Spis treści
O AUTORZE WSTĘP CZĘŚĆ PIERWSZA TO, CO ZAPISAŁEM RESZTKI Z HISTORII KULTURA OD SAMEGO DNA TWARZE Z NIEZNANYCH ARCHIWÓW TV SEKRETY NIEDOSTĘPNE CHICHOT I RYK MOJA KARIERA PIENIACZA GWIAZDY W MOIM ŻYCIU CZĘŚĆ DRUGA MOJA PRETENSJA KULTURALNA FRANCJA AMERYKA NIEMCY FINAŁ! ZAKOŃCZENIE METRYCZKA KSIĄŻKI
O AUTORZE ZYGMUNT KAŁUŻYŃSKI Wybitny krytyk filmowy i publicysta (ur. 1918 r.), związany z tygodnikiem „Polityka” od początku jego istnienia. Zdobywca kryształowej statuetki Gwiazdy Telewizji Polskiej „za osobowość telewizyjną i ogromny wkład w publicystykę kulturalną” (2002). Wychowanek Leona Schillera (ukończył wydział reżyserii w Państwowym Instytucie Sztuki Teatralnej), niedokończony prawnik, miłośnik kina, komiksu, jazzu, muzyki poważnej (sam akompaniował na fortepianie podczas koncertów swemu przyjacielowi, sławnemu tenorowi, Bogdanowi Paprockiemu) i kultury francuskiej. Autor głośnych książek Podróż na Zachód, Nowa fala zalewa kino, Paszkwil na samego siebie, Buntownik bywalec, Wampir salonowiec, Pamiętnik orchidei czyli zapiski ocalonego z XX wieku. Razem z Tomaszem Raczkiem w latach 1990-2000 prowadził cykl telewizyjny „Perły z lamusa” (TVP 2), uznany przez czytelników „Polityki” w ankiecie „Koniec wieku” za najpopularniejszy program tv czterdziestolecia. Razem publikują też rozmowy o kinie współczesnym („Wprost”). Wspólnie wydali trzy książki: Perły do lamusa?, Poławiacze pereł, Perłowa ruletka. W przygotowaniu jest ich Alfabet na cztery ręce. Za wydaną przez Instytut Wydawniczy Latarnik książkę Pamiętnik orchidei czyli zapiski ocalonego z XX wieku Zygmunt Kałużyński otrzymał w kwietniu 2003 roku nagrodę Warszawskiej Premiery Literackiej.
WSTĘP Jestem dziennikarzem od spraw kultury i sprawowałem tę funkcję przez wiele lat. Jednak w trakcie mojej pracy natykałem się na ciekawostki, które nie mieściły się w moich obowiązkach redakcyjnych. Tymczasem zaczęły mnie one nachodzić. Wziąłem się więc do ich notowania. Jest to zajęcie nonszalanckie oraz w tym fachu nie dość uzasadnione zawodowo. Grozi, że nie przyniesie zarobku w robocie, która jest rzeczowa. Gdy się nią człowiek zajmuje przez lata, bywa, że serce mu się kraje, gdy musi napisać do wujcia pocztówkę z wakacji, bo nie będzie za ten tekst wierszówki. W tym miejscu nasuwa się uwaga, że mógłbym po prostu wziąć się do pisania pamiętnika i zapomnieć z tej okazji o moim branżowym zajęciu w gazecie. Jednak nie wygląda to dla mnie tak prosto. Zapewne nie potrafiłbym albo robiłbym to w sposób sztuczny, nakręciwszy w sobie na siłę sprężynę „pamiętnikarza”. Każdy jest, czym jest, przepraszam, że jakoś to tak banalnie sformułowałem, ale idzie o to, że mamy swoje konieczne ograniczenia. A zresztą! Im dłużej tkwię w tym zawodzie, tym częściej dochodzę do wniosku, że właściwie każdy zawsze pisze o sobie. Krytycy sztuki, ci, którzy przeprowadzają szczegółowe maniackie analizy, twierdzą, że w każdym portrecie jest tyle samo portretującego co portretowanego. Czy w ogóle istnieje pisanie obiektywne? Taine, jeden z najważniejszych kronikarzy wieku XIX, stwierdza, że historia jest zawsze przebraną publicystyką i bezwiednie, nieświadomie, bez woli piszącego odbija intencje swojego autora. Ale co mówić o historii, skoro nawet słownikom wytyka się brak bezstronności! Współcześni leksykografowie skrytykowali Johnsona, autora kapitalnego słownika angielszczyzny wieku XVIII, który jednak nie lubił Irlandczyków i na przykład z okazji hasła „niedołęstwo” dodawał: „czego przykłady znajdujemy w Irlandii”. A z pamiętnikami jest, być może, jeszcze gorzej. Stwarzają one okazję do obłudy, właśnie dlatego, że ich założeniem jest szczere otworzenie swojego serca. Jest z nimi podobnie jak w owym powiedzeniu o kimś występującym w masce, kto paradoksalnie jest bardziej uczciwy od osoby z twarzą odkrytą. A to dlatego, że od razu pokazuje nam się zasłonięty i tym sposobem daje do zrozumienia, że się ukrywa: zostajemy ostrzeżeni. Tymczasem inny demonstruje nam swoje naturalne oblicze, budząc nasze zaufanie, że widzimy go, jaki naprawdę jest, a to właśnie jest maska, na którą się nabieramy (Dostojewski ma tu genialne powiedzenie: „I popatrzył mu w oczy szczerym spojrzeniem Rosjanina, który kłamie”!). Gide zostawił monumentalny Dziennik, który uchodzi za jego najwybitniejsze dzieło; ale ile z tej okazji pojawiło się sarkazmów! Jeden z krytyków pisze, że Gide opowiada z wyzywającą otwartością o swoich nikczemnych posunięciach, ponieważ tym sposobem ukrywa o wiele gorsze, o których się nigdy nie dowiemy. Zaś prawie każdy beletrysta opisuje w gruncie rzeczy swoją młodość, kiedy jego wrażliwość była najświeższa, i wielu z nich poza ten zakres nie wykracza: nawet pisarz tak olśniewający jak Joyce w gruncie rzeczy nie opuszcza swojego Dublina. Każdy pisze o sobie, bez względu na gatunek, formułę literacką i pozerstwo, jakie taka robota ciągnie za sobą. Zaś różnice między rodzajami? Czytam w Kontynentach Miłosza, że pisanie powieści w XX wieku jest niedorzecznością; zaś Gombrowicz w Dziennikach stwierdza, że robienie wierszy jest dzisiaj działalnością absurdalną. Otóż jeden pisze poezję, zaś drugi
beletrystykę. Autentyczne. Tak więc znajdujące się tu zapiski robiłem bez zamówienia, bez potrzeby, bez planowanego celu: dlatego tylko, że się nasunęły. Nie miałem zamiaru ich sprzedawać, mimo że niektóre udało się następnie wydrukować. A jednak pozostają one w sferze mojej roboty publicystycznej; na czym więc polega ich odrębność? Na tym, że mniej ciąży tu wymóg podstawowy: obowiązek sprawdzalności. Jednak po prawdzie w publicystyce może być wszystko. Fachowcy wiedzą o tym i potrafią ten żywioł wykorzystać. Jerzy Stempowski napomyka w swoich wspomnieniach o rozmowie z redaktorem „Naszego Przeglądu”, popularnego pisma wychodzącego w Warszawie przed wojną. Roiło się ono od najgłupszych pomyłek oraz rażących błędów drukarskich. Okazało się, że było to celowe. „Nasi czytelnicy – wyjaśnił redaktor – są niewysokiego lotu i gdy otrzymują gazetę tak źle zrobioną, zauważają całe to partactwo i zaraz czują się lepiej: widzą, że redakcja jest jeszcze gorsza od nich, tym sposobem pismo okazuje się przeznaczone dla nich, bo nie jest dla nich za dobre. Gdyby było doskonałe, uważaliby, że ono do nich nie pasuje. Otrzymujemy setki listów z wymysłami, kpinami i poprawkami i w ten sposób nawiązujemy najserdeczniejszy kontakt z naszymi odbiorcami”. „Nasz Przegląd” słynął z tytułów. Samobójca Szlum Bocian wyskoczył z okna: „Wiosna idzie, bociany już latają”. Lejba Cukier i Daniel Żółtko ofiarami wypadku: „Kugiel mugiel na szosie”. Dzisiaj taki sposób nie byłby możliwy, mimo że i obecnie trafiają się fachowcy w telewizji, którzy radzą, żeby się pomylić, przejęzyczyć albo się jąkać; wtedy widzowie poprawiają mówcę na głos ku satysfakcji obecnej przy tym rodziny i tym uważniej potem słuchają, czy referent znów się nie potknie. Ale nawet takie skromne odruchy nie są dobrze widziane: tak czy inaczej najbardziej szanuje się odpowiedzialność. Otóż kawałki, które w tej książce podaję, pisałem nie uwzględniając tych konieczności. Jak jednak Państwo widzą, tłumaczę się rozwlekle. Ta potrzeba usprawiedliwienia się pochodzi z żenady. Każde pisanie jest aktem arogancji: żeby go zmniejszyć, publicyści powołują się na autorytety klasyków, na których jakoby się oparli. Ale w wypadku jak ten mój na żaden taki wybieg liczyć się nie da. Dlatego tak rozgadałem się w tym wstępie, że mogę mieć nadzieję tylko na wyrozumiałą życzliwość Państwa. I jeszcze jedno. Uprawiam plotkarstwo i blagę. Proszę nie brać zbyt serio pod uwagę tego co piszę. I jeszcze jedno, czy raczej jeszcze drugie. Korzystając bezczelnie z okazji, pozwoliłem sobie w drugiej części tej książeczki zamieścić reakcje – niemniej zresztą osobiste jak poprzednie – z czasów tuż powojennych, gdy dla samego siebie usiłowałem uporządkować sobie ówczesny stan kultury. Nie uniknąłem więc jednak pamiętnikarstwa, i to przestarzałego, ale może to Państwa zabawi?
CZĘŚĆ PIERWSZA
TO, CO ZAPISAŁEM
STYLISTYKA HANDLU MIŁOŚCIĄ Kolega, który wrócił z Hamburga, opowiadał mi, że urodziwe dziewczęta, ubrane jak z rewii hollywoodzkiej, zwracały się do niego z tekstem: „Pst, pst, fünf hundert Mark. Komplett”. Znajomy miał znacznie mniej niż pięćset marek i przeznaczył je, jak zwykle Polak w podróży, na wizytę w najtańszym domu towarowym, niemniej owo sformułowanie zaintrygowało go. Przypuszczał, że idzie tu o „komplet pieszczot” (na żółwia, na oficerka, podwójny skok, kogut itd., polscy specjaliści dr dr Imieliński i Wisłocka wymieniają od ośmiu do dwunastu podobnych zasadniczych sytuacji). Jednak miejscowi objaśnili go, że „Komplett” oznacza tylko globalne koszty hotelu, środków higienicznych, ubezpieczenia policyjnego itd. Nastąpiło tu nieporozumienie między, że tak powiem, romantyczną wyobraźnią rodaka a niemiecką konkretnością propozycji. Wypadek ten stanowi ilustrację ciekawego problemu językowego czy nawet więcej – literackiego, a mianowicie idzie o stylistykę, w jakiej osoby sprzedające miłość zwracają się do klientów. Jest to sytuacja, która musi wytworzyć wyjątkową dynamikę tekstową: przedstawicielka płci wstydliwej obciążonej od wieków tysiącem tabu obyczajowych oferuje z miejsca obcemu mężczyźnie absolutnie wszystko do samego dna. Zwrot taki nie może być jednak bezpośredni, musi posłużyć się sugestią, intencja winna być przesłonięta, propozycja ukryta, a przy tym sformułowanie powinno być zwięzłe. Mamy tu do czynienia z trudnym gatunkiem, rzadko uprawianym nawet przez wybitnych fachowców we władaniu słowem, z epigramatem, który łączy najkrótszą formę z uderzeniową dobitnością. Ciekawe, że najstarsza dokumentacja, jaką tu rozporządzam, pochodzi od Polaka, mianowicie od Karola Frankowskiego (krewnego Leona – późniejszego przywódcy w powstaniu z roku 1863, straconego), który odwiedził Paryż w roku 1846 i oto co pisze: „Ladacznice na ulicach piękne, wiele fascynujących! Na ul. Richelieu, elegancko wystrojona, zwraca się: «Piękny rycerzu, prowadź mnie do swojego zamku». Na ul. Montmartre: kapelusz tiulowy, wydekoltowana po pachy, ociera się łokciem i posługuje się słowem-rozkazem: «Miłość i rozkosz!» Dzielnica du Temple, włosy pod wytwornym fularem i nosi zapaskę z czarnej kitajki: «Piękny aniele, kup serce». Baba z Hal, w czepku chłopki i w sabotach, ciągnie gwałtownie za poły fraka: «Złoczyńco, pójdziesz?»”. Jest to tekst niezwykły jak na nasze ówczesne piśmiennictwo, tym więcej że widać z niego, iż Frankowski rozmyślnie wałęsał się po mieście i dawał się zaczepiać. Inna rzecz, że nie pisał do publikacji (mimo że potem do niej doszło), ale i tak jest to kuriozum, zważywszy na pruderię środowiska oraz klimat romantyzmu, który był co prawda uczuciowy, lecz jednocześnie kryształowo antyseksualny. Romantyzm był „czysty”, jak zapewne żaden inny prąd kulturalny. Artur Grottger, autor cyklów Polonia i Lituania, był w Paryżu mniej więcej w tymże czasie (1867) i przesłał w liście do rodziny rysunek, jak wygląda kankan, oglądany przezeń pierwszy raz w życiu. Taniec ten, jak
wiadomo, ma figurę kulminacyjną, w której wykonawczynie zadzierają nogi, odsłaniając dessous, zresztą bardzo przyzwoite, obfite, koronkowe, obciągnięte za kolana itd. Otóż na rysunku Grottgera tancerki istotnie podnoszą nogi, ale w ten sposób, że długa suknia do kostek nie przestaje zasłaniać wszystkiego, co pod spodem, w dodatku wstydliwy Artur przedstawił je z boku, tak jakby siedział przy kulisach od tyłu! Jak wynika z pamiętnika Frankowskiego, język propozycji odzwierciedlał ówczesne mody literackie, i to zróżnicowane, zależnie od okolicy. Zwrot o rycerzu i zamku nawiązuje do oficjalnej poezji salonowej, jakiegoś Chateaubrianda czy Lamartine’a, zaś osoba ubrana jest jak dama i operuje na ul. Richelieu, w dzielnicy arystokratycznej. „Miłość i rozkosz!...”. – nie wiadomo, jak to brzmiało po francusku (mam dostęp tylko do przekładu pamiętnika Frankowskiego, dokonanego przez J. Pieniążka), ale można przypuszczać, że było to coś w rodzaju „extase et passion!” – czyli wściekły dramat romantyczny Dumasa-ojca, Hugo, Delavigne..., w którym to gatunku kapelusz tiulowy jest regularnym rekwizytem, niemal jak szpada w Ruy Blasie, we wszelakich „muszkieterach” itd. „Aniele, kup serce” – to ciepła poezja mieszczańska, biedermeierowska, jakiś Béranger, zaś „złoczyńco, pójdziesz?” („tu viens, bandit?”) – w dzielnicy targowej – zapowiada już naturalistę Emila Zolę z jego Naną, L’Assamoir (Mordownia) oraz późniejszą piosenkę apaszowską w rodzaju Delmeta („Dziś w nocy znów mnie będziesz bił, aż skonam w krzyku, lecz pójść od ciebie nie mam sił, ty psie, nędzniku!”). To dostosowanie się do stylu czasów jest charakterystyczne dla Paryża i, zdaje się, trwa ciągle. Tuż po wojnie, gdy egzystencjalizm wprowadził modę surowej prostoty, widywało się po kawiarniach osóbki w skromnych sukienkach perkalowych (materiał wprowadzony przez pisarkę Simone de Beauvoir, genre „fałszywa kobieta z ludu”) z krótkimi włosami i z kilkoma luźnymi tomami, w broszurze, broń Boże, nie w oprawach, pod pachą. W późniejszych latach dobrobytowych moda była „na modelkę” i panie taszczyły olbrzymie walizy (bo w zawodzie „manekina” jakoby potrzeba masy rekwizytów, do charakteryzacji, przebierania się itd.). W latach kontestacji i buntu młodzieżowego styl był na studentkę intelektualistkę w okularach i fabrykanci szkieł zarobili worki pieniędzy, sprzedając kawałki normalnej szyby za cenę szlifowanej. To ostatnie nie przeszłoby u nas, bo według odwiecznej warszawskiej tradycji osoba oferująca się w szkłach, czyli „ślepa”, nie może mieć powodzenia. Trzy postaci, których nikt nigdy nie widział w ciągu dwudziestolecia i które wymieniano jako fantastyczną legendę, były, jak następuje: 1) rudy ksiądz, 2) Żyd z paczkami w dorożce (dorożkami wozili paczki tylko państwo z towarzystwa), 3) kurwa w okularach. To ostatnie obowiązuje do dziś, jak zapewniają współcześni bywalcy lokalowcy; przez całe lata nie spotykają oni osób krótkowzrocznych i mimo że podobno mamy do czynienia w tej branży z jednym z największych obrotów finansowych w kraju, z twardą walutą łącznie, czy nawet przede wszystkim, to jednak okulista nie zarobił tu nigdy grosza. Ale jeśli idzie o sprawę interesującą nas, to znaczy słownictwo, panuje tu przygnębiające ubóstwo. Zwrot, który klienci słyszą od lat bez zmiany, brzmi: „Czy pan ma zapałki” (podchodzi się z papierosem w ustach), co reprezentuje znikomą wartość literacką i nawet jako technika jest koślawe, bo może zdarzyć się niepalący. Przed wojną było cokolwiek lepiej i jest parę tekstów do odnotowania. Malarz Marian Trzebiński, który przedstawia się jako regularny klient pań do dyspozycji, zapisał w pamiętnikach: „Ty, zabawiemy się w dzikich ludzi?”. Uniłowski opisuje osobę o wydatnych pośladkach, która wyklaskiwała się po nich z wypowiedzią następującą: „Będziemy dziś katować to dupsko?”. Przykład ten powtarza Hłasko w jednej ze swoich powieści wydanych na emigracji. Nie pamiętam już kto zdaje się dramatopisarz Krzywoszewski – opowiada, że spotkał propozycję ze strony osoby
pochodzenia starozakonnego, mówiącej niegramatycznie: „Pójdziemy na d... ie?”, na co odpowiedział: „Nie jestem akrobatą”, jednak kolega, z którym był, skarcił go za tę replikę jako arogancką i po namyśle Krzywoszewski przyznał, że istotnie zachował się niegrzecznie. Grzeczność odgrywała rolę, ponieważ przedwojenna prostytucja, szczególnie na prowincji, miała charakter towarzyski, gościnny, gospodarski. Bywały panie, które przyjmowały w przytulnych pokoikach, z pelargonią w oknie, z kanarkiem w klatce, z haftowanymi poduszkami, i spędzało się u nich cały dzień, cokolwiek w nastroju „wizyty u cioci”. Podobnie było w Rosji; Izaak Babel opisuje w jednej ze swoich najlepszych nowel pobyt w takim właśnie saloniku. Ktoś mi opowiadał, że w trakcie podobnego spotkania gospodyni zaproponowała klientowi przerwę odpoczynkową – w słowach następujących: „Może kawaler teraz trochę się pobawi moim czyczem, a ja tymczasem napiję się herbaty”. Ale był też inny rodzaj prostytucji – tak nędznej, że nie chce się wierzyć, gdy się ją dzisiaj wspomina: a przecież była faktem. Jako chłopak widziałem na własne oczy w roku 1935 młode Hucułki, które przychodziły do obozu harcerskiego i były gotowe zrobić wszystko za 20 groszy. Należy sobie uświadomić, co to było 20 groszy: można było dostać za to kilka jajek. Drużynowy ostrzegał, że wśród Hucułów panuje dziedziczny syfilis. Wspominam ten wypadek i w ogóle to, czego zdążyłem doznać w dziedzinie, po prostu, zwykłego głodu – ilekroć dzisiaj słyszę, jak to było pięknie za Marszałka i za kardynała Hlonda. Z tych czasów zostało mi przekonanie, które mam do tej pory, że gdy człowiek nie ma co jeść, moralność jest nic nie warta. W mieście Lublinie, gdzie spędziłem młodość, można było być obsłużonym w dziedzinie damskiej już za 50 groszy, cenę biletu do kina: tyle kosztowała „Lola”, która zadawała się z uczniakami; w ich potocznej gwarze „dwie Lole” oznaczało sumę jednego złotego. Serwis zazwyczaj odbywał się na stojąco, w bramie; korzystali też z niego starsi obywatele. Podobno woźny z Sądu Grodzkiego był raz w takiej sytuacji za furtką płotu przy ulicy Namiestnikowskiej, przy tym partnerka załatwiała go, posługując się jamą ustną, co nazywa się naukowo, jeśli się nie mylę, „coitus oralis”; w trakcie czego odezwała się, sepleniąc cokolwiek, jako że miała coś na języku: „Ty! Zdejm kapelus! Nie widzis, ze pogzeb idzie!”. Gdy w dwadzieścia lat potem oglądałem Ladacznicę z zasadami, pomyślałem sobie, że tamten wypadek z polskiej prowincji więcej mówił o ludzkiej kondycji niż cała dęta, wykombinowana i drewniana politurowana sztuka Sartre’a. Pomijając już, że Jan Kott przełożył ją źle, poczynając od samego tytułu: bo „la putain respectueuse” to nie literacko brzmiąca „ladacznica”, lecz „kurwa”, i nie „z zasadami” (własnymi), lecz „szanująca zasady cudze”, „kurwa pełna poszanowania”, i o to właśnie chodzi, że wyzyskiwani jeszcze w dodatku poważają tych, którzy ich wyzyskują. Postarałem się zakończyć te uwagi refleksją filologiczną, by nie zostało w samym finale wrażenie, że zajmuję się świństwami. NIECH ŻYJE FASON Gdy byłem w Lublinie, moja piętnastoletnia znajoma zapytała mnie, co ostatnio nosi się w Warszawie. Zaskoczyło mnie to całkowicie, nie tylko dlatego, że nie pasuję do sprawy. Są również inne tematy obce mi, do których się jednak przygotowuję z racji mojego zawodu. W tym celu obmyślam sam sobie, w ciągu bezsennych nocy, możliwie najosobliwsze pytania i układam odpowiedzi, żeby w razie niespodzianki mieć coś do powiedzenia: ot, ćwiczenia profesjonalne. Tym razem jednak na nic mi się one nie przydały i dopiero po długiej chwili zabełkotałem coś w rodzaju: „Jak to co się nosi... przecież są pokazy mody... nadają je w telewizji... czy ty tego nie
oglądasz?”, i ośmieszyłem się jeszcze bardziej, niż gdybym w ogóle nic nie powiedział. Bowiem dopiero po niejakim czasie zorientowałem się, że nie szło o modę, ale o fason. Jest to piramidalna różnica! Moda przychodzi z góry, często z zagranicy, zajmują się nią instytucje i jest narzucona. Fason powstaje od dołu, jest spontaniczny, dyktuje go serce i nie wymaga nakładów. Zawstydzony, uświadomiłem sobie, że właściwie fason był u nas zawsze, nawet w najcięższych latach. W Generalnej Guberni i jeszcze jakiś czas po wojnie panował styl „powstaniec”, czyli buty z cholewami, które bynajmniej nie były łatwe do zdobycia i w które wpuszczone były zwykłe spodnie; niektórzy (ale to już była „pretensja”) nosili marynarkę, taką normalną, z piórem wiecznym w kieszonce, ściągniętą paskiem skórzanym tuż pod pachami. W ówczesnych warunkach była to kłopotliwa niedorzeczność, bo miało się tam masę przedmiotów życiowych i żeby po nie sięgnąć, trzeba się było podwójnie rozpinać. Dowódcy w AK zabraniali wysokich butów, ponieważ Niemcy automatycznie zatrzymywali każdego, kto je nosił, bo bywał to niezawodnie ktoś z konspiracji. Zaś w latach pięćdziesiątych „pryszczaci” (młodzi literaci rewolucyjni, Borowski, Konwicki, Bratny) wprowadzili brodę dwudniową nie goloną, akcent kresowy zaciągający oraz kurtkę jakoby ceratową, typu „marynarz z Kronsztadtu”, zawsze szeroko rozpiętą (pod spodem brudny sweter, może być z dziurą, niewykluczone, że od kuli). O kurtki było trudno, pochodziły ze Szwecji, były z delikatnej skórki i kosztowały na czarnym rynku 2 tysiące złotych, co wtedy stanowiło sumę. Mimo wystroju niechlujnego był to styl dbały i na własne oczy widziałem, jak Konwicki omal nie pobił kogoś, kto ochlapał mu kawą kurtkę, która zasadniczo winna była być spryskana smarami i zakrzepłą krwią. Słonimski nazywał ten rodzaj wzgardliwie „bolszewik motocyklista”, sam zaś nosił się tak jak zawsze przed wojną i potem do samego końca: w ciemnej angielskiej jesionce, skrojonej dokładnie na polskiej prowincji, z tak zwanym żydowskim rozporkiem (rozcięcie z tyłu od dołu). Głośne były jego kłótnie z pryszczatymi, które trwały do późnej nocy, po czym Słonimski żegnał się: „Panom to dobrze, położycie się teraz”. „A pan nie?” „Ja muszę się przedtem rozebrać” – co stanowiło aluzję, że jego rozmówcy wchodzą pod kołdrę w butach. Ale oni sami pojmowali, że owego fałszywie ascetycznego stylu długo utrzymać się nie da. Wtedy to szczęśliwie pojawił się francuski film Fanfan Tulipan oraz pochodna od niego fryzura. Nie należy jednak sądzić, że uczesanie na fanfana wyrażało „protest polityczny”, jak to czytałem kiedyś w „Tygodniku Powszechnym”. Obecnie z byle okazji wszędzie widzi się „protest”, ale była to także tylko moda. Jednak nie o to chodziło. Owszem, istniał styl demonstracyjny „anty”, ale było też co innego: „bikiniarz” znajdujący się w posiadaniu resztek po turyście amerykańskim (krawat z palmą hawajską itp.). Oczywiście, noszenie się oznaczało postawę moralną, ale polegała ona na wprowadzeniu fantazji do dotychczasowego profilu działacza. Fryzura fanfan nie miała nic wspólnego z późniejszym włosem chrystusowym dziko rosnącym: szła z twarzą zdecydowaną i chociaż długa, była starannie czesana. Gérard Philipe w filmie miał ją nawet lekko sfalowaną (zgodnie z modą wieku XVII, kiedy to wypadała akcja filmu), którego to fryzowania u nas nie stosowano. Styl ten trwał blisko trzy lata i wyparł go dopiero Zbigniew Cybulski z czarnymi okularami (Popiół i diament). Gdy dzisiaj o tym myślę, przekonuję się, że było wtedy wiele pozostałości elegancji przedwojennej i że ciągnęły się one jeszcze długo: właściwie wygasają dopiero teraz. Dowódcy z okresu okupacji słusznie zabraniali posługiwać się resztkami odziedziczonego szyku, bo jego ofiarą padła jedna z pierwszych prób konspiracji, jeszcze w roku 1939. Było to wydarzenie paradoksalne, ponieważ Polacy byli przygotowani do spiskowania jak żaden inny naród europejski. Gdy wkrótce po wojnie byłem we Francji, ze zdziwieniem dowiedziałem się, że jedną z lektur zaleconych w
tamtejszym ruchu oporu była książka Piłsudskiego Rok 1863, przełożona w latach trzydziestych, zresztą staraniem ambasady – a to dlatego, że były w niej zasady działania w podziemiu, nie znane Francuzom. Robili oni podstawowe błędy, na przykład pozwalali się rewidować z listą adresów w kieszeni itp. Polacy mieli te przepisy we krwi: ale – niestety! – trzymali też fason. Nowa organizacja była obmyślona szalenie ostrożnie, do tego stopnia, że jej sztab zebrał się umyślnie w Pradze czeskiej, co przeprowadzono z niemałym trudem transportowym. Jednakże w dniu spotkania dowódcy stali przed drzwiami i wygłaszali do siebie: „Ależ proszę, panie poruczniku”, „Nie, nie, pan pierwszy, panie kapitanie”; ponieważ ani Czesi, ani Niemcy podobnego certowania się nie uprawiali, aresztowano ich natychmiast. DANSING W STYLU GUMA Gdy przybyłem w roku 1952 do Warszawy, podobne pozostałości trwały, ale już zmodyfikowane. I tak na przykład uczęszczało się na tańce, ale z nowymi dodatkami. Młody grafik Jan Lenica, wybitny ówczesny lokalowiec, wziął mnie do tancbudy, ale zapowiedział, że są trzy fasony: 1) argentyna, 2) guma, 3) salon. Guma polegała na zgiętych elastycznie kolanach i miotaniu się z częstymi przykucami. Argentyna, przeciwnie, była sztywna, z przytuleniem twarzą w twarz w sposób intymny. Salonu już nie pamiętam, w każdym razie, gdy zapraszało się do tańca, należało podać jeden z tych stylów, np. „Proszę panią do tanga, fokstrota, walca itd. w argentynie”, na co można było usłyszeć: „Ja tańczę tylko w gumie”. Bez tej wiedzy nie należało się tam pokazywać, bo nomenklatura klasyczna już nie wystarczała. Ale jej echo jeszcze się obijało. W Łodzi, gdzie do roku 1950 były główne redakcje, dla których brakło miejsca w zniszczonej Warszawie, trwał dawny stołeczny sposób ubierania się i należało szyć sobie garnitur na obstalunek. Było kilka stylów: „angielski”, „warszawski”, „ziemiański” i inne, które konkurowały, co łączyło się z szyderstwami. Beletrysta Stanisław Dygat odwiedził krawca i spytał, czy to u niego ubiera się poeta Paweł Hertz. „Owszem”. „Czy może mi pan powiedzieć, co ostatnio zamówił?” Krawiec streszcza: krój pleców, wystrój rękawów itd. „A teraz czy może pan to wszystko zapomnieć? Jeżeli tak, to proszę posłuchać” (i tu Dygat opisuje szczegółowo całkowicie inny, właściwy model). Było to, dalibóg, uciążliwe! W ogóle trzymanie fasonu w typie przedwojennym mogło zabrać pół życia. Ci, którzy nie mieli dosyć energii, woli, środków, posługiwali się namiastkami. W tejże Łodzi widziałem, jeszcze w roku 1960 w sklepie z konfekcją „białe rękawiczki zastępcze”. Jest to rekwizyt potrzebny w trakcie ślubu; jak wiadomo, nie wkłada się ich nigdy, toteż rzecz składała się zaledwie z trzech palców i kawałka materii, tak że niedbale trzymana w ręku, mogła sprawiać wrażenie kompletnej pary, zaś cena tej namiastki była zgoła przystępna. Co do mnie, zawsze byłem niechętny modzie, która jest i była ceremonialna, i popieram fason, który można zrobić z niczego, za pomocą własnej decyzji. Za moich młodych lat sposób noszenia się miał olbrzymie znaczenie i mógł wpłynąć na wartość człowieka. Sytuację tę odtwarzają utwory takie jak Kapitan z Köpenick Zuckmayera, w którym szewc, przebrawszy się pod wpływem straceńczej fantazji w mundur oficera, stawia na nogi i bierze pod swoje rozkazy całą prowincję, czy u nas Kariera Nikodema Dyzmy Dołęgi-Mostowicza, w której bezrobotny prostak, przypadkowy posiadacz fraka, zaczyna trząść najlepszym towarzystwem stołecznym: taka była, w tych tekstach dziś już przebrzmiałych, siła działania stosownego garnituru. Ci jednak, którzy byli zbyt ubodzy, by wyglądać jak należy, posługiwali się ersatzami, jak owe sfingowane rękawiczki ślubne, zaledwie z trzema palcami.
W moim środowisku, niezbyt zamożnym, utrzymywała się legenda stroju uniwersalnego, który nie wymagał zabiegów. Pamiętam sztywny kołnierzyk z kauczuku, tzw, gumolastyczny, który wystarczało włożyć do wody i przetrzeć rękawem, by go oczyścić, ale który miał tę wadę, że błyszczał i wyglądał znośnie tylko z daleka, na przykład na spacerze w parku. Gdy skończyłem szkołę, wuj doradził mi obstalowanie garnituru, który miał pasować wszędzie: klapy miał salonowe i można było iść w nim na przyjęcie, rozcięcie miał sportowe i można było w nim grać w golfa itd. Sprawiłem go sobie z wyjątkowym wysiłkiem i przekonałem się, że nie pasował nigdzie, w salonie wyglądało się w nim sportowo, na meczu zaś salonowo itd. Rady mojego wuja w ogóle okazały się mało przydatne. Między innymi wuj ostrzegał mnie przed zamawianiem w restauracji potraw, które nie znajdują się w karcie, co mogło być rujnujące. Jako przykład mający odstraszyć służyła opowieść, długa i szczegółowa, o rejencie Wąsowskim z Łęcznej, który przyjechał do Resursy Kupieckiej i miał kaprys, bo zachciało mu się kompotu, którego nie było w menu. Kelner spytał: „Pan życzy kompot komponowany czy firmowy?”. Rejent nie wiedział, na czym polega różnica, ale powiedział w ślepo: firmowy, po czym czekał godzinę, czekał dwie, wreszcie drzwi się otworzyły, weszło ośmiu kuchcików rzędem, jeden niósł ananasy kandyzowane w gałce muszkatołowej, drugi banany duszone w trzcinie cukrowej itp., zmieszali to wszystko, było to obrzydlistwo, ale rejent zjadł, bo mu było wstyd, i zapłacił tyle, że musiał sprzedać ogród warzywny, zapożyczył się do końca życia, zmienił zawód i założył wypożyczalnię książek (co oznaczało upadek). Ostrzeżenie to niewiele mi się przysłużyło, bo wówczas nie tylko nie zamawiało się dań, których nie ma w karcie, ale nawet tych, które tam były, nie można było dostać. MÓJ PŁASZCZ COLUMBO Ale nie skarżę się, bo terror wyglądu znacznie zmalał. Niegdyś był dotkliwy. Rozumiem owego studenta z genialnego Obłomowa Gonczarowa, który popełnił samobójstwo, bo znudziło mu się sznurować i rozsznurowywać trzewiki. A była to robota: czytam w The Clothes Lawrence’a Langnera, że ubiór męski pod koniec wieku XIX wymagał zapięcia około pięćdziesięciu guzików oraz około piętnastu haftek przy kamaszach. Natomiast moim ideałem jest ów staruszek z kraju Jakutów, który włożył na siebie dwa futra, po czym opasał się parokrotnie drutem, który energicznie zakręcił na końcach. Zapytany wyjaśnił: „A ja już wziąłem zakutałem się na zimę”. Szczęśliwy ten człowiek nie zajmował się strojem od listopada do maja, wtedy dopiero brał obcęgi i przecinał druty, zapewne ze smutnym westchnieniem, i może nawet tak źle nie wyglądał, zważywszy na futra. Moim marzeniem również jest ubiór, w który można by rano wskoczyć i wieczorem z niego wyskoczyć w trzy sekundy, bez potrzeby czyszczenia go, cerowania i uzupełniania. Ciekawe, że pomimo fantastycznego postępu do tego jeszcze daleko, i nie wiadomo czy w ogóle dojdzie. Langner pisze, że technika nowoczesna nie wniosła prawie nic do kostiumologii: na przykład buty wyrabia się dziś na tej samej zasadzie co w XV wieku, a buciki w rodzaju adidasów znane były już w armii rzymskiej, tyle że z innych materiałów. Gdy zaś ogląda się stroje w filmowych przyszłościowych science fiction, wydają się nawet bardziej skomplikowane niż współczesne. Być może nie powinienem tu rozpisywać się o moim zdziwaczałym charakterze. Chciałem tylko powiedzieć, że na szczęście szok społeczny naszego czasu rozluźnił rygory. Ale moda ocalała, bo człowiek wciąż lubi się pokazać; może to i lepiej, bo jest na co popatrzeć. Jednak – że tak powiem pseudonaukowo – mentalność noszenia się uległa zmianie i przytoczone na początku pytanie mojej znajomej jest tu ciekawym przykładem. W jej podejściu nowe przemieszało się ze starym. Stare jest
zainteresowanie, co nosi się w Warszawie. Otóż sądziłem, że podział na stolicę i prowincję zatarł się, szczególnie jeśli idzie o obyczaje. Niegdyś było to ostre rozgraniczenie; a istniały jeszcze dodatkowe pojęcia: prowincji głębokiej oraz prowincji „prawdziwej”, czyli atrakcyjnej (Pieniny, Łowicz ze swoimi obrzędami). Były to oddzielne światy, dziś zanikłe. Jednak moja przyjaciółka wciąż docenia odrębność stolicy. Ale z drugiej strony nie idzie jej już – jak dawniej bywało – o modę, którą prezentują modelki w TV, lecz o fason, który powstaje z własnej fantazji i przenosi się przez plotkę. A zwolennicy fasonu mają niepodległość duchową. Gdy styl „punk” (kunsztownie malowane włosy) stał się manierą, odrzucili go i widziałem napisy: „Ludzie! Punk to syf”. Otóż fason może zrobić każdy z byle czego. Ja sam odczułem to przypadkowo na sobie. Mianowicie mam od lat stary płaszcz, poplamiony i pognieciony, w którym przed wojną mógłby się pokazać tylko śmieciarz. Otóż – było to parę lat temu – wsiadłem do tramwaju 15 i nagle zauważam życzliwie zainteresowane, pełne uznania spojrzenia młodych osób, które jeżdżą tamtędy na Politechnikę. Zaskoczony przyglądam się bliżej i widzę, że mają na sobie płaszcze podobne do mojego, tyle tylko że pogniecione za pomocą sztucznego zabiegu trzymania przez noc pod materacem. Był to bowiem fason pod detektywa, porucznika Columbo, który wtedy szalał w telewizji i używał równie niechlujnego okrycia. Niestety, tymczasem fason się zmienił, natomiast mój płaszcz nie i podobne poparcie już mnie nie spotyka. Jednak doświadczenie to przekonało mnie o twórczej roli fasonu i rozzuchwaliło mnie. Obecnie, po namyśle, wiem już, co powinienem odpowiedzieć znajomej, mimo że jest już za późno: „Jak to co noszą w Warszawie! Popatrz tylko na mnie, moje dziecko”. ZŁOWROGA MAGIA PRZEDMIOTÓW Odbyłem ciekawą rozmowę z młodym reżyserem teatru na prowincji. Jego władze miejskie sugerują, by w repertuarze było dużo klasyków „wystawionych w ludzki sposób”, to znaczy bez modnych w nowoczesnej inscenizacji dziwactw. Reżyser przewertował spuściznę dramatyczną zostawioną przez wieki i popadł w rozpacz. „Aktorzy, jakich mam w zespole, przeważnie młodzi, nie wiedzą, co z tym robić”. Na przykład: jak zachowywali się polscy szlachcice, prowadząc rozmowę? Zdaje się, że nie siadali, tylko stali, poruszając się niewiele; wyglądało to trochę jak na owych filmach japońskich z samurajami, co tkwią nieruchomo przed obliczem szoguna, składając jednocześnie straszliwe deklaracje, po których zaraz krew się poleje. W feudalizmie rozmawiano niewiele oraz inaczej niż my, ponieważ wszystkie osoby stykające się ze sobą były w zależności hierarchicznej jedna od drugiej: prawdziwa rozmowa możliwa jest dopiero między równymi. Jak zaś nosiło się żupan, jakie wykonywało się ruchy; słyszymy w dokumentach o zakładaniu rąk za pas słucki, ale czy zatykało się je na brzuchu, czy też po obydwu bokach? Starzy aktorzy, którzy jeszcze widzieli tradycyjnych ziemian, umieli chodzić w tych kostiumach, ale młodzi się gubią. Niewątpliwie inaczej porusza się ubrany w spodnie, inaczej w togę rzymską, która zasłania nogi i skłania do zgoła innego kroku. W wieku XVIII, gdy noszono krótkie jedwabne spodnie zapinane pod kolanem, łydka była widoczna i należało ją pokazywać jako zgrabną, do tego służą kroki menueta i także meble „ludwiki”, które mają blaty cienkie, lekkie i wysokie, żeby było widać za nimi całego człowieka. Dzisiaj, w ciężkich spodniach, ogląda go się tylko od pasa w górę i występujący w TV mogliby tam siedzieć w kalesonach i moczyć nogi w miednicy. Inny problem: wpływ alkoholu. Tu nie trzeba nawet sięgać do przeszłości, bo już współczesne sztuki stwarzają problemy, gdy są importowane. Na przykład Kto się boi Wirginii Woolf Albeego. Występują tam dwie pary małżeńskie,
które przez trzy akty się rozrywają, znieważają, poniżają, kłócą brutalnie i przepraszają itd. Otóż pociągają oni przez cały czas whisky, to jest napój, po którym jest się podchmielonym, co jednak szybko przechodzi i trzeba się znów napić, by się podniecić, po czym znów się trzeźwieje i człowiek jest zakłopotany tym, co przed chwilą pochopnie powiedział po szklaneczce itd; stąd owo falowanie nastrojów, bez końca. Zgoła inaczej upija się Słowianin wódą: od razu pada mu na wszystkie pięć zmysłów, i to trwale, z uporem, na długo. Może dlatego wszystkie inscenizacje Kto się boi..., jakie widziałem w Polsce, nie były zrozumiałe: wynikało po naszemu, że postaci już po dziesięciu minutach powinny sobie nakłaść po mordzie, i nie można było pojąć, dlaczego to się tak ciągnie i ciągnie, przepraszają się i znowu zaczynają od nowa, i jeszcze, i jeszcze. Może właśnie z tego względu – z powodu trudności w odtworzeniu dawnej czy obcej prawdy obyczajowej – teatr współczesny ucieka się do wybiegu „awangardy”, czyli fantazji formalnych, i wystawia Sofoklesa w jaskini, Fredrę w fartuchach chirurgów przed operacją oraz Słowackiego na motocyklu, co zwalnia od zastanawiania się, jak owo życie wtedy naprawdę wyglądało. Ale za to fałszerstwo odpowiedzialna jest nie tylko scena współczesna, lecz również sami w sobie klasycy. Powinni bowiem być – jak sama nazwa wskazuje – wieczni, tymczasem nie są. Weźmy takiego Shawa, który uchodzi za największego dramatopisarza angielskiego po Szekspirze i jest przecież prawie że współczesny; albo Ibsena, owego kolosa teatru XIX wieku. Styl Shawa, konwersacyjny, salonowy, towarzysko popisowy, w którym co kto powie, to zaraz błyszczy, wydaje nam się dzisiaj szczytem sztuczności i nawet deklamowany wiersz tragedii klasycznej wygląda na bardziej autentyczny, ponieważ jest w nim poezja, a ta zawsze ma coś z prawdy. Podobnie Ibsen: prowadzi pedantyczne rezonerskie polemiki, uparte, nieznośne, zakochane w sobie, i roztkliwia się nad gadułami cierpiącymi na gonitwę myśli. Wrażenie takie mamy dlatego, że zmienił nam się sposób kontaktowania. Wiek XIX był prawdopodobnie najbardziej rozgadany w historii, jeśli idzie o kontakty środowiska. Przywołajmy teraz film taki jak Poszukiwacze zaginionej arki, który miał miliony widzów: odbywają się w nim zaledwie cztery rozmowy, każda po dwie minuty. W westernie, tym poemacie XX wieku, pada nie więcej niż pięćdziesiąt słów w ciągu całego spektaklu. Przyjęcia w świecie współczesnym robi się na kilkadziesiąt osób, na stojąco, bo gdyby były tylko cztery, już po krótkim czasie nie miałyby sobie nic do powiedzenia, a w tłumie krąży się z kieliszkiem i spotyka coraz kogoś nowego. Jest charakterystyczne, że typowy mebel konwersacyjny, mianowicie kanapa, prawie zniknął z mieszkań. Skoro już mowa o meblach: jest ciekawe, że to ich rolę właśnie niektórzy obserwatorzy uważają za decydującą w kontaktach międzyludzkich. Mianowicie pojawił się dręczący problem samotności, wydawałoby się, paradoksalny w naszym wieku rozmachu: a jednak dominuje on w kulturze; jak stwierdzają krytycy, jest głównym tematem w beletrystyce amerykańskiej, zaś socjologowie wałkują „alienację”, która trapi całe pokolenie przemysłowe, urbanistyczne, komputerowe itd. Otóż nieszczęście to tłumaczy się między innymi właśnie meblami czy raczej urządzeniami. „Człowiek dobrobytu” może się odosobnić bez porównania skuteczniej niż właściciel zamku w średniowieczu, który jednak był zależny od otoczenia, dostawców, kontaktów. Dziś właściciel telewizora, telefonu i pralki może nie widywać nikogo miesiącami. Co najwyżej pojedzie w zamkniętym samochodzie raz na parę tygodni do selfserwisu, gdzie nakupi żywności do swojej lodówki, stykając się nawet tam tylko z kasjerką przy wyjściu. Katherine Mansfield pisze, że rozpusta we Francji brała się z braku angielskich foteli w tym kraju; żeby się jako tako wygodnie umieścić, trzeba się było od razu położyć do łóżka.
KOGO WYBRAĆ DO ZAMORDOWANIA Problem, jak wpływają przedmioty na charakter, jest szalenie ciekawy, tymczasem kultura interesuje się nim niewiele. W Bibliotece Publicznej w dziale „psychologia” nie znalazłem ani jednej pracy na ten temat. Zajmowali się nim socjaliści utopijni, Saint Simon, Fourier i Proudhon, rozwiązując go radykalnie: posiadanie przedmiotów to egoizm: w sławnych „falansterach”, kooperatywach przyszłości projektowanych przez Fouriera, wszystkie rzeczy miały należeć do wszystkich. Marks kpił z tych dziecinnych nienaukowych bajarzy i w odpowiedzi na Filozofię nędzy Proudhona napisał Nędzę filozofii. Potrzeba posiadania jest prawdopodobnie wrodzona biologicznie. Gdy zakładano pierwsze klasztory, reguły były katorżnicze i mnisi nie mieli prawa mieć niczego, co doprowadziło ich do nienormalnego stanu mentalnego; święta Teresa, reformując karmelitanki, uważała, że zakonnica powinna jednak mieć parę własnych drobiazgów, na przykład krzyżyk drewniany na ścianie celi należący tylko do niej, co jest wręcz niezbędne do przeżycia, jako warunek psychologiczny, tak jak jedzenie, choćby najskromniejsze, jest koniecznością materialną. W przyrodzie poczucie posiadania jest powszechne i tłumaczy ono zróżnicowane głosy zwierząt; śpiew ptaka ostrzega, że jest on na swoim terenie i życzy sobie, żeby mu nie włazić. Wpływ przedmiotów na psychologię studiował Konstanty Stanisławski; tym sposobem znów wracamy do teatru. W swojej głośnej teorii Stanisławski żąda, by aktor wczuł się w odtwarzany charakter tak dalece, jak to tylko jest możliwe. Celowi temu służą autentyczne rekwizyty: jak wiadomo, Stanisławski puszczał na scenie prawdziwą wodę w strumieniu, posyłał asystenta do Wenecji, by sprawdził, jak często i z jakim dźwiękiem klaszczą fale poruszane przez gondolę w kanałach (w trakcie inscenizacji Otella, dziejącego się w mieście dożów), w Na dnie porozrzucał karaluchy po dekoracji i nakłonił aktorów, by nosili również u siebie w mieszkaniach – by się przyzwyczaić – brudne łachmany, w które ubrani są wykolejeńcy w owej sztuce Gorkiego. Otóż Stanisławski radzi aktorowi, który ma trudności z wejściem w postać, by znalazł przedmiot charakterystyczny dla owej odtwarzanej figury i starał się trzymać go w ręku w ciągu całego dnia. I tak – aktorce, która miała grać delikatną Marię Stuart, zalecał, by postarała się o jedwabną chusteczkę koronkową i gładziła ją w każdej wolnej chwili; aktorowi, który przygotowywał się do roli agresywnego brutala, sugerował, by przed każdorazowym uczeniem się tekstu wziął szablę do ręki wymachiwał nią przez parę minut itd. Jakkolwiek technika ta może wydać się dziecinna, jednak jest skuteczna; sam się o tym przekonałem, i to właśnie w związku z bronią. Niewątpliwie szlachcice, którzy stale nosili szable, nabierali poczucia nie znanego nam dzisiaj i gdy musieli pozbyć się owej broni, popadali – jak świadczą dokumenty – w apatię i przygnębienie; odpięcie szabli, w trakcie procesu przed trybunałem, już stanowiło cios psychologiczny, jak to opisuje Rzewuski. Ze mną było akurat odwrotnie, mianowicie podczas okupacji powierzono mi misję, z którą związany był pistolet. Było to w Lublinie, który z racji znajdującego się tuż obok obozu w Majdanku był otoczony kordonem żandarmerii. Otóż moim zadaniem było eskortowanie osób, które potajemnie należało wyprowadzić z miasta bądź też wprowadzić. Nie wolno mi było wiedzieć, kim są przeprowadzani ani nawet rozmawiać z nimi, żeby w razie wpadki Niemcy nie mogli się ode mnie niczego dowiedzieć. Raz szedłem ze staruszkiem i dziewczynką ośmioletnią, w dziwacznym okrągłym granatowym kapeluszu, i trząsłem się ze strachu, żeby ten ubiór nie zwrócił uwagi. Kiedy indziej towarzyszyłem olbrzymiemu chłopu, który najwyraźniej miał cały arsenał pod płaszczem, i do dziś nie rozumiem, na co mu byłem potrzebny. Otóż do tej roboty otrzymałem pistolet z bardzo długą lufą, prawdopodobnie była to broń
sportowa, co dawało niejaką równowagę wobec przeciwnika z karabinem, który był jednak znacznie skuteczniejszy niż zwykły rewolwer. Urządzenie to jednak było niewygodne i nosiłem je wpuszczone w nogawkę, tak że ciągnąłem ze sobą pistolet za każdym ruchem biodra. Najgorsze jednak okazały się zmiany w mentalności. Mianowicie zacząłem oceniać każdego spotkanego pod kątem, czy należy go zaatakować, czy jeszcze nie. Gdy przechodziłem z kimś eskortowanym ścieżką wzdłuż lasu, spotykaliśmy patrole i nigdy nie było wiadomo, czy nie zdecydują się nas zatrzymać. Oczywiście nie może być nic głupszego niż dać się złapać z bronią. W dodatku Niemcy zastawiali pułapki: szedł cywil o byle jakim wyglądzie, który w chwili gdy był o krok od nas, mógł nagle nas zatrzymać, a z krzaków wychodzili ukryci tam żandarmi. Nabrałem więc nowego spojrzenia: wszyscy napotkani nadawali się – lub też nie – do ewentualnego zamordowania, co mnie zmuszało przy każdym kroku, do męczących decyzji i już nawet na siedzących na ławce w parku reagowałem w sposób, jaki nie zdarzył mi się nigdy w życiu: zastanawiałem się, czy ich nie zastrzelić. Po dwóch tygodniach tej działalności byłem chory i zwróciłem się do szefostwa z błaganiem, by raczej wysłano mnie jako żywą torpedę, lecz od razu, co przyjęte zostało z nieprawdopodobną pogardą, ponieważ każdy, przeciwnie niż ja, marzył, by dostać jakąś broń. Odkomenderowano mnie do obserwacji, zajęcia, które wykonywały najgorsze łamagi: kręciłem się po ulicach i liczyłem samochody transportowe „Fernlast”, z obowiązkiem zapamiętania numerów, znaków i ewentualnie ładunków, co zresztą nie było łatwe, bo nie wolno było notować; ćwiczyłem się do tej roboty, ucząc się na pamięć numerów z książki telefonicznej. Tym sposobem zobaczyłem na własne oczy i nawet częściowo zliczyłem armię, która zaatakowała ZSRR, na trzy tygodnie przedtem; jest dla mnie do dziś nie do pojęcia, że nie spodziewano się tego po tamtej stronie, skoro my, paru byle jakich szmondaków, wiedzieliśmy bez cienia wątpliwości. PASZPORT GROŹNY JAK BOMBA Zapewne mój przykład nie jest typowy, jako że jestem zaawansowanym neurastenikiem i cywilem z urodzenia, ale właśnie dlatego jest on potwierdzeniem, że przedmioty wywierają nacisk na charaktery, w moim wypadku jaskrawy, w innym, być może, subtelny i nawet niedostrzegalny dla posiadacza. Zaskakującą uwagę na temat przedmiotów znalazłem u Huxleya. Zastanawia się on, jaka rzecz z tych, które pojawiły się ostatnio, najbardziej wpłynęła na umysłowość jego pokolenia (zmarł w 1963 roku, mając siedemdziesiąt lat). Wydawałoby się, że powinien on wymienić samochód, telewizor czy komputer, nowe, nieznane przedtem urządzenia naszego wieku. Nic podobnego. Zdaniem Huxleya, owym przedmiotem jest paszport. Wyłania się tu pytanie, czy paszport można uważać za „rzecz”: jest to raczej dokument i podobnych jest więcej w naszej codzienności. Jednak Huxley sądzi inaczej: dla niego paszport miał wagę materialną, a to dlatego, że miał też psychiczną i zaciążył nad jego charakterem. Reakcja zgoła inna niż dla kogoś z naszej okolicy: ja, przeciwnie, gdy dostaję paszport i szykuje mi się podróż, czuję się uskrzydlony; on natomiast, zamożny intelektualista europejski, wychowany w tradycji liberalnej, przeciwnie. Rzecz w tym, że w środowisku Huxleya, w okresie rozległego Imperium brytyjskiego, bezustannie podróżowano, i on również: należało to wręcz do stylu życia, czego mamy niezliczone przykłady w ówczesnej literaturze angielskiej. Otóż przed rokiem 1914 paszport był nieznany i można było przejechać od bieguna do bieguna, jeśli miało się na bilet, lub na gapę na dachu pociągu, nie będąc nagabywanym przez jakąkolwiek kontrolę; jedynie w carskiej Rosji, jeśli się nie mylę, obowiązywała wiza wjazdowa. Paszport pojawił się dopiero po pierwszej wojnie, za sprawą – kto by się spodziewał!
– Stanów Zjednoczonych. Mianowicie Ameryka, dotychczas otwarta bez przeszkód, ograniczyła prawo wjazdu w celu zmniejszenia imigracji. Wtedy inne państwa, w obawie, że zwali się na nie fala uchodźców licznych wówczas, a nie wpuszczonych do Stanów, również wprowadziły kontrolę paszportową; tym sposobem zresztą USA wpłynęły pośrednio na los Żydów za Hitlera, utrudniwszy im ucieczkę. Później, w miarę pogarszających się stosunków, paszport stał się kontrolą również polityczną. Otóż dla Huxleya, który również po pierwszej wojnie dużo podróżował, była to nowa sytuacja: świat w jego oczach został ujęty w kleszcze i odczuł on to osobiście. W jego opisach wyjątkowo dużo miejsca zajmuje odtąd – nieznany dawniej – sam w sobie proceder przekraczania granic, których zresztą się namnożyło, w związku z powstaniem licznych nowych państw w Europie i w koloniach. Przedmiot tak niewielki jak fotografia paszportowa1 jest przykładem, jak drobiazg może wpłynąć na wrażliwość nowoczesnego człowieka i wywołać owo bezustanne poczucie samoświadomości, że «jednak jestem zarejestrowany», oraz rosnącą, nabrzmiewającą, ogarniającą nas coraz bardziej pogardę dla samych siebie, jako pomniejszonych – atmosfera dławiącego świata Kafki, która stopniowo przygniata, a wreszcie całkowicie rozgniata Józefa K., bohatera jego Procesu. Huxley odczuł trafnie wiek XX, ale i tak mu się udało, że otrzymał cios tylko w postaci paszportu ciążącego mu niby głaz w kieszeni, nie zaś pałką od kapo w Oświęcimiu. LODY EUKALIPTUSOWE Najnudniejszym sportem, z jakim zetknąłem się kiedykolwiek, jest baseball. Jednak Amerykanie za nim szaleją. To wręcz ich rozrywka narodowa, być może bardziej niż cokolwiek innego. Jest to dla mnie męczący problem. Byłem na kilku meczach baseballu, zaciągnięty przez mojego przyjaciela Chestera. Zasada jest prosta: występują przeciwko sobie dwie drużyny. Gracz jednej z nich trzyma piłkę, gracz drugiej pałkę palantową. Pierwszy rzuca piłkę, którą drugi stara się odbić; gdy mu się to uda, gracze jego drużyny puszczają się biegiem, starając się osiągnąć wyznaczoną linię, zanim piłka dostanie się w ręce przeciwników. Serwujący piłkę jest obowiązany cisnąć ją na przewidzianej wysokości, ale oczywiście zależy mu na tym, by kontrpartner jej nie odbił lub odbił źle. Rzuca więc piłkę, ale tamten jej nie trafia bądź rozmyślnie nie odbija, przewidując, że kąt uderzenia będzie zły, bądź wreszcie odbija nieprawidłowo poza granicę boiska. Trwa to bez końca: patrzę na zegarek, minęło 25 minut, lecz wciąż nic się nie dzieje. Wreszcie udaje się wybić piłkę pod niebiosa, i wtedy gracze, którzy przez pół godziny tkwili nieruchomo na miejscu, rzucają się gwałtownie przed siebie, a na stadionie pięćdziesiąt tysięcy widzów zrywa się z dzikim wyciem, od którego można się przewrócić, i dziwne, że zawodnikom udaje się jako tako biegnąć. Trwa to od dwudziestu sekund do pół minuty, po czym wszystko zaczyna się od początku. Gapię się na to i niby wszystko rozumiem, lecz nic nie mogę zrozumieć. Widzę dokoła siebie nieprawdopodobne podniecenie, zaczerwienione twarze, zagryzane wargi, zaciskające się pięści, zaś Chester nie może oczu oderwać. W tej sytuacji budzi się we mnie nieokreślony niepokój i wyłania się pytanie, które zresztą stawiam sobie nieraz, czy aby na pewno należę do rodzaju ludzkiego? A może jestem ofiarą zmowy trwającej od lat, tak jak w owym sławnym doświadczeniu przeprowadzonym w angielskim Instytucie Psychotechniki? Mianowicie nakreślono na tablicy dwie linie, jedną niewątpliwie dłuższą, drugą niewątpliwie krótszą, po czym namówiono trzydzieści osób, by zapytane, która jest dłuższa, wskazały stanowczo ową krótszą; świadkiem tej ankiety był ktoś
trzydziesty pierwszy; zagadnięty na końcu, odpowiadał zazwyczaj jak wszyscy, wbrew jaskrawej oczywistości, lecz zgodnie z poprzednikami. No, ale ja – mówię sobie – nie jestem taki i z uporem będę wskazywał na ową linię dłuższą. Tylko że każdy tak sobie mówi, ale zazwyczaj tylko sobie. Problem zaczął we mnie nabrzmiewać; musiałem go jakoś rozwiązać. Niewątpliwie mamy tu do czynienia z praktyką, która ma własny rytuał. Zdarza się to częściej, niż przypuszczamy, ponieważ każdy z nas obraca się w swoim środowisku i rzadko przenika do innego. Czasem takie zetknięcie się budzi zdumienie. Spędziłem parę dni w hotelu, w mieście, gdzie odbywał się turniej szachowy, i co wieczór słyszałem rozmowy mniej więcej takie: „Wyobraźcie sobie, że on przesuwa gońca z b-2 na e-7”. „Nie, nie, nie mów mi tego, bo zdechnę ze śmiechu”. „Ale to jeszcze nic, słuchajcie dalej: robi roszadę!”. Ryk radości wybucha przy stole, jeden ze słuchaczy tarza się, drugi bije się po bokach, trzeci odwrócił się do kąta i tam dusi się z uciechy. Po tygodniu pobytu czułem się szalenie nieswojo. Onegdaj stojąc w ogonku w aptece słyszę rozmowę za przepierzeniem: „Nie uwierzy pani magister, ale ten praktykant miesza metol z hydrochinonem!”. „Nieprawdopodobne! I co pani na to?”. „Zwracam mu uwagę, na to on mówi, że nie szkodzi, bo doda jeszcze sulfur na sulfonamid!”. W tym miejscu obydwie panie chwyciły się za ręce i popatrzyły sobie w oczy z uczuciem, które było dla mnie całkowicie niedostępne. No tak, mówię sobie – ale gdybym przestudiował podręcznik gry w szachy albo odbył kurs farmaceutyki, mógłbym uczestniczyć w owym bogatym życiu wewnętrznym, o które tylko otarłem się bez zrozumienia. Postanowiłem więc dojść, o co chodzi w tym baseballu. Co prawda przeszkadza mi w tym brak zmysłu sportowego. Jestem jak ów szejk (przepraszam za aroganckie porównanie), który odwiedził króla angielskiego i ten zaproponował mu wybranie się na wyścigi Derby, co jest w Londynie najwspanialszą rozrywką. Arab podziękował i wyjaśnił, że co prawda wie, że jeden koń jest szybszy od drugiego, ale nie interesuje go, który to. Jednak gdy się zawezmę, potrafię się przekonać, i nauczyłem się oglądać niektóre rozgrywki z przyjemnością. Gdy w roku 1977, po meczu, jeśli się nie mylę, Holandii z RFN, komentator TV wyraził się: „Mieliśmy dwie godziny uczty duchowej”, w prasie pojawiły się kpiny, moim zdaniem, niesłuszne, ponieważ był to spektakl, który rzeczywiście przynosił satysfakcję estetyczną i można było ją wyrazić terminem uczuciowym. Inna rzecz, że takie przymuszanie się nie zawsze daje rezultaty. Mój znajomy przez parę lat był na placówce w Madrycie i usiłował przekonać się do walki byków, która jest sportem narodowym nie mniej niż baseball. Hiszpanie nie zaprzestali jej uprawiać nawet podczas wojny domowej i podobno bywało, że pociski wybuchały na arenie, wtedy widzowie chowali się pod ławkami, po czym wszystko toczyło się dalej. Czesio przestudiował całą literaturę na ten temat; tłumaczono mu, że idzie tu o tryumf inteligencji nad ślepą siłą przyrody, Hemingway napisał, że zabijając byka, toreador w imieniu publiczności zwycięża śmierć zagrażającą każdemu itd., itd. Jednak Czesio nic z tego nie dostrzegał, widział natomiast, że morduje się zwierzę ku radości tysięcy zebranych, co go stale pogrążało w stanie przygnębiającego poniżenia. ZWYCIĘSTWO „CZERWONYCH SKARPETEK” Być może mnie uda się lepiej – mówię sobie; jestem przecież jako tako inteligentny, dlaczego nie miałbym zrozumieć tego, co pojmuje byle ośmioletni Amerykanin, jako że na każdym rogu widzę dzieciaki grające w baseball. Proszę Chestera o objaśnienie, czego jednak unika; proponuje, że raczej kupi mi coś do poczytania. W księgarniach na temat baseballu są działy po dwadzieścia półek
i więcej oraz całe szafy periodyków. Chester wybiera mi półtora kilo kolorowych druków, z których jednak nie dowiaduję się niczego. Zawierają nie kończące się opisy meczów („W dziewiątej minucie Jerry Schwanzbach z drużyny «Najeźdźców» odbił piłkę lewym trunkiem na trzecie pole «Czerwonych Skarpetek»”.) oraz życiorysy graczy, z których każdy jest mistrzem (wylicza się dokładnie, co każdy robił miesiąc po miesiącu), zaś niektórzy bóstwami, jak Joe Di Maggio, mąż Marilyn Monroe, stokrotnie bardziej adorowany od niej (tak jest, choć to nie do wiary z naszej perspektywy!) i który omal nie został prezydentem USA. Zdaje się, że gdy się czyta to wszystko, już trzeba wcześniej wiedzieć, o co chodzi. Nie przestaję więc męczyć Chestera. I oto, nareszcie, na koniec, dowiaduję się. Chester z widocznym wysiłkiem, dobierając słowo po słowie i coraz to wolniej, wygłasza teksty w rodzaju: „Bo, widzisz, pitcher, czyli ten, co rzuca, musi planowo przewidzieć... czy raczej, inaczej ci to powiem, batter, czyli ten, który odbija, powinien skalkulować...”, i tu nagle, przez mgnienie oka, widzę w spojrzeniu Chestera pustkę, szczerą, autentyczną, nie do naśladowania! Chester przyduszony do ściany sam staje wobec prawdy, którą przecież rozumie, ale którą się nie zajmuje: mianowicie, że baseball, tak jak mi się to wydało od początku, jest najnudniejszym sportem na północnej półkuli! Tak jest. Amerykanie go uprawiają, ponieważ przyzwyczaili się od dziecka, podobnie jak Polacy do chodzenia na mszę, na której żaden znany mi Jankes nie wytrzymałby pięciu minut (inna rzecz, że obracałem się wśród protestantów); „zrozumiałem! – wołam – zrozumiałem!” – po co bowiem mam dręczyć kochanego Chestera, który okazuje mi tyle dobrej woli. Niemniej to odkrycie stawia mnie wobec zaskakującej, nieprzewidywanej wizji Nowego Świata; czyżby Amerykanie mogli być nudni i sami mogli się nudzić? Mnie, dla którego filmy hollywoodzkie są najwspanialszą sensacją, z jaką się zetknąłem, podobne przypuszczenie nie może przejść przez zwoje mózgowe, nawet owe najwyżej umieszczone. A jednak. Wkrótce mam następne podobne doświadczenie. Mianowicie Chester zaprasza mnie do odbycia podróży. Zgadzam się z radością: czy może być coś bardziej podniecającego, gdy jest się w Ameryce? Amerykanie szalenie tłuką się z miejsca na miejsce i, co ciekawe, po własnym kraju. Wyjazd do Europy czy w daleki świat ma inny charakter: wakacyjny, specjalny, jest to „travel”; natomiast jeździć tak sobie to jest normalka. Wszyscy tu ciągle zmieniają miejsce pobytu: rzadko kogo można zastać po czterech czy pięciu latach pod tym samym adresem: rzucają pracę, biorą inną, przemieszczają się z całą rodziną. Głównie jeżdżą z Zachodu na Wschód i z powrotem. Słyszy się ciągle: „W Nowym Jorku już nie można wytrzymać. Przenoszę się do San Francisco, to jest najpiękniejsze miasto w USA” (rzeczywiście). W San Francisco zaś mówią: „Tu się nic nie dzieje, wyjadę do Nowego Jorku albo lepiej do Chicago, tam jest życie”. Przyglądanie się Amerykanom nasuwa wątpliwości co do modnego ostatnio biadania socjologów na temat „alienacji”, że niby nieszczęściem naszych czasów jest utrata środowiska, oderwanie od korzeni, odcięcie od miejsca pochodzenia – u milionów, które opuściły wieś i przeszły do przemysłu, przeprowadziły się całymi prowincjami, zmieniły naturę na urbanistykę itd. Zdaje się jednak, że w charakterze człowieka jest też obijanie się po świecie: skąd się wzięły te ludy, które w V wieku tak się ruszały, że rozdeptały całe Cesarstwo Rzymskie? Istnieje też teoria, że owe narody wędrowały pędzone bezustannym strachem, pragnąc wciąż zacierać ślad po sobie. Tak czy inaczej, pogląd, że człowiek jest powołany, by być gdzieś wrośnięty, jest dyskusyjny i Amerykanie ze swoim rwaniem w nogach podważają go.
