła głęboko. Skończyło się. Skończyło się na dobre.
23 Dojrzała kocica i złocistoskóry chłopaczek
Rok później… Andy patrzyła z jadalni, jak mama podchodzi do kuchennej lady, zdejmuje folię z półmisków z owocami, surowymi warzywami, ciasteczkami i malutkimi kanapkami i jak starannie układa każdy kąsek. Od dwóch dni przez dom jej dzieciństwa płynął nieprzerwany strumień ludzi i półmisków i chociaż wielu chciało jej pomóc – przyjaciele, kuzyni, Jill i oczywiście sama Andy – uparła się, że przygotuje sziwę sama. Twierdziła, że dzięki temu może choć na chwilę zapomnieć o babci, o tych kilku potwornych miesiącach szpitalnych łóżek, masek tlenowych i coraz większych dawek morfiny. Wszystkim ulżyło, kiedy staruszka przestała wreszcie cierpieć, ale Andy wciąż nie mogła uwierzyć, że jej zadziorna babcia o niewyparzonym języku naprawdę odeszła. Już miała dołączyć do mamy, gdy do kuchni wszedł Charles. Rozejrzał się, żeby sprawdzić, czy są sami, i objął ją od tyłu jak niedźwiedź. Szepnął jej coś do ucha i Andy uśmiechnęła się na ten widok. Mama miała rację: Charles był uroczym człowiekiem – miłym, łagodnym, wrażliwym i czułym – i Andy cieszyła się, że się odnaleźli. Spotykali się dopiero od pół roku, ale mama twierdziła, że kiedy ma się sześćdziesiąt kilka lat, to w zupełności wystarczy: albo jest dobrze, albo nie, a oni dogadywali się idealnie od samego początku. Wspominali już o sprzedaży domu w Connecticut i kupnie mieszkania w mieście, a ponieważ nie musieli się już przez całą dobę opiekować babcią, Andy przypuszczała, że szybko się przeprowadzą. – Jest fajny. – Jill weszła do pokoju i spojrzała w ich stronę. Wzięła marchewkę i zaczęła ją pogryzać. – Cieszę się, że mama jest szczęśliwa. – Ja też. Długo była sama. Zasługuje na to. Zapadła cisza, bo Jill zastanawiała się, czy powiedzieć to, co myśli, a Andy siłą woli próbowała ją powstrzymać. Niestety. – Ty też na kogoś zasługujesz. – Oni rozwiedli się dziesięć lat temu, a ja… – Andy wciąż nie potrafiła użyć tego słowa w stosunku do siebie, brzmiało zbyt dziwnie, zbyt obco. – A my nie jesteśmy razem dopiero od roku. Mam Clem, mam pracę, mam was. Nie spieszy mi się. Jill nalała im coli bez cukru i podała Andy plastikowy kubek. – Nie mówię, żebyś się spieszyła. Mówię tylko, że jedna randka cię nie zabije. Trochę zabawy, nic więcej. Andy roześmiała się.
– Randka? – Dziwnie to brzmiało, jak wspomnienie z innego życia. – Mój świat to spotkania z dzieciakami, walka z zapaleniem ucha, zajęcia przygotowujące do przedszkola, przymierzanie baletek i ukrywanie warzyw w koktajlach owocowych. Nie wiem, jak taka randka by wyglądała, ale wątpię, czybyśmy o tym rozmawiali. – Oczywiście, że nie. Musiałabyś włożyć coś innego niż spodnie do jogi, a już na pewno nie rozmawiałabyś o wyższości serowych krakersów Annie’s nad tradycyjnymi krakersami rybkami, ale mam dla ciebie dobrą wiadomość: dasz radę. Dwa dni w tygodniu twoja córka spędza u ojca, wróciłaś do dawnej wagi i jeśli zainwestujesz kilka godzin w porządną fryzurę i kupisz kilka sukienek, nie będzie żadnego problemu. Na miłość boską, masz dopiero trzydzieści cztery lata. Twoje życie jeszcze się nie skończyło. – Oczywiście, że nie. Chodzi o to, że jestem zadowolona z takiego, jakie jest teraz. Czy to tak trudno zrozumieć? Jill westchnęła. – Mówisz jak mama, zanim poznała Charlesa. Do pokoju weszła Lily, prowadząc za rękę swoją wątłą babcię. Pomogła jej usiąść w fotelu i podała kubek coli, ale babcia spytała, czy mogłaby dostać filiżankę bezkofeinówki. Lily powiedziała, że zaraz przyniesie, lecz Jill ją powstrzymała. – I tak miałam właśnie zaparzyć. Usiądź i przemów do rozsądku mojej siostrze. Próbowałam ją przekonać, żeby przestała wreszcie żyć jak zakonnica. – Rany! – Lily uniosła brwi. – Widzę, że poszłaś na całość. – Pewnie. Jeśli my jej tego nie powiemy, to kto? Andy pomachała ręką, jakby próbowała zatrzymać taksówkę. – Halo? Nikt nie widzi, że tu jestem? Jill poszła do kuchni. – W ten weekend Clem jest u Maxa? – spytała Lily. – Tak, podrzuciłam ją po drodze. Kiedy tylko samochód się zatrzymał i go zobaczyła, krzyknęła: „Tata! Tata! Tata!” i tyle ją widziałam. Nie oglądając się za siebie, podbiegła do niego i padła mu w ramiona. – Andy pokręciła głową i uśmiechnęła się smutno. – Maluchy wiedzą, jak umilić ci życie. – Mnie to mówisz? Wczoraj byliśmy z naszymi w mieście i Misiek spytał, dlaczego niektórzy śpią na ulicy. Próbowaliśmy mu wytłumaczyć, że trzeba chodzić do szkoły i dobrze się uczyć, że to ważne, bo inaczej nie dostanie się dobrej pracy, wiesz, takie małe pranie mózgu. Więc Misiek pyta, gdzie pracuje tatuś, a my, że ma studio jogi, że prowadzi zajęcia i uczy innych nauczycieli. A co na to Misiek? „Jak dorosnę, przez cały dzień będę siedział w domu w piżamie, tak jak mama”. Andy roześmiała się. – Zmyślasz. – Nie. Zrobiłam licencjat w Brownie, magisterkę w Columbii, robię doktorat, a mój syn myśli, że przez cały dzień oglądam telewizję. – Wytłumaczysz mu. Kiedyś. – Tak, w wolnej chwili. Andy spojrzała na nią pytająco. – To znaczy? Lily uciekła wzrokiem w bok. – No, wyduś to z siebie! – Chyba powinnam ci coś powiedzieć. – Czekam. – Po pierwsze, jestem w ciąży, a po drugie, Alex… – Mamo! Skye ciągnie mnie za włosy i to boli! I mnie ugryzł! I ma wstrętnego gila pod nosem! Jak spod ziemi wyrósł przed nimi Misiek z litanią skarg na młodszego brata i Andy o mało go nie udusiła. Lily znowu w ciąży? Już samo to było trudne do ogarnięcia, ale co Alex? Chce wpaść do