TRZYDZIEŚCI GATUNKÓW LODÓW W każdym razie wyjeżdżamy. W samochodzie jest ciepło, błogo, panuje jednostajny cichy szum. „Może puścić muzykę?” – pyta Chester. Ta muzyka nas nie opuszcza: jest w sklepie, w windzie, w hotelu i robi wrażenie, że zaczęła się ze stworzeniem świata i nie skończy się nigdy: gdy się na nią trafia, wygląda, jakby ciągnęła się dokładnie w tym samym miejscu taktu, w jakim słyszeliśmy ją przerwaną ostatnio. Dla melomana przyzwyczajonego, że kompozycja ma początek i koniec, że się do niej zasiada i że się jej wysłuchuje – jest to cokolwiek obezwładniające. A nie jest to jakiś dziki rock, jazz czy piosenki, nie, lecz nie kończąca się „symfonia”, w rodzaju filmu hollywoodzkiego; jest naprawdę staranna, ale nie ma w niej perkusji, nie ma instrumentów dętych, za to jest sto smyków, stale z tłumikiem: nawet gdyby chciało się w nią wsłuchać, nie da się, bo jest zbyt dyskretna, a przecież brzmi w każdej sekundzie. Za oknami pejzaż stale taki sam: wygładzona droga, jednopiętrowe domki – cała Ameryka jest podobna; raz po raz motele, do których zajeżdżamy na noc: wszystko płynne, sprawne, precyzyjne, ma się wrażenie, że jest się wyciągniętym na kanapie i nie schodzi się z niej, podają nam do tych poduszek wszystko, co potrzebne. Odżywiamy się w zajazdach, które robią wrażenie, że są po prostu wszędzie i że nie trzeba ich szukać, bo to one same podjeżdżają; po czym natychmiast podchodzi kelnerka, wyglądająca jak wyprana chemicznie i lekko świecąca się niby celofan, natychmiast podaje i natychmiast reguluje rachunek. Menu wszędzie podobne: hamburger, kura pieczona, jajka. Jeżeli chce się inne danie, odsyłają do restauracji, która jest pół mili dalej. Wygląda na to, że wszystkie te zakłady zostały prefabrykowane, wraz z żywnością i z dziewczynami, według schematu wyspecjalizowanego. Ale za to jest trzydzieści rodzajów „icecream”, lodów, i Chester coraz to namawia mnie na inne. I tu nagle puszcza mi zatrzask psychiczny. Oto bowiem co się dzieje. „A teraz – mówi Chester – skosztujesz nowej mieszanki, pistacja z różą afrykańską i z orzeszkami brazylijskimi”. Rzeczywiście znakomite, pełnosłodkie, pełnoodżywcze, pełnoaromatyczne. „No i jak – pyta Chester – czy lepsze od tych, co jadłeś rano, mieszanki kwiatu lotosu z eukaliptusem oraz z owocem granatu?”. Staram się odpowiedzieć i nagle – czyżbym stracił smak? czyżbym stracił węch? czyżby język mi odpadł? Nie czuję żadnej różnicy! Tamte – a było ich już dwadzieścia dziewięć – też były pełnosłodkie, pełnoodżywcze, pełnoaromatyczne, ale jakie? Nie chcę jednak robić przykrości Chesterowi, więc bełkoczę: „Tamte były... jakby silniejsze... bardziej esencjonalne... ale obydwa znakomite...”. Wsiadam do samochodu nieco przygłuszony. „Może puścić muzykę? – pyta Chester, ale zaraz dodaje: – Zresztą nie warto. Jesteśmy już w San Francisco”. Czy odbyła się jakaś podróż? Czy w ogóle ruszyliśmy z miejsca? Do dziś nie jestem tego pewny. I dlatego, gdy obecnie czytam o dramatycznym napięciu życia amerykańskiego, gdy oglądam filmy, które od początku do końca składają się z samych „suspense”, gdy rozmawiam z rodakami marzącymi o tym podniecającym kraju – zresztą skądinąd rzeczywiście wspaniałym! – wspominam jednak najdroższego Chestera, co wlókł mnie przez całą Amerykę tylko po to, żeby osobiście być obecnym na meczu baseballu, który miał być wyjątkowy. Szczerze kocham Chestera, ale bilet na ów stadion, który mi zafundował, okazał się bezpowrotnie stracony. Jeżeli teraz ktoś z Państwa zapyta mnie, jako dziennikarza filmowego, skąd wzięło się kino hollywoodzkie, tak wspaniale egzotyczne dla nas, odpowiem, że dla Amerykanów jest ono tak samo wspaniale egzotyczne jak dla nas i stąd właśnie się wzięło: jako brakujące uzupełnienie cywilizacji, której rezultatem jest eliminacja przeżycia; a czy ocenia to się jako sukces czy też jako stratę, to już zależy od poglądów. 1 Złośliwe dowcipy „paszportowe” są typowe w humorze angielskim; np. ktoś wpisujący w rubryce „znaki szczególne”: „wygląd
mam melancholijny”, w rubryce „twarz” podaje się „inteligentna”, co urzędnik zmienia na „owalna” (w humoresce Jerome K. Jerome’a); fragment dialogu: „Sylwio, czy dobrze sie czujesz, nic ci nie dolega, bo wygladasz nagle jak twoje zdjecie w paszporcie”. (przyp. – Z. K.)
RESZTKI Z HISTORII
PODROBY I PODRÓBKI DZIEJOWE Ilekroć czytam jakąś pracę historyczną – a właśnie mi się to zdarzyło – nie mogę pozbyć się wrażenia, że jest sfałszowana. Zapewne każde pisanie o historii jest jakimś tam fałszerstwem, ale nie zawsze się na nie reaguje. Bywa nawet, że książka jest w oczywisty sposób fałszywa, co dostrzega laik, a jednak nie ma się pretensji do autora. Tak jest na przykład z historykami amerykańskimi, do których zresztą europejscy odnoszą się z lekceważeniem. O książce Shirera o upadku Francji w roku 1940 napisano w „Les Temps Modernes”, że jest to „robota dziennikarska”. Udało mi się przeczytać ją, jak również inną pracę Shirera, The Rise and Fall of the Third Reich, i także dwie książki Barbary Tuchman. Nie wiem czemu – może to przypadek, a może taki styl, ale historycy z USA używają w swoim nazwisku jeszcze jednej dodatkowej litery, tajemniczej, umieszczonej między imieniem i nazwiskiem: Barbara W. Tuchman, William L. Shirer, Arthur M. Schlesinger, Jr. Itd. Być może jest to przejaw jakiegoś tamtejszego snobizmu, bo zapewne zajmowanie się historią, jeśli jest się Amerykaninem, stanowi oryginalność. I widać to po owym pisarstwie: jest ono zainteresowane, lecz neutralne i z dystansu; miałem wrażenie, jakbym czytał Faraona Prusa czy Sàlambo Flauberta, opis cywilizacji minionej, cokolwiek obojętnej. Ciekawe, że postawę tę widać już w tytułach: Wzrost i upadek Trzeciej Rzeszy, Załamanie się Trzeciej Republiki, Shirer opisuje „katastrofy” niby trzęsienie ziemi na dalekich lądach, a książki Tuchman nazywają się The Proud Tower, A Distant Mirror (Dumna wieża, Odległe lustro), jakby szło o ciekawe, lecz dziwne i obce zjawiska. Jest to punkt widzenia „przyjezdnego na niedługo”, turystyczny; Shirer zresztą był istotnie korespondentem prasowym w Berlinie w czasach hitlerowskich. Jest to skądinąd postawa typowa dla kultury amerykańskiej w ogóle; ileż to literatury tamtejszej napisano z perspektywy Amerykanina przybyłego do innego środowiska, na przykład cała twórczość Hemingwaya, który w gruncie rzeczy nie opisywał ojczyzny, lecz swoje awanturnictwo po Paryżach, wojnach w Hiszpanii i gdzie indziej, safari w Afryce, połowy na Kubie itd. Oglądałem właśnie film charakterystyczny pod tym względem: Zaginiony, w którym Jack Lemmon, obywatel amerykański, poszukuje syna w Ameryce Południowej, w odmęcie tamtejszego zamachu stanu interesuje go głównie odnalezienie potomka, a znacznie już mniej tragedia polityczna, w której dosłownie dziesiątki ofiar padają na jego oczach, co naturalnie budzi jego oburzenie, ale przedstawione jest jako mechaniczna i nie tycząca „nas” okropność, coś w rodzaju King Konga, rekina ze Szczęk czy wampirów z horroru hollywoodzkiego. Niemniej czytam chętnie i bez oporu wewnętrznego takiego na przykład Shirera, mimo banałów w rodzaju, że Polacy we wrześniu 1939 wykazali „vain gallantry”, czyli daremną dzielność; kampanii tej poświęca on około dwudziestu wierszy w tomie liczącym stron 1250, zaś powstanie
warszawskie w ogóle u niego nie istnieje. Może właśnie dlatego, że historia ta jest powierzchowna, szkicowa i zdystansowana, znoszę ją łatwiej; natomiast na naszych pisarzy reaguję z irytacją i z poczuciem, że stykam się z oszustwem, mimo że w gruncie rzeczy, unikają oni błędów, których pełno u Shirera. Być może idzie tu o mentalność. I bynajmniej nie w związku z aktualnymi poglądami politycznymi na dzieje najnowsze. Przeciwnie, najwięcej wątpliwości mnie ogarnia, gdy czytam o odległej przeszłości narodowej, „jagiellońskiej”, na przykład głośne książki Jasienicy itp. Cały ten niepokój odżył we mnie, gdy oglądałem Dziady w inscenizacji Swinarskiego nadane przez TV na Zaduszki. W dramacie tym zawsze zastanawiał mnie Salon warszawski, owo krwawe szydzenie Mickiewicza z obojętności, z jaką spotkało się męczeństwo studentów, zbuntowanych na Litwie przeciwko caratowi. Otóż nasz Wieszcz, mimo że potężny wizjoner, był też zdumiewająco dokładnym obserwatorem, co zresztą, mówiąc nawiasem, często idzie w parze, na przykład u owych średniowiecznych malarzy mistycznych, którzy odtwarzają każdy kwiatek z taką wiernością, że dzisiaj jeszcze można na nich studiować botanikę. Może wręcz trzeba być metafizykiem, by się tak detalicznie przyglądać. Toteż opis Moskwy u Mickiewicza jest przede wszystkim znakomitym reportażem. Podobnie tutaj: mimo że Mickiewicz nigdy nie był w Warszawie, znał jednak środowisko, i to się czuje: oddycha ono autentyzmem. Nawiasem mówiąc, występuje w tej części moja ulubiona postać, mianowicie Senator, osiemnastowieczny sceptyk, połączenie Sade’a z Wolterem. Gdy Rollisonowa rozpacza, że jej dziecko cierpi w więzieniu, i ona, intuicyjnym uchem matki, słyszy poprzez mury jego jęk, Senator stwierdza: „Syn pani zdrów być musi, gdy tak głośno wrzasnął”. Gdy piorun, wykonując wyrok boży, zabił Doktora, stopiwszy po drodze srebrne ruble carskie – co stanowi jeden z owych licznych infantylizmów, utrudniających dzisiaj kontakt z dramatem, i przerażone otoczenie opuszcza Senatora, ten wygłasza tekst wręcz nieprzepłacony: „Przeklęty doktor! Za życia nudził mnie do mdłości, I jeszcze teraz wypłasza mi gości”. Myślę, że nieboszczyk Buñuel, stary surrealista, byłby zachwycony tą postacią. Otóż towarzystwo w Dziadach nie chce w ogóle słyszeć o buncie na Litwie i wykazuje wręcz kompletny brak ducha narodowego. Co więcej, wydaje się, że postawa taka była generalna, i mamy na ten temat zatrzęsienie dokumentów. Zawsze mnie uderzało, że literatura przedromantyczna oddycha pogodą, równowagą i samozadowoleniem, jak może żadna inna w naszych dziejach, i odbija się to też w sztuce, w promiennych pejzażach Canaletta, Norblina, Chodowieckiego czy w muzyce polskiej, która nigdy nie wyprodukowała tylu tańców co wtedy – wówczas właśnie stabilizuje się polonez, którego nazwa zresztą, paradoksalnie, pochodzi z francuskiego (danse polonaise). A jest to już przecież parę dziesiątków lat po rozbiorach! Wygląda na to, że nasi przodkowie tą tragedią zgoła się nie przejęli i tylko tu i ówdzie nieliczni awanturnicy zaczynali rozrabiać. Być może właśnie zaciekłość, pasja, wręcz paranoiczna furia Mickiewicza w Dziadach bierze się z poczucia osamotnienia, odseparowania i także – pionierstwa; przewidywał budzący się nacjonalizm polski. Nie musiałby przecież tak wykrzykiwać, gdyby miał więcej życzliwych słuchaczy. Na razie było ich niewielu; Pan Tadeusz w nakładzie zaledwie 3 tysięcy egzemplarzy rozszedł się dopiero po dziesięciu latach. Wygląda na to, że odbiorców brakowało. I to właśnie jest ta granica fałszerstwa w naszym pisarstwie historycznym. Rozwinęło się ono w połowie wieku XIX, kiedy wybuchł nacjonalizm, i dokonało fantastycznej deformacji: mianowicie wszystkim naszym przodkom aż do Mieszka przypisano mentalność nowoczesną bądź przynajmniej oceniono ich z jej punktu widzenia (Chrobry był dobry, bo zjednoczył Polaków, książęta piastowscy niedobrzy, bo dzielili, itd.). Wprawdzie późniejsza historiografia skrytykowała tę metodę, jednak to nie pomogło, bo czytam
pozycje opublikowane ostatnio, które przyjmują stale ten sam punkt widzenia: patrzą na przeszłość poprzez naszą aktualną mentalność. W rezultacie sugerują nam wciąż ten sam monotonny wzór i sprawiają, że nasza historia nie dostarcza szansy innych widoków, innych wyborów, w ogóle – rozmaitości myślenia. Tymczasem prawda jest taka, że osoby, które mieszkały na naszym terenie i rozmawiały językiem naszym bądź przybliżonym, różniły się jednak absolutnie mentalnością polityczną od nas dzisiaj. „Być Polakiem” jest to program, który ustabilizował się dopiero w XIX wieku, a więc jest świeżej daty. W Mazurku Dąbrowskiego jest zdanie: „Przejdziem Wisłę, przejdziem Wartę, będziem Polakami”, które wygląda dziś na zbędne, tymczasem wtedy stanowiło hasło, wytyczenie kierunku, a także – nowość. Bowiem nasi przodkowie mieli zgoła inne poczucie przynależności, w którym narodowość nie odgrywała roli decydującej. Widać to najdobitniej w kulturze, która przez całe wieki jest wspólna dla narodów europejskich: łacińska. Zarówno nasz Kochanowski jak Włoch Machiavelli czy Francuz Racine mają tę samą przeszłość: grecko-rzymską, zaś „ich” historia jest po prostu historią starożytną. To dopiero w XIX wieku Francuzi odkryli, że mieli Wercyngetoryksa, Niemcy Nibelungów, Polacy Łokietka itd., i przeszłość historyczna narodów rozdrobniła się na sto prowincjonalizmów. A jednak ten wpływ dawnej jedności kulturalnej był silny, ja sam jeszcze miałem w szkole starych nauczycieli o mentalności „klasycznej”, zaś mój kolega z ławki układał wiersze o Juliuszu Cezarze. Właściwie duch ten rozwiał się kompletnie dopiero po wojnie. A przecież językiem oficjalnym państwa polskiego jeszcze w XVIII wieku, a więc prawie że do utraty niepodległości, była łacina! Wyobraźmy sobie, że „Trybuna Ludu” drukuje oświadczenia rządu po łacinie, co każdego obywatela zmusza do nabycia słownika. Otóż dawniej wszyscy aktywni społecznie przez całe wieki byli wielojęzyczni. Mozart pochodził z Salzburga, ale podróżował przez całe życie, rozmawiał w czterech językach i większość jego oper jest po włosku. Przynależność polityczna wiązała się z dworem bądź z religią, nie z narodem. Ciekawy jest wypadek najazdu szwedzkiego, z którego Sienkiewicz w Potopie zrobił wojnę narodową. I nie ma Polaka, który by sądził inaczej. A przecież nawet z amatorską znajomością historii, wspartą na autorach, którzy starają się ją sfałszować, lecz nie bardzo mogą – dochodzi się przecież do wniosku, że była to wojna jak najbardziej religijna, to jest nie Polaków ze Szwedami, lecz katolików z protestantami, i nawet gdyby wygrał ją Radziwiłł sprzymierzony z Karolem Gustawem, to wciąż nie bylibyśmy dziś Skandynawami, lecz zawsze Polakami, ale za to – kalwinistami czy luteranami. Osobiście żałuję, że się tak nie stało. Można więc, za pomocą niewielkiego wysiłku wyobraźni, odtworzyć sobie mentalność osób zebranych w Salonie warszawskim, które Mickiewicz w zamiarze zdecydowanie publicystycznym przedstawia karykaturalnie. „Choć po polsku umiem, to jednak polskich wierszy nie rozumiem” – powiada jedna z dam, a inny bywalec narzeka, że kultura się obniżyła, bo nie ma dworu w Warszawie. Zapewne przynależność do „dworu” dawała im orientację, a nie kierowali się narodowością i nie rozróżniali cudzoziemców tak ostro jak my: na tronie polskim zasiadał Francuz, Węgier, Sas, Szwed, gdy więc pojawiła się caryca bądź cesarz Austrii, można było sądzić, że nie jest to jakaś szalona zmiana, tym bardziej iż nowi władcy nie zagrażali szczególnie, jeśli się było lojalnym. Mieć pałac pod Augustem II Sasem czy pod Katarzyną nie stanowiło wtedy różnicy odczuwalnej; jeszcze Czechow w połowie XIX wieku opowiada o polskiej hrabinie, która w swoim dworze na Ukrainie tak się panoszyła, że wszyscy jej nie znosili, lecz nic jej nie można było zrobić. Jerzy Stempowski pisze, że mieszkańcy terenu podbitego czy odstąpionego nie zmieniali niczego w swoim życiu, wystarczyło tylko dodać modlitwę za nowego monarchę na uroczystości raz do roku i ciągnąć dalej jak zawsze bez żadnego odczuwalnego kłopotu.
Otóż polskie pisarstwo historyczne, a przede wszystkim beletrystyka, usiłuje w nas wmówić, że wszyscy ci państwo z minionych stuleci byli naszymi prekursorami, czyli patriotami nacjonalistami, jakimi stali się Polacy od czasów mniej więcej właśnie Mickiewicza. Jest to mistyfikacja. Uprawiają ją również papiery państwowe, i tak na banknocie oglądam brodatego pana o nieżyczliwym spojrzeniu, w niedorzecznej szlafmycy w prążki na głowie, z podpisem „Mieszko I”, z którym, dalibóg, nic mnie nie łączy, prócz przywiązania, jakie mam dla samego banknotu – mimo że bank chciałby najwyraźniej, by ta niezrozumiała postać była mi bliska. Niestety jest obca, ponieważ cała nasza wyobraźnia narodowa powstała w wieku co najwyżej XIX i przesuwanie jej bardziej wstecz jest tylko sztuczną, wymyśloną projekcją, rzutowaniem do tyłu. Z okazji Wesela czytałem w recenzji, że postaciom Wyspiańskiego, dręczonym przez zły los narodowy, ukazują się widma odwiecznych archetypów plemiennych z niepamiętnej polskiej przeszłości. Otóż owe zjawy, czyli Stańczyk, Wernyhora, Rycerz itd., pochodzą z obrazów Matejki, który wymyślił je gdzieś około roku 1880; przedtem nikomu do głowy nie przyszło, że błazen królewski może rozpaczać z powodu niepowodzeń narodowych czy że lirnik Wernyhora z przerażeniem widzi proroczo zbliżające się rozbiory. Otóż Wyspiański napisał Wesele w roku 1901, gdy owe archetypy jakoby z pomroki dziejów miały zaledwie lat około trzydziestu, zaś obecnie liczą sto i parę, co wciąż nie jest szalenie dużo, jak na zjawy wyszłe z bezdennej otchłani duszy narodowej. Zastanawiam się, po co to wszystko wypisuję, i dochodzę do wniosku, że z nienawiści do nacjonalizmu. Ta zaraza, wyłoniona w wieku XIX, doprowadziła do największego mordu zbiorowego historii, do hitleryzmu. Prawdziwym tryumfem było stłumienie jej po wojnie, tymczasem upiór znów wraca. Słyszy się na jego usprawiedliwienie przedziwne sofizmaty, na przykład, że nacjonalizm nie jest szkodliwy dla małych narodów. To tak jakby powiedzieć, że trąd nie przeszkadza, gdy ma go ktoś nieduży wzrostem. W dodatku jest to nieprawda: właśnie widzimy, jak na naszych oczach nacjonalizm małych narodów wciąga wielkie narody, które z konieczności rozgrywkowej będą musiały wrócić do własnej z kolei dżumy i już na nich pojawia się wysypka. Otóż nacjonalizm powszechny będzie miażdżący właśnie dla narodów małych, co wynika z samej jego definicji: oznacza on adorację własnego plemienia i w rezultacie konkurencji trzeba będzie poddać się najsilniejszemu narodowi, który wygra. Zastanawiam się, czy można wymyślić coś głupszego, i jakoś nic mi nie przychodzi do głowy. W dodatku zawsze znajdzie się kretyn, który nam powie, że nie jesteśmy patriotami, bo odmawiamy bycia nacjonalistami, tymczasem to właśnie jest dziś patriotyzm. Dla narodów mniej licznych wymyślono coś stosowniejszego, pod nazwą socjalizmu; pogląd, z którym ci wielcy ciągle mają kłopoty. PS Akurat w czasie, kiedy pisałem to co powyżej, trafiłem na parę dziwactw stanowiących anegdotyczne uzupełnienie sprawy, która mnie zaprzątała. Skąd się to wzięło? Telepatia? Czy też przypadek? W każdym razie dodaję tu te dwie ciekawostki bezwiednej ironii historii. Historyk radziecki W. Siergiejew opisuje, jak do cara Aleksandra III przyprowadzono starego chłopa, który był świadkiem bitwy pod Borodino w roku 1812. „Tak jest – opowiadał chłop – wszedłem na drzewo i oglądałem całą bitwę od początku do końca. Widziałem Napoleona – bolszoj czeławiek, olbrzymi wzrostem, z długą białą brodą do samych kolan”. Najbardziej zdumiewający tekst historyczny, jaki czytałem ostatnio: „Führer potrafi być naprawdę uroczy. Ile jest w nim naturalnego ciepła, ile rozsiewa wokół siebie szczerej, przyjacielskiej serdeczności. Nic dziwnego, że jest aż tak kochany”. (gen. Alfred Jodl, cyt. za: Bernhard von Lossberg, Im Wehrmacht Führungsstab). Ta niezwykła notka łączy się z następnym tematem: prywatnym portretem Adolfa.
ADZIO LUBIŁ KINO Otrzymałem zamówienie, żeby napisać pracę o ekspresjonizmie w filmie, w związku z czym grzebałem się w materiałach o kinie niemieckim międzywojennym, które miało tu znaczny udział. Przy tej okazji natknąłem się na dokumenty na temat Adolfa Hitlera, o ile mi wiadomo, nieznane u nas, z których wynika, że był on zaciekłym kinomanem, i kto wie, czy nie była to jego główna prywatna pasja. Stwierdzenie to jest przykre dla nas, amatorów kina, ale cóż robić, taka jest prawda. Jednak zanim do tego przejdę, chciałbym podzielić się wspomnieniem z podróży. Byłem kiedyś przejazdem w Düsseldorfie, gdzie zaprowadzono mnie do knajpki, na której szyldzie znajdował się wierszyk, zaczynający się od słów: Adolf Hitler lebte fade Und drank nur die Liemonade... Poemat ten był przełożony na osiem języków na tymże szyldzie, między innymi, co mnie zaskoczyło, na polski: Adolf Hitler skromnie żył, Tylko lemoniadę pił. Nagle go ogarnął szał! Jak Tamerlan krew żłopał. Gdyby pijał sznaps i piwo, Wszystko by się nie zdarzyło. Mimo niedostatków stylu i wersyfikacji, z wiersza wynikało, że stanowi on zachętę do konsumpcji napojów wyskokowych, posługując się w tym celu negatywnym przykładem Adolfa. Na ogół panuje przekonanie, że Hitler był ascetą o surowym trybie życia. Czy jednak odpowiada ono prawdzie? Należy pamiętać, że sylwetka Führera była formowana przez jeden z najsprawniejszych aparatów propagandy. I tak na przykład ustalono, że ulubionym kwiatem Wodza jest szarotka górska (Edelweiss). Zapewne miało to nasuwać skojarzenie z kultem prostoty, z czystością natury, z niemiecką tradycją alpejską. Jednak Hitler, wskutek zaniedbania informacyjnego, nie wiedział o tym i w trakcie spotkania z dziennikarzem japońskim zasunął coś o kwiecie wiśni, z czego wynikły kręte sprostowania. W rzeczywistości Hitler nie cierpiał kwiatów i tolerował tylko sztuczne, które do jego gabinetu robiono specjalnie w zakładzie przetworów woskowych Hoechlera w Berlinie. Wiele z tych fałszywych informacji krąży do dziś; jak się okazało, nie jest od nich wolna książka Bullocka, która miała u nas wyjątkowe powodzenie. Ale czy warto grzebać się w tych drobiazgach o zwyczajach satrapów? Lecz czy były to drobiazgi? Owe szczegóły miały, bywało, wyjątkowy efekt społeczny. Tak było z „dyktatorką”, czyli bluzą wojskową bez dystynkcji, noszoną przez Hitlera, ale także przez wielu innych polityków, również na Zachodzie: przywdziewał ją, od czasu do czasu, także Churchill. Była to, jeśli idzie o ówczesną modę męską, kreacja genialna, godna jakiegoś Diora: ubrany w nią był pierwszym zarówno wśród wojskowych (bo bez szarży), jak i cywilów (bo wojskowy), jednocześnie pozostawał skromnym sługą wszystkich (bo w byle jakim uniformie). Otóż nie wiem, czy Państwo wiedzą, że tym, który pierwszy wylansował „dyktatorkę”, był Józef Piłsudski. Niezbity fakt historyczny.
Ale wracajmy do Adka. Rzeczywiście, miał on cechy ascety. Był jaroszem, jego ulubionym daniem był kotlet z jarzyn, zaś popijał co prawda nie lemoniadę, ale wodę mineralną „Faschingen”. Był jednak tolerancyjny i innym współbiesiadnikom polecał podawać piwo i wino, ale nigdy wódkę. Gdy wnoszono dla niego wyciąg szczawiowy, a dla innych rosół, Adofl płakał ze śmiechu, że spożywają „zupę z trupa”. Ta wstrzemięźliwość różniła Adolfa od kolegów dyktatorów, którzy byli na ogół, jak Mussolini, żarłokami, pijakami i dziwkarzami. Co do tego ostatniego niektórzy świadkowie, jak Schmidt i Speer, również wyrażają wątpliwości i przypuszczają, że Adolf i Ewa Braun zajmowali się sprawami męsko-damskimi szalenie rzadko, zaś Speer, który im towarzyszył niemal codziennie do końca, sądzi, że w ogóle nie; nie zauważył ze strony Hitlera objawów czułości intymnej, „która byłaby nie do ukrycia u kogoś tak impulsywnego jak on”. Trzeba tu dodać, że Adolf parokrotnie deklarował się jako członek Kościoła katolickiego, „tyle że rzadko praktykujący”, niemniej bywał na mszach oficjalnych, na przykład za duszę Piłsudskiego, gdzie widziała go Pola Negri, co opisuje w swoich pamiętnikach; była zdziwiona, że klęczał w czasie Podniesienia, i wyglądało, że modli się żarliwie. Adolf uważał religijny dramat muzyczny Wagnera Parsifal za „najgłębsze dzieło sztuki niemieckiej”. Mimo jednak tej deklaracji nie opera Wagnerowska – jak uważa się zazwyczaj – była faworytem Adolfa, lecz kino. Świadkowie z jego otoczenia wręcz twierdzą, że Hitler nie znał Wagnera i poza Złotem Renu nie wysłuchał Tetralogii. Hitler miał imponującą kolekcję płyt: gdy w roku 1942 Gewandhaus w Lipsku nagrał Pasję według świętego Mateusza Bacha na dziewiętnastu płytach (wówczas na 78 obrotów na minutę), ofiarowano Hitlerowi komplet w ozdobnym pudełku hebanowym; okazało się, że Führer nawet go nie otworzył. Pod koniec roku 1941 Hitler, który miał zwyczaj po kolacji oglądać filmy, postanowił wyrzec się tej przyjemności „ze względu na trudy żołnierzy na froncie” i przerzucił się na muzykę. Oto jak świadkowie opisują program każdego wieczoru: najpierw gra się kawałek Wagnera – nie operę, lecz fragment symfoniczny, na przykład popularny Marsz pielgrzymów, przerywa się w połowie i przystępuje do operetek: to dopiero bawi Führera. Jego ulubiony utwór: Kraina uśmiechu Lehara. Hitler praktykował z gośćmi zgadywanki, kto śpiewa: on sam na ogół zgadywał i był z tego sukcesu zadowolony. Wszyscy, którzy bywali na tych wieczorach, zgodnie stwierdzają, że nie słyszeli ani jednego taktu innej, lepszej muzyki. Ale nawet słuchanie walczyków to już było dla Hitlera wyrzeczenie. Bo zrezygnował z kina, z czego wynika, że było ono w jego życiorysie rozrywką główną. Ciekawe przy tym, że Hitler nie mieszał się do produkcji; zostawiał ją, i to kompletnie, Goebbelsowi. Tylko raz wszedł z nim w konflikt z okazji filmu. Goebbels zatrzymał Rozbity dzban według Kleista, ponieważ w środowisku berlińskim rozeszła się plotka, że Jannings, grający kulawego sędziego Adama, chciał sparodiować Goebbelsa, podobnie ułomnego. Bormann, intrygujący przeciwko Goebbelsowi, doniósł o tym Hitlerowi, któremu film się podobał, nakazał więc wprowadzić go znowu na ekrany. Goebbels jednak zwlekał przez parę miesięcy i ustąpił dopiero po ponownej, ostrej interwencji Hitlera. Jannings, ciężki, afektowany, emfatyczny i teatralny, był ulubionym aktorem Hitlera, prócz tego komik Heinz Rühmann, który występował również po wojnie i były u nas na ekranach trzy jego filmy produkcji RFN, oraz piękności znane starszym amatorom kina, Olga Czechowa i Lil Dagover. Hitler po kolacji oglądał co wieczór dwa filmy; podkreślam, co wieczór dwa, to znaczy sześćdziesiąt co miesiąc. Seans kończył się o pierwszej, czasem o drugiej w nocy. Speer wręcz dziwi się, w jaki sposób Hitler mógł tracić tak wiele czasu na kino, i dochodzi do wniosku, że zastanawiał się wówczas nad decyzjami, zaś kino usposabiało go dobrze. Owe seanse podwójne ciągnęły się jeszcze w czasie wojny, aż do roku 1941, kiedy to Hitler nałożył sobie wyrzeczenie się kina, jako akt współczucia dla żołnierzy, i przystąpił do słuchania walczyków Straussa i Lehara, o czym już była
mowa. Zresztą w repertuarze filmowym największe powodzenie u Wodza miały również komedie muzyczne z tańcami, które powtarzał po parę razy. Filmów bowiem brakło; produkcja niemiecka nie wystarczała i chociaż były filmy zagraniczne niedostępne dla publiczności, lecz sprowadzane specjalnie dla Führera, to jednak i tych nie było dosyć, tym bardziej że Adolfowi nie wszystko podobało się. Nie lubił dramatów, ale nie znosił też fars typu Keatona, Chaplina, Harolda Lloyda; gdy otoczenie namówiło go raz i drugi na ten rodzaj, Adolf przerwał po paru minutach. Najbardziej odpowiadały mu komedie obyczajowe albo widowiska kostiumowe, które – bywało – Adolf oglądał po parę razy. Po skończonym seansie, gdy otoczenie już upadało ze znużenia, Hitler jeszcze „na stojąco” wdawał się w omówienie filmów, przy tym ograniczał się do wychwalania aktorek, rzadziej aktorów, nie podejmując treści, a już nigdy charakteru czy stylu filmu. Ulubionym zagranicznym filmem Adolfa byli Trzej lansjerzy z Bengalu, wyrób hollywoodzki z Garym Cooperem. Otóż trzeba trafu, że oglądałem ten film w roku 1935 w moim rodzinnym mieście, jako że – pamiętam jak dziś – dostałem od wujcia 50 groszy na bilet. Cooper jako oficer brytyjski walczył z bandytami bengalskimi w turbanach i ginął z flagą angielską w ręku, wysadzając w powietrze wieżę obronną nieprzyjaciela. Pamiętam też, że był tam dowódca oddziału, służbista, który ukrywając uczucia ojcowskie, surowo traktował własnego syna żołnierza. Była to szmira typu „heroizm przygodowo-kolonialny”. Z tego wszystkiego widać, że Adolf był narkomanem filmowym, jakich trafiało się wówczas wielu, przesiadujących godzinami po kinach; wtedy było to zjawisko, dziś jest takich mniej, może nie ma w ogóle, za to pojawili się telewizyjni. Może dlatego Adolf był wstrzemięźliwy na co dzień, bo kokainizował się celuloidem. Jest to znane zjawisko, że maniacy kina wyżywający się w nim są poza tym spokojnymi, grzecznymi obywatelami: czy słyszeliście kiedy, żeby jaki krytyk filmowy upijał się, rozrabiał, zaczepiał dziewczynki, jak to robią inni intelektualiści? W tym miejscu ogarnął mnie strach bez nazwy na temat własny i kolegów; zacząłem te anegdotki dla zabawy, kończę zdrętwiały z przerażenia. WIĘCEJ SZACUNKU DLA SĘPÓW! Zwrot w stronę wartości z minionych epok jest u nas obecnie odruchowy, spontaniczny, doraźny; jest to mętna skłonność emocjonalna. Trafiają się jednak próby sprecyzowania i są one cenne, bo próbują uporządkować myślenie. Taki był na przykład odczyt prof. Władysława Kowalczyka, którego wysłuchałem na początku kwietnia 1983. Proponował on, by wrócić do tradycji klasycznej, z którą straciliśmy kontakt. Podobny dezyderat zgłosił Artur Sandauer w „Polityce”. Rzeczywiście, po wojnie dorobek grecko-rzymski przestał się liczyć. Inaczej było jeszcze za moich młodych lat: ówczesny inteligent znał cokolwiek łacinę, co dziś się rzadko spotyka. Ja sam, w różnych okolicznościach, zdołałem poznać osiągnięcia kultury starożytnej. Jednak ma ona dla mnie wartość niewielką. Homer nudzi; znalazłem w nim tylko jeden wiersz, który zwrócił moją uwagę, tam gdzie jest mowa o poległych wojownikach, pozostawionych na polu walki na żer ptaków drapieżnych: „Okazali się bardziej cenni dla sępów niż dla własnych żon”. Z tych kilku słów powiało wielką satyrą na wojnę, ale mam wrażenie, że wyszło to Homerowi przypadkowo: gdy się tłucze dziesięć tysięcy wierszy, to zawsze jeden czy dwa się udadzą. Platon ględzi, sam sobie zaprzecza, najwidoczniej nie umie pisać. Ciągnie bez końca dialogi drepczące w miejscu: „Przyznaj, Archeontesie, że ten, kto chce coś osiągnąć, powinien do tego dążyć”. „Tak jest, ale żeby dążyć, trzeba się starać”. „Właśnie, bez starania nie uda się dojść do niczego”. „Owszem, ale żeby się
starać, trzeba się zdecydować”. „Tak więc dochodzimy do tego, że konieczna jest decyzja”. „Oczywiście, należy najpierw postanowić”. „Naturalnie, bez postanowienia nie można niczego zacząć” itd., itd. Jest zdumiewające, że w czasach, gdy pisało się z trudem, malując każdą literę oddzielnie na pergaminie, chciało się komuś notować tyle gadulstwa. Sofokles jest więcej niż w połowie niezrozumiały, gdy zaś się rozumie, okazuje się, że mówi ogólniki. Historycy są przeważnie blagierami i nie trzeba być specjalistą, by się zorientować, że opowiadają bajki. Nie mam również przekonania do architektury greckiej: jest szkicowa, monotonna, niepomysłowa i nie rozwija się. Świątynie buduje się według tego samego schematu, zgoła ubogiego, braknie również innego ciekawego budownictwa publicznego, nie mówiąc już o prywatnym. Rzeźba doszła do znacznej imitacyjnej sprawności, lecz jest mdła, banalna i wreszcie schematyczna w swoim teatralnym naturalizmie. Głośny humanizm wydaje mi się wątpliwy i raz po raz zaskakuje wręcz coś nieludzkiego; może dlatego, że cywilizacja ta miała niewolnictwo jako główną zasadę. Poza tym nie wiem czemu ze wszystkiego co greckie udziela się jakaś trudna do określenia małostkowość, prowincjonalizm, ciasnota. Z Rzymianami jest nawet gorzej. Zastanawiałem się zawsze, dlaczego renesans przywiązywał tak wielką wagę do spadku starożytnego. Podejrzewam, że było to hasło o znaczeniu emocjonalnym, by sprzeciwić się średniowieczu. Postulat inspirowania się starożytnością w ogóle nie został wykonany przez renesans, wyjąwszy parę powierzchownych aluzji. Stworzył on nową, inną, zupełnie odrębną kulturę. To przecież rzuca się w oczy: nie widać nic podobnego, ale wierzymy, że nastąpiło „odrodzenie starożytności”, bo tak tłuką od wieków w szkołach. Ale po prawdzie ubóstwienie kultury starożytnej jest to sztuczny schemat profesorski i słusznie odpadł on, zapewne raz na zawsze, w naszym wieku elektronicznym. Jednak jest wyjątek: bo w kulturze zawsze tak się zdarza, że trafia się wyjątek. Jest to Tukidydes. Uważam, że jego Wojna peloponeska to jedna z największych książek. Zetknąłem się z nią przypadkowo, ponieważ nie ma ona uważania w szkolnym traktowaniu i wspomina się ją rzadko, może dlatego, że jest niewygodna w pedagogii, bo przynosi bezwzględne, przeraźliwe, jasne widzenie, czym jest społeczeństwo. Wojnę peloponeską przeczytałem w roku 1953, w przekładzie Kazimierza Kumanieckiego, wydanym wówczas przez „Czytelnika”. Nie mogłem uwierzyć, że w starożytności mogło powstać coś tak aktualnego! Tukidydes opisuje sytuację podobną do obecnej, mianowicie konflikt dwóch państw z różnych obszarów kultury: Ateny są oligarchią demokratyczną i dominują na morzach, zaś Sparta ma strukturę etatystyczną i najsilniejszą armię lądową. Dochodzi do wojny, która w rezultacie zniszczyła Grecję raz na zawsze; zdaniem Tukidydesa nie była nikomu potrzebna, a jednak nie dało się jej uniknąć. Sytuację tę Tukidydes opisuje z zaciekłą trzeźwością, o którą nawet dzisiaj było trudno. Nie ma tam słowa blagi o bogach, o etyce, o posłannictwie itd. Jest natomiast ta sama prawda, którą stwierdza Makiawel oraz Marks: że prawa społeczne nie mają nic wspólnego z moralnością, że rządzi nimi konieczność, ta zaś bierze się z sytuacji materialnej. Jest tu niezwykły opis losów Melos: była to kolonia sprzymierzona ze Spartą, która dostała się w ręce Ateńczyków: jej przywódcy mają być straceni, zaś mieszkańcy deportowani. Melijczycy błagają Ateńczyków o litość w imię religii, w imię ludzkości, w imię sympatii, jaką w gruncie rzeczy mają dla tradycji ateńskiej. Nie mówcie o bogach, bo i my w nich wierzymy – odpowiadają Ateńczycy; nie mówcie o ludzkości, bo i my ją szanujemy, a także nie żywimy wobec was cienia nienawiści. Naszym zachowaniem wobec was kieruje konieczność wojny, która jest nie do uniknięcia, rządzi ona także naszymi nieprzyjaciółmi i również wami, bo na naszym miejscu nie moglibyście postąpić inaczej. „Nie my wymyśliliśmy to prawo, było ono już przed nami, ale podlegamy mu wszyscy: w stosunkach między społeczeństwami jest tylko jedna siła, a jest nią siła”. Po czym Melijczycy zostali
straceni lub wywiezieni. Jak zwykle bywa z książkami, które przynoszą prawdę, Wojna peloponeska jest znakomicie napisana. Rozumie się każde słowo. Jest to coś fantastycznego, że po upływie dwóch i pół tysiąca lat rozumiem wszystko, zaś gazetę wydaną dzisiaj rano wertuję i wertuję i nic nie mogę zrozumieć. NOTATKI Z LEKTUR NA TEMAT OSÓB WYSOKO POSTAWIONYCH Historyk J. Breton ustalił, że Napoleon, z pochodzenia Korsykanin, mówił bardzo źle po francusku. Mieszał słowa „amnistie” (amnestia) i „armistice” (zawieszenie broni); Breton przytacza aż cztery teksty, z których wynika, że Cesarz mówił o amnestii, mając na myśli przerwanie działań militarnych. Do swojej małżonki, cesarzowej Józefiny, Napoleon wysyłał listy niegramatyczne, pisał np. „Je m’ennui de toi”, co z grubsza można by przełożyć: „Nudzi mi się o Ciebie”, zamiast, jak zapewne miało być: „Tęsknię za Tobą”. Niektóre zwroty są tak dziwaczne, że nie można zrozumieć, o co chodzi, i zapewne współcześni też nie rozumieli, na przykład „rentes voyagéres”, czyli coś w rodzaju „emerytur podróżniczych” bądź „podróżujących”; być może idzie o zwrot kosztów wyjazdu. Cesarz nie odróżniał „culminant” (szczytowy, najwyższy) od „fulminant” (wybuchowy) i mówił „Nous sommes sur le point fulminant de la montagne”, co tłumaczy się dosłownie: „Jesteśmy na gorejącym punkcie góry”, a w jego intencji miało zapewne być: „Znaleźliśmy się w momencie rozstrzygającym”. Ciekawe, że całe to niechlujstwo językowe nie przeszkodziło Napoleonowi w uzyskaniu miejsca w literaturze francuskiej, jak wiadomo, bynajmniej nie pobłażliwej dla braków stylu. Co prawda, olbrzymia większość pism napoleońskich została zredagowana przez literatów z jego otoczenia, często wysokiej klasy jak Las Cases, autor Pamiętnika ze Świętej Heleny. Tekst ten uważa się za pochodzący od Napoleona, ponieważ składa on się z rozmów z cesarzem, niemniej ostatecznej redakcji dokonał Las Cases. Jednak z drugiej strony Napoleon miał zmysł skrótu myślowego i pozostała po nim antologia aforyzmów, nieraz znakomicie sformułowanych, z których najsławniejszy jest „egipski” („Żołnierze, ze szczytu tej piramidy czterdzieści wieków patrzy na was”). „Co to jest tron bez poparcia opinii? Cztery deski, tyle ile potrzeba również na trumnę”. O dyplomacie Talleyrandzie: „Jest to gówno zrobione do jedwabnej pończochy”. Jednak błędy językowe nie przeszkadzają w aforyzmach, przeciwnie, mogą dodać im charakteru, jak było z owym Żydem, którego szlachcic namawiał, by rozerwał się z panienkami („Dziękuję, ni mam głowy do d...y”). Skądinąd wygłaszanie aforyzmów należało do repertuaru męża stanu i prawie każde nazwisko wieku XIX łączy się z jakimś charakterystycznym powiedzeniem. Politycy zwracali się wówczas do „towarzystwa” i decyzje zapadały na salonach. Niektórzy, jak Ludwik Bawarski, wynajmowali specjalistów układających im efektowne wypowiedzi. Styl ten zanikł współcześnie, gdy polityk przemawia do mas i jego żarty intelektualne mogłyby być odebrane przez widzów nie przyzwyczajonych jako niezrozumiała minoderia czy nawet błazeństwo. Ostatnim mężem stanu, który posługiwał się aforyzmami, był Churchill (głos z tłumu: „Winston, ty jesteś lew!”, Churchill: „Lew to jesteście wy, ja załatwiam tylko ryczenie”. Po układzie z Hitlerem w Monachium w roku 1938: „Anglicy, mieliście do wyboru hańbę albo wojnę, wybraliście hańbę, ale wojnę będziecie mieli również”; o Niemcach w roku 1945: „Są nie do pojęcia, albo ma się ich u gardła, albo u stóp”, itd.). Jest charakterystyczne, że po Hitlerze nie został ani jeden podobny zwrot, mimo że uchodził za elektryzującego oratora. Czy raczej – przepraszam – pozostał jeden, ale nie więcej: przytacza go, po
przeprowadzeniu poszukiwań, biograf Adolfa Joachim Fest. W ostatnim roku wojny Hitler dostał chorobliwego dygotu przedramienia, co nie zawsze mógł ukryć i skomentował na spotkaniu z przywódcami Hitlerjugend: „Moja ręka drży, ale serce nie”; zresztą nie było to ścisłe, bo aortę także miał już wtedy w stanie fatalnym. Magia przemówień Hitlera jest zagadką, ponieważ nie udziela się z nich nic, gdy czyta się owe teksty, w których główną rolę odgrywają uporczywe refrenowe powtórzenia. Jeszcze gorzej jest z Mein Kampf; wkrótce po wojnie przeczytałem tę książkę z ciekawości, by dowiedzieć się, o co chodziło: była to jedna z moich najgorszych lektur, co jest silnie powiedziane, zważywszy, ile muszę czytać grafomanii z racji zawodu. Gdy weźmie się pod uwagę olbrzymi nakład tej książki – wręczano ją, jako prezent od państwa, każdemu nowemu małżeństwu – wyłania się pytanie o jej czytelników i, dalibóg, nie potrafię sobie ich wyobrazić; rzeczywiście nigdy nie słyszałem, żeby ktoś o niej mówił jako o lekturze, ani przed wojną, ani w jej trakcie i tym bardziej potem. Tak więc nie tylko straciłem czas na czytanie, ale w dodatku nie mam z kim o tym porozmawiać. Car Mikołaj II Romanow podpisał akt abdykacji ołówkiem. Historyk radziecki Władimir Siergiejew, który widział ten dokument w roku 1938, stwierdził już wtedy, że podpis był prawie nieczytelny, a obecnie może zatarł się zupełnie, jako że grafit ulatnia się łatwo. Dlaczego car użył ołówka, nie wiadomo, a jest to tym bardziej niezrozumiałe, że jednocześnie świadkowie posłużyli się atramentem. Sytuacja ta stwarza ciekawą komplikację prawną. Można wysunąć przypuszczenie, że świadkowie nie byli obecni przy podpisywaniu dokumentu przez cara. Ewentualny pretendent może twierdzić, że car w ogóle nie abdykował, ponieważ nie widać podpisu, i zażądać zwrotu tronu. Zapytałem o to znajomego prawnika i zacząłem od prośby, żeby się nie śmiał. Odpowiedział, że wcale się nie śmieje, bo prawo miewa do czynienia z sytuacjami, wobec których blednie problem liczb niewymiernych w wyższej matematyce. Jednak co do następcy tronu, okazuje się, że nie ma on szansy, ponieważ likwidacja caratu zależy nie od abdykacji, lecz od decyzji ciała konstytucyjnego, co nastąpiło. Natomiast sprawa abdykacji jest oddzielna: jeżeliby się okazało, że car nie abdykował, byłyby pewne konsekwencje dla pretendenta, mógłby domagać się odszkodowań, z racji dóbr przynależnych do korony itd. Co spadłoby również na nas, bo car był także królem Polski i Litwy i miał tu posiadłości. Jednak i w tym względzie mój znajomy nie widzi szansy, nawet gdyby podpis cara ulotnił się, ponieważ prawo stosuje w takim wypadku „klauzulę powszechnego przekonania”: gdy panuje ustalone generalne przeświadczenie, że car abdykował, dowód materialny nie jest niezbędny. Znacznie bardziej kłopotliwe dla prawa są ustawy, które nie zostały wycofane i wciąż obowiązują. Najwięcej kłopotów mają tu Anglicy; w innych krajach europejskich stare kodeksy zostały zlikwidowane przez rewolucję, ale nie w Zjednoczonym Królestwie. I tak według postanowienia Henryka VIII wszystkie ptaki znajdujące się na terenie City of Westminster (a więc Londynu) są własnością króla i za zabijanie ich grozi kara śmierci. Tak więc szofer, który przejechał gołębia, winien pójść na szubienicę, zaś królowa mogłaby zażądać, by przysłano jej na kolację bezpłatnie wszystkie kury sprzedawane przez General Poultry Company, a idzie tam podobno trzysta tysięcy sztuk dziennie. Jeżeli do tego nie dochodzi, to tylko dlatego, że nikt nie występuje z podobnymi pretensjami. Wystąpienie – czyli złożenie doniesienia do władz – jest decydujące; tak było z głośnym procesem Oskara Wilde’a, który w roku 1895 został skazany na dwa lata więzienia według starej ustawy karzącej homoseksualizm. Otóż jego pedalstwo było powszechnie znane, zabawiał się on nim przez całe lata za powszechną wiedzą Londynu i okolicy, a stanął przed sądem, dopiero gdy sam na zgoła innej rozprawie przyznał się przed trybunałem do swojego odchylenia, co nie mogło
zostać pominięte, jako że weszło do oficjalnego protokołu. U nas też były podobne sytuacje ze starymi ustawami, na przykład w rezultacie unii lubelskiej, która nie została unieważniona (i właściwie nie jest do tej pory), powstały węzły prawne nie do rozsupłania; hrabia Olizar opisuje skomplikowane procesy, jakie w XIX wieku toczyli ziemianie z Poznańskiego (zabór pruski, lecz dawna Korona) o przynależne im tereny nad Bugiem (cesarstwo rosyjskie, lecz dawna Litwa). DAJMY SIĘ ZAGAZOWAĆ Ostatnio w prasie światowej, i także rykoszetem w naszej, zaroiło się na temat wojny chemicznej. Strony prowadzące akcje wojskowe w różnych okolicach oskarżają się wzajemnie o atak gazowy. W ONZ i w różnych instytucjach międzynarodowych stawia się żądania zakazu tego środka walki, w atmosferze wyjątkowego sprzeciwu. Gdy się czyta wypowiedzi na ten temat, odnosi się wrażenie, że użycie broni chemicznej stanowi zbrodnię gorszą nawet, niż gdyby to była atomowa. Otóż przeglądam ja, zgoła przypadkowo, History of the First World War (Dzieje pierwszej wojny światowej) Liddella Harta, podobno najwybitniejszego angielskiego specjalisty militarnego, i trafiam na taką oto opinię: „Broń chemiczna jest niewątpliwie najmniej nieludzkim wśród nowoczesnych środków walki” (wyd. 1970, s. 196). Okazuje się, że żołnierze pierwszej wojny, którzy cierpieli w okopach istne męczeństwo, odnosili się do ataków gazowych z lekceważeniem. Rzeczywiście, jeśli się człowiek zastanowi, nawet gdy jest w tej dziedzinie ignorantem, dochodzi do wniosku, że zagazowanie, z którego można przyjść do siebie, jest mniej ryzykowne niż urwanie ręki i nogi lub rozerwanie brzucha przez szrapnel. Straty śmiertelne od broni chemicznej były w pierwszej wojnie najmniej liczne. Ofiarą wojny chemicznej była moja ulubiona postać Adolf Hitler, którego Anglicy zagazowali iperytem, tak że utracił czasowo wzrok. Stało się to 13 października 1918, co Adolf opisuje w Mein Kampf: „Wycofałem się z okopu, pod powiekami mnie paliło; w parę godzin potem moje oczy zamieniły się w płonące węgle i oślepłem całkowicie”. W listopadzie Adolf przebywał w szpitalu w Pasewalk, z opaską na oczach, i tam dowiedział się o kapitulacji Niemiec: „Na wiadomość o tym zachwiałem się na nogach i ledwo znalazłem drogę do łóżka, macając na oślep; rzuciłem się na posłanie i szlochałem, nakrywszy głowę kocem i poduszką”. Cierpienia Adolfa od gazu nie musiały więc być dotkliwe, jeżeli bardziej rozpaczał z powodu zakończenia pierwszej wojny i potem miał dosyć zdrowia, żeby zacząć drugą. A jednak broń chemiczna budzi panikę, jakby wyobraźnia nie mogła jej znieść i jakby lepiej już było dostać granatem w żołądek. Główny specjalista filmowego suspensu Hitchcock powiada, że groza, jeżeli ma być skuteczna, powinna być niewidoczna. Może dlatego właśnie ta niemożność dostrzeżenia gazów potęguje lęk przed nimi. W ciągu dwudziestolecia panowała istna obsesja wojny chemicznej, co widać dobitnie po sztuce pacyfistycznej owego okresu: plastycy, jak Grosz, Dix czy Masereel, u nas zaś Linke, ilekroć chcą pokazać potworność wojny, przedstawiają żołnierzy w nieludzko wyglądających maskach przeciwgazowych. To samo w poezji, również naszej (Iperyt zwycięzca: „To dziadzio jest emeryt, rozdęty, przez iperyt”, „Łakoma i wietrzna Anetka przejadła się chloropikryną. I gnije, i flaczki z niej płyną. Urocza, szampańska kobietka” – u Tuwima). Byłem w tym czasie w szkole, gdzie na ćwiczeniach przysposobienia wojskowego uczono nas przede wszystkim obrony przeciwgazowej, w związku z czym uzyskałem wiedzę na temat trucizn chemicznych, szczególnie czterech, które, nie wiem czemu, były najbardziej modne (fosgen, iperyt, luizyt, chloropikryna), i wytrenowałem się w nakładaniu maski gazowej w ciągu przepisowych 6
sekund, co bynajmniej nie jest łatwe z powodu różnych plączących się taśm, lecz co potrafię jeszcze dziś wykonać nagle obudzony w nocy. 9 września 1939 byłem na ulicy Niecałej w Lublinie, gdzie spadły bomby, które zburzyły kompletnie dwie kamienice, i rozszedł się mdły, dławiący zapach, jak się później okazało, pochodził on ze środków wybuchowych, ale my byliśmy przekonani, że to gaz, i widziałem sąsiadów, którzy starali się oddać mocz na chustkę, by przyłożyć ją do nosa, co podobno chroniło. Dzisiaj myślę o tym jak o grotesce, ale wtedy odbywało to się tak jakoś bez humoru. Bo oczywiście, mimo owych ćwiczeń, nikt z nas nie miał żadnej maski. Czytałem natomiast, że w Anglii w sierpniu 1939 rozdzielono 43 miliony masek. A jednak druga wojna odbyła się bez chemii. Zapewne specjaliści wiedzieli, że się mało kalkuluje. Tymczasem obecnie zaczyna się znowu na ten temat zastanawiający zgiełk. Teksty, z którymi się zetknąłem, na przykład we francuskim „Observateur”, mają tonację prawie że histeryczną. Otóż można tu stwierdzić ciekawą dysproporcję. Mianowicie bardzo silny nacisk na wojnę chemiczną, która – nie wiadomo, czy naprawdę grozi – odwraca uwagę od innych sposobów prowadzenia wojny. To samo zresztą dzieje się z propagandą antynuklearną, która przecież ma cel jak najszlachetniejszy, ale toczy się z takim napięciem, z takim uporem, z taką jednostronnością, że odbierający ją przyzwyczajają się bezwiednie do poglądu, że należy się sprzeciwiać atomowi, ale już mniej innym technikom morderczym; że wojnę chemiczną należy absolutnie wykluczyć, ale tym samym utwierdza się milczące założenie, że inne środki mogą być dopuszczalne. W rezultacie sprzeciwiamy się wojnie atomowej, której nie ma, protestujemy przeciwko chemii, która jednak rzadko występuje, natomiast tracimy uczulenie na wojnę zwykłą, wojnę przeciętną, wojnę normalną, która już toczy się na różnych kontynentach. Tu wyłania się interesujący problem odpowiedzialności opinii oraz mechanizmów, które ją orientują. Wyłonił on się właśnie po pierwszej wojnie, która zmieniła sposób myślenia. Bowiem do tego czasu uważano wojnę za brutalny, lecz nieunikniony sposób – jeden z licznych – prowadzenia polityki: tak właśnie traktuje ją sławny Clausewitz. Ponieważ celem polityki są zyski, wojna też była oceniana według opłacalności i pewne kampanie okazywały się świetnym interesem, na przykład wojny kolonialne albo terytorialne, prowadzone przez monarchów, jak Ludwik XIV, które przynosiły intratne zdobycze minimalnym wysiłkiem. Otóż dopiero w roku 1914 okazało się, że nowoczesna wojna przemysłowa stanowi potworną i niedorzeczną katastrofę dla wszystkich stron. Zaskoczenie i przerażenie było takie, że szukano gorączkowo odpowiedzialnych. Był to klimat zupełnie inny niż po drugiej wojnie, która miała jasny cel i niewątpliwych winnych. Ja sam pamiętam z moich młodych lat nie kończące się dyskusje, bezustanne inwektywy w druku, ustawiczne oskarżanie się wzajemne. Otóż jednym z ewentualnych winowajców była prasa. Czytałem na ten temat ciekawą rozprawę G. Perreux La responsabilité de la presse dans la I-ère Guerre Mondiale (Odpowiedzialność prasy w pierwszej wojnie światowej). Nie idzie tu jednak tylko o sprzedajność, służenie interesom, powiązanie z grupami politycznymi itd., bo jest oczywiste, że dzienniki wszystko to uprawiają, ale o kierunki myślenia, które spotyka się w prasie niezależnie od tego, jakie biznesy ona załatwia; o „ducha prasy”, o ogólne trendy, które nie muszą służyć bezpośrednio propagandzie, reklamie, agitacji politycznej, lecz stanowią generalną otoczkę cywilizacji i stwarzają klimat psychologiczny. Otóż jednym z zarzutów postawionych wtedy prasie było, że przed wojną 1914 kreowała ona „fałszywe kręgi zagrożenia” i odwracała uwagę od niebezpieczeństw prawdziwych. I tak obsesyjne zainteresowanie opinii zostało skierowane na okolice Bułgaria-Serbia-Turcja, gdzie jakoby rozgrywała się decydująca rywalizacja światowa; powstał termin, który był zgoła automatycznie używany: „kocioł bałkański”, i reporterzy z Paryża, Londynu i Berlina wypatrywali z godziny na
godzinę, jakie to lokalne rozgrywki tam się odbywają, przewidując, że mogą one w każdej chwili wywołać wojnę. Co najciekawsze, tak właśnie się stało, bo zamach w Sarajewie istotnie stanowił pierwszy akt wojny. A jednak był to tylko dziwaczny przypadek losowy, który zgoła niesłusznie potwierdził – ale jednak potwierdził! – zainteresowanie prasy Bałkanami. Niemniej nie była to konieczność, by wojna tam właśnie się zaczęła: historycy ustalili, że mógł ją też rozpętać pretekst zupełnie inny, a specjaliści przewidywali, że raczej konflikt kolonialny będzie zapalnikiem, tak jak omal nie stała się nim Faszoda w roku 1898. A jednak bez porównania ważniejszym terenem, gdzie starcie rzeczywiście się szykowało, były wielkie europejskie centra przemysłowe i reporterzy wypatrujący wówczas niebezpieczeństwa wojny powinni raczej dniem i nocą nie opuszczać Zagłębia Ruhry, Manchesteru i Liverpoolu, nie mówiąc już o giełdzie londyńskiej; tymczasem o tych okolicach przed rokiem 1914 właśnie nie było słychać. Otóż wyłania się pytanie, czy i my dzisiaj nie jesteśmy zaprawiani ostrzeżeniami, które nie ostrzegają, straszeni upiorami, które nie grożą, i gazowani truciznami, które są lemoniadą. Zadaniem publicystyki jest się zorientować: 1) jaka przyczyna może wywołać wojnę, 2) czym grozi jej przebieg. Ale czy taka akcja się odbywa? Niewykluczone, że po trzeciej wojnie światowej też ktoś napisze pracę „o odpowiedzialności opinii za wypadki...”. itd., oczywiście jeśli będzie się jeszcze w ogóle czytać.
KULTURA OD SAMEGO DNA
WOJNA ATOMOWA TO TYLKO SEN Przeczytałem w „Polityce” obszerną entuzjastyczną pracę Adama Krzemińskiego o wydanym po polsku Blaszanym bębenku Güntera Grassa. Mimo rozmiarów rozprawa robi wrażenie, jakby autor nie przeczytał czy nie zrozumiał książki, jakkolwiek jest w osobistej korespondencji z Grassem. Wymienia różne domniemane wartości humanistyczne powieści, ale pomija to, co w niej jedynie oryginalne: sumienie niemieckie. Tymczasem właśnie z powodu tego tematu książka była uderzeniem sensacyjnym prawie pół wieku temu, bo przecież nie z racji wartości literackiej, która – jak możemy się przekonać, czytając ją obecnie po polsku – jest raczej umiarkowana. Ale też istotny sens Bębenka nie jest już dzisiaj tak dobitnie widoczny, jak był wówczas. Bowiem tymczasem nastąpiła w kulturze zmiana klimatu, jakiej być może nie było od stulecia. Przekonałem się nieraz, że utwory powstałe w latach czterdziestych są wręcz nieuchwytne dla nowego odbiorcy współczesnego, może bardziej niż klasycy sprzed paru wieków! I tak jednym z wielkich zagadnień owych lat była odpowiedzialność niemiecka. Społeczeństwo, w którym każdy uczestniczył mniej lub więcej w największej zbrodni w historii, znalazło się, bezsilne, w rękach swoich przeciwników: co też może ono myśleć w takiej chwili? Alianci zetknęli się z nieprawdopodobnym serwilizmem: gdy żołnierz armii okupacyjnej wkładał do ust papierosa na ulicy, przechodnie tłoczyli się, każdy z zapaloną zapałką. Co jednak odczuwali? Blaszany bębenek przyniósł po raz pierwszy pełną, rozwiniętą odpowiedź, zapewne prawdziwą, ponieważ została przyjęta gorąco przez samych Niemców. Była to deklaracja mentalnej dezercji. Bohater Bębenka przestaje rosnąć, po prostu odmawia, decyduje się zostać na zawsze małym chłopczykiem bawiącym się bębenkiem i z tej perspektywy ogląda cały hitleryzm, wojnę, klęskę... Podobnych powieści, imitujących Grassa, sypnął się zaraz cały worek, co jest dowodem, że w tym ujęciu był generalny stan ducha. Almanach angielski International Literary Annual wymienia 7 literackich naśladownictw Grassa do roku 1968. Fragmenty jednej z takich powieści czytałem w przekładzie francuskim w „Les Lettres Nouvelles”, wojna była tu widziana, dosłownie, spod stołu, z pozycji osoby, która niby pies nie wyłazi spod mebla. Rozmowa żołnierza, który udawał się na front, z żoną była opisana w ten sposób, że autorka widziała tylko nogi obydwu osób. „Byliśmy mali, byliśmy schowani, byliśmy niedojrzali i wolimy tacy zostać, cała ta historia przewaliła się tylko nad nami”. Jest to zdumiewająca literatura uchylenia się, ukrycia, ucieczki od udziału, a więc zapewne i od odpowiedzialności, nawet nie dlatego, że jest się łajdakiem, ale że jej ogrom nas przerasta: lepiej być mentalnie nieobecnym. Pojawia się olbrzymia plama amnezji, wymazanie, zniknięcie tematu ze świadomości, zaś przedmiotem analizy w owej literaturze staje się nie sprawa zasadnicza – czyli historia – lecz sama w sobie amnezja.
U Grassa ta postawa jest jeszcze wzmocniona przez sposób, w jaki traktuje on pochodzenie – swoje i swojego bohatera – półkaszubskie. Podkreśla ono dodatkowo jego wyobcowanie, nie tylko jako wiecznie małego dziecka, lecz również jako wyłonionego z niejasnej społeczności, która nie jest ani polska, ani niemiecka i oznacza oderwanie, zawieszenie, brak umiejscowienia... Z okazji wydania Bębenka nastąpiła w naszej prasie wymiana gniewnych korespondencji na temat, kto jest odpowiedzialny za tak długie przetrzymywanie polskiego przekładu. Motywy, jakimi kierowano się, byłyby ciekawe: w ogóle analiza cenzury w różnych okresach jest tematem pasjonującym, istnym komentarzem do fluktuacji kultury i mam nadzieję, że badacze się nim zajmą, sam chętnie wziąłbym się do tego! Jeśli idzie o Grassa, wymieniano różne powody niechęci, by wydać go po polsku w swoim czasie: jego nihilizm w stosunku do Kościoła, deprymujący opis wkroczenia armii radzieckiej itd. Wydaje mi się jednak, że przede wszystkim dla Polaka o mentalności tuż powojennej trudny do przyjęcia był moralny dezercjonizm Grassa i to był główny, choć nie sformułowany jasno powód ostrożności wobec książki. Dzisiaj ten resentyment zatarł się. Co jednak obecnie przynosi Bębenek? Dla Niemców reprezentuje on wciąż ważny etap ich terapii, normalizacji, odchodzenia od przeszłości, co od czasu Grassa pogłębiło się i rozwinęło dalej: „Hitlers Kriegnurein Traum” (Wojna hitlerowska to był tylko zły sen), jest to, do dzisiaj, wręcz program ozdrowieńczy w kulturze niemieckiej. Amnezja, jak wiadomo, jest samoobroną umysłu zagrożonego sytuacją nie do rozwiązania, która musiałaby skończyć się obłędem: organizm reaguje, wymazując całą przeszłość. Inna jest nasza pozycja, w której, przeciwnie, by utrzymać się przy zdrowiu, należy pamiętać. Ale jaką wagę ma dzisiaj Bębenek dla czytelnika nieniemieckiego? Inspirację dla Bębenka stanowił Kafka. We francuskiej książce o literaturze powojennej Grass figuruje w rozdziale Romans kafkaéens (barwny przymiotnik!). A Kafka w tym czasie był wielkością na pierwszym planie: nie bez powodu! Odpowiadał bowiem ówczesnemu stanowi ducha, podobnie właśnie jak było z Grassem. Bohater Procesu Kafki na próżno starał się dowiedzieć, dlaczego został aresztowany, osądzony i skazany, mimo że nie poczuwał się do cienia przestępstwa; bohater Zamku na próżno starał się dotrzeć do decydującego o jego losie pana posiadłości i zdołał go zobaczyć zaledwie na chwilę przez dziurkę od klucza, i to od tyłu. Był równie mały, bezsilny i wykluczony z biegu wypadków jak odmawiający rośnięcia karzełek z Bębenka. Co odpowiadało abulicznemu, biernemu przygnębieniu, jakie ogarnęło europejską kulturę tuż powojenną. Ale nie tylko. W literaturze owej odbija się również zachowanie się społeczeństwa niemieckiego podczas wojny, co stanowiło wypadek nieznany w historii. Olbrzymia większość Niemców – jak wynika z późniejszych analiz – zdawała sobie sprawę ze zbliżającej się katastrofy. Niemniej każdy stawał do pracy o oznaczonej godzinie, fabryki broni funkcjonowały do ostatniej godziny klęski, zaś generałowie wydawali beznadziejne rozkazy jeszcze na kwadrans przed kapitulacją. Obraz ludzkości, która równym krokiem idzie ku przepaści, jednocześnie widząc ją dokładnie przed sobą, stanowi wizję, której odpowiednik trudno znaleźć w przeszłości. Dziwny ten obraz rysował się przed naszymi oczyma w latach, gdy powstał Bębenek; potem, w czasach bardziej pogodnych, zatarł się i mało kto go dziś wspomina; ale niewykluczone, że przypomni się w związku ze wspaniale rozwijającą się fabrykacją nuklearną i wtedy powieść Grassa znów odzyska barwy, które tymczasem straciła. DLACZEGO NIE CZYTAM POEZJI
Mój znajomy wydał tomik poezji, ale nie chciał mi go ofiarować. „Mam niewiele egzemplarzy i nie mogę ich marnować, ty zaś zajmujesz się kinem i kulturą popularną, więc poezja cię nie obchodzi”. W ten sposób w codziennym życiu towarzyskim zetknąłem się z istotnym obecnie podziałem kultury, czego przez długi czas nie odczuwałem. Zacząłem się więc zastanawiać: rzeczywiście, w otoczeniu, w jakim przebywam, nikt nie interesuje się poezją i w dodatku nikogo to nie niepokoi. A przecież jest to środowisko kulturalne i także nowoczesne. Nastąpiła więc definitywna separacja działów; skąd się ona wzięła? Bo dawniej nie było jej. Konsumenci kultury interesowali się wszystkim: i powieścią, i teatrem, i poezją. Co więcej, ja sam byłem taki. Zachowanie się kolegi, który odmówił mi wierszy, ubodło mnie! Bowiem za moich młodych lat czytałem poezję namiętnie: było to w Lublinie. Z miasta tego pochodził Józef Czechowicz, moim zdaniem, najwybitniejszy polski poeta awangardy: zetknąłem się z nim raz i drugi, zaś mój kolega szkolny, Jerzy Pleśniarowicz, autor Śpiewu pierwszego, wydanego w „Bibliotece Poetów” Hoesicka, był bliskim Czechowicza. Polska poezja awangardowa była zjawiskiem niezwykłym, ponieważ pochodziła z prowincji, i to z owej zwanej wówczas „głęboką”. Na Wileńszczyźnie funkcjonowali Miłosz, Rymkiewicz, Zagórski; w Krakowie Peiper, Przyboś; w Samborze Schulz, Sandauer, zaś w Lublinie Czechowicz i nie on jeden. Jest to dziwne, ponieważ uprawiali oni poezję, która dzisiaj jeszcze uchodzi za trudną, a wtedy wyglądała wręcz na obłąkaną, w dodatku miała mentalność pionierską i „oglądała się na wiek XXI”. Rezygnowała z tradycyjnej składni i logiki, z chwytów działających na wyobraźnię, zmysły i uczucie i ograniczała się do ascetycznego, matematycznego lub, przeciwnie, przypadkowego ciągu skojarzeń słownych. Twórczość podobnie ambitna nawet w Paryżu była wówczas wyjątkowa: a co dopiero w Łęcznej pod Lublinem! Było to zjawisko kultury trudne do wytłumaczenia. Co do mnie, objaśniam je sobie po swojemu. Jak wiadomo, definicji poezji jest około dwóch tysięcy i na żadną się jeszcze ostatecznie nie zgodzono. Jedna z nich jest następująca: poeta zwraca uwagę na przedmiot najzwyklejszy, bezbarwny, niedostrzegalny, który w jego ręku niespodziewanie zaczyna promieniować jak klejnot. Zadaniem poezji byłoby więc przemienianie najzwyklejszej codzienności. Definicja ta sprawdza się właśnie na tle Lubelszczyzny. Jest to kraj jeden z najbardziej pospolitych, w którym nawet natura jest szara, drobna, nieefektowna, pejzaż monotonny, pogoda też zazwyczaj bywa smutnie przeciętna. Otoczenie podobne skłania do przyglądania się uważnego szczegółom byle jakim: źdźbłu trawy, gałęziom drzew, owadom, trochę przypadkowej wodzie. Jako chłopiec uczestniczyłem tam w pasaniu krów, co jest zajęciem przygnębiająco pustym: pewien poeta ludowy określił je jako „niewolę u bydła”. Otóż w trakcie tych nie kończących się godzin uprawialiśmy ową skupioną „kontemplację byle czego”. Gdy potem czytałem Czechowicza, uderzyło mnie, że jego poezja jest właśnie intensyfikacją nieznacznych drobiazgów, które nagle zaczynają błyszczeć niby królewskie korony. W ogóle poezja polega na spotęgowaniu, często wręcz magicznym, działania zupełnie zwykłych słów. Dzieje się tak również u poetów, którzy nie uprawiają trudnych poszukiwań awangardowych, na przykład u Władysława Broniewskiego: Umierający republikanie, brocząc po bruku krwią swoich ran, w krwi umaczanym palcem na ścianie wypisywali: no pasaran!
Pierwsze dwa słowa w tym poemacie są jak najbardziej potoczne. „Umierający” – słyszy się to często w każdym szpitalu z ciężko chorymi, „republikanin” występuje regularnie w gazecie, a w USA, gdzie jest to określenie członka jednej z partii, daje się zapewne słyszeć wielokrotnie dzień w dzień. Jak więc się to dzieje, że zestawienie tych dwóch przeciętnych słów nabiera elektryzującej dynamiki: umierający republikanie! Jednak wszystkie te rozważania brzmią dla mnie samego nieaktualnie, ponieważ przestałem czytać poezję, a ci, którzy się nią obecnie zajmują, stracili publiczność i stanowią coś w rodzaju ograniczonego klubu maniaków, jak szachiści, zbieracze pudełek od zapałek albo badacze znaków Zodiaku. Dlaczego tak się stało i czy kultura popularna, którą się obecnie zajmuję, jest za tę zmianę odpowiedzialna? Niewykluczone, że tak. Zdaje się, że słowa szalenie zmieniły swoją wagę. Bowiem słowa mają nie tylko znaczenie, ale też natężenie, barwę, wibrację, promieniowanie, nacisk i wagę omalże materialną. Nie zdajemy sobie sprawy z tych przekształceń: ale ja sam pamiętam czasy, gdy mówiło się zupełnie inaczej, mimo że, pozornie, tymi samymi słowami. Gdy na przyjęciu w salonie w roku 1930 ktoś coś powiedział, brzmiało to kompletnie odmiennie, niż gdy ktoś mówi to samo w roku 2004 w barze z fast-foodem albo na imieninach u kolegi z biura. Uświadomiłem to sobie, gdy podróżowałem po kraju z pewnym działaczem; gdy raz miał wygłosić przemówienie, zwrócił się do mnie, żebym przedtem zobaczył, ile osób jest na sali. Zapytałem na co mu to potrzebne. „Ponieważ inaczej mówi się do dwudziestu osób, inaczej do stu, a jeszcze inaczej do tysiąca”. Uderzyło mnie to. Jezus powiada w Ewangelii, że „jeżeli jest was dwóch albo trzech, wtedy i ja jestem z wami”. Nie mówi „pięciu” czy „trzydziestu” i coś w tym jest. Chciał powiedzieć, że gdy jest więcej obecnych, wtedy trudniej o niego i być może pojawia się szatan. Zapewne dlatego święty Augustyn twierdzi, że diabeł jest społeczny. A więc słowa przekształcają się, płowieją, tracą ostrze, gdy są przeznaczone dla setek tysięcy. Tak jest z prasą masową, z radiem, kinem, telewizją... Rzeczywiście, kultura XX wieku sparaliżowała poezję i może miał rację kolega, który zaoszczędził na mnie tomik swoich wierszy. O GŁOWĘ NAD PUBLICZNOŚCIĄ Tomasz Raczek, gwiazda TV, krytyk filmowy i telewizyjny, autor Psa na telewizję i Karuzeli z madonnami, zaczynał jako krytyk teatralny i był wtedy w tej branży najwyższym o jakim kiedykolwiek słyszałem. Liczył 1 m 90 cm wzrostu w wieku dwudziestu sześciu lat, i było wtedy niewykluczone, że jeszcze będzie rósł. Według sławnej Księgi rekordów Guinnessa najwyższym człowiekiem wówczas żyjącym był Amerykanin Don Koehler z Detroit, 2 m 48 cm, który przerastał Raczka zaledwie o 58 cm. Natomiast Raczek jest wyższy o 10 cm od gwardzistów cesarzowej Katarzyny, którzy obowiązkowo liczyli 1 m 80 cm. Historycy rosyjscy, jak Karamzin, sugerują, że władczyni używała ich w najbardziej prywatnych okolicznościach i że nie była zadowolona z ich usług. W tym miejscu daję uroczyste słowo, że nie wiążę tych anegdot historycznych z Tomaszem i zajmuję się jego rozmiarami dlatego, iż pasjonuje mnie pytanie, jak cechy fizyczne wpływają na twórczość. Zastanawia mnie, czy wyjątkowy wzrost Raczka nie ma czegoś wspólnego z jego traktowaniem sztuki teatru. Z właściwym mi brakiem taktu – jest to zresztą cecha, której nie zamierzam się pozbyć – zwróciłem się o informacje do Raczka, który jednak okazał dyskrecję co do siebie samego, tak że wszystko, co teraz napiszę, stanowi wyłącznie moje własne przypuszczenia. Otóż Stanisławski w Pracy aktora nad sobą przywiązuje wyjątkową wagę do koncentracji wewnętrznej. Stanisławski opisuje złego aktora, który nie potrafi się skupić, którego wyobraźnia się
rozprasza i którego uwaga lata nerwowo na wszystkie strony. Stanisławski przedstawia tę sytuację w postaci symbolicznych światełek, które w trakcie gry migają aktorowi przed oczyma: sprawdza, czy sufler jest na miejscu, więc zjawia się błysk tam, gdzie jest budka; boi się zapomnieć o szklance, którą za jakiś czas ma wziąć do ręki, i widzi mignięcie tam, gdzie stoi ów rekwizyt; sprawdza, czy kolega, który ma wejść na scenę, czeka już, czy też nie, i wtedy „świeci mu się” w stronę kulis. Nagle zauważa, że w pierwszym rzędzie siedzi krytyk – i wtedy tam zapala się kolosalna lampa, prawdziwy żyrandol, i zły aktor nie może już do końca spektaklu oderwać się od owego fatalnego fotela na widowni. Otóż Raczek, ze względu na swój wzrost, jest silnie widoczny, również gdy siedzi, i niewykluczone, że już sama jego obecność psuła premierę po premierze, i może stąd się brało, że pisał on potem nieżyczliwie o licznych przedstawieniach, do których niepowodzenia sam się przyczynił. Ale mogą też być inne rezultaty, które nie są łatwo uchwytne. Mianowicie środowisko teatralne ma cechy, które ostro odróżniają je od wszystkich innych. Freud twierdził, że teatr przyciąga osoby o mentalności „pożądliwej, lecz niepewnej siebie”, które pragną sukcesu, lecz czują się nie dość silne, są wyobcowane, a jednak chcą dominować. Atmosfera teatru stwarza tu coś w rodzaju cieplarni, klubu, sztucznego salonu dla owych wątłych, lecz upartych kwiatuszków. Ciekawe, że pomimo wstrząsów, jakie przeszła kultura, ten klimat pozostał do dziś, być może podtrzymywany przez tych, którzy go potrzebują. Toteż krytycy teatralni są zazwyczaj osobami wiekowymi, które płynnie przeszły katastrofy naszych lat. Charakterystyczne pod tym względem – wciąż jeszcze, do dzisiaj – są premiery, na których bywa to samo znające się towarzystwo: podczas antraktu wymienia się skinienia, rzucone zdania, stoi się w grupce, po czym przechodzi do innej, niby na koktajlu w jakiejś ambasadzie, zaś powietrze jest nasycone wzajemną satysfakcją. Jestem na to ciężko wrażliwy, ponieważ mam charakter odmienny i bliska mi jest kultura mrowiska naszego wieku. Dlatego dobrze czuję się w kinie, w którym jest się zarazem i samotnym, i związanym – ale anonimowo! – ze wszystkimi, których obok na sali film podświadomie drąży, ponieważ kino jest psychoanalizą społeczną, lecz doznawaną w ciemności i w milczeniu. Parokrotnie w moim życiorysie zajmowałem się teatrem, skierowany przymusowo przez redakcję pozbawioną chwilowo krytyka, i męczyłem się jak szczur w wannie: starałem się omijać premiery i zabiegałem o miejsce z tyłu za kolumną, co mnie narażało na kłopoty, bo dyrekcje nie lubią dawać miejscówek na zwykłe przedstawienia. Tak więc obecność Raczka, jako młodego i w dodatku olbrzyma, zapewne budziła niepokój, jakby kosmita pojawił się wśród towarzystwa z minionego stulecia. Wyobrażam go sobie podczas antraktu jako widocznego z każdego korytarza, z szatniami włącznie. Toteż Raczek, mimo że przekonał do siebie czytelników, spotykał się jednak z bezustannym odporem w środowisku, do czego przyczyniał się sam jego wygląd. Thomas Wolfe, pisarz niemal u nas nie znany, może z powodu wyjątkowych rozmiarów jego powieści, co utrudnia tłumaczenie, w Ameryce traktowany jako jeden z klasyków tuż obok Hemingwaya i Faulknera, był olbrzymem liczącym 1 m 98 cm i osądzał się jako kaleka, a swoją twórczość uważał za „pozbywanie się” owego urazu: może dlatego zapisał aż paręnaście tysięcy stron. „Wszystko jest dla mnie za małe – pisał Wolfe – jedzenia muszę brać dwie i trzy porcje, kuszetki w wagonach są nie dla mnie i jeszcze gorzej jest z kobietami”. Jednak najgorsze było dla niego poczucie, że bezustannie znajduje się „gdzie indziej”. Świat otaczający go był dla niego „bardziej odległy niż Mars”, właśnie dlatego, że jest tuż obok, i ma się poczucie, że wystarczy sięgnąć ręką, by z niego korzystać, tymczasem za każdym razem trafia się na niewidoczne bariery. W każdej chwili jest się nieznośnie blisko i jednocześnie nieznośnie daleko, a przecież tuż-tuż,
ledwie o parę centymetrów – tymczasem okazuje się, że wszystko jest nieużywalne. „Jest to bezustanna niekomunikatywna samotność”. „Odległości geograficzne uważane za wielkie są właściwie bez znaczenia, bo wszędzie można dojechać; tymczasem przestrzenie rzeczywiście nie do pokonania znajdują się dla mnie w zasięgu dłoni”. „Świat człowieka liczącego 6 stóp 6 cali jest rozpaczliwie pusty”. „W dodatku nie ma dla niego ucieczki, choćby chciał; jest zarazem wygnańcem więźniem życia, które go ciągle i wszędzie dopada”. MASOCHIZM ŻEROMSKIEGO To cierpienie było jednak dla Wolfe’a motorem twórczości, bo postanowił sam sobie stworzyć sztuczny świat, w którym mógłby się znaleźć, i napisał, dla własnego ratunku, owo wspaniałe rozlewisko beletrystyczne. Wydaje mi się, że ciekawym polskim wypadkiem podobnym Wolfe’owi jest Stefan Żeromski. Nie wszyscy jego czytelnicy zdają sobie sprawę, że Żeromski był olbrzymiego wzrostu. Lechoń pisze o nim w pamiętnikach, że dostrzegał go z odległości na ulicy, ponieważ Żeromski górował nad tłumem, głową i ramionami. Dowiedziałem się o tym ze zdumieniem, ponieważ widziałem Żeromskiego przeciwnie, jako drobnego, obolałego, umęczonego; zresztą jest ciekawe, że fotografował się z reguły na siedząco i unikał okazywania swojego wzrostu, zaś wyraz twarzy miał zawsze cierpiący. Co odpowiada też jego twórczości, na której podstawie wyobrażamy go sobie właśnie jako niewielkiego wzrostu i obolałego; obraz psychiczny rzutuje tu na wizję fizyczną i tak Stalina widzimy odwrotnie, jako postawnego i imponującego, gdy w rzeczywistości nie był duży. Otóż jest możliwe, że Żeromski, podobnie jak Wolfe, odczuwał boleśnie niedostępność świata tuż obok z powodu wzrostu, co jednak u niego objawiło się w inny sposób: jako masochizm. Był on nim zresztą dotknięty również w sensie dosłownym. Kolega, który uczestniczył w redagowaniu Dzienników Żeromskiego, mówił mi, że są tam zapiski o wizytach pisarza u dziewczyn publicznych, które na jego życzenie kłuły go szpilką. Fragmenty te zostały usunięte z tekstu, który wydano w pruderyjnych latach pięćdziesiątych. Ale masochizm Żeromskiego wybucha najdobitniej w jego twórczości. Scena obsesyjnie powtarzająca się u niego to gwałt na kobiecie, dokonany na oczach zakochanego w niej, lecz bezsilnego mężczyzny: tak jest w Udałym Walgierzu, który przywiązany do słupa musi patrzeć na pożycie ukochanej ze swoim najgorszym wrogiem, czy w trylogii Walka z szatanem, gdzie cała banda, jeden po drugim, używa kolejno blondyny „o powłóczystych włosach”, czego świadkiem jest pobity przez nich jej cherlawy mąż, itp. No i oczywiście masochizm moralny, którego szczytem są Ludzie bezdomni, rozstający się pod symboliczną rozdartą sosną, mimo pochłaniającej ich miłości, bo połączenie się mogłoby im przeszkodzić w posłannictwie. Nigdy nie mogłem zrozumieć, dlaczego misja miałaby uniemożliwić pieszczoty, a przecież książka ta, klasyk pedagogii narodowej, przyczyniła się do psychologicznej impotencji Polaków. Właściwości fizyczne są istotne i uważam, że krytyka nie dość na nie zwraca uwagę. Bywa, że przejawiają się one w drobiazgach nie rzucających się w oczy, które jednak na koniec nadają charakter dziełu sztuki. Na przykład Tadeusz Borowski, który był drobny wzrostem, pisze z reguły o dziewczynach, które zadają się z bohaterami jego nowel: „była nieco wyższa od niego”. Wkrótce potem osoba taka traktowana jest ze wzgardą, z cynizmem, a bywa, że i z okrucieństwem, co skłoniło krytyków do stwierdzenia, że w świecie Borowskiego nie ma miejsca na miłość. Taki pogląd na uczucia u Borowskiego może wynikać oczywiście z jego wizji świata jako bezwzględnie nieludzkiego, ale może się tu też odbijać jego osobisty kompleks: wobec kobiet „wyższych
wzrostem” – nad którymi on jednak dominuje, poniżając je. U Jerzego Andrzejewskiego, który był homoseksualistą, występuje często scena mordowania młodego człowieka. Podczas okupacji, gdy Andrzejewski publikował swoje nowele w drukach podziemnych, oczywiście anonimowo, znawcy rozpoznawali go od razu po owych scenach gwałtownych śmierci delikatnych wyrostków, co było opisane z niejakim babraniem się w szczegółach: „jego nogi w agonii kopały bezsilnie piasek”, „na ustach pojawiła się powolnie cieknąca strużka krwi”, itp. Na szczęście dla Andrzejewskiego Niemcy byli marnymi psychologami i nie studiowali Żyda Freuda, dzięki czemu autor pozostał nie wykryty. Niemniej jego skłonność do wzruszania się cierpieniem młodzieńca wręcz jaskrawie rzuca się w oczy. Temat ten występuje też u Iwaszkiewicza, przy tym przyczyną śmierci jest kobieta: w Matce Joannie od Aniołów perwersyjna namiętność mniszki doprowadza do mordu dwóch młodych ludzi, w Ubraniu prawie nowym egoistyczna chłopka zamęcza na śmierć męża suchotnika, w Lecie w Nohant pani Sand przyczynia się do zgonu Chopina, w Maskaradzie Puszkin ginie w rezultacie puszczalstwa swojej żony; w Ikarze gestapowcy aresztują na ulicy młodego urodziwego mężczyznę, pośród obojętnego tłumu z przechodzącymi kobietami, co autorowi nasuwa skojarzenie z obrazem Breughela, gdzie Ikar spada gdzieś z boku pejzażu, nie zauważony przez nikogo. Być może wszystkim tym bohaterom powiodłoby się lepiej, gdyby nie zadawali się z paniami. PERŁA NA CZARNYM JEDWABIU Ale przykładem najbardziej uderzającym, ze znanych mi, przeniesienia fizyczności na sztukę, jest twórczość Józefa Gielniaka i Aleksandra Kobzdeja. Obydwaj oni przekształcili chorobę, która ich zabiła, w dzieła, które pozostaną w naszej plastyce. Wpływ choroby na wyobraźnię jest tajemniczy i niewiele o nim wiadomo. Freud próbował uchwycić ten mechanizm, analizując sny związane z chorobą. Jego zdaniem, kształt cierpiącego organu zostaje „przełożony” na obraz symboliczny, jednak podobny wyglądem, chore zęby mogą wystąpić jako płot z desek, zaś kiszki zamienić się w kłąb węży, które usiłują obleźć bądź zadusić śniącego. Freud uważał, że nasza podświadomość wie więcej o nas niż my sami i daje nam sygnały co do szansy wyzdrowienia, która dla nas na trzeźwo jest nie znana; i tak, jeśli uda nam się przeleźć przez płot we śnie bądź rozdeptać gady po nas pełzające, stanowi to znak, że organizm się ocali, zaś jeśli we śnie się nie powiodło, może to zapowiadać pogorszenie. Interpretacja ta wygląda na infantylną, jednak ciekawe, że przybliża się do wypadku Gielniaka i Kobzdeja. Gielniak był chory na gruźlicę i większą część życia spędził w sanatoriach. Otóż jego grafika wręcz narzuca skojarzenie z drążącą go chorobą, co zresztą sugeruje sam artysta, dając tytuły takie jak Podróż dookoła karty gorączkowej. Na jego linorytach często widnieje fantastyczny pejzaż, a w nim znajduje się rozległa fasada budynku, zawsze symetrycznego: pośrodku figuruje wieża bądź kopuła, po prawej i lewej ciągną się równoległe skrzydła; cała zaś wolna przestrzeń przed owym gmachem pokryta jest roślinnością o ostrych konturach, pleniącą się niby na dnie morza, bądź też natłokiem drobnych spiralnych kształtów zahaczających jeden o drugi albo znowu gąszczem krótkich wijących się linijek, splątanych ze sobą kunsztownie niby na perskim ornamencie. Wydaje się oczywiste, że obrazy te są aluzją do płuc, z ich symetrią, oraz do wypełniających je prątków. Wypadek Kobzdeja jest bardziej zadziwiający. Gielniak znał swoją chorobę i przenosił ją do swojej sztuki, natomiast choroba Kobzdeja była niespodzianką dla wszystkich i zapewne dla niego
samego. Jego żywotność, energia i pogoda były wyjątkowe w tym środowisku raczej neurastenicznym, podobnie jak jego pasja towarzyska, sprawiająca, że był otoczony istnym dworem przyjaciół. Jego nagłą chorobę traktowano jako okolicznościową i oczekiwano z dnia na dzień wyzdrowienia. Kobzdej leżał w separatce w szpitalu przy Emilii Plater i przyjmował delegacje znajomych. W tym czasie uczestniczyliśmy co miesiąc, on, K. T. Toeplitz i ja, w audycji radiowej omawiającej wydarzenia kulturalne. Toeplitz i ja odwiedziliśmy go parę razy w trakcie choroby, planując kolejne wystąpienia. Raz podczas takiej wizyty Kobzdej opowiedział swój sen. Śniła mu się rozpościerająca się przed nim szeroka czarna płachta z miękkiego, falującego materiału: pośrodku niej znajdowała się piękna perła o matowym blasku. Otóż – jak to bywa we śnie – Kobzdej rozumiał konieczność, że musi przeskoczyć ową perłę, i starał się zebrać siły, by tego dokonać, co jednak mu się nie udawało. Gdy później dowiedziałem się o przyczynie śmierci Kobzdeja, ów sen nabrał znaczenia. Kobzdej doznał przypadkowego zakażenia w organach trawienia, pojawił się tam wrzód, który zoperowano. Jednak okazało się, że rozwija się też u niego cukrzyca: tym sposobem cały jego organizm stał się jedną wielką hodowlą bakterii, odżywiających się glukozą, której nie dawało się usunąć. Jego brzuch i kiszki zaczęły się rozkładać i procesu tego nie można było już zatrzymać, a dalsze operacje stały się bezcelowe. O własnej swojej chorobie Kobzdej mówił, że ma w brzuchu dziurę, która mu się ciągle zapełnia ropą. Pomyślałem sobie wtedy, że owa perła ze snu pośrodku ciemnej materii oznaczała zatrucie pośrodku organizmu, a niemożność jej „przeskoczenia” zapowiadała przegraną. Ale to nie wszystko. Ostatnia wystawa Kobzdeja w Zachęcie, na długo przed chorobą, kiedy, dalibóg, wyglądał kwitnąco – jednak zaskoczyła jego gości. Nie było w tym zresztą nic niezwykłego, ponieważ Kobzdej za każdym razem dawał próby nowe i był może najbardziej dynamicznym, zmiennym, zaskakującym naszym malarzem abstrakcyjnym. Tym razem zobaczyliśmy cykl płócien składających się z dwóch elementów: malowanego olejno oraz plastycznego, ze specjalnej masy przymocowanej do blejtramu. Obrazy były podłużne, pionowe, pokryte pasami równoległymi ostro zestawionych barw. Jednak pośrodku każdego z nich znajdowała się szeroko rozwarta szpara, zrobiona w samym płótnie, przez którą wylewał się kłąb bezładnych, nieregularnych, chaotycznych i gruzłowatych elementów o kolorach wręcz pawich ukształtowanych przestrzennie, techniką bardziej „rzeźbiarską” niż malarską, wykraczających poza granice obrazu, rozłażących się, rozprzestrzeniających się poza jego ramy. Ów niezwykły eksperyment Kobzdeja przyjęty był przez niektórych jego amatorów krytycznie, jako zbyt ryzykownie niepowściągliwy, napomykano o bałaganie kompozycyjnym, wykluczających się elementach, szoku sprzecznych składników itp. Co do mnie, patrzyłem zachwycony: była to dla mnie nowa eksplozja wyobraźni Kobzdeja, w której, jak zwykle u niego, łączyły się nierozerwalnie energia, miłość do koloru oraz kpiarska, żywotna kpina wobec siebie samego. Dopiero po jego śmierci okazało się, że było tam coś jeszcze: zdumiewające przeczucie, ostrzeżenie organizmu, które przedostało się do jego sztuki.
TWARZE
POLITYCY I ICH MASKI Z okazji wyborów samorządowych skarżono się, że nic nie wiadomo o kandydatach. Ale czy jest o nich kiedykolwiek wiadomo? Nieszczęsny Tymiński, który omal nie został prezydentem, gdy wysunięto pretensję, że jest nieznany, odpowiedział słusznie, że wszyscy politycy są tacy i że opinia łudzi się, jeżeli sądzi, że coś o nich wie. Bywa, że dowiaduje się dopiero, gdy kończą kadencję. Kim był Adolf Hitler czy w wymiarze bardziej umiarkowanym Richard Nixon, ich wyborcy uświadomili sobie ze znacznym opóźnieniem. Toteż teoretycy udzielający rad, bynajmniej nie uważają za najważniejsze, by politycy rozgadywali się na swój temat. Walter Lipman, publicysta wyspecjalizowany w zachodnim życiu parlamentarnym, uważał, że istotne jest, by kandydat miał dobitną charakterystykę, łatwo uchwytną, zawierającą się w dwóch czy trzech słowach. Gdy na spotkaniu przedwyborczym zapytano Churchilla, co zamierza, odpowiedział: „Opierać się hitleryzmowi”, i unikał dalszego międlenia. Pod tym względem nasi zachowali się akurat przeciwnie, czyli po partacku: każdy starał się rozmazać, rozetrzeć i zamglić, ile się da, a więc „porządek”, „sprawiedliwość”, „szacunek dla pracy” i tym podobne ogólniki, które w podobny sposób mógłby sformułować każdy policjant na rogu, gdybyśmy wdali się z nim w konwersację. W rezultacie wyborcy zdani są na fotografię jako główną informację; obejrzałem wówczas około osiemdziesięciu zdjęć. Wnioski jednak były utrudnione, ponieważ portrety były typu paszportowego, to jest pokazywały samą twarz bądź co najwyżej fragment torsu. Jest to ograniczenie. Byłem przypadkowo we Francji w miesiącu wyborów prezydenta; kandydaci widnieli na fotografiach w całej swojej postaci, w postawie stojącej. Giscard d’Estaing na tle biblioteki, Mitterrand oparty ręką o biurko, przy tym obydwaj mieli miny, jakby już byli prezydentami i pozowali do zdjęcia oficjalnego. Fotografia paszportowa ma zgoła inną psychologię. Znajomy właściciel zakładu tak to określił: „Przy zdjęciu do celów osobistych klienci zachowują się swobodnie, często nawet z nonszalancją, natomiast przy paszportowym starają się wypaść jak najskromniej i nawet, paradoksalnie, być jak najmniej «widocznymi». Jest to podświadome: zdjęcie jest przeznaczone do kontroli. Niektórzy, bezwiednie, przybierają postawę, która ma budzić współczucie, a nawet litość. Czasem wręcz życzą sobie, by ograniczyć się do twarzy i pokazywać możliwie niewiele ubrania – nie są zadowoleni, gdy wypadają zbyt wesoło”. Pamiętam dialog z jakiegoś filmu: „Co z tobą, Moniko, czy czujesz się dobrze? Wyglądasz jak na zdjęciu paszportowym”. Polityk ma do wyboru dwie postawy: 1. Jestem taki jak wy i rozumiem was; 2. Mam misję i potrafię ją wykonać. Fotografia „mitterrandowska” obsługuje ów drugi wypadek, paszportowa zaś podkreśla obywatelską zwyczajność, i taki też charakter miała nasza galeria kandydatów. Tu udało mi się dostrzec pewne trendy. Na przykład zniknęły brody, które były typowe dla polityków z poprzednich sezonów; być może miały one sugerować, że noszący zarost ma przeszłość podziemną,
a nawet internowaną, bo osoby walczące mniej się golą. Broda nie jest jednak korzystna dla polityka, który zabiega o popularność, ponieważ zasłania rysy twarzy i daje wrażenie ukrywania się. Historyk starożytności Gibbon zwrócił uwagę, że cesarze rzymscy golili się w czasach, gdy liczyli się z opinią, zaś zapuścili brody w okresie, gdy wybór ich zależał już tylko od ograniczonego grona przywódców wojskowych. Podobnie działo się w wieku XIX: politycy nie noszą bród, mimo że było to powszechnie przyjęte, a nawet stanowiło konieczność, twarz wygolona oznaczała albo duchownego, albo profesjonalnego służącego, którzy wtedy byli liczni. W innych branżach posiadanie zarostu było wręcz obowiązkiem. Nie zdajemy sobie dzisiaj sprawy, w naszych czasach swobody ubraniowej, z ówczesnych rygorów co do stroju, które ja sam pamiętam z dzieciństwa. Funkcja obywatela powinna być wtedy rozpoznawalna po jego noszeniu się i osoby ubrane niewłaściwie narażały się na kłopoty. W Rosji carskiej wręcz wszyscy byli mniej lub więcej umundurowani, w szczególności piastujący urzędy. Nawet należący do wolnych zawodów nosili tzw. vic-mundury, samą marynarkę z dystynkcjami dodaną do stroju w pozostałych częściach cywilnego albo chociażby samą czapkę, po której np. można było poznać kupców różnych gildii. Osobnik w normalnym garniturze miał charakter wyzywający; zapewne tak jak u nas beatnik w swoim czasie. Dostojewski w ten sposób opisuje prowokatora Swidrygajłowa w Zbrodni i karze. Gdy dziś oglądamy portrety z wieku XIX, wydaje nam się dziwaczne, że nawet najrozumniejsi nosili podobnie głupie brody, ale to było dla nich nie do uniknięcia. A jednak politycy występowali z twarzą odsłoniętą, ponieważ sądzili, że ta otwartość daje im większą szansę przekonania obywateli. Niektórzy, jak Disraeli albo Napoleon III, używali owłosienia śladowego nie ukrywającego rysów, była to tzw. hiszpanka, zwana w mojej okolicy kozią bródką. G. B. Shaw nosił sławną brodę do roku 1950, w którym zmarł, ale to dlatego, że miał twarz zniszczoną przez ospę i nie mógł się golić. Rezygnacja z zarostu nie była jedynym odstępstwem od mody, jakie robili politycy w przekonaniu, że tego wymaga ich sukces. Eleganckim nakryciem głowy był wówczas cylinder, urządzenie w naszym odczuciu pocieszne. Wzięło się ono stąd, że nasi przodkowie byli drobni wzrostem; ludzkość dopiero ostatnio zrobiła się wyrośnięta. Bywa, że ze zdumieniem oglądamy w muzeach zbroje rycerzy średniowiecznych: wyglądają, jakby nosili je dwunastoletni chłopcy. Otóż zadaniem cylindra było podwyższyć dżentelmena, szczególnie wobec dam, które wtedy nie bywały niższe niż panowie. Polityk również musiał używać cylindra, ale w III Republice Francuskiej przyjęło się, że nie wkładał go na głowę, tylko trzymał w ręku, by nie wyglądać arogancko. Zwyczaj ten miał decydujący wpływ na historię kina. Tak jest! Mianowicie przyczynił się do powstania, z początkiem lat 60., jednego z najbardziej ożywczych kierunków w tej sztuce: nowej fali. Jej pionierem był, paradoksalnie jak na ruch awangardowy, autor komedii Jacques Tati. Był on adoratorem dawnej niemej farsy i rozpaczał, że przepadła z chwilą wprowadzenia dźwięku. Panowała w niej dzika fantazja, która stała się niemożliwa w kinie realistycznym i teatralnym, zaś taki właśnie był wtedy film mówiony. Otóż Tati trafił na kronikę, w której ówczesny prezydent Francji Lebrun uroczyście kładł kamień węgielny. Wręczono mu kielnię, by położył pierwszą cegłę, ale miał on cylinder, który musiał odłożyć. Obrócił się więc do gwardzisty w galowym uniformie i w błyszczącym kasku, stojącego na baczność. Ten jednak dał do rozumienia obłędnym spojrzeniem, że z wyciągniętą szablą nie może podjąć się trzymania cylindra. Prezydent podał go więc stojącemu obok ministrowi, który miał w ręku już swój własny. Widok ministra z dwoma cylindrami, gwardzisty zlanego potem z przejęcia i prezydenta mocującego się z cegłą był taki, że sala dusiła się ze śmiechu, przy tym – opowiada Tati – operatorzy najwyraźniej nie zdawali sobie sprawy, jaką to farsę przypadkowo sfilmowali. Ten wypadek uświadomił Tatiemu, że motorem współczesnej komedii może być
najzwyklejsza obserwacja odruchów, przeciętnego zachowania się, po prostu byle czego. Tak właśnie wyglądają komedie Tatiego: w Wakacjach pana Hulot plącze się w pensjonacie kelner, który przez cały film nic nie mówi, lecz podaje talerze z miną tak wściekłą (bo on nie ma wakacji!), że sam jego widok budzi śmiech. Był to wzór dla filmowców nowej fali, którzy porzucili sztuczne atelier i przystąpili do przyglądania się codziennej potoczności. Na fotografiach przedwyborczych rzadko który polityk nosi okulary, mimo że wielu robi wrażenie krótkowzrocznych. W wypadku kobiety polityka może to być korzystne, bo płeć ta uchodzi za emocjonalną i okulary mogą sugerować, że mamy do czynienia z osobą bardziej rozważną. Na ogół jednak okulary robią wrażenie, że polityk niedowidzi, i wobec tego słusznie stara się ich unikać, gdy pozuje do zdjęcia. Hitler nie pozwalał fotografować się w okularach, zaś teksty, którymi posługiwał się publicznie, były pisane na maszynie o specjalnie powiększonych czcionkach. Również de Gaulle, który miał trudności z widzeniem, nie nakładał szkieł; towarzyszył mu specjalny ochroniarz, który ostrzegał szeptem: „Uwaga, stopień”. Na temat krótkowzroczności de Gaulle’a był cały cykl anegdot. Dyrektor muzeum oprowadza go: „Co za piękny Miró!” – wykrzykuje de Gaulle. „Nie, panie prezydencie, to Klee” – prostuje dyrektor. „A to chyba Cézanne?”. „Nie, panie prezydencie, to Matisse”. „Ale tym razem poznałem! Te krzywe rysy! Picasso!”. „Nie, panie prezydencie, to lustro”. W związku ze złym wzrokiem de Gaulle’a zdarzył się u nas konflikt. Jednym z nielicznych polityków, którzy lekceważyli obowiązek ukrywania krótkowzroczności, był Gomułka: określano go w narodzie „towarzysz w drucianych okularach”. Zaś zasadą wtedy było czytanie tekstu uprzednio przygotowanego. Podobno jeden z ministrów, kładąc się wieczorem, wydobywał kartkę z kieszeni szlafroka i sylabizował: „Dobranoc, Róziu”. Według anegdoty, Gomułka zaczął jedno z wystąpień: „O-O-O-O-O”, było to z okazji olimpiady i tyczyło symbolicznych pięciu kółek – kontynentów, w nagłówku. Otóż, gdy de Gaulle przyjechał do Warszawy, wygłosił na lotnisku przemówienie, które felietonista „Radaru” omówił żartobliwie: „Taki wielki mąż stanu, a nie umie czytać, w dodatku ślepy”, bo nie miał kartki ani okularów, co zostało potraktowane jako aluzja do naszego przywódcy, i ów kolega dostał zakaz pisania na pół roku. Podobny los spotkał Kisiela, który został napiętnowany w pamiętnym przemówieniu w roku 1968, ponieważ stwierdził, że głównym naszym dorobkiem jest produkcja ciemniaków. Kisiel podobno wyjaśniał, że był to błąd, bo miało być „ziemniaków”, ale nie sposób było sprostować, bo tekst potępienia stał się oficjalny. Rozgadałem się, ale wróćmy do fotografii. Niestety, niewiele więcej ośmielę się powiedzieć, chociaż mógłbym, ale boję się represji, bo dziś działają podobnie jak dawniej! Ograniczę się więc do refleksji ogólnikowej. Jak już była mowa, kandydaci starają się nie tyle przekonać nas do misji, ile upodobnić się do każdego z nas. Z tego względu przed wyborami zabiegają o typowość: familijną, potoczną, tutejszą. Głosujący widzi własne odbicie, tyle że uwyraźnione, podkreślone, reprezentacyjne. Typowość ta ma odmiany, zależnie od przynależności. Najbardziej ogólnikowo określiłbym to tak: tył godny szacunku, na zasadzie, że zdrowy, krwisty, z poczuciem zasobności: prawica. Typ również podkreślający godność i budzący poważanie, ale mniej narzucający się, może nawet cokolwiek zatarty, bardziej dyskretny (ale podkreślający tę dyskretność), z akcentem „Europa, cywilizacja, wielki świat”: Centrum. Typ intelektualny o tonacji „wiem więcej, niż wyglądam”, wyczuwa się niejaką przebiegłość, niby to ukrytą, ale która jednak się pokazuje: lewica. Typ przebojowy „idziemy wprost przed siebie”: ludowcy. Na zakończenie pozwolę sobie przytoczyć wypowiedź Baudelaire’a. Dziękował on komuś, kto stanął przed nim w przebraniu. „Oto prawdziwa uczciwość. Ostrzega mnie: jestem w masce. Nie tak jak ci, którzy pokazują mi własne oblicze jako odsłonięte, gdy to właśnie ono jest oszukańczą maską”.
DRAMAT MISTRZA BOKSU Jeden z sukcesów czytelniczych na francuskim rynku księgarskim stanowił dokument napisany przez byłego wówczas sześćdziesięcioletniego czempiona: „Mon match avec la vie” (Mój mecz przeciw życiu) Georges’a Carpentiera. Stanowi on unikat: jest to spowiedź postaci mitologicznej. Carpentier, obok innego boksera, Amerykanina Dempseya oraz Lindbergha, który pierwszy przeleciał Ocean Atlantycki, jest jedną z trzech najgłośniejszych postaci tzw. The Golden Age of Sport (Złotego wieku sportu), obejmującego dobre czasy przed i po pierwszej wojnie światowej do – mniej więcej – okresu „Wielkiego Kryzysu” (ok. 1930). Mauriac przypuszcza, że Carpentier jest współczesnym Francuzem, znanym największej ilości ludzi na zachodniej półkuli. Sława podobnych sportowców, wydęta do rozmiarów histerycznych, jest dziełem instytucji propagandowych, wyspecjalizowanych w karmieniu szerokich mas wartościami fikcyjnymi, jako to rekordami sportowymi, konkursami miss piękności itd. Rekordsmani, wyniesieni w ten sposób na szczyt drabiny rozgłosu, stają się niewolnikami formuły propagandowej, starannie pilnowanymi przez menażerów, i mówią oraz piszą już tylko zdania zgodne z ustalonym dla nich mitem. Wspomnienia Carpentiera stanowią tu rzadki wyjątek. Jest to rodzaj gorzkiego rachunku sumienia, w którym stary czempion nie waha się odsłonić mało budujące sekrety swej kariery, w szczególności kulisy tragicznego meczu z Battling Sikim w r. 1922. Spotkanie to uchodziło dotychczas za jedną z zagadek w historii sportu i było przedmiotem kontrowersji. Był to – wyznaje Carpentier po 30 latach – mecz o wyniku przesądzonym z góry, ukartowany przez menażerów. Wskutek przypadku zmienił się przewidywany przebieg spotkania i Carpentier w tej komedii utracił mistrzostwo świata wagi średniej. Z klęski tej wyszedł też złamany moralnie, tak że nigdy nie zdołał się już podnieść. Pamiętać trzeba, że ofiarą tego dramatu padł nie podrzędny bokser, z trudem utrzymujący rodzinę przy życiu, ale jeden z najsławniejszych mistrzów w kronikach sportowych, znany pod przydomkiem „prawdziwy dżentelmen ringu”, wzór do naśladowania dla milionów młodzieży – który mimo swej pozycji nie zdołał wyplątać się z kombinacji rządzących sportem. Życiorys Carpentiera możemy uważać za przykładowy. Wyjątkowa w nim jest tylko jego olśniewająca kariera. Carpentier pochodzi wszakże, tak jak przygniatająca większość sportowców francuskich, z „Nordu” (z Lens), tj. prowincji kopalni węgla. Brat jego już jako dwunastoletni chłopiec pracował po 10 godzin dziennie w kopalni, co prawda „w otwartym szybie” (ustawa zabrania zatrudniania małoletnich pod ziemią). Ekonomista prof. Guérin podaje ciekawe wytłumaczenie faktu, dlaczego „czarna kraina” jest wylęgarnią bokserów i piłkarzy, stanowiących dumę francuskich drużyn ligowych. Praca w kopalniach Nordu i Pas-de-Calais jest ciężka wskutek przemieszania węgla z kamieniem, co powoduje kurz osiadający na płucach, tak że górnicy wkrótce nabawiają się pylicy. W tych warunkach do kopalni we Francji idzie tylko ten, kto musi (wielu Polaków i Włochów, którzy również dochodzą w sporcie do sukcesów). Jedynym sposobem wyrwania się z kopalni jest zrobienie kariery sportowej. Prawie 70 proc. zawodowych bokserów francuskich – również siłaczy popisujących się na jarmarkach – pochodzi z Nordu. Kariera przeciętnego boksera nie przynosi mu majątku i zaledwie jest on w stanie wykarmić rodzinę. Woli on wszakże dać rozbijać sobie mięśnie i wyrywać ścięgna na licznych, licho płatnych meczach – zagrożony przekrwieniem mózgu i wczesną śmiercią – niż znosić katorżnicze warunki w górnictwie francuskim. Carpentier nie chcąc podzielić losu swego brata wybrał podobną drogę awansu życiowego. W karierze pomógł mu prowincjonalny kierownik sali gimnastycznej Descamps, który przyglądał się ze zdumieniem, jak dziesięcioletni Carpentier pobił na ulicy kupę wyrostków starszych od niego. Przez
parę lat chłopiec popisywał się na jarmarkach, pod patronatem Descampsa, jako młodociany zawodowy bokser oraz „medium” (zgadywał pytania postawione przez „hipnotyzera” – co było wcześniej starannie ukartowane). Carpentier nie miał nigdy czasu na ukończenie szkoły i świadomie przygotowywał się do kariery podwórkowego magika, w nadziei że w ten sposób przeżyje swoje lata. Był wszakże fenomenalnie uzdolniony: w wieku 15 lat został mistrzem Francji wagi lekkiej, gdy miał lat 19 – mistrzem Europy wszystkich kategorii. Carpentier był też ostatnim sportowcem, reprezentującym pewien typ życia, charakterystyczny dla kończącego się okresu dobrobytu. Był uwielbiany w swojej ojczyźnie, ponieważ, jak pisano o nim: „zachowywał się tak, jak Francuzi wyobrażają sobie dżentelmena”. „La belle Otéro” tancerka i sławna kurtyzana znana ze złośliwości, zaprosiła go na obiad, po czym puściła plotkę, że Carpentier nie umie trzymać widelca. Carpentier wyjaśnił, że zapatrzony w tak piękną kobietę może nie zwrócił dosyć uwagi na przybory do jedzenia. Podobnie jak mieszczańska elita, opisana przez Prousta, Carpentier, w czarnym meloniku, żółtych rękawiczkach i z laską o gałce z kości słoniowej, spacerował co rano po Lasku Bulońskim. Podczas wojny zgłosił się na ochotnika do lotnictwa i zdobył krzyż „la Croix de Guerre” w ciężkich walkach pod Verdun. Opiewali go poeci: Apollinaire poświęcił mu wiersz, Mauriac pisał o nim, że Platon, gdyby szukał współbiesiadników do Uczty wśród współczesnych, wybrałby Carpentiera, bo grecki filozof cenił zalety ciała i charakteru zarazem. Carpentier był też jedynym sportowcem – obok biegacza Nurmiego – któremu wystawiono posąg za życia (dłuta Landowskiego). Szowinizm francuski, który Carpentiera uważał za „swojego” sportowca, był również motorem jego sławy. Mówiono, że był jedynym Francuzem, którego Anglicy traktowali serio. Najbardziej arystokratyczny klub brytyjski zakupił mecz między Carpentierem a mistrzem Anglii Wellsem. Na sali zasiadło 1 500 lordów, co do jednego ubranych we fraki, i ani jednej kobiety (men only). Zapłacili oni ogromną sumę za widowisko, które trwało zaledwie 50 sekund, bo Carpentier w tym czasie rozłożył Wellsa jednym ciosem w żołądek. Na przyjęciu w pałacu St. James Carpentierowi rozsypały się papierosy, i dwaj przyszli królowie, książę Walii (Edward VIII) i książę Yorku (Jerzy VI) zderzyli się głowami, żeby mu je pozbierać. Carpentier wszakże, mimo pochlebstw lordów, zachował dumę narodową i gdy w obecności króla Jerzego V ktoś wyraził przypuszczenie, że czempion ma w żyłach krew angielską, Carpentier odparł: „Ja? Nigdy!”, z takim obrzydzeniem, że monarcha do końca wieczoru nie mógł się uspokoić ze śmiechu. Prasa francuska donosiła o tych snobistycznych zdarzeniach czcionkami, jakimi zazwyczaj pisze się o trzęsieniach ziemi. Gdy 2 lipca 1921 r. Carpentier miał zmierzyć się z Amerykaninem Dempseyem, w jednym z najgłośniejszych meczów o mistrzostwo świata wagi najcięższej, prezydent Francji Millerand prosił, by go z Nowego Jorku zawiadomiono telefonicznie o wyniku. Paryżanie wyszli na ulice w oczekiwaniu na rezultat; samoloty krążące nad miastem miały wyrzucić kartki czerwone w wypadku zwycięstwa Dempseya, zielone – Carpentiera. Mecz odbył się na specjalnie zbudowanym stadionie na 120 000 miejsc. Carpentier pisze, że gdy wszedł na ring, stał przez parę sekund jak ogłuszony, bo nigdy w życiu nie widział tylu ludzi naraz. Jego przeciwnik Dempsey był istnym potworem, ważył o 12 kg więcej od Carpentiera i był jednym z najsilniejszych „sierpowców” w dziejach boksu. Od jednego ciosu złamał raz kontrpartnerowi szczękę w 13 miejscach. Już w drugiej rundzie Dempsey zmiażdżył Carpentierowi prawy kciuk. Pomimo bólu Carpentier bronił się długo i został wreszcie pokonany przez knock-out. Dempsey zdobył tytuł mistrza świata i zachował go przez 7 lat, co jest rzadkością w kronikach sportu. Ta zaszczytna przegrana nie zmniejszyła sławy Carpentiera, tym więcej że zachował wciąż tytuł mistrza wagi średniej. Klęskę prawdziwą – to znaczy moralną – stanowił zarówno dla niego, jak dla
reprezentowanego przezeń mitu – dopiero tragiczny mecz z Battling Sikim, 24 września 1922 r. W swoich wspomnieniach Carpentier odkrywa całą prawdę: on, bożyszcze stulecia, „prawdziwy rycerz ringu”, któremu Churchill opowiadał anegdotki i na którego stawiał prezydent Republiki – był li tylko figurą szachową w ręku potężnych koterii finansujących życie sportowe Zachodu. Ponieważ menażerom potrzebny był pokaz Carpentiera w Paryżu, gdzie czempion już dawno nie występował, postanowiono zaaranżować rzekomy mecz „o mistrzostwo świata” w ogromnym stadionie Buffalo. Imprezę organizował dziennik „L’Echo des Sports”, własność potentata giełdowego Breyera. Udział w fałszowanym meczu nie pasował do szlachetnej sylwetki Carpentiera, tak jak widziały go miliony wielbicieli. Carpentier ugiął się jednak wobec woli menażerów, był bowiem zbyt długo zawodowcem w ich ręku, by nie wiedzieć, ile może go kosztować opór. Przeciwnikiem jego miał być Siki, Senegalczyk, który według umowy powinien był w piątej rundzie symulować knock-out wskutek udanego ciosu Carpentiera. Mecz miał trwać długo (pięć rund) na życzenie firmy, która nabyła prawo sfilmowania spotkania. Przeciwnik Carpentiera, Battling Siki, był postacią ekscentryczną. Był on jednym z 22 dzieci ubogiego rolnika murzyńskiego z Senegalu. Do Europy przywiozła go stara i bogata Holenderka, która się w nim zakochała. Po jej śmierci Siki został siłaczem ulicznym, ale ponieważ był zdolny, zyskał sobie markę jako zawodowy bokser. Głośny był ze swoich dziwactw. W restauracji zostawiał z reguły napiwek dwa razy większy niż cały rachunek. Pewnego razu rozrzucił 20 000 franków między manifestantów na ulicznym zebraniu. Przechadzał się po bulwarach, prowadząc na smyczy trzy małe lewki pożyczone z zoo. Jedno z tych zwierząt pokaleczyło dziecko w Lunaparku, co stało się przedmiotem przykrego procesu. Siki zginął w 1928 zamordowany w Nowym Jorku pod linią metra nadziemnego, z wyroku bandy gangsterskiej. Siki nie dotrzymywał z reguły zobowiązań i wbrew umowie kładł przez k.o. młodych bokserów, których nowojorscy gangsterzy pragnęli lansować. Morderca Sikiego strzelał do niego co minuta, za każdym razem, gdy przechodził pociąg metra, co zagłuszało wystrzał. Ciało Sikiego, zamordowanego w ten sposób „na raty”, znaleziono w rynsztoku podziurawione jak sito. Tę więc postać, charakterystyczną dla „nowego stylu” w sporcie zachodnim, zamerykanizowanym po wojnie, miał przeciw sobie Carpentier, przedstawiciel „starej dżentelmeńskiej szkoły”. Obydwa style – stary i nowy – zetknęły się na terenie nieuczciwej, sfingowanej kombinacji stanowiącej zaplecze organizacyjne sportu, bez względu na „style” i mity. Carpentier zapewnia, że mógł położyć Sikiego przez k.o. jednym ciosem. W ciągu trzech pierwszych rund Siki, ogarnięty panicznym strachem, nie wykonał jednego gestu i nietknięty przez Carpentiera kładł się co chwila na podłodze, tak że sędzia zagroził mu dyskwalifikacją. Carpentier musiał dokonywać cudów, by sam jeden stworzyć złudzenie walki, tańcząc dokoła zmartwiałego przeciwnika; publiczność zaczęła się jednak niepokoić. W czwartej rundzie widząc, że Siki odkrywa się całkowicie, Carpentier, pragnąc go zmobilizować do grania komedii, udał cios z boku i odsłonił się również. Wówczas Siki, przez zwykły odruch strachu, nagle ugodził Carpentiera tak potężnym „prostym”, że mistrz świata upadł na chwilę na deski. Ta niespodzianka rozjuszyła Carpentiera; gniew jest jednak zawsze szkodliwy dla boksera i Carpentier, atakując Sikiego z nieopanowaną wściekłością, wyłamał sobie prawą rękę na czaszce Murzyna. Menażer Sikiego zerwał wówczas zobowiązanie, krzycząc: „Wal go, to kaleka!”, Siki nabrał pewności siebie i zmasakrował bezbronnego Carpentiera. Wyniesiono go z ringu nieprzytomnego, okrwawionego, ze zwisaj ącym językiem; trzeba było wezwać pluton policji, by go ochronić przed oburzonymi i zawiedzionymi entuzjastami, którzy dosłownie opluli go od stóp do głów, tak że pokryty był śliną. Ale był to dopiero początek skandalu. Sędzia mimo wszystko ogłosił Carpentiera zwycięzcą, dyskwalifikując Sikiego za
rzekome „podstawienie nogi”. Rozgniewani widzowie odmówili opuszczenia stadionu i zaczęli demolować krzesła. Trzeba było w pośpiechu wzywać specjalną komisję, która zdezawuowała sędziego i ogłosiła Sikiego mistrzem świata. Carpentier stał się ofiarą moralną tego machinacyjnego meczu. Menażerzy nie dopuścili bowiem do ujawnienia prawdy i dopiero Carpentier odkrył ją w swoim pamiętniku. „L’Auto”, dziennik konkurencyjny wobec „L’Echo des Sports”, które zorganizowało spotkanie, obrzucił Carpentiera błotem. Odezwanie się Carpentiera przed rozpoczęciem meczu: „Śpieszmy się, bo zacznie padać”, przeszło do kroniki jako przykład zadufania i stało się przysłowiem w prasie sportowej. Carpentier był skończony jako zawodnik. Wkrótce też znalazł się w kłopotach pieniężnych – on, który brał setki tysięcy za byle występ. „Czempion nie bogaci się nigdy” – pisze z goryczą Carpentier; im więcej staje się głośny, tym bardziej rosną jego wydatki pod presją menażerów dbających o reklamę. Carpentier musiał np. nabyć samochód pokryty srebrem, by nie dać się zdystansować w przepychu innym mistrzom boksu (Ray Robinson miał auto z różowej emalii). Carpentiera uratowały filmy, które przyniosły mu pewien dochód, za co nabył bar i żył z niego jako „kawiarniarz”. Na końcu swojej książki bohater „Złotego wieku sportu” pisze, co sądzi o dzisiejszym boksie. „Szkoła amerykańska zmieniła boks w bójkę uliczną, wyczerpującą i jałową. Uczy się publiczność, by podziwiała nie taktykę i inteligencję, nie ładny styl, ale uparte tłuczenie połączone z rozlewem krwi. Walka przestała być pięknym widowiskiem, gdzie k.o. jest przygotowaną i wypracowaną pointą, ale zmieniła się w bezpłodne, buchalteryjne liczenie punktów, w mechaniczny konkurs siły, niby w jarmarcznej zabawie «w młoty»”. Surowa opinia Carpentiera o sporcie na Zachodzie ma tym większą doniosłość, że pochodzi od jednej z najbardziej okrzyczanych postaci w dziejach sportu, szczerość zaś i powaga, z jaką demaskuje on swój własny mit wobec milionów wielbicieli, świadczy, że ci, którzy uważali tego niedoszłego górnika za „ostatniego dżentelmena ringu”, nie mylili się może tak bardzo. SKANDAL NA NAJWYŻSZEJ GÓRZE ŚWIATA Zdobycie Mount Everestu przez ekipę brytyjskich wspinaczy wysokogórskich, po latach daremnych usiłowań ze strony alpinistów francuskich, szwajcarskich, niemieckich itd. – zamiast wywołać entuzjazm – stało się przyczyną polemiki, która ciągnęła się tygodniami. Rozpoczęło się od zagadnienia, kto pierwszy wszedł na Everest: Anglik Hillary czy Tybetańczyk, obywatel Nepalu, Tensing? Z tych dwóch bowiem wspinaczy, brytyjskiego Nowozelandczyka i miejscowego przewodnika – Azjaty, składał się patrol, któremu udało się postawić nogę na szczycie. Obydwaj sportowcy należeli do dwudziestoosobowej wyprawy, zorganizowanej przez pułkownika Hunta. Poprzedniego dnia przed zdobyciem Everestu Hunt skierował na ostatni odcinek dwóch Anglików, Evansa i Bourdillona, którzy powrócili do obozu w stanie krańcowego wyczerpania, nie zdoławszy pokonać 100 metrów dzielących ich od celu. Udało się to dopiero nazajutrz Hillary’emu i Tensingowi, jednemu z pomocniczych tragarzy, „człowiekowi wynajętemu” – jak go określił organ brytyjskich alpinistów, usiłując pomniejszyć znaczenie jego udziału. Kimże jest ów czterdziestoletni Nepalczyk – czy też Hindus (bo zarówno Nepal, jak Indie przyznają się do niego dzisiaj, gdy zdobył sławę), syn półkoczowniczego plemienia, żyjący w jednej izbie z żoną i dwiema dorosłymi córkami, nie zarabiający więcej niż 400 dolarów. W wywiadzie udzielonym korespondentowi „Life’u” Tensing opowiada o sobie łamaną angielszczyzną: „Ja rzadko w domu z rodziną. Sześć miesięcy w roku. W ostatnim roku tylko cztery miesiące. Ja nie lubić tego.