nich z kondolencjami? Zachorował na jakąś straszną śmiertelną chorobę? Przeniósł się na stałe do Afryki czy na Bliski Wschód i nie zamierza wracać? I nagle ją olśniło. Jedyna oczywista odpowiedź. – W końcu się ożenił, tak? – spytała, kręcąc głową. – No jasne. Lily zerknęła na nią, ale Misiek krzyczał coraz głośniej, na domiar złego drobiąc nóżkami, do pokoju wszedł zapłakany Skye. – W normalnych okolicznościach bym się ucieszyła, naprawdę, ale nie mogę znieść myśli, że ożenił się z tą wredną, zakłamaną dziewuchą. Co jest z nami nie tak? Coś dziwnego i niewytłumaczalnego każe nam zakochiwać się w kimś, kto rani nas i zdradza. Dlaczego? Tak, mieliśmy swoje problemy, na pewno, ale zawsze mogliśmy sobie ufać. A może to nie ma nic wspólnego z nami? Może w dzisiejszych czasach wszyscy wszystkich zdradzają, bo to modne, i jeśli się tego nie robi, jest się staroświeckim albo głupim? – Andy odetchnęła głęboko i pokręciła głową. – Mówię jak staruszka? – Andy… – zaczęła Lily, ale Misiek wskoczył jej na kolana, o mało nie zrzucając jej z krzesła. – Mamo! Ja chcę do domu! Andy spojrzała na jej mały, lecz wyraźny już brzuch. Miała do niej tak dużo pytań, ale wciąż wracała myślami do Alexa. Do jadalni wszedł Bodhi i Lily dosłownie pchnęła na niego obu synów. Ściągnęła usta, lekko uniosła brwi i posłała mu Spojrzenie, takie przez duże „S”, przeszywające jak promień lasera, które mówiło: masz dyżur przy chłopcach, a oni przyłażą tu zasmarkani i zapłakani i czegoś ode mnie chcą. Nie mogę przez kilka minut porozmawiać spokojnie z przyjaciółką? Naprawdę proszę o tak dużo? Spojrzenie to opanowuje do perfekcji każda matka podczas pierwszego tygodnia życia swojego pierworodnego dziecka. Bodhi zgarnął chłopców, obiecując im czekoladowe cukierki i kubek mleka, i Andy zatęskniła za Clementine. Ciężko jej było opiekować się nią przez cały tydzień, dlatego zwykle lubiła wtorki i piątki, kiedy Clem jechała do ojca, ale na widok dzieci Lily i Jill zapragnęła mocno ją przytulić. Zamierzała zostać w Connecticut na noc i większość następnego dnia, ale może jednak wyjedzie z samego rana… – Nie mogę uwierzyć, że znowu jesteś w ciąży! Kiedy to się stało? To planowane? Lily roześmiała się. – Nie próbowaliśmy, ale i nie uważaliśmy. – Mój ulubiony sposób. – Andy nie mogła się powstrzymać i zacytowała Olive: – „Niepróbowanie na niby to jak próbowanie”. – Tak czy inaczej, trochę to nami wstrząsnęło. Skye będzie tylko półtora roku starszy od swojej siostrzyczki. Jestem już w piętnastym tygodniu, ale chciałam ci powiedzieć dopiero wtedy, kiedy poznam płeć. Dziewczynka! Wyobrażasz to sobie? – Jestem pewna, że chłopcy też są super, wszystkie mamy tak mówią, ale nie ma nic cudowniejszego niż córeczka. Zdecydowanie nic. Lily posłała jej promienny uśmiech. Andy ścisnęła ją za rękę. – Tak się cieszę. Pamiętasz, jak mieszkałyśmy razem w Nowym Jorku? Gdyby ktoś spojrzał wtedy w kryształową kulę i powiedział, że wyjdziesz za nauczyciela jogi i zamieszkasz w Kolorado z trójką dzieci, które będą jeździły na nartach, zanim nauczą się chodzić, uwierzyłabyś? Andy nie powiedziała wszystkiego, co przyszło jej do głowy, bo czy ona uwierzyłaby, że założy, wypromuje i będzie sprzedawała popularny magazyn ślubny, wyjdzie za mąż, rozwiedzie się, nauczy, jak być samotną matką łatwego w wychowaniu słodkiego szkraba, a wszystko to przed trzydziestym piątym rokiem życia? To było lata świetlne od tego, czego oczekiwała. – Alex. Alex się nie ożenił. Wprost przeciwnie. Zerwał z Sophie. – Lily pokręciła głową. – Albo ona z nim, nie wiem, ale na pewno nie są razem.
Andy pochyliła się w jej stronę. – Skąd wiesz? – Dzwonił do mnie w zeszłym tygodniu. – Alex? Dzwonił? – To takie dziwne? Wziął tydzień urlopu i właśnie jechał ze znajomymi na narty do Vail. Spotkałam go w Denver, w kafejce przy lotnisku. – Ze znajomymi? Na narty? – Jezu, nie spytałam go o numer ubezpieczenia społecznego całej grupy, ale wyraźnie powiedział, że nie ma z nimi nikogo, z kim byłby romantycznie związany. To chciałaś wiedzieć? Andy machnęła ręką. – A skąd. Po prostu cieszę się, że nie jest już z nią, dla jego własnego dobra. Skąd wiesz, że ze sobą zerwali? – Sam mi powiedział. Wyprowadził się od niej pół roku temu i mieszka teraz w Park Slope. Mówił, że czasem z kimś się umawia, ale że to nic poważnego. Był taki jak zawsze, w ogóle się nie zmienił. – Jak wyglądał? Lily roześmiała się. – Jak Alex. Uroczo. Bardzo słodko. Kupił w prezencie książeczki dla chłopców. Prosił, żebyśmy byli w kontakcie, żebyśmy koniecznie do niego zadzwonili, kiedy będziemy w Nowym Jorku, i tak dalej. Wiesz, normalnie. – To mi ulżyło – powiedziała Andy. – Na pewno nie było mu łatwo, ale łatwiej tak, niż ożenić się i… – Nie powiedziałam mu o tobie – przerwała jej Lily ze skruszoną miną. – Wolałabyś, żebym powiedziała? Nie byłam pewna. Andy chciała ją o to spytać, ale nie spytała. Zastanowiła się i uznała, że nie. Niech Alex nadal myśli, że jest szczęśliwą mężatką, która przywykła już do nowego życia. Tak będzie lepiej. Nie żeby chociaż przez sekundę łudziła się nadzieją, że wciąż coś ich łączy – że po tylu latach każde przypadkowe spotkanie jest dla niego wstrząsem, tak jak dźwięk jej imienia – bo według wszelkiego prawdopodobieństwa tak nie było. Nie mogła się jednak powstrzymać i spytała: – Mówił coś o mnie? Pytał? Lily spojrzała na swoje ręce. – Nie. Ale na pewno chciał. Rzucasz cień na każdą rozmowę, jak wielka biała słonica. – Dzięki. – Andy zmusiła się do uśmiechu. – Ty zawsze wiesz, co powiedzieć. – Podniosła wzrok i zobaczyła, że Lily na nią patrzy. – No co? Dlaczego mi się przyglądasz? – Ty go wciąż kochasz, prawda? – spytała szeptem Lily, jakby jej babcia, jedyna poza nimi osoba w pokoju, bardzo chciała podsłuchać tę pikantną rozmowę. – Chyba zawsze będę go kochała – odparła szczerze Andy. – Wiesz, Alex to Alex. Ale to już przeszłość. Lily milczała. Andy czekała, aż coś doda, ale Lily tego nie zrobiła. – Poza tym nie wyobrażam sobie, żebym mogła się do kogoś zbliżyć – podjęła. – Wiem, to już rok, ale… wszystko jest wciąż takie świeże. Cieszę się, że Max i ja jesteśmy w końcu tam, gdzie powinniśmy być, przynajmniej ze względu na Clem. Barbara jest tak zachwycona, że synek może wreszcie spotykać się z „bardziej odpowiednimi kobietami”, że stała się zupełnie innym człowiekiem. Nigdy nie przypuszczałam, że to powiem, ale szaleje za Clementine i jak tak dalej pójdzie, będzie kiedyś całkiem przyzwoitą babcią. Zeszłoroczny chaos wreszcie minął. Wszystko ucichło. Nie chcę się z nikim spotykać. Może kiedyś, ale nie teraz. Lily posłała jej znaczące spojrzenie. Andy wiedziała, że kłamie – a przynajmniej, że nie mówi całej prawdy. Ona też. Tak, oczywiście, zastanawiała się, czy kiedykolwiek kogoś pozna, czy ubierze się ładnie na randkę albo będzie z utęsknieniem czekała na długi weekend z mężczyzną.
Czy będzie dzieliła z kimś rodzicielskie smutki i radości, czy będzie się komuś zwierzała, gotowała z kimś kolację, a najczęściej myślała o tym, czy podaruje Clem siostrzyczkę albo braciszka. Wiedziała, że gdyby chciała, miałaby na to duże szanse, chociaż teraz wyglądałoby to zupełnie inaczej – jej przyszły chłopak byłby pewnie rozwodnikiem i ojcem. Bo jaki singiel po trzydziestce wybierze matkę z małą córeczką, skoro może założyć rodzinę z dużo młodszą kobietą? Ale to też w porządku. Postanowiła, że kiedy do tego dojrzeje, zapisze się do grupy wsparcia dla samotnych rodziców czy do Match.com lub przyjmie jedno z nielicznych zaproszeń na kawę od któregoś z samotnych ojców poznanych w kąciku pisarskim Writer’s Space czy na placu zabaw. Kto wie, może kiedyś między nimi zaiskrzy i zamiast planować wielki biały ślub, wspaniały miesiąc miodowy na Hawajach czy zastanawiać się, jak urządzą swoje pierwsze wspólne mieszkanie, będą dopasowywali do siebie rozkład dnia swoich dzieci i zachodzili w głowę, jak je sobie przedstawić, łącząc dwa zupełnie osobne życia w jedno. Będzie inaczej, na pewno, ale na swój sposób cudownie. Uśmiechnęła się do swoich myśli. – Co cię tak rozbawiło? – spytała Lily. – Nic. Po prostu wyobraziłam sobie, że jestem żoną jakiegoś łysiejącego czterdziestolatka z dwojgiem dzieci, którego była żona nienawidzi mnie tak, jak Max jego. Będziemy rozmawiali o „prawnych opiekunach” i „weekendowych odwiedzinach”. Wypracujemy wspólną strategię bycia przybranymi rodzicami. Będzie cudownie. – Byłabyś fantastyczną złą macochą. – Lily wstała i objęła Andy. – Ale kto powiedział, że nie trafisz na superprzystojnego dwudziestoparoletniego ogiera, któremu podobają się dojrzałe kocice… – Z małymi kociętami. – On będzie wielbił ciebie, a ty jego za to, że jego największym zmartwieniem jest stan opalenizny podczas długiej, mroźnej nowojorskiej zimy. Andy roześmiała się. – Chętnie zostałabym kocicą dla takiego złocistoskórego chłopaczka, w każdej chwili. To specjalnie dla ciebie, babuniu, gdybyś podsłuchiwała. – No widzisz? – Lily pomogła babci wstać i gestem ręki zaprosiła Andy do salonu. – Życie dopiero się zaczyna.
24 To wszystko
Licznik edytora tekstów podniósł cichy alarm i na całym ekranie zamigotał fioletowo-zielony, jakże radosny napis: 500 WYRAZÓW! Andy uśmiechnęła się, nacisnęła klawisz „zapisz”, zdjęła słuchawki i poszła zaparzyć kawę do malutkiej kanciapy. Na jednym z dwóch dwublatowych stolików siedział Nick, scenarzysta, autor niezwykle popularnego pilota półgodzinnej komedii telewizyjnej, który przyjechał do nich niedawno z Los Angeles i pracował teraz nad swoim bardzo oczekiwanym pierwszym scenariuszem filmowym. Poznali się, gdy zaczął przychodzić do kącika pisarskiego, i czasem rozmawiali ze sobą podczas przerwy na kawę, dlatego była wstrząśnięta, gdy przed dwoma tygodniami zaprosił ją do kina na film jakiegoś niezależnego reżysera – tak wstrząśnięta i zaskoczona, że zaproszenie przyjęła. Nie żeby zrobiła to z wdziękiem. – Ale wiesz, że mam córeczkę, tak? – wypaliła, kiedy tylko skończył opowiadać jej o irańskim filmie, na który się wybierał. Nick przekrzywił głowę – miał długie ciemnoblond włosy – przyglądał się jej przez chwilę i wybuchnął miłym, wesołym śmiechem. – Oczywiście, że wiem. Clementine, tak? Nie pamiętasz, jak pokazywałaś mi jej zdjęcie w telefonie, to z zajęć muzycznych? I to, które przysłała ci niania, to z buzią umazaną czerwonym sosem? Tak, wiem, że masz córeczkę. Zapraszam i ją, tylko nie jestem pewny, czy to film dla niej. Andy była potwornie zażenowana. Tysiąc razy pytała Lily i Jill, jak powiedzieć o Clem komuś, z kim pójdzie na randkę – kiedy będzie najlepiej, w jakiej sytuacji, jakimi słowami – i obie twierdziły, że sama wyczuje odpowiedni moment. Ale na pewno nie miały na myśli tego. – Przepraszam – wymamrotała, czując, że paląjąpoliczki. – To dla mnie dość nowe. Niedomówienie stulecia, pomyślała. Była półtora roku po rozwodzie i chociaż raczej nie tonęła w zaproszeniach, kilka odrzuciła z samego lęku i strachu. Ale coś w dobrych oczach i łagodnym sposobie bycia Nicka kazało jej powiedzieć „tak”. Wieczór był uroczy. Wykąpała i ubrała Clementine, a potem powiedziała jej, że idzie do kina ze znajomym. Nie żeby Clem coś z tego zrozumiała i się zaniepokoiła, ale Andy zawsze próbowała jej wszystko tłumaczyć. – Z tatusiem? – spytała córeczka. Pytała tak kilkanaście razy dziennie. – Nie, skarbie, nie z tatusiem. Ze znajomym. – Z tatusiem? – Nie. Z kimś, kogo nie znasz. Ale Isla poczyta ci na dobranoc i utuli cię do snu, a rano, kiedy się