Ale nie umieć innej pracy, tylko wspinać się. Sam jeden pracować w mojej rodzinie. Ja mieć żonę, córki. One dobre, ale biedne. My nie mieć ani domu, ani ziemi i mało pieniędzy. Rodzina głodować, gdy ja się nie wspinać”. Tensing nie umie czytać, potrafi tylko nakreślić swoje nazwisko. Takiemu więc nędzarzowi, który na dodatek nie jest obywatelem brytyjskim, królowa Elżbieta nie mogła nadać szlachectwa, przypadłego w udziale Hillary’emu i dowódcy wyprawy, płk. Huntowi, po ich wyczynie („Picture Post” zamieszcza zdjęcie z podpisem: „Sir Edmund Hillary... zdobywca Everestu” itd.). Wiadomość o tym pominięciu w odznaczeniu wywołała reakcję nacjonalizmu azjatyckiego w Indiach: prasa hinduska podała wiadomość, że Tensing wszedł na szczyt pierwszy i wciągnął wyczerpanego Hillary’ego na sznurze (czemu Tensing zaprzeczył). Pandit Nehru demonstracyjnie udzielił Tensingowi wysokiego orderu „za zasługi cywilne”; zabrał z kolei głos przywódca ekipy płk Hunt, specjalista od walk wysokogórskich później przydzielony do sztabu SHAPE (armii atlantyckiej), twierdząc, że zdobycie Everestu jest zasługą Hillary’ego, zaś Tensing był podrzędnym statystą. Miejscowy związek tragarzy Nepalczyków złożył oświadczenie, że angielscy wspinacze, w przeciwieństwie do francuskich, zaopatrywali żółtych przewodników w gorszy ekwipunek przeciwko mrozowi, uniemożliwiając im swobodę ruchów. W tej żenującej dyskusji uderza eleganckie zachowanie się analfabety Tensinga wobec szowinistycznych i tak mało taktownych lordów. Na pytanie reportera, jakiej jest narodowości – wobec sporu Nepalu i Indii o niego – Tensing wyjaśnia, że uważa się za syna obydwu tych krajów i że na Mount Everest zostawił zarówno flagę nepalską, jak hinduską, oraz ONZ. (Hillary zatknął brytyjską). Gdy pytają go, kto stanął pierwszy na szczycie, Tensing odpowiada: „To może sprawić kłopoty. Jeśli ja powiedzieć: Hillary pierwszy, naród indyjski, nepalski być nieszczęśliwy (unhappy). Jeśli ja powiedzieć: ja pierwszy, europejski naród być nieszczęśliwy. Jeśli pan pozwoli, ja powiedzieć: my razem dojść w tym samym czasie. Jeśli pan tak napisać, nie będzie kłopotu”. Przyznać trzeba, że Tensing znalazł godnego siebie partnera w Hillarym. Na pytanie, dlaczego wszedł na Everest, Hillary (który z zawodu jest hodowcą pszczół) odpowiada: „Bo był na drodze”, gdy zagadnięto go zaś, kto był pierwszy, Hillary mówi: „Nie pamiętam”. „Poza tymi dwoma lakonicznymi zdaniami – pisze reporter – nie zdołaliśmy wydusić z niego nic prócz szerokiego uśmiechu”. Wobec upartego milczenia obydwóch zdobywców Everestu nigdy nie będziemy zapewne widzieli, czy na najwyższym szczycie świata pierwszy stanął Azjata, czy Europejczyk. Pytanie to jest zresztą niedorzeczne z punktu widzenia tradycji alpinistycznej, która zwycięstwo przyznaje wspólnie wspinaczom powiązanym jednym sznurem podczas wchodzenia. Wejście na Everest jest rezultatem doświadczenia, wysiłku, dzielności obydwu; i nie tylko ich. Gdyby nie dziesiątki wypraw, trwających od lat, sukces Tensinga i Hillary’ego byłby niemożliwy. Gdy jednak czytamy sensacyjne sprawozdania w prasie zachodniej, uświadamiamy sobie ze zdumieniem, że bohaterstwo zdobywców Everestu było daremne – że raczej należałoby ich nazwać ofiarami dziwacznej i bezużytecznej manii rekordów. Jakie bowiem znaczenie ma dla ludzkości zdobycie Everestu? Tryumf ten został okupiony wielkimi stratami. Jeden ze sprawozdawców przyrównuje wspinaczkę na Everest do utrzymania przyczółka mostowego w czasie wojny. By przenieść zapasy, zużyte przez wyprawę płk. Hunta, trzeba było przeszło dwustu tragarzy, rozbito osiem kolejnych obozów-etapów na rozmaitych wysokościach. Podobnych ekspedycji było dziesiątki; począwszy od roku 1922 siedem z nich dotarło do przedostatniego etapu, nie zdoławszy się jednak utrzymać. W ciągu 33 lat na Evereście zginęło tragicznie 16 „białych” wspinaczy (statystyka nie podaje strat wśród tragarzy); dziesiątki innych zrujnowało tu zdrowie, zostając kalekami wskutek amputacji kończyn po odmrożeniu. Na
szczycie panują warunki podobne jak na Marsie. Niebo jest tu zawsze ciemne, gwiazdy świecą podczas dnia. Ciśnienie jest mniejsze o dwie trzecie niż na poziomie morza. Są to warunki, jakie znieść mogą tylko mężczyźni b. silni, w wieku od 30 do 40 lat. Brak tlenu powoduje gwałtowną reakcję w organizmie, który produkuje nadmierną ilość czerwonych ciałek krwi (6 i pół miliona zamiast 5 milionów na cm sześcienny). Następuje zgęszczenie krwi i jej zwolniony obieg; mięśnie się rozluźniają, palce sztywnieją, twarz staje się czarna. Przeżuwanie i łykanie staje się tak trudne, że wspinacze odżywiają się wyłącznie mlekiem skondensowanym i sokiem z owoców. Senność i bezustanny kaszel dręczy każdego, kto dotarł do 8 000 m wysokości; wola słabnie, inteligencja się zaciera wskutek braku dopływu krwi do mózgu. Eric Shipton, jeden ze wspinaczy na Everest, opowiada, że schodząc z etapu stracił nagle możność porozumiewania się; gdy chciał powiedzieć po powrocie do obozu: „Dajcie mi herbaty”, z ust jego wyszedł bełkot: „Tramwaj, kot, położyć”. Stan ten trwał wiele godzin; towarzysze jego sądzili, że oszalał. Los ten – szaleństwo – nie jest obcy wspinaczom na Everest; jego ofiarą stał się Maurice Wilson w 1935 r., którego zwłoki znalazła ekspedycja Shiptona. Wilson w ataku demencji postanowił wejść na Everest „sam jeden” i zginął z wyczerpania na wysokości 6 400 m. Bez tych ofiar niemoż liwy byłby sukces Tensinga i Hillary’ego; francuski alpinista Baleine pisze, że dosłownie „weszli oni po plecach swoich poprzedników”. Tensing opowiada zresztą, że na kilka metrów przed szczytem ogarnęło ich takie osłabienie, że wzgórek śniegu wydał im się przeszkodą nie do przebycia, i na jego przejście stracili więcej czasu niż na cały etap, poświęcając wiele minut na jeden powolny ruch nogą. Co przynoszą zdobywcy Everestu ze szczytu osiągniętego tak krwawym wysiłkiem? Byli oni na „dachu świata” około 15 minut i wykonali 6 zdjęć przełęczy himalajskich, widzianych ze szczytu. Zdjęcia nie są wyraźne; Hillary wyjaśnia, że maska od butli z tlenem oraz okulary ochronne – których nie mógł zdjąć, bo natychmiast zostałby oślepiony przez miliardy kryształków lodowych, wirujących w powietrzu – uniemożliwiły mu precyzyjne fotografowanie. Prof. Dunadt, członek paryskiego Instytutu Geograficznego pisze, że znaczenie zdobycia Everestu z punktu widzenia naukowego jest żadne. Od dawna posiadamy dokładne zdjęcia Everestu i okolicy z samolotu bez trudu przelatującego Himalaje. Dunadt zarzuca organizatorom wyprawy, że nie dokonali pomiarów meteorologicznych – co zresztą, jak sam wyjaśnia, było niemożliwe, ponieważ nie zdołaliby wnieść na szczyt aparatów pomiarowych, na dodatek nie są uczonymi, lecz sportowcami („żaden ze znanych mi specjalistów nie rozporządza siłami fizycznymi dostatecznymi, by pokusić się o towarzyszenie zawodowym wspinaczom”). „Prawdopodobnie nikt już nie wejdzie na Everest – pisze francuski alpinista Baleine. – Któż chciałby znowu utopić miliony w tym daremnym przedsięwzięciu? Mógłby to tylko zrobić alpinistasportowiec, żądny palmy pierwszeństwa. Prawdę mówiąc, sukces Hillary’ego i Tensinga oznacza koniec alpinizmu!”. Zdanie to odsłania nonsens bohaterstwa zdobywców Everestu. Nie byli oni pionierami nauki ani awangardą ludzkości pragnącej umocnić się na niedostępnych krańcach świata; jedynym rezultatem ich wyprawy jest satysfakcja, że „myśmy tam weszli”, oraz rozgłos w sensacyjnej prasie. Zdobycia Everestu nie można żadną miarą porównać np. z przelotem przez Atlantyk Lindbergha, który utorował drogę nowoczesnemu lotnictwu. Na dodatek pierwszeństwo ich jest wątpliwe, nigdy bowiem nie będzie wiadomo, czy na Everest nie weszli przed nimi w czerwcu 1924 roku Irvine i Malory, których widziano z obozu VII, gdy byli tuż przed celem. Nie wrócili oni nigdy; w siedem lat potem znaleziono czekan Malory’ego, rzucony pod takim kątem, że jego dojście do szczytu mogło wydać się pewne. W świetle dziwacznej polemiki, rozgorzałej dokoła zdobycia Everestu, postaci dwóch wspinaczy
budzą raczej współczucie niż entuzjazm. Są to ludzie uparci, wytrzymali, odważni, którzy zaryzykowali skórę w służbie chimery rekordu. Umiejętność karmienia publiczności fikcyjnymi wartościami jako to wyczynami sportowymi, wdziękiem gwiazd filmowych, reklamami o powierzchni wielu kilometrów – została doprowadzona do doskonałości. Kto wie, czy jedynym konkretnym rezultatem zdobycia Everestu nie będzie powstanie nowych perfum, reklamowanych na stronicach „Life’u” i „Picture Post”: „BOUQUET MOUNT-EVEREST”! Chyba... że ma rację alpinista francuski F. Germain, który pociesza się w osobliwy sposób: „Everest, jak udowodnił prof. Wyss, podwyższa się stale i wkrótce osiągnie 9 050 m; wtedy będzie można zdobyć go po raz drugi, jako szczyt zupełnie nowy!”. Wśród tego zgiełku sensacji najrozsądniejsza wydaje się postawa Tensinga, który ryzykuje co prawda życie, ale robi to, by utrzymać rodzinę. W jego słowach surowych i prymitywnych wydaje się być ukryta nagana pod adresem maniaków zdobycia Everestu: „Wspinać się na górę, to znaczy być bliżej Buddy. Ja nie czuć tak jak angielscy sahibowie, którzy mówić, że chcą zdobyć górę (conquer). Ja czuć, jakby robić pielgrzymkę, bo taki los mi wypadł”. KLĘSKA ANDRÉ CITROËNA We Francji odbył się ciekawy proces literacki. Rodzina Citroëna, własnego fabrykanta samochodów oraz jego spadkobiercy handlowi żądają wycofania książki La Tragédie d’André Citroën, napisanej przez młodego powieściopisarza, Silvain Reinera. Polemika ta przynosi niespodziewane rewelacje na temat walki francuskiego przemysłu z międzynarodowymi trustami, walki przegranej przez indywidualistów takich jak Citroën. Odkrycie tej klęski nie leżało bynajmniej w zamiarach ani Reinera, ani jego wydawcy, zaś następcom Citroëna było wręcz nie na rękę; sprawa została wywleczona wskutek przypadku, tj. dzięki uporowi pisarza, który postanowił opracować monografię Citroëna. U genezy tej afery znajduje się ambitne zamówienie literackie. Wydawnictwo Amiot-Dumont, specjalizujące się w wielkich problemach współczesnych, postanowiło opracować cykl „przykładowych życiorysów”, jakie w literaturze amerykańskiej istnieją od lat w postaci książek o Fordzie, Rockefellerze, Edisonie itp. Do podobnej hagiografii nadawał się przede wszystkim André Citroën, jeden z nielicznych współczesnych przemysłowców, który zasłużył na miejsce w encyklopedii Larousse’a. – „...Francuski inżynier konstruktor (1878-1935), wynalazca nowego systemu transmisji, założyciel jednej z największych fabryk samochodów; rozpoczął pierwszy we Francji produkcję seryjną”. Wydawca porozumiał się z pisarzem, Józefem Kesselem, nakłaniając go do przygotowania monografii Citroëna. Kessel się zgodził i zwrócił się z kolei do Reinera, traktując go – jak się później okazało – jako „murzyna literackiego”, mającego zebrać materiały do książki, która nosiłaby podpis Kessela. Reiner miał 30 lat i był autorem powieści Le piano du bourreau (Fortepian kata), gdzie daje analizę romantycznej miłości skontrastowanej z warunkami życia współczesnego. Mimo że krytyka przyznała mu talent, Reiner, podobnie jak wielu innych, nie był w stanie utrzymać się z pióra i podejmował się przypadkowych zajęć; był murarzem, potem agentem ubezpieczeniowym, nauczycielem w sierocińcu, kasjerem, sprzedawał lody w Brukseli, prowadził wreszcie w piśmie dla głuchoniemych rubrykę „Poczta serc opuszczonych”. Gdy Kessel go poznał, Reiner ubrany w barwną liberię pełnił funkcje maître d’hôtel w nocnym lokalu rozrywkowym. Współpraca przy monografii Citroëna stała się dla Reinera szansą życiową, której pisarz nie chciał porzucić. Kessel polecił Reinerowi zebrać dokumentację. Okazało się wówczas, że postać
Citroëna okryta jest niezrozumiałą tajemnicą. Prócz wzmianki w encyklopedii Larousse’a Reiner nie znalazł dosłownie nic, ani jednej broszury, ani jednego artykułu – zaledwie parę teczek protokołów z posiedzeń rady nadzorczej zakładów Citroëna, omawiających błahe sprawy administracyjne, złożonych po śmierci przemysłowca w Bibliothèque Nationale. Jeden z recenzentów książki Reinera pisze: „Człowiek, którego nazwisko błyszczy na reklamach samochodowych w najmniejszych miasteczkach francuskich oraz widnieje na skrzyżowaniach autostrad całego świata, jest bardziej nieznany niż faraon zmarły przed trzydziestu wiekami”. Mogło się wydawać, że w ciągu 20 lat od śmierci Citroëna (w roku 1935) celowo zatarto wszystkie ślady po przemysłowcu. Wobec braku dokumentów Kessel zniechęcony wycofał się z zamiaru napisania książki. Wydawnictwo zwróciło się jeszcze do dwóch autorów, specjalistów od reportażu, lecz obydwaj uznali, że są bezsilni wobec muru milczenia wokół Citroëna. Ale Reiner, „murzyn” Kessela, który wciągnął się tymczasem w sprawę, nie chcąc powracać do liberii, podjął się doprowadzić dzieło do końca. Było to na jesieni 1952 roku; w ciągu dwóch następnych lat Reiner z uporem zbierał wiadomości o Citroënie. „Wszędzie napotykałem nieprzeniknioną ścianę, przyjmowano mnie z zaciśniętymi ustami. Czułem się jak detektyw, na próżno usiłujący wykryć tajemnicę wielkiego zbrodniarza. Nie mogłem pojąć przyczyny tego spisku milczenia. Praca moja stała się podobna do wyprawy na nieznane tereny dorzecza Amazonki”. Reiner zwrócił się przede wszystkim do żony Citroëna; pisał do niej łącznie piętnaście razy z prośbą o przyjęcie, za każdym razem spotykała go odmowa. Udał się następnie do młodszego syna Citroëna, Bernarda, który się zajmuje literaturą (wydał zbiór wierszy), oraz do córki Jacqueline; oboje go odprawili. Starszy syn Citroëna, inżynier podobnie jak ojciec, przyjął pisarza, ale udzielił mu demonstracyjnej odpowiedzi: „Nie pamiętam nic o moim ojcu”. Widząc, że niczego nie dowie się od rodziny, Reiner chwycił się innego, niezwykłego sposobu; dał ogłoszenie do prasy: „Poszukuję wszystkich, którzy znali André Citroëna”.Otrzymał 1 500 zgłoszeń; w ciągu następnego roku Reiner podróżował po Francji, przeprowadzając wywiady z autorami listów, robotnikami, inżynierami, handlowcami, którzy współpracowali z Citroënem. Tak z wolna narastał reportaż na zasadzie – jak pisze Reiner – „kuli śniegowej” (boule de neige). Jego rozmówcy kierowali go do następnych informatorów, których z trudem wyszukiwał; jeździł do Tunisu, gdzie się osiedlił jeden z towarzyszy Citroëna; wertował listy wyborców w małych miejscowościach, by znaleźć adresy zapomnianych znajomych Citroëna. Wszystkie informacje Reinera pochodzą od ludzi, którzy się przelotnie stykali z Citroënem w trakcie pracy; w ten sposób powstawał portret przemysłowca widziany „od dołu”. U „góry” Reiner spotykał się stale z tą samą zmową milczenia. Prosił o rozmowę „papieża poezji katolickiej” Paula Claudela, który bywał często u Citroëna. Sekretarz poety udzielił Reinerowi odpowiedzi w pretensjonalnym „claudelowskim” stylu: „Mistrz myśli tylko o tym, o czym chce myśleć, zaś o Citroënie nie myśli już nic”. W zarządzie fabryki założonej przez Citroëna odprawiono Reinera z następującym komentarzem: „Pan Citroën zmarł w roku 1935, zaś jego zakłady zostały przejęte przez firmę Michelin. Wszystkie archiwa Citroëna spłonęły w czasie bombardowania Paryża w roku 1940”. Po dwóch latach Reiner, dzięki uporowi, zgromadził 25 kg listów i przeszło 60 kg notatek zebranych od rozmówców. Z materiałów tych odtworzył życie Citroëna, miesiąc po miesiącu, i na jesieni 1954 r. wydał biografię przemysłowca (550 stron). Spadkobiercy Citroëna z miejsca wytoczyli proces. Ponieważ książka nie tylko nie zawierała nic uwłaczającego, ale przeciwnie, stanowiła gloryfikację Citroëna – nie istniał prawny powód do konfiskaty nakładu. Oskarżyciele starali się, przy pomocy presji moralnej, nakłonić wydawcę do dobrowolnego wycofania książki.
Żądali odszkodowania 2500 franków za każdy rozpowszechniony tom, czyli pięć razy więcej niż cena monografii. Ponieważ sprzedano 38 tysięcy nakładu, pretensja oskarżycieli reprezentowała sumę 95 milionów franków. Pretekstem formalnym procesu było żądanie usunięcia 4 900 słów spośród 240 000 składających się na książkę. Idzie tu o informacje o życiu prywatnym Citroëna: że kochał się beznadziejnie w swojej brzydkiej sekretarce, która wolała futbolistę, i że umieścił na wieży Eiffla swoje nazwisko – reklamę firmy literami o wielometrowych rozmiarach, oświetlonych setkami żarówek – wyłącznie, by zaimponować dziewczynie. Poza tą plotką o charakterze intymnym oskarżyciele domagali się skreślenia zwrotów zupełnie błahych, tyczących rodziny przemysłowca, np. „W tym czasie pani Citroën wycofała się z życia towarzyskiego”. Jest oczywiste, że sprawy osobiste były pretekstem do utrącenia książki, czego inaczej dokonać nie sposób, ponieważ sąd może uwzględnić jedynie urazę prywatną jako ewentualny – i to nie dość wystarczający – powód do konfiskaty. Nie wydaje się możliwe, by rozpętano wielką kampanię przeciwko książce li tylko z powodu tak błahego, jak parę anegdot o nieszczęśliwej miłości Citroëna, skoro podawanie drastycznych plotek nie tylko po śmierci, ale i za życia delikwentów, należy do potocznej praktyki prasy francuskiej. Jest jasne, że celem oskarżycieli – należała do nich nie tylko rodzina Citroëna, ale i firma Michelin, która przejęła jego fabrykę – jest likwidacja książki w ogóle oraz stłumienie zainteresowania dla postaci Citroëna. „Zmowa milczenia”, na którą się natknął Reiner, oznacza po prostu, że wielki biznes francuski uważa gloryfikowanie Citroëna za niewłaściwe. Dlaczego? Książka Reinera nie przynosi wyczerpującej odpowiedzi na to pytanie. Nad monografią zaciążyło, że oparta jest na materiałach „od dołu” i podaje fakty, gesty, posunięcia, nie wykrywając motywów, które je spowodowały. Citroën przedstawiony jest tutaj jako ruchliwy pionier przemysłu, zrujnowany w epoce kryzysu przez bezwzględną walkę konkurencyjną. Książka składa się z paru tysięcy oderwanych anegdot. Citroën pochodził z żydowskiej rodziny jubilerskiej (Cytryn), przybyłej z Polski i naturalizowanej we Francji. Jako młody inżynier przed pierwszą wojną światową odwiedził Kraków, miejsce urodzenia swego dziadka. Poznał tu daleką kuzynkę, w której się zakochał; zwiedził z nią cały kraj. W Łodzi zetknął się ze starym rzemieślnikiem, wynalazcą amatorem; ten pokazał mu obmyśloną przez siebie transmisję: koło zębate przekazywało ruch prętowi nie prostemu, jak bywa zazwyczaj, lecz zakrzywionemu – olśniony Citroën kupił ten pomysł i oparł na nim konstrukcję samochodu o „przednim napędzie” (traction-avant), gdzie motor przekazuje ruch nie tylnym, lecz przednim kołom, co pozwala szoferowi lepiej „trzymać drogę”. W realizację tak pomyślanej maszyny młody inżynier wpakował całą swoją energię i kapitał. Wielokrotnie był bliski plajty, gdy się okazywało, że nie dość udoskonalona transmisja pęka po dłuższym użyciu. Zdołał wreszcie zatryumfować, wypracowawszy projekt doskonały – ale był to okres kryzysu, kredyty się wyczerpały; jeden z dostawców, poparty przez konkurentów Citroëna, zaskarżył jego dwa weksle po 30 000 franków i przemysłowiec musiał ogłosić upadłość, odstępując fabrykę swemu zawziętemu wrogowi Michelinowi. Citroën oświadczył: „Wbito mi nóż w plecy”, wysłuchał ulubionej płyty Schumanna i umarł. „Było to 6 lipca, gdy się zaczyna doroczny wyścig kolarski Tour de France; dzienniki, pochłonięte tymi zawodami, podały w paru zaledwie linijkach wiadomość o zgonie „tytana przemysłu”. Ton monografii Reinera dostosowany jest, jak widzimy, do balzakowsko-bohaterskiej tradycji, obowiązującej w pionierskim okresie. Ton ten odpowiada zamiarowi wydawcy pragnącego stworzyć francuski odpowiednik amerykańskiej literatury o rycerzach industrii. Następcy Citroëna uważają wszakże ten zamiar za niestosowny. Jak wytłumaczyć tę postawę pozornie niezrozumiałą? Postać Citroëna wydaje się anachroniczna z punktu widzenia dzisiejszej sytuacji przemysłu we Francji.
Współczesna organizacja kapitalizmu zmierza do stworzenia olbrzymich trustów międzynarodowych, zdominowanych przez przemysł najsilniejszy, tj. amerykański. Tymczasem przemysł francuski wciąż jeszcze, jak w wieku XIX, rozdrobniony jest na tysiące przedsiębiorstw. Amerykańscy mężowie stanu bez przerwy narzekają na to zacofanie, hamujące konsolidację ekonomiczną świata atlantyckiego. Ta struktura gospodarcza pociąga za sobą system parlamentarny – jedyny w tej chwili na kuli ziemskiej – gdzie premier, kontrolowany przez posłów, wybranych przez właścicieli małych zakładów, nie jest w stanie przeprowadzić żadnej ustawy zmierzającej do modernizacji przemysłu. Postać Citroëna – indywidualisty – niewątpliwie odpowiada tej przestarzałej koncepcji, która wszak dla mieszczaństwa francuskiego oznacza źrenicę wolności, nie istniejącej już nigdzie w świecie. Citroën był nie na czasie i dlatego został zmiażdżony przez konkurencję. Epoka romantycznych pionierów, w rodzaju Forda czy Rockefellera, należy do przeszłości. Następcy Citroëna, Michelin i Renault, zrozumieli tę ewolucję i podporządkowali się systemowi amerykańskiemu, dzięki czemu w „Newsweeku” i „Time” znajdujemy reklamy ich zakładów. Ci wielcy przemysłowcy, którzy kupili fabrykę Citroëna wraz z jego rodziną, radzi by pociągnąć za sobą całą rozdrobnioną, nieskonsolidowaną, anachroniczną rzeszę producentów francuskich. W tych warunkach przykład Citroëna, przemysłowca anarchicznego, niepodległego, o ambicjach separatystyczno-narodowych, może się okazać pedagogicznie szkodliwy. Produkcja samochodów wygląda dziś inaczej niż w czasach Citroëna. Jeszcze parędziesiąt lat temu w Ameryce istniały dziesiątki firm wyrywających sobie klientelę. Zróżnicowanie produkcji i cen było tak wielkie, że marki samochodów odpowiadały określonym środowiskom. Gdy Sinclair Lewis przedstawiał w Babbitt’cie postać przeciętnego biznesmena, mógł bez błędu napisać, że jeździ on Buickiem. Drobni sklepikarze używali Forda, marki najbardziej „demokratycznej”, ale bogatsi farmerzy kupowali już Chevrolety, burżuazja amerykańska – posiadacze magazynów itd. – posługiwali się Chryslerem, Studebackerem, Dodge’em, najzamożniejsi mieli Cadillaca lub Packarda, milionerzy zaś Rolls-Royce’a lub Hispano-Suizę. W literaturze mówiło się o „pretensjonalnej atmosferze Buicka” (a Buick surrounding). Dziś takie określenie byłoby niemożliwe. Firmy porozumiały się między sobą i wypuściły na rynek uzgodnione typy samochodów. Reklama nie ma już na celu walki o klienta, ale monitowanie go, by nie zaniedbał nabycia towaru. Przedsiębiorcy indywidualiści zniknęli. Sam Ford zrezygnował z pozycji władcy udzielnego państwa, odstąpił własną linię kolejową, własne kopalnie rudy żelaznej i związał się z międzynarodowym trustem. W swej książce o Citroënie Reiner opisuje farsowe zdarzenie podczas pogrzebu przemysłowca. Firma wyspecjalizowana w uroczystościach żałobnych przesłała samochód obity kirem (używany we Francji jako katafalk); był to Renault. Sam Louis Renault, asystujący na pogrzebie konkurenta w czarnym garniturze i cylindrze, był zażenowany tym na poły symbolicznym incydentem: ostatni francuski przemysłowiec indywidualista odjeżdżał na cmentarz, na motorze zamerykanizowanego adwersarza, przedstawiciela nadchodzącej epoki koncentracji kapitału, gdzie nie ma już miejsca dla rozdrobnionej industrii. ŻYCIORYS ARTYSTY W Słowniku myśli utartych Flauberta między definicjami rozmaitych zawodów, tak jak je sobie wyobraża małoduszny mieszczuch („Rzeźnik – może być straszny podczas rewolucji” itp.),
znajdujemy też określenie artysty: „GENIUSZ: zawsze graniczy z szaleństwem”. Co dowodzi, że przeciętna opinia uważa twórcę za wyobcowanego ze społeczeństwa, nienormalnego i osobliwego. Uderzającą ilustracją tego poglądu są koleje głośnego malarza Utrilla, opisane przez prasę francuską z okazji jego siedemdziesięciolecia. Warto zatrzymać się nad tym dokumentem, którego typowość o tyle tylko jest niepełna, że żaden inny z podobnych tysięcy życiorysów nie kończy się wiadomością o niedawnym sprzedaniu płótna artysty za 8 milionów franków – i to jeszcze za życia jego twórcy – jak to wyjątkowo działo się w wypadku Utrilla... Znakomity ten malarz, jeden z najdroższych na rynku, był produktem „cyganerii”, tj. środowiska marginesowego, wyodrębnionego z normalnego życia, getta stworzonego dla artystów, z aprobatą samych zresztą ludzi sztuki, żywiących odrazę do regularnego społeczeństwa i tworzących sobie własną antyfilisterską moralność. Matką Utrilla była Zuzanna Valadon, uliczna akrobatka, potem modelka u Toulouse-Lautreca, Renoira i wreszcie Degasa, który nauczył ją malować. Valadon doszła do wybitnych sukcesów, jej płótna wiszą dzisiaj w „Musée de l’art moderne”, jako przykłady szkoły post-impresjonistycznej. Ojcem Utrilla był Boissy, cygan, poeta, pijak, oraz – przede wszystkim – wykolejeniec. Gdy Utrillo miał 25 lat, matka pokazała mu na ulicy smutnego obdartusa w dziurawych pantoflach: „To twój ojciec. Ale do metryki wybrałam ci kogoś lepszego”. Tym „lepszym” był grand hiszpański, przyjaciel „cyganów” i bogaty bywalec kabaretu montmartryjskiego „Lapin Agile”, ówczesnego sztabu koterii malarskiej. Ten wielbiciel Valadon zgodził się adoptować jej nieślubnego syna, który do dziś nosi nazwisko „Utrillo y Molino”. W prawidłowym życiorysie artysty-cygana znajduje się próba – nieudana – powrotu do ustabilizowanego życia mieszczańskiego. Szablonu tego nie uniknęła Valadon, której następnym towarzyszem był mecenas Mousis, poważny adwokat, właściciel posiadłości pod Paryżem. Utrillo zostaje zapisany do szkoły, musi się czesać codziennie itd. Pewnego dnia, po lekcjach, chłopak wstępuje do baru, wypija absynt – tradycyjny alkohol owego okresu – potem drugi, trzeci, nie przychodzi na noc do domu. W wieku lat 16 jest nałogowym pijakiem. Wyrzucony z gimnazjum, wypędzony przez matkę, próbuje różnych zawodów, jest gońcem w banku, koźlarzem na budowie, ale pozbywają się go zewsząd. Gdy ma lat 18, zdarza mu się pierwszy atak szaleństwa, zostaje internowany na dwa miesiące w paryskim szpitalu dla wariatów. Lekarz radzi jego matce, by nauczyła Utrilla malować – to zajęcie go rozerwie i uspokoi nerwowo. Tak też się staje: ale Utrillo nie chce malować ogrodów i strumyczków, do czego zmusza go matka. Robi on dziwne, smutne pejzaże małych uliczek z knajpą, nieodmiennie umieszczoną w kompozycji – barem, do którego Utrillo tęskni, który staje się jego środkiem ucieczki od życia. Tymczasem jego matka wchodzi w związek z malarzem André Utterem, młodszym od niej o lat 20, od Utrilla zaś o 3 lata. Tworzy się osobliwa rodzina czy raczej jej parodia: matka o burzliwej przeszłości, jej młodociany amant-apasz i syn-wariat. Utrillo maluje, by móc pić. Straganiarze z Montmartre’u płacą mu 10 franków za płótno – tyle akurat, ile trzeba, by spić się do wieczora. Toteż Utrillo fabrykuje codziennie obraz. Wstaje rano i nie wychodząc ze swego pokoiku, przykucnięty między łóżkiem i oknem, wzorując się na kartce pocztowej, kupionej w kiosku, maluje pospiesznie, niesie płótno jeszcze mokre do handlarza, o 11 przed południem jest kompletnie pijany, o północy podnoszą go nieprzytomnego z rynsztoka. Na próżno matka i jej mąż Utter zamykają go na klucz; Utrillo wyskakuje oknem, gdy zaś wstawiono mu kraty, wyłamuje drzwi, ma ataki szału, drze ubranie, dziurawi obrazy, tłucze głową o ściany. Parokrotnie jest internowany w zakładzie; gdy wraca na Montmartre, koszmar rozpoczyna się od nowa. Półprzytomny, w łachmanach, pokrwawiony, Utrillo sypia na śmietniku, wyzyskiwany bez litości przez sklepikarzy, którzy odmawiają mu kieliszka i grożą policją, jeśli nie przyniesie obiecanego płótna.
Sława Utrilla jest dziełem szczęśliwego przypadku, owej jednej szansy na tysiąc, na jaką czekają rzesze podobnych mu artystów-wykolejeńców. Znakomity pisarz Mirbeau w r. 1915 trafia na jedno z płócien Utrilla, sprzedawanych za grosze. Jego entuzjastyczny artykuł wywołuje snobistyczną modę na Utrilla. Ceny rosną błyskawicznie. W roku 1919 obraz Utrilla kosztuje 1 000 franków, w 6 lat potem – 50 000, w roku 1950 na licytacji dorocznej za Utrilla płaci się 800 000 franków, podczas gdy płótno Moneta Parlament w Westminster osiąga ledwie 580 000. Krytyk amerykański Beachboard pisze w roku 1952, że obrazy Utrilla w Nowym Jorku osiągają 2 800 000 franków, a w kilka miesięcy potem milioner-amator płaci za jego La Petite Communiante 8 milionów. Te sukcesy niewiele zmieniają w życiu Utrilla. Jego matka i ojczym-rówieśnik stają się handlarzami i nowobogackimi na wielką skalę; nabywają pałac w Paryżu, fermę pod Lyonem, limuzynę z szoferem w białej liberii. Jedyny luksus dla Utrilla to kamerdyner-siłacz, w każdej chwili gotowy nałożyć kaftan bezpieczeństwa swojemu panu. Gdy w roku 1950 prezydent Auriol w salonie Pałacu Elizejskiego dekoruje Utrilla Legią Honorową, dwóch pielęgniarzy czeka w przedpokoju „na wszelki wypadek”. Rozgłos jest dla Utrilla kompletnie obojętny. Staruszek bawi się koleją dla dzieci albo wyrzuca ołówki i pędzle przez kratę w oknie, nasłuchując jak upadają – jest to jego ulubiona rozrywka. Po śmierci matki opiekuje się nim jej przyjaciółka Lucie Valore, która trzyma go w willi pod Angouleme, luksusowej, ale z oknami solidnie zakratowanymi. Co wyraża sztuka Utrilla? Jego pejzaże, blade i melancholijne uliczki, malowane niewprawnie, jakby ręką prymitywa, znane są w świecie. „Dziwiono się nieraz – pisze jeden z krytyków – dlaczego ulice Utrilla są puste, perspektywa bezludna, czemu nie widać nikogo w jego pejzażach? Utrillo lęka się ludzi. Poznał on sens owego zdania Rimbauda: «Kiedy jesteś sam i głodny na ulicy, zawsze znajdzie się ktoś, żeby cię dręczyć». Policjant nie jest dla niego «stróżem porządku», ale wrogiem, który bije w twarz i wlecze na posterunek. Najspokojniejsi przechodnie są w oczach Utrilla przerażającymi monstrami. Barman za ladą staje się kolosem o rękach mordercy, który chwyta za kark i ciska o bruk. Ludzie na ulicy to złośliwe demony, śmiejące się szyderczo, gdy chwiejesz się i walisz do rynsztoka. Handlarz starzyzną, z grymasem stręczyciela, to bandyta odmawiający ci 10 franków za obraz i znieważający cię z całą satysfakcją. Utrillo nie może pozwolić, by te istoty potworne i odrażające znalazły się na jego obrazach, stanowiących dla niego jedyny świat znośny – poetycką wizję, schronienie, ucieczkę od strasznej rzeczywistości”. Reporterzy, którzy odwiedzili siedemdziesięcioletniego Utrilla z okazji jego urodzin, opisują go jako chudego starca o zgorzkniałym wyrazie ust i wystraszonych oczach neurastenika. Utrillo przyjął dziennikarzy w swym wytwornym więzieniu pod Angouleme, pod bacznym okiem „zacnej Lucie”, jego obecnej opiekunki. Ale dziennikarze niewiele się dowiedzieli: jedyne zdanie, jakie Utrillo po długich namowach wybełkotał, było deklaracją osobliwą na podobnej uroczystości: „Ludzie są głupi i źli...”. To wszystko. Testamentowa opinia artysty o owej formule: „Geniusz zawsze graniczy z szaleństwem”; najwidoczniej Flaubert odnotował je nie bez powodu. JAK UMIERAJĄ POLSKIE HRABIANKI Sensacyjna prasa angielska i amerykańska zajęła się zbrodnią, popełnioną na przedmieściu Londynu na osobie polskiej hrabianki Krystyny Skarbek w końcu lipca 1953 r. Wielki międzynarodowy tygodnik amerykański „Life” poświęcił jej trzy stronice obficie ilustrowane dokumentami. „WHO WAS CHRISTINE GRANVILLE? A dramatic death uncovers a melodramatic life” („KIM BYŁA CHRISTINE GRANVILLE? Dramatyczna śmierć odsłania melodramatyczne życie”) – głosi tytuł
artykułu, zredagowanego na wzór powieści kryminalnej. „Około północy w ubiegłą niedzielę kobieta zameldowana jako Christine Granville weszła do hoteliku «Shelbourne» w Kensington pod Londynem. Była to osoba szczupła, piękna, o czarnych włosach i jasnej cerze; miała 37 lat i pracowała ostatnio na parowcu pasażerskim na linii Anglia Afryka Południowa. Pełna rezerwy, małomówna i niewątpliwie niezbyt zamożna, nosiła się, jakby owinięta w niewidoczny szal – w patrycjuszowską godność urodzonej arystokratki” – tak rozpoczyna się sprawozdanie, którego stylu nie powstydziliby się majstrowie klasycznego romansu policyjnego, Edgar Wallace, Oppenheim czy Agatha Christie. Gdy dama wchodziła po schodach do swego pokoju – czytamy dalej – zawołał na nią pewien mężczyzna. Było to spotkanie nie przewidywane przez Christine. Po paru minutach portier, usłyszawszy krzyk pani Granville: „Zabierzcie go stąd!” wpadł do pokoju wraz z dwoma innymi mężczyznami i razem obezwładnili człowieka, który rozmawiał z Christine. Był to Dennis Muldowney, członek załogi parowca, na którym zatrudniona była Christine. Ona sama leżała na podłodze w kałuży krwi, z nożem o drewnianej rączce, pogrążonym w piersi: zmarła w parę minut potem. Dochodzenie, wszczęte przez Scotland Yard – pisze dalej „Life” – odkryło niezwykłą przeszłość ofiary. Przyszła ona na świat jako hrabianka Krystyna Skarbek – „nazwisko głośne w Polsce od roku 1002, gdy przodek Krystyny dał dumną odpowiedź późniejszemu cesarzowi Henrykowi II, który próbował mu zaimponować swoimi skarbami i otworzył w jego obecności skrzynię z klejnotami. Skarbek zdjął pierścień z palca i ze słowami: «Idź złoto do złota, my Polacy ufamy żelazu» (Let gold go to gold – we Poles trust in iron), dorzucił go do zbiorów króla germańskiego”. Ukochana i rozpieszczona córka magnata, Krystyna, dojrzewała w majątku swego ojca pod Piotrkowem, „jeździła na szlachetnych koniach, zimą zaś na nartach w Karpatach, zdobyła też nagrodę na zimowym konkursie piękności”. W wieku lat 22 poślubiła pisarza polskiego (Giżyckiego, autora powieści dla młodzieży), z którym żyła w Addis Abebie (już po inwazji Włoch na Abisynię), gdy wybuchła wojna 39 roku. Wówczas Krystyna udała się do Londynu i ofiarowała swoje usługi wywiadowi angielskiemu. Skierowano ją najpierw do Budapesztu, skąd, pracując jako dziennikarz, wielokrotnie udawała się do Polski, przemycając „oficerów i lotników alianckich”. Pomagał jej w tym „Andrzej Kowerski, obecnie Andrew Kennedy, również pracujący dla Brytyjczyków”, przyjaciel Krystyny z lat dziecinnych. Pewnego razu wpadli oni w ręce gestapo, ale „zimna krew, przytomność umysłu, przede wszystkim zaś – zdolności hipnotyczne (?) Krystyny ocaliły ich od śmierci”. Ów nadprzyrodzony talent hrabianki uratował ją niejednokrotnie, np. gdy przeprowadzała pięciu oficerów czeskich do Jugosławii, zostali zatrzymani przez patrol, ale Krystyna skierowała na żołnierzy swoją siłę magnetyczną i nie tylko ocaliła się, ale zmusiła Niemców do popychania przemycanego samochodu, który utknął na drodze! Gdy Hitler zaatakował Bałkany w roku 1941, Krystyna i Kennedy przenieśli się na Środkowy Wschód, gdzie przez półtora roku pracowali dla Brytyjczyków w Kairze. Ale spokój nie odpowiadał hrabiance, zażądała roboty bardziej aktywnej. Została więc zrzucona na spadochronie jako Jacqueline Armand do francuskich „maquisardów” w prowincji Vercors. I tutaj imponowała „zimną zuchwałością”. Dowiedziawszy się, że trzej schwytani przez Niemców oficerowie alianccy mają być rozstrzelani, poszła wprost do komendanta obozu i zapowiedziała mu, że będzie stracony jako zbrodniarz wojenny, co tak przeraziło Niemca, że wypuścił uwięzionych. Ale koniec wojny nie przyniósł korzystnej odmiany pannie Christine Granville (był to jeden z jej pseudonimów konspiracyjnych). Pracowała dla British Intelligence przez sześć lat, „co jest
rekordem w tym zawodzie zrywającym nerwy – należy wziąć pod uwagę, że inne kobietywywiadowczynie nie wykonują więcej jak jedną lub dwie misje”. Otrzymała liczne odznaczenia. Lecz nikt jej nie znał – działalność jej z natury rzeczy nie mogła przynieść rozgłosu. „Gdy wróciła do Anglii po wojnie, pragnąc zostać obywatelem kraju, dla którego walczyła, okazało się to niemożliwe, ponieważ nie mogła się wykazać pięcioma latami stałego pobytu na ziemi brytyjskiej, co jest wymagane przez prawo”. Jako cudzoziemiec miała trudności z otrzymaniem zajęcia. Zbyt dumna, by handlować swoimi medalami, wzięła się do pracy fizycznej, jako robotnica w sklepie, za 14 dolarów tygodniowo (płaca najniższa), jako portier w magazynie, wreszcie jako służąca na okręcie. Porzuciła tę pracę, gdy kazano jej zmywać klozety. Ale jej szef na okręcie, naczelny steward Muldowney, naprzykrzał jej się, odwiedzając ją w Londynie, do tego stopnia, że złożyła na niego skargę w policji. Sądziła, że pozbyła go się ostatecznie i chciała się wybrać do Brukseli, do swego starego przyjaciela majora Andrew Kennedy’ego. „Właśnie w przeddzień tej podróży, w małym hoteliku «Shelbourne», zakończyła się tragicznie niezwykła kariera Krystyny Skarbek”. Zdjęcia dołączone do reportażu pokazują „Krystynę z uśmiechem wygrzewającą się na słońcu w jej rodzinnym majątku w Polsce”, następnie scenę na cmentarzu katolickim w Kensal Green, gdzie paru przyjaciół oddaje zamordowanej ostatnią przysługę: „major Kennedy poprawia krzyż z jej nazwiskiem, przewrócony przez wiatr”, wreszcie medale Krystyny: „Order of the British Empire, odznaczenie za Résistance (francuskie), Croix de Guerre” oraz „polski medal religijny, który włożono jej do trumny” – jest to medalion srebrny z płaskorzeźbą Matki Boskiej Częstochowskiej. Po zamordowaniu żony Rydza-Śmigłego w lecie roku 1952 jest to druga podobna afera w środowisku emigracji polskiej, rozwałkowana przez prasę rynsztokową. Pisma detektywistyczne wysunęły wówczas przypuszczenie, że Rydzowa (znaleziono ją w Monte Carlo, potwornie pokrajaną w kawałki) zginęła z ręki jednego z młodzieńców, którym ofiarowywała prezenty, sprzedając klejnoty pozostawione jej przez męża. Podobnie przykry ton ma historia „Christine Granville”; ale cóż za los – niby skrót historyczny – tej hrabianki, potomka „tysiącletniej rodziny polskich patriotów”, wywiadowczyni British Intelligence, kosmopolitki bez przydziału obywatelskiego, służącej na okręcie, zamordowanej przez stewarda, który usiłował nadużyć jej jako kobiety. Jako nekrolog po ostatniej pannie Skarbkównie pozostanie felieton kryminalny w amerykańskim piśmie, pełen sensacyjnych szczegółów o „hipnotyzmie”, który pomógł jej zwalczyć Hitlera, ale nie obronił przed natrętnym żygolakiem z międzynarodowej linii okrętowej. JAK WYRZUCONO MNIE Z KOŚCIOŁA Stwierdzam z niejaką czarną dumą, że za największe osiągnięcie mojej kariery publicystycznej uważam potępienie, jakie spotkało mnie w wielkanocnym liście pasterskim biskupa Jeża z Koszalina, który przyrównał mnie do Hitlera, oraz jakie wyraził prymas Glemp w homilii jasnogórskiej z okazji święta M. B. Częstochowskiej we wrześniu 1985, zestawiwszy mnie z mordercami świętego Szczepana męczennika (dosłownie). Jednak wciąż jeszcze nie zostałem ekskomunikowany, co rzeczywiście upodabnia mnie do nieboszczyka Adolfa, katolika, który pozostał do końca w Kościele i nawet uzyskał błogosławieństwo Piusa XII, sławne w historii, w dniu najazdu na ZSRR, natomiast różni mnie od Napoleona, którego uroczyście wykluczono i po którego zgonie były kłopoty z pochowaniem go w poświęconej ziemi. Jednak fizycznie zostałem z kościoła, czy raczej z zakrystii ss. Wizytek w Lublinie, wyrzucony znacznie wcześniej, przed wojną, w wieku lat dwunastu,
wyprowadzony za ucho, co przeżyłem jako najboleśniejszą niesprawiedliwość mojego ówczesnego życia. A było to tak: Ksiądz Czesław opowiedział nam o komuniście, który podczas rozbiórki gmachu kościelnego wziął, w celach szyderczych, figurę Matki Boskiej, zaczął z nią tańczyć i potem już do końca życia nie mógł się zatrzymać, tylko kręcił się w kółko; karmiono go, rzucając mu jedzenie, i gdy wreszcie przed śmiercią poprosił o spowiedź, kapłan, który mu tę przysługę wyświadczał, musiał razem z nim wirować w tańcu. Otóż byłem ja, i pozostałem do dziś, osobnikiem dociekliwym; w ogóle ciekawość jest główną cechą mojego charakteru, której nie mogę się pozbyć i która naraża mnie na bezustanne kłopoty. Wtedy również; zacząłem się zastanawiać, przy tym daję uroczyste słowo honoru, że nie wątpiłem w opowieść, lecz zainteresowały mnie szczegóły. Jeżeli komunista był karmiony, musiał też wydalać, i wyobraziłem sobie, że musiała powstać koło niego kolosalna kupa. Lękałem się jednak zapytać księdza o ten szczegół nieprzyzwoity, natomiast zainteresowało mnie, gdzie to wszystko się odbywało i czy tańczący został tam pochowany. „Było to w pobliżu Nowego Targu” – odpowiedział ksiądz Czesław, lecz pominął sprawę grobu komunisty; wyczułem, że zaczął mnie podejrzewać. I rzeczywiście, spotkała mnie represja: pogadanka odbyła się w sobotę, natomiast już w niedzielę zostałem ukarany. Mianowicie służyliśmy wtedy namiętnie do mszy, która to czynność była zhierarchizowana i stanowiła powód zażartej konkurencji. Na szczeblu najniższym klęczało się w komży i tylko w odpowiednim momencie należało powiedzieć „Et cum Spiritu tuo”, gdy ksiądz wygłosił „Dominus vobiscum”. Na wyższym było się uprawnionym do przeniesienia mszału z jednej strony ołtarza na drugą. Na jeszcze lepszym trzymało się tzw. trybularz, czyli naczynie metalowe z dwiema klapkami, napełnione kadzidłem. Najwyżej cenione i pożądane było operowanie kadzielnicą, co wymagało sprawności: składała się ona z żarzącej się węgielnicy oraz z nakrywki, którą trzeba było zręcznie podnosić lub opuszczać za pomocą łańcuszka, zaś całe urządzenie należało poruszać gestem wahadłowym, uważając, by nie uderzyć o wyższy próg ołtarza, bo klęczało się na niższym. Ponieważ byłem i pozostałem chłopcem starannym, dosłużyłem się rangi kadzielnicy, ku zazdrości kolegów. Otóż po tym moim niefortunnym zapytaniu na temat tańczącego ksiądz odebrał mi kadzielnicę i przeniósł mnie do trybularza. I od tej chwili zaczęło się moje staczanie się. Następnym etapem była sprawa odpustów. Były one zróżnicowane i zależne od okoliczności, na przykład czy uzyskiwało się je na klęcząco, czy na stojąco, w niedzielę przed mszą czy po niej, były uzależnione od ilości dni postu, które poprzedziły otrzymanie ich, i były dokładnie określone: 5 lat i 200 dni itd. Wśród nich dwa szczególnie przemawiały do wyobraźni, zresztą były wymienione jako wyjątkowy przykład, w celu zachęty do dbania o swoją przyszłość: jeden, ustanowiony przez papieża Benedykta XI, dawał 80 tysięcy lat odpustu, drugi, od Aleksandra VI, 30 tysięcy lat. Jednak by uzyskać ów pierwszy, należało odmówić „Zdrowaś Maria”, klęcząc przed ołtarzem Matki Boskiej w kościele Augustynów w Padwie, co było dla nas wówczas nieosiągalne. Gdy po latach znalazłem się w Padwie jako turysta, pomyślałem sobie, że należy skorzystać, i na wszelki wypadek odbyłem wymaganą modlitwę. Dodam nawiasem, że największe wrażenie podczas tego pobytu wywarła na mnie jedna z relikwii w bazylice Świętego Antoniego: zwykły kamień brukowiec, za kryształową szybą, oprawiony w parometrową, rzeźbioną w koronkę piramidkę ze złota. Był to kamień rzucony przez chuligana w świętego, który jednak cudownie odbił się od niego i wybił zęby awanturnikowi. Zębów wśród relikwii nie było, ale uważam, że powinny być rozrzucone wokół kamienia. Jednak niesprawiedliwość tego odpustu, który uzyskiwało się w tak łatwy sposób, oraz jego
fantastyczna długość podnieciły nas tak bardzo, że nie mogłem powstrzymać się od zapytania, do czego służy 80 tysięcy lat; okazało się, że jest tu wliczony czas, w którym dusza trwa po śmierci, co skłoniło mnie do refleksji, że gdy okres ten skończy się na tamtym świecie, dusza, od początku roku następnego, pozostanie bezbronna. Ksiądz odpowiedział, zresztą – jak dziś uważam – słusznie, że nie należy stosować naszych kalkulacji do decyzji Boga; niemniej nieufność księdza wobec mnie wzrosła. Wkrótce pogrążyłem się jeszcze bardziej: mianowicie ksiądz podawał nam przykłady młodzieńców w naszym wieku, którzy doszli do bogobojności. I tak święty Justyn umarł za wiarę w wieku lat dziewięciu, święty Mames z Kapadocji został męczennikiem w wieku lat dwunastu, błogosławiony Piotr z Luksemburga ślubował czystość mając lat sześć, zaś w wieku lat piętnastu był mianowany kardynałem i zaraz potem zmarł, a święty Franciszek a Paulo mając lat czternaście został pustelnikiem. Ale faworytem księdza był święty Stanisław Kostka, który jako dziecko mdlał usłyszawszy nieprzyzwoite słowo. Nam również się to spodobało i z moim przyjacielem Wiesiem bawiliśmy się w „świętego Kostkę” w ten sposób, że mówiłem „gówno”, po czym Wiesio padał zemdlony, następnie on oświadczał „dupa” i wtedy ja przewracałem się nieprzytomny. Przy tym proszę mi wierzyć, daję na to uroczyste słowo, że nie było w tym cienia złośliwości i że braliśmy świętego jak najbardziej poważnie, a zabawa nasza była całkowicie dziecięca, to jest polegała na imitowaniu na swój sposób tego, co się zasłyszało. Jednak pewien starszy zawistny kolega, szpic i kapuś, doniósł księdzu o naszych ćwiczeniach duchowych i zostaliśmy obydwaj zdegradowani, ja zostałem przeniesiony do zwykłego klęczenia jako ministrant, zaś Wiesio w ogóle został odesłany do zakrystii bez prawa służenia do mszy i jego zadaniem było już tylko dosypywanie kadzidła z puszki w magazynie do trybularza, w miarę wyczerpywania się zapasu. Ksiądz miał zresztą do Wiesia dodatkową pretensję o wypijanie wina mszalnego. Po tych doświadczeniach stałem się ostrożny, unikałem zadawania pytań i, przeciwnie, starałem się obmyślić wypowiedź, która przywróciłaby zaufanie księdza do mnie. I to właśnie, ta gorliwość, paradoksalnie, zgubiła mnie. Mianowicie z okazji zbliżającej się Wielkanocy nastąpiły rekolekcje i ksiądz wdał się w rozważania o Eucharystii. Według Kościoła rzymskiego hostia jest autentycznym, dosłownym, materialnym ciałem Chrystusa: jest to dogmat i już samo powątpiewanie o nim stanowi grzech. Protestanci mają tu inny pogląd: uważają komunię za symboliczną, zresztą wiele kościołów w ogóle nie uprawia tego sakramentu. Dla mnie i moich kolegów w Lublinie dogmat ten był bardzo trudny do zrozumienia i Wiesio planował nie przełknąć hostii do końca, by potem ją wyjąć i zobaczyć, czy staje się kawałkiem ciała; w tym celu zamierzał umieścić poprzednio w gardle kawałek papieru pergaminowego. Przerażony wybijałem mu to z głowy i opowiadałem, jak hostia wybucha ogniem, zamienia się w krew i zalewa człowieka, a nawet może spowodować nagłą śmierć, jeśli używa się jej w sposób bluźnierczy, które to wypadki nasz ksiądz nieraz przytaczał. Najbardziej przerażający był „cud świętej Hostii”, który zdarzył się w roku 1415 i który jest tematem wspaniałego, naprawdę wspaniałego cyklu obrazów Uccella w Urbino (mam reprodukcję). Pewien Żyd nabył hostię od wiernej, co jej nie przełknęła, położył ją na ogień, i wylało się morze krwi, która popłynęła ulicą, Żyd został zdemaskowany i spalony na stosie wraz z żoną i dwojgiem dzieci. Otóż ksiądz z tej okazji opowiedział nam o młodym męczenniku św. Tarsycjuszu, który za czasów rzymskich przenosił potajemnie hostię dla chrześcijan do katakumb, lecz został zatrzymany przez pogan na Via Appia i ukamienowany, ponieważ nie chciał oddać świętego naczynia. W tym momencie wydało mi się, że mam okazję do rehabilitacji, jeśli okażę troskę o sakrament, i zapytałem księdza z niepokojem, co stało się z hostiami po zamordowaniu Tarsycjusza. Ksiądz nie odpowiedział i wpatrywał się we mnie złowrogo, co odczułem, i chcąc się ratować, brnąłem
nieszczęśliwie dalej: gdybym tam był, usiłowałbym ocalić Tarsycjusza, doradzając mu chwyty wystudiowane przeze mnie w grze w „dwa ognie”. Muszę się bowiem pochwalić, że byłem w tym znakomity: zabawa ta polega na rzucaniu piłką, by trafić przeciwnika, który wtedy jest spalony: ale za pomocą zręcznego uchylania się można długo, nawet do końca gry, uniknąć uderzenia, i święty podobnie mógłby umykać przed nadlatującymi kamieniami. Ksiądz wziął mnie za ucho i wyprowadził na podwórko: moja kariera w parafii była skończona. Dowiedziałem się potem, że do mojej klęski przyczyniło się podejrzenie, całkowicie niesłuszne, o malwersację finansową. Mianowicie do naszych obowiązków należał dyżur przy tacy w przedsionku kościoła, gdzie zbierało się na cele świeckie, na przykład sprzedawało się prasę wydawaną w Niepokalanowie przez księdza Kolbego, którą czytaliśmy pod specjalnym kątem, wyławiając informacje o plugawych zbrodniach żydowskich, jako to handel żywym towarem – wywożenie za granicę uwiedzionych dziewcząt chrześcijańskich, co uprawiał ku naszej radości niejaki Lejba Lerner, nazywający się litera w literę dokładnie jak nasz kolega szkolny Lejbuś, który z tej zbieżności nazwisk był dumny (obecnie mieszka w Kanadzie). W późniejszych latach zbierało się tu na „obrońców Alkazaru gen. Franco” (faszystów oblężonych przez czerwonych w wojnie w Hiszpanii) itp. Otóż starszy brat Wiesia doszedł do wprawy w następującym procederze: trzymając między kciukiem i palcem wskazującym monetę pięciogroszową, rzucał ją z hałasem na tacę, jednocześnie podejmując z niej palcami serdecznym i małym monetę 50 groszy, przy czym rozbestwił się do tego stopnia, że używał zwykłego guzika, żałując nawet 5 groszy. Ponieważ Wiesio był odkomenderowany do tacy, ksiądz podejrzewał jego wspólnictwo i również moje, jako przyjaciela Wiesia. W każdym razie był to jeden z największych ciosów mojego dzieciństwa i przysięgam, że żywiłem tu całkowitą dobrą wolę, lecz padłem ofiarą absolutnego nieporozumienia. Mogło ono mieć dla mnie konsekwencje, bo narażenie się Kościołowi groziło wtedy całej karierze w szkole, ale na moje szczęście nasz katecheta był źle z księdzem Czesławem i nie korzystał z jego sugestii. Do mojego ocalenia przyczynił się też konflikt z Kościołem, w jaki wtedy popadła moja ciotka. Ksiądz na spowiedzi postawił jej pytania drastyczne, które ją oburzyły; oczywiście ukrywano przede mną, o co chodziło, ale dzieci dowiadują się więcej niż starsi przypuszczają, i zorientowałem się, że spowiednik przepytywał ciotkę o używanie palca w trakcie pożycia męsko-damskiego. Ciotka napisała oburzony list do biskupa lubelskiego, który jej odpowiedział, że duchowny ma prawo stawiać podobne pytania, i załączył spis tematów oficjalnie zatwierdzonych przez Watykan po łacinie. List biskupa nie zachował się, ale został mi do tej pory załącznik, z którego dla ciekawości przepiszę jedno z pytań: „Facisti solus tecum fornicationem ut quidam facere solent; ita dico ut ipse tuum membrum virile in manum tuam acciperes, et sic duceres praeputium tuum, et manu propria commoveres, ut sic, per illam delectationem semen projiceres?”. Nie jestem ja łacinnik, ale kolega filolog, który to przeglądał, powiedział mi, że są tam kawałki, od których erotolog prof. Imieliński zaczerwieniłby się. Może kto z państwa ma słownik? Może to państwa cokolwiek rozerwie pod koniec tej mojej smutnej opowieści. Nie żałuję jednak. Z czasem przekonałem się, że było to pożyteczne doświadczenie. Bowiem w trakcie tych przejść sądziłem, że staram się, mimo wszystko, być chrześcijaninem i chęć ta nie opuściła mnie również po przygodzie z moim uchem naderwanym przez księdza Czesława. Otóż odróżnienie nauki Jezusa od zachowania się Kościoła jest ważną wskazówką dla tego, kto usiłuje zostać chrześcijaninem. Ja wciąż usiłuję.
SPOWIEDŹ PO PÓŁ LITRZE Odbyłem rozmowę tak oryginalną, że pozwalam sobie o niej opowiedzieć. Odwiedził mnie po dwudziestu latach niewidzenia kolega z mojej okolicy, z zawodu proboszcz. Oczywiście urżnęliśmy się jak dwa prosięta, po czym Kuba mówi jak następuje: – Wybrałem się nie tylko po to, by cię zobaczyć, ale też żeby ci coś powiedzieć jako dziennikarzowi mającemu kontakt z tygodnikiem „Nie”. Otóż pismo to mogłoby nam pomóc. Osłupiałem! Osoba duchowna liczy na pożytek z anarchicznego, skandalicznego, antyklerykalnego „Nie”? Sądziłem, że nic mnie już nie zdoła zdziwić, a jednak. – Otóż – tłumaczył mi Kuba – „Nie” popełnia uproszczenie traktując Kościół jako monolit. Tymczasem składa się on z dygnitarzy oraz szeregowycvh księży, których sytuacja pogorszyła się. Episkopat prowadzi wielką politykę, ale naszym kosztem. Ponieważ Kościół obecnie odgrywa rolę, jakiej nie miał być może nigdy, wzrósł w nim rygoryzm, mobilizacja, kontrola. Kościół uważa, że ma obecnie wyjątkową odpowiedzialność, ale jej ciężar spada na nas. Wybacz, że opowiem ci o kłopotach, z których świeccy nie zdają sobie sprawy, ale które decydują o naszym losie. Na przykład noszenie sutanny: strój wymyślony we Włoszech, lecz u nas uciążliwy. Podczas złej pogody czepia się jej błoto, latem staje się zbiornikiem kurzu, w czasie wiatru krępuje ruchy do tego stoponia, że nie mogę nic mieć w ręku, bo muszę ją podtrzymywać. Ona mnie naznacza: w tłumie, który bynajmniej nie zawsze jest życzliwy jak się u nas pochopnie sądzi, jestem z miejsca napiętnowany – uwaga ksiądz! Zresztą może jest to jedno z uzasadnień tego stroju w przekonaniu hierarchii: mimo że jest archaiczny, czy też właśnie dlatego, ułatwia wszysktim dookoła szpiegowanie, co ksiądz robi. Oczywiście, mogę włożyć ubiór cywilny, ale nie czuję się w nim pewnie: raz po raz bywam rozpoznawany i zdaję sobie sprawę, co się wtedy myśli – ksiądz chce uchylić się od kontroli, być może idzie do dziewczyny? Paradoksalnie Kuba czuł się lepiej w prywatnym garniturze za czasów Systemu: „było wtedy współczucie, że kapłan jest prześladowany, więc woli się nie rzucać w oczy”. Ale nie dzisiaj. „Dostaliśmy polecenie, by jak najrzadziej zdejmować sutannę”. Dlaczego? Ponieważ Kościół prowadzi politykę udając, że jej nie prowadzi. Obecnie ksiądz ubrany po cywilnemu może nasuwać myśl, że udaje się do magistratu, by się tam panoszyć, intrygować, albo do banku po pieniądze. Tymczasem sutanna jest niepraktyczna, plami się łatwo, niszczy, trzeba ją zmieniać, a to kosztuje. W cenniku krawieckim jest to jeden z najdroższych strojów. – Wydawałoby się, że mówię ci o drobiazgach, ale to z nich składa się życie księży. Na przykład sprawa mszy. Powinna trwać około pięćdziesięciu minut. Dawniej tak było, co wierni znosili cierpliwie, bo była to demonstracja, ale dzisiaj kościoły się wyludniają i biskup się niepokoi. Wierni przyzwyczaili się do spektaklu telewizyjnego i msza nie może trwać zbyt długo. Otrzymałem sugestię, aby przyspieszać, ale nie może też być za krótko: msza piętnastominutowa wygląda niepoważnie. Klepię więc, spoglądając ukradkiem na zegarek, by zmieścić się w około dwudziestu pięciu minutach, ale jest to mało jak na pełny tekst, więc opuszcza się go, mamrocze. A przecież idzie nacisk, by dbać o zainteresowanie! Wysłano mnie do kolegi, księdza B, który to podobno wspaniale robi: zgina się, opuszcza oczy, porusza łopatkami, wywraca białkami. Ja nie potrafię. Pomyśl, robię to od czterdziestu lat tak samo: aktor, który bez końca gra jedną rolę. Do tej pory trzymałem się dzięki rutynie, dziś wobec tych potrzeb audiowizualnych trzepię byle jak, sam nie rozumiejąc mojej mszy, nie mówiąc już o tym, by móc ją przeżyć. – Kłopoty materialne – śmieję się. Kuba wzywa, bym przestał.
– Wiem, co myślisz, bo wszyscy to myślą: że Kościół jest obecnie potęgą finansową. Może prałat Jankowski z Gdańska, który podobno ma trzy samochody i szofera, może Episkopat, który dysponuje funduszami, ale nie proboszcz na prowincji. Tu jest zawsze jak było: główne dochody to śluby i pogrzeby; właściwie mój zawód to grabarz. Biskup wie o tym i sugeruje, by na pochówku osób zamożnych było kilku księży, tak by więcej kolegów zarobiło. Ale główna przykrość obecnie, to wypłata innym: pomoc dla zakrystiana, sprzątanie, dostarczyciele rekwizytów, itp. Dawniej uważało się, że należy te usługi ofiarować kościołowi, wierni kupili tyle świec, że mam zapas do tej pory. Obecnie panuje przekonanie, że ksiądz ma pieniądze, każdy wyciąga łapę, tymczasem jest to nieprawda: kręcę, zwlekam ile się da, targuję się: ale teraz nikt nie wierzy, myślą, że skąpię, by potem kupić dolary. Czuję rosnącą niechęć. Wiesz, właściwie najlepiej było za Gomułki. Robiono wtedy surowe kontrole finansowe w celu nacisku na Kościół, ale paradoksalnie sytuacja była jasna: wiedziałem, czym mogę rozporządzać. Poza tym księża byli z powołania, a nie jak dzisiaj dla kariery. Do seminarium zgłaszali się co prawda fanatyczni młodzieńcy, ale brano ich do służby wojskowej jak każdego; po jej odbyciu nabierali chęci do innego życia, nie wracali już: księży było mniej, ale byli poważni. Nie mówię już o tym, że wielu starało się rzeczywiście służyć Jezusowi, nie polityce. – No dobrze – mówię ja na to – ale co tu może pomóc „Nie”? – Właśnie – mówi Kuba – teraz powiem ci coś najważniejszego: celibat. Jego znaczenie zmienia się w sytuacji wolności obyczajowej, gdy w każdym kiosku leżą stosy zdjęć nagich pięknotek. Oczywiście sądzi się, że ksiądz żyje ze swoją gospodynią lub ma dziewczynę na mieście. Zdarzają się takie przypadki, ale wierzaj mi, że są szalenie rzadkie i nietypowe. Osoba, która decyduje się zadać z księdzem, ma zazwyczaj charakter awanturnicy i prędzej czy później dochodzi do kompromitacji. Takie pożycie jest praktycznie nie do ukrycia. Prawda jest taka, że kler się globalnie onanizuje i to wszyscy bez wyjątku. Przysięgam ci: proboszczowie, biskupi i jeszcze wyżej. Jest to wręcz instytucja, która ma opracowaną tradycję, sposoby, interpretację. Gdy mi się w seminarium zdarzyła po raz pierwszy polucja, byłem przerażony. Walczyłem ze sobą cały dzień, zanim powiedziałem o tym spowiednikowi, ale byłem zaskoczony jego miękką reakcją. Doradził mi: pomódl się do Matki Boskiej i nie myśl o tych sprawach, to nie ma znaczenia. Następnym razem – ciągle zaniepokojony – usłyszałem wręcz przyzwolenie na onanizm ze wskazówką, by robić to nie oddając się marzeniom, automatycznie, bezmyślnie. Najwidoczniej mój spowiednik uprawiał to od dawna. Następnie jako świeżo wyświęcony kapłan byłem przez jakiś czas spowiednikiem w kieleckim klasztorze; uderzyło mnie, że mnisi nie napomykali o popełnieniu grzechu nieczystości. Starałem się rozmawiać z nimi szczerze i wyjaśnili mi, że przeor ich uczył, że wolno im sobie ulżyć, ale bez wyobrażania sobie przy tym stosunku z kobietą, wtedy taki wypadek się nie liczy i nie wymaga spowiedzi. Miałem kolegę księdza pederastę, który nie mógł się tego pozbyć i wreszcie udał się do znanego seksuologa (tu Kuba wymienia mi głośne nazwisko), ten mu oświadczył, że owszem można poddać go terapii, ale jej skutkiem co najwyżej będzie zmiana obiektu: dziewczyny zamiast chłopców. Na pozbycie się seksualizmu sposobu nie ma. Ale mojemu koledze skłonność do kobiety wydawała się nieszczęściem jeszcze gorszym, z punktu widzenia kościelnego, więc zrezygnował z kuracji. Ale po co o tym mówię? Kontrast między powołaniem kapłana i jego autentyczną sytuacją robi się coraz większy, zaś obecna rola Kościoła jako głównego autorytetu państwowego zwiększa ten rozziew do wymiaru rozpaczliwego. Oto osoby, które mają służyć jako światli przewodnicy, opiekunowie dusz, nosiciele wiedzy o życiu i śmierci, którzy są sami nienormalni, pokręceni, zagubieni i coraz bardziej odlegli mentalnie od współczesnego świata. Kościołowi grozi katastrofa, jeżeli się nie zmieni: w dodatku pociągnie za sobą w impas społeczeństwo, które mu ufa. Pierwszym krokiem do takiego ratunku może być usunięcie celibatu, sutanny, mechanicznego rytuału, czego
dokonały prawie parę wieków temu kościoły protestanckie. Ale kto tego może obecnie żądać? Jedynie pismo takie jak „Nie”! Pokazać hańbę, małostkowość, nieludzki oportunizm kleru, powątpiewać w jego honor, pokazać społeczeństwu zwyrodnienie, do jakiego doprowadziły owe rygory. Gdy ludzie będą potrafili sobie powiedzieć: ten a ten ksiądz jest moralnie chory, nie będę się u niego spowiadać i gdy to stanie się powszechne, wtedy Kościół będzie zmuszony do rewizji swoich zasad. – Słuchaj Kubuś – mówię mu na to – czy chcesz powiedzieć, że tygodnik „Nie” ma uratować Kościół? – Tak jest – odpowiedział Kuba – i więcej, jako kapłan udzielam ci błogosławieństwa i udzielam podobne dla redakcji na twoje ręce, per procura, ponieważ wyświęcenie bezpośrednie lokalu organu wolnomyślnego byłoby niewłaściwe. Uklęknij, Zygmusiu. – Kubusiu – ciągnę ja na to – czy ty zdajesz sobie sprawę, co wygadujesz? Twoje błogosławieństo nie ma znaczenia, ponieważ jesteśmy obaj pijani. – Tu się mylisz – mówi na to Kuba – liturgia nie traci ważności bez względu na stan kapłana. Czy wiesz w jaki sposób mnisi z zakonu Benedyktynów w Grazu utracili zęby? Brat Serafin, który wyrabiał sławny likier, próbując nowych kombinacji urżnął się, udał się na miasto i wyświęcił piekarnię, zamieniając wszystkie znajdujące się tam chleby w hostie. Mnisi zadłużyli się, wykupili cały magazyn i spożywali ten zapas w trakcie komunii przez następnych trzydzieści lat, bo było tego dużo, zaś ponieważ pieczywo stało się czerstwe, odbiło się to fatalnie na ich uzębieniu.