obudzisz, będę już przy tobie. Dobrze? Clem złożyła na jej piersiach słodko pachnącą wilgotną główkę, zakryła się po szyję ukochanym kocykiem i z ulgą westchnęła. Andy z trudem zmusiła się do wyjścia. Randka była… miła. Nick zaproponował, że przyjedzie po nią taksówką, ale wolała spotkać się z nim w kinie. Miał już bilety na miejsca przy przejściu, kupiła więc popcorn i rodzynki w czekoladzie i przez kwadrans, jaki pozostał do rozpoczęcia seansu, skutecznie podtrzymywała rozmowę o wszystkim i o niczym. Potem poszli na deser do kawiarni przy Houston Street i rozmawiali o jego pobycie w Los Angeles, ojej nowej pracy w charakterze redaktorki współpracującej z „New Yorkerem” i o Clementine, chociaż przysięgała sobie, że nie poruszy tego tematu. Nick odprowadził ją do domu, cmoknął lekko w usta i powiedział, że świetnie się bawił. Chyba mówił szczerze. Andy szybko się z nim zgodziła – było naprawdę fajnie, dużo swobodniej, niż się spodziewała – ale kiedy tylko zamknęła za sobą drzwi, natychmiast zapomniała i o nim, i o randce. Może nie do końca, bo nazajutrz rano wysłała mu SMS z podziękowaniami, ale po krótkiej wymianie wiadomości przestała odpowiadać – była tak zajęta córeczką, pisaniem artykułu, planowaniem weekendu z mamą i Jill, że prawie nie zauważyła, iż Nick przez cały tydzień nie przychodził do ich kącika. A teraz siedział w kanciapie, czytając ebooka – był tak pochłonięty lekturą, że mogłaby wrócić niezauważenie do swojego biurka – i natychmiast poczuła wyrzuty sumienia. Nie wiedziała, z jakiego powodu. Ale na pewno z jakiegoś. Odchrząknęła, usiadła naprzeciwko niego i zagadnęła: – Hej, dawno się nie widzieliśmy. Podniósł wzrok, ale nie sprawiał wrażenia zaskoczonego. Uśmiechnął się szeroko i wyłączył czytnik. – Andy! Jak miło. Co słychać? – Niewiele. Zrobiłam sobie przerwę po pięćsetce. I wpadłam na kawę. Zrobić ci? – Podeszła do stojącego na blacie ekspresu, ciesząc się, że może wreszcie zająć czymś ręce. – Przed chwilą zaparzyłem. Ta w dzbanku jest świeża. – Dzięki. Wzięła z półki swój kubek – ze zdjęciem Clementine zdmuchującej świeczkę na swoim pierwszym urodzinowym torcie, takim z mupetem Elmo – i napełniła go kawą. Nie wiedząc, co powiedzieć, jak najdłużej bawiła się mlekiem i słodzikiem, ale Nick nie wyglądał na zdenerwowanego. – Andy? Jesteś wolna w ten weekend? Kiedy usiadła, spojrzał jej w oczy. Nie znosiła, kiedy pytano ją o to, nie mówiąc, o co chodzi. Czy byłaby na tyle wolna, żeby pójść na koncert Bruce’a Springsteena w Madison Square Garden, zwłaszcza gdyby zaproponował jej bilet w pierwszym rzędzie? Tak, pewnie by się wyrobiła. Czy miałaby pół dnia, żeby pomóc mu przeprowadzić się z piątego piętra na wyższe, w dodatku bez windy? Nie, byłaby zajęta przez cały weekend. Patrzyła na niego, nie wiedząc, co powiedzieć. – Mój znajomy ilustrator wystawia swoje prace w National Arts Club. Taka prywatna impreza. Potem idziemy w kilka osób na kolację, żeby to uczcić, i bardzo bym chciał, żebyś dała się zaprosić. – Na wystawę czy na kolację? – spytała, żeby zyskać na czasie. – Na jedno albo na drugie – odparł z niezaprzeczalnie miłym szelmowskim uśmiechem. – Najlepiej na to i na to. Przez głowę przebiegło jej sto wymówek, ale ponieważ nie potrafiła ubrać ich w słowa, uśmiechnęła się tylko i lekko skinęła głową. – Brzmi zachęcająco – powiedziała bez choćby odrobiny entuzjazmu. Przez chwilę przyglądał jej się dziwnie, lecz chyba postanowił zignorować tę wymuszoną odpowiedź.