Z NIEZNANYCH ARCHIWÓW TV
SPECJALNY NAUKOWY PROGRAM TELEWIZYJNY Redaktor Irena D.: Zaprosiliśmy do studia profesora Aleksandra Butzberga z Instytutu Wyższej Etnolografii w celu wyjaśnienia sprawy żyrafy. (Profesor jest pogodny, życzliwy, lecz wzgardliwy, i wygląda dokładnie tak, jak na ul. Nowy Świat w Warszawie wyobrażają sobie Europejczyka, z lekkim akcentem staroświeckim: nosi „motylek”.) Irena D.: Panie profesorze, nasi telewidzowie od dawna zapytują o żyrafę. Problem ten był badany przez Instytut prowadzony przez pana; czy mógłby nam pan go zreferować? Prof. Butzberg: Służę jak najchętniej. Oczywiście żyrafa nie istnieje. Irena D.: Jednakże informacje o niej utrzymują się z uporem. Ostatnio Ryszard Kapuściński, piszący o Afryce, bardzo czytany, wymienił żyrafę parokrotnie. Prof. Butzberg: Mogę przedstawić pani wyniki analizy, dokonanej przez nasze Seminarium Obserwacji Optycznej. Na pustyni istnieją specyficzne warunki cieplne, które ilustruje diagram wykonany przez prof. Jerzego Gada-Płazińskiego. (Na ekranie ukazuje się plansza przedstawiająca kilka linii poziomych, b. starannie narysowanych, zapewne z pomocą ekierki.) Prof. Butzberg: Temperatura na Saharze zmienia się, od bardzo gorącej za dnia do nader zimnej w nocy. Wskutek tego w atmosferze układają się warstwy powietrza na przemian ogrzanego i chłodnego, jak widzimy na wykresie, w sposób nie zdarzający się w innych okolicach. Otóż podobna różnorodność powietrza sprawia, że promienie świetlne załamują się, co daje złudzenie zwane mirażem: wydaje się wtedy, że przedmioty, na przykład palma, znajdują się w innym miejscu niż w rzeczywistości. Irena D.: Jednak żyrafa, choćby w innym miejscu, wciąż jest żyrafą. Prof. Butzberg: Niezupełnie, ponieważ następuje jeszcze deformacja kształtów, podobnie jak bywa z krzywymi lustrami w lunaparku. Tym sposobem jakieś najzupełniej normalne rzeczywiste zwierzę znane każdemu, na przykład pegaz, może pokazać się z wydłużonymi członkami. Wypadek ten ilustruje studium wykonane przez docent dr Alicję Hikman. (Pojawia się rysunek pegaza z długą szyją.) Irena D.: Tylko widzi pan, iluzja zwykle jest mglista, tymczasem przedstawienia żyrafy, jakie posiadamy, są dokładne. Prof. Butzberg: Bo dochodzi tu jeszcze imaginacja psychologiczna. Bywa, że podróżni na pustyni cierpią pragnienie i wtedy wyobrażają sobie, że mają długą szyję, w celu dosięgnięcia wody w odległej oazie. Podobne halucynacje bywają pełne szczegółów. Tak jest z wizjami erotycznymi u osób niezaspokojonych, które wręcz zadziwiają zmysłową plastycznością. Tu dochodzimy do najważniejszej przyczyny powstania mitu żyrafy. Zapoznam państwa z
rezultatami naszych badań opierających się na Freudzie. Idzie o tzw. przedstawienia falliczne, związane z kultem członka męskiego, uprawianym przez Beduinów, Tuaregów oraz Sandauerów. Fantastyczne zwierzę żyrafa jest właśnie symbolem fallicznym. Irena D. (jakby usiłując coś sobie przypomnieć i jednak nie znajdując w pamięci, robi niepewną przerwę, lecz wreszcie, żywo zainteresowana, decyduje się zapytać): Ale jakim sposobem... jeżeli to ma być to, o czym pan profesor mówi... żyrafa przecież ma na końcu głowę? Prof. Butzberg: Ależ proszę pani, jest to właśnie typowe w owych alegoriach, że są ożywione i nawet uczłowieczone. Weźmy taki limeryk – idzie o dawny poemat celtycki, złożony z pięciu wersów według schematu wersyfikacyjnego AABBA, uprawiany tradycyjnie na wyspach szkockich. Oto on: Pewien młodzieniec z wyspy Lucha Miał członek na kształt obucha, Lecz czy wiarę pan dasz, Że ten organ miał twarz I śmiał się od ucha do ucha? Dla ścisłości filologicznej wyjaśniam, że zwroty „członek” i „organ” są w oryginale bardziej bezpośrednie, ale złagodziliśmy je dla potrzeb telewizji. Co więcej, podobna personifikacja uprawiana jest również współcześnie i nawet spotyka się ją na naszym terenie. Oto przedwojenny wypadek sławnej Ordonówny, która w czerwcu 1937 roku miała zapowiedzieć w radio popularny wtedy zespół rewelersów: „A teraz zaśpiewa chór Juranda”, lecz przejęzyczyła się i przestawiła ostatnią literę w wyrazie „chór” z pierwszą w „Jurand”, w rezultacie czego w Warszawie jeszcze długo potem kursowało przysłowie na określenie kogoś, kto ma dobre ucho: „Muzykalny jak Rurand, który śpiewał wszystkimi członkami”. Irena D.: Zaraz, zaraz... czy to nie właśnie Ordonównę wspomina pan w swoim Ćwierć wieku na festiwalach? Prof. Butzberg: Owszem, ale idzie o inny mój tom, Pół wieku na salonach. Widzi pani, kochaliśmy się w Ordonównie, która miała głęboki kontralt, szalenie wtedy modny, że wspomnę choćby podobnie niski głos, przejmująco seksualny, Marleny Dietrich. Czatowaliśmy na wystąpienia naszej spikerki, przeżywając je zmysłowo, gdy zapowiadała pogadankę rolniczą, po czym wyłączało się program i otwierało znowu, gdy była ona. Otóż niech sobie pani wyobrazi... ten moment... gdy z ust jej padło owo słowo... moje przeżycie... gdy powiedziała słowo... no wie pani, to słowo... Irena D. (zaniepokojona, pospiesznie): Panie profesorze, jeśli idzie o pana wspomnienia, może my zrobimy oddzielną audycję, ale teraz wróćmy do tematu. Prof. Butzberg (przytomnieje): Właśnie. Humanizacja elementu fallicznego zdarza się ciągle, nawet dzisiaj, że wspomnę wzruszający wypadek z ostatniej chwili, omawiany na Międzynarodowym Kongresie Chirurgii Wyczynowej – gdzie prezentowano zaiste zdumiewające operacje, jako to Boba Schwanza, który doznał zmiażdżenia nóg, ale po brawurowym zabiegu zdobył mistrzostwo świata w konkurencji na 100 m, czy Lwa Paszoł, któremu zwalił się pomnik na dłonie, a jednak jest obecnie światowym pianistą wirtuozem. Otóż nasz znajomy, którego podam tylko inicjały, niejaki M. R., ofiara tragicznego uszkodzenia dyskretnej części ciała, wskutek runięcia na niego dawno nie remontowanej ubikacji publicznej, jednak wyleczony przez naszych mistrzów skalpela – został następnie dyrektorem Generalnego Instytutu Seksuologicznego! (Ukazują się dwie fotografie zoperowanego M. R., którego cały wygląd rzeczywiście przywodzi na
myśl omawianą żyrafę: na pierwszej jest silnie obandażowany w dolnej okolicy ciała, na drugiej z tymże wyrazem siedzi za biurkiem.) Irena D.: Ponieważ pan profesor życzył sobie mieć wypowiedź opinii, nasza koleżanka nagrała sondaż. (Następuje wywiad red. Niny Tupolew z rolnikiem Józefem Mordasem z Rozprzy, który jest krótki, węzłowaty i ma wszystko kwadratowe, począwszy od oblicza, skończywszy na butach z cholewami z plastiku, w których stoi na środku gnojówki. Pojawia się napis: „Józef Mordas, Rozprza”.) Nina Tupolew (na brzegu rozlewiska, pochylając się ostrożnie, podaje Mordasowi fotografię, którą trzyma w dwóch palcach przez rękawiczkę, niby brudną ścierkę): Co pan powie, panie Józefie, o żyrafie? Józef Mordas (głos zwany naukowo Bierbass, potocznie: przepity): Nie ma nic takiego. Prof. Butzberg: Wspaniała ludowa odpowiedź. Potwierdza ona raz jeszcze znaną prawdę – że prosty rozum zgadza się z wynikami nauki. (W tym momencie asystent podaje Irenie D. pismo, które ona po przeczytaniu wręcza prof.; następuje wymiana szeptów.) Prof. Butzberg: Nie, pani Ireno, nie będziemy niczego ukrywali przed naszymi kochanymi telewidzami. Proszę państwa, wpłynął dokument od dyrektora ogrodu zoologicznego, który stwierdza, że posiada żyrafę. Fakt ten w niczym nie zmienia ścisłości naszego dowodu, przeprowadzonego z absolutną naukową rzetelnością. NIEZNANY WYWIAD TELEWIZYJNY Z RED. JERZYM W. Spiker: A teraz redaktor Irena D. rozmawia z naszym najwybitniejszym krytykiem muzycznym (tu spiker robi przerwę, nabiera oddechu i kończy w tonie o tercję wyższym), samym Jerzym W.! (Za stolikiem z blatem marmurowym wyglądającym na ceratę, na tle kolumny z granitu wyglądającego na tekturę siedzi red. Irena D. oraz Jerzy W., który niecierpliwymi szybkimi ruchami wachlarzowymi dłoni daje do zrozumienia spikerowi, by się wyniósł, gest nieco spóźniony, jako że tamten już zniknął z wizji. Redaktor na kolanach trzyma cienką laskę z czarnego polerowanego hebanu wyglądającą na gazrurkę i jest imponujący: nawet gdy patrzy wprost, wygląda, jakby był z profilu, zaś są to rysy cesarza rzymskiego na starej monecie ze srebra wyglądającego na blachę. Redaktor wypowiada niektóre słowa, raczej niespodziewanie wybrane, przeciągając sylabę instrumentalnie, co wygląda na czkawkę; efekt ten zaznaczamy przez powtórzenie litery.) Irena D.: Drogi panie Jerzy, ostatni raz widziałam pana na koncercie Artura Rubinsteina, siedział pan w pierwszym rzędzie, w towarzystwie damy zdecydowanie wiekowej, która zresztą, jak zauważyłam, klaskała słabo, bo klejnoty jej przeszkadzały, nie mówiąc już, że grzechot jej brylantów zagłuszył cokolwiek sławne pianissimo w Balladzie f-moll. Red. J. W.: Ach tak, ach tak, byłem rzeczywiście wtedy na recitalu kochanego A-arturka, razem z Sarą, niech pa-ani sobie wyobrazi, gdy odegrał on piramidalnie Poloneza As-dur i publiczność klaszcząc jak szalona wstała z miejsc, z istnym wyciem szczęścia, ona nachyla się do mnie: „I pomyśl, Je-erzy, że Sabina chciała go wyskro-obać”. Irena D.: (niezbyt zadowolona z pointy, ostro przechodzi do innego tematu): Zdziwiło mnie, że był pan w pierwszym rzędzie, bo zazwyczaj siaduje pan w loży. Red. J. W.: Owszem, ale gdy koncertują ciche instrumenty, jak właśnie fortepian, puzon bądź
czynele, wolę się przesiąść, bo ostatnio dźwięki mnie nie dobiegają, ale pierwszy rząd jest ryyzykowny, i to nie ze względu na słuch, lecz na nos (redaktor pokazuje ów organ laską, co jest gestem nadmiernym, jako że tę część jego twarzy i tak widać prawie że wyłącznie). (Irena D. objawia salonowe, cokolwiek teatralne zdziwienie.) Red. J. W.: Tak jest, droga pani, krytyk muzyczny naraża nie tylko uszy, lecz i węch, i dlatego może mam ten narząd rozwinięty! Z okazji muzyki można cierpieć fizycznie! Sławny Serge Lifan został solistą, bo jego nogi tak było czuć, że nikt z nim nie mógł tańczyć w duecie, i podobnie było z Ułanową, która puszczała bąki tak dotkliwe, że partnerzy woleli ją zostawiać samą. (Irena D. nadaje sobie kształt salonowego pytajnika.) Irena D.: Właśnie, panie redaktorze, że znoszenie drgań zbyt niskich bądź zbyt wysokich jest uciążliwe. Red. J. W.: Rzeczywiście, także wielka Callas, gdy brała wysokie „c”, powodowała wibrację, od której pękały kieliszki w rękach statystów w Traviacie w scenie przyjęcia i oblewało im kostiumy, zaś koszty stłuczonych naczyń i pralni potrącano z gaży artystki. Ato-oli Callas była oszczędna, jak to zwykle Greczynki, i postanowiła nieco obniżyć nutę, nieskończenie mało, proszę pani, o jedną setną dźwięku, co wystarczało, by nie tłuc szkieł i właściwie było niezauważalne! Nawet komputer by tego nie dostrzegł! Ale nie dla publiczności „La Scali” takie chwyty! O, nie! Tam słuchają najlepsze uszy na świe-ecie i gdy Callas wzięła niżej, rozległ się ryk wściekłości: „Dać ją do szatni!”. I dali, proszę pani, dali. Tam to traktują rzetelnie, nie tak jak u nas. Nie zapomnę nigdy tego wieczoru najboleśniejszego w moim życiu, gdy przyszedłem na Zaczarowany flet Pucciniego, i kto odbiera ode mnie płaszcz? Sama Ca-allas! Osłupiałem – zapadłem się w sobie – zaś ona zwraca się do mnie tym swoim przejmującym sopranem dramatycznym: „Cinquanta lire, il vecchio ladre!”, co się tłumaczy: „Piękny dżentelmenie, należy się pięćdziesiąt lirów”. Zasłoniwszy twarz dłonią, skulony pod ścianą, uszedłem pospiesznie, ścigany jej krzykiem... (tu red. J. W., pokazując, jak to było, zasłania twarz, jednocześnie drugą ręką maca się po kieszeniach, jakby sprawdzając, czy nie nastąpił jaki ubytek). Irena D. (nawiązując zręcznie do tego gestu): Właśnie, panie redaktorze, czy pan wciąż jeszcze zbiera datki na pamiątkową willę Szymanowskiego „Astma”, to jest, przepraszam, chciałam powiedzieć „Atma”, akcja, którą rozpoczął pan w roku 1937 i która trwa do tej pory, oraz na Cmentarz Powązkowski? Red. J. W. (niezadowolony z przytoczenia daty, szybko bierze się do drugiego tematu): Właśnie, słusznie pani zauważa, że opiekuję się zabytkami na cmentarzu, jest to moje drugie wielkie hobby obok muzyki! I muszę powiedzieć, że jestem z tego równie znany, na przykład będąc ostatnio na Powązkach pobłądziłem nieco i zwróciłem się do grabarza zatrudnionego przy kopaniu, z pytaniem o wyjście, na co ten dobry człowiek, przypatrzywszy mi się, odpowiedział: „Ale czy panu w ogóle warto stąd wychodzić?” – najwyraźniej rozpoznał we mnie miłośnika pomników. A-a-toli, przepraszam panią, lecz muszę kończyć, ponieważ spieszę na galowy jubileusz kochanego Bodzia Paprockiego, który wykona rolę Jontka w Halce po raz 4253. Irena D.: Pan redaktor zdąży, bo uroczysty spektakl zaczyna się dopiero o godzinie dziewiętnastej. Red. J. W. (z pobłażliwością, nie bez lekkiego zabarwienia wzgardliwego wobec ignorancji Ireny D.): Ale sza-anowna pani nie uwzględnia, że muszę zajść przedtem do mojego kochanego Żorża, mistrza sztuki fryzjerskiej, jedynego w kraju, który potrafi czesać „na dyrygenta”, i robił to już Paderewskiemu! Irena D. (z bezbrzeżną naiwnością): Na czym polega fryzura „na dyrygenta”?
Red. J. W. (spogląda na nią okiem zdumionym, jakby zupełnie nowym, odkrywszy niespodziewanie dla siebie otchłań niewiedzy): Ależ proszę pa-ani! Jest to specjalne uczesanie do oglądania wyłącznie od tyłu, jako że dyrygent prezentuje się plecami do publiczności – czyż pani tego nigdy nie zauważyła? Irena D. (cokolwiek dotknięta): Owszem, ale o ile wiem pan nie udaje się dyrygować Paprockim w Halce? Red. J. W. (jego zdumienie brakiem informacji ze strony Ireny D. rośnie niebotycznie): Czyżby pa-ani nie było wiadomo, że siaduję w przedniej loży tyłem do publiczności? Irena D. (tym razem szczerze zirytowana): W takim razie szkoda, że pan w trakcie naszej obecnej rozmowy nie usiadł od razu tyłem do kamery! Red. J. W.: Dla kogo, pro-oszę pani, dla ko-ogo? Publiczność telewizyjna to nie jest publiczność! To żadna publiczność! To jest – – – W tym miejscu obraz raptownie się urywa i pojawia się spiker z łagodnym hipokrytycznym uśmiechem. Spiker: Przepraszamy państwa za przerwę z powodu usterki i prosimy obejrzeć film Przygody myszki Miki. PS Czy osoba redaktora ma coś wspólnego z muzykologiem Jerzym Waldorffem? Życzliwi Czytelnicy zdecydują.
SEKRETY NIEDOSTĘPNE
RYWIN I RÓŻYCZKA Sprawa Lwa Rywina, głośna z początkiem XXI stulecia, łączy się z tematem, którym parokrotnie zajmowało się kino. Podobieństwo to nasunęło mi się jako dziennikarzowi filmowemu, czym zajmowałem się głównie w trakcie mojej kariery, i może warto je z tej okazji przypomnieć. Maniak ekranu taki jak ja szuka każdej sposobności, by się ze swoją obsesją podłączyć, tu zaś nasuwa się taka. Mianowicie Lew Rywin był w posiadaniu informacji, której wyjaśnienia odmawiał, pomimo działania władz oraz nacisku mediów i presji opinii. Szło o wyjawienie osób, które jakoby były władne zmienić ustawę za sumę wielu milionów dolarów, i jakoby korzystały z pośrednictwa Rywina. Jednak długotrwałe śledztwo nie zdołało wskazać mocodawców Rywina. Ustalono tylko rozmówców, z którymi Rywin napomykał o sprawie, oraz stwierdzono, że ustawa o TV, bo o nią chodzi, w trakcie jej przygotowania ulegała zmianom. Co jest zjawiskiem normalnym przy formułowaniu ustaw, bo każda z nich, czy o paliwach, czy o ubezpieczeniach, czy o ruchu granicznym, załatwia bądź nie załatwia takich czy owakich interesów, i różne siły starają się wywrzeć na nią presję. „Nie ma ustawy, która zadowoliłaby wszystkich”, jak powiedział de Gaulle. W rezultacie Rywin sam jeden przeciwko całemu narodowi posiadał informację, którą tylko on mógł podać do wiadomości. Być może była to mistyfikacja, którą nieraz uprawia się jako blef biznesowy. Jeżeli jednak był to fakt, to Rywin, nawet skazany, nie odkryje prawdy. Ale dlaczego o tym piszę? Bo występuje tu temat, może w wymiarze kryminalnym i ciasno publicystycznym, ale jednak! – który interesował już Platona, i który podjęli w naszych czasach egzystencjaliści oraz nasz Gombrowicz: sekret charakteru, którego nie są w stanie rozszyfrować najsprawniejsi detektywi oraz żadne siły badawcze czy społeczne. Zajęło się nim również kino. Przepraszam, że powołam się na przykład, który może będzie raził dysproporcją wobec naszego Lwa, ale który w historii kina jest w tym względzie charakterystyczny: sławny Obywatel Kane Orsona Wellesa. Konający wielki nabab wypowiada jako ostatnie słowo „Różyczka”, i rusza machina dochodzenia, co by wyznanie to mogło znaczyć, jednak bez rezultatu, i tylko my widzowie dowiadujemy się, że szło o kwiat namalowany na sankach; umierający wspominał dzieciństwo. Co zresztą jest odkryciem niewielkiej wagi, bo oznacza tylko, że w chwili śmierci nasunęła mu się myśl o jego wczesnych latach, ale wciąż nie wyjaśnia tajemnicy charakteru. Film o nieprzystępności indywidualnego wnętrza, do którego nie może dotrzeć ani otoczenie, ani urzędy, ani śledczy najbardziej przenikliwy. Zapewne wniosek Obywatela Kane, ze względu na ambicję, jest odległy od wypadku Rywina, ale są filmy o sytuacjach podobnych, np. o dwóch głośnych procesach: Sprawa Gorgonowej Janusza Majewskiego (1977), oraz afera Landru, którą podjęły dwa filmy znane u nas,
Mr. Verdoux Chaplina (1946) oraz Claude Chabrola (1962). Otóż ani Gorgonowa, ani Landru nigdy, do samego końca, nieustępliwie nie przyznali się do winy, ale obydwoje zostali skazani, które to wyroki długo potem, również do naszych czasów, budziły wątpliwości. Są to zarazem przykłady, jak cała aparatura, jaką rozporządza społeczeństwo, nie jest w stanie wniknąć w motywy osoby indywidualnej, która – trzeba tu dodać! – może sama nie zdawać sobie jasno sprawy z własnych swoich motywów. GORGONOWA NIE UWAŻA SIĘ ZA WINNĄ Sprawa Gorgonowej, konkubiny inżyniera Zaremby, oskarżonej o zamordowanie córki jej towarzysza życia z jego poprzedniego małżeństwa, stanowiła bodaj najgłośniejszą aferę kryminalną dwudziestolecia i została podjęta po latach przeszło czterdziestu przez film Majewskiego. Wziął się on z sentymentu, jaki w latach 70. odżył wobec czasów przedwojennych, ale też wyrażał intencję: było nią wezwanie do tolerancji, której, zdaniem autorów, zabrakło podczas procesu. Gorgonowa przedstawiona była jako prześladowana przez gorliwy szowinistyczny urząd śledczy we Lwowie oraz jako ofiara wstecznej opinii rasistowskiej. Odczytany zostaje anonimowy list, w którym jest ona znieważona jako obcokrajowiec (była Dalmatynką z Jugosławii), zaś jej obrońca mecenas Maurycy Axer określony jest jako „gudłaj”. Jednak w tej sprawie inny temat był najważniejszy, dramat „podwójnej rodziny”, skądinąd aktualny również dzisiaj. To właśnie był powód, że proces ten stał się jednym z najgłośniejszych w dwudziestoleciu. Dotykał on problemu, który zadręczał wszystkich. Pamiętam tę atmosferę, bo jako chłopiec czytałem sprawozdania – gazety podawały, dzień w dzień, przebieg posiedzeń sądu i emocje rzeczywiście były szalone, ale nie tyczyły rasizmu. Przeciwnie, fakt, że Gorgonowa była cudzoziemką, i to z kraju, który rysował się wówczas jako egzotyczny (kto wtedy wiedział, co to jest Dalmacja?), budził życzliwość dla niej: działał raczej snobizm, nie szowinizm. W dodatku Gorgonowa była istną czarnowłosą pięknością, rodzaj urody tradycyjnie w Polsce adorowany. Pamiętam, że w jakiejś gazecie (czy nie w „Wieczorze Warszawskim” za 10 groszy?) toczyła się dyskusja, zaczęta przez czytelnika, który nadesłał list z żądaniem, by nie podawano nazwiska Gorgonowej, tylko literę alfabetu, bo ma ono brzmienie posępne (potworne Gorgony z mitologii greckiej); inaczej byłoby, gdyby nazywała się Irena Króliczek albo Zofia Fiołek. Tak więc afera Gorgonowej była niezupełnie odpowiednim przykładem, by zilustrować nietolerancję w ówczesnej Polsce, ale autorom filmu szło o krytykę wobec minionej polityki. Jednak temat główny procesu był inny: rozpaczliwa, nie do rozwikłania sytuacja familijna. Ponieważ każdy miał w swojej rodzinie podobną, sprawa wywołała wręcz dzikie pasje. Rozwiązanie małżeństwa było szalenie trudne: nie było ślubów cywilnych, tylko wyznaniowe i raz po raz słyszało się, że ktoś zmienia religię, by się wywikłać i uzyskać rozwód protestancki, skoro katolicki był niemożliwy (wykonał to nawet Piłsudski). W rezultacie na każdym kroku zdarzały się podobne układy jak w rodzinie Gorgonowej. Mąż rozchodził się z żoną, z którą jednak prawnie pozostawał zaślubiony; brał inną towarzyszkę, której statut był prowizoryczny, dwuznaczny i ubliżający: szarpali się wszyscy troje w atmosferze przewlekłego nieszczęścia. I do tego sytuacja dzieci w tym kłębowisku! Zapewne myśl o mordzie unosiła się w powietrzu. Zastanawiające było współczucie dla Gorgonowej, odwrotnie niż sugerował film – że była nagonka, bez którego sprawa nie miałaby rozgłosu! Charakterystyczna była plotka już powojenna (nieprawdziwa), jakoby ogrodnik przyznał się do zbrodni na łożu śmierci. Czyli jeszcze w 30 lat potem ktoś tam myślał o usprawiedliwieniu. Warto tu przypomnieć reportaże Ireny Krzywickiej w „Wiadomościach Literackich”. Autorka
przypuszczała, że Gorgonowa była winna, niemniej uważała ją za ofiarę: kobieta poniżana, bez nadziei, by znaleźć jakieś miejsce w społeczeństwie dla siebie i swoich „nielegalnych” dzieci, bezradna, zaszczuta, wiecznie pod presją; morderstwo dokonane przez nią mogło być aktem rozpaczliwej zemsty. Dla autorów filmu starających się sprawę przedstawić jako krytykę ówczesnego reżimu, dyskusja ta nie była wygodna. Świadczy o tym obraz dziennikarstwa w filmie. Co prawda, w ówczesnej kinematografii polskiej reporter był z reguły kanalią. Nienawiść ta mogła pochodzić z chęci zemsty na krytykach, ale była też wybiegiem: dziennikarz oznaczał przedstawiciela władzy, której nie można było zaatakować. Co prawda scenarzystą filmu był krytyk Bolesław Michałek, co jednak nie wpłynęło na rehabilitację zawodu dziennikarskiego, sponiewieranego na polskich ekranach. Reporterzy po łajdacku zwabiają inżyniera Zarembę na cmentarz, by zrobić sensacyjne zdjęcie, jak modli się na grobie zamordowanej córki. Kupa drani. Można sobie oczywiście powiedzieć, że idzie o przedwojenną prasę skandaliczną, a jednak jest to niesprawiedliwość. Sprawa Gorgonowej jest bowiem jednym z pozytywów ówczesnego dziennikarstwa. Był to typowy proces poszlakowy; prawodawstwa nowoczesne są ostrożne w takich wypadkach. W Polsce jednak procedura nie była subtelna: w pierwszej instancji Gorgonową skazano na śmierć po powierzchownej procedurze. Otóż gdy zaczęła się druga rozprawa apelacyjna, prasa wręcz stanęła na głowie – zresztą we własnym interesie – by wywlec najdrobniejsze wątpliwości. Gorgonową skazano wreszcie na osiem lat bez zaostrzeń. Nie przyznała się nigdy i odmawiała nawet odpowiedzi na pytania swoich obrońców na temat jej stanu życiowego, co mogłoby złagodzić oskarżenie. Nawet jeśli rzeczywiście zaplanowała zabójstwo Lusi Zarembianki, byłaby to decyzja obłędna, która nie mogłaby poprawić jej losu, przeciwnie. Charakter Gorgonowej pozostał tajemnicą. LANDRU NIE UWAŻA SIĘ ZA WINNEGO Landru zgładził dziesięć kobiet i zwłoki ich spalił w piecyku w willi podmiejskiej, w latach I wojny światowej w Paryżu. Był to szczupły drobny pan po pięćdziesiątce, łysy, z piękną czarną brodą, starannie ubrany, zawsze na ciemno. Nie miał aspiracji i to jest rys jego charakteru, który zastanawia najbardziej. Kto wie, czy nie był on prekursorem sposobu myślenia, który potem zrobił karierę. Landru działał w okresie, gdy zaczęły się czasy być może najcięższe, jakie przeszła ludzkość. Wpadł on na pomysł, by zrobić ze zbrodni interes handlowy, i w dodatku niewielki: na średnie oprocentowanie. Uprawiany ostrożnie, z unikaniem ryzyka, wymagający jednak pracowitej eksploatacji: Landru miał wzorowe cechy obywatelskie. Mianowicie Landru postanowił mordować kobiety samotne, w pewnym wieku, średnio zamożne i zabierać im ich umiarkowane oszczędności. Jego ofiary nie były bogate: służące, wdowy po sklepikarzach, rentierki. Landru uważał, że ta sfera jest najbardziej bezpieczna, ponieważ zniknięcie pani nie rzucającej się w oczy nie wywołuje skandalu. Zbrodnie Landru nie przyniosły mu majątku, lecz dostarczały stałego umiarkowanego dochodu. By go zdobyć, Landru ciężko pracował. Umieszczał ogłoszenia matrymonialne w gazetach, prowadził korespondencję oraz rejestr – który zresztą go zgubił; ale, co było robić, nie ma interesu bez biurokracji, zaś Landru, to była po prostu firma. Spotkania, pertraktacje, zabiegi zabierały mu dzień i noc; był stale niedospany. Nie mógł podołać harmonogramowi, odkładał likwidację jednej damy, bo trzeba było zająć się inną, i do tamtej poprzedniej wracał po pół roku z bukietem kwiatów, z drobnym klejnocikiem, by znów
nawiązać rozmowy. Można też sobie wyobrazić, że usuwanie zwłok wymagało energii i wysiłku: w domku, który wynajął za miastem, Landru rozporządzał tylko kuchenką dwufajerkową i trupy musiał krajać (znaleziono ząb od piły, którą zapewne piłował kości); była to cała technika, o której nic nie wiadomo, ponieważ Landru nie przyznał się i nie miał żadnego świadka. Jego rodzina nie wiedziała o niczym. A przecież to dla niej Landru funkcjonował. Cały utarg, czy raczej ubój, rozdzielał między żonę, dwie córki i dwóch synów, którzy uważali, że tatuś jest pracowitym handlowcem w branży meblowej. Tu znajduje się klucz do jego postaci. Podczas wojny nastąpił kryzys w obrocie ruchomościami i Landru zagrożony obmyślił sobie nowy sposób zarobkowania i w tym właśnie okazał się pionierem. Jego rozumowanie zostało podjęte. Wyraził je Brecht w sławnym dwuwierszu: „Panowie, po co puszczać w oczy dym? Człek żyje tylko dzięki zbrodniom swym!”. Idea ta została rozwinięta przez faszyzm. Tak jak Landru dzielił ludzkość na siebie, swoją rodzinę, oraz na zbędne panie nadające się do spalenia, podobnie hitlerowcy posegregowali Europę na swoich i na rasy do przemiału. Landru sprzedawał garderobę ofiar i odnotowywał, ile uzyskał za każdą sztukę, podobnie jak w obozach koncentracyjnych ważono wyrwane złote zęby i ostrzyżone włosy. Holocaust, to była zbrodnia również rabunkowa. Landru był prekursorem – zapowiadał coś, co już wisiało w powietrzu. W ten właśnie sposób pokazał go Chaplin w Mr. Verdoux: jako przeciętnego, poczciwego, zadbanego pana, który skazany, oświadcza trybunałowi, że w czasach gdy wysyła się na śmierć miliony jakoby w interesie zbiorowym, on sam nie robi nic innego, tyle że w prywatnej skali, zaś jego ofiary są podobnie przypadkowe, jak owe masowo poległe. Możliwe, że Landru żywił podobny pogląd. Wskazywałby na to upór, z jakim odmawiał przyznania się do winy. Znaleziono ząb od piły? Bo robił deski do komórki. W jego notesie były nazwiska osób zaginionych? Bo stykał się z nimi, zresztą są też tam inne znajome panie, które wciąż można znaleźć pod wymienionymi adresami (rzeczywiście tak było). Gdy jego obrońca, znakomity adwokat Moro-Giafferi, który bronił klienta z pasją do ostatka, zapytał Landru na chwilę przed jego egzekucją, czy rzeczywiście popełnił owe zbrodnie i wezwał go, by „nie odchodził ze świata z tym sekretem”, Landru zimno odpowiedział: „Owszem, odejdę z nim; to jest mój bagaż”. Proces Landru był bowiem poszlakowy: nie znaleziono zwłok. A jednak sąd nie omylił się: nigdy potem żadna z zaginionych ofiar Landru nie odnalazła się. Niemniej, charakter Landru jest tak samo trudny do zrozumienia i niemożliwy do przeniknięcia jak w wypadku Gorgonowej. Dlaczego jednak film się nimi zainteresował? Ponieważ ich tajemnice osobiste łączą się z aktualnymi ówczesnymi obsesjami społecznymi. W sprawie Gorgonowej był to problem oficjalnie zorganizowanej pruderii unieszczęśliwiającej rodzinę, zaś Landru zapowiadał zbrodniczy absurd minionego stulecia. Sekret Rywina wiązał się z narastającym niepokojem opinii z powodu korupcji politycznej. Może i o nim powinien powstać film? On sam mógłby być jego autorem, bo trzeba niespodziewanego paradoksu, że był właścicielem firmy produkującej filmy.
CHICHOT I RYK
W NIEMYM KINIE Jestem istnym katorżnikiem sal kinowych (mam przygotowany tytuł autobiografii, której jednak zdaje się nie napiszę: Pół wieku w ciemnościach). W wątpliwym bowiem skądinąd zawodzie dziennikarza filmowego wyłania się pokusa, by zorganizować się serio; zaczyna się robić zapiski, które się może przydadzą. Bywają w naszej branży koledzy, którzy działają wręcz z dokumentalną dokładnością, np. krytyk, zwany w środowisku Profesorem, który posiada pióro połączone z latarką, miał je już za czasów Systemu, gdy o taki rekwizyt było niełatwo, i z jego pomocą w trakcie seansu zapisuje on na gorąco dane, zapewne potrzebne do pogłębionej analizy. W związku z czym stał on się ofiarą kłopotliwego incydentu. W swoim czasie przyjechał do Warszawy Walerian Borowczyk, przebywający w Paryżu, ze swoim filmem tam nakręconym Goto – wyspa miłości, i odbył się pokaz dla dziennikarzy, w trakcie którego Profesor zapalił swoją lampkę z piórem. Borowczyk, znany z nadwrażliwości – potrafi wymyślać widzom, którzy jedzą cukierki i nie tylko nie dość uważają, ale jeszcze szeleszczą papierkiem – udał się do kabiny i przerwał projekcję, po czym wystąpił do Profesora z pretensją, że nie ogląda filmu. „Ależ jak najbardziej oglądam – protestował Profesor – notowanie nie przeszkadza mi w uczestniczeniu”. „Owszem, musi panu przeszkadzać – upierał się Borowczyk. – Czy pan zdaje sobie sprawę, że ja nie śpię po nocy i zastanawiam się, czy wyciąć dwie klatki, by osiągnąć potrzebny rytm? Czy pan wie, jak długo trwa wyświetlanie dwóch klatek? Jest prawie niezauważalne. Ale jest wyczuwalne! Jak pan może to odczuć, skoro pan pisze w tym czasie!”. Ówczesny dyrektor Centrali Wynajmu Filmów Henryk Mocek, który pokaz zorganizował, musiał się sporo nagimnastykować, zanim udało mu się Borowczyka uspokoić i doprowadzić do zakończenia projekcji. Mnie nie stać na tak poważne podejście, jakie uprawia Profesor, i moje notatki są innego rodzaju: są to ciekawostki, w nadziei, że gdy będę się zanadto mądrzył, doczepię jakąś anegdotkę, by zneutralizować ewentualną irytację Czytelników. Zajęcie krytyka łączy się bowiem z bezczelnością: kto mu dał prawo, skąd posiada on mandat, z jakiej racji wypowiada on publicznie sądy? Bywa, że krytycy odczuwają tę uzurpację, i starają się ją załagodzić, powołując się na autorytety z uniwersytetów, z encyklopedii czy na powagi zagraniczne; pewien nieżyjący już kolega przytaczał opinie francuskiego filmologa J. Riviere’a, którego poza nim nikomu nie udało się zidentyfikować, przynajmniej jak dotychczas. W trakcie grzebania w tych notatkach nasunęło mi się pytanie, które narzuca się w miarę oddalania się przeszłości kina: czy było coś w historii tej sztuki, co przepadło bezpowrotnie? Wydaje się, że nie jest to możliwe: przeciwnie, fantasmagoryczny wręcz rozwój techniki sprawia, że
wszystko, co ekran uprawiał kiedykolwiek, można dziś powtórzyć, i nie tylko ocalić, lecz spotęgować. Otóż nie. Istniał bowiem – jak to określić? Nie gatunek, nie sposób, nie styl, bo te wciąż można reprodukować – ale, powiedzmy: klimat, do którego kino już nie powróciło. Jest to farsa epoki niemej. Przy tym nie chodzi o osiągnięcia zaliczone przez historię: Chaplina, Keatona, Lloyda czy Maxa Lindera we Francji, ale o generalną orientację tego działu, uprawianego przez setki filmów, często trwających nie dłużej niż kwadrans, reprezentujących mentalność komiczną, z której zresztą wymienieni klasycy korzystali, każdy na swój sposób, ale idzie o to, że była to dyscyplina oddzielna, sama w sobie, stanowiąca generalny zasób. Ciekawe przy tym, że jak na dziką eksplozję wesołości, była to branża skodyfikowana i miała reguły, które mogą się wydawać skostniałe; ale w praktyce nie były nigdy. Specjaliści mieli zakresy, podzielone niby w muzyce, na cztery kategorie: 1. chichot, 2. śmiech serdeczny, 3. śmiech szalony, 4. ryk śmiechu. Każdej z tych grup odpowiadał własny rodzaj humoru, zależnie od natężenia. Podobno można było nawet umrzeć ze śmiechu, i tu badacze przytaczali przykład ze starożytności, jak powinno być w stylu naukowym: według Arystotelesa, niejaki Prokros skonał ze śmiechu na widok osła jedzącego figi. Kino wielkiego okresu komedii nie posuwało się do takiej ostateczności, dbając o zdrowie widzów, niemniej komizm był opracowany fachowo przez specjalistów zwanych gagmanami. Gag, czyli numer komiczny, miał swoje zasady: narastał stopniowo i dążył do finału, który określano jako „topping”, czyli „sam szczyt”, który bywał podwójny, a nawet potrójny. Zobaczmy to na przykładzie. Zajeżdża nieduży samochodzik. Wysiada z niego grubas olbrzymiego wzrostu, następnie drugi podobny i jeszcze trzeci, i tak dalej, jest ich nieprawdopodobnie dużo, ze dwa tuziny. Po czym wysiada karzełek, nie większy jak pół metra. To jest „pierwszy szczyt”. Ale to nie koniec: z samochodziku wyłazi nieduża psinka, jest to „drugi szczyt”. Ale to wciąż nie wszystko, bo pojazd zapada się i zostaje kupka blachy, pojawia się zamiatacz uliczny i zmiata ją do kubełka, to jest „trzeci szczyt”, czyli ukoronowanie gagu. Otóż czy była w tej kinematografii wartość następnie nie podjęta, która zniknęła wraz z nią? Paradoks polegał na tym, że istotnie mogła ona powstać, ale to dlatego, ponieważ kino nieme znajdowało się na samym dole kultury i nie musiało liczyć się z ograniczeniami. Więcej nawet: uważane było za anty kulturalne. Karol Irzykowski, jeden z pierwszych, który u nas zainteresował się kinem jako gatunkiem, przygotował odczyt: „Śmierć kina?” (ze znakiem zapytania), co w prasie ukazało się z błędem: „Śmierć kinu!”, po czym otrzymał dziesiątki gratulacji, że walczy z kinem, tą zarazą cywilizacji. Co prawda, kino nieme miało próby ambitne, które jednak uważano za wyjątki, kaprys artystów, którzy wzięli się do tego rodzaju, np. jak poeta, który pisze kryminał, albo malarz wylepiający obraz ze skrawków gazet. Kino zaczęto traktować jako sztukę dopiero w latach 30.: do tego czasu, mimo że już miało milionową publiczność – czy może właśnie dlatego! – uważano je za rozrywkę motłochu, i sam motłoch (na przykład ja) też tak sądził. ZACZĘŁO SIĘ OD KATASTROFY Dlaczego tak się stało? Tu warto wspomnieć fakt, który wtedy miał znaczenie symboliczne, mimo że historycy kina z uporem go przemilczają. W maju 1897 – zaledwie w dwa lata po pierwszym historycznym seansie filmowym wynalazców kinematografii braci Lumière – w trakcie uroczystego dorocznego benefisu charytatywnego, w którym uczestniczyło najlepsze towarzystwo paryskie, wyświetlano jako ciekawostkę jeden z pierwszych filmów. Nastąpił wybuch lampy w projektorze oraz pożar, w którym zginęło przeszło sto osób, zaś dwieście odniosło ciężkie obrażenia. Jedną z
ofiar była żona hrabiego de Montesquiou, czołowej postaci ówczesnej arystokracji; posłużył on Proustowi w jego pomnikowym Poszukiwaniu straconego czasu jako model dla postaci eleganckiego, wysoce kulturalnego, lecz skorumpowanego barona de Charlus. Hrabia, wezwany by rozpoznać zwłoki żony, odsunął niedbale nakrywający ją całun laską z gałką z kości słoniowej. Poeta de Régnier puścił plotkę, że hrabia nie próbował ocalić żony, zaś sam uratował się, waląc na prawo i lewo tą właśnie laską. Montesquiou wyzwał de Régniera na pojedynek białą bronią, i de Régnier zranił hrabiego, ale rozstali się niepogodzeni. Było to głośne wydarzenie, które napiętnowało kino przy samym jego starcie. Efekt psychologiczny był podobny jak ostatnio po katastrofie World Trade Center, która spowodowała światowy kryzys w lotnictwie. Ustaliło się przekonanie, że kino nie jest dla dobrego towarzystwa, lecz dla plebsu, jako że „proletariatowi jest wszystko jedno, żyje czy nie”, jak powiedział Bismarck. Może się to wydać przesadzone, niemniej jest faktem, który ja sam pamiętam: jeszcze po latach od wypadku słyszało się, że kino jest niebezpieczne, „bo taśma może się zapalić” – zresztą rzeczywiście była łatwopalna; no i, naturalnie, nadaje się dla osób niskiej kondycji. Wszystko to wtedy była prawda, a jednak, a przecież, ośmielę się powiedzieć, że kino to skłaniało do uwagi bardziej niż współczesne. Kino dźwiękowe pozwala na swobodę: można żuć popcorn, popatrzeć na zegarek, słuchać niedbale. W kinie niemym było się uzależnionym od napisów, które, bywało, stanowiły więcej niż połowę spektaklu. Czytałem w jakiejś historii kina, pogardliwej dla owego okresu, że napisy były kalectwem, bo przerywały ciąg akcji. Było odwrotnie: dawały one rytm, grały na naszych nerwach i potęgowały napięcie. Oto pojawiały się postaci w emocjonalnych sytuacjach, poruszające ustami: czuliśmy, że zbliża się dramat, ale jaki? Co prawda ówczesny wykonawca był obowiązany do zagrania mimicznie również dialogu, ale nawet najbardziej sugestywny aktor mógł zaznaczyć tę treść jedynie szkicowo. Trzeba było czekać na napis, by zrozumieć, jakie nieszczęście grozi, ale zanim to nastąpiło, widz przeżywał sekundy niepewności, a jego wyobraźnia działała, starając się domyślić... pojawiał się napis i wreszcie dowiadywaliśmy się, ale już następna scena powtarzała cały ów proceder: było to bezustanne falowanie między domniemaniem i wyjaśnieniem. W tym trybie napisy były nie mniej uderzające jak obraz, bywały nawet więcej! Chaplin wołał do swojej dziewczyny w Gorączce złota: „Georgia! GEORGIA! G-E-OR-G-I-A!!!” W rezultacie każdy, najgłupszy nawet film, miał SUSPENS. Co więcej, kino nieme bynajmniej nie było nieme, ale do owego dodanego dźwięku odnosiliśmy się inaczej niż dzisiaj: nie pochodził on z ekranu, oddzielaliśmy go od przeżycia samego filmu. Na sali siedział pianista, w kinach uboższych bywał to skrzypek, bo tańszy: wprowadzali oni akcent ludzkiej żywej obecności. W dodatku po każdej rolce robiono przerwę i zapalano światło, bo sala z reguły miała tylko jeden aparat. Przez widownię przechodziło głębokie westchnienie (znowu przerwali w najciekawszym miejscu!), był to zabieg, w gruncie rzeczy, podwyższający temperaturę! – wtedy grajek kłaniał się, my zaś klaskaliśmy. W niektórych salach była aparatura, fabrykowana specjalnie dla kin, kombinacja perkusji, dzwonków i organków – zetknąłem się z podobną w kinie „Apollo” w Lublinie – naśladująca wystrzały z rewolweru, gwizd lokomotywy, stukot kopyt końskich i nawet cmok pocałunku. Kompozytor Ligeti ułożył, w latach już 50., sonatę na ten instrument. Muzyka odgrywała też rolę w kręceniu filmów: wprowadzała aktorów w nastrój, oraz zagłuszała terkot korbki kamery, i wytwórnie w tym celu wynajmowały orkiestry. Głośno było o złośliwości, jaką zrobiła Gloria Swanson (Państwo pamiętają Bulwar Zachodzącego Słońca?) naszej rodaczce Poli Negri, z którą się nienawidziły. Kręcono wówczas po kilka filmów jednocześnie w atelier przylegających do siebie; Pola zamówiła kameralny skład smyczkowy do sceny sentymentalnej, zaś Gloria sprowadziła wojskową dętą orkiestrę z puzonami i zagłuszyła Polę.
UCIECHA NA SAMYM DNIE Było to więc kino, które potrzebowało napisów, by je zrozumieć, klezmera przygrywającego jak w kawiarni, by mu pomóc, dmuchawki do udawania rewolweru by zrobić złudzenie, oraz liczące na publiczność wyzbytą pretensji. Wszystkie te warunki, godne ubolewania jako wymagania kulturalne, dawały sytuację wyjątkową: bezczelną wolność. To z niej narodziło się widowisko, które już potem się nie powtórzyło: niema burleska. Oczywiście, dała też ona początek oryginalnej komedii Chaplina, Keatona, Lloyda, ale byli to autorzy konsekwentni, którzy wypracowali każdy swój styl, i ciągnęli go jeszcze w czasach dźwiękowych. Lecz nie ich mam na myśli. Bowiem na co dzień kino nieme żyło czymś innym: groteskową jednoaktówką wyświetlaną przed programem, która wybuchała niby wariactwo. Ile rozmachowej, fantastycznej, nie kończącej się wyobraźni mieli owi dawni klowni ekranowi! Robią oni wrażenie, jakby dawali z siebie wszystko w jednej sekundzie, każda scena jest tak wystrzałowa, że wydaje się, iż spalili się całkowicie i już nic silniejszego nastąpić nie może; cóż za brak ekonomii i lekceważenie dla oszczędzania siebie samego! Złudzenie, bo już za chwilę mamy następną eksplozję, nie widać końca tej imaginacji. „Drewniak” (Boireau), komik kompletnie zapomniany, mały ruchliwy człowieczek, który kapelusz przechowuje w wazie chińskiej wysokiej na metr i roztrzaskuje ją w drobiazgi, by wyjść na miasto w tym nakryciu głowy, jest maltretowany przez dwóch eleganckich dryblasów w lśniących cylindrach, przeto zdobywa rękawice bokserskie i jednego rozkłada knock-outem, po czym podnosi go z rynsztoka w postaci szmaty – dosłownie, jako ścierkę zwisającą, którą wpycha przez kratkę w chodniku, by spłynęła z kanalizacją. Drugiego napastnika wali rytmicznie w szczękę, tak że za każdym ciosem przeciwnikowi głowa puchnie o stopień więcej i kiedy odchodzi wreszcie krokiem chwiejnym, ma łeb kolosalny do pierwszego piętra – niby maska z pochodu karnawałowego. Dlaczego ta żywiołowa fantazja, która natychmiast pokazuje, co wymyśli, zniknęła z kina? Jej wrogiem okazało się słowo; czyli rozmowa potoczna jak w życiu, a co za tym idzie, upodobnienie się kina do codziennej zwykłości, któremu to odczuciu stara się służyć również najbardziej wyrafinowana technika komputerowa. Ale nie należy sądzić, że dawna komedia to była tylko niepohamowana wyobraźnia. Daje ona również obraz ówczesnych obyczajów. Na przykład Max Linder, który zdążył nakręcić już przed I wojną około 500 krótkich filmów, był elegantem w białych getrach i wśliznął się do damy, którą nagle mąż zaskoczył, więc Max udaje pedikiurzystę, ale pan domu życzy sobie, by to jemu zrobić zabieg: ponieważ Max nie ma o tym pojęcia, goli stopę mydłem i brzytwą, i zostaje wyrzucony za drzwi jako partacz; podobny los spotyka prawdziwego pedikiurzystę, który zjawia się i z kolei zostaje wzięty za kochanka. OBRAZ, KTÓRY SAM MÓWI Inne komedyjki zastanawiają swoją nowoczesnością, nie w technice oczywiście, lecz w mentalności: na przykład Rozpychacz kubista. Jeszcze jeden zapomniany komik Rigadin, ubiega się o rękę panny, której tata, zwolennik nowoczesności, adoruje kubizm. Rigadin odwiedza wystawę tego kierunku: wszystko geometryczne, księżyc kwadratowy, koty mają łby prostokątne. W rezultacie Rigadin zamienia wszystko w sześciany i sam wkłada spodnie na wzór twierdzenia Pitagorasa, podobnie przebiera gospodynię, która początkowo przerażona, widzi za chwilę, że z kostiumu owego można czerpać korzyści; gdy ktoś chce ją zaczepić, nie może jej dosięgnąć poprzez biust sześcienny, gdy zaś
zamiata ona ulicę, może sobie w swojej kwadratowej spódnicy zasiąść niby w fotelu i odpocząć. Już wtedy więc abstrakcja w sztuce była okrzyczana, opatrzona i nawet wyśmiana: był to zaś rok produkcji (francuskiej), jeśli się nie mylę, 1908. A oto jeden z pierwszych filmów René Claira Dwaj nieśmiali. Zaczyna się od posępnej sceny: do zaniedbanej izby wkracza brutalnie mężczyzna o postawie kanibalicznej, bije kobietę, tarza ją po ziemi, wyrzuca zawartość szuflady szukając pieniędzy. Dramat w podejrzanym środowisku? Ależ skąd. Pojawia się napis: „Oto jak podsądny traktował swoją żonę!”. Jesteśmy bowiem na sali sądowej i to, co widzieliśmy przed chwilą, to było uwidocznienie mowy prokuratora w procesie rozwodowym. Teraz natomiast wystąpi obrońca, młody człowiek cokolwiek nerwowy. Oto oglądamy w jego ujęciu z kolei pożycie podsądnego: ten sam pokój, ta sama żona, ten sam mąż, tyle że wchodzi on delikatnie na palcach z bukietem w ręku, składa go u stóp żony, wydobywa skrzypce, nachyla się nad jej uchem, zaczyna słodko grać. W tym momencie wzruszający obraz zostaje przerwany, bo na sali sądowej pojawia się mysz, co wprowadza zamieszanie i adwokat zatrzymuje się w połowie. Więc zaczyna od początku: podsądny wchodzi z kwiatami, całuje tkliwie żonę, sięga po skrzypce... i znowu wchodzi z kwiatami, całuje żonę, i tak dalej! Adwokat, po prostu, wytrącony z równowagi jąka się i przegrywa sprawę. Słowo przekształciło się tu w obraz, litera po literze. Całe to kino tryska pomysłami i poezją w każdej minucie. Suita fajerwerków, końca nie widać: wydaje się, że można bez przerwy czerpać i czerpać. A jednak podobne obrazowanie nie byłoby możliwe w kinie współczesnym: jest ono tak dalece obce jego mentalności, że gdyby nawet próbowano je powtórzyć, byłoby to maniacko sztuczne. Niemożliwość nawrotu: owa sztuka wydaje się bardziej przepadła, jak prehistoryczne zabytki w grotach Lascaux. STO LAT KINA W KAWAŁKACH Te wspomnienia rozzuchwaliły mnie: dalsze cisną mi się z zapisków. Czy Państwo pozwolą, że otworzę ten brulion i przepiszę z niego to i owo, w nadziei że to Was zabawi? A więc zaczynam. W 1901 r. jednemu z głównych przedsiębiorców teatralnych na Broadwayu Samuelowi Lubinowi zaproponowano, by przystąpił do produkcji filmów. Jego odpowiedź: „W żadnym wypadku. Chyba bym oszalał. W teatrze wystarczy, gdy aktor wbiegnie na scenę z okrzykiem: «Okręt zatonął, wszyscy zginęli». W filmie trzeba to pokazać; kosztowałoby około 5 tys. dolarów (ówczesnych – przyp. mój), aktor mógłby się utopić czy przynajmniej się przeziębić i podać mnie do sądu. Nie ma frajerów”. Zdzisław U., kolekcjoner starych afiszy i programów kinowych, pokazuje mi klisze używane przez operatorów na prowincji, zdaje się w Rzeszowie, jeszcze przed I wojną i wyświetlane w razie potrzeby: „Panie są proszone o zdjęcie kapeluszy”, „Prosimy uciszyć dziecko”. Najlepszą scenę gry w karty w kinie widziałem jako chłopiec w westernie, który potem, jako dziennikarz, starałem się odnaleźć, ale nie udało mi się go zidentyfikować. Kowboje siedzą, trzymając po pięć kart, jak to przy pokerze. Jeden z nich wykłada. Ma trzy asy i wyciąga łapę, by zgarnąć co w banku. „Chwileczkę, przegrałeś” – mówi drugi – „ja mam cztery asy”. „Ile asów jest w talii?” – pyta pierwszy. „To zależy od talii, w tej jest siedem”. „Mylisz się, jest dziewięć, bo ja mam jeszcze dwa” – wykłada pozostałe dwie karty trzymane w ręku. Widząc to barman pospiesznie zdejmuje lustro ze ściany i kładzie się pod kontuarem. Rzeczywiście wybucha palba i wkrótce w salonie wszyscy leżą pokotem. Barman wiesza lustro z powrotem i krąży między powalonymi, zbierając puste szklanki po whisky. Nad kontuarem widnieje napis: „Klienci są proszeni pluć jeden
na drugiego, nie na ściany ani na podłogę”. Rewolucja seksualna w kinie nie zaczęła się bynajmniej po drugiej wojnie, jak zazwyczaj się uważa, ani nie od postaci damskiej w rodzaju Brigitte Bardot i Marylin Monroe, lecz od mężczyzny: Rudolfa Valentino, zmarłego w roku 1926 w wieku lat 31 po operacji wyrostka robaczkowego. Był to brunet typu południowego, z lśniącą od brylantyny fryzurą, o spojrzeniu zwanym wówczas aksamitnym, z powiekami stale półprzymkniętymi. Jego ostatnią towarzyszką życia była Pola Negri, nasza rodaczka o właściwym nazwisku Apolonia Chałupiec, półkrwi Cyganka, i po prawdzie jedyna Polka, która zrobiła międzynarodową karierę filmową. Śmierć Valentina rozpętała istną histerię wśród publiczności damskiej: kroniki prasowe wyliczają 11 kobiet (tak jest, sprawdzone), które popełniły samobójstwo, podając jako przyczynę jego zgon. Socjolog Vance Packard komentuje: „Po I wojnie pojawiło się wśród kobiet dążenie do emancypacji. Valentino stał się symbolem wszystkiego co dzikie, wybuchowo wolne, a co było dotychczas niedozwolone: oswobodzone, naturalne uczucie doszło do głosu. Wyrażał marzenie wyrwania się z bezpiecznego, lecz jałowo nudnego, napiętnowanego prowincjonalnością nawet w wielkich metropoliach, życia ówczesnej kobiety. Był jedynym, który wtedy dostarczał powiewu erotyzmu, jakiego gdzie indziej nie znajdowano: inne męskie gwiazdy, w rodzaju Douglasa Fairbanksa wyspecjalizowanego w Robin Hoodach, reprezentowały wesołego, wiecznie niedojrzałego młodzieńca, uprawiającego sportowe przygody mające na celu odwrócenie uwagi jego i widzów od seksu”. Valentino był znienawidzony przez panów. „Time” przeprowadził ankietę – dlaczego. Większość odpowiedzi: „Nauczył kobiety, żeby się do nich zalecać długo, serio, grając komedię. My na to nie mamy czasu. Jesteśmy biznesmenami ciężko pracującymi, by zapewnić naszym kobietom dostatnie życie, ale one marzą tylko o nim”. Starano się przedstawić Valentina jako zniewieściałego homoseksualistę. Przesyłano mu pocztą puchowe puszki do pudernic, co było wówczas popularnym obelżywym gestem wobec „pedała”. Jego impresario po jego śmierci oświadczył, że było ich tyle, iż można by nimi napełnić materace załogi wielkiego krążownika. Producenci usiłowali zastąpić go Ramonem Novarro, który jednak nie był dosyć męski i budził raczej opiekuńcze uczucia matczyne. Niemniej moi koledzy szkolni nie cierpieli go podobnie jak dorośli panowie Valentina, i nazywali go „Ramol Nawalony”. Producent Goldwyn („Metro-Goldwyn-Mayer”) był sławny ze swoich powiedzeń. Urodził się jako Samuel Goldfish w Radomiu w 1884 r. Zrobił majątek na handlu eleganckimi rękawiczkami, za które zamożne środowisko w Nowym Jorku płaciło wówczas olbrzymie sumy. Cło na ten luksus było wysokie, ale Samuel sprowadzał z Paryża wagony rękawiczek wyłącznie lewych, co jako towar zdefektowany było uwolnione od opłaty, następnie otrzymywał transport prawych, odprawionych za darmo na podobnej zasadzie. Zmienił nazwisko na „Goldwyn” w przekonaniu, że będzie sugerowało sukces („Gold” – złoto, „win” – zwycięstwo). Rzeczywiście operował angielszczyzną, która z natury jest zwięzłą, we własny sposób, jeszcze bardziej zwięzły. Oto jego wypowiedź w związku z propozycją przystąpienia do jakiegoś interesu: Include me out („Dołączcie mnie jako wyłączonego”). Usiłowano nakłonić go do przeczytania bestsellera H. Allena Anthony Adverse, 800 stron, z którego zresztą następnie zrobiono film: „Mam to przeczytać? Nie mogę nawet tego udźwignąć”. „Przeczytałem od początku do końca cały jeden kawałek tego”. „Każdy głupi, kto chodzi do psychiatry, powinien dać się zbadać w szpitalu wariatów”, i jego najgłośniejsza wypowiedź: „Nie zależy mi, by moje filmy zarobiły choćby centa, jeżeli tylko wszyscy będą na nie chodzili”. Ten macher, uchodzący za osobnika bez kultury, był twórczym menedżerem; jego gabinet był
zastawiony zdobytymi Oscarami, i jeden z najpiękniejszych filmów traktujących o moralnych skutkach wojny, Najlepsze lata naszego życia z Frederikiem Marchem i Daną Andrews (1946), bez niego zapewne by nie powstał. „Gdyby nie upór Sama – oświadczył jego reżyser William Wyler – nigdy w ówczesnych warunkach nie doszłoby do tej realizacji”. Stary zasłużony aktor Juliusz Lubicz Lisowski, opowiadał, jak jego zdaniem po raz pierwszy w filmie polskim zastosowano artystyczne zbliżenie. Było to z okazji Kościuszki pod Racławicami, grał go Białoszczyński, który miał przez cały czas podwiązany nos, by wyglądał na zadarty, jak był u Wodza, co go męczyło. W scenie bitwy, chcąc uniknąć tej dręczącej charakteryzacji, zaproponował, by pokazać zbliżenie tylko oczu, co następnie zostało przyjęte jako pomysłowe nowatorstwo. Teksty z filmów polskich, które uzyskały popularność. W Kanale (1957) oddział powstańczy usiłuje przedrzeć się do Śródmieścia. Wieńczysław Gliński jako dowódca raz po raz pyta wlokącego się za nim sierżanta: „Gdzie chłopcy?”. „Idą, idą” (tymczasem zginęli wszyscy). Otóż przyjęło się, że na towarzyskich zebraniach alkoholowych ktoś od czasu do czasu wykrzykiwał: „Gdzie chłopcy?”. Po czym reszta obecnych oświadczała chórem: „Idą, idą”. W Ogniomistrzu Kaleniu (1961) banderowcy wzięli do niewoli żołnierzy polskich (zabrali im buty, tak że stoją boso na śniegu), po czym przystępują do ścinania ich toporem jednego po drugim. Jeńcy przerażeni zbili się w grupę, na co dowódca bandy, Bir, grany przez Leona Niemczyka: „Nie pchać się, panowie, najpierw oficery!”. Co również przyjęło się na koleżeńskich spotkaniach: gdy wysłany po butelkę wracał z nią, oświadczał: „Nie pchać się, panowie, najpierw oficery!”. Artur Sandauer, zapytany, jaki tekst w znanych sobie filmach uważa za najgłupszy (uczęszczał głównie na ekranizacje literatury), optował za sceną, gdy w Potopie Olbrychski jako Kmicic przekradający się z oblężonej Częstochowy, zatrzymany nagle przez strażnika Szweda, oświadcza akcentując dumnie każdą sylabę: „To ja, Hans”. Jest to ciekawy paradoks, że dźwięk w filmie był jak najgorzej przyjęty przez wybitnych aktorów z praktyką teatralną. Zapewne uważali ówczesne teksty za prymitywne w porównaniu ze scenicznymi i woleli film niemy, dostarczający okazji do bogactwa mimicznego. John Barrymore twierdził, że dźwiękowce są do zniesienia wyłącznie dzięki umiejętnemu manewrowaniu papierosami. „Opracowałem 20 sposobów zapalania oraz tyleż pozycji przy wypuszczaniu dymu – mówił. – Ocaliłem kupę filmów w ten sposób, tytoń był lepszy od dialogu”. Spencer Tracy również gardził dźwiękowcami, mimo że miał w nich osiągnięcia; utrzymywał, że gra byle jak, i gdy mu zarzucano, że „ciągle robi Tracy’ego”, odpowiadał: „A kogo mam robić, Bogarta?”. Zaś sztukę grania w dźwiękowcu definiował jak następuje: „Nauczyć się tekstu i uważać, by się nie obijać o meble”. Zresztą producenci też mieli obawy, głównie wobec muzyki: publiczność może zapytać, dlaczego nagle zabrzmiała od tyłu? Hitchcock w Lifeboat, filmie, który odbywa się w całości w łodzi ratunkowej na morzu, nie chciał muzyki, bo widzowie byliby zdziwieni, skąd wzięła się ona na oceanie. Odprawiony przez niego szef sekcji muzycznej zapytał zirytowany, skąd w takim razie wzięła się tam kamera? Zbigniew Cybulski dostał od Zofii Czerwińskiej z okazji ślubu nocnik z kolorową kokardą przy uchu i karteczką: „Gdybyś się, Zbyszku, zesrał ze szczęścia!”. Jego tryb życia był wyczerpujący i był stale niedospany. W trakcie kręcenia na prowincji w hotelu miał miskę z wodą przy łóżku, gdy pukali wczesnym rankiem z ekipy filmowej, pluskał ręką: „Właśnie się kąpię”, i znów zasypiał. Z tej racji budzik odgrywał specjalną rolę w jego życiorysie i dlatego jego przyjaciele postawili mu go na grobie. Co oznaczało, że pozostawiona przez niego sztuka ciągle żyje i zjawi się na dzwonek. Trudno byłoby o piękniejszy symbol. Na zakończenie pozwolę sobie na coś prywatnego. Za Systemu dziennikarze udawali się na
festiwale zagraniczne, co prawda bez pieniędzy, na zaproszenie organizatorów, ale często, korzystając z każdej okazji. Jednym z kłopotów tam było brzmienie naszych nazwisk, ciężko czytelnych dla cudzoziemców. Gdy siedziałem w hallu festiwalu w Clermont-Ferrand, nie zdołałem zorientować się, że wywoływana przez tubę osoba „kaljozęskaj” to byłem ja, potrzebny na konferencji prasowej, i koledzy musieli łazić po sali i zaglądać w gęby wszystkim tam obecnym, by mnie odnaleźć. Najwięcej niepokoju było z Konwickim we Francji, ponieważ „con” oznacza delikatną część damską, zaś „ski” – narty, więc dźwięczało to jakby „cipa na nartach”, i portier hotelu w Paryżu mało nie udławił się ze śmiechu przy jakimś tam artykułowaniu klientów. Jeden jedyny kolega: Pitera, miał brzmienie, które nie było nigdzie deformowane. Budziło to zawiść i ktoś złośliwy puścił, że co prawda można go wysłać wszędzie, ale nie na festiwal kina afrykańskiego w Nairobi w Kenii, bo „pitera” w języku swahili oznacza delikatną część ciała pawiana. Obrzydliwe jest środowisko dziennikarzy filmowych, istny worek z krabami, jeden drugiemu łapę urywa. Zbigniew Pitera nigdy nie wybierał się do Nairobi, jest wybitnym pisarzem filmowym, autorem najpoważniejszego wydanego po polsku Leksykonu reżyserów filmowych.
MOJA KARIERA PIENIACZA
POD SĄD! Skoro założeniem tej książeczki było, że znalazły się tu refleksje, jakie trafiły się dziennikarzowi takiemu jak ja spisane na zasadzie pamiętnikarskiej, to może byłoby dopuszczalne, gdybym w zamiarze zabawienia życzliwych Czytelników, dał jakąś osobistą ciekawostkę z tego, co spotkało mnie w moim zawodowym rutyniarstwie. Rzeczywiście, przytrafiło mi się parę malowniczych wydarzeń. Jednym z nich był proces, w który byłem wmieszany przeszło trzydzieści lat temu. Zaryzykuję więc i podam omówienie, jakie ukazało się po jego zakończeniu. Mam wrażenie, że główną atrakcją humorystyczną w tym sprawozdaniu są wymienione w nim sumy w złotych, które wtedy wyglądały na oburzająco wysokie. Być może główną trudność w tej historycznej lekturze sprawi dziś – dewaluacja i zmiana walutowa, która tymczasem nastąpiła! A oto jak wyglądał tekst zamieszczony wtedy w „Polityce”. Proszę o wybaczenie Szanownych Czytelników, którzy znają mnie jako sprawozdawcę filmowego, że ośmielę się zaprezentować im również jako awanturnik sądowy. Tak jest. W ciągu trzech lat byłem uwikłany w proces. Zastanawiałem się, czy warto zaprzątać uwagę czytelników owym wydarzeniem, tym więcej że dla mnie samego było ono nużące. W dodatku nie da się przy tym uniknąć opisu monotonnych zabiegów biurokratycznych; ale w nich właśnie mieści się temat. Spróbuję jednak: Państwo zaś, jak zwykle, będziecie tu sędziami definitywnymi. Pozwalam sobie przy tym zapewnić – jako że jestem jedną ze stron – że podaję tu tylko te fakty, które są niezbite. A więc na wiosnę 1967 roku władze kinematograficzne wystąpiły z pretensją pod adresem krytyki: to ona jakoby była winna klęski naszej sztuki ekranu! (Żądają od krytyka, by kamienie uczynił strawnymi! – jak powiada Irzykowski.) Odpowiedziałem felietonem Nieśmiała propozycja krytyka filmowego („Polityka” 1967, nr 10). Nie było to wystąpienie poważne. Zawierało żądanie łapówki. Krytycy filmowi żyją w ubóstwie (rzeczywiście: do dzisiaj!). Inaczej ma się rzecz na Zachodzie: tam producent zaprasza krytyka na Riwierę... przysyła mu tort do domu... pod wieczór, na polecenie producenta, krytyka odwiedza gwiazda filmowa... czy u nas nie można by wprowadzić czegoś podobnego? Po czym następowało zdanie: „Proszę na przykład, co dzieje się z krytyką teatralną. Recenzenci zajmują się jednocześnie tłumaczeniem sztuk. W poprzednim sezonie grano w samej Warszawie dwanaście pozycji w przekładach czołowych sprawozdawców teatralnych. Jest to piękny dochód, który przy pełnej sali wynosi około 500 złotych co wieczór dla tłumacza”. Było to spostrzeżenie uboczne, w tonie kpiarskim. Wymienione fakty były autentyczne. A jednak! Oto co może spotkać kogoś, kto pozwoli sobie napisać żartem prawdę. Powtarzam: żartem prawdę. I tak już w parę dni potem, 14 marca, wystąpiło „Życie Warszawy” z notatką, która mimo że krótka, zawierała parę obelg. Nazwany tam zostałem: 1) kłamcą, 2) oszczercą. Poza tym tekst
wyrażał przekonanie, że osoba taka jak ja winna stanąć przed sądem dziennikarskim; idzie tu o wybryk, który ukazał się, miejmy nadzieję, przez niedopatrzenie. Następowała sugestia do kolegów z „Polityki”, żeby się mnie pozbyli. Ot, przykrość! Ale cóż było robić. Redaktor „Polityki” postanowił na razie jeszcze mnie nie wyrzucać. Na tym stanęło i mogło się wydawać, że incydent został zamknięty. Jedno wszakże zastanawiało. Zazwyczaj, gdy kto czuje się dotknięty wystąpieniem w prasie takim jak moje, stara się uzyskać satysfakcję w gazecie, gdzie rzecz wydrukowano. Gdyby panowie, niezadowoleni z mojego żarciku, zgłosili protest, ich wypowiedzi byłyby opublikowane. Powiem więcej, gdyby zwrócono mi uwagę, że uraziłem kogoś, i żądano przeproszenia, dostarczyłbym go jak najchętniej. Jeżeli jednak nie podejmuje się dyskusji, lecz występuje się z miejsca z obelgami, świadczy to z reguły o pokazowej akcji szykanowej. I rzeczywiście! W półtora miesiąca potem, gdy już sądziłem, że wszyscy wszystko zapomnieli, nadszedł list podpisany przez panią Olgę Andrzejewską, jako rzecznika dyscyplinarnego przy zarządzie Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich, z zawiadomieniem, że wszczęto dochodzenie przeciwko mnie, na życzenie zarządu Klubu Krytyki Teatralnej (pod tym pseudonimem zbiorowym, jak się potem okazało, występował p. Roman Szydłowski). Tak się jednak złożyło, że nie byłem członkiem Stowarzyszenia Dziennikarzy. Miałem z tym ciekawe przejście. Kilka lat temu zawiadomiono mnie, że jury za krytykę filmową przyznało mi nagrodę 6 tysięcy złotych. Co za radość! Niestety, odmówiono mi wypłacenia, bo nie należę do Stowarzyszenia. Teraz zaś Stowarzyszenie powołuje mnie przed swój sąd. Oskarżenie zredagowane przez Olgę Andrzejewską opiewało, że „podniesiony przez Kałużyńskiego zarzut korupcji wobec polskich krytyków teatralnych sformułowany jest wbrew dobrym obyczajom dziennikarskim, przy czym mające ten zarzut uprawdopodobnić twierdzenia są niezgodne ze stanem faktycznym. Godząc w dobre imię recenzentów teatralnych, wyrządzając im szkodę moralną i podrywając zaufanie opinii publicznej, niezbędne do wykonywania ich zawodu – Kałużyński dopuścił się zniesławienia, tj. czynu przewidzianego w art. 25 Dziennikarskiego Kodeksu Obyczajowego [...] Wnoszę o wydanie opinii potępiającej postępek Kałużyńskiego, jako wykroczenia przeciwko etyce dziennikarskiej”. Następnie we wszystkich pismach Sądu występowałem jako „oskarżony” bądź „obwiniony”. STRACH BEZ NAZWY – PO RAZ PIERWSZY W jaki sposób jednak, u licha, mogłem wykroczyć przeciwko etyce organizacji, skoro niedawno dano mi boleśnie odczuć, że nie mam z nią nic wspólnego? Bez znaczenia – usłyszałem surowe stwierdzenie – sądzimy każdego, kto tylko publikuje w prasie. Mamy taki punkt w regulaminie. Panowie może mają, ale to nie jest mój regulamin. Nasz regulamin obowiązuje wszystkich. Muszę powiedzieć, że dopiero w tym momencie ogarnął mnie strach bez nazwy po raz pierwszy; potem zdarzyło mi się to jeszcze raz (o czym za chwilę). Postawiłem ostatnie pytanie: przecież zostałem już znieważony przez „Życie Warszawy”, gdzie nazwano mnie kłamcą, oszczercą itd. Czy używanie podobnych obelg nie jest naruszeniem etyki dziennikarskiej? Czy panowie wytoczą proces również „Życiu Warszawy”? Nie, ponieważ „Życie Warszawy” było w swoim prawie, odpowiadając na moje wystąpienie. W rezultacie, odmawiając reakcji na atak na mnie w „Życiu Warszawy”, Sąd Dziennikarski
postawił się w szalenie oryginalnej sytuacji. Uznał mianowicie za dopuszczalny czyn, za który p. Grodzicki (bo to on okazał się autorem notatki w „Życiu Warszawy”) został potem skazany na pełny wymiar kary przez sąd państwowy. Czyli inaczej mówiąc, to, co jest przestępstwem wobec prawa tego kraju, nie jest nim w przekonaniu Szanownych Państwa od Etyki Dziennikarskiej. Jak teraz postąpić? Reakcja osób, z którymi rozmawiałem o sprawie, była zastanawiająca! Wyglądało tak: 1) przyznawano mi rację od początku do końca, 2) jednocześnie wyrażano przekonanie, że „proces” muszę przegrać. Opinia charakterystyczna, świadcząca, jak silne jest przekonanie, że nie da się nic zrobić, gdyż Szanowni Panowie już się naradzili. Wyrażali ją jednak obserwatorzy należący do środowiska. Zrozumiałem, że powinienem wyjść poza sferę fachowców. Jak to zrobić? W sposób najprostszy. Czy nie należy zachować się jak regularny obywatel, kiedy sądzi on, że dzieje się bezprawie? Że też taka myśl przychodzi do głowy dopiero na ostatku. Okazała się ona zbawienna. Udałem się mianowicie po poradę do Zespołu Adwokackiego, najbliższego, na mojej ulicy, i trafiłem na panią mecenas Krystynę Kawiecką. Uważała ona, że najlepszym sposobem obrony będzie wytoczenie procesu „Życiu Warszawy”. Na życzenie Zespołu redakcja „Życia” była zmuszona ujawnić autora notatki szkalującej waszego sługę; okazał się nim p. August Grodzicki, redaktor działu kulturalnego. Tym sposobem sprawa przeniosła się do sali VI Wydziału Karnego. Przyznam się, że podejmowałem ten proces z zażenowaniem. Ile słyszało się o głupich „pyskówkach” o zniesławienie, zawalających nasze sądy; jak sam występowałem teraz jako podobna zakała. W ciągu procesu trzykrotnie proponowałem p. Grodzickiemu pogodzenie się. Na próżno. Było to dla mnie niezrozumiałe. Gdy ostatni raz zwróciłem się do Sz. Przeciwnika z propozycją rozwiązania polubownego, było już oczywiste, że p. Grodzicki sprawę przegrał. Jednak można było jeszcze nie dopuścić do wyroku i upór Sz. Oponenta wyglądał na masochizm: Po co mu to? Będzie miał w aktach „karany” i będzie musiał wymieniać ten fakt, ilekroć wystąpi o wyjazd zagraniczny. Dopiero potem pojąłem, że p. Grodzicki działał do końca w ramach strategii. Pan Bóg z Nim. W rezultacie ów paragraf o zniesławieniu, nad którym tyle się wydziwia, że jest powodem straty czasu sądów, okazał się istną okazją społeczną; pozwolił przeprowadzić dyskusję, do której w innych okolicznościach, w ramach „środowiska”, zapewne dojść by nie mogło. Sąd był twardy; co prawda docenił charakter humorystyczny mojego felietonu (czemu dano wyraz w wyroku), niemniej byłem traktowany przez Kolegium surowo i na żądanie Przewodniczącej B. Krukowicz musiałem udowodnić każdą literę z tego, co napisałem. Była to ciężka praca, która trwała wiele miesięcy, pełny materiał sprawy obejmuje 170 stron, zeznania 19 świadków, oraz dowody różnego rodzaju, wagi łącznej dwa kilo! Stwierdzono autentyczność faktów, podanych w moim felietonie, zaś w jednym wypadku nawet więcej. Wyliczyłem mianowicie, że „w poprzednim sezonie (to jest w ciągu roku 1966) w Warszawie grano 12 sztuk w przekładach krytyków”. Okazało się, że sztuk tych było dwa razy więcej, ale Sąd sprawdzał pozycje z pedantyczną ostrożnością. Przyznał mi ich wreszcie 13, czyli o jedną więcej, niż wydrukowałem. Sąd odrzucił niejedną pozycję, która wydawała mi się oczywista. Tak było w wypadku p. Adama Tarna, który wówczas pełnił funkcję redaktora naczelnego „Dialogu” oraz kierownika literackiego różnych teatrów. Udało mu się osiągnięcie fantastyczne, jedyne w dziejach teatru. Mianowicie w dwóch teatrach warszawskich przez niego prowadzonych grano jednego dnia cztery różne sztuki, lecz wszystkie w jego przekładach, oraz dwie sztuki w teatrach na prowincji. Jego utarg za tę dobę wyniósł 3300 złotych, nie licząc oczywiście pensji kierownika w teatrze oraz redaktora pisma. Tak piękny wypadek nie zdarzył się podobno od czasów Ajschylosa.