– Świetnie. Wpadnę po ciebie… może około szóstej? I już wiedziała, że nic z tego nie będzie – że ani do niej nie wpadnie, ani nie pozna Clem i że w ogóle nie pójdzie z nim na wystawę – ale zupełnie nie umiała wytłumaczyć dlaczego. Przecież jest słodki, uroczy i inteligentny. Spodobała mu się z jakiegoś powodu i próbował ją podrywać w miły, powściągliwy i nienachalny sposób. To, że nic nie czuła, kiedy ją pocałował, i że natychmiast o tym zapomniała, wcale nie znaczyło, że do siebie nie pasują. Niemal słyszała swoją siostrę i Lily: nie wychodzisz za niego! To dopiero druga randka. Żeby pójść z kimś na drugą randkę, nie trzeba być do szaleństwa zakochaną. Nawet jeśli nic z tego nie wyjdzie, wrócisz między ludzi, przypomnisz sobie, jak to jest. Idź, odpręż się i zabaw. Przestań zastanawiać się nad każdym szczegółem. Co to za różnica, czy coś z tego będzie, czy nie? Spróbuj, i już. Jakby to było takie łatwe. Z zamyślenia wyrwał ją głos Nicka. – Andy? Może być szósta? – Szósta? Tak, świetnie. Absolutnie. – Uśmiechnęła się szeroko i od razu poczuła się idiotycznie. – No, wracam do pracy! – Dopiero co usiadłaś. – Tak, ale w piątek mam oddać artykuł, a nie zaczęłam go jeszcze poprawiać! – Nawet ona słyszała, że zabrzmiało to sztucznie i pretensjonalnie. Jak musiał to odebrać on? – Powiesz mi, o czym piszesz? – W sobotę – rzuciła przez ramię już zza progu. – Zanudzę cię szczegółami. Biurko było jak azyl. Próbowała wmówić sobie, że Nick jest supermiłym facetem i że fajnie byłoby robić z nim różne rzeczy. Dlaczego od razu musi wybiegać myślami w przyszłość? Dlatego, że nie może inaczej. Po prostu. Udało jej się skupić, dzięki czemu przez następną godzinę napisała kolejne dwieście słów i wszystko wskazywało na to, że dotrzyma piątkowego terminu. Sawyer, jej nowy redaktor z „New Yorkera”, który przeniósł się tam niedawno z „Vogue’a”, był fantastyczny: spokojny, rozsądny i pod każdym względem profesjonalny. Zatwierdzał – a czasem podsuwał – jej pomysły, mówił, na czym jego zdaniem powinna się skoncentrować, potem wycofywał się, czekając, aż Andy zbierze materiały i napisze artykuł, następnie, kiedy już oddała mu całość, zadawał rzeczowe, przemyślane pytania i wnosił fantastyczne poprawki. Tak się przypadkiem złożyło, że pisała teraz wnikliwą analizę sposobów, w jakie homoseksualni partnerzy próbują nadać swoim ślubom inny charakter niż mają śluby tradycyjne, nie zrażając przy tym do siebie konserwatywnych członków rodziny. Miał to być najdłuższy jak dotąd artykuł, jaki opublikowała w „New Yorkerze”, i cieszyła się, że tak dobrze jej idzie. Dostawała w miarę przyzwoitą pensję – przyzwoitą w połączeniu z odsetkami kapitału ze sprzedaży „Plunge’a”, którego większą część natychmiast ostrożnie zainwestowała – miała czas na inne pomysły. A konkretnie na książkę. Chociaż napisała dopiero sto stron i nikomu ich nie pokazała, miała dobre przeczucia. Czy ktoś mógł powiedzieć na pewno, że uda jej się wydać powieść z kluczem o Mirandzie Priestly? Nie. Wiedziała jednak, że znowu panuje nad swoim życiem, i bardzo jej się to podobało. Na ekraniku komórki wyskoczyło zawiadomienie, że przyszedł e-mail, i odruchowo go otworzyła. Pozdrowienia z Miasta Aniołów! – taki był nagłówek. Od razu wiedziała, że to od Emily. Drodz y prz yjacie le , rodz ino i wie lbicie le , z og romną radoś cią z awiadamiam Was , ż e Mile s i ja z nale ź liś my wre s z cie dom i powoli s ię urz ądz amy. Mile s z acz ął już z djęcia do nowe g o re ality s how Kochankowie i frajerzy i ws z ys cy ci, którz y widz ie li z ajawkę, mówią, ż e z anos i s ię na WIELKI HIT (będz ie to coś w rodz aju Khloe i Lamar i The Real Housewives of Beverly Hills raz e m wz iętych, takie dwa w je dnym!!!). Powoli roz kręcam mój nowy inte re s . Je s te m te raz s tylis tką g wiaz d, na raz ie takich jak Sofia Ve rg ara, Stacy Ke ible r i Kris te n Wiig . Nie chcę tu rz ucać naz wis kami i nic więce j nie powie m, ale je s te m umówiona dz iś na drinka z Care y Mullig an i mam nadz ie ję, ż e pod konie c happy hour ona te ż z os tanie klie ntką Emily Charlton. Oboje tęs knimy z a Nowym Jorkie m i ocz ywiś cie z a Wami, ale ż yje s ię tu naprawdę prz yje mnie . Wie cie , ż e te rmome tr ws kaz ywał tu dz is iaj ponad 25 s topni i byliś my na plaż y? Nie je s t ź le . Dlate g o pros z ę, pros z ę i je s z cz e raz pros z ę: odwie dź cie nas jak najs z ybcie j… Pis ałam, ż e mamy tu bas e n i wie lką wannę? Prz yje ż dż ajcie . Poważ nie . Nie poż ałuje cie . Z uś cis kami Em
Jeśli Andy próbowała dać jej w jakiś sposób do zrozumienia, że nie są już przyjaciółkami, do Emily to nie docierało. Chociaż wyrzuciła ją z mieszkania dzień po tym, jak dowiedziała się o potajemnie podpisanej umowie, chociaż do niej nie oddzwaniała ani nie odpowiadała na e-maile, chyba że dotyczyły sprzedaży „Plunge’a”, chociaż ignorowała ją, ilekroć wpadały na siebie na imprezach, Em nie przyjmowała tego do wiadomości. Wciąż do niej dzwoniła, wciąż pisała SMS-y i e-maile z najnowszymi wiadomościami i zabawnymi ploteczkami, a kiedy się spotykały, zawsze obejmowała ją i witała radosnym: „Jak się masz?!”. Dlatego Andy bardzo ulżyło, gdy przed dwoma miesiącami dostała od niej e-mail z wiadomością, że ona i Miles przeprowadzają się do Los Angeles. Wiedziała, że odległość dokona tego, czego ona najwyraźniej nie potrafiła, i ucieszyło ją to ostateczne zerwanie kontaktów. To, że Emily wyleciała z pracy zaledwie dziesięć tygodni po sprzedaży „Plunge’a”, nie powinno było nikogo zaskoczyć – cóż, Miranda to ostatecznie Miranda – ale kiedy Max jej o tym powiedział, nie mogła się powstrzymać i rzuciła: „A nie mówiłam?”