Inne osiągnięcie p. Tarna to było uzyskanie praw do sztuki Czechowa, po czym p. Tarn zabronił wystawiać ją teatrom amatorskim, ponieważ płaciły za mało. Tarn był też autorem recenzji ze sztuk we własnym przekładzie, na przykład Pintera Powrót do domu w Teatrze imienia Słowackiego w Krakowie. Zdarzenie to p. Grodzicki usiłował zneutralizować, twierdząc, że w recenzji p. Tarna z własnego tłumaczenia są akcenty krytyczne pod adresem teatru – co przypomina historię owego dyrektora z afery mięsnej, który przyznał, że wziął 50 tysięcy łapówki, ale potem nie spełnił nadziei dawcy; był to jeden z wesołych momentów procesu! Mimo wszystko powstał problem, czy Tarn jest krytykiem; prowadził on swoją rubrykę w każdym numerze „Dialogu”, w której napominał teatry, by płaciły („lekceważenie praw autorskich nie będzie tolerowane (...) niektóre teatry mają dziwne o tym pojęcie”), i jak stwierdzili świadkowie, „miał ogromny wpływ na życie teatralne”, również sam o sobie pisał jako o krytyku (na przykład w numerze 7 „Dialogu” z 1961 roku). Jednak zeznając przed sądem Tarn powiedział, że nie jest krytykiem, i sąd uznał to oświadczenie za decydujące. Poza p. Tarnem właściwie nikt ze świadków nie podtrzymywał punktu widzenia p. Grodzickiego, co było dla mnie zaskoczeniem, ponieważ w rozmowach przeprowadzonych przed procesem „w środowisku” wyrażano sceptyczne przekonanie, że nikt nie będzie miał ochoty stawić czoła Szan. Przeciwnikom. Stało się jednak inaczej! Być może dlatego, że eksperci, przypadkowo, reprezentowali kaliber niezależności raczej nietypowy. K. T. Teoplitz: „Jest wątpliwe, by osoba, która jest materialnie związana z teatrem, była obiektywna w krytyce. [...] Krytyk, który jest powiązany nićmi finansowymi z teatrami, dla których tłumaczy, nie ma czystych rąk, gdy o nich pisze”. Stefan Treugutt, który sam był krytykiem teatralnym: „Nie ma przepisów ustalonych, ale nie wypada praktykować rzeczy tego rodzaju. [...] Nie powinno się pisać o sztuce, w której jest się zaangażowanym przez tłumaczenie jej; jest to naganne. [...] Jeśli ktoś jest zainteresowany tłumaczeniem jakiegoś autora i postuluje [w prasie] jego wystawienie, to można myśleć, że chodzi tu o interes osobisty”. Wreszcie prof. Henryk Szletyński, na którego opinie sąd powołał się w wyroku, stwierdzając, że „jego zeznanie ma znaczenie, z uwagi na jego stanowisko i pozycję w życiu teatralnym”: „Zasadą normatywną jest, że krytyk nie powinien wchodzić w żadne umowy natury finansowej z tą instytucją, o której pisze. Budzi to nieufność do jego postawy i pracy. [...] Fakt pisania krytyk i jednocześnie robienia przekładów przez tę samą osobę może stworzyć poszlakę nieuczciwości. Tymczasem normą etyczną jest, że praca krytyka nie może budzić żadnych skojarzeń ani wywoływać najmniejszego cienia. W przeciwnym wypadku krytyk może być posądzony o nieuczciwość”. STRACH BEZ NAZWY – PO RAZ DRUGI Przechodząc do zeznań moich Szan. Przeciwników, ośmielam się jeszcze raz zapewnić Państwa, że mimo iż byłem stroną, podaję wyłącznie, co się zdarzyło oraz co jest uwidocznione w protokole. P. Roman Szydłowski przedstawił się jako prezes Klubu Krytyki Teatralnej, liczącego „sto kilkadziesiąt osób”, w których imieniu wystąpił. P. Szydłowski scharakteryzował moją skromną osobę jako 1) nienormalnego umysłowo, 2) symulanta, 3) fałszerza, 4) wyrzuconego z różnych redakcji. Po czym nastąpiła scena, która w przekonaniu zgromadzonych na sali – jak potem mi o niej mówili – stanowiła szczyt w procesie. Mianowicie sąd, pragnąc ustalić, czy podana przeze mnie cyfra 12 przekładów dokonanych przez krytyków w Warszawie w sezonie 1966 jest ścisła, zadaje pytanie: Czy Jan Kott jest bądź był krytykiem teatralnym? Nie – mówi p. Szydłowski. Andrzej Wirth? Nie –
ciągnie p. Szydłowski. Sąd pyta o jedenaście nazwisk i jedenaście razy p. Szydłowski odpowiada: Nie! W ogóle nie ma krytyków! Krytycy nagle zniknęli. Polska jest to kraj bez krytyków! Kim są w takim razie, skąd się wzięło owych „sto kilkadziesiąt osób” w Klubie Krytyki reprezentowanym przez p. Szydłowskiego? Zeznania p. Szydłowskiego były tak barwne, że sąd poświęcił mu w wyroku specjalny akapit, mówiąc o świadkach, którzy „są zainteresowani w wyniku toczącego się procesu (św. Szydłowski), dlatego też zeznają w sposób, który może budzić zastrzeżenia co do ich obiektywności”. P. Szydłowski zeznawał pod przysięgą. P. August Grodzicki przedstawił się jako posiadacz „Krzyża Oficerskiego Polonia Restituta i wielu innych”, czym z miejsca szalenie mnie skonfundował, ponieważ nie miałem odznaczeń ani nawet nagrody za krytykę, jak już Państwo wiedzą. „Co do charakterystyki pana Kałużyńskiego, to powiem tylko tyle, że sami koledzy redakcyjni Kałużyńskiego nazywają jego działalność rzucaniem pomówień” – powiedział p. Grodzicki, podtrzymując tezę, że redakcja „Polityki” powinna się mnie pozbyć. I on również – podobnie jak p. Szydłowski – reprezentował nie tylko swoje własne zdanie. „Mój felieton w «Życiu Warszawy» był aprobowany przez kierownictwo mojego pisma i jest wypowiedzią całego zespołu” (s. 25 protokołu). Rzeczywiście, redaktor „Życia Warszawy” Henryk Korotyński poparł następnie akcję Grodzickiego w dużym artykule, w którym określił mnie aż czterokrotnie jako „kłamcę”. W tym miejscu dotykamy punktu interesującego. Jakkolwiek mój felieton, od którego sprawa się zaczęła, ukazał się w „Polityce”, uważałem zawsze, że tylko ja jestem za niego odpowiedzialny. Proces prowadziłem na koszt własny i we własnym imieniu, unikając posługiwania się autorytetem redakcji. Jest na ogół przyjęte, że w trakcie trwania podobnego procesu redakcja nie wypowiada się aż do jego zakończenia, by nie przeszkadzać sądowi poprzez wpływ na opinię. Rzeczywiście, od chwili ukazania się mojego felietonu, to jest od 11 marca 1967, na łamach „Polityki” nie wydrukowano ani słowa na temat tej sprawy i obecne rozważania – jeśli zostaną zamieszczone – są pierwszym odezwaniem się o procesie w tym piśmie. Inaczej rzecz miała się, jeśli idzie o Szan. Przeciwników. 8 marca 1968 w „Życiu Warszawy” ukazało się sprawozdanie w rubryce „Kronika sądowa” pod znamiennym tytułem: O pewnym kłamstwie (to znaczy o moim!). Wynikało z niego, że p. Grodzicki i p. Szydłowski mają rację od początku do końca, że „fakty podane przez Kałużyńskiego nie są prawdziwe oraz stanowią oszczerstwo uwłaczające czci krytyków, bo tłumaczenie sztuk nie jest sprzeczne z etyką krytyka”, że Sąd Dziennikarski uznał za niedopuszczalne takie zarzuty pod adresem krytyków, że dane, jakoby w sezonie poprzednim grano 12 sztuk tłumaczonych przez recenzentów, są gołosłowne, i udowodniono na podstawie jakichś „almanachów”, że niczego takiego nie było itd.! Na końcu znajdowało się sensacyjne oświadczenie, moje, Kałużyńskiego (tak jest), że artykuł pisałem – cytuję słowo w słowo – „na podstawie mglistych i niejasnych wiadomości” i że „nie upieram się przy liczbie 12 osób!”. To ja miałem powiedzieć na własnym procesie! Co daje taki efekt, jakbym wyciągnął brzytwę i poderżnął sobie gardło! Czytelnicy „Życia”, z którymi zetknąłem się, byli przeświadczeni, że przegrałem, i dostałem nawet życzliwy list, wzywający, żebym się nie załamał. Sprawozdanie było jednym fałszerstwem. Tegoż dnia wysłałem list (polecony) do „Życia”, zapytując o autora. Nie otrzymałem odpowiedzi do tej pory. Dopiero potem dowiedziałem się, że autorem jest p. Danuta Kaczyńska. W tym miejscu ogarnął mnie strach bez nazwy, po raz drugi. Bowiem p. Kaczyńska jest „stałym sprawozdawcą sądowym”. Jeżeli inne jej teksty pisane są w sposób podobny... W trakcie moich rozmów z panami z Sądu Dziennikarskiego zapytałem, co o tym myślą, w ramach etyki dziennikarskiej, i usłyszałem, że wystąpienie p. Kaczyńskiej jest w porządku. Wszystko ich zdaniem było w porządku, prócz jednej tylko osoby nie w porządku, niejakiego
Kałużyńskiego. Z chwilą kiedy p. Grodzicki zaczął przegrywać, „Życie Warszawy” nie odezwało się już nigdy, nigdzie i ani słówkiem. Tyle tylko, że obrońcą p. Grodzickiego był mecenas de Virion, zaprzyjaźniony z redakcją, który uchodzi za najgłośniejszego adwokata w stolicy. DOŚWIADCZENIE NA KRÓTKĄ LINIJKĘ A przecież, mimo wszystko, wyrok był surowy. P. Grodzicki został skazany na dwa miesiące aresztu (z zawieszeniem na dwa lata), 2000 złotych grzywny lub 40 dni aresztu i zwrot kosztów procesu. Sąd uznał pełną złą wolę winnego: „Nie został przeprowadzony dowód dobrej wiary Augusta Grodzickiego, który mógłby uchylić przestępczość działania umyślnego. Sąd wziął pod uwagę szkodliwość społeczną czynu, polegającą na tym, że zniesławienie dokonane zostało przy użyciu środka informacji mającego olbrzymi zasięg”. Bardzo ważne jest stwierdzenie sądu, które oczywiście nie przeszłoby przez gardło nikomu związanemu ze środowiskiem: „Fakt jednoczesnego tłumaczenia i zajmowania się działalnością krytyczną budzi wątpliwość co do obiektywności krytyki”. P. Grodzicki zażądał rewizji wyroku i sprawa przeszła do sądu wojewódzkiego, gdzie prowadził ją osobiście przewodniczący wydziału J. Wieczorek. Jednak i tutaj p. Grodzicki nie miał powodzenia: sąd utrzymał wyrok w mocy i dodał komentarz, który pozwolę sobie przytoczyć: „Kałużyński w sposób nie pozbawiony złośliwości, humoru i groteskowości przedstawił sytuację krytyka filmowego oraz, dygresyjnie, teatralnych. Na marginesie należy zauważyć, że felieton jego napisany jest błyskotliwie i inteligentnie. Nawet gdyby wiadomości podane przez Kałużyńskiego były nieprawdziwe, to również w tym wypadku należało to wykazać, ale w formie podobnej. [...] W każdym sporze – nawet towarzyskim – wymagane jest, aby strony stosowały podobne formy. Tym bardziej powinno wymagać się tego w prasie. Nie można zastępować dowodów, mających wykazać niesłuszność wywodów przeciwnika, obelgami w postaci: kłamca, oszczerca, które poza krzykliwością i brakiem argumentacji ze strony tego, kto ich używa, nie są w stanie nic więcej wykazać”. Mój Boże! Tu wrócę do doświadczenia pewnego perfidnego psychologa, który umówił się z trzydziestoma osobami, że gdy pokaże im dwie linijki i zapyta, która jest krótsza, wszyscy zgodnie, lecz wbrew rzeczywistości, odpowiedzą, że ta dłuższa jest krótsza. Po czym wprowadzano osobę trzydziestą pierwszą, nieświadomą zmowy. Wysłuchawszy trzydziestu opinii fałszywych, nowi delikwenci na ogół przyłączali się do niej, wbrew oczywistości. Co prawda, jeśli o mnie chodzi, mam charakter paskudny i byłbym zepsuł psychologowi eksperyment. Niemniej taki upór zostawia na człowieku osad: jakiegoż więc doznaje się uczucia wyzwolenia, gdy słyszy się wreszcie: „Pan ma rację, to, co krótkie, jest krótkie”. Jakże jestem wdzięczny Przewodniczącemu Wieczorkowi za parę słów zrozumienia! Daję słowo, że w tym przykrym procesie chwila ta była dla mnie warta więcej niż dziesięć straconych nagród jury za krytykę. SĄD-WIDMO Ale wróćmy do seminarium psychologa od linijek. Czyli do Sądu Dziennikarskiego. Zawiadomiłem Sąd, że stawię się jako ów „oskarżony”, jakkolwiek nie jestem członkiem SDP. Było to 10 lipca 1967. Po czym nastąpiła cisza, która trwała 10 (słownie: dziesięć) miesięcy. Sąd coś pracuje rzadko,
myślałem sobie. Tymczasem nadszedł termin rozprawy przed Sądem Powiatowym i cóż się dzieje? Oto pp. Grodzicki i Szydłowski wyciągają, jak to nazwali, „wyrok Sądu Dziennikarskiego”, który zostaje z tryumfem odczytany. Stwierdza on, że dokonałem „pomówienia”, że dane w moim felietonie są nieprawdziwe, oraz zawiera traktat na temat „odpowiedzialności za słowo i zasad sumienności dziennikarskiej”. Okazało się, że Sąd zebrał się pospiesznie, bez mojego udziału, by dostarczyć p. Grodzickiemu dokumentu na rozprawę przed Sądem Powiatowym. Osłupiałem! Co prawda ani Sąd Powiatowy, ani wojewódzki nie wziął pod uwagę tego pisma, niemniej znalazłem się w sytuacji surrealistycznej. Byłem teraz w posiadaniu dwóch wyroków wykluczających się! Jeden stwierdzał, że jestem kłamcą, drugi, że wprost przeciwnie! Ale o jakich fałszywych danych była tu mowa? Dokument Sądu Dziennikarskiego nie wymieniał takich szczegółów. Zwróciłem się więc listownie do p. Jerzego Ślaskiego, który podpisał dokument jako przewodniczący Sądu. Czy nie mógłby mi wyliczyć tytułem informacji, jakie były te moje łgarstwa? Nic. Napisałem drugi list. Pan Ślaski nie odpowiedział mi do tej pory. Zwróciłem się więc do p. Olgi Andrzejewskiej, która jako rzecznik dyscyplinarny sporządziła pismo (z pieczęcią okrągłą!, tak jest!) o moich „twierdzeniach niezgodnych ze stanem faktycznym”. Pani Andrzejewska odpowiedziała mi, że odesłała mój list do niej na ręce innego rzecznika dyscyplinarnego, żeby wyciągnął konsekwencje, że śmiem ją zapytywać. Dosłownie. Zdaje się, że znowu naruszyłem Etykę Dziennikarską, która zapewne zabrania dowiadywać się. A jednak sytuacja szalenie zmieniła się. Wyrok sądu państwowego wprowadził zamieszanie do programu Szan. Przeciwników. Jak mnie poinformował doradca prawny, pisma p. Andrzejewskiej i p. Ślaskiego, które były użyte przeciwko mnie na sali sądowej oraz w druku (w sprawozdaniu „Życia Warszawy”), mogą być zaskarżone z art. 255 (zniesławienie, sporządzenie fałszywego dokumentu, udział w przestępstwie, za które p. Grodzicki został już skazany). Toteż Sąd Dziennikarski postarał się szybko o pismo dodatkowe, ratujące Szan. Kolegów, które jest swojego rodzaju wyczynem. W punkcie 1 jest mowa, że Kałużyński nie zniesławił, w 2 zaś, że jego akcja była jednak zniesławiająca; w 3, że ten piec jest biały, zaś w 4, że jednak okazał się czarny itd. Tekst oczywiście stwierdza, że krytykom wolno tłumaczyć sztuki i pobierać honoraria z teatrów. Od tej chwili marzeniem Sądu Dziennikarskiego było pozbyć się mnie czym prędzej. Ja jednak tymczasem nabyłem „Regulamin Sądu” i na jego podstawie prosiłem o sprostowanie. Wdałem się w przewlekłą korespondencję z przewodniczącym Sądu, p. Edmundem Grzybowskim. W ciągu 1968 roku wysłałem 8 (słownie: osiem) listów z petycjami o rozpatrzenie dodatkowe, o wyjaśnienie, o spotkanie z Sądem. Wszystkie moje wnioski zostały załatwione odmownie. Tym sposobem nie udało mi się nigdy zobaczyć na oczy p. Andrzejewskiej, p. Ślaskiego i p. Grzybowskiego, jakkolwiek w swoim czasie przesłali wiele groźnych pism na ręce moje i redakcji „Polityki”: tak bardzo pragnęli mnie sądzić i chętnie bym służył, ale niestety, nie sposób dopaść tego przedziwnego trybunałuwidma. DWIE LICZBY, CZYLI WNIOSEK Jak Państwo zapewne zwrócili uwagę, w ciągu procesu jeden jedyny punkt był omijany. W felietonie, od którego afera zaczęła się, napomyka się, że dochód tłumacza za jedno przedstawienie wynosi około 500 złotych. Okazało się zresztą, że więcej: wynosi on 5-8 proc. brutto z kasy teatru i może dochodzić do 1000 złotych za spektakl. Trzymajmy się jednak sumy 500 zł! Oznacza to, że
jeżeli sztuka idzie miesiąc, przynosi ona tłumaczowi 15 tysięcy złotych. Jeżeli idzie w trzech teatrach (na prowincji), a tak jest z każdą wziętą sztuką u nas tłumaczoną, mamy około 50 tysięcy złotych miesięcznie. A jeżeli idzie 200 razy, jak to zdarzyło się w wypadku... nie podam przykładu, żeby nie wyglądało, że znów czepiam się moich Szan. Przeciwników. Jak jednak się dzieje, że tłumaczy ta, a nie inna osoba? Dlaczego krytycy teatralni zajmują się gremialnie tą działalnością? Prawa do przekładów dzierży na zasadzie monopolu organizacja ZAIKS. Sąd Powiatowy zainteresował się tym mechanizmem i powołał jako świadka prezesa ZAIKS, p. Dobrowolskiego. Było to najbardziej zdumiewające wystąpienie na procesie, który przecie obfitował w dziwności. Przede wszystkim prezes długo się nie pokazywał. Nie przyjął wezwania, twierdząc, że osób o tym nazwisku jest dużo i nie jest pewien, czy o niego chodzi. Rzeczywiście, w spisie telefonów figuruje wielu Dobrowolskich, ale prezes ZAIKS jest tam tylko jeden. Sąd jednak ponawiał wezwanie i podwyższał grzywny za niestawiennictwo. Gdy kary osiągnęły 2000 zł, prezes ZAIKS zjawił się. Niestety, okazało się, że nie tylko ma wątpliwości, czy on to on, ale w ogóle niczego nie jest pewien. Jakkolwiek jest prezesem od roku 1948, nie był poinformowany, jakie bywają stawki. Któż więc to wie? Buchalterzy. Czy nie mógłby wskazać jakiego, żeby przyszedł nas powiadomić? Niestety, on nie zna takiego. W jaki sposób otrzymuje się prawo tłumaczenia? „Przez kwalifikacje”. Jakie? „Wiedzę”. Jednak sam prezes miał braki w wiedzy. Ponieważ Jan Kott przełożył liczne sztuki, sąd zapytał, czy takowy pisał recenzje. „Nie potrafię odpowiedzieć”. Sędzia Krukowicz nalega: ona sama pamięta, że czytała recenzje Kotta. Prezes ZAIKS: „Nie przypominam sobie jego recenzji” (s. 45 protokołu). Jednak pomimo ignorancji prezesa stało się oczywiste, że tantiemy przynoszą znaczne sumy. W jednym wiadomym wypadku dochód za tłumaczenie, które było długo grane, wyniósł 450 tysięcy złotych, czyli prawie pół miliona. Na tej pięknej sumie wypadnie zakończyć.
GWIAZDY W MOIM ŻYCIU Ponieważ zajmuję się od lat sprawozdawczością filmową, niektórzy życzliwi Czytelnicy zapytywali mnie o moje osobiste kontakty z gwiazdami kina. Inni krytycy wypowiadają się obficie na ten temat. Jak wynika z gawęd telewizyjnych Aleksandra Jackiewicza oraz z jego książki o światowych reżyserach, zadawał się on prawie z każdym z nich i nawet wszedł w posiadanie pantofla, który zgubiła Gina Lollobrigida w tłoku w wieczór premierowy na schodach Pałacu Festiwalowego w Cannes. Co prawda krąży wersja, że agenci reklamowi Giny rozrzucili wtedy wśród tłumu trzy walizki podobnych pantofli, ale informacja ta być może pochodzi od zawistnych. Również red. Leon Bukowiecki opowiadał mi o swoim pożyciu w zagranicznym hotelu z aktorką Yvette Mimieux, którą następnie polecił paru znanym reżyserom, tak że zrobiła karierę międzynarodową; wystąpiła w amerykańskiej produkcji science fiction Wehikuł czasu według Wellsa, który to film miał u nas powodzenie w latach sześćdziesiątych. Znajomy działacz klubowy mówił mi też, że red. Bukowiecki jest w posiadaniu pończochy (jednej) Grety Garbo, uzyskanej być może również w podobnych okolicznościach. Wspomnieniom takim mogę przeciwstawić tylko niewiele, ale pomyślałem sobie, że nawet te moje ubogie kontakty kogoś zainteresują, pozwoliłem więc sobie je tutaj spisać, dokładnie tak jak wyglądały. POŻYCIE SALONOWE Z MARLENĄ DIETRICH Wiele lat temu zostałem wysłany na festiwal do Locarno. Urządzono tam spotkanie dla dziennikarzy, na które przybyła też Marlena Dietrich. Ponieważ przyjezdni z naszego kraju nie bywali wtedy często na podobnych zjazdach, byłem tam cokolwiek wyjątkiem i organizatorzy przedstawili mnie jej jako rzadki przykład „krytyka z Polski”. Nie bardzo wiedziałem, co powiedzieć, i stwierdziłem, że „pani ma u nas wielbicieli”, co zdaje się aktorka słyszała już wiele razy w związku z różnymi innymi krajami, niemniej wysłuchała mnie grzecznie. Za chwilę podano po kawałku tortu i kawę i usiadłem obok Marleny. Na stole znajdowało się naczynie w postaci stożka z błyszczącego metalu, urządzenie nie znane mi, była to cukiernica, z której wysypywała się odmierzona porcja przy odpowiednim nachyleniu – tak się domyśliłem. „Ile pani słodzi?” – zapytałem Marlenę. „Jedną łyżkę”. Obróciłem więc stożek dzióbkiem do filiżanki Marleny i przechyliłem, ale cukier wysypał się z zupełnie innego końca na moje spodnie. „Ach przepraszam” – powiedziałem i obróciłem urządzenie drugim końcem. Marlena miała na sobie bardzo obcisłą, przylegającą do sylwetki suknię ze lśniących „paillettes”, drobnych srebrnych blaszek metalowych. Cukier począł sypać się ciurkiem po tej sukni. Do dziś jeszcze mam w uszach ten nie kończący się szelest sypiącego się cukru. PIJAŃSTWO Z RICHARDEM BURTONEM
Na festiwal w Moskwie przybył Richard Burton. Jak wiadomo, gwiazdorzy mają charakterystyczne style, tiki, niejako swój gest-copyright, zapewniający im sławę: Henry Fonda kołyszący się krok, Clint Eastwood nieprawdopodobną powolność (samo wysiadanie z dyliżansu w westernie zabiera mu 3 do 5 minut) itd. Burton bezustannie chwiał się na nogach i spoglądał pustym, osłupiałym spojrzeniem, co dawało takie napięcie, że nie można było od niego oczu oderwać. Styl ten można określić jako alkoholiczny i rzeczywiście Burton w Moskwie przez bite dwa tygodnie nie opuścił pokoju hotelowego, z którego służba wynosiła puste butelki „Stolicznej”. Jednak dostał się do niego dziennikarz radziecki, ale Burton niewiele mógł mu powiedzieć. „Cieszę się, że jestem w Moskwie – wydusił wreszcie – bo dzieci mówiły mi, że to piękne miasto”. Po długiej przerwie dodał: „Chętnie bym ją zobaczył”, i tu wykonał ruch, jakby chciał podejść do okna i przyjrzeć się miastu, ale jakoś nie udało mu się podjąć decyzji. Radziecki kolega wszystko to wydrukował, słowo daję, najpierw w biuletynie festiwalowym, potem w „Sowietskim Ekranie”, pod tytułem Burton chciałby kiedyś zobaczyć Moskwę. Był to zapewne najkrótszy wywiad, jaki kiedykolwiek ukazał się w tym tygodniku. Również Czesław, kolega z warszawskiego tygodnika „Ekran”, zawziął się, że przeprowadzi wywiad z Burtonem. „Musisz mi pomóc – powiedział mi – bo mówisz trochę po angielsku, weźmiesz słownik i pójdziemy”. Burton przyjął nas w podobnej postawie jak radzieckiego kolegę. „Czy może nam pan coś powiedzieć o pańskiej roli w Kleopatrze, który to film miał u nas powodzenie?” – zapytał Czesław. Cokolwiek zastygłe oblicze Burtona zareagowało nieprawdopodobnym wysiłkiem intelektualnym, po czym usłyszeliśmy słabe: „W czym?” „W Kleopatrze” – wyjaśnił Czesław. Zapadło długie milczenie, w trakcie którego na twarzy Burtona widoczna była intensywna praca myślowa. „Ach tak” – powiedział wreszcie i jasne się stało, że więcej nie usłyszymy. Podnieśliśmy się więc do wyjścia, co zauważywszy, Burton jakby się ożywił i zwrócił się do mnie w tonie cokolwiek dramatycznym: „Błagam, postarajcie mi się o butelkę whisky, ale żeby to był «Burbon»”. Zakłopotało mnie to, bo w Moskwie rzadko posyłano mnie po wódkę, w dodatku „Burbona” trzeba by kupić w sklepie „Bieriozki”, odpowiedniku naszego Pewexu, za dolary, zaś Burton nie sięgał po portfel. Widząc moje wahanie, Burton utkwił we mnie spojrzenie rozpaczliwe, wyrażające w sposób oczywisty: „Wszystko zrobię, co zechcesz, jeśli mi pomożesz”, i wybełkotał: „Please, please, miss”, czyli: „Bardzo proszę, panienko”. Zrozumiałem, że mogę mieć z Burtonem niezapomniane przeżycie, jeśli pójdę mu na rękę, mimo że tak jakby niezupełnie dokładnie rozpoznał moją płeć. Do czego jednak wówczas nie doszło, zaś ostatnio dowiedzieliśmy się, że Burton zmarł śmiercią artysty, bowiem na „hemorrage and chronic liver cirrhosic”, czyli na marskość wątroby, jak czytam w tygodniku „Reader”; tym sposobem bezpowrotnie straciłem okazję. POŻYCIE Z GERARDEM PHILIPEM Sytuacja zupełnie odwrotna zdarzyła się, gdy do Warszawy przyjechał Gérard Philipe z teatrem Vilara, z przedstawieniem Ruy Blasa Victora Hugo. Philipe był z pochodzenia Rumunem starozakonnym, który reprezentował wdzięk francuski i uwielbiały go kobiety całej kuli ziemskiej, lecz on sam, że tak powiem, uczuciowo był całkiem przeciwnie. Gdy aktor zmarł przedwcześnie w roku 1959, jego nekrologi pełne były dyskretnych aluzji typu „kijem po łbie” na ten temat, w rodzaju: „wspaniały artysta, adorowany przez młodzież płci żeńskiej i jeszcze więcej męskiej” itp. Francuzi pod tym względem są niezastąpieni. Gdy prezydent Félix Faure zmarł na atak serca na sofie w Pałacu Elizejskim w trakcie pożycia z panią Steinlen, żoną wybitnego grafika, nie było
wzmianki w prasie, która by o tym nie napomykała w sposób zawoalowany, a mówcy na pogrzebie raz po raz podkreślali: „Nasz prezydent, szczęśliwy do ostatniej chwili swojego życia” itp., do tego stopnia, że grabarze dusili się ze śmiechu i omal nie wysypali nieboszczyka z trumny. Pogrzeb ten opisuje Paul Léautaud w swoich pamiętnikach. Jednak w Warszawie nie wszyscy wiedzieli, zaś w „Nowej Kulturze”, gdzie wtedy pracowałem, w ogóle nikt. Ówczesny redaktor Leon Przemski powiedział mi: „Słuchajcie, Kałużyński, wy mówicie trochę po francusku, weźmiecie słownik i zrobicie wywiad z Philipe’em, z podkreśleniem jego udziału w Ruchu Pokoju”. Francuzi stacjonowali w „Bristolu” i Gérard stał w hallu otoczony czterema blondynami o wyglądzie aniołów z obrazów Wyspiańskiego. Jeden z nich był studentem Wyższej Szkoły Teatralnej, zaangażowanym doraźnie jako statysta-halabardnik w Ruy Blasie, i tak przywiązał się do artysty, że pojechał potem z teatrem również do Krakowa, nie uzyskawszy jednak zezwolenia od rektora. Był nim wówczas Jan Kreczmar, który dyscyplinarnie zwolnił młodzieńca, i trzeba było potem aż interwencji ambasady, by jednak studentowi wybaczyć, co ciągnęło się i Warszawa trzęsła się z tego powodu jeszcze długo. Podchodzę więc do Philipe’a z tekstem: „Przepraszam pana, jestem dziennikarze...”, lecz artysta wziął się i po prostu ode mnie odwrócił. Odczekałem więc nieco, znowu zbliżyłem się z drugiej strony z tąż samą wypowiedzią i uzyskałem tąż samą reakcję; to jeszcze powtórzyło się dwa razy. Zdezorientowany usiadłem pod ścianą, zastanawiając się, czy może w oczach rasy francuskiej czy raczej rumuńskiej jestem „człowiek niewidzialny” ze science fiction Wellsa, ale po chwili przysiadł się do mnie stary znajomy Władzio G., który zajmował się wizytą Francuzów z ramienia MSZ. „Widzę, że masz trudności – powiada mi on – pomogę ci, ale muszę z tobą rozmawiać w sposób otwarty, a więc przykry, a nawet bolesny. Są trzy powody, dla których nie uda ci się przeprowadzić wywiadu”. Powody te zapadły mi na zawsze w pamięć, nie zapomnę ich nigdy, będą tkwiły w moim sercu już do końca. Oto one, słowo po słowie: „1) jesteś stary [było to pół wieku temu], 2) ciężkiej budowy [Władzio delikatnie poprawił następnie ten zwrot: czy raczej atletycznej], 3) masz siedzenie rozklepane od pisania na maszynie”. Jeżeli „Nowa Kultura” chce mieć wywiad, należy skierować kogoś o cechach wręcz przeciwnych. Jednak w owym sezonie w redakcji nie było nikogo o właściwej urodzie i wywiad nie ukazał się nigdy. MOJA OSTATNIA NADZIEJA Więcej przypomnieć sobie nie mogę i oto uświadamiam sobie, że już nie będę bratał się z gwiazdami, bo skoro nie miałem okazji do tej pory, to tym bardziej nie przytrafi mi się to u schyłku życia. A więc ani Marlon Brandzlo!, ani Brud Lancaster!, ani Raquel Wesz!, ani Gregory Pec!, ani Dżon Łajno!, ani Jacek Palant!, ani Marcello Masturbani!, ani Lizak Minetti!, ani Faja Durnawaja! – nie będą się ze mną zadawali i mój snobizm nie będzie nigdy zaspokojony. Ostatnia dla niego szansa to zgon, który mógłby wywołać niejakie komentarze. Najbardziej pod tym względem skuteczna jest śmierć zawodowa: aktora na scenie, i to w dodatku w roli konającego (Molier), generała w polu, ginekologa w trakcie wglądu w organy wybitnej pisarki itp. Dwaj polscy krytycy zmarli na festiwalach międzynarodowych: Zygmunt Chrzanowski, redaktor tygodnika „Film” w Cannes, Tadeusz Kowalski w Wenecji. Kowalski, który przed wojną odegrał poważną rolę przy założeniu grupy filmowej „Start”, był garbaty, lecz mimo tego kalectwa był to kolega najpogodniejszy na kuli ziemskiej. Jednak cierpiał na serce i lekarz odradzał mu wyjazd, bo w
Wenecji były wtedy skoki ciśnienia, ale Tadeusz zaryzykował. Według nie sprawdzonej relacji zmarł w trakcie seansu, siedząc obok reżysera Makarczyńskiego, który miał opowiadać, że krytyk jęknął i zapytał, czy Makarczyński wie, jak ten film się kończy, tak jakby nie chciał odchodzić, nie znając happy endu. Makarczyński, który nie zdawał sobie sprawy ze stanu sąsiada, komentował potem, że gdyby rozumiał, co się dzieje, właściwą odpowiedzią byłoby: „Panie Tadeuszu, wkrótce pan będzie wiedział wszystko”. Nie wiem, czy to prawda, ale wydarzenie to dowodziłoby wyjątkowej rzetelności profesjonalnej. Sprawdziłem natomiast dalszy bieg wypadków. Zwłoki Tadeusza zostały zapieczętowane w metalowej trumnie, zgodnie z przepisami międzynarodowymi, i wiozła je Giga Koralowa, przedstawicielka „Filmu Polskiego” w Wenecji; powierzono jej także nagrodę, jaką zdobył wtedy film Marii Kaniewskiej w dziale młodzieżowym. Była to statuetka zamknięta w pudełku metalowym. Tym sposobem Koralowa miała dwa bagaże: duży metalowy i niewielki metalowy. Włoscy celnicy, zaintrygowani wyglądem tego transportu, zapytali, co to, wskazując na mniejsze: „Il premio per un film polacco” – mówi Koralowa. A ten większy? „Il cadavere del critico polacco” – wyjaśniła Koralowa, co mogło sprawiać wrażenie, że film polski zdobywa nagrody po trupach swoich krytyków. Bywa, że w chwili rozgoryczenia człowiek marzy, jak będzie wyglądał jego pogrzeb. Przedstawiciel władzy stwierdza z bólem „nie doceniliśmy go”, koledzy dziennikarze, którzy dawniej z nieboszczykiem dyskutowali, ze wstydu łamią i depczą długopisy, czytelnicy drą zaświadczenia prenumeraty i wyrzucają do dołu, bo już więcej nie warto brać gazety do ręki itd. Ponieważ wizja podobna stanowi dla mnie ostatnią możliwość satysfakcji snobistycznej, pozwolą Państwo, że ją tu przedstawię w postaci nekrologu, jaki mi się marzy. ŚMIERĆ NA POSTERUNKU Krytyk Kałużyński skonał z nudów na pokazie ostatniego filmu reżysera Zanudziego. Jakkolwiek zgon ten wywołał powszechną radość w środowisku, zaś Roman Boniecki, dyrektor Przedsiębiorstwa Dystrybucji Filmów, wyraził się: „Nareszcie odetchnąłem”, to jednak trzeba przyznać, że zmarły padł ofiarą obowiązku. Mianowicie w poprzednim tygodniu obejrzał serię filmów „moralnego niepokoju”, reżyserów Koślawskiego, Bujdona, panny Niderland oraz pani Sadz, i poczuł się niedobrze. Znajomi, którzy film Zanudziego już widzieli, ostrzegali K., który jednak uważał, że należy dopełnić powinności, co mu definitywnie zaszkodziło. Zmarły zdążył jeszcze przekazać na ręce sąsiada na sali bilet wstępu tylko częściowo wykorzystany, a więc ciągle ważny, na użytek głośnego Klubu Filozofów i Myślicieli Kina przy Stowarzyszeniu Filmowców Polskich. Cześć jego pamięci!
CZĘŚĆ DRUGA
MOJA PRETENSJA KULTURALNA W roku 1950 koleje losu zaprowadziły mnie do Francji. Było to po blisko dziesięciu latach utraty kontaktu z kulturą Zachodu i moim oczywistym odruchem było ten brak uzupełnić. Stąd wzięły się notatki, które, cokolwiek chaotycznie, starałem się wtedy robić. Minęło pół wieku i może się wydawać, że te zapiski stały się nieaktualne. Zapewne; ale jednocześnie odnotowują one ówczesny klimat kultury, co może zainteresować, właśnie ze względu na odległość. Dlatego ośmielam się powtórzyć je tutaj, z nastawieniem jakie miałem wówczas. Moja uwaga skupiła się na trzech centrach: Francja, Ameryka, Niemcy i w tym układzie je przedstawiam. Zaś na końcu pozwoliłem sobie dołączyć omówienie, które również pochodzi z tych czasów, lecz być może nigdy nie straci na aktualności, bo tyczy naszego zdrowia: przemożnej władzy nad nami medycyny, na który to temat wkrótce po wojnie wybuchła polemika właśnie tu opisana.
FRANCJA
ŻYCIE SALONOWE Znalazłem się w środowisku obcym mi do tej pory. By się zbliżyć, by zrozumieć, zaryzykowałem swego rodzaju przechadzkę literacką: przez dwa tygodnie notowałem wyjątki z lektury prasy kulturalnej. Oto one. Na przykład, jest okazja, by posłuchać rozmów towarzystwa paryskiego, gdyż felietonista Bernard Minoret opublikował Petit Sottisier de la Bourgeoisie (Mały zbiór głupstw mieszczańskich). Wyraz „sottisier” ma swoją tradycję: jakkolwiek nie należy do klasycznego leksykonu i nie jest wymieniony w słowniku Larousse’a, używany był już przez Woltera, który kolekcjonował „myśli utarte”, krążące w pretensjonalnym towarzystwie. Dokumentem najbardziej miażdżącym w tym rodzaju jest Dictionnaire des Idées Rećues (Słowniku komunałów), w którym Flaubert ułożył według alfabetu zwroty używane około roku 1850. Kolekcja Flauberta odtwarza jego nienawiść do banału, tymczasem Henri Monnier, twórca postaci „wzorowego obywatela pana Prudhomme”, nadaje głupocie swego bohatera dobroduszne ciepło („Ostrzegam! Okręt państwa żegluje po wulkanie!”. „Ta szabla jest najpiękniejszym dniem mego życia; będę nią bronił naszych republikańskich instytucji, a w razie potrzeby zwalczał je”; „Napoleon, gdyby był pozostał skromnym porucznikiem artylerii, do dziś może byłby cesarzem”; „To jest moja opinia i ja ją podzielam”). Zbiory Flauberta i Monniera są literacko podbarwione w celu wydobycia nonsensu; współczesny ich kontynuator Minoret, ograniczył się do dosłownego zapisywania tego, co usłyszał, „nie przekształcając ani jednej litery”. „Jesteśmy w salonie przy avenue Victor Hugo (reprezentacyjna dzielnica Paryża), na wiosnę 1954 roku, godzina 10 wieczór...”. „Co się dzieje z Erykiem? – Pewnie znów wałęsa się po piwniczkach (modne bary egzystencjalistyczne w podziemiach). Najwyższy czas wysłać go do Oxfordu! – Rzeczywiście, nie ma lepszej edukacji jak brytyjska. – Młody człowiek powinien umieć trzy rzeczy: znać angielski, dobrze tańczyć i grać w brydża. – Żeby tylko w Oxfordzie nie został pederastą! – Niech pan o nich źle nie mówi, oni są czarującymi towarzyszami dla kobiety. Wrażliwi, wyrafinowani. Wiedzą, co to znaczy cierpieć jak my! – Ameryka mnie interesuje, ale nie chciałabym tam żyć. Brakłoby mi kultury. Mimo wszystko oni nie są artystami jak my. – Amerykanie to duże dzieci. To trzeba zrozumieć. – Moje marzenie to dom na wsi, z kominkiem i zapasem drzewa, rasowy owczarek, parę płyt Bacha i Vivaldiego... nie pragnę nic więcej. – A wielka miłość? Nie będzie tego pani brakować? – Miłość? Nie w naszej epoce. Co innego dawniej, gdy kobieta mogła dzielić radości i cierpienia geniusza takiego jak Byron czy Chopin. – On jest brudny jak stary grzebień, nie myje się nigdy! Pozuje na egzystencjalistę. – Ale, à propos! Może mi pan wyjaśni wreszcie, co to jest egzystencjalizm! Nikt nie potrafi na to odpowiedzieć. – Wenecja to miasto z bajki. – Cóż pan chce, robotnicy jedzą dziś znacznie lepiej niż podczas wojny. – I niech mi pan powie, co by robili, gdyby nie było
pracodawców, kto by im płacił? – Co za czasy! Robi się bombę wodorową, tymczasem rak wciąż jest nieuleczalny. – Nauka zawraca nas do barbarzyństwa. W średniowieczu byli bardziej kulturalni niż my. – Mozart nie jest tak głęboki jak Beethoven, jego muzyka to czarująca rozmowa salonowa i nic więcej. – Niech mi pan powie, bo mnie to interesuje, ile biorą panienki z rue de Sèze? (prostytutki). – Droga pani, wszystko, co wiem, to to, że widziałem jedną na rogu w futrze nurkowym. – W gruncie rzeczy monarchowie są zwykłymi ludźmi jak wszyscy. – Zawsze mówię, że tego nam braknie we Francji: małej królowej jak Elżbieta, to by zjednoczyło naród. – Ale wie pan, że będąc w Biarritz, widziałam księcia Windsoru? Postarzał się. – Był sam? – Nie, z nią (tj. z panią Simpson, dla której zrzekł się tronu). – Ta ma szczęście! Nie przestał jej kochać po 15 latach. – Odkąd jest pan antysemitą? – Ależ... od czasu okupacji! – Komunizm jest piękną ideą, ale na nieszczęście nie do zrealizowania. Zawsze będą bogaci i biedni, nic na to nie poradzimy! – Gdzie pani kupiła ten wspaniały naszyjnik? – Ach, to były smutne czasy... podczas wojny! – Swoją drogą, nie chciałbym być na ich miejscu na Kremlu. – Tam się nic nie zmieniło od caratu. Słowianie zawsze pozostaną Słowianami! – Możliwe, że Francja upadła jako państwo. Ale czyż jest cokolwiek na świecie, co by warte było Paryża na wiosnę, z jego niebem, kawiarniami, bulwarami... – To nam przynajmniej zostało. Umiar, wdzięk! Niech pan znajdzie za granicą takiego Fragonarda czy Marivaux. – Ach, gdybyśmy mieli dziś władcę jak Ludwik XIV! Upadliśmy przez rewolucję. – Biedna Maria Antonina! Pocieszam się myślą, że miała trochę przyjemności z tym kochankiem Fersenem. – Inteligencja to jest fluid, coś trudnego do określenia. Są tysiące gatunków inteligencji. Np. mój mleczarz jest w pewnym sensie człowiekiem inteligentnym, chciałabym, żeby mnie pan dobrze zrozumiał! Prawda, że atmosfera jest tu dzisiaj, powiedziałabym, surrealistyczna?”. Gatunkiem reprezentującym wyższy stopień rozmowy salonowej jest ankieta uprawiana przez tygodniki literackie. „Kogo chciałaby pani widzieć wieczorem wchodzącego do Jej alkowy?”. Malarka Leonora Fini: Adonisa. Pani de Villeboin, przewodnicząca towarzystwa dobroczynności: Mozarta. Pewna pisarka, która nie chce podać nazwiska: markiza de Sade. „Co by pan powiedział na pięć minut przed śmiercią?”. Mauriac: „Odejdźcie! Zostawcie mnie samego twarzą w twarz z wiecznością, której posłannictwo zagłuszacie od chwili, gdy się urodziłem”. Louis de Broglie (znakomity fizyk, laureat Nobla): „Być może cały nasz kosmos, od najdrobniejszego elektronu do najdalszych mgławic, jest małą plamką na powierzchni jeszcze bardziej kolosalnej”. Simenon (autor powieści sensacyjnych, zwolennik Sartre’a): „Nie jestem niczego pewien”. Rodzaj salonowy na szczeblu jeszcze wyższym to „Dziennik”. Miesięczniki literackie, reprezentujące najambitniejszą sferę wymagań, publikują dziesiątki „Notatników pisarskich”. Weźmy dla przykładu Journal Juliena Greena, dramatopisarza i eseisty. Jego lektura: „Czytałem biografię Byrona. Cierpiał całe życie z powodu krótszej nogi, wymyślił specjalny sposób chodzenia «posuwiście romantyczny», który usiłował narzucić jako modę swojemu towarzystwu, wszystko, by ukryć kalectwo. Co za cios dla jego dumy! Mimo że wrażliwy i delikatny, wynajął jednak za grube pieniądze miejsce w oknie naprzeciw rynku, by się przyglądać, jak publicznie wieszają złoczyńcę. Rozpaczał znajdując siwy włos, nie chciał patrzeć w lustro, ponieważ tył. Wszystko to jest dziwnie smutne. Życiorys tego sławnego człowieka przygnębia jak historia wykolejeńca. Wszyscy jesteśmy tacy”. Wrażenia z przedstawienia dramatu Le Diable et le Bon Dieu, w którym Sartre daje obraz swojej filozofii: „Wspaniała scena, gdy kapitan Goetz mówi do księdza: «Jeśli Bóg istnieje, człowiek nie może istnieć; ponieważ zaś człowiek istnieje, jest to dowód, że Boga nie ma». Ksiądz ucieka krzycząc przeraźliwie, boi się nawet wysłuchać tego zdania do końca. Po skompromitowaniu Boga Sartre rozprawia się z możliwościami człowieka. Wszystko, co robi kapitan Goetz (rzecz dzieje się w czasie wojny trzydziestoletniej, w okresie, gdy się zaczyna nowoczesny ferment myślowy), obraca się
przeciw niemu: gdy chce być dobry – czyni zło, gdy pragnie przeprowadzić rewolucję – zyskują na niej ci, których chciał zniszczyć. Człowiek jest bezradny: zostaje mu jedno – być sobą przeciw moralności, społeczeństwu, dogmatom, ale nie liczyć na sukces, czerpać jedyną satysfakcję z siły swego trwania indywidualnego. Bileter wpuszczający widzów na ten dramat powinien ostrzegać słowami Dantego: «Szatnia na prawo... i jeśli zdecydował się pan wejść, proszę porzucić wszelką nadzieję»”. Rozmowa z pisarzem amerykańskim (prawdopodobnie ze Steinbeckiem): „Posiwiał od czasu, gdy go ostatni raz widziałem. Mówi mi, że chorował na wrzód w ustach, bo Pan Bóg skarał go za rozprawianie o miłości fizycznej. Gdy pomyślał, że umrze, ogarnęła go rozpacz, że nie usłyszy już kantat Bacha. To go wszakże nie wyleczyło z pasji erotycznej. Złożył swoją ankietę Kinseyowi (profesorowi seksuologowi) i nakłania mnie, bym zrobił to samo, ponieważ intelektualiści wnoszą wiele do tych badań. Opowiada mi z oburzeniem, że spalono, z pruderii, nowele pornograficzne Melville’a. On sam zamierza pisać już tylko o własnych sprawach najintymniejszych, powieści będzie wydawał wyłącznie dla zarobku. Prosił mnie, bym wydrukował te jego prywatne pisma po jego śmierci, we Francji lub Szwajcarii, bo w Ameryce nigdy nie pozwolą na coś tak drastycznego”. Autor Dziennika również podróżuje i w ten sposób styka się ze współczesnością; oko jego reaguje jednak z dziwnym koneserskim automatyzmem. „Ruiny Monachium są ohydne. Cocteau pisał, że Paryż byłby piękny jako ruina, ale ruiny nie dają się zaimprowizować. Całe wieki muszą pracować, byśmy mieli taką satysfakcję, jak np. przy oglądaniu willi Hadriana. Miasta zburzone od jednego zamachu są po prostu brzydkie: Hamburg, Brema, Hawr. Kamienie muszą kruszeć pod działaniem czasu, mchy z wolna narastać, słońce winno spatynować to wszystko. Na Maximilianstrasse widzę na gruzach osobliwą wywieszkę: „Ruina do sprzedania” (Ruine zu verkaufen). Ale nie warto: nie ma nic pięknego w tych poczerniałych szczątkach zalegających Europę. Pracują tu dużo, wszędzie słychać łoskot młotów. Musiałem z tego powodu zmienić pokój w hotelu, to było nieznośne”. Istnieje wszakże jeszcze jeden gatunek „literatury salonowej”, który wydaje się najbardziej bezinteresowny; tzw. Lexique, złożone z poetycznych aforyzmów, ułożonych alfabetycznie. Precyzja francuszczyzny, języka kapitalnych antologii, podręczników i słowników, sprawia, że rodzaj „Lexique” stanowi tu tradycyjną zabawę intelektualną. Mistrzem gatunku jest Cocteau; gdy reporter pytał go, co wyniósłby z domu na wypadek ognia, Cocteau odpowiedział: „Ogień”. Jego definicje należą już do dziejów „małej literatury”: o Colette, która łączyła śliskie sytuacje łóżkowe z pensjonarską wrażliwością: „Jedyna, która umiała robić tęczowe bańki mydlane z błota”. O Giraudoux, znakomitym klasycyzującym styliście, który w swych dramatach unika deklaracji ideologicznej – pod fotografią wyobrażającą go w kapeluszu: „Giraudoux nie kłania się ani wam, ani żadnej idei, mimo że jest świetnie wychowany”. W Pamiętniku literackim Paula Léautaud znajdujemy opis niezwykłej jego rozmowy z wielkim poetą francuskim Valérym, członkiem Akademii Francuskiej, „mistrzem słowa, który odrodził język Racine’a w wieku XX”, jak pisze o nim podręcznik literatury. Léautaud, zmarły w wieku lat osiemdziesięciu sześciu, zyskał sobie epitet „okropnego starca” wskutek otwartości swoich wspomnień. W ciągu wielu lat prowadził on kronikę teatralną w „Mercure de France” i „Nouvelle Revue Française”, tzn. w redakcjach koncentrujących życie literackie Francji ostatnich trzech pokoleń. Pamiętnik tego fachowca, szanowanego i ubogiego starego kawalera, wykształconego na tradycji klasycznej, przypomina tonem notatnik Rzeckiego, ale zjadliwego i bynajmniej nie naiwnego. Widząc znaną pisarkę, z nogą w bandażu po wypadku samochodowym, Léautaud pyta: „Znowu cierpi pani na opuchliznę od pisania?”. Léautaud spotkał Valéry’ego w roku 1926, gdy poeta był u szczytu sławy. Rozmowa jednak nie
miała nic wspólnego z literaturą: „Valéry zaczął z miejsca wykład na temat, jak najwięcej zarobić: «Nie ma sensu zawierać umowy procentowej, jak robią wszyscy. Ja mam inny sposób. Wydaję niewiele egzemplarzy, pięćset sztuk, na papierze japońskim, po wysokiej cenie, każdy egzemplarz numerowany – edycja luksusowa! Zarabiam bez porównania więcej. Zwracam się do publiczności wybranej (tu zrobił dwoma palcami gest, jakby brał szczyptę soli – parę ziarnek tylko!) – wyłącznie do najbogatszych! Trzeba to robić konsekwentnie, nie wolno wypuszczać w tym czasie wydań tańszych, bo to deprecjonuje edycję numerowaną! Nie mogę inaczej, kochany. Nie posiadam kamienicy ani majątku ziemskiego. I mam troje dzieci! Muszę się jakoś wygrzebać. Ale zorientowałem się prędko, że wydawcy nas grabią, autor dostaje ochłapy. Trudno, czasy są takie. Trzeba korzystać ze snobów. Pan też powinien tak zrobić: parę kartek wytwornego papieru, efektowny rysunek na okładkę, jak najmniej egzemplarzy, po cenie najwyższej, jaką się da wyśrubować. Zobaczy pan, jak wzrośnie pański zarobek!»”. „Po tej rozmowie uwierzyłem w to, co mi opowiadała pani Harting (sekretarz wydawnictwa Gallimarda), że Valéry sprzedaje bogatym kolekcjonerom własne rękopisy, z «błędami, odmianami i poprawkami», które wstawia umyślnie. Valéry opowiadał mi bowiem dalej o handlu jego autografami i rozpaczał, że nie może czerpać z niego dochodu. «Są ludzie, którzy sprzedają, inni kupują najmniejszy świstek zabazgrany przeze mnie, ale ja nic z tego nie mam! Na przykład moje listy do Piotra Louÿs (pisarza z okresu „modernizmu”). Sprzedano je na licytacji. Wczoraj byłem u Championa (handel rzadkimi drukami). Widzę tam wystawione na sprzedaż moje listy do... nie powiem panu, do kogo, pisane zaraz po moim małżeństwie, o moich trudnościach, sprawy intymne... sprzedał wszystko Championowi! Chciałem do niego napisać: Kochany, ukradziono panu moje listy, by na nich zarobić, prawda? Ale potem pomyślałem: czy warto? Odpisałby mi: Drogi przyjacielu, co miałem robić – w czasach, w jakich żyjemy!»”. Léautaud w swoim pamiętniku wraca jeszcze raz do tej sprawy, notuje mianowicie rozmowę z księgarzem Télin, któremu sprzedawał stare druki ze swej biblioteki, przyciśnięty brakiem gotówki. „Télin mi mówi, że na rynku zjawiło się tyle listów Valéry’ego, że ich cena spada i w pierwszym rzędzie tracą na tym księgarze. Valéry nie bardzo ma prawo oburzać się na ten handel, skoro sam go rozpoczął. Télin mi opowiada, że przed paroma laty antykwariusz Lang zawiadomił Valéry’ego, że zgłosił się amator, gotowy dobrze zapłacić – 4 do 5 000 franków – za rękopis poematu Eupalinos. Otóż rękopisu nie było – Valéry napisał Eupalinosa na maszynie, posługując się notatkami, które potem zniszczył. «Skoro dają 5 000, postaram się zrobić panu rękopis». Valéry przepisał Eupalinosa z wydrukowanego egzemplarza i manuskrypt został sprzedany. Za jakiś czas rękopis ten znalazł się na aukcji autografów: gdy Valéry się o tym dowiedział, przyszedł do Langa z pretensją i żalił się, że nic na tym nie zarabia, chociaż cena manuskryptu wzrasta. Lang mu odpowiedział, że nie można zabronić kolekcjonerowi sprzedaży nabytych przez niego zbiorów. Valéry podrobił wiele swoich rękopisów, m.in. La Jeune Parque, którą sfabrykował w kilku egzemplarzach «z wariantami i skreśleniami autorskimi»”. Dzięki niedyskrecji Léautauda dowiedzieliśmy się więc, że jeden z najgłośniejszych poetów francuskich w okresie względnej prosperity, w latach około 1926 r., wolał ograniczyć swoją publiczność do garstki snobów i trudnił się upokarzającym fałszowaniem własnych rękopisów, by móc tylko uprawiać lirykę – a wszystko dlatego, że „nie posiadał kamienicy, miał za to troje dzieci na utrzymaniu”. W tym samym czasie Apollinaire żył z półpotajemnych druków pornograficznych. Fakty te stanowią pouczający przyczynek do refleksji, jaką zrobił niedawno kronikarz „Lettres Françaises”, pisząc o zamieraniu liryki francuskiej, przed 30 laty tak jeszcze bujnej: „Dzisiaj nie ma nawet tych kilku poetów, których po pierwszej wojnie stać było na pisanie, bo mieli dochód z
ruchomości, ale i ci wymarli lub stracili rentę”. WIELKI ARCHITEKT: LE CORBUSIER Głośny architekt Le Corbusier wznowił książkę Quand les cathédrales étaient blanches (Gdy katedry były białe). Ironiczny ten tytuł, stwierdzający, że budowle gotyckie, dziś pokryte patyną, były niegdyś jaskrawo jasne, miał być odpowiedzią na zarzut bezustannie spotykający Le Corbusiera, że jego kompozycje to „góry wapna, od którego bolą oczy”. W wywiadzie prasowym, ogłoszonym wówczas, Le Corbusier zapowiedział z goryczą, że weźmie się do literatury, bo jako budowniczy od dawna nie jest nikomu potrzebny. Książka obudziła zainteresowanie niemalże zapomnianą osobą architekta, z którego nazwiskiem swego czasu wiązano pojęcie rewolucji urbanistycznej stulecia. Ostatnio opublikowano kilka ciekawych dokumentów – m.in. zbiór artykułów Le Corbusiera, z których możemy odtworzyć niezwykły dramat artysty. Le Corbusier dostrzega perspektywy, jakie przynosi nowoczesna technika. Zrealizować wszakże swych pomysłów nie jest w stanie – uniemożliwia mu to zarówno przestarzały system, paraliżujący prace publiczne na wielką skalę, jak i własna doktryna formalistyczna, od której Le Corbusier, syn swojej epoki i swojej klasy, nie chce czy nie potrafi się uwolnić. Gdy czytamy historię osobliwej kariery Le Corbusiera, jesteśmy skłonni uwierzyć w deklarację, wygłoszoną przez siedemdziesięcioletniego wówczas artystę, z okazji przyznania mu „złotego medalu” przez Królewską Akademię Architektury w Londynie: „Jestem wykolejeńcem. Nie udało mi się w życiu niczego dokonać”. W reportażu o „największym z żyjących architektów świata”, w jednym z tygodników francuskich, znajdujemy konkluzję: „Od 30 lat Le Corbusier prowadził walkę o zmianę oblicza naszego kontynentu. Dziś wiadomo już na pewno, że ją przegrał”. W życiorysie Le Corbusiera dwie jego cechy zwracają uwagę: upór – daremny, oraz umiejętność widzenia przyszłości – bezużyteczna. W roku 1925 na wystawie „Salon des Arts Décoratifs” Le Corbusier przedstawia swój projekt przebudowy Paryża, głównego miasta Europy, co ma dać przykład wszystkim krajom świata. Jest to tak zwany Scandale Le Corbusier: krytyka określa go w najlepszym razie jako „materialistę”, „utylitarystę”, „suchego teoretyka”, w gorszym – jako „wroga rodziny, ojczyzny oraz ludzkości”, w najgorszym – jako „bolszewika” i chorego umysłowo. Krytyk Mauclair miażdży go w „Figaro” w artykule Grabarz architektury. Za obelgami tymi, jak się przekonamy, kryją się konkretne interesy właścicieli terenów paryskich oraz wielkich zakładów murarskich, blacharskich i instalacyjnych, zagrożonych planem Le Corbusiera, niemożliwym do zrealizowania bez przymusu państwowego. Ten plan Le Corbusier z maniacką zawziętością demonstruje przy każdej okazji, na wystawach w 1932, 1935, 1937. W styczniu 1954 artysta znów wydobywa swoje projekty – oglądamy je w jednym z tygodników: Le Corbusier nie zmienił w ich ani kreski w ciągu 29 lat, ale też w tym czasie nie położono ani jednej cegły zgodnie z jego propozycją. Przesłanki Le Corbusiera, dziwaczne w roku 1925, stały się bardziej zrozumiałe w ciągu lat następnych; trudno mu też odmówić daru śmiałego przewidywania. Jego rozumowanie może nas zainteresować z okazji dyskusji o odbudowie Warszawy, w której powołano się na Paryż jako wzór logiki architektonicznej. Otóż Le Corbusier twierdzi: „Paryż jest potwornością” (Paris est un monstre). Nie ma on oczywiście na myśli arcydzieł dawnego budownictwa ani przejrzystego rozplanowania arterii paryskich, sławnych w świecie; Le Corbusier chce powiedzieć, że Paryż jest dziełem XIX stulecia, należy do innej epoki i z punktu widzenia czasów nadchodzących będzie
coraz bardziej stawał się anachronizmem. Le Corbusier ocenia architekturę Paryża – i całego świata – z pozycji wieku już nie XX, ale XXI. Tutaj Le Corbusier kieruje się przewidywaniem przyszłości nie tyle społecznej, co technicznej. Wynalazek samochodu niszczy raz na zawsze dawne koncepcje urbanistyczne. „Ulica stała się niedorzecznością, stała się zakałą naszego życia: musimy usunąć ulicę”. Dysproporcja między przechodniem a ruchem kołowym powiększa się coraz bardziej, wreszcie doszła do absurdu; skrzyżowanie się tych dwóch „ruchów” paraliżuje życie metropolii. Gdy Haussmann przed stu laty wytyczył „wielkie bulwary”, wziął pod uwagę, że w Paryżu było sto tysięcy pojazdów konnych. „My dziś udajemy, że nie wiemy, co to automobil”. Gdyby starożytni Egipcjanie – jedni z najświetniejszych architektów historii – mogli zobaczyć nasze miasta, pochorowaliby się ze śmiechu, uderzeni nielogicznością, która uchodzi naszej uwagi: że na tej samej linii, w tym samym kierunku, posuwają się dwa wykluczające się wzajemnie światy: przechodniów – z szybkością 4 km na godzinę i samochodów – 100 km na godzinę, W Nowym Jorku posiadacz wozu jest bezradny: wjeżdżając do miasta woli on zostawić swoje auto w podmiejskim garażu i dojść do centrum na piechotę, straci w ten sposób tylko trzy godziny – z autem straciłby osiem. Widzowie, przybyli na wielkie zawody sportowe, czekają do trzeciej rano, by móc ruszyć swój samochód, obstawiony przez setki innych, zaparkowanych przed stadionem. Środek Paryża jest martwy jak ogródek freblowski: turyści przybywają tu metrem lub po wielogodzinnym marszu, by nie narazić się na przestoje ruchu motorowego trwające – jak wykazuje statystyka – do osiemdziesięciu minut. Le Corbusier wyszydza ślepotę cywilizacji, która „rozpętała siły techniki, ale przez małoduszność nie umie ich skanalizować”. Miasta zbudowane w XIX wieku skazane są na zagładę. Nie trzeba bomby atomowej, by je zniszczyć: „zginą one przez głupotę swych oligarchów, z uduszenia; pewnego dnia trzeba będzie je opuścić niby ruiny antyczne i założyć nowe metropolie sto kilometrów dalej na pustyni”. W dalszym ciągu Le Corbusier wykpiwa „paliatywy”, środki zaradcze chaotycznie stosowane, „plasterek angielski na ropiejący wrzód”. Paryż, dławiący się w swoich granicach, rozrasta się bezplanowo, prowizorycznie, byle jak – pod naciskiem konieczności. Tworzy się ogromna okolica podmiejska, złożona z tysięcy smutnych domków, kosztowna – ze względu na komunikację niezbędną, by dostać się do pracy; brzydka – bo nie skomponowana, nie przemyślana, nie kończąca się nigdy, bez zieleni – bo przestronne parki i lasy poświęcono pod tysiące domków, z kilkoma ledwie rachitycznymi krzakami na wąskiej parceli. Tymczasem centrum miasta z wolna zamiera w „ogromnym obłoku dymu benzynowego”. Ruch, zgiełk, barwność Paryża są iluzją, miasto „przestało istnieć” w poczuciu swoich mieszkańców – uważają się oni albo za „dojeżdżających”, więc „nieautentycznych” paryżan, albo – skoro obracają się w centrum – zdają sobie sprawę z tymczasowości panującego tu ruchu, zasilanego z zewnątrz i wygasającego z odpływem dziesiątków tysięcy „przejezdnych”. Tę samą katastrofę Le Corbusier widzi w Nowym Jorku, największym przykładowym mieście kontynentu amerykańskiego, podobnie jak Paryż dla Europy. Bezładność zabudowy Nowego Jorku doprowadziła do takiego nonsensu, że w mieście położonym, niby Wenecja na wyspach, nad oceanem – nie widzi się kawałka morza, wspaniałe perspektywy East River i Hudsonu są niedostrzegalne. Życie kotłuje się w ciasnych wąwozach, stłoczone, potwornie hałaśliwe. „Nowy Jork jest więzieniem, gdzie ludzie poruszają się jak w mazi, gniotąc się wśród ścian i wehikułów rozpaczliwie szukających wyjścia – gdy o parę kilometrów dalej rozpoczyna się jedna z najwspanialszych perspektyw”. Tutaj Le Corbusier wyraża niespodziewaną opinię: „Wasze drapacze chmur są za małe” – mówi Amerykanom.