. Jeden numer. Dokładnie tyle czasu Miranda dała jej i nowej naczelnej na wykazanie się w Eliasie-Clarku, po czym zwolniła wszystkich tych, których jakoby tak bardzo chciała zatrzymać. Mimo że przyczyniało się to do zaostrzenia symptomów zespołu stresu pourazowego, z uporem maniaka czytała wszystkie wiadomości na ten temat. Najobszerniejszą relację zamieścił pewien blog plotkarski – jego redaktorzy dostali pewnie cynk od Agathy albo od asystentek, które widziały to na własne oczy – i Andy zachłannie ją przeczytała. Był zwykły dzień, tydzień po ukazaniu się pierwszego numeru pod egidą Eliasa-Clarka. Na okładce widnieli Nigel i jego mąż Neil, mężczyzna – przynajmniej sądząc po zdjęciach – zaskakująco flejtuchowaty, niemodnie ubrany i co najmniej dwadzieścia lat starszy od Nigela. Nigel trochę przytył, bez wątpienia z powodu przedślubnej ekstazy, co w połączeniu z dość dyskusyjnym wyglądem Neila sprawiło, że nawet w obiektywie aparatu St. Germaina nie wyglądali tak fantastycznie, jak oczekiwano. Nieważne, że pierwszy w historii numer magazynu ślubnego poświęcony ślubowi pary homoseksualnej spotkał się z bardzo pozytywnym przyjęciem w całym kraju za delikatne i wnikliwe podejście do tej tak długo pomijanej grupy: okładka nie była wystarczająco rewelacyjna, a to rzecz niewybaczalna. Emily nie ponosiła za to najmniejszej winy, ale takie szczegóły Mirandy nie interesowały. Andy nie wiedziała, kto puścił farbę – Emily, Nigel czy Charla numer trzy – ale wszystkie blogi plotkarskie zgodnie przytaczały wypowiedź, która skutecznie zakończyła krótkie panowanie Em w Eliasie-Clarku. „Jesteś zwolniona ze skutkiem natychmiastowym. I zabierz ze sobą swój zespół”. W tym momencie Miranda spojrzała jej w oczy i dodała: „Postanowiliśmy zatrudnić bardziej świeży”. Artykuł kończył się dość wesołym opisem tego, jak to pracownicy „Plunge’a” wracają po lunchu do redakcji, by stwierdzić, że ich elektroniczne klucze nie otwierają już drzwi. Emily została po raz drugi bezceremonialnie wyrzucona przez Mirandę Priestly, chociaż tym razem mogła się przynajmniej pocieszyć sowitą działką ze sprzedaży czasopisma. Wysłała do Andy e-mail z wiadomością, że pozostali też spadli na cztery łapy: kilkoro przeszło do innych czasopism, dwoje skorzystało z okazji, by podjąć naukę, Daniel pojechał do swojego chłopaka do Miami Beach, a Agatha – ta modna, ambitna Agatha – próbowała sił jako nowa młodsza asystentka Mirandy. Były siebie warte. Andy przesunęła kursor myszki, żeby skasować e-mail, tak jak skasowała kilkanaście innych, ale coś kazało jej zmienić zdanie i nacisnąć przycisk „Odpowiedz”. Cz e ś ć, Em, g ratulacje z okaz ji nowe j pracy – wydaje s ię, ż e to coś w s am raz dla cie bie . I z okaz ji domu, bas e nu itd. Pe wnie je s t tam z upe łnie inacz e j niż w Nowym Jorku. Duż o s z cz ęś cia. Andy
Już miała wrócić do pisania, kiedy przy jej biurku stanął Nick. Całą siłą woli, całą sobą próbowała zmusić go, by odszedł i jej nie przeszkadzał, i natychmiast pożałowała, że zgodziła się na tę drugą randkę. Nie żeby coś z nim było nie tak, z nim czy umawianiem się na randki, ale
niepotrzebnie zmieszała tamten świat z tym nowym, cudownie cichym i spokojnym światem kącika pisarskiego. Była to jej ucieczka od wszystkiego, co głośne, przytłaczające i związane z dzieckiem, jedyne miejsce, gdzie mogła być zupełnie sama, będąc jednocześnie wśród ludzi, z których wszyscy powoli i konsekwentnie zajmowali się wyłącznie swoimi sprawami. Mało brakowało, a poprosiłaby go, żeby dał jej święty spokój. – Andy? – szepnął, łamiąc obowiązujące w kąciku zasady. W strefie pracy cichej, gdzie wybrała najdalsze i najbardziej odizolowane biurko, zabronione były wszelkie rozmowy. Spojrzała na niego z uniesionymi brwiami, ale się nie odezwała. – Ktoś czeka na ciebie w kuchni. – Nie zamawiałam jedzenia – odszepnęła zdezorientowana. – Nie wygląda na rozwoziciela pizzy. Wpuścili go, bo powiedział, że to ważne. Była to ostatnia rzecz, jaką pragnęła usłyszeć. „Ważne” oznaczało, że to pewnie Max, a jeśli Max, to musi chodzić o Clem. Wyjęła z torebki komórkę i szybko ją otworzyła: żadnych e-maili i SMS-ów od Isli, co trochę podniosło ją na duchu, ale może sprawa jest tak pilna, że Isla uznała, iż Max będzie łatwiej osiągalny, i zadzwoniła do niego. Bez słowa zerwała się z krzesła i pobiegła do kuchni. Nic nie mogło przygotować ją na to, kogo zobaczyła przy tym samym stoliku, przy którym przed południem siedziała z Nickiem. – Hej – rzucił Alex, jakby była to najbardziej naturalna rzecz pod słońcem. – Hej – odrzekła, nie mogąc wykrztusić nic więcej. Przeczesał ręką włosy. Ręka drżała, ale nieważne – Alex wyglądał zabójczo w dżinsach, do połowy rozpinanej granatowej bluzie i sportowych butach New Balance, swoich ulubionych, po których wszyscy go rozpoznawali. Kiedy otworzył ramiona i ruszył ku niej, by ją objąć, o mało się nie rozpłakała: znajomy dotyk miękkiego polaru na policzku, ciężar jego rąk na plecach, jego odurzający zapach, od którego dosłownie zabrakło jej tchu. Ile czasu minęło, odkąd ktoś ją tak obejmował, nie licząc mamy? Rok? Więcej? Powitanie było ekscytujące, uspokajające i kojące zarazem. Jak powrót do domu. – Co ty tu robisz? – spytała, wciąż przekonana, że to jakaś zjawa albo, co gorsza, przypadek. – Śledzę cię – odparł ze śmiechem. – Nie, poważnie. – Poważnie. Wpadłem dzisiaj na twoją nianię z Clementine pod tym sklepem z babeczkami i… – Na moją nianię? I na Clementine? Co robiłeś trzy ulice od mojego domu? Nie mieszkasz już w Park Slope? Uśmiechnął się. – Tak, ale ja naprawdę za tobą chodzę. Siedziałem tam, jedząc babeczkę i próbując zebrać się na odwagę, żeby wreszcie do ciebie wpaść, i nagle weszła Clementine. Bardzo urosła, odkąd widziałem ją ostatnio. Jest śliczna i taka urocza. Poznałbym ją wszędzie. Zamierzał do niej wpaść – Andy próbowała ukryć podniecenie, ale nie mogła przestać się na niego gapić. – Spytałem więc nianię, czy jesteś w domu. Przedstawiłem się jako twój stary przyjaciel, ale chyba się zdenerwowała i wzięła mnie za jakiegoś natręta, bo powiedziała tylko, że „wyszłaś popisać”. To jej słowa. – I tak po prostu postanowiłeś zaryzykować i sprawdzić, czy jestem akurat tutaj, w jednym z pięćdziesięciu kącików pisarskich w Nowym Jorku? Nie wspominając o prywatnych gabinetach, bibliotekach, kawiarniach, mieszkaniach znajomych… Dał jej żartobliwego kuksańca w ramię i miała ochotę złapać go za rękę i pocałować w palec. – Właśnie. Ale wiesz, parę miesięcy temu mogłem też widzieć twój wpis na Tablicy Jill na Facebooku, że pracujesz ostatnio akurat w tym. Andy uniosła brwi. – Wiem, wiem, przysięgałem sobie, że nigdy nie wejdę na Facebooka, ale się złamałem. Mogę teraz śledzić moje wszystkie byłe. Tak czy inaczej, jakiś Nick wpuścił mnie i powiedział, że cię
zna… – Tak – mruknęła Andy. Spojrzał na nią pytająco, ale uciekł wzrokiem w bok, kiedy nie dodała nic więcej. Do kuchni weszła czterdziestokilkuletnia kobieta i zaczęła buszować w lodówce. Andy i Alex zamilkli, patrząc, jak wyjmuje z szuflady plastikowy pojemnik z sałatką, jak potrząsa butelką z winegretem, jak otwiera pepsi i jak zorientowawszy się nagle, że im przerwała, zabiera lunch do najdalszego kąta kuchni, szybko zakłada słuchawki i zaczyna jeść. – No i tak… – Andy spojrzała na Alexa, próbując zmusić go siłą woli, żeby odezwał się pierwszy. Nie wiedziała, co powiedzieć. Dlaczego przyszedł? Czego chce? – No i tak… – Alex nerwowo odkaszlnął i wytarł oczy. – Te szkła kontaktowe od samego rana doprowadzają mnie do szału. – Mhm. Znam to, nie znoszę, kiedy tak uwierają. – Ja też. Zastanawiam się, czy nie załatwić tego laserem i mieć to raz na zawsze z głowy, ale podobno ma się po tym problemy z suchością oczu i… – Alex – wypaliła Andy. – Alex, tak? Nie Xander? Alex, co się stało? Zmieszał się. Zaniepokoił. – Tak, Alex – odparł. Nerwowo wyłamał palce, szarpnął kołnierz bluzy. – Jak to, co się stało? Nie można już wpaść się przywitać? To takie dziwne? Andy roześmiała się. – Tak, dziwne. Urocze, ale dziwne. Kiedy widzieliśmy się ostatni raz? Rok temu? Na tym brunchu, tak? Okropnie niezręczna sytuacja… – Tak ją kusiło, tak bardzo kusiło ją, żeby spytać o Sophie i sprawdzić, czy i czego się dowiedział, ale nie mogła się do tego zmusić. – Między Sophie i mną wszystko skończone – powiedział, patrząc na stolik. – Nie jesteśmy razem już od jakiegoś czasu. – Przykro mi. – Naprawdę? – spytał z uśmiechem. – Nie. Ani trochę. Uśmiechnął się. – Wszystko wiem. O tym kursancie, o romansie, o wszystkim. Po tym brunchu była tak pewna, że ją sypnęłaś, że sama się przyznała. Chyba wciąż nie wierzy, że nic mi nie powiedziałaś. – Przepraszam. Za wszystko. – Wiedziała, że Alex zrozumie, za co go przeprasza: za to, że wiedziała i nie powiedziała, za ból zdrady, za to, że w ogóle musiało do tego dojść. Kiwnął głową. – Okazuje się, że to nie był tylko przelotny romans. Prawie zaraz potem się pobrali i Sophie lada dzień spodziewa się dziecka. Andy miała ochotę objąć go przez stolik. – Wiem również o tobie i Maxie… – Znowu uciekł wzrokiem w bok. – O Maxie? – Dobrze wiedziała, o co chodzi, ale dziwnie się poczuła, słysząc to imię w ustach Alexa. – O roz… O tym, co między wami zaszło. Patrzyła na niego, aż spojrzał jej w oczy. – Jak się dowiedziałeś? Lily zapewniała mnie sto razy, że nic ci nie powiedziała, że chociaż parę razy rozmawialiście, ani ona, ani ty ani razu o mnie nie wspomnieliście… – To nie Lily mi powiedziała. To Emily. – Emily? Odkąd to utrzymujecie ze sobą kontakt? Alex uśmiechnął się, ale był to uśmiech zabarwiony smutkiem. – Od nikąd. Ale kilka miesięcy temu ni stąd, ni zowąd zadzwoniła do mnie. Trajkotała jak najęta, sam chaos i histeria, dokładnie jak w czasach „Runwaya”… – Ona zadzwoniła do ciebie? – Tak. Miranda znowu ją wyrzuciła i chcieli, ona i Miles, przeprowadzić się do Los Angeles.
– Tak, niedawno się przeprowadzili. – No więc gada, gada i gada o tym, jak to wszystko zepsuła, z Eliasem-Clarkiem, z „Plunge’em”, a zwłaszcza z tobą. Chciała, żebym wiedział, że… no wiesz, że wzięliście… rozwód. „Rozwód”. Chociaż już nie szokowało to jej tak jak kiedyś, wciąż skręcało ją na dźwięk tego słowa. – O Boże, niemożliwe. – Że po tych wszystkich wpadkach i błędach dojrzała wreszcie do tego, żeby zrobić dobrze choć jedną rzecz, coś, co było dobre od samego początku, a rzeczą tą… tą rzeczą… – Alex zakaszlał. Nie mógł mówić. Co tu się dzieje? Czy Alex naprawdę siedzi obok niej w tej ponurej kuchni, dając jej do zrozumienia – a właściwie mówiąc prosto z mostu – że o niej myśli? Że powinni spróbować jeszcze raz? Chociaż taki scenariusz często nawiedzał ją w marzeniach, wciąż wydawał się za bardzo naciągany i zbyt optymistyczny. Andy milczała. Alex spojrzał najpierw na swoje nogi, potem na sufit. Milczenie trwało dwadzieścia, trzydzieści sekund, ale ciągnęło się jak wieczność. – Co byś powiedziała na kolację w sobotę? Taką wcześniejszą, z Clementine. Może o piątej? Moglibyśmy zabrać ją do restauracji gdzieś koło ciebie na pizzę albo hamburgera. Wiesz, tak zupełnie niezobowiązująco. Andy roześmiała się. – Clem przepada za pizzą. Skąd wiedziałeś? – Które dziecko nie przepada? Uśmiechnęła się do niego. Kiedy odpowiedział uśmiechem, jej żołądek wywinął salto, tak jak kiedyś. Miłe, znajome i dawno zapomniane uczucie. – Chętnie. Możesz na nas liczyć. – Świetnie! W takim razie jesteśmy umówieni. – Zapiszczała jego komórka i zerknął na ekranik. – Brat przyjechał. Odwiedza kumpla ze studium podyplomowego i właśnie do niego jadę. Chce, żebym połaził z nim po barach. Boże, dopomóż. – Oliver? Nie mogę uwierzyć, że naprawdę