To ostatnie zdanie streszcza doktrynę Le Corbusiera. Być może ma on słuszność jako krytyk urbanistyki lat minionych; czy trafny jest jednak jego plan przebudowy, oparty na systemie „wieżowców”, pomyślanych jako formalistyczne zespoły monumentalnych brył geometrycznych? Le Corbusier atakuje prawo budowlane, pochodzące jeszcze z czasów Ludwika XIV, zakazujące wznosić w Paryżu gmachy zbyt wysokie – co uzasadnione było ograniczoną wytrzymałością kamienia. Dziś jednak mamy żelazobeton – stwierdza Le Corbusier – i możemy budować 60 pięter. Jego plan przebudowy Paryża przewiduje zburzenie całej dzielnicy północno-wschodniej, gdzie w „wąskich uliczkach dzieci umierają z zimna, braku światła i gruźlicy”. „Beton pozwala pomnożyć przestrzeń”. Le Corbusier proponuje wzniesienie dwustumetrowych drapaczy chmur, ale nie jeden obok drugiego, jak w Nowym Jorku, lecz rozdzielonych olbrzymimi parkami. „Budynki zajmą tylko 10 proc. przestrzeni, zamiast dotychczasowych siedmiopiętrowych kamienic na 80 proc. terenu”. W dodatku drapacze umieszczone są na słupach, co daje dodatkową przestrzeń pod nimi, „plus ogrody na dachach” – pisze naiwnie Le Corbusier – bo ziemia pokryta roślinnością stanowi zabezpieczenie wierzchu betonowego. Miasto staje się parkiem, przedmieście wraca do centrum, las zjawia się na głównych placach. W każdym drapaczu Le Corbusier przewiduje sklepy, magazyny, restauracje, umożliwiające samowystarczalność gmachu, gdzie żyje 2 000 ludzi. „Znika archaiczny system zaopatrywania przez Hale Centralne, pochodzący – w Paryżu – z początku XIX wieku”. „Wszystko, co proponuję – pisze Le Corbusier – istnieje już w postaci nie kończących się wiosek podmiejskich, mających własne sklepiki, fryzjerów, pralnie itd. Wnoszę li tylko, by ustawić pionowo to, co leży rozklepane na poziomie”. „Moje miasto jest pięciokrotnie gęściej zaludnione niż dzisiejszy Paryż, a przecie jest w nim dziesięć razy więcej światła i o 70 proc. więcej nagiego terenu”. Przechodnie poruszają się po ziemi, podczas gdy samochody mają szerokie autostrady na nasypach: świat motorów i ludzi nie spotyka się nigdy. Przechodnie wymijają drogi mechaniczne z pomocą tuneli lub mostów. Nie ma mowy o zakorkowaniach, postrach „czerwonego sygnału” znika na zawsze. W tym miejscu zaczyna się tragedia Le Corbusiera. Plan jego – zgodnie z jego założeniem – usuwa ulicę. Jego gmachy nie stoją wzdłuż arterii, ale są rozrzucone w obszernej płaszczyźnie. Z tego względu nie muszą mieć „przodu” ani „tyłu”, bo nie są ustawione „frontem do ulicy”. Le Corbusier rysuje nowy typ budynku: szkielet żalazo betonowy, wypełniony szkłem, ale bez fasady. Dom taki jest logiczny wówczas, gdy umieszczony zostaje w całości planu Corbusierowskiego. Otóż takiego planu Le Corbusierowi nie udało się nigdy wykonać. Wynajmowano go do pojedynczych budynków – Le Corbusier wznosił gmachy dla snobów w Brazylii, multimilionerów w Rio, radżów w Indiach. Wieżowce Le Corbusiera, wepchnięte w stary plan miasta, budzą nie mniejszy śmiech, jakim – według jego opinii – wybuchnęliby starożytni Egipcjanie na widok nielogiczności miast burżuazyjnych. Zrozpaczony Le Corbusier ogłosił manifest stwierdzający, że „mieszkanie stało się najdroższą rzeczą w naszej niedorzecznej cywilizacji”. Europejczyka nie stać na to, co ma Buszmen afrykański: własną chatę. „Mogę kupić samochód za 700 000 franków – ale za tę ogromną sumę nie uda mi się dostać pokoju z kuchnią”. To wystąpienie Le Corbusiera obróciło przeciwko niemu wszystkich drobniejszych producentów betonu, rur gazowych, części murarskich itd., obawiających się, że apel architekta będzie wykorzystany przez wielki przemysł i monopole państwowe. W ciągu 30 lat Le Corbusier nie otrzymał ani jednego zamówienia publicznego. Poza „Dzielnicą słoneczną” w Marsylii, zbudowaną wśród nagonki prasowej, Le Corbusierowi niczego nie udało się wznieść we Francji. Po wojnie powierzono mu nadzór nad „Monuments civils”, odebrany mu wkrótce wskutek intryg parlamentarnych. Miał odbudować zburzone w czasie walk miasta St. Dié i La Rochelle; wszystkie jego projekty zostają odrzucone wśród tradycyjnych już kpin.
Historia Le Corbusiera daje nam pouczający przykład artysty, który wybiegając myślą w przyszłość, nie jest jednak w stanie uwolnić się od krępującej jego ręce, niedorzecznej i anachronicznej organizacji społecznej. Dlatego Le Corbusier kieruje słowa wyrzutu do oligarchów odpowiedzialnych za wygląd współczesnych metropolii Zachodu: „Gdyby budowniczowie katedr gotyckich ożyli, zawołaliby z pewnością: Jak to, wy z waszą stalą, waszym betonem, maszynami dźwigającymi, kopiącymi, przenoszącymi całe skały, z waszymi obliczeniami, z waszą zdumiewającą wiedzą – nie zbudowaliście niczego godnego człowieka! My, z kamieni cierpliwie szlifowanych i układanych bez cementu jeden na drugim, wznieśliśmy katedry!”. NAJWIĘKSZY POETA: PAUL CLAUDEL Paul Claudel umarł w wieku lat 87, od dawna oficjalnie konsekrowany jako „największy współczesny poeta francuski”, członek Akademii oraz – jak obliczył jeden z tygodników – posiadacz wszystkich zachodnich odznaczeń literackich z wyjątkiem Nagrody Nobla (której zresztą nie otrzymałby nigdy nie względu na jaskrawy ton propagandy katolickiej w jego dziele, niemiły dla protestanckich umiarkowanych liberałów, fundatorów owego wawrzynu). W nekrologach uderza ton patosu, rzadki w prasie francuskiej: „Odchodzi potęga niemal nadludzka”, „Był wśród nas niby żyjący posąg spiżowy”, „stanowił szczyt ulubiony przez pioruny”. Przed śmiercią Claudel rozesłał do tygodników literackich swoje fotografie pieczołowicie dobrane, przeważnie z profilu, „bo lubił się w tej postawie”, zarządził, jak ma wyglądać jego pomnik („Na piedestale należy umieścić Matkę Boską z Dzieciątkiem, które tuląc się do Niej, jednocześnie bierze Ją za podbródek, by zwrócić uwagę na mnie; ja zaś niżej, obrócony tyłem do widza, z głową ku Najświętszej Rodzinie, przyciskam słup do piersi – obok mnie kij podróżny i kilka rozrzuconych rękopisów”), włożył głośny w podręcznikach literatury „szlafrok koloru wiśniowego”, w którym zwykł się był modlić, przyjął sakramenty, wygłosił „ostatnie słowo” („Dajcie mi umrzeć spokojnie, nie boję się niczego”), i w ten sposób wyreżyserowawszy swój zgon, spełnił przepowiednię swego zawziętego przeciwnika André Gide’a, który już 20 lat temu pokpiwał, że „Claudel przygotowuje swój odjazd do nieba wagonem I klasy z wyściełanymi siedzeniami”. Spełniło się co prawda również proroctwo Claudela, przewidującego, że Gide „pojedzie do piekła w wagonie III klasy”. Gide umarł po cichu i nieefektownie, jak przystało racjonaliście. Na krótko przed zgonem zgodził się na interview radiowy. „Co reprezentuje dla pana postać Bernarda w Fałszerzach? – pytał speaker. – Bernarda? Jakiego Bernarda? Aha, Bernarda... (dłuższe milczenie). Wie pan, nie przypominam już sobie dokładnie”. Wielbiciele Gide’a, słuchając jego głosu drżącego, stawiali sobie pytanie, czy jest to nowe sceptyczne szyderstwo mistrza, czy też są świadkami dziwnego seansu spirytystycznego jeszcze za życia pisarza, którego tkanka biologiczna okazała się trwalsza niż jego umysł, materialnie już nieobecny. Jakby tam było, ostatnie chwile tych dwóch przeciwników odpowiadają całemu ich życiu: Gide umarł w atmosferze powątpiewania, półkpiarskiego, półtragicznego; Claudel zaś oddał ducha w klimacie pretensjonalnego patosu, kadzidlanego uwielbienia – oraz poezji. Obydwaj od dawna przeżyli swój wiek. Należą oni do pokolenia Prousta (młodszego o dwa lata od Gide’a, o trzy lata od Claudela), zmarłego wraz ze swoją epoką; ci trzej pisarze reprezentują ostatni rozkwit sztuki pisarskiej we Francji, stanowiący jakby podsumowanie wieku XIX. Idee wyrażane kiedyś przez nich przekształciły się i zaadaptowały się po klęskach wieku XX. W miejsce heroicznego, szyderczego, bezwzględnego indywidualizmu Gide’a przyszedł kunktatorski, irracjonalistyczny
pseudoracjonalizm, małostkowy, ostrożny, obstawiony ubezpieczeniami, skłonny do ustępstw. Monumentalna analiza psychologiczna Prousta zmniejszyła się we współczesnych powieściach do opisu surrealistycznych wizji wygrzebywanych z „podświadomości”. Wreszcie katolicki imperializm Claudela, szturmujący, imperatywny, zachłanny w swoim kosmicznym mistycyzmie – rozmienił się na drobnotowarową analizę duszy grzesznika u Mauriaca i Bernanosa, ograniczył swoje ambicje, występując w postaci umiarkowanego „intelektualizmu tomistycznego” w filozofii Maritaina. Claudel wyznaczył sobie cel ambitny: przeprowadzenie katolickiej rewolucji moralnej. Gdy się ukazały jego pierwsze utwory, w roku 1890, we Francji panowała jeszcze liberalna myśl pozytywistyczna. W sławnej prowokacyjnej modlitwie, stanowiącej jego credo, Claudel wyszydzał współczesne bożki racjonalistyczne: „Bądź pochwalony, Boże, że wyzwoliłeś mnie od bałwanów. Dzięki Ci, że pozwoliłeś mi adorować Ciebie, a nie Izydę czy Ozyrysa, lub jakąś tam sprawiedliwość, Postęp, Prawdę, Ludzkość czy Prawa Natury.”. Piewców owych „fałszywych bóstw” Claudel atakował z inkwizytorską zawziętością. „Ich słowo jest próżnym klekotem, a ich książki kupą papieru”. W kogo godzi to przekleństwo? Claudel nie ukrywa: „Nie opuszczaj mnie, Boże, gdyż wieczór się zbliża, błagam, pozostać ze mną, nie gub mnie, nie mieszaj z tymi przeklętymi Wolterami, Renanami, Micheletami, Wiktorem Hugo.”. (Magnificat). Claudel nienawidził w szczególności Hugo, który był jego sobowtórem-antypodą, jako patetyczny poeta również ideologiczny. Nic tak nie rozwścieczało Claudela, jak często powtarzany epitet: „katolicki Hugo”, nadany mu przez pewnego dziennikarza. Claudel prześladował Hugo do ostatniej chwili swego życia. Gdy mu powiedziano, że krytyk literacki Guillemin przygotowuje pracę o „twórczej myśli Hugo”, Claudel odparł, „zgrzytając zębami, jakby gryzł orzechy”: „Nie będzie miał wiele roboty”. Ostatnie słowa nakreślone przez Claudela na parę godzin przed śmiercią i pozostawione na biurku (Claudel pracował nad komentarzem do „Księgi Izajasza”) godzą w Wiktora Hugo, który w „Legendzie wieków” – „w głupiej pogoni za rymem” – popełnił jakąś nieścisłość biblijną. Jest to bodaj jedyny wypadek, gdzie Claudel wdaje się w polemikę na konkretny temat; zwykle ogranicza się do obrzucenia swych przeciwników-racjonalistów obelgami w formie litanii. To są wrogowie Claudela: Kartezjusz i jego następcy. Jaka jest z kolei jego ideologia pozytywna? „Jest we mnie ktoś, kto jest więcej niż ja sam”. Jest to Bóg; Claudel mówi o swoim teatrze, że „źródłem jego siły dramatycznej jest głos z zaświatów potężniejszy od nas, interweniujący w nasze życie indywidualne i codzienne”. Dobiega on do nas – twierdzi Claudel w swej Sztuce poetyckiej (Art poétique) – z przeszłości, w którą należy się wsłuchiwać; „nie istniejemy przez siebie samych, ale przez nie kończący się związek z tymi, którzy byli”. W teraźniejszości interesuje Claudela tylko to, co trwa jako żyjąca pozostałość czasów minionych. Wszystkie jego dramaty są historyczne, umieszczone przeważnie w średniowieczu (Zwiastowanie), w epoce rozkwitu monarchii hiszpańskiej (Trzewik atłasowy) czy wczesnego romantyzmu – tzn. w okresach triumfu katolicyzmu. Gdy Claudel podejmuje temat współczesny (Partage de midi), robi to z powodów autobiograficznych – jako własny rachunek sumienia (są to dzieje jego osobistej walki wewnętrznej: powołania religijnego i miłości do kobiety zamężnej), nie szczędząc ironii wobec pustki duchowej, charakteryzującej naszą epokę. W dramatach tych Claudel pragnie dać ludziom wskazówkę postępowania: wyrzeczenie się. „Skazany na wieczne nieusatysfakcjonowanie, noszę w sobie odrazę do wszystkiego, co nie jest Absolutem; jedyna droga ratunku, to powierzyć się Bogu”. Tu zaczyna się zdumiewająca niekonsekwencja ideologiczna Claudela. Ten piewca oddania się w ręce Boga – rozmiłowany jest w biologii: „Kto się wgryzł w ziemię, nie zapomni jej smaku między zębami. Kto skosztował krwi, nie zadowoli się już lśniącą wodą i ciepłym miodem. Kto kochał, kto się zjednoczył z drugą istotą
żyjącą, ten nie da się już oderwać!”. Zawarte między tymi dwoma antypodami: mistycyzmem i zwierzęcą żądzą życia, dzieło Claudela staje się dziwną mieszaniną ascetyzmu i erotyzmu, modlitw i kultu siły, zaświatowej nostalgii i biologicznej zachłanności. Mieszanina Pana Boga i orgii u Claudela ma coś z szaleństwa średniowiecza, gdy żałobnicy i płaczki, odprowadziwszy na cmentarz kondukt pogrzebowy, ulegali następnie na świeżych grobach atakowi furii seksualnej. Literatura ta budzi w nowoczesnym intelektualiście zdziwienie na widok wyzwolonych z człowieka prymitywnych i pozarozumowych sił, które winny wykluczać się wzajemnie, gdy tutaj współistnieją w symbiozie sprzecznej z logiką. Ta dwoistość, gdzie tęsknota metafizyczna miesza się z kultem natury, doprowadziła Claudela do osobliwego „imperializmu katolickiego”; celem poety staje się poszerzenie władzy Kościoła, przy tym granica między jego duchowym i fizycznym terenem zostaje zatarta. „Świat stał się za krótki dla Niego (Kościoła). Rozszerzy On swą potęgę do dna Oceanów. Od jednego do drugiego końca Stworzenia, wszystkie dzieci Boga, wszystkich ras i wszystkich czasów, staną Mu na świadectwo!” Bohater Soulier de satin, dramatu, z którego pochodzą te słowa, don Rodryg, mówi wręcz, imitując Chrystusa („Przyszedłem, abym świadectwo dał prawdzie”): „Przyszedłem, aby poszerzyć ziemię”. Tu nowe źródło aberracji Claudela. Soulier de satin, olbrzymi dramat, którego akcja toczy się na przestrzeni kilkudziesięciu lat (skrócone wykonanie sceniczne w „Comédie Française” trwało cztery godziny), ma za miejsce akcji całą ziemię – Sudan, Mogador, Hiszpanię, Amerykę Południową; uczestniczą w nim święci oraz postaci fantastyczne, jak np. księżyc deklamujący wprost z niebios, przedstawiony jako kobieta w jasnym trykocie, stojąca na tle tarczy, fale morskie przemawiające chórem itd. Ten kosmiczny dramat, dla którego Claudel porusza – dosłownie – całą planetę, ma za temat historię nieszczęśliwej miłości. Rodryg – wódz, zdobywca, kolonizator, prawa ręka monarchy władającego światem z Madrytu – kocha damę równie jak on wspaniałą. Doña Prouheze jednak, poślubiona innemu, ucieka przed grzeszną miłością do Afryki. Skrupuły ideologiczno-religijne jeszcze wiele razy rozdzielają umęczonych kochanków i w ostatniej scenie oglądamy nieszczęsnego Rodryga jako starca rozpiętego na symbolicznym krzyżu – dwóch deskach wyłowionych przypadkiem z fal morskich – co ma zapewne oznaczać palec Opatrzności. W dramacie tym uderza znamienna dysproporcja problemów: Claudel przywiązuje wielką wagę do zbawienia dwojga dworzan, szarpiących się z występną miłością, ale wymija zbrodnię dziejącą się od pierwszej do ostatniej sceny: kolonizację Indian przez Rodryga. „Krew plebsu błyszcząca niby abstrakcyjny ornament wśród złoceń, broderii i szkarłatów starego arrasu” – jest tylko rekwizytem estetycznym i historycznym, dekoracyjnym tłem dla dramatu amantów o wrażliwym (dość jednostronnie!) sumieniu. W Soulier de satin jest scena, gdy Rodryg w swoim pałacu gubernatorskim, przeglądając rachunki kompanii handlowej i kontrolując zdobyte beczki z rumem i worki kawy, znajduje zapomniany list ukochanej i zalewa się łzami. W tym arcykatolickim dramacie zniknęła główna idea chrześcijańska: sprawiedliwość dla wszystkich ludzi. Oślepiony marzeniem o „Wszech-Imperium Katolickim”, Claudel nie zamierza występować przeciwko władzy i deklamuje ogarnięty masochistyczną żądzą oddania się „Potędze”: „Niech nie zdaję sobie sam sprawy z tego, co mówię! Niech się stanę nutą w chorale, pojedynczą literą w książce! Niech mój ruch indywidualny zostanie unicestwiony! Niech mi zostanie tyle tylko wagi, co jednej gwieździe w rojącym się hymnie gwiazd!” (Les Muses). W Soulier de satin jest niezwykła scena poddania, gdy Almagro, dowódca Indian, nagi, przywiązany do pala, pokonany przez hiszpańskich najeźdźców, ofiarowuje się w służbę zwycięskiemu wicekrólowi i jedynym jego zmartwieniem jest, że „nigdy dotychczas nie wiedział, co to znaczy służyć innemu”. Zdobywca odpowiada: „Tu verras comme c’est intéressant de l’apprendre” (Zobaczysz, jak ciekawe będzie
uczyć się tego!). Tak więc poddana analizie twórczość Claudela odsłania rozgardiasz myślowy. Gołosłowne obelgi pod adresem przodujących umysłów ludzkości; przemieszanie kultu wyrzeczenia z żądzą użycia; maniacki imperializm religijny w połączeniu z kompleksem służalstwa; poemat chrześcijański mający za tło ostentacyjną i bezkarną zbrodnię. Cechy podobnego galimatiasu moralnego znajdujemy w życiorysie Claudela, „treuhändera” mienia żydowskiego w czasie okupacji i autora poematu gloryfikującego francuski korpus ekspedycyjny w Indochinach, „przed którym sztandar niesie sam Archanioł Michał”. Dodajmy do tego pretensjonalny język, o którym wyrozumiały krytyk (G. Picon) powiada, że „jego uregulowana uroczystość ukrywa pustkę”; klęczenie nad przepaścią, ogień zniszczenia, potęga nasienia itd. itd. Czyż więc w przeszło 50 tomach Claudela nie ma nic godnego uwagi? Krytycy francuscy zapewniają, że są tam diamenty, co prawda nie szlifowane, ale „czyż mamy prawo wymagać od górnika dobywającego klejnoty z ziemi, by je jeszcze przebierał?”. Claudel zapewne tam jest najlepszy, gdzie kpi ze swych nie dość gorących współwyznawców („Ja też noszę swój krzyż, ale wyłożony poduszkami”, mówi jedna z postaci Claudela), albo gdy parodiuje scholastyczną kazuistykę („Ciekawe, że trzej królowie zauważyli gwiazdę na Wschodzie, po czym udali się na Zachód”). Claudel jest poetą żarliwości i sukces pisarski osiąga, gdy odtwarza naiwną wiarę średniowiecza. W Zwiastowaniu, dramacie uchodzącym za arcydzieło Claudela, czysta dziewczyna Violena całuje trędowatego, przez miłość boga spędza życie w grocie jako święta; pewnego dnia czyni cud, ożywiając dziecko swojej zawistnej i nieludzkiej siostry. W tym moralitecie przypominającym pełne gorącej wiary historyjki witrażowe, owe „komiksy” oprawione w ołów w oknach kościołów romańskich, Claudel rzeczywiście jest piewcą wyrzeczenia, bez budzących wątpliwości zawijasów filozoficznych, dzięki czemu trafia do serca – jeśli nie do umysłu – nawet sceptycznego czytelnika racjonalisty. Podobny wdzięk ma Joanna d’Arc na stosie, libretto-oratorium do muzyki Honeggera, gdzie Claudel imituje prostotę moralną bajki ludowej w scenie, gdy po wycofaniu się Tygrysa i Lisa Świnia obejmuje przewodnictwo nad trybunałem mającym sądzić Joannę (historyczna postać biskupa Cauchon), albo gdy król angielski, król francuski i książę Bedford, w asyście swych żon: Pychy, Skąpstwa i Głupoty, grają w karty o los Joanny i mimo że wydają ją na śmierć, nikt z nich nic nie traci, bo „władcy nigdy nie przegrywają”. To poetyczne pastisze ma zapewne na myśli Aragon, gdy wspomina rozmowę ze zmarłym pisarzem. Claudel powiedział: „Nienawidzę wszystkiego, czego wy bronicie”. „Ja nie nienawidzę wszystkiego z tego, co lubił Claudel – pisze Aragon. – Łącznikiem między nami była Francja; a Claudel reprezentował głos rozbrzmiewający z głębi naszej historii”. Claudel jest dla Aragona ostatnim artystą średniowiecznym; pisarz komunista patrzy na jego dzieło tak, jak się ogląda rzeźbione portale sprzed stuleci, należące przecież do dorobku kultury narodowej.
AMERYKA
PISARZ NAJGŁOŚNIEJSZY: ERNEST HEMINGWAY Ostatni utwór Hemingwaya wywołał polemikę wśród czytelników, którzy oczekują na manifestacje ideowe, ułatwiające zrozumienie przemian zachodzących w Nowym Świecie. Powieść Hemingwaya jest jego jedyną poważniejszą publikacją od 13 lat, tj. od roku 1940, gdy wydał Komu bije dzwon, „epopeję wojny w Hiszpanii”, uchodzącą dotychczas za jego najwybitniejsze dzieło2. Nowy jego utwór jest jednakże, zdaniem krytyków amerykańskich, szczytowym osiągnięciem Hemingwaya. Sam autor stwierdza w wywiadzie prasowym: „Przeczytałem moją nowelę przeszło dwieście razy i za każdym razem daje mi ona coś nowego. Myślę, że osiągnąłem wreszcie cel, nad którym pracuję w ciągu całego życia”. Gdy po tym patetycznym oświadczeniu bierzemy do ręki książkę Hemingwaya, zaskoczeni jesteśmy jej niewielkimi rozmiarami i wąskim tematem. The Old Man and the Sea (Stary człowiek i morze) jest nowelą liczącą 85 stron, opisującą dramatyczne polowanie na wielką rybę oceaniczną: marlina. Połów wielkich ryb jest ulubionym sportem Hemingwaya (obok walki byków, o której napisał całą rozprawę), zaś miejsce akcji – Kuba – kraj, który go najbardziej pasjonuje – „zwrotnikowym rajem silnych ludzi”, jak sam pisze. Hemingway przebywał w tej republice środkowo amerykańskiej podczas wojny – jako agent policji politycznej USA (FBI). Stany Zjednoczone wysłały w tym czasie wielu podobnych „delegatów” do Ameryki Południowej, chcąc zapewnić sobie wpływy na tym terenie w okresie ofensywy na Pacyfiku. Ten nieznany, ukrywany przez samego Hemingwaya szczegół jego życiorysu został niedawno ogłoszony w prasie zachodniej. Bohaterem The Old Man and the Sea jest stary rybak, wdowiec, mieszkający samotnie w małej chatce w pobliżu portu. W ciągu trzech miesięcy nie udało mu się złapać ani jednej ryby. Jego pomocnik, młody chłopak Manolin, przywiązany gorąco do rybaka, musi na żądanie rodziny opuścić starca, któremu się nie wiedzie, i szukać zajęcia na innym kutrze. Odwiedza go jednakże, przynosi mu żywność i przynętę dla ryb. Mimo że pozbawiony pomocy, starzec postanawia raz jeszcze spróbować szczęścia i wyrusza sam na morze. Zapuszcza się w potężny prąd oceaniczny, docierający do wybrzeży Kuby – Golfstrom. Nagle olbrzymia ryba chwyta przynętę. Jest to miecznik, „o dziobie sterczącym niby kij od palanta, z ogonem lśniącym jak ostrze kosy, o potężnym ciele wzdymającym wodę oceanu”, wspaniały okaz, jakiego starzec nigdy nie widział. Zaczyna się rozpaczliwa walka między człowiekiem i zwierzęciem, które zranione ciągnie za sobą łódkę w nurty Golfstromu. Przez dwa dni i dwie noce rybak z uporem daje się wlec miecznikowi, nie zmrużywszy oka, wytężając wszystkie swoje siły, i – wreszcie pokonuje potwora. Uszczęśliwiony „stary człowiek” przymocowuje do burty zabitą rybę, przeszło pięciometrową, dłuższą niż cała łódź, i zawraca do portu. Ale w drodze powrotnej rekiny rzucają się na zdobyty
przez niego wspaniały łup. Na próżno rybak usiłuje odpędzić drapieżników i roztrzaskuje na ich ciałach swój harpun, bosak, wiosła, drążek od steru i łamie nóż; rekinów jest zbyt dużo i wkrótce z upolowanej ryby zostaje tylko kolosalny szkielet z ogonem i łbem. Z tymi żałosnymi szczątkami swego tryumfu „stary człowiek” ostatkiem sił zajeżdża do portu i półprzytomny zasypia w chatce pod strażą wiernego Manolina, podczas gdy marynarze ze zdumieniem oglądają nagi szkielet ryby niezwykłych rozmiarów. Nowela ta, napisana z niewątpliwym nerwem, ma pozory surowego, a nawet brutalnego realizmu. Są to tylko pozory; gwałtowność akcji daje tu złudzenie prawdy, ale fabuła Starego człowieka i morza jest w gruncie rzeczy fantastyczna. Jest mało prawdopodobne, by zawodowy rybak w ciągu trzech miesięcy nie zdołał schwytać nawet płotki w jednej z najbardziej obfitych w ryby okolic świata. Z noweli Hemingwaya wynikałoby, że poluje się tam przede wszystkim na sześciometrowe potwory. Czy jest możliwe, by pojedynczy rybak mógł pokonać tak wielki okaz? W dodatku Hemingway nie maluje żadnego tła społecznego, otoczenie „starego człowieka”: marynarze, wierny młodzieniec Manolin są konwencjonalnymi postaciami z nieokreślonej ballady. Czas akcji jest niejasny: może się to dziać zarówno współcześnie, jak sto lat temu (mimo że w tekście jest mowa o samolocie). Ta nierealność klimatu podkreślona jest jeszcze przez egzotyczność kraju zwrotnikowego; charakterystyczne jest, że ten pisarz amerykański nie przedstawia własnego społeczeństwa – w Pożegnaniu z bronią tłem jest front włoski w 1917 r., gdzie Hemingway był ochotnikiem, w Komu bije dzwon – wojna domowa w Hiszpanii, w której uczestniczył jako korespondent. Dzieje się tak dlatego, że Hemingwaya interesuje nie rzeczywistość, ale napięcie nerwowe. We wstępie do swej książki o walce byków (Death in the Afternoon) Hemingway pisze, że „jedynym miejscem, gdzie można widzieć śmierć gwałtowną – jest dzisiaj, w okresie gdy wojny się skończyły (był to rok 1932) – wyłącznie arena matadorów; dlatego postanowiłem udać się do Hiszpanii”. Hemingway deklaruje się tu jako intelektualny awanturnik, pasjonujący się niebezpieczeństwem, który nawet podczas pokoju poszukuje namiastki wojny. Bohaterowie jego powieści po bliższym zbadaniu nie są osadzeni w rzeczywistości naszych lat – są to abstrakcyjne figury graczy, ryzykantów, wyzywających śmierć z czystej zuchwałości; walka, w której uczestniczą, stanowi dla nich pretekst, okazję wyżycia się. Podobnie w Starym człowieku i morzu, „utworze, który ma dla Hemingwaya znaczenie Fausta Goethego – zasadniczego credo filozoficznego jego życia” (pisze krytyk francuski Brion) – rzeczywistość otaczająca bohatera nie jest ważna. Nowela ta ma charakter symbolicznej bajki filozoficznej na temat przeznaczenia człowieka. Dlatego Hemingway odbarwił swego bohatera, nie podając o nim żadnych szczegółów, przemilczając nawet jego nazwisko – jest to „człowiek w ogóle” w walce ze swoim „losem”. Zobaczmy, jaka treść myślowa ukrywa się pod tym symbolem. Bohater Hemingwaya sam jeden podejmuje walkę przeciwko naturze, przeciwko olbrzymiej rybie, przeciwko rozszalałemu oceanowi. Znajduje się on w sytuacji podobnej jak wiele innych postaci anglosaskiej literatury, jak bohaterowie Londona, niby Robinson zdany na własne siły wobec potęgi przyrody. Krytycy wskazują na podobieństwo noweli Hemingwaya do klasycznej powieści amerykańskiej Melville’a Moby Dick, której bohater, kapitan Ahab, również walczy z potężnym zwierzęciem morskim, z półlegendarnym białym wielorybem. Hemingway nawiązuje więc do określonego mitu literackiego. Nowość utworu Hemingwaya polega na wniosku odmiennym od jego poprzedników. Cóż bowiem kieruje „starym człowiekiem”, i jaki jest rezultat jego walki? Kapitan Ahab z Moby Dicka pragnął pomścić okręt zatopiony przez „białego potwora”, postawa jego przypomina Heraklesa
walczącego ze smokami w celu uwolnienia świata od grozy przez wymiar ludzkiej sprawiedliwości wobec okrutnej natury. Inni bohaterowie epopei „antyprzyrodniczych” są pionierami cywilizacji, karczownikami dżungli na korzyść swojego społeczeństwa. Tymczasem „stary człowiek” nie reprezentuje żadnej grupy socjalnej ani żadnej przyszłości, znajduje się u schyłku życia, jego pomocnik Manolin jest towarzyszem przypadkowym i starzec nie przekazuje mu niczego, nawet wniosku moralnego ze swojej przygody tak wyjątkowej, że wiadomość o niej na nic się młodzieńcowi nie przyda. Dlaczego „stary człowiek” walczy z rybą? W istocie rzeczy nie zmusza go do tego głód ani nędza; nie trawi go żądza bogactwa, żywność zaś otrzymuje od Manolina. Jedynym motywem postępowania „starego człowieka” jest pycha, do czego zresztą sam się przyznaje: „Zabiłeś tę rybę – mówi on do siebie – nie z głodu ani nie żeby ją sprzedać – zrobiłeś to z dumy (pride)”. Bohater Hemingwaya jest ofiarą manii rekordu, kultu wyjątkowości, niezwykłości, pogoni za rozmiarami nadludzkimi dla samych rozmiarów. Postępowanie „starego człowieka” nie da się usprawiedliwić nawet przeciwieństwem między istotą rozumną a przyrodą; konflikt z naturą jest zatarty, bo bohater Hemingwaya uważa się za przynależnego do otaczającego go świata, utożsamia się z nim, jest „częścią morza i nieba”. Podczas gdy miecznik z wbitym harpunem ciągnie jego łódź w otchłanie oceanu, „stary człowiek” przemawia do ryby: „Towarzyszu – nigdy nie widziałem nic tak wielkiego, tak szlachetnego, tak pięknego jak ty. Jeżeli chcesz, jeżeli możesz – zabij mnie. Jest mi wszystko jedno, który z nas dwóch zginie. Trzymaj się silnie i znoś niebezpieczeństwo jak człowiek. Albo jak ryba”. Bohaterowi Hemingwaya nie zależy nawet na zwycięstwie – zależy mu na walce, na grze, na „godności samej w sobie”, polegającej na tym, by się zmierzyć z potęgą większą od siebie, przy tym zwycięstwo czy cel tego starcia nie jest już ważny. Toteż „stary człowiek” przegrywa: tak wielkie poświęcenie, upór, odwaga, okazały się daremne; najszlachetniejsze przedsięwzięcia ludzkie są absurdalne, zostają unicestwione przez ironiczne fatum – walka jest bezcelowa, życie nieużyteczne. Tak brzmi ostateczny wniosek noweli Hemingwaya. Jedyna wartość, trwająca w oczach autora, to „duma”, żywiona przez jego bohatera. Jest to wszakże uczucie nieludzkie, ponieważ nie służy żadnej sprawie, żadnemu człowiekowi-bliźniemu i nie wiąże się z żadną nadzieją. Jest to pusty gest zawieszony w powietrzu. Znajdujemy się w próżni moralnej, przypominającej atmosferę Conrada: kult „honoru” dla samego honoru, nie kontrolowanego intelektualnie, nie zastanawiającego się nad celem walki – skoro wystarczy poczucie „godności”. Nowela Hemingwaya jest antyracjonalistyczna. Wyraził to krytyk „Science and Society” (Nowy Jork) L. Barnes w artykule Bezradny bohater Hemingwaya (The Helpless Hero of Hemingway). „Bohater Hemingwaya nie jest żywy, tylko w ruchu; nie prosty, tylko wewnętrznie próżny; nie kocha, tylko się zabawia; nie jest silny, tylko agresywny, nie jest godny, lecz nie ma nic do powiedzenia; jednym słowem, jest nieludzki”. Zawód, jaki sprawia książka Hemingwaya jego zwolennikom, jest tym większy, że przychodzi on po długim okresie oczekiwania, po latach milczenia nie tylko autora The Old Man and the Sea, ale wszystkich czołowych pisarzy amerykańskich; Steinbecka, Caldwella, Dos Passosa, którzy od 15 lat nie dali rzeczy godnej uwagi. PISARZ NAJWAŻNIEJSZY: WILLIAM FAULKNER Francuskie pisma literackie poświęcają wiele miejsca powieści Williama Faulknera Absalomie! Absalomie!, wydanej w przekładzie francuskim. Książka ta, opublikowana w USA w roku 1938, przeszła wówczas bez echa, podobnie jak cała twórczość Faulknera, najmniej popularnego spośród
„wielkiej piątki” pisarzy amerykańskich (Hemingway, Dos Passos, Steinbeck, Caldwell, Faulkner). Żadna z jego powieści nie była bestsellerem (sukcesem wydawniczym), z wyjątkiem Sanctuary, którą Faulkner napisał, jak sam oświadczył, „dla pieniędzy – starając się nadać jej charakter romansu kryminalnego”. Sanctuary osiągnęła 250 000 nakładu – stosunkowo niewiele w porównaniu z sukcesami Hemingwaya i Caldwella – i to tylko dzięki głośnej scenie zgwałcenia bohaterki przez wariata, z pomocą kiści kukurydzy. „Jednakże czytelnicy, którzy z niezdrowym zapałem wertowali książkę, by trafić na drastyczny rozdział – pisze krytyk francuski – musieli doznać zawodu, przedzierając się przez Faulknerowski gąszcz analizy psychologicznej, zacierający wszelką tanią skandaliczność”. Jednakże mimo oporu, na jaki napotyka w USA trudna twórczość Faulknera, krytyka – szczególnie w Europie – nie waha się przyznać mu pierwszego miejsca nie tylko w literaturze amerykańskiej, ale wręcz w światowej. „Jedno z trzech wielkich nazwisk naszego stulecia” – twierdzi krytyk francuski. „Największy pisarz Nowego Świata” – czytamy w „Les Temps Modernes”. Powieść Absalomie! Absalomie! staje się jednym z głównych zdarzeń kulturalnych roku, tym więcej że zbiega się z przyznaniem Faulknerowi nagrody Nobla, „pierwszym rozsądnym posunięciem fundacji Nobla od wielu lat”. Jest to może jedyny sukces publiczny Faulknera, na progu sześćdziesiątego roku jego życia, i to nie w ojczyźnie pisarza zgotowany. Zresztą i we Francji Absalomie! Absalomie! zjawia się po piętnastu latach spóźnienia; ostatni twórczy okres w literaturze Stanów Zjednoczonych przypada na lata 1935-40. Europa dopiero w roku 1946 zaczęła poznawać nową powieść amerykańską, przy czym wydawcy przyswajali przede wszystkim pisarzy łatwiejszych: Hemingwaya, Steinbecka, Caldwella i wahali się długo, czy przełożyć Faulknera, mało mającego szans – nawet we Francji – na sukces handlowy. To ociąganie się księgarzy łatwo zrozumieć, gdy się bierze do ręki Absalomie! Absalomie!, powieść, do której pasuje znane powiedzenie, sprawdzone na Balzaku, Tołstoju, Mannie – że do lektury wybitnego dzieła przystępujemy z trudem, przedzieramy się przez nie z wysiłkiem – ale też zamykamy je z uczuciem głębokiego żalu, gdy przyjdzie rozstać się ze światem stworzonym przez sugestię pisarza. Można sobie wyobrazić, że niejeden czytelnik, znękany skomplikowanymi monologami wewnętrznymi bohaterów Faulknera, zgubiony w bezustannie mieszającym się porządku chronologicznym, znudzony relacjami osób usiłujących z mozołem odtworzyć przebieg wypadków, które odbyły się przed kilkudziesięciu laty, że czytelnik zniechęcony porzuci ten ogromny tom w połowie lektury, tym bardziej jeśli jest przyzwyczajony do efektownej spontaniczności romansu amerykańskiego. (Trudności, jakie piętrzy Faulkner, wyglądają nieraz na świadomą prowokację; jest on autorem najdłuższego jednego zdania w literaturze amerykańskiej, w Requiem for a Nun: 49 stron bez przerwy.) Faulkner nie uczynił swojej prawdy przystępną, ale przez to staje się ona – niełatwo zdobyta przez czytelnika – tym bardziej nie do odparcia, osadza się w nas w formie głębokiego przekonania, jako jedyna możliwa konieczność. Podobnie, być może, jak jest u Balzaka. Jest to prawda rzędu moralnego. Nie sposób omówić dzieło tak bogate w pobieżnym felietonie, spróbujmy jednak dać o nim choćby ogólnikowe i zdeformowane pojęcie. Faulkner opisuje wiele straszliwych zdarzeń, które wymienione w suchym streszczeniu, mogą dać wrażenie makabryczne, gdy w całości jego dzieła są elementami tragizmu, podobnie jak liczne, gwałtowne śmierci u Sofoklesa i Szekspira. Pamiętać też trzeba, że twórczość Faulknera obraca się dokoła wojny, że jest on pisarzem kataklizmu, mało lub wcale u nas nie znanego: wojny domowej, prowadzonej z bezwzględnością i okrucieństwem, które omalże dorównuje – gdy zagłębiamy się w dokumenty –
naszym doświadczeniom z lat 39-45. Krytyk Atkinson pisze, że po śmierci Lincolna nastąpił istny „spisek milczenia” dokoła minionej wojny: politycy, mówcy, dziennikarze unikają powoływania się na nią, znika ona z literatury itd. Ten udany brak zainteresowania udziela się Europie, nie przywiązującej dosyć wagi do katastrofy, która lat temu sto pochłonęła pół miliona ofiar, tj. prawie tyle, ile wynosił największy upust krwi w historii Stanów Zjednoczonych w drugiej wojnie światowej. Jest wszakże złudzeniem wyobrażać sobie, że skutki moralne wojny domowej zatarły się tak szybko, jak to chcieliby wmówić w opinię światową – nie bez sukcesu zresztą – propagandziści okresu Zjednoczenia. Siłę Faulknera stanowi to właśnie, że w przeciwieństwie do Hemingwaya opisującego przygody na dalekich lądach, w przeciwieństwie do autorów science fiction szukających tematu w nowoczesnej mikrobiologii, genetyce, podróżach międzyplanetarnych, czy grzebiących się w dziwach psychologii freudystycznej – Faulkner z uporem wraca do swej amerykańskiej ojczyzny. Stara się on sięgnąć w jej historię najgłębiej, jak pamięć żyjących na to pozwala, by znaleźć przyczynę rozterki wewnętrznej, drążącej jego rodaków, w chwilach gdy nie udają oni niefrasobliwości, której pozór niesłusznie zyskał im w świecie opinię narodu pozbawionego trosk, zgryzot i złego sumienia. W Absalomie! Absalomie! Faulkner opowiada przerażającą historię zagłady rodziny amerykańskiej, przywodzącą na myśl dzieje Atrydów. Tytuł stanowi aluzję do biblijnej tragedii króla Dawida, przeciwko któremu zbuntował się jego ukochany syn Absalom, zamordowany następnie przez gwardzistów Dawida. Bohater Faulknera Tomasz Sutpen marzy o założeniu rodziny; jest to jeden z wielkich awanturników, ludzi silnych, pionierów, których czci historia Stanów jako założycieli państwa. Sutpen przybywa około roku 1830 do Jefferson nad Missisipi, na Południu, gdzie powstaje nowe życie na wielką skalę. Nikt nie zna jego przeszłości i Sutpen przyjęty jest zrazu niechętnie przez miejscową oligarchię; ale ma pieniądze, ma wielu niewolników – Murzynów, jego indywidualność wreszcie tryumfuje. Marzenie realizuje się: jego posiadłości rosną, wżenia się w rodzinę miejscowego biznesmena, ma syna Henryka i córkę Judytę. Około roku 1860 jego syn Henryk podczas studiów poznaje Karola Bon. Przywiązuje się całym sercem do tego chłopca o parę lat starszego, przywozi go do domu Sutpenów, popycha go w objęcia siostry Judyty: chciałby w nim widzieć swego szwagra, członka rodziny. Ale stary Sutpen z uporem nie zgadza się na małżeństwo Karola i Judyty i po długiej walce z sobą wyznaje synowi Henrykowi „hańbę swego życia”. Sutpen, zanim przyjechał do Jefferson, miał na Haiti żonę, którą porzucił, gdy się dowiedział, że jest ona Metyską (miała ćwierć krwi murzyńskiej, była „quarter”, przy tej proporcji cechy rasowe negroidalne zacierają się i można uchodzić za białego). Karol Bon jest jego synem z tego związku – czyli bratem Henryka i Judyty. Gdyby Judyta go poślubiła, popełniłaby nie tylko kazirodztwo, ale – według obowiązujących tu przesądów społecznych – przestępstwo rasowe. Karol Bon, zrozpaczony i oburzony, nie chce się wycofać i żąda uznania go przez ojca – gdy ten odmawia, Karol domaga się demonstracyjnie ręki Judyty – własnej siostry – szantażując Sutpena, że publicznie wyjawi prawdę, rujnując zbudowaną z trudem pozycję społeczną starego pioniera. Wojna domowa, niby dramatyczny akcent, przerywa ten spór: obydwaj bracia, Henryk i Karol, biorą w niej udział i gdy wracają po czterech latach po klęsce, która wszak daje Murzynom ludzkie prawa – Henryk, nie widząc innego wyjścia, morduje Karola na progu rodzinnego domu – „nie dlatego, że był kłopotliwym bratem, ale był Negrem; nie dlatego, że pragnął żyć z własną siostrą, ale ponieważ był czarnym, który wyciągnął rękę po białą kobietę”. Od zbrodni tej zaczyna się degeneracja rodziny, z takim wysiłkiem zbudowanej przez Sutpena. Henryk ucieka, żona Sutpena umiera, on sam, zrujnowany przez wojnę, żyje na opuszczonej plantacji wśród Murzynów, którzy zostali tu z przyzwyczajenia. Stoczywszy się do stanu niemalże
dzikości, Sutpen przejmuje obyczaje wodza klanu na wzór indiański, porzuca społeczeństwo ludzi białych, otacza się Metyskami, z którymi ma nielegalne dzieci, życie jego zmienia się w bezsensowną rozpustę. Ginie wreszcie, zasztyletowany przez swojego ekonoma, któremu uwiódł córkę. Jego ukochana córka Judyta, stara i samotna, dziedziczy po nim plantację. Przybywa też po latach tułaczki morderca Karola – Henryk, posiwiały już, w nadziei, że spędzi tu resztę życia. Ale ostatnia z Mulatek, córek naturalnych Sutpena, podpala plantację w akcie zemsty. W czasie gdy odbywa się akcja powieści, z całego „klanu” Sutpenów, legalnego i nielegalnego, zostaje jedynie zdegenerowany Metys, wegetujący w stanie półdzikim na zgliszczach domostwa. W czasie gdy odbywa się akcja powieści – tzn. około roku 1910 – Faulkner bowiem nie opowiada wypadków w porządku chronologicznym, ale rekonstruuje je z mozołem, strzęp po strzępie, w ciągu trzech olbrzymich rozmów, jakie przeprowadza jego bohater Quentin Compson. (Compson występuje też w The Sound and the Fury – powieści Faulknera dają łącznie obraz kilku pokoleń mieszkańców fikcyjnego stanu na wybrzeżu Missisipi.) Zarzucano nieraz Faulknerowi, że niepomiernie zwikłał historię rodziny Sutpenów, zacierając chronologię, gmatwając relacje – sprzeczne często – rozmaitych osób, czyniąc z Absalomie! Absalomie! jedną z najtrudniej czytelnych powieści ostatnich lat. Przekonujemy się jednak, że ta skomplikowana technika nie jest dowolną wirtuozerią formalną, ale że jest ściśle związana z ideą utworu. Absalomie! Absalomie! jest bowiem w gruncie rzeczy olbrzymim rachunkiem sumienia, dokonanym z pomocą mozolnej analizy wypadków. Niejasność narracji jest rezultatem półmroku moralnego, w jakim żyją bohaterowie Faulknera, stopniowo dopiero odkrywający prawdę. Tej prawdy szuka sam pisarz i on również z wysiłkiem posuwa się po splątanej drodze. Quentin, jego bohater, chciałby się dowiedzieć, dlaczego Henryk Sutpen zamordował Karola Bon. Wypadki wszakże rozegrały się na przestrzeni stu lat i wiadomość o nich, jeśli ma być pewna, musi być sprawdzona w opowieściach osób, które znają ją z relacji świadków mniej lub więcej zaocznych. Jeden z krytyków nazywa Absalomie! Absalomie! „nie kończącym się i bolesnym znakiem zapytania”. Prawda, którą odkrywa wreszcie Faulkner, jest prosta i wydaje się niewspółmierna wobec skomplikowanego dochodzenia, przeprowadzonego, by ją znaleźć. Pamiętajmy jednak, że jej wartość mierzy się nie prostą formą aforystyczną, ale ludzkim wysiłkiem, jaki kosztowało jej zdobycie, ustalenie, przekonanie się o niej. Pani Beecher Stowe mówi to samo co Faulkner: potępia nienawiść rasową. Jakaż jednak różnica między łzawą tandetą Chaty wuja Toma, tak łatwego do wykpienia romansidła kazalniano-protekcyjnego, i wstrząsającą tragedią faulknerowską, której argumentacja moralna dzięki swej wszechstronności, dogłębności, autentyczności ludzkiej jest nie do obalenia. Słowa Faulknera muszą mieć szczególne znaczenie dla Amerykanów. Jeśli wolno kierować się intuicją – bo nie znam na tyle stosunków Nowego Świata, by mieć rzeczowe potwierdzenie – to wydaje się, że pisarz ten odgrzebuje głęboką prawdę o swoim narodzie, starając się uświadomić ją własnym zagubionym rodakom. Z powieści jego paruje ów dziwny klimat szerokiego i melancholijnego dorzecza Missisipi, niemożliwy do podrobienia, którego dalekie echo słyszymy w pieśniach Paula Robesona. Bohater Faulknera Quentin w latach prosperity, pogody i równowagi ducha, jakim jest w USA okres przed pierwszą wojną światową – są to zarazem czasy dzieciństwa pisarza, gdy zetknął się z ostatnimi świadkami wojny domowej – zastanawia się nad losem otaczających go i minionych bliskich. Pod pozorem spokoju, ładu, obojętności odkrywa on straszliwe tragedie, widzi sławne rodziny – dumę Ameryki – rozdzielone niezrozumieniem, nienawiścią, wreszcie zbrodnią. Żyli oni w świecie, gdzie zbliżenie się wzajemne było niemożliwe, bo był to świat oparty na niewoli, na wyzysku jednych przez drugich. To zatruło ich życie, tak że nie
widzieli innego sposobu, by rozwiązać swoje problemy – prócz śmierci. „Nie widzieli innego sposobu.”. Nie zgodzimy się na ten pesymistyczny wniosek Faulknera, który pomija możliwość ratunku przez rozwój społeczny i zacieśnia się do granic sumienia indywidualnego. Obcy nam pewnie będzie jego purytanizm, jego desperacja, jego spojrzenie zamknięte na ruch murzyński, nieobecny w jego powieści. Faulkner wszakże, ów „amerykański Żeromski”, z całą dobitnością wyraża ową podstawową prawdę, od jakiej zaczyna się sprawiedliwość społeczna: „Oni zginęli przez samobójstwo, rozszarpując siebie samych, rozszarpując swego brata: czarnego. Byli skazani na śmierć, odkąd odrzucili swego brata”. Gdy więc myślimy czasem o tym, co jest najlepszego w narodzie amerykańskim, nie powinniśmy zapominać – by użyć drogiej temu autorowi terminologii biblijnej – o głosie sprawiedliwego, przemawiającym przez usta Williama Faulknera. OBYCZAJE: CO KOMETY WYZNAŁY DOKTOROWI KINSEYOWI Seksuolog prof. Kinsey, w ankiecie, która stała się sensacją, stwierdził, że wśród mężczyzn w USA panuje daleko posunięta rozwiązłość. Kinsey staje w obronie osób o gustach uchodzących za nienormalne i twierdzi, że są one „wzorowymi obywatelami we wszystkich dziedzinach życia”. Z kolei ukazał się drugi tom dzieła Kinseya Sexual Behavior in the Human Female (Życie seksualne kobiety). W ciągu paru tygodni sprzedano 250 000 egzemplarzy tego liczącego blisko tysiąc stron dzieła, upstrzonego wykresami, statystykami i indeksami. Wielki tygodnik polityczny „Life” poświęca mu 14 stron, usprawiedliwiając się, że „chociaż nigdy nie zamieszcza omówień książek, odstępuje tym razem od zasady ze względu na wyjątkowość wydarzenia”. „Jedno z największych – być może – odkryć o człowieku” – czytamy w dodatku literackim do „New York Times”. „Klasyk naszych czasów”: „Książka Kinseya stanowi dokument sytuacji moralnej kobiety”. Staje się ona „ofiarą obyczajową” pod naciskiem form życia, narzuconych przez silniejszego – przez mężczyznę; obronić się zaś, zachować niezależność, może tylko, jeśli ma środki materialne. Blisko 6 000 wywiadów, przeprowadzonych z różnymi „samicami ludzkimi” (human female – brzmi zimny naukowy termin, stosowany przez Kinseya), dowodzi, że żyją one w obcym sobie świecie wyobrażeń erotycznych, stworzonych przez mężczyzn. Otóż system seksualny dwóch płci – twierdzi Kinsey – różni się. Gdy ukazał się pierwszy tom Raportu, z którego wynika, że potrzeby erotyczne u mężczyzn budzą się wcześnie (15 proc. chłopców w wieku lat 12 ma za sobą w statystyce Kinseya pełny akt seksualny), wygasa późno i odznacza się intensywnością, popychającą mężczyzn do zboczeń – wówczas Kinsey otrzymał list od pewnej czytelniczki, z wyrazami ubolewania, że stracił tyle czasu na odkrycie prawdy, którą zna każda kobieta: „że społeczeństwo męskie jest to stado podskakujących rozjuszonych, roznamiętnionych kozłów”. Kinsey, przytaczając ten list, stwierdza, że zachowanie się mężczyzn zasługuje w oczach kobiet na określenie, jakiego używa owa czytelniczka. Dojrzewanie erotyczne kobiety rozpoczyna się znacznie później (pełnię osiąga dopiero około 30. roku życia) i jest wielokrotnie mniej intensywne, niż to przypuszczają mężczyźni, tworzący sobie, na podstawie własnej pożądliwości, fałszywy obraz uczuć drugiej płci. Kinsey daje obraz cywilizacji, gdzie na każdym kroku panuje egzaltacja erotyzmu. Olbrzymia literatura pornograficzna – pisze Kinsey – „wyolbrzymia rzekomą rozwiązłość kobiet, przedstawiając je jako nienasycone: występuje tu typ namiętnej samicy, jakiej nie spotkałem w moich badaniach – jest to postać fantastyczna, uformowana przez wyobraźnię mężczyzn, którzy życzyliby sobie, by kobiety były właśnie takie”. „Na filmie oglądamy stale bohaterkę, jak z
zamkniętymi oczyma, oddychając ciężko, rozpływa się w ramionach mężczyzny. Marilyn Monroe osiągnęła sławę, ponieważ każdy jej ruch – nawet gdy biegnie – nacechowany jest gotowością natychmiastowego oddania się”. „W piosenkach słyszymy stale dziewczynę, wołającą głosem nabrzmiałym zmysłowością: «trzymaj mnie, szarp mnie, całuj mnie»”. „Postać kusząco rozebranej damy widnieje na każdym afiszu”, bez względu na to, czy reklamuje on dropsy eukaliptusowe, czy jachty na podróże dalekomorskie. W dalszym ciągu Kinsey ostro potępia „ekspertów” od spraw seksualnych, przede wszystkim autorów „podręczników małżeńskich”, sprzedawanych w USA w milionach egzemplarzy. Książki takie, reprezentujące punkt widzenia mężczyzny, rozpowszechniają opinię, że jeśli mąż opanuje technikę pożycia, pozna mechaniczną metodę pieszczot, wystarczy mu to, by uszczęśliwić partnerkę. Dzieła podobne zakładają z góry, że kobieta gwałtownie pragnie satysfakcji zmysłowej: występuje tu znów sfałszowany „męski” obraz drugiej płci. Nie mniej negatywnie odnosi się Kinsey do psychoanalityków, zapewniających, że życie płciowe zależne jest od stanu duchowego i wystarczy pozbyć się nerwic, kompleksów, uprzedzeń, by osiągnąć porozumienie seksualne. Teoria taka możliwa była tylko dzięki głęboko zakorzenionemu, narzuconemu przez mężczyzn przekonaniu, że obydwie płci jednakowo pragną zaspokojenia erotycznego. Z ankiet przeprowadzonych przez Kinseya wynika jednak, że uczucia kobiet są różne od męskich. „Przeciętna kobieta, przytłoczona panującym dokoła erotyzmem, ulegająca naciskowi tego, co uważa za opinię powszechną, sądzi, że sama jest nienormalna i udaje uczucia, jakich nie doznaje, byle tylko nie odróżniać się od nasyconego zmysłowością otoczenia. Czyta ona książki napisane przez mężczyzn o bujnej wyobraźni, chodzi na rewie reżyserowane przez mężczyzn i czuje się zgubiona, obca, niezdolna dostosować się do wzoru, jaki się jej podsuwa”. Mężczyzna ze swej strony, oczekujący na roznamiętnioną towarzyszkę, jaką stwarza jego własna wyobraźnia, doznaje zawodu, sądzi, że nie miał szczęścia i trafił na osobę upartą, nieśmiałą czy nawet nienormalną! Stąd legenda o „frigiditas” (chorobliwej niewrażliwości) kobiet. Kinsey twierdzi, że wśród zebranych przez niego ankiet ledwie 1 proc. kobiet można uznać za dotknięte tym brakiem, gdy freudyści obliczali, że 40 proc. wszystkich kobiet jest „zimnych”, tzn. podejrzewali prawie ćwierć ludzkości o chroniczną nienormalność. System zmysłowy kobiety, zdaniem Kinseya, jest – po prostu – odmienny od męskiego. „Mężczyzna żeni się pod wpływem namiętności i gdy nie znajduje satysfakcji erotycznej w małżeństwie – albo stara się o rozwód, albo bierze kochankę, albo popada w alkoholizm. Kobieta natomiast wychodzi za mąż, by założyć dom, nawiązać trwały stosunek uczuciowy z jednym mężczyzną oraz mieć dzieci, które stać się mogą główną treścią jej życia”. „Jeśli pożycie zmysłowe z mężem nie przynosi jej satysfakcji – pisze dalej Kinsey – przeciętna kobieta skłonna jest się z tym pogodzić, ponieważ aktywność erotyczna nie jest dla niej tak ważna jak dla mężczyzny”. Gdy Kinsey ogłosił swój pierwszy tom, ujawniający rozwiązłość, różnorodność i ruchliwość erotyczną mężczyzn, opinia wyraziła zaciekawienie, co przyniesie drugi, w nadziei że zdradzi on podobne bogactwo życia kobiet. Pod tym względem drugi tom był niespodzianką: podejrzewane i przypuszczane zepsucie kobiet okazało się mitem ukutym przez mężczyzn. Ilość odchyleń od normalności (np. homoerotyzm) jest znikoma, zaś procent niewierności małżeńskiej, mimo że dość duży (wynosi u kobiet 40 proc., ale u mężczyzn liczył 87 proc.!), z punktu widzenia moralnego jest mniej doniosły, bo idzie tu przeważnie o nie więcej niż jeden akt zdrady i to dokonany najczęściej z ciekawości albo z szacunku dla wybitnej osoby oraz pod wpływem uporczywych nagabywań mężczyzny, który i w tym wypadku jest sprawcą nieregularności obyczajowej. To obciążenie mężczyzny odpowiedzialnością jest charakterystyczną cechą książki Kinseya i
decyduje o moralnym znaczeniu jego pracy. Przyczynia się ona do rozproszenia przesądów, trwających w społeczeństwie amerykańskim jeszcze od czasów, gdy kobieta była zawsze winna i gdy topiono w Missisipi dziewczyny, których uroda „opętana przez diabła” przeszkadzała nadmiernie zmysłowym purytanom w odmawianiu pacierzy. „Nie dziw się – pisze Kinsey – gdy towarzyszka pozostaje obojętna na widok twej dumnie wypiętej piersi na plaży; to na nią nie działa – inaczej jest z tobą, który reagujesz na widok każdej zgrabnej kostki u nogi czy na zapach perfum przyniesionych byle powiewem. Gdy zrozumiesz różnice między wami, może zmniejszy się ilość nieudanych małżeństw w Ameryce – których jest 80 proc.”. Mimo tej pożytecznej zapewne rady oraz mimo ciekawych informacji, jakie przynosi książka Kinseya na temat obyczajów współczesnej Ameryki, pomniejszona jest ona przez metodę statystycznego socjologizmu. Zastrzeżenie takie sformułowali pod adresem Kinseya krytycy amerykańscy i angielscy. Stwierdzają oni, że Kinsey – w przeciwieństwie do innych wybitnych seksuologów jak Havelock Ellis, Lindsay, Stekel etc. – nie jest ani teoretykiem, ani lekarzem, ani odkrywcą, tylko „statystykiem” (taxonomist). Otóż w statystyce znaczenie faktu zależy od częstości jego powtarzania. Statystyk tworzy sobie bezwiedny „ideał”, jakby wzór doskonałości, do którego przymierza wszystkie zebrane materiały; praca jego – często wbrew jego intencjom – jest przeniknięta „tęsknotą do szczytu podziałki”, jaką sobie ustalił, wyraża ona – w swoistej formie – kult rekordu. U Kinseya owym „rekordem” jest „jak najwięcej i jak najlepiej”: obfitość stosunków fizycznych. Jeden z krytyków pisze, że Kinsey – szczególnie w pierwszym tomie – uległ sam sugestii męskiego „atletyzmu seksualnego”, który potem krytykuje. „Czytając drugi tom, czujemy zawód autora, że kobiety nie wypełniły przygotowanych dla nich, wielopiętrowych drabinek statystycznych”. „Stanowisko Kinseya jest niedorzeczne również z lekarskiego punktu widzenia: każdy dietetyk potwierdzi, że ten, kto zjada najwięcej, bynajmniej nie odżywia się najlepiej”. Statystyka prowadzi do mechanicznego traktowania życia uczuciowego. W „Science and Society” pisze dr Menniger: „U Kinseya najwyższe kryterium stanowi satysfakcja erotyczna. Tymczasem życie uczuciowe człowieka jest zróżnicowane, każde odczucie jest inne, np. pocałunki: inaczej całuje Wenus, inaczej matka, gdy wysyła dziecko do szkoły, zaś pocałunek Judasza był czymś jeszcze innym. Podobnie różnią się uściski małżonków od np. uczuć sadysty morduj ącego dziecko czy straceńca na szubienicy, który doznaje skurczu mięśni”. Objawy fizyczne są takie same, ale treść ludzka jest za każdym razem odmienna. Można nie doznawać „satysfakcji erotycznej”, a mieć przecie bogate życie uczuciowe: serce Wertera w sławnej powieści Goethego było pełne po brzegi, mimo że był młodzieńcem wstrzemięźliwym. Tymczasem prostytutka, sprzedająca się co dzień z nędzy, może być niewrażliwa jak drewno. U Kinseya ci dwoje stanowiliby identycznie cyfrę na maszynie do dodawania – gdy w ich ludzkim życiu różnica jest olbrzymia. W dodatku uczuciowość Wertera czy też owej prostytutki nie jest dziełem ślepego biologicznego przypadku, ale rezultatem wychowania i sytuacji społecznej3. Romantyzm Wertera wyrasta z mody idealistycznej, typowej dla mieszczaństwa w okresie jego ofensywy, zaś wyzysk prostytutki jest rezultatem nędzy. Engels opisuje w Pochodzeniu rodziny, jak w miarę rozwijania się cywilizacji dojrzewa „nowoczesna miłość seksualna”, wypierając zwierzęce, biologiczne pragnienie społeczeństw pierwotnych oraz skostniałą galanterię klas schyłkowych. Doskonalenie się obyczajów, wzrost szczęścia, powstanie nowoczesnego uczucia, o którym mówi Engels, łączy się z postępem społecznym. Powinny zniknąć przyczyny rozbijające rodzinę, mobilizujące kobietę przeciwko mężczyźnie, rozdzielające kochanków w imię interesu materialnego. Charakterystyczne jest, że słowo „miłość” nie zjawia się na kartach książki Kinseya. Nie można
zaś odłączyć – jak robi Kinsey – „życia seksualnego” od ludzkich uczuć: miłości i nienawiści, podobnie jak tych z kolei sentymentów nie można oddzielić od losu swego społeczeństwa. „Kinsey może nie powiedział ostatniego słowa – pisze komentator „Life” – niemniej z jego statystyki udziela się przekonanie, mimo że nie zostało ono tam sformułowane, że mimo całej efektownej rozwiązłości na pokaz, zasadą powszechnie wciąż szanowaną w Ameryce jest sentymentalny purytanizm”. 2 Od tego czasu Hemingway opublikował tylko b. słabą, niewielką rozmiarami powieść Across the River and into the Trees, przyjętą tym bardziej nieprzychylnie, że jej autor manifestacyjnie oświadczył, że pokonał przez k.o., „lub przynajmniej na punkty”, Maupassanta, Turgieniewa itd. – jedynie Tołstoj jakoby mu się jeszcze opierał. 3 Kinsey sam podaje – ale nie wyciąga wniosku z tego faktu – że kobiety wykształcone lepiej dają sobie radę w życiu erotycznym, gdy w sferach niższych „kobieta jest zdezorientowana i staje sie ofiarą regularnego gwałtu, bez udziału zmysłów”. Wychowanie i zrozumienie może wyrównać przepaść umieszczoną przez naturę między dwiema płciami.
NIEMCY
PISARZ NAJBARDZIEJ POPULARNY: ERICH MARIA REMARQUE W dziesięć lat po zakończeniu II wojny światowej Erich Maria Remarque wydał powieść, której ambicją jest stworzenie paraleli do jego głośnej książki Na Zachodzie bez zmian, opublikowanej w roku 1929, tj. w okresie również dziesięcioletnim po I wojnie. Termin ten, w obydwu wypadkach, nie jest przypadkowy; z okazji Na Zachodzie bez zmian Remarque przyznał, że powieść tę miał gotową wcześniej, ale „czekał na uspokojenie umysłów, które pozwoliłoby spojrzeć na kataklizm z dystansu”. Obecnie Remarque powtarza swój eksperyment, usiłując dać moralną ocenę wojny z tych samych pozycji co w Na Zachodzie bez zmian. Z tego względu nowa jego powieść jest materiałem do konfrontacji: pozwala ona zrozumieć fiasko ideologii Remarque’a – tzn. pacyfizmu – w ciągu ostatnich lat. Powieść Na Zachodzie bez zmian była bowiem literacką ilustracją antywojennego ruchu umysłowego, charakterystycznego dla lat trzydziestych w Europie. Remarque (pseudonim ten jest anagramem jego prawdziwego, często spotykanego w Niemczech nazwiska – Kramer) jako osiemnastoletni chłopiec wstąpił do armii kajzera wprost ze szkoły i powieść jego jest w znacznej części autobiografią. Jest to melancholijny pamiętnik piechura przeżywającego piekło okopowej wojny pozycyjnej, charakterystycznej dla frontu zachodniego w latach 1915-18. Bohater Remarque’a, który przystąpił do wojny w nastroju naiwnego młodzieńczego patriotyzmu, przekonuje się rychło, że został oszukany, narażając się na potworne cierpienia za sprawę niejasną i nie wartą tak wielkiego poświęcenia. Część centralną powieści stanowi opis urlopu, w trakcie którego bohater styka się z małodusznością, głupim hura patriotyzmem i myślową dezorientacją cywilnego zaplecza, nie zdającego sobie sprawy z tragedii dziejącej się na froncie. Mimo że pojmuje teraz niedorzeczność wojny, bohater wraca na front i ginie tuż niemal przed zawieszeniem broni, w dniu tak spokojnym, że komunikat wojenny stwierdza w jednym zaledwie zdaniu: Na Zachodzie bez zmian. To ironiczne zakończenie podkreślało symbolicznie niepotrzebność tej śmierci – oraz wszystkich innych. Powieść Remarque’a nie przedstawiała wielkiej wartości intelektualnej; przewyższali go Zweig, Renn, Romains, Dorgelès i inni autorzy – pacyfiści, odsłaniający głęboki kryzys umysłowy mieszczaństwa w okresie wojny. Bohater Remarque’a nie jest zdolny do wyciągnięcia wniosków z odniesionego zawodu i bunt swój ogranicza do zwymyślania złośliwego feldfebla; los swój uważa za konieczność. Remarque nie był też wolny od mazgajowatego sentymentalizmu w tradycyjnym niemieckim guście; jego bohater z upodobaniem zrywał rzadkie kwiatki w straszliwym błocie artyleryjskim, przemieszanym z kiszkami i mózgami. Te jednak cechy: brak ambicji intelektualnej i łatwa uczuciowość, zdecydowały o sukcesie książki. Przełożono ją na 18 języków, nakręcono film w Ameryce, zaś jej tytuł – Na Zachodzie bez zmian – stał się sloganem oznaczającym ruch pacyfistyczny
liberalnego mieszczaństwa. Ja też, jako chłopiec, czytałem ją z przejęciem; była to zapewne, w 20leciu międzywojennym, najbardziej popularna powieść niemiecka. Krytyk L. Cahen pisze, że książka Remarque’a odpowiada polityce Brianda, premiera francuskiego, który po okresie antyniemieckiego bojkotu rzucił hasło przebaczenia i porozumienia. Ówcześni publicyści liberalni wyrażają pogląd, że wojna zaczęta z powodów nacjonalistycznych była nieporozumieniem. Z okresu tego pochodzi wiele charakterystycznych dzieł, stanowiących kontynuację Na zachodzie bez zmian. W głośnym filmie Renoira La Grande Illusion (Wielkie złudzenie) francuski major, jeniec wojenny, hałaśliwie symuluje ucieczkę, by odwrócić uwagę od innych kolegów-jeńców, którzy rzeczywiście uchodzą z obozu. Dowódca obozu, wysoki oficer niemiecki o cechach dżentelmena, trzykrotnie wzywa Francuza do powrotu, wreszcie strzela. Rana jest śmiertelna i dowódca obozu nie opuszcza łoża ranionego, przy czym toczy się taka rozmowa: „Przepraszam, że pana postrzeliłem, mierzyłem w nogę”, na co konający Francuz odpowiada: „Ach, to zrozumiałe, odległość była za duża i ciemno”. Podobna rycerskość cechuje osławioną sztukę M. Rostanda Człowiek, którego zabiłem (sfilmowaną w USA), której bohater – Francuz nie może zaznać spokoju, ponieważ zgładził Niemca w walce na bagnety. Odnajduje wreszcie w małym miasteczku w Wirtemberdze rodzinę poległego, nawiązuje przyjaźń z jego ojcem, siwym i czarującym staruszkiem, poślubia jego siostrę. Utopijny pacyfizm liberalny skompromitował się szybko w obliczu faszyzmu. Powieść Remarque’a została zakazana przez Hitlera, bo deprecjonowała kult wojny. Remarque uszedł do Paryża, napisał Drogę powrotną i Trzej towarzysze o życiu w Niemczech po wojnie oraz Łuk Triumfalny – powieść, która mimo pozorów dzieła politycznego jest li tylko melodramatem, czemu zawdzięcza popularność. Bohater Łuku, doktor Rawik, ma reprezentować emigrację niemiecką w Paryżu, ale jego antyhitleryzm ogranicza się do melancholijnych deklaracji; poza tym bohater spędza życie na piciu „calvadosu” i na wielkiej miłości, co pokazano na ekranie w interpretacji Ingrid Bergman i Charles’a Boyer. Łuk Triumfalny ma również charakter autobiograficzny, ponieważ Remarque, który tymczasem osiedlił się w Ameryce, cieszy się tam – w wieku lat 55 – opinią bon vivanta, jednego z najelegantszych literatów, znawcy sztuki i muzyki oraz wyszukanych alkoholi. Jego nowa książka, Czas życia i czas śmierci, wydana po angielsku (A Time to Love and a Time to Die – wydanie niemieckie ukazało się później, skrócone o niektóre ostre sformułowania antyhitlerowskie), oznaczona została przez poważny „Book-of-the-Month-Club” jako najwybitniejsze dzieło w USA za czerwiec 1954. Mimo tego wyróżnienia, krytycy nie są jednomyślni: „Times Litterary Supplement” pisze, że „jest to blada dziesiąta kopia przez kalkę maszynową z Na Zachodzie bez zmian”. Przy czytaniu Czasu życia i czasu śmierci uderza rzeczywiście analogia do pierwszej książki Remarque’a, wyglądająca na celowo zamierzoną. Bohater, Ernst Graeber, jest zwykłym piechurem, podobnie jak w Na Zachodzie bez zmian, co już zmienia proporcje prawdy: II wojna światowa – z wyjątkiem Stalingradu – nie toczyła się w okopach i dla żołnierzy Hitlera składała się raczej z krótkich i gwałtownych akcji oraz z wielomiesięcznych przerzutów transportowych przez okupowane tereny Europy i Azji. (Najciekawsza bodaj powieść zachodnio niemiecka o wojnie, Pociąg przybył punktualnie H. Bölla ma za temat dzieje eszelonu wojskowego, podróżującego tygodniami w kierunku niejasnego, moralnie abstrakcyjnego frontu „gdzieś w Rosji”). Poza tym wobec daleko posuniętej motoryzacji, żołnierz nowego Wehrmachtu – jak to stwierdzają pamiętniki – zdany był w ogniu raczej na obsługiwaną przez siebie maszynę, nie na zmysł koleżeństwa najbliższej kompanii, co stworzyło charakterystyczną, fatalistyczną psychologię „mechanicznej samotności”, nie mającą nic wspólnego ze stanem ducha piechura spod Verdun, który zanurzony
po szyję w błoto, z bagnetem w ręku, z wiernym towarzyszem broni u boku, nie ruszając się w ciągu lat, dźwigał osobiście, na własnym niejako karku, całą konkretnie wyczuwalną linię frontu. Tymczasem armia Hitlera przypominała raczej mrowisko, zautomatyzowane technicznie i moralnie, niewiele dostarczające sposobności do indywidualnej rozterki psychologicznej. Bohatera swego Remarque pokazuje nam na wiosnę po bitwie stalingradzkiej (1943), na froncie wschodnim, tj. już w atmosferze klęski – co ma również dawać paralelę do atmosfery Na Zachodzie bez zmian. Nie wiemy jednak, jak się czuł Graeber w ciągu poprzednich lat hitlerowskich triumfów. Okropności walki opisane są językiem koszmaru frontowego I wojny. Gdy następuje odwilż, trupy poległych i zamarzniętych Niemców wyłaniają się spod śniegu ułożone w warstwy, „niby pokłady makabrycznego tortowego ciasta” – na spodzie zabici w październiku, na wierzchu w styczniu. Rosjanie rozpoczynają męczący ostrzał artyleryjski i Graeber jest szczęśliwy, gdy udaje mu się uzyskać urlop, po raz pierwszy od dwóch lat. Opis tego urlopu stanowi znowu analogię do Na Zachodzie bez zmian, z tą różnicą, że Remarque dodaje wątek miłosny. W rodzinnym miasteczku Graeber zastaje kupy gruzów, ale spotyka Elżbietę, młodą, dwudziestoletnią piękność, opisaną w tonie sentymentalnej naiwności (miała brwi wysoko narysowane, ciemne oczy i włosy o barwie mahoniu, stale miękko falujące). Tu miejsce na obraz terroru hitlerowskiego, w tonacji równie dziecinnej. Ojciec Elżbiety, lekarz humanista, człowiek przemiły i kulturalny, zostaje zadenuncjowany przez współlokatora i wysłany do obozu koncentracyjnego, skąd wkrótce nadchodzą jego popioły w drewnianym pudełku. Graeber usiłuje zatrzeć te okropności, oddając się marzycielskim wizjom, do czego dostarcza sobie pretekstu, obserwując lipę kwitnącą symbolicznie i „mimo wszystko” na rynku miasteczka, pośród ruin. Przenika go głęboka i mętna wiara w piękną przyszłość, niezrozumiała dla czytelnika wobec braku przesłanek rozumowych. Graeber poślubia Elżbietę i powraca na front, gdzie zostaje zabity tuż przed końcem wojny, przez podejrzliwych mużyków – rosyjskich jeńców wojennych, którzy mimo że przedstawieni jako dzielni i uczciwi, nie rozumieli, że Ernst chciał ich uwolnić z obozu, i zgładzili go biorąc za strażnika. Zakończenie to budzi wesołość niezamierzoną przez autora, gdy zacni i bezbronni Rosjanie niechcący mordują poczciwego Niemca, który zbliża się do nich z wyciągniętymi ramionami tylko po to, by spełnił się zamierzony od początku fatalizm powieściowy. Ten bezwiedny śmiech czytelnika ma swoje racje. Remarque nie tylko nie budzi litości dla swego bohatera, ale przeciwnie – złośliwą satysfakcję, jaką odczuwamy widząc, że głupca spotkał zasłużony los. Graeber obraca się w umysłowym półmroku: dostrzega zbliżającą się klęskę, nienawidzi sprawy, za którą walczy, mimo to stoi do końca na froncie z anachronicznym karabinem w ręku, przygotowując w ten sposób własną zagładę. Reprezentuje on psychologię barana w stadzie, które widząc własnymi oczami przepaść na swojej drodze, zmierza wszakże ku niej nieuchronnie, pod przewodem szaleńca czy mistyfikatora. Oczywiście, bierność Graebera – podobnie jak wielu innych w służbie hitlerowców – wytłumaczyć można terrorem, brakiem zorganizowanego oporu czy ignorancją ideologiczną. Remarque jednak tego wyjaśnienia nie podaje; przeciwnie, sugeruje, że Graeber dojrzał do głębokiego zrozumienia własnej tragedii. Sugestia ta nie jest w stanie przekonać. Postać Graebera stanowi mechaniczną odbitkę pacyfistycznego motywu literackiego z lat trzydziestych. Motyw ten był wówczas myślowo uzasadniony, ponieważ I wojna światowa była niedorzecznym i bezcelowym wzajemnym rozszarpywaniem się między imperiami, kierującymi się w gruncie rzeczy tą samą ideologią. Nonsensowi temu pisarze pacyfiści przeciwstawili tragedię „małego człowieczka” jako zniszczoną w kataklizmie wartość humanistyczną, wyższą nad niejasny cel wojny. W Sporze o sierżanta Griszę Zweiga wojskowe sądy i najwyżsi sztabowcy kłócili się w ogniu wojny, gdzie ginęły tysiące ludzi, na
przestrzeni paruset stronic powieści, o los niesłusznie skazanego, niezbyt rozgarniętego podoficera. Zweig sugerował, że śmierć tej niewinnej ofiary dyscypliny jest większą ludzką stratą niż załamanie się któregoś z idiotycznych frontów. Remarque nie dostrzegł zgoła odmiennej treści II wojny. Starły się tutaj dwie koncepcje uporządkowania świata, od czego została uzależniona przyszłość ludzkości wojna miała tym razem jasny cel ideologiczny. Zwycięstwo hitleryzmu uczyniłoby nierzeczowymi zmartwienia sierżanta Griszy, szeregowca Graebera czy smutnego kolekcjonera kwiatków z Na Zachodzie bez zmian. Ernst Graeber z Czasu życia i czasu śmierci, zapatrzony w swoje drzewo lipowe z marzeń – w chwili gdy całe narody znikają z powierzchni ziemi – niezdolny, by rozpoznać znaczenie dziejącej się historii, staje się znakiem bez treści, papierową figurą, dzięki małostkowemu zatarciu proporcji między cierpieniami jednostki i nowoczesnego mrowiska, jakim stała się ludzkość. Na próżno Remarque zasłania się szlachetnością swego pacyfizmu: jest on myślowo pusty. Słowo „pokój” nigdy nie jest bezprzymiotnikowe. Zawsze ciągnie za sobą ukryty, przemilczany, domyślny dopełniacz: Ernst Graeber, w którym Remarque upatruje ofiarę walki o utopijny, fantastyczny, nie oparty dziś na żadnej szansie społecznej „pokój”, jest w gruncie rzeczy bezwiednym pionkiem w walce o „pokój hitlerowski”, przeciw pokojowi ludowemu. Nie wydaje się, by Remarque uzyskał poparcie. Jego nowa powieść jest jego starą klęską: jest od pierwszej do ostatniej stronicy anachronizmem. OSTATNI FILOZOF: KARL JASPERS Książka Karla Jaspersa Sens historii potraktowana została przez krytykę zachodnią jako zasadnicze dzieło wyznawcze, rodzaj summy myślowej, jaką „najwybitniejszy z żyjących filozofów niemieckich, następca Fichtego, Kanta i Schlegla” (pisze jeden z recenzentów) wydobył z analizy epoki współczesnej, u schyłku swego życia, po katastrofie drugiej wojny światowej. W okresie powojennym Jaspers opublikował tylko rozprawę o niemieckim poczuciu winy, gdzie zarzuca bliżej nieokreślonej „świadomości narodowej”, że „oddzieliła się od poczucia wspólnoty z ludzkością”. W pracy tej Jaspers nie analizuje materialnych powodów katastrofy. Idealistyczna, ogólnie moralizująca rozprawa Jaspersa Problem winy, jakkolwiek przyjęta z aprobatą przez krytykę Zachodu, nie przyniosła mu takiego rozgłosu jak „Sens historii”. Jaspers zaczyna od stwierdzenia, że chcąc „ocenić historię”, trzeba mieć jakiś miernik. Zachodnia filozofia historii – pisze dalej – miernik ów znalazła w chrześcijaństwie, wyznaczając datę narodzenia Chrystusa jako początek nowej ery. Ale podobna zasada nie daje się zastosować do całej ludzkości, tylko do jej – małej procentowo – części, gdzie sięgał autorytet chrystianizmu. Jaspers proponuje więc inny miernik: twierdzi on, że decydującym dla świata okresem jest piąty wiek przed naszą erą. „W tym czasie dzieją się we wszystkich krajach rzeczy niezwykłe. W Chinach naucza Konfucjusz i Lao-Tse, w Indiach jest to epoka Buddy, w Persji zjawia się Zaratustra, w Palestynie jest to okres wielkich proroków, Izajasza i Jeremiasza – wreszcie Grecja osiąga szczyty swej myśli: w filozofii Platon, w tragedii Ajschylos, Sofokles i Eurypides. Ci myśliciele działają w tym samym czasie, nie wiedząc o sobie nawzajem. Ludzkość po raz pierwszy stawia sobie pytanie: kim jest człowiek, jakie jest jego zadanie w świecie, jakie są granice jego możliwości”. Jaspers nie próbuje wyjaśnić przyczyny tego rozkwitu myśli, stwierdza tylko, że ów, jak go nazywa, „okres osiowy” stanowi miernik, podziałkę, jakby drabinkę wartości, według której możemy ocenić wszystko, co po owym rozstrzygającym wieku nastąpiło. Oznacza to, że Jaspers uważa piąty
wiek p.n.e. za okres szczytowy, któremu żadna inna epoka dotychczas nie dorównała. Nie należy też przewidywać – jego zdaniem – poprawy w najbliższym czasie; przeciwnie, ludzkość zbliża się do najgorszego okresu: „Głównym uczuciem naszych czasów jest przewidywanie kryzysu, narastającego od przeszło stu lat”. W innym miejscu Jaspers pisze, że „ocenić właściwie nasz wiek możemy wówczas, gdy spojrzymy na niego z jak największej perspektywy: dostrzeżemy wtedy, że ciągłość dziejów została gwałtownie przerwana mniej więcej przed dwustu laty” (Rewolucja Francuska). „Po szoku tym nie nastąpił nawrót do dawnej wiekowej linii, ale odwrócenie biegu dziejów wstecz, co przygotowuje katastrofę czekającą nas w przyszłości”. Świadomość tej klęski jest najsilniejsza w latach ostatnich: „Po pierwszej wojnie światowej zmrok padł na Europę; milionowe rzesze kotłowały się w potwornym tyglu, przepowiadano koniec ludzkości. Zaczęło się życie pełne grozy, wylękłego oczekiwania, zapanował zrezygnowany fatalizm. Powstały teorie uzasadniające zbliżający się koniec, jak Klagesa, według którego nasza planeta traciła swoją «esencję telluryczną» i bliska była zgaśnięcia. Inni, jak Spengler czy Alfred Weber, tłumaczyli to zjawisko zamieraniem sił żywotnych cywilizacji. Mimo różnic, wszyscy zgadzali się, że nadchodzi kryzys tak poważny, jakiego nie znają dzieje”. Te stronice Sensu historii już wystarczają, by zorientować się, w jakim to zaułku myślowym znalazł się „patriarcha z Heidelbergu”. Zaczyna on od zamiaru, by znaleźć miernik dla historii całej ludzkości. Miernik ów następnie ustala – dowolnie i bez próby uzasadnienia – powołując się na kilku filozofów idealistów oraz twórców religii, wyrosłych na tle pierwotnej cywilizacji patriarchalnej. W ciągu dziejów formacja ta zniknęła pod naciskiem nowych, dojrzewających klas społecznych, wskutek czego musiało się zmniejszyć znaczenie myślicieli z piątego stulecia. Nic więc dziwnego, że Jaspers nie znajduje podobnych objawów w wiekach następnych, które rozwinęły myśl materialistyczną, ale fakt ten – przeciwnie niż go Jasper ocenia – dowodzi nie degeneracji ludzkości, lecz jej doskonalenia się, postępu i rozwoju. Szczytowy okres dziejów Jaspers tymczasem oznacza – z zupełną dowolnością – przed 25 wiekami, twierdząc, że od tego czasu ludzkość już tylko się stacza. Dzieło Jaspersa staje się zaprzeczeniem postępu. W dalszym ciągu widzimy, jak szeroko zakreślone przez filozofa pole badań zwęża się do prywatnej perspektywy. Zamierzał on stworzyć regułę dla wszystkich kontynentów, ale wkrótce mówi wyłącznie o Europie, a następnie już tylko o europejskim mieszczaństwie. Owo „przerwanie ciągłości dziejów mniej więcej przed 200 laty” to narodziny nowoczesnego racjonalizmu i Rewolucja Francuska, fakty niekoniecznie wiążące się z wymienionym na początku Izajaszem w Palestynie, Buddą w Indiach i Lao-Tse w Chinach. Owo zaś przewidywanie nadchodzącej katastrofy po drugiej wojnie światowej, wyrażone przez niejakiego Klagesa, Spenglera i Alfreda Webera, było sentymentem żywionym przez grupę inteligentów, i nie jest prawdą, co pisze Jaspers, że „Każdy, kto żyje w naszej epoce, lęka się kataklizmu, co do którego zgodni są wszyscy współcześni filozofowie”. Obawy tej nie znajdujemy np. w pismach myślicieli postępowych, których poglądy podziela znacznie więcej osób niż teorię Klagesa o „utracie energii tellurycznej” przez naszą nieszczęsną planetę. Nie ma również racji Jaspers, gdy twierdzi, że poczucie końca świata, podobnie intensywne, nie istniało dotąd w historii. Poematy z okresu upadku cesarstwa rzymskiego, wróżby o ogniu z nieba mającym zniszczyć świat w epoce agonii feudalizmu, katastroficzne deklamacje surrealistów świadczyły i świadczą, że upadająca klasa ulega żałosnemu złudzeniu, że wraz z nią pogrąża się cała ludzkość. Sens historii, mimo zamierzeń uniwersalnych jego autora, okazuje się więc studium na ograniczony temat: jak środowisko Jaspersa pojmuje historię w okresie schyłku swej klasy. W
dalszym ciągu książka staje się wręcz manifestem niewiary w wiedzę ludzką. Jaspers próbuje mianowicie określić, „co człowiek może poprawić w świecie”, jakie są jego możliwości interwencji, wynikające z poprzedniej „analizy historii”. Ponieważ filozofowie z V stulecia zniknęli raz na zawsze i od tego czasu staczamy się ku zamieszaniu i kryzysom, najświetniejsze umysły popadły w dezorientację. „Najdoskonalsze wyliczenia – pisze Jaspers – okazują się fałszywe (?), najwspanialsze plany spotyka fiasko, spadają na nas katastrofy społeczne, których nie umiemy powstrzymać. Wiedza wszystkiego nie może. Medycyna nie jest w stanie opanować chorób, nie umie też zahamować śmierci”. (Jaspers przemilcza, że medycyna w ciągu ostatnich stu lat zdołała usunąć klęski tak niegdyś straszliwe, jak ospę, syfilis, cholerę i nic na razie nie wskazuje, że ten proces odkrywczy się zatrzymał.) Nieszczęścia ludzkości Jaspers przypisuje „fałszywej koncepcji świata” – mianowicie odejściu od filozofów V wieku, tj. od idealizmu! „Zakładamy – pisze Jaspers – że świat można poznać, zapominając, że poznanie to ma dwa różne znaczenia: 1) zbadanie przedmiotów znajdujących się w świecie, czego dokonują nauki laboratoryjne – to poznanie częściowo jest możliwe – oraz 2) określenie świata jako jedności, całości, jego celu, jego sensu w ogóle – tutaj jesteśmy bezradni, świat się uchyla, nie dając się objąć naszym umysłem”. „Najwybitniejsi myśliciele, jak np. Hegel, przyznawali, że są bezradni”. W dalszym ciągu Jaspers ostro zarzuca filozofom materialistycznym „fałszowanie świata”: „Najpierw myśliciele greccy zbudowali schemat porządku świata, pojęcie kosmosu, usiłowali tłumaczyć go logicznie. Znaleźli oni następców na tej niewłaściwej drodze: Demokryt, Arystoteles, Descartes odpowiedzialni są za sparaliżowanie naszej wiedzy przez zamiłowanie do jasnego określania”! Właściwa wiedza – twierdzi bowiem Jaspers – jest inna: „Istnienie faktów dostępnych naszym badaniom jest bez znaczenia. Świat nam dostępny jest pozbawiony sensu, bo jego istota jest gdzie indziej, w wielkim Innym. Nasze poznanie nie może go objąć. Świat nie daje się uchwycić jako realność absolutna i skończona, jest on odbiciem czegoś odmiennego, nieosiągalnego dla nas, co jednak wypełnia wszystkie przedmioty: «Bóg-stworzyciel – mówił Luter – jest wszędzie, nawet we wnętrznościach pchły. Poznać świat – to znaczy przejąć w siebie poczucie boskiej myśli»”. Tak wygląda „summa filozoficzna” przyjęta z entuzjazmem przez inteligencję Zachodu. W czasach wyjątkowych, gdy tworzy się nowe życie w rozmiarach nieznanych w dziejach, Jaspers ubolewa nad rzekomą degeneracją ludzkości i zaleca nawrót do Buddy i Jeremiasza. Książka Jaspersa jest dowodem myślowym „wyrzucenia za burtę” pionierskiego sztandaru. Współczesny filozof wypiera się Rewolucji Francuskiej, uważając ją za skok, który przerwał linię dziejową, wyrzeka się Kartezjusza i jego dziedzictwa, neguje wiarę w twórczą myśl racjonalistyczną. Na próżno jednak usiłuje on rozszerzyć swoje smutne doświadczenie na cały świat. „Zbliżający się z wolna koniec rzuca już na nas swój cień” – te słowa Jaspersa są słuszne, ale tylko w odniesieniu do niego samego i jego wielbicieli, dla których staje się on prorokiem zagłady. Książka Jaspersa jest jeszcze jedną ilustracją faktu znanego historii, że upadający ulega złudzeniu, że wraz z nim pogrąża się cała ludzkość. Sens historii zapewne jest dokumentem bankructwa myślowego, owszem, ale tyczącego tylko pesymistów podobnych do autora.
FINAŁ!
DOKTOR KNOCK (FRANCJA) KONTRA PROFESOR HAUSER (USA) Szlachetne zdrowie Nikt się nie dowie Jako smakujesz Aż się zepsujesz Jan Kochanowski (1530-1584) Pojedynek między dwoma szarlatanami: profesorem Hauserem, autorem książki o dietetyce praktycznej, czyli sztuce racjonalnego odżywiania, które to dzieło w samych Stanach Zjednoczonych osiągnęło nakład miliona egzemplarzy, oraz doktorem Knockiem, postacią fikcyjną, bohaterem komedii Jules’a Romains, napisanej w roku 1924, niespodziewanie przez wypadki zaktualizowanej, pozwala uchwycić rolę, jaką odgrywa medycyna; złośliwie przez kogoś rzucony termin „kapłaństwa lekarskiego” nie wydaje się przesadą. W sztuce Jules’a Romains doktor Knock, mężczyzna w wieku nieokreślonym, o przeszłości nieznanej, o nazwisku nic nie mówiącym (bo dla ucha francuskiego nazwisko to nie kojarzy się z niczym), stale ubrany w czarny tużurek, o twarzy nieruchomej i pozbawionej wyrazu, o spojrzeniu ukrytym za grubym szkłem okularów, z nieprzenikliwości swej uczynił główny atut sugestii zawodu, który reprezentuje, i pacjenci z drżeniem wpatrują się w jego zawsze stężałe oblicze, na próżno usiłując odczytać z wyrazu twarzy doktora istotny sens diagnozy. Knock tylko jeden raz odsłania swoje sentymenty i daje się ponieść uczuciu, gdy rozmawiając ze starym lekarzem, prowincjonalnym niedołęgą, opowiada mu o postępach medycyny w małym miasteczku, gdzie przed przybyciem Knocka było dwóch chorych w ciągu roku, dziś zaś buduje się specjalne sanatorium, jedno z największych w okolicy, by pomieścić klientów, w których Knock wmówił chorobę. Bije właśnie godzina jedenasta. „Niech pan pomyśli, drogi kolego – mówi Knock – kilka miesięcy temu te uderzenia zegara oznaczały po prostu, że wszyscy śpią od dwóch godzin. Dzisiaj dla setki ludzi jest to hasło, by zmierzyć wieczorną temperaturę; dla drugiej setki to sygnał do lewatywy lub zmiany okładu. W tej właśnie chwili dziesiątki rąk sięgają w kierunku nocnego stolika, dziesiątki oczu śledzą staranne odmierzanie kropli zapisanego przeze mnie lekarstwa... Te światła w oknach, dawniej nieobecne czy obojętne, dzisiaj płoną na chwałę... medycyny!”. Stary doktor Parpalaid słucha tego poematu wypowiedzianego przez Knocka niemal z mistycznym patosem i sam także ulega sugestii „wielkiej sprawy”. Jedna tylko budzi się w nim wątpliwość: „Drogi kolego! Czy tym ludziom... to jest potrzebne?”. Knock nie może opanować wzgardy dla niepojętnego konowała: „Wystarczy, że to jest potrzebne medycynie!”. „Promienie nieznanego pochodzenia zalewają scenę tworząc nad głową doktora Knocka świetlistą i tęczową aureolę... Skłońmy i my głowę przed
misterium medycyny” – kończy Romains z ironią. Medycyna cieszy się nie tylko powagą moralną, ale przenika w życie codzienne w stopniu, o jakim nie mamy pojęcia. Każdy tu ma swego „lekarza domowego” czy „rodzinnego”, u którego bywa przynajmniej raz na kwartał, jak u spowiedzi. Doktorzy interesują się nie tylko zdrowiem swych pacjentów, ale są często, z pokolenia na pokolenie, powiernikami familii i znają sekrety ojców i matek, skrywane przed najbliższymi. Do tradycyjnego umeblowania należy apteczka – która u nas nie jest sprzętem popularnym – i proponowana jest w inseratach jako niezbędny składnik najskromniejszego „kompletu”: „Łóżko, stół, pięć krzeseł, szafa i apteczka – estetyczna całość dla samotnego pana, tylko za sto czterdzieści pięć tysięcy franków!”. Wszyscy tu się leczą na przypadłości, które u nas przechodzą nie zauważone, jak „opóźnienie trawienia”, „ciężkie przebudzenie” (le réveil pénible) czy po prostu skłonność do denerwowania się. W momencie deseru każdy z uczestników obiadu, od najmłodszych począwszy, wydobywa pigułkę lub odmierza kropelki medykamentu. Ten zbiorowy odruch trzeźwości Polakowi przyzwyczajonemu, że u nas w tym momencie „proszonego” przyjęcia, zakropionego alkoholem, atmosfera bywa mało racjonalistyczna, wydaje się humorystyczny. Związek medycyny z życiem i obyczajami stworzył interesujące zjawisko chorób „modnych”, które zniknęły wraz z grupami społecznymi o określonych manierach. Badacze historii medycyny do dziś nie zdołali ustalić – z punktu widzenia klinicznego – jak wyglądał na początku XIX wieku przebieg dolegliwości, określanej w salonach jako wapory. Choroba ta objawiała się w cyklu nagłych zasłabnięć, powodowanych często tokiem rozmowy; leczono ją zaś, zarówno u mężczyzn, jak kobiet, za pomocą soli trzeźwiących. W zachowanych fiolkach z tym medykamentem znajdujemy mieszaninę perfum z amoniakiem; wąchanie tego płynu, w świetle chemii medycznej, nie może mieć żadnego wpływu na stan zdrowia. Stylizowanie się na choroby płucne występuje jako moda w okresie cyganerii i trwa do pierwszej wojny światowej, w której owi domniemani suchotnicy wykazali wiele niespodziewanego uporu, wytrzymałości, a nawet męstwa. Moda na chorobę stworzyła przedziwną instytucję sztucznego raju, jakim do roku 1914 jest kurort, miejsce obyczajowych zjazdów pod pretekstem leczenia. Francja i południowe Niemcy pokryte są miejscowościami zbudowanymi w sposób standardowy, dla owych właśnie celów, w końcu XIX i z początkiem XX stulecia. Do dziś możemy oglądać na Dolnym Śląsku kilkanaście zabytków tej mody, niby dokument minionej cywilizacji. Kurort składa się z trzech dominujących punktów architektury, zazwyczaj utrzymanych w stylu pseudochińskiej secesji: dom zdrojowy, kasyno gry, muszla do słuchania koncertów pod gołym niebem. Punkty te połączone są malowniczymi ścieżkami oraz promenadą, po której z wolna kroczyli panowie w białych spodniach i panie w długich sukniach, popijając przez rurkę wodę mineralną ze szklaneczek. W kurorcie panowała kompletna cisza, strzeżona surowymi przepisami; pojazdy mechaniczne i konne nie miały wstępu na teren zdrojowy, były też kurorty, gdzie zabroniono sprzedaży gazet. Odcięcie od świata podkreślała specjalna „literatura kurortowa”, której autorzy, dziś kompletnie zapomniani, w rodzaju G. Ohneta czy P. de Kocka, stwarzali cieplarnianą atmosferę fikcji obyczajowej. Wśród różnorodnych form évasion, ucieczki od groźnego świata, dezercja w chorobę zajmuje miejsce honorowe. Nienaruszalność postaci lekarza jest uderzającą cechą kultury, która pokpiwa z wielu spraw zasadniczych. Ciekawa pod tym względem byłaby analiza kluczowego dzieła, mianowicie Czarodziejskiej góry Tomasza Manna. Bohater tej powieści Hans Castorp, dotknięty gruźlicą, zmuszony jest spędzić lata młodzieńcze w odciętym od świata wysokogórskim sanatorium, gdzie spotyka reprezentantów wszystkich narodowości i przedstawicieli głównych ideologii naszego
wieku. Otoczenie to, przewijając się przed oczyma bohatera, demonstruje najrozmaitsze drogi wyboru i powieść Manna z wolna przekształca się w rodzaj psychomachii, walki o duszę młodzieńca wchodzącego w życie. Ale te różne zasady: ateizm, katolicyzm, wolnomularstwo, socjalizm, erotyzm biologiczny – reprezentowane przez nosicieli owych idei, patetyczne postacie chorych, współtowarzyszy Castorpa – traktowane są przez Manna ze sceptycyzmem utrudniającym i nawet uniemożliwiającym bohaterowi dokonanie wyboru. Jedna tylko osoba w Czarodziejskiej górze nie budzi wątpliwości i nie naraża Castorpa na rozterkę: jest to postać naczelnego lekarza, doktora Behrensa, który na tle jaskrawego jarmarku zdań, idei, charakterów nabiera wymiarów monumentalnych. Pomimo że w jego ręku spoczywają losy wszystkich pacjentów, Behrens rzadko zabiera głos i tylko widzimy jego lwią głowę i kwadratową sylwetkę, gdy doktor bez słowa, szerokim krokiem, szybko przemierza park sanatoryjny. Jedną z kulminacyjnych scen powieści jest wizyta Hansa Castorpa u lekarza naczelnego, tym bardziej dramatyczna, że odbywająca się bez żadnej wymiany zdań. Castorp, pod wpływem swego brata Joachima i ponadto znękany przedłużającą się kuracją, postanawia opuścić sanatorium, mimo że jego płuca nie są – prawdopodobnie – zaleczone. Od początku jest jasne, że ta rozpaczliwa próba dezercji nie może ostać się wobec diagnozy. Dla doktora Behrensa jest to rodzaj zdrady ze strony pacjenta. Mann opisuje dokładnie auskultację dokonaną przez Behrensa, w której myśli uczestników wyrażają się jedynie przez gesty. W czasie niezwykle starannego badania doktor Behrens nie mówi nic, ale jego żyły nabrzmiewają, ruchy zaś stają się ostre. „Jeśli pan chce, może pan jechać” – oświadcza wreszcie Hansowi i wychodzi nie podając mu ręki. Bohater rozumie, że opuścić sanatorium nie może; zdecydowała o tym bardziej powaga moralna lekarza i reprezentowanej przez niego zasady niż sam fakt niebezpieczeństwa grożącego życiu. Nacisk tej powagi wydaje się autorowi tak słuszny, że próbę wyłamania się spod jej wpływu Mann uważa za dowód desperacji ze strony swojego bohatera. Czarodziejską górę próbowano objaśniać jako utwór symboliczny, w którym sanatorium jest obrazem współczesnej ludzkości. W interpretacji takiej doktor Behrens awansuje do rangi Boga lub szatana – w każdym razie demona kierującego światem. W żadnym może dziele literatury mieszczańskiej nie widać tak dobitnie jak u Manna mistycznego znaczenia medycyny jako gałęzi nauk biologicznych, poświęconej opiece nad ciałem, umysłem i psychiką obywateli. Komedia Jules’a Romains Knock, jako satyra na medycynę, jest niezwykłym wyjątkiem. Autor usiłuje wykryć mechanizm powstawania kultu. W tym celu analizuje wypadek oderwany, niejako spreparowany w celach demonstracji – co stanowi główną słabość komedii. By przedstawić sposób organizowania „tryumfu medycyny”, Romains przenosi swego bohatera w miejsce, gdzie owego kultu nie ma, przez co wyrywa go ze środowiska rzeczywistego i umieszcza w półabstrakcji. Zamiast pokazać nam lekarza na tle całego aparatu konwencji społecznych, komediopisarz wysyła Knocka „misją cywilizacyjną” w środowisko ludowe, do małego miasteczka, oddzielonego od świata górami. Zobaczymy, za pomocą jakich sposobów Knock umacnia „panowanie medycyny”. Jest to najcenniejsza część satyry Romains. Knock przystępuje do działania, rozporządzając wyłącznie swoim autorytetem, nie mając żadnej realnej siły, żadnych wpływów, żadnej znajomości, przybywając w teren, gdzie było tylko dwóch chorych w ciągu roku, w środowisko wieśniaków mających słabe pojęcie, czym są w ogóle zabiegi lekarskie, do miasteczka, gdzie jego niedołężny poprzednik nie zostawił żadnej tradycji poza wspomnieniem, że był bon compagnon. Zapewnia sobie przede wszystkim poparcie powag już istniejących, wtartych w okolicę: nauczyciela i aptekarza. „Jak to, w szkole tutejszej nie przedstawia pan śmiertelnych niebezpieczeństw, wykrytych przez naukę? Więc młodzież nie zdaje sobie sprawy, że jeden
niebaczny oddech, wprowadzający do organizmu niedostrzegalne bakterie może nas zgubić na zawsze?” – woła do nauczyciela nakłaniając go do zainicjowania w szkole wykładów „higieny” dla dzieci i dorosłych. Obiecuje mu za to w przyszłości pewne korzyści i wręcza szereg tablic obrazujących straszliwe skutki chorób. „Przede wszystkim niech pan pokazuje te kolorowe – barwy są bardzo ważne!”. Zorganizowawszy w ten sposób swój wydział wychowawczo-propagandowy Knock udaje się do aptekarza. W rozmowie z farmaceutą, który niejako „należy do sprawy”, lekarz – stale nieodgadniony, zamknięty w sobie, o twarzy nie zmieniającej wyrazu – staje się na krótko bardziej intymny i głos jego nabiera tonacji cieplejszej. „Ile recept przysyłał dziennie mój poprzednik doktor Parpalaid?” „Dziennie?... pan doktor raczy żartować! Jeśli było ich pięć miesięcznie, to był dobry miesiąc”... „Pięć? Powinien pan mieć pięćdziesiąt w ciągu dnia!” Knock smutnie kiwał głową: „Kochany kolego! Gdybym nie znał osobiście doktora Parpalaida jako uczciwego lekarza, powiedziałbym, że to... sabotaż!”. Teraz Knock sam przystępuje do kampanii; te właśnie sceny komedii, mało docenione trzydzieści lat temu, nabrały niespodziewanej aktualności w roku 1951, w okresie ofensywy medycyny amerykańskiej na Europę. Knock operuje dwoma czynnikami sugestii psychologicznej: wykorzystuje chciwość, a następnie lęk swych ofiar. „Chciwość” jest może słowem zbyt silnym; idzie tu raczej o jeden z mistrzowskich tricków handlu liberalnego, polegający na stworzeniu złudzenia, że instytucja chce coś ofiarować klientowi. Knock ogłasza mianowicie, że w celu podniesienia zdrowotności okolicy będzie udzielał bezpłatnych porad, ale tylko w dzień targowy o określonych godzinach. Na szeregu przykładów Romains pokazuje, jak ludzie trzeźwi i pozbawieni wyobraźni, którzy nie ulegliby kaznodziejstwu najbardziej przekonującej religii, uginają się pod autorytetem wiedzy ścisłej, stwierdzonej doświadczalnie, niewątpliwie pewnej. Tryskająca zdrowiem zamożna chłopka, herodbaba, o twarzy czerwonej jak burak, ze skąpstwa korzystająca z bezpłatnej wizyty, musi odpowiedzieć lekarzowi na dziesiątki pytań tyczących jej przeszłości, trybu życia, majątku. Knock tymczasem robi „notatki”, pozornie fachowe, w rzeczywistości jednak zapisuje ilość świń, krów i drobiu swej pacjentki. Połowa jej skarbów przejdzie niebawem w ręce doktora, który kurować ją będzie ze skutków upadku z drabiny przed dwudziestu pięciu laty, bo mimo swej pomysłowości Knock nie zdoła znaleźć bardziej konkretnego pretekstu leczenia tej zdrowej kobiety. Mimo pozorów rzeczowości, obrządek, celebracja i zabiegi mające charakter magiczny, odgrywają olbrzymią rolę w akcji Knocka. Cechy te wydobył Louis Jouvet, jeden z najwybitniejszych aktorów współczesnego teatru, który Tryumf medycyny włączył do swego repertuaru. Jouvet potrafił wyzyskać nawet wątłość literacką komedii, to jest schematyczność Knocka i uczynił z milczącego doktora postać zagadkową, wieloznaczną, pozwalającą się domyślać znacznie więcej, niż wynika z jego skąpych słów. Knock w interpretacji Jouveta, przy całej swej konkretności, często małostkowej, stał się niemal symbolicznym typem hipokryty-filozofa, spoglądającego na świat z mądrą i nie pozbawioną życzliwości pogardą, właściwą wyższym umysłom. O ile czytając komedię mamy pewność, że Knock jest szarlatanem pokroju prawie że sprzedawców jarmarcznych, wmawiających w „publikę” pokost do butów jako lek na wszystkie choroby, o tyle oglądając tę sztukę u Jouveta, raz po raz szarpani jesteśmy wątpliwościami: czy Knock jest oszustem, czy mędrcem zaspokajającym potrzebę ludzi, by się nimi opiekowano – kimś z rasy wielkich mobilizatorów? Opuszczamy teatr mając przed oczami tę niepokojącą postać w wiecznym czarnym tużurku, długą, posępną, z grymasem szyderstwa na ustach, ale i
zainteresowania dla ludzi – i nie jesteśmy pewni, czy sam Knock wierzy, czy nie wierzy w zastanawiającą maksymę, którą wygłasza: „Każdy tak zwany zdrowy jest chorym, nie zdającym sobie sprawy ze swego stanu”. W sezonie 1950-51 Jouvet nakręcił film o Knocku, zresztą przeciętny, okrojony i nie dający pojęcia o sugestii przedstawienia teatralnego. Przypadek sprawił, że film ten stał się przyczyną skandalu, zjawił się bowiem w tym czasie – nie na scenie, lecz w życiu – doktor Knock, przybyły ze Stanów Zjednoczonych, figura rzeczywista, która rozmachem zaćmiła „kochanego kolegę” z małej mieściny francuskiej, mimo że metoda stosowana przez obydwóch okazała się uderzająco ta sama. Nie jest zresztą ważna postać samego „profesora” Gaylorda Hausera, którego książka po fantastycznym sukcesie w USA przełożona została na francuski i włoski, on sam zaś zjawił się w Paryżu jako delegat i misjonarz medycyny Nowego Kontynentu. Otóż charakter medycyny amerykańskiej może na Francuzach robić wrażenie, że jakiś monstrualny Knock przybył do ich wioski. Nawet paradoksy, wypowiadane przez bohatera Jules’a Romains pół serio, stały się pewnikami po tamtej stronie Atlantyku. „Każdy tak zwany zdrowy jest chorym, nie zdającym sobie sprawy ze swego stanu”; teza ta jest przecież wersją podstawowej zasady organizacji popytu i podaży na rynku wielkokapitalistycznym: „Budzić potrzeby, by je potem zaspokajać”. Każdy sezon przewiduje kilka takich „kampanii”; w latach 1950-51 szczególnie uderza swoją „knockowością”: organizacja właściwego sposobu spania (bo podobno nawet ten, co dziesięć godzin bez przerwy smacznie chrapie, marnuje wiele energii i nerwów na niepotrzebne ruchy, zmiany pozycji, półsen niecałkowitej wartości. Walczą z tą klęską pigułki, aparaty, maski na oczy, korki do uszu, elektryczne poduszki, metronomy wydające regularne szmery itd.). Wszystkie te cechy nosi bestseller 1950 roku, dzieło profesora Gaylorda Hausera, specjalisty od dietetyki, czyli wiedzy o właściwym odżywianiu. Live longer – live younger („Żyj dłużej – zachowaj młodość”) – głosi tytuł, z którego wydział propagandy mydła Palmolive nie byłby niezadowolony. „Pięć lat życia więcej da Ci metoda pięciu cudownych pokarmów profesora Hausera!” – czytamy na następnej stronie. Od tej chwili widmo Knocka nie opuści nas ani na chwilę i akcję jego amerykańskiego sobowtóra możemy obserwować prawie w tej kolejności, w jakiej następowały po sobie sceny francuskiej komedii. Knock „ofiarował” swym pacjentom pierwszą wizytę bezpłatną – doktor Hauser daje im kawał życia więcej. Pierwsze kroki Knocka w miasteczku skierowały go do nauczyciela, któremu zlecił prowadzenie wykładów „higieny” – doktor Hauser rozpoczyna również od objaśnienia grożącego nam niebezpieczeństwa. „Tłuszcz – pisze profesor – skraca nam życie, postarza nas i zatruwa organizm”. Obowiązkiem każdego jest uwolnić się od zbędnych toksyn, odkładających się w tkankach i obciążających ciało, co pozbawia je sprężystości. Diety jednakże nie są wskazane, bo choć usuwają nadmiar tłuszczu, jednak w tym samym czasie nas osłabiają. Trzeba wyselekcjonować pokarmy pełnowartościowe, nie wytwarzające szkodliwych nadmiarów. Tu doktor Hauser wymienia pięć produktów, „z których jakikolwiek bądź, spożywany codziennie, przysporzy wam pięć lat życia”: DROŻDŻE MLEKO W PROSZKU ODTŁUSZCZONE KIEŁKI ZBOŻOWE JOGURT MELASA. Autor szczegółowo tłumaczy wartość tych składników, obfitujących w witaminę B, która jego zdaniem ma decydujące znaczenie w odżywianiu, objaśnia, dlaczego mleko w proszku i dlaczego odtłuszczone (doświadczenia wykazały, że w tym stanie najlepiej się je absorbuje, witaminy bowiem występują tu w najlepszym układzie), a melasa – bo cukier rafinowany nie posiada witamin, zniszczonych przy oczyszczaniu, miód zaś je zawiera itd., itd. Książka podaje dziesiątki przepisów na mieszanki owocowe i jarzynowe – które należy spożywać
w różnych kombinacjach, przeważnie na surowo i posiekane, zaprawiając je to mlekiem w proszku, to drożdżami – następnie różne przykładowe menu codzienne itd. Knock, jak pamiętamy, udał się z kolei do aptekarza. Po sukcesie książki doktora Hausera okazało się, że nie ma w handlu dosyć melasy, mleko w proszku jest, ale tłuste, drożdże zaś tylko wypiekowe – wilgotne, czego doktor nie zaleca itd. Wobec tego doktor Hauser zmuszony był zacząć produkcję pięciu cudów żywnościowych. Ukazały się więc puszki ze znakiem w kształcie litery V (marka profesora), z jego portretem i podpisem oraz zastrzeżeniem: „Kiełki zbożowe – jedyne zatwierdzone przez doktora H”. (we francuskiej edycji to brzmi: Germes de blé – les seuls approuvés par le Dr Gaylord Hauser). Doktor zawarł także umowy z dostawcami marchewek, truskawek, melonów i innych przewidzianych w jego programie produktów. W krótkim czasie Ameryka poddała się dyktaturze żywnościowej Hausera. Jak to wygląda, można było się przekonać potem we Francji: przy Champs-Elysées otwarto restaurację „podającą wyłącznie menu według diet profesora Hausera”. Trzy dzienniki paryskie i jeden tygodnik dla kobiet rezerwują sobie prawo „codziennego przepisu doktora H.”. W specjalnej rubryce i zamieszczają stałe „porady żywnościowe dla naszych czytelników”. Nie ma dnia, by prasa nie przyniosła jakiegoś zdarzenia z kampanii profesora, ogarniającej cały świat! Gwiazdy filmowe są na jego diecie i on ustala dla nich specjalne potrawy, dostosowane do ich temperamentu i potrzeb. W dniu 3 czerwca 1951 roku w całej Anglii nie można było dostać kawałka wątroby, bo poprzedniego dnia ukazał się artykuł Hausera: „60 proc. kobiet i 40 proc. dzieci czuje się źle z braku witaminy B; by temu zapobiec, jedzcie wątróbkę!”. 4 czerwca – doktor Colvert, lekarz akredytowany przy Kongresie Stanów Zjednoczonych, potępia Hausera: „Wielu posłów choruje ostatnio, ponieważ spożyli za dużo siekanej marchwi na surowo, według wskazówek profesora!” – itd., itd. Po tryumfalnym zorganizowaniu spraw żołądkowych w krajach anglosaskich profesor Hauser zjawił się na wiosnę 1951 roku w Paryżu. Doktryna jego została wyłożona w jednym z największych magazynów popularnych, „Match”, rozchodzącym się w nakładzie 350 000 egzemplarzy (tygodnik), redagowanym na wzór amerykański. W „Match” można było oglądać całostronicowe obrazy, przedstawiające „doktora Hausera przy wzorowym obiedzie”, jak z miną skupioną i zagadkową siedzi przy stole zastawionym pięcioma cudownymi potrawami. Doktor Hauser jest mężczyzną niestarym – ledwie przekroczył czterdziestkę – ma spojrzenie „uciekające” i nie śmieje się nigdy – w czym przypomina Knocka. Doktor Hauser jednak, zmuszony do operowania nie na prowincji, ale w stolicach świata, różni się od Knocka wyszukaną elegancją, co ma niemałe znaczenie, jako że księżna de Noailles zasięga u niego porad, co podawać na five o’clock, by zaproszonym gościom przysporzyć pięć lat życia. Czy doktor ma rację? Wydawałoby się, że istnieje niezawodny środek sprawdzenia doktora Hausera: zbadanie jego doktryny, opartej przecież na „najnowszych badaniach nauki”. Okazało się jednak, że tutaj amerykański lekarz skorzystał z atutu Knocka, i to jednego z najpotężniejszych, tego, który Jouvet podkreślił w swej interpretacji: niepewności, dwuznaczności i niesprawdzalności zasady! Tak samo bowiem, jak nie ustalono drogą naukową, w którym miejscu „kończy się” człowiek zdrowy, a „zaczyna” chory – dzięki czemu paradoks Knocka: „Wszyscy pozornie zdrowi są w rzeczywistości chorzy”, „Nie ma ludzi zdrowych” nie może być od razu zdyskwalifikowany, ale najwyżej, jako wątpliwy, odłożony ad acta do dalszej dyskusji podobnie w dziedzinie dietetyki najwybitniejsze autorytety laboratoryjne nie wychodzą poza hipotezy. Polemika w medycznych pismach francuskich nie dała rezultatu, który mógłby zorientować laika. Doktor Hauser został zrazu gwałtownie zaatakowany, zaś jego cudowne pokarmy „zdemaskowane”. Oto wyjątek z artykułu
francuskiego specjalisty: „Drożdże obfitują co prawda w witaminę B, ale badacze tego składnika (Plimmer, Bigwood, Cowgill i inni) dotychczas nie doszli do porozumienia na temat codziennej dozy witaminy B, niezbędnej dla organizmu. Jeśli idzie o B, jedni zalecają 200 jednostek (tak zwanych międzynarodowych), inni 300, jeszcze inni 750. Otóż pół kilograma chleba francuskiego zawiera 127 jednostek; ta sama ilość wieprzowiny 1 486; funt owoców 200 jednostek. Przeciętny Francuz spożywa więc wystarczającą ilość witaminy B, a nawet więcej. Jeśli zaś idzie o drożdże, profesor Sollmann ostrzega, że produkt ten może spowodować groźne zaburzenia w trawieniu („Pharmacologie”, s. 47. wyd. 1948). Na temat mleka odtłuszczonego w proszku doktor Maurycy Lust w „Traité de diététique du nourisson” pisze: „Produkt ten, dawniej zalecany, dziś wyszedł z użycia, bo w wypadkach alergii okazał się nieskuteczny, może zaś spowodować niedomagania takie, jak xérophtalmie. Jogurt podawany przez Miecznikowa jako środek bakteriobójczy, oczyszczający jelita, w nowszych pracach traktowany jest z wielką ostrożnością, na przykład Hutchinson stwierdza jego «szkodliwość dla żołądka o pewnej nierównowadze w wydzielaniu kwasów, a takich jest bardzo wiele»”. I tak dalej... Specjalista, który przytacza te wszystkie opinie, wymienia następnie około dwudziestu „hipotez nie potwierdzonych”, które Hauser w swej książce wymienia jako pewniki, i około czterdziestu „błędów drobniejszych”, że na przykład „witaminy A i E mogą zapobiec powstawaniu raka, jak udowodniły doświadczenia na świnkach morskich” (przeciwnik Hausera twierdzi, że nie udowodniły) itd. Orientacja w tym lesie dyskusji przekracza możliwości nawet kogoś o przygotowaniu laboratoryjnym, tym więcej że Hauser znalazł obrońców, co świadczy, iż na poruszone przez niego tematy nawet w świecie fachowców nie wiadomo nic pewnego; czyta się więc z kolei, w rozprawach autorów utytułowanych, że „jednakże jogurt posiada układ protein korzystny, odmienny niż w innych pokarmach” – tu znów następują cytaty, ilości jednostek witaminowych, przykłady kliniczne... Ostatnie słowo w aferze doktora Hausera wypowiedziane zostało jednak nie przez lekarzy. Premiera filmu Jouveta Knock, ou le triomphe de la médecine zbiegła się przez przypadek z najazdem doktora Hausera na Paryż, co dało powód do dziesiątków humorystycznych porównań, przeciwko którym profesor Hauser publicznie protestował, ogłaszając w dziennikach wieczornych swoje zamiary serio, konkludujące, że zestawianie go z „błazeńską postacią” Knocka jest wysoce krzywdzące dla reprezentowanej przez niego misji. Wypadki te nakłoniły przeszło osiemdziesięcioletniego wówczas Romains do aktu zemsty i w ten sposób powstała książeczka Wyjątki z tajnej doktryny doktora Knocka. ZEMSTA FRANCJI: DOKTOR KNOCK JEDZIE DO NOWEGO JORKU... ALE TYLKO W LITERATURZE Poznanie medycyny amerykańskiej, z którą kultura francuska zderza się po raz pierwszy na tak szerokim froncie, pozwoliło wreszcie znaleźć właściwe ramy działania dla Knocka, który wszakże nie był typem lekarza europejskiego i talent swój marnował w małej mieścinie... Romains wie już, skąd wziął się Knock i gdzie zabłyśnie dla niego wspaniała przyszłość: pana w tużurku odnajdujemy w Nowym Jorku jako dyrektora olbrzymiego zakładu medycznego, wykładowcę bałwochwalczo wielbionego przez tysiące studentów-medyków. Prelekcje jego jednak są zarezerwowane dla wybranych, książka zaś wyrażająca jego idee, opublikowana półpotajemnie, krąży tylko wśród
lekarzy i farmaceutów. Zawarte w niej wskazówki stanowią monstrualną syntezę sprawy, którą tu omawiamy: władzy medycyny nad społeczeństwami burżuazyjnymi z tej i tamtej strony Atlantyku. „Nie należy pacjenta zbyt lekkomyślnie wyleczyć... Równowaga organizmu domaga się choroby! Każdy człowiek winien mieć «swoją chorobę», która ma dla niego znaczenie podobne, jak mądra opozycja w dobrej demokracji. Usunąć chorobę – to znaczy ustanowić dyktaturę zdrowia, kończącą się fatalnie. Dziesiątki milionów ludzi umarło, ponieważ nieroztropnie wyleczono ich z choroby, której właśnie potrzebowali”. „Chorobę należy dostosować do budżetu pacjenta. Dobry lekarz w wyborze choroby powinien wziąć pod uwagę zawód pacjenta, jego położenie rodzinne i zapasy oszczędności. Niezbędne jest w interesie wszystkich, by każdy wybrał sobie jakąś dolegliwość i trzymał się jej, jeśli zaś sam tego nie potrafi, lekarz powinien coś dla niego znaleźć”. „W ten sposób z wolna władza przejdzie w ręce medycyny, co jedynie może zbawić ludzkość. Świat zagrożony jest dzisiaj przez «hiperenergicznych» polityków. Mamy na nich środki: do łóżka! Gdy będą zmuszeni mierzyć temperaturę, nastanie pokój powszechny”. I Knock marzy: „W każdym kraju zastąpimy Parlament Najwyższą Radą Medyczną o władzy dyktatorskiej... W razie oporu trzeba będzie wywołać nieszkodliwą epidemię, ale powszechną i o pozorach groźnych. W tym celu przygotowujemy już hodowlę specjalnych mikrobów. Po zwycięstwie stworzymy w narodach stałą «obsesję medyczno-aptekarską». Obchody i wielkie święta: Dzień Chininy... Święto Witamin... (na wiosnę, to będzie pasowało), Święto Proszków od Bólu Głowy, z wielkim spektaklem w Operze i Baletem Salicylowym... Opornych będziemy likwidowali za pomocą środka przeciw śmierci; opracowałem już taki: anathanatol”. Wkrótce po wojnie żywo była dyskutowana teoria socjologa Davida Burnhama, który twierdził, że w świecie przyszłości władza będzie należała nie do komunistów, kapitalistów czy liberałów, lecz do techników rozporządzających wiedzą, która tylko dla nich jest dostępna; wśród nich, siłą decydującą będzie medycyna. Burnham przewidywał, że rywalizacja polityczna będzie wymagała rozbudowania techniki militarnej. W rezultacie coraz bardziej będą potrzebni, a w rezultacie będą też coraz bardziej wpływowi specjaliści, produkujący coraz bardziej skomplikowane bronie. Nie mogą się zaś oni obejść bez fachowców od wszelakich innych dziedzin. W ten sposób powstanie klasa „menedżerów” technicznych, którzy dojdą między sobą do porozumienia i będą w stanie przejąć rządy bez względu na różnice ustrojowe. Ale nawet oni, w swoim gronie, będą musieli liczyć się z lekarzami, od których będzie zależało życie każdego, od przeciętniaka do mistrza elektrotechniki. I tak oto ostatnie słowa tej pisaniny traktują o lęku i szacunku wobec medycyny. Może stało się tak nie bez powodu, zważywszy na osobisty charakter tej książeczki: jej autor jest sędziwy i prześladowany chorobami. Z tego względu odnoszę się jak najgrzeczniej do służby zdrowia i pozwalam sobie zaproponować życzliwym Czytelnikom, którzy dobrnęli do końca, by postępowali podobnie: w ten sposób, poddając się nieuniknionej konieczności historycznej, ocalą to co już stary Jan Kochanowski uważał za najcenniejsze.
ZAKOŃCZENIE
DLACZEGO NIE UDAJĄ MI SIĘ INTERWENCJE? Mimo że od wielu lat jestem dziennikarzem, nie mam szczęścia do interwencji, które przecież są ważną częścią działalności w tym zawodzie. A przecież przygotowuję się starannie; gdy jednak dochodzi do decydującej rozmowy, wypływa jakiś fakt, nie znany mi, który niszczy cały mój wysiłek. Moi sąsiedzi, którzy są namiętnymi odbiorcami TV, zwrócili się do mnie, w przekonaniu, że mam coś wspólnego z tą firmą, z życzeniem, bym przedstawił ich pretensję co do programów dla osób źle słyszących, z tłumaczeniem posługującym się alfabetem gestów: blokują one na długo kanał, powtarzając to, co już było, albo co właśnie idzie na sąsiednim kanale, co pochłania czas, zaś przecież w naszej TV nie ma go za dużo. Udałem się więc do odpowiedniego kierownika, który przyjął mnie grzecznie i polecił podać herbatę, po czym wygłosiłem co następuje: „Panie redaktorze, odzywają się głosy, że TV ma braki w rozeznaniu potrzeb widzów. I tak np. traci się wiele godzin na dublowanie programów, powtarzając je dla osób głuchoniemych; a przecież można by je nadawać, dajmy na to, po północy: odbiorcy źle słyszący mogliby przystać na tę niedogodność, tym więcej że ich odsetek jest znikomy, w porównaniu z milionową publicznością, dla której każda minuta jest wartościowa”. „Myli się pan zasadniczo – odpowiada mi na to redaktor – może dlatego, że spędzając wiele czasu w kinie, nie ma pan kontaktu z życiem. Według naszych informacji, głuchoniemych jest wyjątkowo wielu i jeszcze więcej, są głuchoniemi brzuchomówcy, dla których, kto wie, może też trzeba będzie postarać się u nas o jakieś okienko. Proszę, opowiem panu, co mi się wczoraj zdarzyło na linii kolejki Mielęcin-Rozprza. W przedziale jedzie ze mną młoda dziewczyna i starszy zażywny pan. Otóż słyszę nagle, wypowiedziane dźwięcznym soczystym głosem: „Cóż za sympatyczna osóbka, szkoda że taka nietowarzyska”. Rozglądam się zdziwiony, bo nikt w przedziale ust nie otworzył, zaś w sąsiednim też nie było nikogo. Na to nasza towarzyszka podróży zwraca się ostro do starszego pana: „Niech się pan nie wysila, nic to panu nie da, bo jestem głuchoniema, i w ogóle proszę mnie nie zaczepiać”. Starszy pan wyglądał za zawstydzonego, spuścił smutno głowę i poszedł do innego wagonu. Zdziwiony szalenie, zwracam się do dziewczyny: „Przepraszam, że ja z kolei panią nagabuję, ale nie mogę się powstrzymać – co właściwie się stało?”. „Ten pan, który wyszedł – odpowiada mi owa panna – jest brzuchomówcą, zaś my głuchoniemi potrafimy czytać z ruchu ust”. „Ale jakim sposobem – ciągnę dalej – zrozumiała pani jego słowa, skoro przecież nie poruszał ustami?”. „Tak, ale ruszał fałdami brzucha, i po tym falowaniu zrozumiałam dokładnie co mówił”. Osłupiałem, ale wypadek był tak ciekawy, że postanowiłem być do końca natrętny, i pytam dalej: „Jak to jednak się dzieje, że pani, chociaż głuchoniema, potrafi przemawiać?”. „Bo widzi pan, ja również jestem brzuchomówczynią, i to co pan słyszy, pochodzi z tej umiejętności, niezależnej od mojej głuchoniemoty”. „Ale przecież pani prawidłowo porusza ustami?” Dziewczyna zaśmiała się
brzuchowo: „Po prostu, robię to bezdźwięcznie, dostosowując kształt warg do odpowiednich sylab, bo nie chcę niepokoić otoczenia, i żeby nie narażać się na nużące wyjaśnienia, takie na przykład, jakich teraz muszę panu udzielać”. „Widzi więc pan ciągnął dalej redaktor że nie można mieć zaufania do powierzchownych wniosków, na jakich niestety opiera się pana interwencja. Co potwierdzają też zamówione przez nas specjalne statystyki, które zaraz panu pokażę” tu redaktor sięgnął do szuflady, ale poprosiłem, by się już nie fatygował i wyszedłem bełkocząc o mojej winie za stracony czas. Otóż z podobnymi sytuacjami mam ciągle do czynienia: spotykam kierowników, dyrektorów i nawet raz czy dwa udało mi się wkręcić do ministra i zawsze kończy się podobnie: przytoczone zostają fakty, o których nie słyszałem i okazuje się, że istnieją niewątpliwe statystyki. To moje wieloletnie niedołęstwo w statusie dziennikarza wprowadza mnie w taką frustrację, że myślę na stare lata o przekwalifikowaniu się: redakcja „Polityki” ma otworzyć dział nekrologów, którym chętnie się zajmę w przekonaniu, że nieboszczycy nie przytaczają nieznanych faktów. MOJA ANTOLOGIA EKSPERTYZ Będąc udręczony przez osoby mające prawo decydowania, które jednak wygłaszają opinie dla mnie wątpliwe, pocieszam się moralnie w ten sposób, że zbieram wypowiedzi wybitnych specjalistów, które tak jakby się nie sprawdziły. Pozwolę sobie tutaj przytoczyć, w celu mojego podreperowania się na duchu, parę deklaracji z tej antologii. Jej wielkim patronem jest Szwejk z genialnej powieści Haszka, który na dzień przed wybuchem I wojny światowej przewidywał, że Niemcy napadną na jego Austrię, której był obywatelem, ale spodziewał się, że z pomocą Rosji i Francji ten podły atak uda się odeprzeć, co jednak niezupełnie zgadzało się z późniejszym rozkładem sił, ale co zawsze czytam podniesiony na duchu. Mam jeszcze w moich notatkach wypowiedź prof. Alberta Einsteina (tak jest) z 1932 r., w „Quarterly of Natural Sciences”, dosłownie jak następuje: „Nie ma najmniejszego powodu by przypuszczać, że uda się kiedykolwiek otrzymać jakiekolwiek praktyczne wykorzystanie energii atomowej” (that nuclear energy ever be obtainable – absolutnie autentyczne). Wielki wynalazca Tomasz Edison powiedział w 1880 r.: „Gramofon nie ma żadnej przyszłości handlowej” (cytuję za Księgą odkryć i podróży, wyd. Warszawa, M. Arct, 1928). Laureat Nobla lord Kelvin oświadczył w 1901 r.: „Promienie Roentgena jakoby prześwietlające ciało, jest to po prostu mistyfikacja” (cytuję za książką The experts speak, Cerf and Navasky, 1979). Henri Lépine, dyrektor paryskiego Instytutu Patentów, oświadczył w 1897 r.: „Wszystko co można było wynaleźć, zostało już wymyślone, i nie należy się spodziewać żadnych więcej nowości” (cytuję za „Journal”, Paul Léautand, tom 3). Jednak ukochaną dla mnie wypowiedzią, od której wprost nie mogę się oderwać, są ostatnie przed zgonem słowa generała Johna B. Sedgwicka, który w czasie wojny domowej w USA w 1864 r. wyraził się jak następuje: „Te osły artylerzyści strony przeciwnej z takiej odległości nie zdołają trafić nawet”, ale nie zdążył dokończyć zdania, bo go już rąbnęło (w oryginale brzmi to: The couldn’t hit an elephant at this dis... – miało być „distance” – i tu generał przepadł, cytuję za The Short History of USA, J. Schlesinger). Osobistą, drogą dla mnie opinią jest wygłoszona do mnie w listopadzie 1958 r. przez ówczesnego redaktora „Polityki” Mieczysława F. Rakowskiego, o brzmieniu jak następuje: „wie pan, redaktorze Kałużyński, pan to raczej powinien zostać prawnikiem”.
Projekt okładki i stron tytułowych MARCIN SZCZYGIELSKI Redakcja TOMASZ RACZEK Korekta JULIA ŻYWCZYK © Copyright by Instytut Wydawniczy Latarnik, 2005 ISBN 978-83-60000-55-7 INSTYTUT WYDAWNICZY LATARNIK IM. ZYGMUNTA KAŁUŻYŃSKIEGO Warszawa, ul. Cypryjska 89 tel./fax 22 614 28 34 e-mail:
[email protected]
Plik cyfrowy został przygotowany na platformie wydawniczej Inpingo. Warszawa 2012