istnieje. Nie widziałam go… od ilu? Od dziesięciu lat? Jak się miewa? – Znakomicie. Mieszka w Santa Fe, pracuje w Google i ma obłędnie seksowną dziewczynę, która wydzwania do niego dniami i nocami. Stał się wreszcie dojrzałym człowiekiem. Co jest w tym wszystkim najdziwniejsze. – Przyprowadź go w sobotę, bardzo chciałabym go zobaczyć. Minęło tyle lat… – Nie jestem pewny, czy pizza z małym dzieckiem o piątej po południu należy do jego priorytetów, ale na pewno go zaproszę. – Powiedz mu, że chcę go zobaczyć! – Powiem. Obiecuję. Jestem pewny, że on też się za tobą stęsknił. Zawsze… – Alex zaczerwienił się. – Zawsze co? – Nie, nic. – Alex! Zacząłeś, to dokończ. – Zawsze uważał, że do siebie wrócimy. Ciągle o ciebie pytał. – Pewnie dlatego, że Sophie mu się nie podobała. – Nie, przeciwnie, mówił, że jest bardzo seksowna i… Andy podniosła rękę. – Dość, wystarczy. Uśmiechnął się. – Przepraszam. Andy patrzyła z uśmiechem, jak Alex wstaje i przewiesza przez pierś torbę listonoszkę. Tak
bardzo pragnęła go objąć, ale nie chciała być zbyt bezpośrednia. Trochę zawstydzony, może nawet zażenowany, zacisnął rękę na pasku torby. Ale spojrzał na nią i dodał: – Andy? Nie będziemy się spieszyli, obiecuję. Nie chcę podejmować pochopnych decyzji, ty na pewno też nie. Będziemy ostrożni. – Tak. Ostrożni. – Musisz myśleć o córce, co doskonale rozumiem i szanuję. Z poprzednich związków oboje wyszliśmy poranieni i jestem pewny, że… Zrobiła to bez zastanowienia. Z umysłem błogo wolnym od trosk – nie myśląc o swoim wyglądzie, jego reakcji i o tym, co potem powiedzą – stanęła na czubkach palców, zarzuciła mu ręce na szyję i pocałowała go w usta. Pocałunek trwał tylko kilka sekund, ale była to najbardziej naturalna, najcudowniejsza rzecz pod słońcem i kiedy się cofnęła, szeroko się do siebie uśmiechnęli. – Ty możesz się nie spieszyć – powiedziała z poważną miną – aleja zamierzam oddać się temu z żywiołową brawurą. – Naprawdę? – spytał z uśmiechem Alex. – Z żywiołową brawurą? Możesz to zdefiniować? Wtedy pocałowała go znowu.
Podziękowania
Zwykłe „dziękuję” nie oddaje w pełni wdzięczności, jaką odczuwam wobec Sloana Harrisa, mojego agenta literackiego, przyjaciela i kiedy to konieczne, psychoterapeuty. Nie ma takiej paniki, której byś nie uśmierzył, takiego problemu, którego byś nie rozwiązał. Dziękuję ci za twoją mądrość, nieomylne wskazówki i nieskończony spokój w stresujących chwilach. Znaczy to dla mnie dużo więcej, niż myślisz. Dziękuję również Marysue Rucci, która od prawie dziesięciu lat (!) jest dla mnie kimś więcej niż tylko redaktorką: Marysue, zawsze byłaś i jesteś moją cheerleaderką, powiernicą i tak wspaniałym mędrcem i doradcą, że nie pamiętam już, żebym kiedykolwiek napisała coś bez twojej pomocy. Od pierwszej burzy mózgów po ostatnie poprawione słowo – dzięki tobie książka ta jest pod każdym względem lepsza. Całej mojej rodzinie z Simona & Schustra dziękuję za wspaniałą pracę i kreatywność. Jonie Karp, Jackie Seow, Richardzie Rhorerze, Andreo DeWerd, Tracey Guest, Jennifer Garza, Jessico Zimmerman i Felice Javitz: jesteście najlepszym zespołem, jaki każda autorka może sobie wymarzyć. Szczególnie dziękuję Aji Pollock za poprawki i ulepszenia oraz Emily Graff za wszystko. Dosłownie za wszystko. Dziękuję również wspaniałemu zespołowi z ICM: Maartenowi Kooij, Kristyn Keene, Josie Freedman, Heather Karpas i Shirze Schindel. Jestem wam wdzięczna za mądre rady i wspaniałe pomysły (i oczywiście za grupowe głosowania). Wielkie dzięki za fachowe porady dosłownie w każdej sytuacji. Całemu niesamowitemu zespołowi z Londynu: ogromne podziękowania za bezgraniczny entuzjazm i fantastyczne pomysły, które podsuwaliście mi od chwili rozpoczęcia pisania tej książki do jej wydania. Pracujemy razem od ponad dziesięciu lat, dlatego tyle wam zawdzięczam i tak was kocham. Bardzo dziękuję redaktorkom z Harper Collins: Kate Elton, Lynne Drew, Claire Bord i Louise Swannell. I stokrotne podziękowania dla redaktorek z Curtisa Browna: Vivienne Schuster, Betsy Robbins, Sophie Baker i Claire Nozieres. Przyjaciołom, którzy tak hojnie obdarowali mnie swoim czasem i wiedzą: Wendy Finerman, Hillary Irwin, Matthew Hiltzikowi, Joshowi Wolfe’owi, Kyle’owi White’owi, Ludmille Suvorovej i moim dziewczynom z Nowego Jorku i reszty świata – wszystkim wam przesyłam wielkie uściski i zaproszenie na drinka. Obyjak najszybciej. Choćby jutro. Słowa nie oddadzą wdzięczności, jaką odczuwam wobec Mallory Stehle i Tracy Larry, bez których książka ta nigdy by nie powstała. Zawsze będziecie częścią naszej rodziny. Mamo, tato i Dano: tak bardzo was kocham. Dzięki wam zawsze stąpałam twardo po ziemi i nie popadłam w obłęd (a jeśli już, to w niewielki), dlatego dziękuję wam za wszelką pomoc, zachętę i, co najważniejsze, za to, że umieliście i wciąż umiecie mnie rozśmieszyć. Dziękuję całej mojej rodzinie za otuchę, zrozumienie i za to, że zawsze wiedzieliście, kiedy nie pytać mnie o pracę: Berniemu, Judy, Sethowi, Sadie, babci, tacie, Jackie, Melowi, Allison, Dave’owi, Sydneyowi i Emmie. Te ostatnie dwa lata były zwariowane i nie przeżylibyśmy ich (albo nie cieszylibyśmy się tą
zwariowaną jazdą) bez was wszystkich razem i każdego z osobna. Najgoręcej dziękuję mojemu mężowi Mike’owi, dzięki któremu wszystko staje się możliwe. Bez twojego wsparcia, twoich sugestii, pomysłów i tego, że tak uważnie czytałeś ją na każdym etapie powstawania, ta książka byłaby tylko przelotną zachcianką. Na różne sposoby, duże i małe, sprawiasz, że moje życie – że życie nas wszystkich – jest kompletne, a za to samo „dziękuję” nie wystarczy. R i S: dziękuję, że dajecie mi więcej radości, niż mogłabym sobie wymarzyć. Kiedy jesteście ze mną, nie sposób się nie uśmiechać. Kocham was troje całym sercem.